Prawda (Zola)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Druk Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Verité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Po kilku dniach namysłu, zdecydował się Larek i poprosił Dawida, żeby przyszedł wieczorem do Lehmanów, na ulicę du Trou.
Od dziesięciu blisko lat Lehmanowie, dotknięci powszechną nienawiścią, żyli cicho w wilgotnym, martwym domku. Jeżeli bandy klerykałów i antysemitów zagrażały ich sklepowi, zamykali okiennice i musieli pracować przy świetle kopcących lamp. Ponieważ cała klientela miasteczka, nawet współwyznawcy ich opuścili, żyli z tego tylko, co zarabiali, szyjąc dla hurtowych składów paryskich. Ciężka, źle płatna robota trzymała przy warsztacie zgarbionego Lehmana i smutną jego żonę po czternaście godzin dziennie, a dawała im zaledwie marny kawałek chleba dla wyżywienia siebie, córki Racheli i dzieci Simona, — pięciu osób, zagrzebanych w ciemnym, nędznym kącie, bez promienia radości ni nadziei. Jeszcze obecnie, po tylu latach, ludzie, przechodząc koło domu, pluli na ich próg, ze wzgardy i grozy przed tą ohydną jaskinią, gdzie, według legendy, przyniesiono goracą krew Zefiryna dla jakichś czarów. W owa straszna nędzę i ukrytą rozpacz wpadały listy nieszczęsnego skazańca Simona, coraz rzadsze i krótsze, malujące powolną agonię niewinnego.
Listy męża były jedynym wypadkiem, wyrywającym Rachelę z pełnego rezygnacyi odrętwienia, w którem żyła. Dawna jej piękność zmyta łzami, przedstawiała ruinę. Dzieci jeszcze wiązały ją z życiem: mała Sara, której nie puszczała od siebie, lękając się narazić na obelgi złych ludzi i Józef, starszy i wszystko rozumiejący, którym Marek opiekował się w szkole. Przez dług1 czas zdołano ukryć przed niemi straszną historyk ojca; nakoniec jednak trzeba było ich uświadomić, opowiedzieć prawdę, aby oszczędzić dziecięcym główkom bolesnej pracy. Gdy zatem nadchodził list Simona, czytano go teraz wobec nich, wystawiając w ten sposób dzieci na gorzką próbę, ale dając zarazem wychowaniu mocną podstawę, na której szybko dojrzewała ich młoda inteligencya. Po odczytaniu każdego listu, matka tuliła dzieci w objęciu, powtarzając im, że niema na świecie człowieka uczciwszego, szlachetniejszego, większego nad ich ojca. Przysięgała, że jest niewinny, powiadała o strasznej jego męce, przyrzekała, że kiedyś powróci wolny, oczyszczony, zwycięzki i, prosiła, aby w dniu tym okazały mu całą miłość, szacunek, cześć, któraby mu pomogła zapomnieć o doznanych katuszach. Czy jednak dożyje, tej chwili tryumfu prawdy i sprawiedliwości? Cudem było, że dotąd nie zginął wśród krzyżujących go morderców. Zawdzięczał to swojej niezwykłej sile moralnej, zimnej wytrwałości, szczęśliwemu, pełnemu logiki i równowagi temperamentowi. Ostatnie przecież listy stawały się niepokojące, brakło mu już siły, był wyczerpany, zgorączkowany. Obawy Racheli tak wzrosły, że, chociaż zwykle mało czynna, wybrała się pewnego poranku, sama, bez niczyjej porady, do barona Nathana, bawiącego u Sangleboeufów, w Désirade. Wzięła ze sobą ostatni list męża, aby pokazać baronowi, i błagać, by użył swego wpływu, on, żyd zwycięzki, król złota, dla wyproszenia odrobiny litości dla żyda biednego, ukrzyżowanego, konającego na wygnaniu. Powróciła zapłakana, drżąca jak z miejsca olśniewającego a strasznego. Nie pamiętała nawet dobrze, co zaszło. Baron przyjął ją z miną surową, rozgniewany jej śmiałością. Może to przy nim była córka, hrabina de Sangleboeuf, ta dama o białej, lodowatej twarzy? Nie umiała powiedzieć dokładnie, jak się jej pozbyli: odprawili ją, jak żebraczkę. Gdy wyszła, miała jeszcze wzrok olśniony tylu nagromadzonemi bogactwami. cudowną posiadłością z pięknemi salonami, z fontannami, posągami. Od czasu tej poronionej próby popadła znowu w ponure odrętwienie i, okryta żałobą, prześladowana przez wszystkich i wszystko, przedstawiała żywy obraz cichego, bolesnego protestu.
W tym domu nędzy i cierpienia Marek liczył tylko na Dawida, odznaczającego się bystrym rozumem i prawem, dzielnem sercem. Od chwil skazania brata, blizko od lat dziesięciu, widział go ciągle czynnym, nie tracącym cierpliwości ani nadziei, mimo trudności zadania. Zachował pełną wiarę i przeświadczenie o niewinności Simona, był pewnym, że kiedyś jej dowiedzie; to też pracował nad sprawą cicho, z cudowną jasnością i siłą rozumowania, a chociaż zużywał całe tygodnie i miesiące, aby się posunąć o krok jeden, nic nie zdołało go oderwać od dzieła. Rozumiał, że dla prowadzenia takiej roboty, potrzebne są pieniądze podzielił zatem życie na dwie połowy, otwarcie zabrał się do dyrygowania kopalnią kamieni i piasku, którą dzierżawił od barona Nathana. W mniemaniu wszystkich prowadził ją osobiście, wistocie jednak miał zaufanego człowieka, na którego zdał główny zarząd, sam zaś zbierał dochody i przezornie ich używał na koszta innego przedsięwzięcia, prawdziwej swojej misyi, poszukiwań, które czynił bez wytchnienia. Sądzono nawet, że jest skąpy, zarzucano mu, że, zarabiając grube pieniądze, nie pomaga bratowej, zostawia ją u Lehmanów. gdzie mimo ciężkiej pracy, cierpiano nędze. Była chwila, że obawiał się utracić kopalnię, gdyż Saugleboeufowie zagrażali mu procesem, widocznie podmówieni przez ojca Crabota. który pragnął usunąć z okolicy, a przynajmniej pozbawić zarobku cichego, a czynnego człowieka, przeczuwając, iż nieustannie działa w cieniu. Na szczęście Dawid miał kontrakt, zawarty na trzydzieści lat z baronem Nathanem, mógł zatem dalej eksploatować kopalnię, która mu dostarczała potrzebnych pieniędzy. Główny wysiłek oddawna był zwrócił na ów dokument, nieprawnie zakomunikowany przez prezydującego Gragnona sędziom przysięgłym, w pokoju, gdzie się naradzali po zamknięciu rozpraw. Po licznych poszukiwaniach odtworzył sobie scenę: sędziowie zakłopotani, wezwali prezydującego, chcąc się go poradzić, co do zaaplikowania kary; prezydujący uważał za stosowne, dla uspokojenia ich skrupułów, pokazać im jakiś stary list Simona, który mu w tejże chwili wręczono; był to list do przyjaciela, o treści bez znaczenia, lecz opatrzony dopiskiem i podpisany zygzakiem, zupełnie, jak mówiono, podobnym do podpisu na wzorze pisma. Dziwny ten dokument, dostarczony w ostatniej chwili, po za oskarżonym i obrońcą, zdecydował na pewno skazanie. W jaki jednak sposób dowieść prawdy? Jak skłonić jednego chociaż z przysięgłych do zaświadczenia o fakcie, któryby mógł spowodować natychmiastową rewizyę procesu, tem bardziej, że Dawid był pewny, iż dopisek i zygzak były podrobione. Przez długi czas starał się działać na prezesa sądu przysięgłych, budowniczego Jacquina, człowieka niezmiernie uczciwego, gorliwego katolika i zdawało mu się, że zachwiał jego sumieniem, dowodząc nielegalności podobnego komunikatu, wobec okoliczności, w jakich był dokonany. Jeżeli zdoła dowieść fałszerstwa, — Jacquin, będzie świadczył.
Gdy Marek przybył na ulicę du Trou, dla zobaczenia się z Dawidem, został sklep zamknięty, a dom cały pogrążony w śmiertelnej ciszy. Przez ostrożność cała rodzina zgromadziła się w drugim pokoju, gdzie starzy Lehmanowie pracowali jeszcze przy lampach. Tam zaszła wzruszająca scena, wobec drżącej Racheli i dzieci, których oczy błyszczały.
Zanim zaczął opowiadać, chciał się Marek dowiedzieć, dokąd Dawid zaszedł w swych poszukiwaniach.
— Sprawa postępuje — odpowiedział Dawid — ale zawsze tak powoli! — Jacquin należy do rzędu tych uczciwych chrześcijan, którzy wielbią Jezusa dobrego i sprawiedliwego; była chwiła, co prawda, gdy obawiałem się o niego, wiedząc o presyi, jaką nań, wszelkiemi, możliwemi sposobami, wywiera ojciec Crabot, teraz jednak jestem spokojny: Jacquin posłucha tylko swego sumienia... Główna trudność w tem, żeby doprowadzić do ekspertyzy komunikatu.
— Czyżby Gragnon — zapytał Marek — nie zniszczył dokumentu?
— Podobno nie zniszczył. Pokazawszy sędziom, nie śmiał go usunąć i zapewne dołączył go poprostu do innych aktów, gdzie dotychczas istnieje. Delbos, według niektórych wskazówek, jest tego pewnym. Należałoby wydobyć go z sądu, a to nie wydaje mu się łatwem... W każdym razie posuwamy się naprzód.
Po chwili zaś ciężkiego milczenia.
— A ty, przyjacielu — zapytał, — czy masz mi co dobrego do powiedzenia?
— Tak, mam dobrą i ważną nowinę.
Powoli opowiedział Marek całe zdarzenie, chorobę małego Sebastyana, rozpacz pani Aleksandrowej i wyrzuty sumienia, które ją skłoniły do oddania mu wzoru kaligraficznego, noszącego pieczęć szkoły Braciszków i niezaprzeczone cyfry braciszka Gorgiasza.
— Widzisz... pieczęć była tu, na tym rogu, który został oddarty na egzemplarzu, znalezionym przy Zefirynie. Przypuszczaliśmy, że odgryziony był przez nieszczęsną ofiarę, ale nie, to ojciec Philibin miał czas urwać ten róg papieru. Pomocnik mój, Mignot przypomina to sobie wyraźnie... A teraz cyfry. Na tym egzemplarzu są daleko czytelniejsze. Doskonale można odróżnić splątane F. i G., inicyały braciszka Gorgiasza, które ci nieocenieni experci, panowie Badoche i Trabut, wskutek szczególniejszego obłędu, uparli się uważać za L. i S., cyfry twego brata... Teraz mam najgłębsze przekonanie, że winowajcą jest braciszek Gorgiasz.
Wszyscy rzucili się namiętnie oglądać przy bladem świetle lampy wąski, pożółkły kawałek papieru. Starzy Lehmanowie odłożyli robotę i podnieśli zniszczone twarze, jakby zmartwychwstali. Zbudzona ze zwykłej martwoty Rachela drżała, a Józef i Sara cisnęli się do stołu z pałającemi oczami. Wśród głębokiej ciszy tego żałobnego domu, Dawid wziął papier, obracał go, badał.
— Tak, tak — powtarzał — równie jak ty, niemam wątpliwości. Nasze podejrzenia stają się pewnością. Winowajca to braciszek Gorgiasz.
Długo rozmawiali, przypominając wszystkie okoliczności, zestawiając je, łącząc w jedną wiązkę niezbitej siły i oczywistości. Każde coś dopowiadało i dochodzili do jednakowych wyników.
Po nad dowodami materyalnymi, które zaczynali gromadzić, jak pewnik matematyczny, dający się rozwiązać rozumowaniem, — panowało przekonanie. Pozostawało przecież parę punktów ciemnych: wzór w kieszeni braciszka, zniknięcie rożka papieru, na którym musiała się znajdować pieczęć. Wszystkie inne okoliczności rozwijały się za to z niesłychaną jasnością: Gorgiasz, wracając, zatrzymuje się u oświetlonego okna, pokusa, zabójstwo. Nazajutrz, niby przypadkiem przechodzą ojciec Philibin i braciszek Fulgenty i zmuszeni do działania w obronie jednego ze swoich, mieszają się do dramatu! Najwymowniejszem wyznaniem stawał się ten oddarty róg papieru, niezbicie wskazujący winnego, którego imię krzyczała poprostu cała następna walka, wszystkie wysiłki uczynione ku obronie winowajcy i skazaniu niewinnego! Dzień każdy przynosił nowe światło, a wielki budynek kłamstwa bliskim był upadku.
— A więc to koniec nędzy — rzekł stary Lehman z cichą radością. — Pokaże się ten papier i oddadzą nam Simona.
Dzieci skakały, śpiewając wesoło:
— Tatunio wróci! Tatunio wróci!
Dawid i Marek jednak nie podzielali ogólnego szczęścia. Bardziej świadomi, wiedzieli o ile położenie rzeczy pozostawało trudnem i niebezpiecznem. Zachodziły kwestye niesłychanie doniosłe: jaki użytek zrobić z nowego dokumentu, jak wdrożyć rewizyę procesu? Marek szepnął:
— Trzeba się namyślić, trzeba poczekać.
Rachela znowu rozpłakana, ze łkaniem wyjąkała.
— Czekać na co? Żeby umarł nieszczęśliwy od męczarni, które mu zadają?
Biedny, ciemny domek ponownie zapadł w rozpacz. Wszyscy poczuli, że nieszczęścia nie skończyły się jeszcze. Wielka chwilowa radość ustąpiła przed strasznym niepokojem o jutro.
— Delbos jedynie może nami pokierować — zaopiniował Dawid. — Może pójdziemy do niego we czwartek.
— Dobrze; zajdziesz po mnie.
Znaczenie adwokata Delbosa wzrosło ogromnie w Beaumont wciągu lat dziesięciu. Kompromitująca sprawa Simona, przezornie odrzucana przez kolegów, a którą on przyjął i odważnie bronił, była decydującą w jego karyerze. W owym czasie był prostym, chłopskim synem, o instynktach demokratycznych i obdarzonym piękną wymową. Badając jednak sprawę, zapalając się namiętnością obrony prawdy, stanął wobec wszelkich władz burżuazyjnych, skoalizowanych na korzyść fałszu, na podporę niesprawiedliwości społecznych i stał się człowiekiem bojującym, przekonany, że zbawienie kraju spoczywa w ludzie. Partya rewolucyjna miasta powoli zgrupowała się około niego, a przy ostatnich wyborach rywalizował nawet z radykałem Lemarrois, który był od lat dwudziestu deputowanym. Chociaż sprawy jego cierpiały jeszcze nieraz z tego powodu, że śmiał kiedyś bronić obarczonego wszelkiemi zbrodniami żyda, zwolna jednak zdobywał sobie doskonałą pozycyę mocnemi przekonaniami, spokojną odwagą czynów, pogodną pewnością zwycięstwa.
Gdy Marek pokazał mu wzór kaligraficzny, pochodzący od pani Aleksandrowej, Delbos krzyknął radośnie:
— Mamy go nareszcie!
I zwracając się do Dawida:
— To drugi nowy fakt — powiedział. — Pierwszym jest list nieprawnie zakomunikowany przysięgłym i zapewno fałszywy. Postaramy się odnaleźć go w papierach... Drugi — to ten wzór z pieczęcią szkoły Braciszków i wyraźnemi cyframi braciszka Gorgiasza. Ten dowód da się zastosować łatwiej i bezpośredniej.
— Cóż zatem pan mi radzi? — spytał Dawid. — Co do mnie, miałbym zamiar, w imieniu, bratowej napisać urzędowe oskarżenie braciszka Gorgiasza o gwałt i zabójstwo Zefiryna i prośbę o rewizyę procesu mego brata.
Delbos zamyślił się troskliwie.
— Zapewne, że tą drogą iść należy, ale jest to sprawa bardzo delikatna, nie trzeba się spieszyć... Myślę o tym liście nieprawnie zakomunikowanym, będzie to niezmiernie trudne do dowiedzenia, dopóki nie skłonimy architekta Jacquin’a, aby ulżył sumieniu. Przypomina pan sobie zeznania ojca Philibina: mówił niejasno o jakimś, podznaczonym cyframi pańskiego brata papierze, podobnym zupełnie do owego wzoru, o którym jednak nie mógł dać wyraźnych wyjaśnień z racyi sekretu spowiedzi. Przekonany jestem, że probował robić aluzye do listu wręczonego w ostatniej chwili prezydującemu Gragnon’owi i ztąd wnoszę, że list ten był fałszywym. Wszystko to jednak przypuszczenia i wywody, a trzeba mieć dowody... Dobrze, że mamy ten wzór z pieczęcią i czytelnemi cyframi, niemniej jednak stoimy jeszcze wobec niepokojących ciemności. Nie zastanawiając się tymczasem nad niewytłomaczoną nieco obecnością tego papieru w kieszeni braciszka w chwili zbrodni, ogromnie jestem niezadowolony ze zniknięcia rogu, gdzie musiała być pieczęć. Ten róg właśnie chciałbym odnaleźć, zanim zacznę działać, gdyż przewiduję wszystkie zarzuty, które nam będą robić dla zagmatwania sprawy.
Marek spojrzał nań zdziwiony.
— Jakto? Chce pan odnaleźć ten róg papieru? Chyba nadzwyczajnym przypadkiem. Przypuszczaliśmy nawet, że był oddarty zębami ofiary.
— O, to niemożliwe — odparł Delbos. — Znalezionoby go na ziemi. A ponieważ nie znaleziono nic, zatem kawałek papieru został oddarty rozmyślnie. Tu znowu widać rękę ojca Philibin’a, gdyż pomocnik pański, Mignot przypomina sobie, że wzór zdawał mu się całkowitym i że doznał uczucia zdziwienia, gdy po pewnym czasie ujrzał go w rękach ojca Philibin’a z oddartym rogiem. Nie ulega żadnej wątpliwości, że oddarł go ojciec Philibin. On, zawsze on w stanowczych chwilach, gdy trzeba ocalić winowajcę!.. Dlatego też pragnę mieć dowód całkowity, pragnę odnaleźć kawałek papieru, zabrany przez niego.
Z kolei Dawid zawołał ze zdziwieniem:
— Myśli pan, że on go zachował?
— Jestem tego pewny. Philibin jest skryty i niesłychanie zręczny, pod pozorami ociężałości. Zachował ten skrawek jako broń osobistą, jako środek utrzymania na wodzy swoich kamratów. Zaczynam przypuszczać, że on był głównym sprawcą niesprawiedliwości, cel której nie jest mi jasny: czy to jest posłuszeństwo względem ojca Crabot’a, czy wspólna zbrodnia — owa podejrzana historya donacyi Valmarie, — a może poprostu wierność w pracy nad ratunkiem kościoła. Krótko mówiąc, straszny to człowiek, człowiek woli i czynu, zupełny kontrast braciszka Fulgentego, krzykliwego a pustego, uosobienia głupiej próżności.
Marek się zamyślił.
— Ojciec Philibin... Tak, kompletnie się pomyliłem co do niego. W czasie procesu jeszcze miałem go za poczciwego człowieka, za naturę prawą choć pospolitą i wykolejoną przez środowisko... A to on, on jest głównym winowajcą, okropnym sprawcą fałszu i kłamstwa! Dawid wypytywał jeszcze Delbos’a.
— Przypuścimy nawet, że zachował oddarty rożek papieru, nie spodziewa się pan przecie, że go odda, gdy zażądamy?
— A, nie! — rozśmiał się adwokat.
— Lecz zanim pokusimy się o coś stanowczego, chciałbym się zastanowić, zobaczyć, czy niema jakiego sposobu zdobycia dowodu niezbitego. Przytem wdrożenie rewizyi procesu jest rzeczą bardzo poważną, w której nic przypadkowi zostawić nie można... Pozwólcie mi dopełnić materyały, dajcie mi kilka dni, kilka tygodni nawet, a wtedy wystąpimy.
Zaraz nazajutrz spostrzegł Marek z postawy żony, że jej krewne się wygadały i że cała kongregacya, od ojca Crabot’a do ostatniego z braciszków była zawiadomiona. Nagle sprawa zdawała się budzić z uśpienia, zawrzał głuchy, niespokojny ruch, którego skutki zaczął uczuwać około siebie. Prawdziwi sprawcy złego, ostrzeżeni o odnalezieniu nowego egzemplarza wzorów, przewidując, że rodzina niewinnego domagać się będzie wyświetlenia prawdy, co chwila oczekiwali oskarżenia braciszka Gorgiasza i wszyscy, tak braciszek Fulgenty jak ojcowie Philibin i Crabot wystąpili do boju, usiłując dawną zbrodnię pokryć nowemi. Czuli, że arcydzieło niesprawiedliwości, zbudowane tak pracowicie, tak zajadle dotychczas bronione, znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie i gotowi byli na czyny najgorsze, aby je ocalić, wpadając w nowe kłamstwa, fatalnie z pierwotnego wynikające. Nie chodziło już o nich samych tylko: tryumf kościoła zależał od zwycięstwa. Czyż gruzy nagromadzonych niegodziwości nie zasypią całej kongregacyi? Szkołom braciszków groziła ruina, zamknięcie, świecka zaś szkoła wyszłaby oczyszczona, zwycięska. Zagrożonym był handelek kapucynów, którzy mogliby zbierać marne tylko grosze za świętego Antoniego Padewskiego, zagrożone kolegium w Valmarie; Jezuici, którzy pod maską zajmowali się nauczaniem, zmuszeni byliby do opuszczenia okolicy, nadewszystko zaś byłoby to porażką dla katolicyzmu, szczerbą w murach kościoła, otwarciem drogi w przyszłość dla wolnej myśli. Cała też armia klerykalna powstała do rozpaczliwego oporu, aby nie utracić ani piędzi tej nędznej ziemi błędu i cierpienia, gdzie od wieków zasiewali mroki!
Natychmiast, zanim jeszcze oskarżono braciszka Gorgiasza, zwierzchnicy uczuli potrzebę wystąpienia w jego obronie. Za jakąbądź cenę należało uprzedzić napad i sfabrykować mu niewinność. W pierwszej jednak chwili powstało zamieszanie; zaniepokojony Braciszek mierzył długiemi, cienkiemi nogami Maillebois i okolice. Tego samego dnia widziano go na drodze do Valmarie, potem wychodzącego od mera Polis’a, a następnie wysiadającego z pociągu w powrocie z Beaumont. Zauważano również, że i inne sutanny i habity kręciły się po mieście i wsiach, a szalony ich pośpiech świadczył o prawdziwej panice. Nazajutrz wyjaśniła się zagadka tej krętaniny w artykule, który się zjawił w „Małym Beaumontais“. Rozbierano w nim nanowo całą sprawę Simona, zawiadamiając w gwałtownych wyrazach, że przyjaciele wstrętnego żyda, zamierzają wzburzyć okolicę oskarżeniem pewnego czcigodnego duchownego, najświętszego z ludzi. Nie wymieniono imienia braciszka Gorgiasza, ale odtąd codzień publikowano artykuły, w których rozwinięto historyę, wymyśloną przez przełożonych Braciszka w przeciwieństwie do wersyi, przewidywanej ze strony Dawida, zanim jeszcze dał ją poznać. Koniecznem było obalić ją zawczasu. Zaprzeczano zatem absolutnie wszystkiemu: braciszek Gorgiasz nie mógł zatrzymać się pod oknem Zefiryna, świadkowie zeznali, że wrócił do zakładu o wpół do jedenastej, a cyfry nie były jego pisma, eksperci bowiem stanowczo poznali rękę Simona. W ten sposób wszystko stawało się jasnem. Simon, wydostawszy wzór, sfałszował podpis Braciszka wedle kajetu Zefiryna. Wiedząc zaś, że wzory opatrzone były pieczęcią, z iście dyabelską zręcznością oderwał róg papieru, aby udać ostrożność mordercy. A wszystko w piekielnym celu zwalenia swej zbrodni na sługę bożego, nasycenia nienawiści potępieńca. Dziwaczna ta historya, co rano powtarzana przez dziennik, wkrótce stała się aktem wiary ogłupionych, zatrutych kłamstwem czytelników.
Zrazu jednak wahano się nieco, krążyły słuchy, że braciszek Gorgiasz miał sam porobić niepokojące zwierzenia. Dziwna to była postać ten braciszek Gorgiasz, nagle z cienia wysunięty naprzód. Ojcem jego był kłusownik, Jan Plumet, którego hrabina Quedeville zrobiła leśniczym, matki nie znał wcale, była nią jakaś przybłęda; która wzięta przypadkowo, zniknęła po połogu. Chłopiec, imieniem Jerzy, miał lat dwanaście, kiedy stracił ojca, zastrzelonego przez towarzysza kłusownictwa. Pozostał w Valmarie, w wielkich łaskach u hrabiny, jako towarzysz wnuka jej, Gastona. Jerzy musiał doskonale wiedzieć o wszystkiem, co zaszło w chwili śmierci młodzieńca podczas przechadzki z guwernerem, ojcem Philibinem, jak również znał okoliczności zejścia ze świata ostatniej z Quedevill’ów i donacyi majątku na rzecz spowiednika, ojca Crabot’a. W każdym razie, od tego czasu się nim zajmowali księża i dzięki im wstąpił do zakonu ignorantynów, mimo, jak mówiono, ważnych przeszkód. Ztąd złe języki przypuszczały istnienie „wspólnego trupa“ miedzy dwoma przełożonymi i tak kompromitującym podwładnym. Wszelako, przedstawiano braciszka Gorgiasza jako wzorowego, w duchu bożym, zakonnika. Posiadał ponurą, dziką wiarę, co zdaje na łaskę i niełaskę Boga, wszechmocnego pana, króla gniewu i pomsty, słabą istotę ludzką, ciągle w mocy grzechu trwającą. Bóg, głosił, był panem jedynym a Kościół — wykonawcą jego zemsty; cały świat winien był chylić czoło w bezgranicznem poddaństwie, aż do dnia zmartwychwstania wśród niebiańskich rozkoszy. Sam często grzeszył, lecz wyznawał swą winę z gwałtownym żalem; obu rękami bijąc się w piersi, tarzając się w błocie; poczem wstawał rozgrzeszony, spokojny, z wyzywającą pogodą czystego sumienia. Zapłacił, nie był nic winien aż do nowego grzechu, w który mdłe ciało popychało go prędko. Dzieckiem rósł jak włóczęga, latał po lesie, zaczepiał dziewczyny. W zakonie odznaczał się brakiem umiarkowania: żarłoczny, pijak, gwałtowny i lubieżny. Gdy jednak ojcowie Philibin i Crabot wyrzucali mu jakąś grubą swawolę, z miną pokorną, a zarazem drwiącą i groźną odpowiadał: żali jest kto bez grzechu? czyż nie potrzebujemy wszyscy pobłażania? Bawił ich i przerażał, a zawsze zyskiwał przebaczenie, gdyż żal jego zdawał się wielkim i szczerym. Często skazywał się na tygodnie całkowitego postu, lub nakładał na brzuch nabita gwoździami włosiennice. Zawsze też był dobrze widziany u przełożonych, którzy uważali w nim prawdziwy duch zakonny: rozpasane żądze mnicha, odkupywane biczowaniem pokutnem.
W pierwszych zwierzeniach, uczynionych redaktorom „Małego Beaumontais“, braciszek Gorgiasz zanadto się wygadał. Zwierzchnicy nie zdążyli zapewne podsunąć mu swojej wersyi, a sam był zanadto inteligentny, aby nie odczuć całej bezsensowności tej historyi. Wobec odkrycia nowego wzoru uważał, iż było absurdem utrzymywać, że podpis nie był jego ręki. Żaden biegły nie był wstanie przeszkodzić wyświetleniu na tym punkcie prawdy. Jego zatem objaśnienie zgodniejsze było z rzeczywistością. Przyznał, że zatrzymał się na chwilę u okna Zefiryna, że przyjaźnie rozmawiał z kaleką, że nawet połajał go, spostrzegłszy na stole wzory, bez pozwolenia przyniesione z klasy. Dalej już zaczynały się kłamstwa: on odszedł, chłopiec zamknął okno, Simon popełnił haniebną zbrodnię pod natchnieniem szatana, posłużył się wzorem i otworzył okno, aby dać do poznania że tamtędy uciekł morderca. Opowiadanie to, podane pierwszego dnia w dzienniku, jako pochodzące z pewnego źródła, zaraz nazajutrz zostało energicznie odwołane przez samego braciszka Gorgiasza, który osobiście zaprotestował w biurze redakcyi. Przysiągł na Ewangielię, że w dzień zbrodni wrócił prosto do zakładu, oraz że cyfry, jak wykazali eksperci, były fałszywe.
Musiał przyjąć zmyślenie przełożonych, jeżeli chciał, by go popierali i ratowali. Mruczał, wzruszał ramionami, tak mu się to wydawało głupiem, poddał się przecież, przewidując niemniej w przyszłości nieuniknione zasypanie. W chwili owej, braciszek Gorgiasz był prawie pięknym w swej drwiącej bezczelności i bohaterskiem kłamstwie. Czyż nie miał za sobą Boga? czy nie dla ratowania świętego Kościoła kłamał, pewien, że rozgrzeszenie zmyje jego grzechy? Marzył nawet o palmie męczennika, licząc, że każda z jego niegodziwości zyska mu nagrodę w niebie. Odtąd też stał się powolnem narzędziem w rękach braciszka Fulgentego, po za którym, w cieniu, działał ojciec Philibin pod tajemnymi rozkazami ojca Crabot’a. Taktyką ich było przeczyć wszystkiemu, nawet oczywistości, gdyż lękali się, że najmniejsza szczerba w murze kongregacyi, stanie się początkiem nieuniknionej ruiny. Bezsensowna ich historya wydawałaby się zupełnie głupia umysłom logicznym, stanowiła jednak na długo jeszcze jedyną prawdę dla ogłupionej trzody wiernych, wobec której mogli sobie pozwolić na wszystko, znając jej bezgraniczną, bezdenną łatwowierność.
Gdy w ten sposób kongregacya, nie czekając na zaskarżenie braciszka Gorgiasza, wystąpiła zaczepnie, braciszek Fulgenty, dyrektor szkoły, wykazał ze swej strony nieumiarkowaną gorliwość. W chwilach wielkiego wzruszenia przypominał swego ojca, który był doktorem specyalistą od chorób umysłowych i sam skończył w domu waryatów. Bezładny umysł braciszka Fulgentego, oszołomiony próżnością i ambicyą, podlegał chwilowym pobudzeniom, wiecznie marząc o oddaniu Kościołowi jakiejś nadzwyczajnej usługi, któraby go postawiła na czele zakonu. Od czasu rozpoczęcia sprawy Simona stracił resztę zdrowego rozsądku, goniąc za wyczekiwaną chwałą; obecnie, gdy sprawa odżyła, wpadł w istne szaleństwo. Wszędzie go było pełno: mały, czarny, z miną chytrą, biegał po ulicach Maillebois z rozwianym, niby przez burzę, habitem. Zajadle bronił swej szkoły, Boga wzywał na świadka anielskiej czystości pomocników swych, braciszków. Obrzydliwe plotki, krążące niegdyś o dwóch braciszkach, haniebnie skompromitowanych i usuniętych pośpiesznie, podawał za wymysły szatańskie. Twierdząc namiętnie rzeczy wprost przeciwne prawdzie, początkowo czynił to być może z dobrą wiarą, umysł jego bowiem żył w sferach oderwanych, po za zdrowym rozsądkiem. Następnie wpadł w koło kłamstw i teraz kłamał świadomie, z pobożną zaciekłością, przesadzając w fałszach dla chwały boskiej. Sam dochowywał czystości, zawsze walcząc z haniebnemi pokusami, to też przyjął za obowiązek przysięgać na bezwzględną czystość swego zakonu; na siebie brał odpowiedzialność za słabnących braci, zaprzeczał prawa sądzenia duchownych ludziom świeckim, trzodzie nie mającej pojęcia o świątyni. Jeżeli braciszek Gorgiasz zgrzeszył, odpowiada jedynie przed Bogiem, nie przed ludźmi. Jako duchowny nie podlega sądom ludzkim. I, pożerany żądzą wysunięcia się naprzód, popychany umiejętnie ręką mądrą a dyskretną, braciszek Fulgenty kręcił się po widowni sprawy, biorąc na siebie wszelką odpowiedzialność.
Nie trudno było po za nim domyślić się w cieniu ojca Philibina, który ze swej strony był narzędziem ojca Crabot’a. Narzędzie giętkie, a silne, zachowujące swą indywidualność nawet w posłuszeństwie! Ojciec Philibin umyślnie kładł nacisk na swe chłopskie pochodzenie, udawał dobroduszność zaledwie ogładzonego dziecka wsi, a w gruncie szalenie był przebiegły, wytrwale cierpliwy, wykonywał powzięte plany z niezwykłą pewnością ręki. Zawsze dążył do jakiegoś ciemnego celu bez hałasu, bez osobistej ambicyi, zadawalając się przeżuwaną w samotności rozkoszą z udania się dzieła. Gdyby miał szczerą wiarę, bojowałby jako prosty żołnierz, waleczny a bez skrupułów, jedynie w celu służenia zwierzchnikom i Kościołowi. W Valmarie, jako prefekt nadzorował, wszystko widział i wiedział. Pomimo ogromnego wzrostu lekki, silny i wesoły, ciągle się kręcił między uczniami, podzielał ich zabawy, obserwował ich, przenikał do głębi, badał ich stosunki rodzinne i przyjacielskie, był, słowem, okiem, które widzi, inteligencyą, która obnaża umysły serca. Codziennie, jak powiedziano, zamykał się z ojcem Crabot’em, rektorem, który zachowywał pozory rządzenia zakładem z wysoka, nie zajmując się uczniami osobiście i wtedy czytał mu notatki, raporty, całe biografie uczniów z najtajniejszemi szczegółami. Utrzymywano nawet, że Ojciec Crabot, mający za zasadę ostrożność nie zachowywać żadnych papierów, niszczyć wszystko, nie pochwalał metody zbierania i katalogowania dokumentów. Wobec wielkich zasług Prefekta znosił to jednak, ale siebie uważał za rękę kierującą, za najwyższy rozum, posługujący się ojcem Philibinem. Dzięki wziętości w świecie, ze swej surowej celi panował nad najwyższem towarzystwem departamentu. Damy, które spowiadał, rodziny, mające dzieci pod jego opieką, należały do niego pod wszechmocą jego świętobliwego stanu. Pochlebiał sobie, że buduje plany, rozciąga sieci na całą okolicę, w istocie zaś przygotowywał wyprawy i zapewniał zwycięstwa jedynie ojciec Philibin. Zwłaszcza w sprawie Simona był on tajnym działaczem, nie cofającym się przed najpodstępniejszą, najpodlejszą robotą. Pozostał zawsze przyjacielem zepsutego niegdyś chłopca, dziś strasznego braciszka Gorgiasza; nie spuszczał go z oka, przez całe życie się nim opiekował, jako istotą o ile niebezpieczną o tyle przydatną i czuwał nad wygrodzeniem go z tej okropnej historyi, aby wraz z nim nierunąć, pociągając w przepaść wspaniałego ojca Crabot’a, chwałę Kościoła.
Miasto Maillebois zaczęło się znów roznamiętniać. Zrazu krążyły niewyraźne pogłoski, postrach, siany przez kongregacyę o zbrodniczych staraniach, czynionych przez żydów, aby na miejsce plugawego Simona podstawić braciszka Gorgiasza, świątobliwego, ogólnie wielbionego człowieka. Zabiegano niezwykle około rodziców uczni, nawet szkół świeckich, aby ich doprowadzić do wyrażenia nagany. Mówiono tak, jak gdyby ulice miasta podminowane były przez tajemną bandę złoczyńców, wrogów Boga i Francyi, zdecydowanych, na znak dany z obczyzny, wysadzić domy w powietrze. Na posiedzeniu rady miejskiej mer Philis pozwolił sobie zrobić aluzyę do pewnego niebezpieczeństwa, grożącego miastu, a nawet oskarżał wyraźnie żydowskie złoto, tajemniczą kasę, pełną milionów, przeznaczonych na dzieło szatana. Otwarcie zaś potępiał bezbożne postępowanie nauczyciela, Marka Froment’a, od którego nie zdołał jeszcze wybawić mieszkańców miasta. Czuwał jednak i spodziewał się zmusić nareszcie inspektora do przykładnej kary. Różne historye podawane przez „Mały Beaumontais“ wnosiły zamieszanie do umysłów. Wiedziano o jakimś dokumencie, znalezionym w składzie papieru pań Milhomme, ale jedni mówili o nowem, ohydnem fałszerstwie Simon’a, podczas, gdy inni utrzymywali, że dokument stanowi przygniatający dowód wspólnictwa ojca Crabot’a. Jedynym faktem pewnym były nowe odwiedziny jenerała Jarousse’a u pani Edwardowej, biednej kuzynki, o istnieniu której zwykle zapominał. Przybył pewnego poranku, wpadł gwałtownie do ciasnego sklepiku i w pół godziny wyszedł mocno zaczerwieniony. Rezultatem tej burzliwej interwencyi był natychmiastowy wyjazd na Południe pani Aleksandrowej z synem Sebastyanem, rekonwalescentem po strasznym tyfusie. Pani Edwardowa zaś wraz z synem, Wiktorem, ku zadowoleniu klienteli klerykalnej pozostała w sklepie, objaśniając nieobecność bratowej troską o syna, gotowa sprowadzić ją w interesie handlu, jeżeliby szkoła świecka wyszła zwycięzko z grożącej walki.
Wpośród tych głuchych grzmotów, zapowiadających zbliżenie szalonej burzy, Marek najgorliwiej starał się spełniać obowiązki nauczyciela. Sprawa była obecnie w rękach Dawida, on zaś czekał, aby go poprzeć swojem świadectwem. Nigdy jeszcze nie oddawał się tak całkowicie swojej szkole i dzieciom, z których pragnął uczynić istoty dobre i rozumne, jakby podniecany do propagowania boskiej solidarności między ludźmi, przez czynny udział w naprawieniu jednej z najpotworniejszych niesprawiedliwości stulecia. W rozmowie z Genowefą unikał przedmiotów, które ich dzieliły, zawsze był jednakowo czułym i zajmował się drobiazgami, tak wielkie mającymi znaczenie w życiu codziennem. Lecz ilekroć żona powracała od babki, czul, że była zdenerwowana, coraz bardziej podburzona przeciw niemu, z głową nabitą baśniami jego wrogów. Niezawsze nawet uniknąć mógł kłótni, coraz ostrzejszy przybierających charakter.
Aż raz wieczorem wybuchła wojna z powodu nieszczęsnego Férou. Marok dnia tego dowiedział się o tragicznej nowinie, że Férou zastrzelony został przez sierżanta za nieposłuszeństwo. Zaszedł do pani Férou, którą zastał w strasznej nędzy, zalewającą się łzami i wzywającą jako łaski dla siebie i dwóch córek śmierci, co już zabrała najstarszą. Rozwiązanie było straszne lecz logiczne: biedny, pogardzany nauczyciel, zgorzkniały aż do buntu, wypędzony z posady, ucieka z koszar, aby tam nie płacić długu, oddanego po części w szkole: zwyciężony przez głód, wraca na rozpaczliwe wezwanie rodziny; wzięty przemocą do wojska, ginie jak wściekły pies tam, pod płomiennem niebem, w torturach aresztanckiej roty. Wobec tej łkającej kobiety i ogłupiałych dziewcząt, wobec nieszczęsnych szmat ludzkich, przez niesprawiedliwość społeczną rzuconych w ostatnią rozpacz, Marek poczuł, jak uczucie braterstwa ludzkiego wzbiera w nim gwałtownym protestem.
Wieczorem się jeszcze nie uspokoił i przez zapomnienie zaczął mówić przy Genowefie, która kręciła się po wspólnym pokoju przed odejściem do swojej sypialni.
— Wiesz, co się stało? Wczasie jakiegoś buntu w Algieryi, sierżant zastrzelił nieszczęśliwego Férou.
— A!
— Widziałem po południu panią Férou. szaleje z rozpaczy... To prawdziwe morderstwo, dobrowolne, obmyślane. Nie wiem, czy jenerał Jarousse, tak srogi w tej sprawie, będzie dziś spał spokojnie. Ma na sumieniu trochę krwi tego szaleńca, z którego uczyniono dzikie zwierzę.
Jakby dotknięta w swych przekonaniach, Genowefa odparła z żywością:
— Nie rozumiem dlaczego jenerał miałby źle spad, Férou nie mógł skończyć inaczej.
Marek zrobił ruch bolesnego oburzenia, powstrzymał się jednak, żałując, że wymienił jenerała, ulubionego penitenta ojca Crabot’a. Była chwila, kiedy chciano go użyć za narzędzie wojskowego zamachu stanu. Z przekonań bonapartysta, tęgi, surowy względem żołnierzy, a w gruncie jowialny, amator dobrego stołu i kobiet — co mu się chwaliło — nadawał się do tej roli; w czasie układów jednak przekonano się, że jest zbyt głupi i porzucono zamiar a kościół tolerował go tylko od biedy.
— W biednej szkółce w Moreux — przemówił zcicha Marek — znaliśmy rodzinę Férou tak nieszczęsną, przybitą przez pracę i kłopoty, że nie mogę pomyśleć o tym człowieku ściganym i zabitym jak wilk, bez uczucia bezgranicznej litości i bólu w sercu.
Genowefa z podrażnienia wpadając w podniecenie nerwowe, wybuchnęła płaczem.
— Rozumiem cię dobrze, ja to jestem bez serca, nieprawdaż? Zawsze mnie uważałeś za głupią, a teraz masz mię za złą. Jakże możemy się kochać, kiedy postępujesz ze mną jak z kobietą złą i głupią?
Starał się ją uspokoić zdumiony i zmartwiony wywołaniem wybuchu. Ją to drażniło coraz więcej.
— Daj mi pokój. Wszystko między nami skończone. Ponieważ mię nienawidzisz, byłoby nierównie lepiej, żebyśmy się rozstali, zanim dojdziemy do rzeczy niskich.
Wyszła gwałtownie do swojej sypialni i ostro zamknęła drzwi na klucz. Wobec tych drzwi zamkniętych Marek stał zrozpaczony, we łzach. Dotychczas drzwi stały zawsze otworem i małżonkowie rozmawiali, byli razem, chociaż sypiali oddzielnie. Obecnie rozłąka była całkowitą, mąż i żona stawali się obcymi.
Następnych nocy Genowefa upornie zamykała się w swoim pokoju, a raz powziąwszy ten zwyczaj ukazywała się Markowi kompletnie ubrana i uczesana, jakby wstydziła się być przy nim w negliżu. Była już w siódmym miesiącu ciąży; od początku, pod pretekstem swego stanu, przerwała stosunki małżeńskie, teraz gdy sie zbliżała do terminu, okazywała wrastający wstręt do najlżejszej pieszczoty; czuła dawniej i namiętna, obecnie usuwała się niechętna i chmurna przy zbliżeniu się męża. Jakkolwiek zdziwiony, składał to w pierwszych czasach na dziwactwa, zdarzające się u kobiet w tym stanie i ulegle, z braterską czułością czekał na obudzenie się zmysłów. Zdziwienie wzrosło jednak, gdy zauważył, że niechęć dochodzi do wstrętu, do nienawiści prawie, gdyż przypuszczał, że nowe dziecko zbliży ich do siebie, ciaśniej połączy. Owładnął nim wielki niepokój, znał bowiem całe niebezpieczeństwo rozłąki cielesnej; dopóki mąż i żona należą do siebie, stanowią jedno ciało, niemożliwem jest zupełne zerwanie: najostrzejsze kłótnie topnieją nocą w pocałunku. Gdy zaś przestają mieć ze sobą stosunki, gdy wprowadzają rozwód domowy, najmniejsza sprzeczka staje się śmiertelną, bez możności zgody. Najczęściej w niewytłomaczonej ruinie wielu małżeństw, prawdziwym powodem jest rozwód cielesny, zerwanie stanowcze stosunków małżeńskich. Dopóki czuł na swojem łonie Genowefę kochającą, tkliwą, nie bał się, żeby mu ją zabrano. Wiedział, że głęboko do niego należy, że nic nie zwycięży wszechmocy miłości. Jeżeli jednak go nie kocha, nie pożąda, to czyż gwałtowne wysiłki wrogów nie zdołają mu jej wydrzeć? W miarę, jak spostrzegał jej wzrastającą oziębłość, czuł, że katastrofa się zbliża i serce mu się ściskało bolesnem niepokojem.
Odkrył wreszcie fakt, rzucający niejakie światło na zmianę, zaszłą w tej uwielbianej kobiecie, która miała zostać matką, a przestała być kochanką. Dowiedział się, że zmieniła spowiednika; porzuciła pobłażliwego księdza Quandieu i przeszła do ojca Teodozego, przeora Kapucynów, gorliwego apostoła i znakomitego reżysera cudów świętego Antoniego Padewskiego. Za przyczynę zmiany Genowefa podawała wątły stan ducha, głód moralny, którego nie mógł zaspokoić proboszcz świętego Marcina, zbyt umiarkowany dla jej gorącej wiary; ojciec Teodozy zaś, tak piękny, tak wielki zapałem, zdolny był dać, tak bardzo jej potrzebny, pokarm mistyczny. W istocie zaś, ojciec Crabot, niepodzielnie panujący u babki, wpłynął na tę zmianę, aby po długich a mądrych przygotowaniach, przyspieszyć chwilę zwycięztwa. Marek nie myślał nawet podejrzewać Genowefę o nizką intrygę ze wspaniałym Kapucynem, którego płomienne oczy i kędzierzawa broda wprawiały dewotki w ekstazę; posiadała zbyt wiele prawości i tę godność ciała, którą w niej spostrzegł w chwilach najgorętszych uniesień miłosnych, gdy mu się całą istotą oddawała. Chociaż jednak rzeczy nie zachodziły daleko, czy nie można było przypuszczać, że w coraz wzrastającym wpływie ojca Teodozego na młodą kobietę, działała wola pięknego samca, zmysłowe panowanie mężczyzny i przemawiającego jak Bóg nieomylny? Po nabożnych konferencyach, zwłaszcza zaś po długich godzinach spowiedzi, wracała Genowefa drżąca i roztargniona, czego nie bywało nigdy za czasów księdza Quandieu. Widocznie snuła jakąś mistyczną namiętność, w której znajdowała nowy pokarm dla potrzeby kochania, czasowo zastępujący pieszczoty małżeńskie, wstrętne dla niej z powodu dziwnych zaburzeń ciąży. Może też mnich powstawał przeciw tej płodności, strasząc ją dzieckiem potępionego. Po kilka razy z rozpaczą mówiła o maleństwie, które się miało narodzić, przejęta grozą, jak się to zdarza matkom, prześladowanym myślą, iż dadzą życie potworowi. A nawet jeżeli się urodzi normalnem, jak zdoła go ochronić od grzesznego otoczenia, gdzie podzieje, by ustrzedz od świętokradzkiego domu ojca? Ideje te rzucały nieco światła na przyczynę zerwania stosunków z mężem: zmartwienie że poczęła z niedowiarka, przysięga iż więcej dzieci nie będzie; skrzywione pragnienie zadowolenia miłości po za zmysłowością. Wiele jednak pozostawało punktów ciemnych i Marek cierpiał, nie rozumiejąc, lecz w każdej chwili czując, jak mu się wymyka ukochana kobieta, którą Kościół mu zabiera, aby dręcząc go, zniszczyć jego dzieło wyzwolenia ludzkiego!
Raz, po długiej rozmowne z ojcem Teodozym, z miną rozegzaltowaną i zarazem zgnębioną, rzekła Genowefa do Ludwini, powracającej ze szkoły:
— Jutro o piątej pójdziesz do kapucynów do spowiedzi, inaczej nie będziesz dopuszczona do katechizmu.
Marek wystąpił stanowczo. Pozwolił był uczęszczać na lekcye katechizmu, ale opierał się spowiedzi.
— Ludwinia nie pójdzie do kapucynów — powiedział stanowczo. — Wiesz, moja droga, że ustąpiłem wiele, ale nie ustąpię co do spowiedzi.
Panując jeszcze nad sobą, Genowefa spytała:
— Dlaczego mianowicie nie chcesz ustąpić w tym razie?
— Nie mogę mówić wszystkiego przy dziecku. Znasz jednak moje racye: nie chcę, aby brudzono umysł mojej córki pod pozorem rozgrzeszania z błahych przewinień, które znać i poprawiać mogą rodzice.
Wistocie wytłomaczył jej dawniej, że za wstrętne uważał wtajemniczanie dziewczynki w dreszcze cielesne przez człowieka, którego ślub czystości może popchnąć do brzydkiej ciekawości, do wszelkich zboczeń płciowych. Na dziesięciu księży rozsądnych wystarczy aby się znalazł jeden zwyrodniały, a spowiedź staje się brudem, na zetknięcie z którym nie chciał narażać Ludwini. Zresztą to zbliżenie, tajemna ta rozmowa w mistycznym, denerwującym cieniu kaplicy — były nietylko obrazą, możliwem zepsuciem dwunastoletniej dziewczynki, w której zaczynają się budzić zmysły, było to jeszcze jakby wzięciem w posiadanie dziewczyny, w przyszłości kochanki i matki. Na zawsze zostawała zdeflorowana przez kapłana, którego pytania gwałciły jej wstydliwość. Odtąd przez zwierzenia, kobieta należała do spowiednika, stawała się jego drżącą, posłuszną rzeczą, zawsze gotowa być w jego ręku uległem, oddanem narzędziem.
— Jeżeli nasza córka popełni co złego — dodał Marek — przed tobą lub przedemną się wyspowiada, gdy uczuje potrzebę. Będzie to logiczniejsze i przyzwoitsze.
Genowefa wzruszyła ramionami. Uważała to bluźniercze postanowienie za całkiem śmieszne.
— Nie chcę się sprzeczać z tobą, biedaku... Powiedz mi tylko, w jaki sposób Ludwinia przystąpi do pierwszej komunii, jeżeli zabronisz jej chodzić do spowiedzi?
— Do komunii? Postanowiliśmy przecie, że gdy będzie miała lat dwadzieścia, sama zadecyduje o tem. Pozwoliłem jej słuchać katechizmu, jak słucha wykładów historyi i nauk przyrodniczych, aby świadomie mogła osądzić i powziąć postanowienie.
Gniew ogarnął Genowefę. Zwróciła się ku dziecku:
— A ty Ludwiniu, czy tak samo myślisz? tego sobie życzysz?
Spokojnie, z twarzyczką nagle spoważniałą, dziewczynka w milczeniu słuchała rodziców. Zawsze, gdy zachodziły sprzeczki, starała się widocznie pozostać neutralną, nie chcąc ich zaostrzać. Rozumne jej oczy biegały od ojca ku matce, jakby błagając, aby z jej powodu, nie robili sobie przykrości, bolejąc, że była ciągłą przyczyną niezgody. Okazywała wiele czułości i szacunku matce, która czuła jednak, iż dziecko skłania się ku uwielbianemu ojcu, podobne do niego rozsądkiem i zamiłowaniem prawdy i sprawiedliwości.
Przez chwilę Ludwinia patrzała w milczeniu z miłością na rodziców, potem przemówiła słodko:
— Jabym tak chętnie myślała i życzyła sobie tego, czego wybyście chcieli oboje!.. Czy wymaganie tatusia wydaje się mamie nierozsądnem? Dlaczego nie poczekać trochę?
Matka w uniesieniu nie chciała słuchać.
— To nie żadna odpowiedź, moja córko... Trzymaj z ojcem, kiedy nie masz dla mnie ani szacunku, ani posłuszeństwa, skończy się na tem, że mię ztąd wypędzicie.
Wyszła, gwałtownie zamknąwszy się w pokoju, jak zwykle robiła w razie podrażnienia. Był to jej sposób kończenia kłótni, a po każdej oddalała się coraz więcej, kopała głębszą przepaść między sobą, a ukochanem niegdyś domowem ogniskiem.
Zaszedł wypadek, który ostatecznie utwierdził ją w przekonaniu, że działają na córkę, aby ją usunąć z pod jej wpływu. Panna Rouzaire, dzięki usilnym, a mądrym staraniom, otrzymała dawno pożądane miejsce drugiej nauczycielki w Beaumont. Inspektor akademii, Le Barazer, uległ przedstawieniom klerykalnych deputowanych i senatorów, na czele których stanął hałaśliwie, jak istny żołdak, hrabia Hektor de Sangleboeuf. Lecz tak z racyi politycznych, jak zwykłej swej złośliwości, Le Barazer zamianował na wakujące miejsce dyrektorki w Maillebois pannę Mazeline, nauczycielkę z Jouville, dawną koleżankę Marka, który wysoko cenił jej jasną inteligencyę i miłość prawdy. Może też Inspektor, który zawsze zcicha popierał Marka, chciał umieścić koło niego jednakowych przekonań towarzyszkę, nie stawiającą mu przeszkód, jak panna Rouzaire. A gdy mer Philis, w imieniu rady miejskiej ośmielił się skarżyć na podobny wybór, oddający dziewczęta Maillebois w ręce bezbożnicy. Inspektor udał zdziwienie: jakto, spełnił przecie żądanie hrabiego Hektora de Sangleboeuf, nie jego wina, że kolej w awansach wypadła na jedną z najzasłużeńszych osób, na którą nigdy się nic skarżono. Pobyt panny Mazeline w Maillebois w istocie zapowiadał się bardzo pomyślnie; pogodna jej wesołość ogólnie się podobała, a macierzyńskie obejście od pierwszego dnia zyskało jej serca uczennic. Była zadziwiająco słodka i gorliwa, zajęta staraniem, aby swe córki, jak je nazywała, wychować na dzielne kobiety, na żony i matki wolne od przesądów, na rodzicielki swobodnych ludzi. Nie prowadziła jednak dziewczynek do kościoła, zniosła procesye, modlitwy i katechizm, tak że Genowefa, która przecież znała ją dobrze z Jouville, oburzała się i protestowała wraz z innemi rodzinami z partyi klerykalnej. A chociaż nie miała powodów lubić pannę Rouzaire, której intrygi zmąciły jej spokój domowy, żałowała jej prawie a o nowej nauczycielce wyrażała się jak o osobie podejrzanej, zdolnej do najczarniejszych zamiarów.
— Rozumiesz, Ludwiniu, jeżeliby panna Mazeline mówiła wam coś niewłaściwego, powtórzysz mi to. Nie chcę, aby mi kradziono duszę mego dziecka.
Zniecierpliwiony Marek nie mógł się powstrzymać.
— Ależ to szaleństwo! Panna Mazeline ma kraść dusze! Podziwiałaś ją dawniej, równie jak ja. Niema osoby rozumniejszej i lepszej.
— O, naturalnie, mój kochany, ty ją popierasz. Doskonale do siebie pasujecie. Idź do niej, oddaj jej naszą córkę, ponieważ ja nic już nie znaczę.
I znowu Genowefa pobiegła płakać do swego pokoju, a za nią również płacząca Ludwinia, która godziny cale musiała ją błagać by powróciła zająć się domem.
Niespodziewanie rozeszła się wiadomość, która głęboko wszystkich poruszyła. Adwokat Delbos pojechał do Paryża, kołatał po ministeryach, okazując wszędzie ów sławny wzór, dostarczony przez panie Aleksandrowa Milhomme i, niewiadomo przez jakie wysokie wpływy uzyskał zarządzenie rewizyi w Valmarie, u ojca Philibina. Nąjosobliwszem było to, że rewizya odbyła się piorunem, komisarz policyi zeszedł niespodzianie, szperał wszędzie i między licznemi notatkami o uczniach, zaraz w drugim zeszycie znalazł pożółkłą kopertę, w której ujrzał starannie zachowany, oddarty niegdyś od wzoru, rożek papieru. Nie było sposobu przeczyć, skrawek pasował dokładnie do wzoru, znalezionego przy zamordowanym. Dodawano, że ojciec Philibin, na miejscu zapytany przez przełożonego, ojca Crabot’a, stracił głowę i wyznał wszystko. Za całe tłomaczenie podawał giest odruchowy, niepokój wobec szkolnej pieczęci Braciszków taki, że ręka jego działała szybciej od myśli. Milczał zaś dlatego, że po głębokiem zbadaniu sprawy, nabrał przekonania, iż winowajcą był Simon, który umyślnie podrzucił fałszywy wzór w celu szkodzenia religii. Ojciec Philibin zatem szczycił się swym czynem, gdyż tak giest jego, jak późniejsze milczenie było bohaterstwem, wynoszącem Kościół po nad sprawiedliwość ludzką. Zwykły wspólnik byłby zniszczył cały papier, a że on go zachował, czyż nie rozumiano, że zamiarem jego było wszystko dowieść w odpowiedniej chwili? Niektórzy w tym braku ostrożności widzieli manię ojca Philibin a zbierania najdrobniejszych papierków, inni — zabezpieczenie broni na przyszłość. Opowiadano, że ojciec Crabot, który niszczył wszystko, nawet otrzymywane bilety wizytowe, przerażony, wściekły. na katalogi i notatki, miał zawołać w chwili pierwszego zdziwienia. „Jakto, kazałem mu spalić wszystko, a on to zachował!“ Ojciec Philibin, przeciw któremu nie wydano jeszcze rozkazu aresztowania, zaraz wieczorem w dniu rewizyi, zniknął. A gdy pobożne dusze dowiadywały się o los jego, odpowiadano, że ojciec Poirier, prowincyał z Beaumont wysłał go na rekolekcye do klasztoru we Włoszech, gdzie jak w przepaści zagrzebany został w wiecznem milczeniu.
Zdawało się, że obecnie rewizya procesu Simona stawała się nieuniknioną. Zwycięzki Delbos zawezwał Dawida i Marka dla narady, w jaki sposób wyprawić prośbę do ministra sprawiedliwości. On to przewidział istnienie fragmentu z pieczęcią szkoły Braciszków, on również doprowadził do odkrycia tego nowego faktu, wystarczającego dla kasacyi wyroku sądu w Beaumont. Zdaniem jego należało zadowolnić się tym faktem i zaniechać czasowo nieprawnej komunikacyi prezydującego Gragnon’a z przysięgłymi, trudnej do udowodnienia, a która w czasie procesu musi wyjść na wierzch. Najlepszą taktyką, podług niego, było maszerować prosto na braciszka Gorgiasza z niezbicie pewnym dowodem w ręku, obalającym raporty biegłych. Pochodzenie wzoru z pieczęcią i podpisem było tak jaskrawą wskazówką, że ojciec Philibin stał się wspólnikiem zbrodni przez kłamstwo i ukrywanie. Dawid i Marek wyszli od Delbosa z powziętą decyzyą i zaraz następnego dnia Dawid napisał do ministra list z formalną denuncyacyą, oskarżając braciszka Gorgiasza o zgwałcenie i zabójstwo Zefiryna, zbrodnie, za które brat jego, Simon od lat dziesięciu był na wygnaniu.
Wzruszenie doszło w mieście do szczytu. Nazajutrz po znalezieniu dokumentu w papierach ojca Philibin’a, zniechęcenie ogarnęło na chwilę nawet najgorętszych popleczników Kościoła. Tym razem gra zdawała się straconą, tak że „Mały Beaumontais“ ganił otwarcie czyn ojca Jezuity. W dwa dni później przecież klika się opamiętała i tenże sam dziennik głosił kanonizacyę kradziaży i kłamstwa oraz świętego Philibina, bohatera i męczennika. Odbijano jego portrety, otoczone aureolą i palmami. Powstała legenda, że ojciec Philibin, w zapadłym klasztorze w Apeninach, wśród dzikich lasów, odziany włosienicą, dnie i noce spędza na modlitwie, oddając się na ofiarę za grzechy świata. Rozdawano obrazki, gdzie był przedstawiony w postawie klęczącej, po drugiej zaś stronie znajdowała się modlitwa, zyskująca odpusty. Głośne, publiczne oskarżenie braciszka Gorgiasza stało się dla klerykałów bodźcem do działania zaczepnego, byli bowiem pewni, że zwycięztwo żyda musi zachwiać kongregacyą i wybić szczerbę w samem sercu Kościoła. Wszyscy dawni anty-Simoniści stanęli jak jeden mąż, bardziej jeszcze nieprzejednani, gotowi zwyciężyć lub zginąć. Maillebois, Beaumont i cała okolica z końca w koniec rozpoczęła walkę; z jednej strony stanęli ludzie o umysłach wolnych, postępowych, żądnych prawdy i sprawiedliwości, z drugiej — zacofańcy, wierążcy we władzę i w Boga pomsty, zbawiającego świat pięścią żołnierstwa i kleru. W radzie miejskiej gwałtownie się kłócono z powodu nauczyciela, rodziny znów się między sobą szarpały, a uczniowie Marka i Braciszków, przy spotkaniu na Placu Respubliki, obrzucali się kamieniami. Największy niepokój okazywały wyższe sfery towarzyskie w Beaumont pod wiatrem grozy, co gorączkował wszelkich uczestników pierwszego procesu: urzędników, sądownictwo i prostych pionków, drżących przed kompromitacyą, mogąca wyniknąć z poruszenia potwornej gromady dokumentów, zagrzebanych w cieniu. Jeżeli jeden Salvan cieszył się wraz z Markiem, iluż za to było takich, co spać nie mogli spokojnie, pod straciłem trupów, gotowych wyjść z podziemi. A działo się to w przeddzień wyborów, więc politycy drżeli, że przepadną: radykał Lemarrois, były mer, figura niezastąpiona. z przerażeniem widział rosnącą popularność Delbos’a; uprzejmy Marcilly, zawsze goniący za powodzeniem, tracił grunt pod nogami, nie wiedział do jakiej przymknąć partyi; deputowani i senatorowie reakcyjni, z groźnym Hektorem de Sangleboeuf na czele, rozpaczliwie się opierali nadchodzącej burzy, zdolnej zmieść ich z zajmowanych stanowisk. W urzędach i w radzie szkolnej równy panował niepokój; prefekt Hennebise rozpaczał, że nie może zdusić sprawy, rektor Forbes zrzucał wszelkie kłopoty na inspektora akademii, Le Barazer’a, który sam jeden wśród zawieruchy zachował spokój i uśmiech na ustach, prowizor Depinvilliors prowadzał wprawdzie córki do kościoła, lecz z miną człowieka, rzucającego się w wodę, inspektor zaś Mauraisin, zdziwiony obrotem rzeczy, z niepokojem rozważał, czy nie nadeszła chwila przystąpienia do francmasonów.
Między sądownikami zwłaszcza przerażenie dochodziło do szczytu: rewizya procesu, toż to nowy proces przeciw sędziom pierwszego, a kto wie jakie odkrycia wyjdą na wierzch przy otwarciu aktów? Sędzia śledczy Daix, człowiek uczciwy lecz słaby, trawiony wyrzutami, że uległ był ambicyi żony, przychodził do sądu blady i niemy. Przeciwnie, fircykowaty prokurator, Raul de La Bissonnière okazywał przesadną wesołość i swobodę umysłu, pod któremi łatwo było spostrzedz dręczącą chęć ukrycia obawy. Najwięcej skompromitowany w sprawie, prezydujący Gragnon, jakby nagle postarzał, wlókł ciężko wielką swą postać, niby pod niewidzialnym ciężarem pochylony ku ziemi; prostował się tylko i spoglądał zukosa, gdy czuł, iż jest obserwowany. Żony tych panów znowu ze swych salonów zrobiły ogniska intryg, targów i wciekłej propagandy. Za burżuazyą służba, za służbą dostawcy, dalej robotnicy — ludność cala słowem wirowała szalenie w ogólnej burzy, co unosiła ludzi i rzeczy.
Zauważono nagłe zniknięcie ojca Crabot’a, którego wysoka, elegancka postać dobrze była znana na przyjęciach przy Alei des Jaffres. Przestał się ukazywać, a przyjaciele widzieli w tem usunięciu dowód dobrego smaku i głębokiej pobożności i mówili o tem ze świętem rozczuleniem. Ponieważ zaś i ojciec Philibin zniknął, pozostawał tylko braciszek Fulgenty, zawsze równie ruchliwy i kompromitujący, a tak niezręczny na każdym kroku, że pomiędzy klerykałami zaczęły krążyć złe o nim słuchy, — zapewne za tajną wskazówką z Valmarie, gdzie zdecydowano się wydać na ofiarę braciszka Fulgentego. Bohater zaś dnia, nadzwyczajna postać, z dniem każdym bardziej zadziwiająca, braciszek Gorgiasz z cudownem zuchwalstwem stawiał czoło oskarżeniu. Wieczorem po ogłoszeniu listu Dawida, przybiegł do redakcyi „Małego Beaumontais“ z odpowiedzią; lżył żydów, zmyślał najdziwaczniejsze historye, prawdę strojąc w genialne kłamstwa, zdolne zachwiać najmocniejszemi głowami, podrwiwał sobie, zapytując, czy nauczyciele mają zwyczaj przechadzać się z wzorami w kieszeni, wypierał się nakoniec wszystkiego i podpisu swego i pieczęci; tłomaczył, że Simon, który podrobił jego pismo, mógł doskonale wydostać pieczęć szkoły, albo nawet podobną sfabrykować. Bajka była idyotyczna, lecz wykrzykiwał ją głosem tak grzmiącym, z tak zamaszystemi ruchami, że znalazła uznanie i z kolei stała się oficyalną prawdą. Po tem objaśnieniu „Mały Beamontais“ bez wahania przyswoił sobie historyę fałszywej pieczęci, fałszywego podpisu i okropnej premedytacyi Simona, który, popełniając zbrodnię, dodał do niej piekielny podstęp, aby ją zwalić na świątobliwego duchownego w celu zbrukania Kościoła. Bezsensowna historya rozpalała słabe umysły od wieków ogłupianego i służalczością ludu, tak że wkrótce braciszek Gorgiasz zajął miejsce około ojca Philibin’a w szeregu męczenników za wiarę. Zaledwie się gdzie ukazał, robiono mu owacye, kobiety całowały kraj jego szaty, dzieci prosiły o błogosławieństwo, a on z tryumfalną bezczelnością kazał do tłumów, i jak popularne, pewne oklasków bóstwo, wyprawiał najdziwaczniejsze komedye. Świadomi prawdy ludzie widzieli jednak po za tą pewnością siebie rozpacz nędznika, zmuszonego grać rolę, której kruchość sam odczuwał najlepiej; widocznem było, że na scenie kręci się aktor, tragiczna maryonetka, której ruchami kierują niewidzialne ręce. Próżno ojciec Crabot skrył się pokornie w nagiej, zimnej celi w Valmarie, cień jego snuł się ciągle po scenie, giętkie jego ręce pociągały za sznurki, poruszając manekinem dla zwycięztwa kongregacyi. Mimo najostrzejszych napaści, mimo oporu wszystkich połączonych sił reakcyi, musiał minister sprawiedliwości zawiadomić Sąd kasacyjny o żądaniu rewizyi, podanem przez Dawida w imieniu pani Simonowej i jej dzieci. Było to pierwsze zwycięstwo prawdy, które na razie zgnębiło klerykałów. Nazajutrz jednak rozpoczęła się walka, szargano w błocie sam Sąd kasacyjny, lżąc go, oskarżając o zaprzedanie żydowstwu. „Mały Beaumontais“ cytował wyraźnie sumy, oczerniał prezydującego, prokuratorów i radców, opowiadając obrzydliwe, a całkiem zmyślone historye z życia prywatnego. Przez dwa miesiące trwania wywiadów, potok brudów płynąć nie przestawał; nie było najprzewrotniejszych manewrów, kłamstw, a nawet zbrodni, o któreby się nie pokuszono, aby powstrzymać nieunikniony bieg sprawiedliwości. Nakoniec, po pamiętnych rozprawach, gdzie kilku sadowników dało przykład zdrowego rozumu i odważnej sprawiedliwości, wydano wyrok, który, jakkolwiek przewidziany, wybuchł jak piorun. Sąd przyjął prośbę, zarządził rewizyę, uznając potrzebę badan, sam się ich podejmował.
Wieczorem dnia owego Marek, skończywszy lekcye był sam w ogródku w ciszy łagodnego, wiosennego zmierzchu. Ludwinia nie wróciła jeszcze ze szkoły, gdzie, jako ulubioną uczennicę, panna Mazeline zatrzymała ją niekiedy dłużej. Genowefa zaraz po śniadaniu poszła do babki, gdzie obecnie całe prawie dnie przepędzała. Mimo zatem świeżego zapachu bzów, ciszy ciepłego powietrza, Marek przechadzał się po ścieżkach z sercem zalanem goryczą nad osamotnieniem ogniska domowego. Nie ustąpił na punkcie spowiedzi i dziewczynka przestała uczęszczać na katechizm, gdyż ksiądz nie chciał jej dopuścić, zanim nie przejdzie przez konfesyonał. Musiał jednak rano i wieczór staczać walki, odpierać napaści żony rozdrażnionej, szalejącej na myśl o wiecznem potępieniu Ludwini, Którego stawała się wspólniczką, gdyż nie znajdowała siły, aby ją wziąć na ręce i zanieść do trybunału pokuty. Wspominała swoją cudowną komunię, ten najpiękniejszy dzień swego życia, białą suknię, dym kadzideł, jarzące świece i słodkiego Jezusa, którego z rozkoszą wybrała na oblubieńca, na jedynego i prawdziwego małżonka, przysięgając mu wówczas znać tylko rozkosze boskiej miłości. A jej córka ma być pozbawioną takiego szczęścia, upośledzoną, zepchniętą do rzędu bydląt bez religii? Korzystała z najlżejszej sposobności, by wydrzeć mężowi pozwolenie, zmieniając dom na pole walki, gdzie najdrobniejsza okoliczność dawała powód do nieskończonych kłótni.
Noc zapadała zwolna, niosąc ukojenie, a Marek, śmiertelnie znużony, dziwił się prawie, że się odpiera z odwagą, równie dla wszystkich trojga okrutną. Wspomniał dawną swą tolerancyę: pozwolił ochrzcić córkę, nie mógłże pozwolić jej odbyć pierwszą komunię? Racye, podawane przez żonę, przed któremi długo ustępował, nie były bez pewnej wagi: poszanowanie swobody osobistej, prawa matki, prawa sumienia. W rodzinie naturalną wychowawczynią jest matka, mianowicie gdy idzie o córkę. Lekceważyć zatem jej przekonania, działać przeciw jej sercu i umysłowi, równało się chęci zerwania małżeństwa. Ze związku rodzinnego nie pozostawało nic, szczęście zniszczone, rodzice i dziecko w okropnej wojnie domowej, która grasowała w jego domu, dawniej tak zgodnym i cichym. Chodził ciągle po wązkich ścieżkach ogródka, pogrążonego w zmroku, rozmyślając w jaki sposób mógłby ustąpić jeszcze, aby okupić trochę spokoju i szczęścia.
Nadewszystko gnębił go wyrzut sumienia za własną winę. Nieraz dostrzegał swoją dolę odpowiedzialności i zapytywał siebie, dlaczego zaraz nazajutrz po ślubie nie pokusił się o nawrócenie Genowefy do swoich wierzeń. Wówczas, w chwili objawienia miłości, całkowicie należała do niego, powierzała się jego objęciom tak ufna, tak gotowa tworzyć z nim jedno ciało i myśl jedną. W tej chwili niepowrotnej on jedynie miał moc kobietę wydrzeć księdzu, z wiecznego dziecka schylonego pod grozą piekła uczynić świadomą towarzyszkę życia, o umyśle wolnym, zdolnym do pojęcia prawdy i sprawiedliwości. Przy pierwszych kłótniach sama Genowefa mu rzuciła: „Jeżeli cierpisz nad tem, że nie mamy jednakowych przekonań, to z własnej winy. Trzeba było mię kształcić. Jestem tem, co ze mnie zrobiono, całe nieszczęście, że ty nie umiałeś mię przerobić“. Obecnie już tego nie mówiła, w niewzruszonej dumie swojej wiary nie przyznawała mu mocy oddziaływania na siebie. Wspominał gorzko straconą sposobność, wyrzucał sobie egoistyczne uwielbienie; w uroczej wiośnie swego związku zachwycał się tylko jej pięknością, uważał za doskonałość, nie zadając sobie trudu wejścia w jej sumienie, oświecenia. Zresztą w owym czasie nie myślał jeszcze, że będzie bojownikiem za prawdę, jakim był teraz; robił zatem niejakie ustępstwa, wierząc, iż tak jest kochanym i tak silnym, że pozostanie zawsze panem położenia. Całe obecne nieszczęście było skutkiem próżności męzkiej i zaślepienia w miłości.
Zatrzymał się przy świeżo rozkwitłym, o silnej woni, bzem i nagle, jak płomień, ogarnęła go znowu potrzeba walki. Jeżeli dawniej nie spełnił swego obowiązku, usiłując wyzwolić tę inteligencyę, którą mu oddano przesiąkniętą błędem, czyż słusznem jest nie zrobić tego obecnie, pozwolić aby córka zgubiła się wraz z matką? Wina byłaby tem bardziej nieprzebaczalną, że teraz miał cel wytknięty. Wziął na siebie wybawienie z odwiecznych błędów dzieci innych, a miałby dać nędzny przykład niemocy w pokierowaniu własnem dzieckiem! Że jakiś ciemny ojciec rodziny ulegnie żonie dewotce, upierającej się ogłupiać córkę marnemi i niebezpieczneini praktykami — ujdzie jeszcze. Ale on! on, który usunął z klasy krucyfiks, który trzymał się ściśle nauczania świeckiego, który głosił konieczność wyrwania kobiety z pod władzy księdza dla zbudowania Państwa szczęśliwości! Nie byłożby to najokropniejszem wyznaniem niemocy, najhaniebniejszą porażką? To zaprzeczenie, zniszczenie całego zadania jego życia. Straciłby siłę, nie miałby prawa żądania od innych tego, czego sam nie był zdolnym przeprowadzić u siebie, w swojej rodzinie, gdzie rozum i serce powinny było odnieść pierwsze zwycięztwo. A co za nauka hypokryzyi i słabości dla córki, która znając jego przekonania i wierzenia, wiedząc, iż jest przeciwnym spowiedzi i komunii, zapytywałaby siebie, dlaczego pozwala na spełnianie w swojej rodzinie aktów, które potępia u sąsiadów! Myślał zatem inaczej, a inaczej postępował? Nie, nie! tolerancya jest niemożliwą, niepodobna ustąpić, jeżeli praca jego około wyzwolenia nie ma runąć, pod wzgardą powszechną.
Zaczął znowu chodzić pod bledniejącem niebem, gdzie się zapalały pierwsze gwiazdy. Jednym z tryumfów księży było, że nawet rodzice wolnomyślni nie śmieli im odbierać dzieci w obawie skandalu, lub związani obyczajami światowymi. Kto da początek, nie obawiając się, że nie znajdzie miejsca dla syna, że nie wyda zamąż córki, jeżeli nie odbędą wszystkich sakramentów, chociażby dla formy tylko? Długo, nieokreślenie długo wypadałoby czekać aż nauka zniszczy wiarę, ze zwyczajów usunie to, co usunęła z rozumu. Umysły odważne zatem powinny dać przykład. Tu Marka uderzyło spostrzeżenie wielkiego wysiłku, jaki Kościół czyni obecnie dla pozyskania kobiet, które przez wieki całe brutalizował, lżył, zwał córami szatana, noszącemi grzechy całego świata. Jezuici, tak gienialni w przystosowywaniu Boga do wymogów namiętności, ukazali się jako sprawcy wielkiego ruchu, oddającego w ręce kleru kobiety, jako narzędzia podboju politycznego i społecznego. Spiorunowali miłość, a teraz się nią posługują. Nazywali kobietę lubieżnem bydlęciem, którego święci dotykać nie powinni, a teraz ją głaszczą i osypują pochlebstwami, czynią z niej ozdobę i podporę świątyni — w chwili gdy przyszła im myśl wyzyskać jej płciową potęgę nad mężczyzną. Płeć jaśnieje w świecach ołtarza, uznają w niej drogę łaski, posługują się nią jako sidłami, w które spodziewają się złapać i pokonać mężczyznę. Cały bolesny rozkład, niezgoda współczesnego społeczeństwa pochodzi z tego rozwodu między nawpół wyzwolonym mężczyzną, a kobietą wiecznie uległą, wielbioną niewolnicą, zahypnotyzowaną przez konający katolicyzm. Zadanie tak się przedstawia: nie dać Kościołowi korzystać ze spóźnionej czułości, którą usypia nasze żony i córki, odebrać mu zasługę rzekomego wyzwolenia, jakie im daje, wyzwolić je istotnie i odebrać, ponieważ należą do nas, jak my do nich. Trzy siły wchodzą w grę; mężczyzna, kobieta i Kościół; nie trzeba, żeby Kościół i kobieta byli przeciw mężczyźnie, należy aby mężczyzna i kobieta byli przeciw Kościołowi. Para — to przecież związek, całość. Mąż i żona nie mają mocy jedno bez drugiego. Złączeni zaś ciałem i duchem stają się niezwyciężonymi, tworzą siłę żywotną, szczęście w zdobytej przyrodzie. Nagle ujrzał Marek błysk prawdy, jedyne rozwiązanie: kształcić kobietę, dać jej obok mężczyzny właściwe miejsce równej i towarzyszki, gdyż jedynie kobieta wyzwolona może wyzwolić mężczyznę.
W chwili, gdy uspokojony, pokrzepiony odzyskał odwagę do przyszłej walki, usłyszał powracającą Genowefę i poszedł na jej spotkanie do klasy, zlekka oświetlonej resztą znikającego dnia. Stała, zaokrąglona zbliżającym się końcem ciąży, lecz wysoka i wyprostowana, oczy miała błyszczące a minę tak zaczepną, iż poczuł blizkość ostatecznej burzy.
— Cóż — przemówiła szorstko — jesteś zadowolony?
— Z czego, kochanie?
— A, nie wiesz... Będę więc miała przyjemność pierwsza obwieścić ci wielką nowinę... Wasze bohaterskie wysiłki uwieńczone skutkiem, właśnie nadeszła depesza. Sąd kasacyjny postanowił rewizyę sprawy.
Marek wydał okrzyk niezmiernej radości, nie chcąc zważać na ton wściekłej ironii, którym zawiadomiono go o zwycięztwie.
— Są zatem jeszcze sędziowie! Niewinny przestanie cierpieć!... Czy to jednak wiadomość pewna?
— Tak, tak, zupełnie pewna, wiem o niej od zacnych ludzi, którzy otrzymali telegram. Dopełniła się miara obrzydliwości, możesz się cieszyć!
W gorzkiem drżeniu jej głosu czuć było echo gwałtownej sceny, której zapewne była świadkiem u babki. Jakaś świętobliwa osobliwość, ksiądz, czy zakonnik zaufany ojca Crabota przybiegł oznajmić katastrofę, zagrażającą Bogu.
Wesoło, upierając się nie rozumieć, Marek; wyciągnął ręce do żony.
— Dziękuję. Nie mogłem sobie życzyć bardziej ukochanej zwiastunki dobrej wieści. Pocałuj mię.
Nieporuszona usunęła go pełnym nienawiści giestem.
— Pocałować cię, za co? Za to, że pracowałeś około haniebnego dzieła, że cieszysz się ze zbrodniczego zwycięztwa nad religia? Kraj swój, rodzinę, siebie samego gubisz, rzucasz w błoto, aby wybawić twego wstrętnego żyda, największego w świecie zbrodniarza.
Ze słodyczą jeszcze starał się ją uspokoić.
— Nie mów takich rzeczy, kochanie. Ty, dawniej taka inteligentna, taka dobra, jak możesz powtarzać podobne potworności. Prawdaż to, że błąd jest zaraźliwy, że może zaćmić najtęższy umysł?... Zastanów się, znasz sprawę, Simon jest niewinny, pozostawić go na wygnaniu byłoby okropną niesprawiedliwością i trucizną zgnilizny społecznej, śmiertelną dla całego kraju.
— Nie, nie! — wołała w mistycznem uniesieniu. — Simon jest winnym, skazany został nieodwołalnie, ludzie, znani ze świętobliwości potępili go i potępiają, a przypuszczać jego niewinność — to przestać wierzyć w religię, to sądzić, że sam Bóg jest omylnym. Nie, nie! musi pozostać w więcieniu, a dzień, w którym ztamtąd wyjdzie, będzie dniem ostatecznym dla wszystkiego, co boskie godne czci na ziemi!
Marka zwolna ogarniała niecierpliwość.
— Nie pojmuję, jak kwestya tak jasna prawdy i sprawiedliwości może nas różnić. Niebo nie ma nic do tego.
— Przepraszam, niema prawdy i sprawiedliwości po za niebem.
— A, wyrzekłaś słowo zagadki, która nas rozdziela i dręczy. Myślałabyś tak samo jak ja, gdybyś nie postawiła między nami nieba. Ale powrócisz do mnie, kiedy zgodzisz się znowu być na ziemi zdrową inteligencyą i bratniem sercem.
Jedna tylko jest prawda i jedna sprawiedliwość, ustanowiona przez naukę pod kontrolą pewności i solidarności ludzkiej.
Genowefa doszła do najwyższego rozdrażnienia.
— Porozumiejmy się raz porządnie. Moje religię, mojego Boga chcesz obalić?
— Tak! — zawołał. — Walczę przeciw katolicyzmowi, jednostronnemu jego nauczaniu, hypokryzyi jego praktyk, przewrotności jego sług, zabójczemu wpływowi na dzieci i kobiety, przeciw jego szkodliwości społecznej. Po nad kwestyą socyalną, po nad kwestyą polityczną jest kwestya religijna, która stawia tamę wszystkiemu. Nigdy nie postąpimy kroku naprzód, jeżeli nie pobijemy ultramontenów, sprawców zepsucia, trucicieli ludu... Słyszysz mię? to jest powodem mojej stanowczej woli nie dopuszczania, aby Ludwinia przystąpiła do spowiedzi i komunii. Uchybiłbym memu obowiązkowi, stanąłbym w zupełnej sprzeczności z mojemi przekonaniami i naukami i musiałbym natychmiast opuścić szkołę, przestać kształcić dzieci innych, ponieważ nie miałbym ani prawości, ani siły poprowadzić moje własne dziecko ku prawdzie, jedynie prawdziwej, jedynie dobrej... Nie ustąpię; nasza córka osądzi sama i poweźmie postanowienie, jak skończy dwadzieścia lat.
Prawie bezprzytomna z gniewu, Genowefa miała odpowiedzieć, gdy wtem nadeszła Ludwinia. Po lekcyach panna Mazeline długo ją zatrzymała, a nawet sama odprowadziła, by wytłomaczyć, że uczyła ją jakiegoś trudnego wzoru szydełkiem.
Nauczycielka, osoba drobna i szczupła, nieładna lecz dziwnie pociągająca, o szerokiej twarzy i słodkich ustach, z wspaniałemi czarnemi oczami, wołała już od proga:
— Jakto? jeszcze u was ciemno?... A ja chciałam pokazać ładną robotę pewnej grzecznej dziewczynki!
Genowefa, nie słuchając, zawołała szorstko na dziecko.
— A, to ty, Ludwiniu. Chodź tu... Ojciec znowu mię obraża z twego powodu. Stanowczo się sprzeciwia, żebyś odbyła pierwszą komunię... Ja zaś wymagam, abyś przystąpiła w tym roku. Masz dwanaście lat, nie możesz odwlekać bez zgorszenia... Zanim jednak powezmę postanowienie, chcę usłyszeć twoje zdanie.
Ludwinia, nad wiek wysoka i rozwinięta, wyglądała na małą kobietkę, twarz miała inteligentną, z subtelności rysów podobna do matki, wyrazem spokoju i rozsądku przypominała ojca. Odpowiedziała bez pośpiechu, z pełną szacunku czułością:
— Moje zdanie, mamo! nie mogę mieć żadnego. Myślałam, że to już ułożone, przecież tatuś chce, żeby poczekać tylko do mojej pełnoletniości... Wtedy więc powiem mamie moje zdanie.
— Taką mi dajesz odpowiedź, nieszczęsne dzieck, — zawołała z wzrastającem rozdrażnieniem matka. Czekać, kiedy widzę, że okropne nauki twego ojca psują cię i z dniem każdym odsuwają od mego serca!
W tej chwili panna Mazeline z niezręcznością dobrej duszy, cierpiącej nad wewnętrznym dramatem tej niegdyś zgodnej rodziny, której szczęście zawsze ją rozczulało, uznała za stosowne przemówić:
— O, droga pani Froment, Ludwinia panią uwielbia, a to co powiedziała jest naprawdę bardzo rozsądne.
Genowefa zwróciła się ku niej gwałtownie.
— Proszę pilnować swoich spraw. Nie chcę dochodzić, ile jest winy pani w tem wszystkiem, radzę tylko, by pani nauczyła swe wychowanki szacunku dla Boga i rodziców... Każdy jest panem u siebie, nieprawdaż, panno Mazeline?
Z sercem ściśniętem usunęła się nauczycielka bez słowa odpowiedzi, nie chcąc zaostrzać kłótni, a Genowefa znów podeszła do córki.
— Słyszysz mię, Ludwiniu... I ty, Marku, słuchaj także... Mam już dosyć, przysięgam, że mam dosyć takiego życia, to zaś, co zaszło, co było powiedziane dzisiaj, dopełnia miary... Nie kochacie mnie, obrażacie mię w mojej wierze, chcecie mnie z domu wypędzić.
W głębi ciemnej sali płakała zrozpaczona córka, a w mężu, stojącym bez ruchu krwawiło się serce nad tem ostatecznem zerwaniem. Jeden okrzyk wyrwał się z ich piersi.
— Ciebie, z domu wypędzić!
— Tak, robicie wszystko, aby mi go uczynić nieznośnym... Nie mogę pozostać dłużej w tem miejscu zgorszenia, błędu i bezbożności, gdzie każdy giest, słowo każde rani mię i oburza. Dwadzieścia razy mi mówiono, że nie tu moje miejsce, tak, nie chcę być wraz z wami potępioną i wracam, zkąd przyszłam.
Ostatnie słowa wyrzuciła z niezwykłą siłą.
— Wracasz do babki, tak?
— Tak, do babki! Tam jest przytułek, schronienie najwyższego spokoju. Tam umieją mnie rozumieć i kochać. Nie powinnam była nigdy opuszczać tego świętego domu mojej młodości... Żegnam was, nic tu nie zatrzymuje ani mego ciała, ani duszy!
Nieprzejednana, krokiem nieco chwiejnym i ociężałym, szła ku drzwiom. Ludwinia łkała głośno, Marek pokusił się o ostatni wysiłek i stanął jej na drodze.
— Teraz ja cię proszę, żebyś mię wysłuchała... Że chcesz powrócić zkąd przyszłaś, nie dziwi mnie, bo wiem, że zrobiono wszystko, aby cię odebrać, aby mnie ciebie wydrzeć. Jest to dom żałoby i zemsty... Tylko, nie jesteś przecie sama, nosisz dziecko, którego nie możesz mi zabrać i dać innym.
Genowefa zatrzymała się przed mężem, o drzwi opartym. Zdawała się rosnąć, gdy wyniosła i zacięta rzuciła mu w twarz:
— Odchodzę właśnie, aby ci je odebrać, aby je uchronić od twego ohydnego wpływu. Nie chcę, żebyś z niego zrobił poganina, żebyś mu zatruł umysł i serce, jak tej nieszczęsnej. Należy jeszcze do mnie, sądzę, a nie będziesz mnie bił chyba pod pozorem, że chcesz zatrzymać dziecko... Dość, usuń się, daj mi odejść.
Nie odpowiedział, ale czynił nadludzkie wysiłki, aby nie uledz podszeptom gniewu i nie użyć siły. Chwilę patrzeli sobie w oczy.
— Usuń się — powtórzyła twardo. — Zrozum, że postanowienie moje jest nieodwołalne. Nie chcesz skandalu, prawda? Nic na nim nie wygrasz, dadzą ci dymisyę, nie będziesz mógł prowadzić dalej tego, co nazywasz swojem dziełem, kształcić dzieci, które przełożyłeś nademnie, a które dzięki twym pięknym naukom, powychodzą na opryszków... Tak, tak, oszczędzaj się, zachowaj siły dla swojej szkoły potępieńców, a mnie pozwól wrócić do mego Boga, który cię kiedyś ukarze.
— Biedna moja żono — przemówił zcicha, boleśnie zraniony — na szczęście nie ty to mówisz, lecz ci marni ludzie, którzy cię, jak broń śmiertelną, skierowali przeciwko mnie. Poznaję doskonale ich mowę, ich nadzieję wywołania dramatu, ich gorące pragnienie mojej dymisyi, zamknięcia szkoły, zniszczenia mojego dzieła. Idzie zawsze o to, aby pokonać szperacza prawdy, przyjaciela Simona, którego niewinność na jaw wychodzi, prawda?... Masz słuszność, nie chcę skandalu, zrobiłby przyjemność zbyt wielu ludziom.
— Więc pozwól mi odejść — powtórzyła z uporem.
— Dobrze, zaraz... Przedtem jednak wiedz, że kocham cię zawsze, może więcej nawet, jak dziecko chore na zaraźliwą gorączkę, tak trudną do wyleczenia. Nie tracę przecież nadziei, bo w gruncie jesteś istotą dobrą i zdrową, rozsądną i kochającą i kiedyś musowo obudzisz się z maligny,.. Przeżyliśmy razem blisko czternaście lat, ja zrobiłem ciebie kobietą, żoną i matką, a chociaż zaniedbałem przerobić cię gruntownie, tyle nowych rzeczy włożyłem ci do duszy, że nie unikniesz ich działania... I powrócisz do mnie, Genowefo.
Rozśmiała się hardo.
— Nie sadze.
— Powrócisz — powtórzył tonem pewności. — Poznasz kiedyś prawdę, a miłość jaką miałaś dla mnie dokona reszty. Masz czułe serce, nie zdołasz długo być niesprawiedliwą... Nigdy nie zadawałem ci gwałtu, szanowałem zawsze twoją wolę, — idź więc teraz za głosem szaleństwa, wyczerpaj je do dna, skoro niema innego sposobu wyleczyć cię z niego.
Usunął się ode drzwi, zostawiając jej drogę. Chwilę zdawała się wahać w cieniu, zalewającym ukochany dom, ognisko domowe, zalane łzami. Nie widać było jej twarzy wzruszonej słowami męża. Nagle się zdecydowała, lecz głosem zdławionym zawołała:
— Zegnam was!
Ukryta dotąd w ciemności Ludwinia, rzuciła się ją zatrzymywać.
— O, mamo, mamo! nie porzucaj nas! My cię tak kochamy, tak chcemy żebyś była szczęśliwa!
Drzwi się zamknęły i zdala doleciał ostatni krzyk, zgłuszony szybkiemi krokami.
— Zegnam! żegnam!
Wówczas Ludwinia, chwiejąc się, z głośnym płaczem padła w objęcia ojca i usiadłszy na ławie szkolnej, długo oboje płakali. Noc zapaliła zupełnie i w ciemności słychać było odgłos ich westchnień. Z pustego domu szła wielka cisza próżni i żałoby. Odeszła małżonka i matka, wydarto ją mężowi i dziecku, aby ich udręczyć, popchnąć do rozpaczy. Markowi ukazała się cała długa kabała, podziemna robota, która krwawiła mu serce, porywając mu ukochaną Genowefę, by go osłabić, zmusić do nagłego buntu, zniweczyć jego samego i jego dzieło. Zdobył się jednak na siłę zniesienia męki i nikt na świecie nie dowie się o jego bólu, bo nikt nie widzi, jak w ciemnościach opuszczonego domu płacze z córką, która mu jedynie została i drży z obawy, aby i jej mu kiedyś nie wydarto.
Tego samego wieczora wypadała lekcya dla dorosłych; zapalono gaz, a oświetlona klasa napełniła się ludźmi. Dawni uczniowie Marka, robotnicy, subiekci sklepowi uczęszczali bardzo pilnie na jego lekcye historyi, gieografii, fizyki, nauk przyrodniczych. Marek stanął na katedrze i wykładał przez półtory godziny jasno, przekonywająco, zbijając błędy, wnosząc światło i prawdę do mózgów maluczkich. A. w duszy szarpał go ból okrutny na wspomnienie o rozbitem, zniszczonem ognisku domowem, o kochance wydartej jego sercu, o małżonce, której nie zastanie w zimnym pokoju, niegdyś ogrzanym miłością. Dzielnie jednak, jak cichy bohater, wykonywał swe dzieła.