Ryngraf
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ryngraf | |
Podtytuł | Nowela | |
Wydawca | Emil Skiwski | |
Data wyd. | 1895 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
С.-Петербургъ, 8 Декабря 1894 года. |
Mieszkali o miedzę; osieroceni wcześnie, spojeni braterstwem od pacholąt, młodzieńcami spojeni jeszcze ściślej związkiem serc, który ich miał połączyć w jedną rodzinę.
Młodszy miał babkę starą, spartańskich cnót kobietę, wzrosłą w chwale, dojrzałą w przewrotach, osiwiałą we łzach i krwi.
Z rodziny jej, co dębem było, padło od gromów, ognia, lub niszczącej siekiery; co bluszczem, zwiędło i uschło, strawione tęsknicą, zawodem, troską beznadziejną.
On jej został. Młody i piękny, i siostra jego podlotek, dojrzała nad lata gorącem a krwawem tchnieniem owego wieku.
Starszy w pustym też domu siostrę jedyną chował, co mu została jak skarb wątły a drogi, zdany przez rodziców pomarłych.
Gotowały się gody weselne w ich sercach i domach. W jeden dzień u ołtarza stanąć mieli, w jeden dzień szczęściem zaludnić oba stare dwory modrzewiowe.
I oto z oddala dźwięk trąbki ich zaleciał. W kraj cały, w kąty i zakąty dźwięk biegł z pamięcią ojców synom zrosły, w tradycyi każdego serca świeży, i pobudkę, wichrami gnaną, niósł młodym na inne, szersze, świetniejsze gody i wesela... I oderwały kobiety od serc swoich, co miały drogiego, i wstrząsnęli się młodzieńcy pod warem ojców krwi, i zerwały się młode orlęta do lotu w stare szlaki. Nikt nie jęczał, nie chełpił się z ofiary. Bo naprawdę nie własna wola ich wiodła, ale wiekowe dziedzictwo, nie jak ludzie szli, ale jak siła tajemnicza, wrażona w miljony istot jednem czarodziejskiem imieniem: Bonaparte!
Tylko, gdy się żegnali, staruszka ryngraf, co może Cecorę pamiętał, dała wnukowi i dwiema łzami go pokropiła:
— Tyś moja cała wiara i nadzieja! Kamień węgielny pod budynek spustoszonego domu naszego. Idź, a nie wracaj bez chwały i bez tego ryngrafu, co krwi morza widział, a sromu nigdy!
A narzeczona szkaplerzyk mu dała i białemi ramiony u szyi zawisłszy, szeptała, tłumiąc łkanie:
— O sercach, co tu pana wspominać będą, proszę pamiętać i wracać do swoich wiernym i prawym. U Boga ja wymodlę, by was kule mijały.
A potem staruszka i tego drugiego, co miał jej wnukiem zostać, do piersi przygarnęła i głowę krzyżem znacząc, prosiła:
— Pilnuj mi Stacha i ile mocy osłaniaj. Wszystkie moje łzy on z sobą zabiera, żeby zmazać, i wszystkie radości i kochania, żeby powrócić: on mi jeden, jeśli go co złego spotka, ratuj! Tyś starszy i hartowniejszy, jak ojcu ci go oddaję, odprowadź mi go chwalebnym! Przysięgnij!
— Przysięgam, że go wam wrócę takim, jakim chcecie, albo sam z nim padnę.
— Dokąd pan pójdzie i duch mój będzie, a gdzie pan padnie i memu życiu kres będzie. Nie ginie, kto umiera, ginie, kto się podli! Pan nie zginie i Stach żyw będzie! — mówiła mu narzeczona.
— Nie zginiemy! — potwierdzili uroczyście młodzi.
Siwe koniki zrywały się do biegu, a trąbka grała, grała po rozłogach, po gajach, po strugach, w sercach całej młodzi. Zerwali się i oni, dosiedli wierzchowców, raz jeszcze na strzemionach stojąc, obejrzeli się na swoje zagrody i kochania i pognali do komendy na gody! Ej gody to były, gody!
Wszerz i wzdłuż Europy, przez piaski Brandenburgji, przez gallów bogate ziemie, pod słońcem Italji, aż tam za śnieżne Pireneje, między winnice i granaty, stare klasztory, maurytańskie zamki i czarnookie dzieci cudnej Iberji.
W pierwszym pułku ułanów, w pierwszym szeregu szli obok siebie zawsze. Nie rozdzieliło ich nic, ani trudy marszu, ani dym potyczek, ani choroba. W biwaku, po skwarze dziennym, siadali u jednego ogniska i warząc nędzny posiłek, rozmawiali o kraju, a zmorzeni trudem usypiali obok siebie w płaszcze owinięci, głowa przy głowie, zawsze nierozłączeni. U tych biwaków Stach rozweselał kolegów żartami i śpiewem, Konstanty dobywał niekiedy z tłomoczka starą książkę, wytartą użyciem, i przy blasku ognia i jasnej nocy czytywał, poważny i surowy, żywoty Plutarcha.
Kochano Stachową żywość i swobodną pustotę, uchylano głowy przed brutusową naturą drugiego! W ogniu bitwy, gdy najeżał pułk lance i, porwany wirem, gnał na baterje i piechotę, przez góry i doliny, przez winnice i rzeki, Stach czerwieniał, dyszał, szalał; Konstanty bladł, z pod szerokiego czoła oczy mu się zapalały dzikiem zarzewiem! Jeden, w swym zapale oślepły, kul i śmierci nie czuł i nie widział; drugi — je liczył, ale pogardzał. Jednego dnia awansowano ich na podporuczników, a w tydzień potem — na poruczników. Tegoż dnia w opuszczonej Vencie, gdzie na noc stanęli, znaleziono ukryte wino, chleb, oliwę i mięso.
Urządzono ucztę, Stach w upojeniu radości pił i śpiewał, Konstanty przypatrywał się biesiadzie, palił fajeczkę i łagodnie się do przyjaciela uśmiechał.
Z pod rozchylonego munduru na piersi młodzieńca złocisty ryngraf babki przebłyskiwał, a towarzysz w tę pamiątkę zapatrzony, miał widzenie dalekich stron i kobiet trzech, wyczekujących z wielką wiarą ich powrotu.
Przed Ventą, gdzie starszyzna biesiadowała, biwakował pułk, rozrzuciwszy wkoło placówki. Konie chrupały kukurydzę, przy ogniach ruszały się sylwetki szeregowców, gwarne, jak rój pszczół.
Głos Stacha rozbrzmiewał daleko legjonową piosenkę.
Dwa czarne punkty były w tym obrazie. Na lewo namiot ranionych, mieszający dysonans wycia i jęków w wesoły gwar i śpiewy, na prawo, pod słodkim kasztanem — gromadki pokaleczonych, powiązanych jeńców. Gierylasy, tłuszcza różnolita, dzika, błyskająca czarnemi ślepiami w stronę dobytych pałaszów straży.
— Porucznik Konstanty! — zawołał ordynans przez drzwi pokoju, gdzie sztab obradował.
Wezwany wstał spiesznie i zniknął wewnątrz domu.
— Porucznik Stanisław! Zmieniać patrole!
Piosnka się urwała. Rozległa się komenda, potem brzęk broni i miarowy kłus oddalających się koni.
Biesiada się przerwała. U ognisk milkły i osuwały się do snu sylwetki żołnierzy, tylko okno sztabu świeciło, jak gwiazda stała i zdaleka dobiegały od placówki do placówki krótkie hasła i tupot wierzchowców. Pułk „piekielny,“ jak go zwali hiszpanie, usypiał.
Gdy Stach wrócił, przyjaciel, u ognia wyciągnięty, czytał w swej wytartej książce, jeśli można, jeszcze z surowszym wyrazem oczu i ust.
— Coś cię spotkało nieprzyjemnego? — zagadnął Stach, rzucając się na ziemię.
Wlepione w kartę źrenice podniosły się powoli.
— Jutro o świcie kazano mi tych wszystkich ludzi rozstrzelać! — odparł spokojnie.
— Co do nogi?
Konstanty głową skinął, odłożył książkę i począł machinalnie końcem buta poprawiać płonący nawóz.
— Szkoda! Myślałem, że dłużej nam towarzyszyć będą i że nauczę się od nich trochę języka. To głupio nic nie rozumieć.
— Po co ci ta znajomość? Żołnierz, gdy rozumie przysięgę i komendę, dosyć umie!
— Mnie to bynajmniej nie wystarcza. Chciałbym umieć ich pieśni i módz się rozmówić na kwaterunkach. Mam nawet zdobycz: widzisz, „Don Kiszota“ w oryginale znalazłem na ostatniej kwaterze w Gualeho! Coż mi z tego! Lada pastuch może mnie zawstydzić. Kiedy wrócimy do swoich, chcę się pochwalić grą na gitarze, fandangiem i mową hidalgów.
Pyszne będzie!
— Pochwalisz się krzyżem i ranami. Nie czas nam tu tańczyć i śpiewać, ale słuchać komendy i zbierać wawrzyny. Pastuch cię w tem nie zawstydzi.
— Eh, czytaj już lepiej swego Plutarcha i nie bój się o mnie! Wstydu ci nie zrobię i w tyle nie zostanę!
— Wierzę w to, jak w Boga! — odparł poważnie Konstanty.
Ogień przygasł i chłód zdradliwy ogarniał ich znużone członki. Przysunęli się, jak zwykle, do siebie blizko, otulili się płaszczami i usnęli, ogrzewając się wspólnie oddechem. O świcie Konstanty się zerwał. Obóz jeszcze spał. Dziesięciu ułanów wzięło między siebie jeńców i poprowadziło opodal, za ostatnie straże, między winnice.
Słońce połową tarczy wyjrzało nad ziemię. Pierwszą pobudkę zagrały trąbki sygnalistów; na drodze zadudniły kopyta kurjera, pędzącego cwałem.
Przyparto więźniów do płotu. Patrzyli z osłupieniem na lufy karabinów, opadali ze zmęczenia i strachu.
— Pal! — zakomenderował porucznik.
Kanonada regularna odbiła się o dalekie góry, budząc stokrotne echa. Winne krzaki obluzgała krew, pogniotły je martwe ciała. Rozkaz był spełniony.
Gromadka jeźdźców zawróciła do obozu, gdzie nagle rozległa się inna, pośpieszna pobudka.
— Marsz! śpiesznie! — zamruczeli ułani zdziwieni.
Kurjer ich znowu wyminął, na spienionym, pysznym arabie wracał, oddawszy rozkazy.
Pułk się formował z szybkością i energją sobie właściwą. Konstanty dopadł dowódcy, zdał raport, ostrogami spiął siwego i jak wiatr pognał na swoje miejsce w pierwszym szwadronie. Oczami poszukał Stacha, skinął mu głową i ruszył z kopyta. Pułk się rozwinął, jak barwna wstęga, kamienną drogą w stronę czarnych gór. Z wyżyn tych śledziły jego ruchy dzikie oczy brygantów, z za szczelin i głazów czekały ich długie, błyszczące lufy. Sępy-gierylasy czatowali na tę krew młodą. Po godzinie marszu dosięgli wąwozu, ciasnego jak tunel, wązkiego jak czarna, złowieszcza szpara. Z góry poczęły padać strzały, echem zdwojone, groźne.
— Naprzód, dwójkami!
Pierwszy szwadron wpadł w tę przepaść, za nim nieprzerwaną falą płynęli inni. Kule gwizdały gęsto, konie utykały na kamieniach. Siwek Konstantego, trafiony w sam grzbiet, zwalił się, jak rażony piorunem.
Szeregowiec podał mu luzaka. Dosiadł go i ruszył dalej, wciąż trzymając oczy niespokojnie utkwione w Stacha.
Padali ludzie i konie, zostawiano trupy i ranionych, nie zatrzymując się na jęki kolegi, na wołanie o ratunek brata. Jak deszcz teraz szły kule, dobrze kierowane, i nagle dojrzał Konstanty, że Stach się zawahał na siodle, do szyi siwego się pochylił, puścił cugle i jak dębczak podcięty zwalił się na bok z głuchem stęknięciem. Sekunda — a przyjaciel już stał nad nim i w ramiona porwał. Ujrzał pierś na wylot otwartą, twarz śmiertelnie bladą, oczy zamknięte. Żył jeszcze, ale słabo. Kolega z siłą nadludzką na konia go wciągnął i na piersiach trzymając, osłaniając ramieniem, ruszył dalej, już na nic niepomny. Za każdą kulą zakrywał go sobą i patrzył w martwą twarz, dłonią tuląc ranę, z której jasna krew buchała na nowo za każdym ruchem. Dobije go prędka jazda!
Porucznik stanął i zsiadł z konia. Dym, wystrzały, groza tej pułapki oślepiała ułanów, pędzili pod gradem ołowiu, byle się prędzej wydostać na czyste pole; nie poznawali nikogo.
Konstanty nie wołał pomocy.
Ranionego jak tłumok wziął na plecy i, widząc ścieżynę w skale, kozi ślad zaledwie, ruszył, uginając się pod swym ciężarem, zlany potem, ogłuszony hukiem, mimo, że sam draśnięty w policzek, cierpiał nieznośnie. Gdzie go zaprowadzi ślad, nie wiedział, gdzie ratunek znajdzie, nie kombinował, tylko instynktownie unosił ten skarb sobie zlecony od kul i śmierci. Upał obezsilał go do reszty, a bezwładny raniony ciężył ołowiem. Nie ustawał jednak i szedł, cudem nie tracąc równowagi, sto razy potykając się nad zawrotnemi głębiami.
Żeby źródło, cieniu trochę, wody kropla, zamiast kamieni. Ścieżka zygzakiem zbiegała w dół, ale pochód trwał w pojęciu Konstantego wieki i myślał z rozpaczą, że do piekieł chyba zejdzie... Kurz i pot pokryły mu ranę na twarzy, piekła ogniem, ręce mdlały, a ust spalonych nie mógł zamknąć, języka zeschłego poruszyć. Chwilami bezbrzeżna rozpacz go ogarniała na myśl, że padnie i skona — nadaremnie. Chrapał, jak zdławiony. A Stach nie jak ołów już mu ciężył, ale jak góra, jak całe Pireneje!
Wtem ścieżka zwróciła się raptownie na lewo i głuchy okrzyk wydarł się z gardła Konstantego. Przed nim o kilkaset kroków, wśród winnic i kasztanów, leżała spora osada. Ścieżka biegła między winnice i dobiegała domów. Nad domami wznosiła się wieża kościoła.
Zataczając się, jak pijany, dobywając resztki sił, młody oficer dowlókł się do pierwszego domu i padł na rozpalone kamienie z głuchym jękiem.
Na galeryi nad nim rozległ się okrzyk trwogi.
Oprzytomniał i podniósł oczy.
Ujrzał utkwione w siebie ostre, świdrujące oczy starego hiszpana i obok czarne również, ale nad wyraz piękne źrenice młodziutkiej dziewczyny. Chciał coś powiedzieć, ale nie dobył głosu, więc tylko powstając, pokazał ranę leżącego i ruchem o wodę błagał. Hiszpan porozumiał się kilku słowy z kobietą i nie kwapiąc się wcale, zszedł na dół.
Dziewczyna znikła również, ale po chwili ukazała się z wodą.
Konstanty zbryzgał twarz Stacha i obmył ranę. Hiszpanie przyglądali mu się, szepcząc między sobą.
Nie zważał na nich, stroskany i nieszczęśliwy. Gwałtem wlał rannemu wody do gardła i patrzał nań z bezmiernym niepokojem.
Serce biło, strzał je nie zaczepił, ale może to były ostatnie odgłosy agonji.
Dziewczyna zaciekawiona i przelękła pochyliła się nad nim. Raz pierwszy widziała takie płowe włosy i jasne wąsy sarmackie; odskoczyła, gdy omdlały rozwarł nagle swe wielkie, błękitne oczy i nieprzytomnie powiódł niemi dokoła. Konstanty odetchnął. Otarł twarz z potu i krwi, resztę wody wypił i przemówił do hiszpana, dotykając grzecznie kaszkietu:
— Wróg to wasz, ale ranny! Wyniosłem go z bitwy. Dajcie mu przytułek, jeśli w Boga wierzycie! Nie mam siły odnieść go do swoich.
Nie wiadomo, czy stary zrozumiał. Wodził oczami od leżącego do niego, od niego do gór i palił spokojnie cygaro. Dziewczyna rzuciła mu słów kilka, ruszył ramionami. Konstanty się zniecierpliwił.
— Ludzie jesteście, czy nie! Nie widzicie, że mu śmierć zagląda w oczy i ratować trzeba. Zapłacę wam, ile chcecie, ale dajcie mi go uratować, opatrzeć, złożyć gdzie w bezpiecznem miejscu.
Stary poruszył się i chudym palcem wskazując góry, odparł łamaną francuzczyzną:
— To moi ludzie go zabili. Jestem Alcad z El Pahul! Ty wiesz, co to znaczy?
— Bądź sobie szatanem, ale go przyjmij w swój dom.
— Nie boisz się?
— Nie! — odparł porucznik spokojnie.
— Więc wejdź! — rzekł stary uroczyście.
Raniony znowu omdlał. Kolega wziął go na ręce i wniósł ze starym do wnętrza domu. Dziewczyna zamykała pochód i ogarnięta litością, podtrzymywała bezwładną głowę wroga. Konstanty się obejrzał.
— Dziękuję wam! — rzekł łagodnie.
W pokoju na dole, na macie złożono Stacha. Hiszpan wydał córce rozkazy i po chwili przyniosła wina i płótna do opatrunku. Jak mógł i umiał Konstanty mu ranę obwiązał, posłanie poprawił, napoił i usiadł nad nim, z czułością ojca śledząc znaku życia.
Zdaleka stary przyglądał się im ciągle świdrującemi oczkami.
Gdy z za munduru błysnął ryngraf, który Konstanty zdjął i na ścianie powiesił, Hiszpan się przeżegnał i o krok się zbliżył. Blacha ta srebrna ze złocistą Bogarodzicą w środku zajęła go niezmiernie: ciągle na nią zerkał, a przez oliwkową, pomarszczoną jego twarz przechodziły różnorodne wrażenia. Gdy porucznik dokończył opatrunku, zagadnął go pierwszy:
— Wy katolicy?
— Tak.
— Prawdziwi? rzymscy?
— Tacy jak wy.
— Polacy?
— Tak.
— A z jakiego wojska?
— Ułani los infernos.
Alcad przyjrzał mu się z podziwem.
— Bardzo jesteś odważny, że się do tego znienawidzonego pułku przyznajesz.
— Mówię prawdę. Nasza wiara broni nam kłamstwa, a pułk nasz hańby nie ma na sobie.
— Nie boisz się naszej zemsty?
— Nie. Możecie mnie zabić, byleście oszczędzili ranionego. Żołnierz ze śmiercią oswojony i jestem bezbronny wśród was, wrogów. Nie ruszajcie tylko jego, bo on teraz święty! Gdy mnie zabijecie, będzie to zemsta, ale gdy jego dotkniecie, to będzie kryminał przed ludźmi i Bogiem.
Hiszpan zwrócił się do córki.
— Mercedes, przynieś temu żołnierzowi posiłek — rzekł.
Dziewczyna po chwili podała porucznikowi sałaty i owoców. Przyjął i, podziękowawszy, zaczął jeść chciwie.
— I trucizny się nie boisz? — spytał Alcad.
— Boję się tylko podłości — odparł spokojnie.
— A masz na sobie jaki znak święty?
Konstanty odchylił mundur i pokazał szkaplerzyk narzeczonej.
Ojciec i córka przeżegnali się.
Raniony się poruszył i poprosił pić słabym szeptem. Kolega pochylił się nad nim i uniósł głowę. Dziewczyna podała mu wody.
— Obmyj sobie twarz! — rzekł Alcad.
Porucznik ramionami ruszył i, wlepiwszy wzrok w chorego, zapadł w ponure rozmyślanie. Nagle głowę podniósł, wstał i przystąpił do starego.
— Muszę wracać! — rzekł. — Na Bożą wolę i na waszą szlachetność zostawiam go. Dobył z kieszeni woreczek złota i na stole położył.
— Nie mam więcej — dodał — łupów nie umiem brać, a te pieniądze moje własne, możecie je śmiało zatrzymać. Gdy mi czas pozwoli, przyjdę go odwiedzić, a jeśli będziemy blizko, zabiorę go. Teraz muszę zostawić i do sztandaru wracać! Jeśli ulitujecie się nad nim, odpłacę podobnem waszym ranionym braciom. Zostańcie z Bogiem!
Popatrzył raz jeszcze na ranionego, westchnął, i siłą woli odrywając się od tego ukochanego, wyszedł, nim Hiszpan mógł słowo rzec. Gdy wyjrzeli za nim, zniknął już wśród winnic. Nazajutrz dopiero po całonocnem błądzeniu dogonił pułk w marszu i zameldował się starszyźnie. Zaliczono go do zabitych i powitano radośnie. Opłakano Stacha, dowiedziawszy się gdzie był i w jakim stanie, a potem wróciło wszystko do dawnego trybu — pozornie. Tak, pozornie, bo Konstanty jak automat się poruszał, jak automat walczył.
Przez gaje granatów i kasztanów, przez dymiące krwią pobojowiska, myśl jego i dusza wracała wciąż do Stacha, czasem nadzieją ozłocona, czasem jak grób rozpaczna. I pytał siebie sto razy, czy dobrze zrobił, rzucając go na pastwę zdziczałych gierylasów w domu ich głównego wodza, czy nie lepiej byłby uczynił, żeby go dalej niósł w ramionach, ażeby obadwa padli. Czasem niezdolny znieść udręczenia, chciał przez te granaty i góry iść i odwiedzić go żywym lub w grobie, ale żołnierz brat górę nad przyjacielem i zostawał u sztandaru, i tylko w nocy zawsze mu się roiło, że ma Stacha u boku, a w dzień wyglądał go bezustannie.
A Stach nie wracał.
Pułk się oddalał, rzucany rozkazami to tu, to tam... Mijały tygodnie w krwi i dymie, w marszach i trudzie. Lance ułanów rozbijały czworoboki piechoty, brały górskie wąwozy, znosiły baterje, pułk rósł w sławie i znaczeniu, Konstanty dostał krzyż i rangę kapitana. Stach nie wracał. Przy oblężeniu bohatersko bronionej fortecy, pułk dłużej w miejscu pozostał. Codzień armaty rozbijały mury, codzień przypuszczano szturmy. Oblegającym i oblężonym brakło żywności, niepogrzebane trupy, rozkładając się w upale, zarażały powietrze.
Czekano z upragnieniem posiłków.
Pewnej nocy, Konstanty, wróciwszy ze swym oddziałem z wycieczki, przypędził tabun owiec i dziesięć wozów mąki. Nie cieszył się z tryumfu i zmęczony legł do snu w namiocie z siodłem pod głową. O północy zbudził się nagle. Byłoż to przeczucie?... Płótno namiotu podniosło się u wejścia i czarny cień człowieka stanął w otworze.
— Kto tam? — zagadnął kapitan.
— Ja, bracie!
— Stach! — i padli sobie w objęcia.
— Żyjesz! Pochwalony Bóg miłosierny! Cud zdziałał dla babki twojej i dziewcząt naszych! Ach, bracie, com ja wycierpiał przez te miesiące, mając cię za straconego! Powiedz, nie zamęczyli cię ludzie? A rana? Zdrowyś?
Z niebywałym wybuchem ten poważny człowiek witał zmartwychwstałego, ściskał go, całował.
— Rana zgojona i zdrów jestem, jak nigdy! — odparł Stach z zapałem. — Żebyś wiedział, jak ci ludzie mnie doglądali. Jak swoi najbliżsi, jak brata i krewnego. Nic mi nie brakło i ledwiem się wyrwał! Nie chcieli puszczać!
— Źle zrobili! Aleś ty i dnia nie zmitrężył?
— Nie... — odparł Stach zcicha.
— Trzy miesiące straciłeś... Tyle tryumfów. A jam cię codzień wyglądał. Gorzką mi była sława bez ciebie. Przecie jesteś i da Bóg nie rozstaniemy się już.. Zkąd przychodzisz?
— Szukałem was i z posiłkową piechotą przed chwilą dobiłem nareszcie celu.
— Jest piechota, nareszcie! Weźmiemy to kamienne gniazdo i pójdziemy w pole szerokie. Oblężenie zjadło nam ułanów i zabrało sporo kolegów. Niema Brzozowskiego i Szeligi, ranieni śmiertelnie Stachowski i Turno!
— A tyś już kapitanem! Wyprzedziłeś mnie! — uśmiechnął się Stach, dotykając galonów.
— Czekały na ciebie takież i prędko je zdobędziesz.
— Mniejsza o nie! nie chciwym awansów.
— Tak, ale nasze kobiety się ucieszą w kraju. Dlatego ich pragnę dla ciebie.
Przegwarzyli noc całą. Stach mało opowiadał i tylko pytał roztargniony dziwnie — i nie swój.
— Zaśnij przed ranem, bo o świcie pójdziemy w ogień — namawiał go Konstanty.
Nie usłuchał. Przesiedział wytrwale do świtu, paląc hiszpańskie papierosy, gdy otrąbiono pobudkę, poszedł w milczeniu do konia, stanął na swem miejscu pod wodzą Konstantego.
Zaczął się krwawy taniec. O zachodzie słońca zdobyto bramę fortecy i fala rozwścieczonego żołnierstwa zalała gród, głodna mordu i zemsty. Nie nasycili się do woli. Zamiast wrogów znaleźli kilka tysięcy zczerniałych trupów i kilkaset jeszcze żywych szkieletów. Po całonocnej rzezi i okrucieństwach, nad ranem oficerowie ściągnęli swych ludzi i opuścili ten grób kamienny, za nimi wysadzono prochem fortecę.
Zadrżało powietrze, dymy zasłoniły niebo.
— Drogo nas to widowisko kosztuje! — rzekł Konstanty do Stacha, oglądając się raz ostatni.
— To hańba dla nas, ta wojna — odparł zcicha porucznik.
Śmiertelnie blady Konstanty słuchał. Zdawało się, że rzuci się na mówiącego, wtłoczy mu w gardło wyrazy, wybuchnie.
Pohamował się. Surowe jego oczy przeszyły Stacha, a głos głuchy padał jak uderzenia o żelazo:
— Żołnierz ma jedną świętość — swoją chorągiew, jedną wiarę — swoją przysięgę! Kto rezonuje, ten gwałci jedno i drugie! Można boleć w duszy, w najtajniejszej głębi, ale mówić nie wolno, bez krzywoprzysięztwa i sromu! Sztandar przed tobą, a przysięga w tobie; idź i milcz! Osądzi wszystkich Bóg!
Stach zaczerwieniał i do krwi zagryzł wargi. Zwiesił głowę i umilkł wedle rozkazu. Rozłączyli się z konieczności obowiązków i przez cały dzień nie spotkali się nawet wzrokiem, choć kapitan, szarpany straszną trwogą, szukał ciągle oczu przyjaciela — daremnie.
Wieczorem, gdy rozbito obóz, Stach, wezwany jako podwładny, stanął przed kolegą w namiocie.
— Poruczniku, obejmiesz straż; pięciu więźniów, pojmanych w drodze, o świcie rozstrzelasz!
Śmiertelnie blady młodzieniec skłonił się i wyszedł. Późno było, gdy kapitan, niezdolny usnąć z szarpiącej zmory i zgryzoty, wyszedł, by choć na niego popatrzeć.
Otulony w płaszcz, mijał śpiący obóz, w głowie miał jak ćwiek wiercącą myśl ciężkiej troski.
Doszedł biwaku więźniów i stanął jak wryty. Oparty o głaz stał tam porucznik i wytężonym wzrokiem coś śledził w ciemności.
— Stachu! — krzyknął. Młodzieniec podskoczył i zrobił ruch taki, jakby chciał uciekać, ale pozostał. Fala krwi uderzyła mu do oczu — milczał.
— Gdzie straż?
— Odesłałem ich do snu.
— A jeńcy?
— Na swobodzie!
— Zdrajco!
— Milcz! tyś sam winien! Jesteś półbóg, jeden z plutarchowych bohaterów, ja człowiek. Po naszej dzisiejszej rozmowie po coś mi dał taki rozkaz! Po coś mi dał pokutę nad siły! Kazałeś pilnować i rozstrzelać więźniów. Jeden był synem Alcada z El Pahul, przeprawia się do Marji. Tybyś zrobił, coś odemnie wymagał, ale mnie to nad siły! Za uratowane życie swoje byłem ich dłużnikiem. Poszli! A ja się czynu nie wstydzę.
Rozdrażniony dyszał gorączkowo.
— A jutro cię rozstrzelają, jako zdrajcę!
— Niech i tak będzie. Skończę prędzej.
— A imię twoje przeczyta babka, siostra i narzeczona w dzienniku hańby! Takie im przyniesiesz wawrzyny, tak odbudujesz dom! Tak, tak!
Połą płaszcza zakrył twarz i znużony rozpaczą zajęczał głucho.
Stach głowę zwiesił — nie bronił się już. Po chwili Konstanty podniósł czoło, wypogodzone, blade i uroczyste. Ręką wskazał obóz.
— Wracaj! — rzekł. — Jam winien, powiadasz! Babka kazała mi cię ochraniać, a jam naraził. Wracaj i pomyśl o nich w pokusie! Będziesz silny! Jam winien!
Pokonany, milczący, Stach spełnił rozkaz. Konstanty przeprowadził go wzrokiem aż na miejsce, a potem ruszył w przeciwną stronę. Przez płótno sztabowego namiotu światło błyskało, starszyzna radziła, przyjmowała i wysyłała kurjerów. Przeglądała mapy.
Kapitan się zameldował i wszedł do środka. Bez słowa odpasał szablę i położył na stole.
— Co to znaczy, kapitanie? — spytał pułkownik.
— Przychodzę po wyrok, jako więzień! — Zdano mi jeńców pod straż — jeńcy uszli.
— Co mówisz? Czyś oszalał! Ty, ty to zrobiłeś?
— Ja sam, pułkowniku.
— Czekam waszych rozkazów...
Godzinę, krótką godzinę trwał sąd.
Po niej Konstanty wyszedł bez krzyża i galonów — znowu prosty szeregowiec. Prosił o kulę, ale głos się podniósł ogólny, że zbyt wiele położył zasług, by mu nie zostawić sposobu rehabilitacji.
Zdegradowano go i kazano się poprawić. Nazajutrz Stach go ujrzał w szarej masie żołnierzy, salutującego porucznika przy lustracji.
Krzyknął i oczy obłąkane wlepił weń, ale wtem zagrały trąbki — pułk ruszył.
W nocy porucznik o złotych galonach przyszedł do ułana, co, wysunięty na dalekiej placówce, stał jak z bronzu wykuty, cały zmieniony w słuch i wzrok. Rozmawiali długo, gwałtownie zrazu, potem spokojnie, a tak cicho, że w ciszy tej przejrzystej nie rozległo się żadne zdradliwe słowo. Pierś oficera wstrząsało okropne łkanie żalu i wstydu, ułan coś mu szeptał, rozjaśniony nadzieją, rozpromieniony otuchą i wiarą w poprawę.
Potem otworzył ramiona i utulił w nich to dziecko słabe i znękane, pocieszając najczulszemi wyrazy, wspominając dom i kochanie, i błagając za nim samym u niego.
Od owej nocy zaszła wielka zmiana.
Słoneczna pogoda Stacha zeszła na czoło zdegradowanego winowajcy, a oficer, co duszą był zabaw, ulubieńcem kolegów, jak ziemia zczerniał, jak drzewo znieczulał.
W pochodzie dla podwładnych był opryskliwy i przykry, w bitwie nie rozpalał się szalonem bohaterstwem, u ognia obozowego siadywał samotny i posępny, nie odzywając się, chyba z musu.
Zdawało się, że pomimo rozmowy nocnej z kolegą, pomimo łez i zgody, widok Konstantego był mu torturą, wstyd i wyrzuty nad siłę natury tej niezłej, a grzesznej, właśnie przez zbytek wrażliwości.
I znowu minął miesiąc.
Bandy gerylasów napełniały kraj; zgniecione sto razy odrastały z niepojętą szybkością, zalewały wąwozy i góry — mnożyły się coraz zuchwalsze. Ułani dokazywali cudów, szarpani na wsze strony, uchodząc z pułapek, zwyciężając pięćkroć liczniejsze od siebie bandy.
Pewnego wieczora, Konstanty, stojący na posterunku u dróg krzyżowych, ujrzał samotnego człowieka, który, bez broni i tylko płaszczem po oczy osłonięty, zbliżał się wprost do niego.
— Kto idzie? — krzyknął.
— „Austerlitz i Marengo!“ — odparł człowiek, hasło tego wieczora.
— Do kogo idziesz?
— Do porucznika Stanisława.
Ułan pochylił się naprzód.
— Czego?
W tej chwili, tuż za nim, zmieniony, chrypliwy głos Stacha ozwał się rozkazująco:
— Znam tego człowieka. Puść go! Pójdzie ze mną!...
Chwilę zdawało się, że lanca ułana zamiast oddać honor oficerowi, utopi żelazo w piersi czarnej postaci szpiega, czy kusiciela, ale wnet niewolnica subordynacji skłoniła się tylko.
Człowiek przeszedł.
Noc była chłodna i przykra. Patrol u krzyżowych dróg drżał i dygotał jak w febrze.
Wiatr przenikliwy i suchy owiewał mu twarz zmienioną, oczy zamglone strachem. Szczękał zębami i urywane, pół wargami, pół myślą, począł odmawiać pacierze. Bo i kto, co mu na tę nową zmorę poradzi. Wicher rwał mu z ust wyrazy i rzucał na obóz.
— Jezu! jakeś się przemienił na górze Tabor, tak racz przemienić smutki i pokusy jego w radości i zwycięztwa...
Ranek wszedł i słońce ogrzało drżącego żołnierza.
Otrąbiono marsz przeciw wsi, pełnej zbuntowanego chłopstwa i niedobitków brygantów, rozgromionych wczoraj.
Czarnego człowieka nigdzie nie było. Znikł jak larwa.
Na przedzie Stach jechał i sprawiał szyk, twarz miał bladą, ale spokojną.
Ruszono. Hiszpanie dopuścili ich blizko i nagle zionęli tysiącem kul. Powstał wir straszliwy. Obłoki dymu, wrzask, kwik koni, huk wystrzałów. Ułani złożyli lance i runęli, wszystko znosząc po drodze.
Gdy się Konstanty opamiętał i spojrzał jaśniej wokoło, dobiegali po trupach swoich i hiszpańskich bramy osady i roznieśli jak puch tę ostatnią zaporę.
Stacha nie dojrzał, ale nie czas było szukać. Bój wrzał na ulicy dalej. Mordowano się ze zwierzęcą wściekłością, pierś przy piersi, głowa przy głowie. Rzeź trwała do wieczora. Purpura zachodu zbiegła się z purpurą pożaru. Ułani wśród zgliszcz i trupów dobijali resztę rozbitków, nie pardonując nikomu, rozwścieczeni krwią i dymem prochu. Wówczas Konstanty rzucił konia i pieszo począł oglądać trupy, obchodzić całe pobojowisko. Przetrząsł każdą gromadę, policzył prawie zabitych, poznał każdego. Stacha nie było. Chwilę stał, jakby gromem rażony, z kroplami zimnego potu na skroni, potem upadł na ziemię i zapłakał. Nagle się zerwał. Trąbka zwoływała do chorągwi. Pobiegł po konia, ból i zgrozę wtłoczył w duszę. Już spokojny i skupiony stanął w szeregu.
Nazajutrz pogrzebano umarłych, zliczono żywych.
— Porucznik Stanisław nieobecny! — oznajmiono.
Żołnierz jeden wystąpił z szeregu i, salutując, zaraportował:
— Porucznik Stanisław raniony. Złożyłem go u pasterza w górach.
Było to jego drugie kłamstwo. Wezwany, przysiągłby na nie! Uwierzono mu! Pomimo zdegradowania otaczał go dawny szacunek i cześć, znano ich przyjaźń i nie wątpiono, że ranionego dobrze umieścił.
Rącze były konie i wielka ochota. Po paru dniach daleko była nieszczęsna, spalona osada, daleko pamięć postradanego oficera.
Tylko Konstanty pamiętał, dobrze pamiętał. Widmo dezercji, najstraszniejsze dla żołnierza, torturowało go dniem i nocą. Gorsza to była troska, niż ta nawet, którą przechodził, gdy go uważał za zabitego, zamordowanego nikczemnie. Przy biwaku jeszcze czasem otwierał Plutarcha i zmuszał myśl do uwagi, częściej płaszcz nasuwał na głowę i, znękany, pytał siebie po raz setny, co powie tam w domu tym kobietom, co czekają wnuka, brata, narzeczonego — bohatera. Znowu dni biegły i tygodnie w krwi i trudzie. Wróciły Konstantemu galony i szlify, odzyskał rangi i znaczenie, nie wróciła tylko pogoda, nie odzyskał nadziei.
Zdziesiątkowany, zmęczony pułk wysłano nareszcie na północ. Z kraju nadbiegły mu posiłki, nowa danina młodej krwi, z ziemi zawsze ofiarnej.
Zapełniły się kadry i animusz się odświeżył. Z pieśnią i muzyką szli cudnym krajem po nowe tryumfy. Starsi ćwiczyli młódź, a rekruci opowiadali co tam słychać po rodzinnych siołach i dworach.
Pewnego wieczora obejrzał się Konstanty uważniej po okolicy i poznał — nim posłyszał nazwę.
W prawo — istny kraj winnic, przecięty kamienną drogą, w lewo — gaj kasztanów, przed nimi czarne czeluście wąwozu.
— Gdzie zanocujemy? — spytał adjutanta.
— Ty, kapitanie, z kompanją swoją staniesz tu niedaleko, w miasteczku El Pahul! My pójdziemy trochę dalej. Anglicy czekają na nas za Puente nad rzeką. Jutro, pojutrze będziemy w tańcu.
Po licu pytającego przebiegła bladość i strach nagły.
Rozkaz był rzeczą, nie podlegającą żadnej krytyce. Spełni go i stanie znowu w znienawidzonem miejscu, kolebce wszystkich jego nieszczęść i zawodów. Wszedł pułk w wąwóz krwawo pamiętny i minął go bez przeszkody.
Pusty był teraz i głuchy.
Gdy szyk się rozwinął po drugiej stronie przejścia, ujrzano w lewo miasteczko z wieżą kościoła, dobrze znane Konstantemu. Kompanja jego oddzieliła się na komendę i pokłusowała za nim w tę stronę, reszta pułku ruszyła dalej.
El Pahul wyglądało, jak wymarłe. Ułani zajęli bramy i ulice, rozbiegli się po domach, szukając żywności i furażu; kapitan, rozlokowawszy ludzi, wydawszy rozkazy, stanął z pięciu szeregowcami przed domem Alcada i zastukał we drzwi rękojeścią szpady.
Po dość długiem milczeniu podwoje rozwarły się nieco, w otworze ukazało się żółte oblicze starego hiszpana. Na widok Konstantego zachwiał się i zzieleniał.
— Ave Maria purissima! — pozdrowił go oficer zwyczajem miejscowym.
— Deo gratia! — wybełkotał Alcad.
— Szlachetny panie! — rzekł kapitan. — Drugi raz przychodzę do was. Raz byłem, jako człowiek bezbronny — znalazłem miłosierdzie i prawość. Dziś przychodzę jako przyjaciel i debitor, prosząc o gościnę na dzień jeden. Mam z sobą kompanję żołnierzy, którym pod karą gardła nie wolno grabić i krzywdzić. Jeśli macie u siebie waszych, niech się nie trwożą. Przychodzę, jako przyjaciel. Nikomu z was włos z głowy nie spadnie.
Przemowa ta nie udobruchała starego. Wróciła mu tylko panowanie nad sobą, dała mu ochłonąć z pierwszego wrażenia.
— A jeśli tobie nie dam gościny? — spytał niechętnie.
— Będzie to znakiem, że powątpiewasz pan w mój honor, lub że coś gorszego niż waszych ukrywasz... W pierwszym razie poproszę cię o satysfakcję, w drugim będę zmuszony zarządzić rewizję.
Niewiadomo, która alternatywa była skuteczniejszą, ale hiszpan dalej nie protestował, tylko z głębokim ukłonem zaprosił go do wnętrza domu.
Eskorta wodza uwiązała konie w galerji, sama rozłożyła się w sieni. Pokój, od dziedzińca pierwszy, zajął dla siebie kapitan. Gospodarz oddalił się, w celu, jak mówił, zarządzenia wieczerzy.
Konstanty okiem badawczem rozejrzał się po otoczeniu. Z sieni wychodziło się na dziedziniec, wyłożony kamieniem, z fontanną w środku. Za tym dziedzińcem był ogród, dokoła murem obwiedziony.
Służba i domownicy Alcada snuli się wszędzie, rzucając na wrogów niechętne, ukośne spojrzenia. Konstanty czuł się śledzonym, zaprzestał obserwacji i wrócił do swej kwatery, skinąwszy staremu podoficerowi z eskorty, by szedł za nim.
— Załoszka — rzekł — znam cię, żeś sprawny i nie gadatliwy. Weź podobnego sobie szeregowca i zróbcie mi rekonesans ogrodowego muru, nie zwracając niczyjej uwagi, jakbyście szukali winogron lub paliwa. Nie zaraz, o zmroku! Jeśli znajdziecie bramę lub wyłom jaki, jeden z nich tam zostanie ukryty, drugi niech mi tu wróci z raportem. Porozumiewać się po naszemu! Marsz i baczność.
Załoszka zrobił pół obrotu i wymaszerował, salutując.
W tejże chwili Alcad wszedł, zapraszając swego gościa uprzejmemi słowy do jadalni. Tam też ukazała się panna Mercedes. Oficer skłonił się jej zdaleka, przyczem zauważył, że była kredowo blada i tylko zachowywała jaki taki spokój.
Nie tknęła żadnej potrawy i nie podniosła ani razu swych przepysznych oczu. Na lada hałas lub odgłos z ulicy drżała na całem ciele.
Z pod oka kapitan ją badał i utwierdzał się coraz silniej w powziętych domysłach. Wewnątrz wzbierał mu gniew i dzika wściekłość, hamował się jednak doskonale i toczył obojętną rozmowę ze starym, który z niebywałą uprzejmością podawał mu jadło i dolewał bezustannie ciężkiego, mocnego wina.
— Chcą mnie upoić! — pomyślał oficer, udając dobrą wiarę w serdeczność tego przyjęcia i szczere intencje gospodarzy.
Pod koniec uczty, gdy, zapaliwszy cygaro, żegnał się i zamierzał do wyjścia, Alcad wziął go na stronę.
— Panie oficerze — rzekł — na mocy waszego zapewnienia przyjaźni, śmiem wnosić, że ja i moi jesteśmy wolni wchodzić i wychodzić z domu i oddawać się naszym zatrudnieniom i rozrywkom bez straty i kontroli.
— Powiedziałem i powtarzam — jestem tylko gościem i ludzie moi otrzymali zakaz krępowania was w czemkolwiek. Eskorta pozostanie na ulicy, a ja tylko sam w kwaterze mnie wyznaczonej z jednym służącym. Czyńcie, jakbyśmy nie istnieli! Choćby Mora nawet był u was, może pozostać spokojnie przy naszej opiece.
Skłonił się raz jeszcze i wyszedł, życząc im spokojnej nocy.
W sieni czekały na niego raporty i kurjer od pułku z rozkazem, aby już, skoro świt, wyruszył dla złączenia się z głównym sztabem.
Wydał rozporządzenia, jeszcze raz powtórzył zakaz gwałtów i nadużyć w miasteczku i zamknął się w pokoju.
Szaro już było. Zamiast spocząć, usiadł przy olejnej lampce, wydobył „Plutarcha“ i, wstrząsany tysiącem gorączkowych myśli, począł czytać półgłosem Brutusowe czyny, wypogadzając się dziwnie pod wrażeniem nadludzkich poświęceń i bohaterstwa. Było zupełnie ciemno, gdy mu ordynans zameldował Zołoszkę.
Stary podoficer wszedł zaraz potem i z mazurska zaraportował:
— Znaleźliźwa scelinę w murze, krzakami okrytą. Gruda tam się ostał na straży, a ja se wróciłem. Zreśtą nigdzie ni bramy, ni furty. Calusieńki mur i okrutnie wysoki.
— Nikt was nie dojrzał?
— Ni zywa dusa. Wino tam takie gęste, jak u nas chmielniki.
— To dobrze. Zostaniesz tu i możesz się kłaść spać. Nie będę ciebie więcej potrzebował. Wezmę tylko twój płaszcz, a ty, zanim wrócę, ztąd się nie oddalaj.
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Konstanty przywołał ordynansa, oznajmił, że spać będzie i nikogo widzieć nie chce, potem go odprawił, ułożył ułana na swej pościeli, okrył z głową, sam wziął jego płaszcz i kaszkiet, popróbował pistoletów, szablę wziął pod rękę, płaszczem się po oczy otulił i wyszedł. W domu panowała już cisza. Warta przy eskorcie puściła kolegę, zamieniwszy hasło, wszystko wróciło do spokoju, tylko chwil kilka odgłos kroków się rozlegał po kamieniach, potem i to umilkło. Konstanty wpadł między winne krzewy i, nie oddalając się od muru, szukał wzmiankowanego wyłomu. Nie dostrzegłby go, żeby nie ciche gwizdnięcie i czarna postać, co się nagle podniosła z rowu za jego zbliżeniem.
— To ty, Gruda?
— A ja! — odparł szeregowiec, ziewając.
Nie poznał oficera.
— Co tu słychać?
— A nic! Spać się człowiekowi chce.
— To wracaj! ja zostanę.
— I owszem. Djablo nudno tu siedzieć i czuwać! Dobranoc, Macieju!
Mniemany Maciej nic nie odrzekł, a ułan, rad zmianie, zsunął się ze szkarpy i ruszył z powrotem.
Sam sobie zostawiony Konstanty począł się wdrapywać na kupę rumowisk, uwieńczonych gąszczem krategusów. Pokaleczony i odrapany dosięgnął szczytu, potem z większą już łatwością zsunął się na dół. Był w ogrodzie. Noc, chociaż bez miesiąca, była dość jasna, a żołnierz z ciemnością był oswojony oddawna. Ruszył śmiało przed siebie, badając zagłębienia i gęstwiny, przeszukując wzrokiem wszelkie możliwe kryjówki. Był już może w połowie ogrodu, gdy mu zagrodziła drogę biała ściana. Przyjrzał się. Była to maurytańska altana. Obszedł ją i, znalazłszy drzwi, chciał właśnie wkroczyć do środka i przeszukać, gdy go przykuł do ziemi delikatny szmer gitary i bardzo ciche tony hiszpańskiej pieśni. Chwilę stał i zbierał zmysły, może plan działania obmyślił. Decyzja żołnierza bywa krótką i szybką. Cicho, jak widmo, usunął się od drzwi do okna, wyciętego w zgrabny łuk, okrytego tylko leciutką matą.
Tam stanął, do muru się przytulił i znieruchomiał, łowiąc uchem te dźwięki i szmery.
Co mu przez te minuty i kwadranse działo się w duszy, nagle z ostatnich nadziei odartej? Nareszcie śpiew ustał, gitara umilkła. Rozległy się odgłosy inne, jakby dawanych i odbieranych pocałunków i melodja namiętnych zaklęć w śpiewnej mowie Cyda. Konstanty wszystkiego wysłuchał, postać jego nie zadrżała ani razu, żadne uczucie słabości i względów nie odwróciło go od powziętego zamiaru, żaden wybuch szału nie zmącił surowej linji oblicza. Nie namyślał się i nie wahał już — tylko czekał. Nareszcie i te szmery miłosne ucichły. Drzwi przymknęły się lekko, wiotka postać dziewczyny, w płaszczu rozwianych kruczych warkoczy, przemknęła około niego i znikła w głębi ogrodu — a w drzwiach stanęła smukła postać młodzieńca, który za tą uciekającą rzucił spojrzenie ostatnie, pełne blasków i tęsknoty.
Spojrzał i krzyknął, i jak przed zmorą straszliwą oczy zasłonił. Przed nim stał czarny cień przeszłości — stał sędzia.
Tak — wtedy u biwaku wypuszczonych jeńców był to brat i przyjaciel, opiekun ofiarny — w noc tę na placówce był to kolega i doradca szlachetny, przychodził ze słowem otuchy — ze wspomnieniem babki do słabego dziecka, zdanego mu przez kochające serca.
Teraz przychodził zwierzchnik — po dezertera.
— Poruczniku Stanisławie! — rozległ się twardy głos z obcym zupełnie dźwiękiem. — Zostałeś podany za ranionego po bitwie pod Puente. Jesteś zdrów... Sztandar i przysięga czeka na twą krew i służbę.
Młodzieniec odsłonił oczy i cofnął się o krok. Oficer o krok postąpił.
— Stanisławie Skabłoński! — powtórzył głos nieubłagany. — Jako narzeczonego mojej siostry ja wyzywam o słowo dane i czekam, byś szedł ze mną!
Znowu o krok cofnął się zbieg, a sędzia posągowo spokojny postąpił także i znalazł się we wnętrzu altany.
Lampka się paliła, oświetlając stół, a na nim porzuconą gitarę i długie szpilki z włosów Mercedes. Resztę przestrzeni mrok ogarniał i tylko w głębi blask bił o ryngraf złocisty, zdobiący wezgłowie łoża. Gdy Stach wciąż milczał, jeszcze oszołomiony tem nagłem zajściem, oficer blachę tę ręką mu wskazał.
— Na blasze tej ojców bohaterstwo splamiłeś sromem. Weź ją i chodź ze mną, bo dużo twojej krwi trzeba, zanim ją zmyjesz i oddać będziesz mógł tej matce, która ci ją dała.
Na wzmiankę sromu młodzieniec, jak strzałą ugodzony, podskoczył.
— Milcz, na Boga! Nie rzucaj mi sromu w twarz, bo zapomnę, żeś brat!
— Tyś już dawno zapomniał i podeptał wszelkie węzły! Ja dziś nie jako twój brat przychodzę, ale jako zwierzchnik po zbiegłego żołnierza, jako brat po honor siostry. Chodź za mną!
— Nie! — odparł krótko Stanisław, zacinając się w uporze.
Konstanty jakby nie dosłyszał protestu, założył ręce na piersi i mówił dalej:
— Zostawiłeś za sobą kraj... Gniazdo, które cię wychowało... Kobietę, która ci oddała duszę. Poprzysiągłeś, że ziścisz te wszystkie nadzieje, a ja poprzysiągłem, że cię przeprowadzę przez wojny i pożogi całym i dzielnym... I oto cię tutaj szukać muszę, tutaj zastaję renegata.
Zachwiał się mu głos, ale wnet znowu stwardniał.
— Raz ostatni przychodzę po ciebie, raz ostatni przebaczam i podaję dłoń do powitania. Słuchaj. Jutro o południu pułk stanie do walki. Jutro o południu ty być tam powinieneś na stanowisku u sztandaru, i albo zapomnieć żądzy i wrócić do nas, albo zginąć z honorem..! Nad rzeką spotkamy się z anglikami. Gdzie? Trafisz, bo nasza trąbka grać będzie na ciebie... A teraz nie mów nic, ale pomódl się i opamiętaj! Raz ostatni mówię do ciebie jak kolega, raz ostatni! Pamiętaj i wracaj!
Stach otworzył usta i powtórzył równie twardo „Nie!“ ale już oficera nie było w altanie...
O świcie kompanja opuściła miasteczko. Gdy się Konstanty obejrzał, ujrzał na galerji domu uśmiechającego się szydersko Alcada i Mercedes pokazującą im pięść zaciśniętą. Takie było przyjacielskie rozstanie. O południu pułk się połączył z korpusem, idącym naprzeciw anglików.
Pod gradem nieprzyjacielskich bateryj stawiano most na rzece. Piechota, zajęta tą robotą, padała gradem. Jenerał się niecierpliwił. Pułkownik ułanów, gładząc bujny wąs, uśmiechał się pogardliwie i z kul tych i z gniewu dowódcy.
— Jenerale, dajno moim zuchom pohulać! Zakneblują oni pyski tym gadułom!
— Ba, ale jak?
— Jak, to moja rzecz i ich. Czekam rozkazu do tańca.
— Masz go, chociaż nie pojmuję...
Francuz nie dokończył. Pułkownik spiął konia i ruszył ku swoim. Zagrały trąbki i rozległ się szalony okrzyk. Jak potomkowie skrzydlatej husarji, runęli naprzód szalonym pędem. Dopadli rzeki, spięli konie ostrogami i prażeni kulami, skoczyli w nurty.
Szyk się zmieszał na chwilę, zerwany prądem, potem wynurzyły się spienione łby, zaognione twarze, nad niemi las proporców. Płynęli jak ławica delfinów.
Pierwszy zgruntował kasztan oficera, który do szyi przygięty, nie oglądając się, popędził dalej na baterje. Nim anglicy mieli czas się opamiętać, ten jeden pierwszy dopadł armaty. Kanonier, cięty przez głowę, zwalił się, plując krwią, drugi dostał strzał pistoletowy w piersi, trzeciego już koń tratował. Rzucono się na szaleńca, posłyszał wokoło głowy deszcz kul, ale już ułani dobiegali baterji i wsiedli na karki, kłując, siekąc, jak huragan waląc wszystko po drodze.
Armaty ucichły. Piechota rzucała ostatnie przęsło mostu, wojsko ruszyło w pomoc swoim. Czas był. Ułani klinem wbili się między główny korpus angielski i powstrzymani murem bagnetów, siekli i bili się jak osaczony odyniec. Cofać się nie mieli zwyczaju i topnieli, zalani czerwoną ćmą piechurów.
Ale oto pułk po pułku mijał most i zdemontowane armaty, rzucał się w wir bitwy. Walka zawrzała na wszystkich punktach. Wieczorem opadły dymy. Angielskie niedobitki poszły w rozsypkę, gnane przez zawziętych ułanów.
Zwycięzkie pułki defilowały przed sztabem, zbierając laury, wykrzykując ile siły. Ostatni przyszli ułani. Przywlekli pod stopy wodza zagwożdżone działa, znieśli pęki zdobytych chorągwi. Sami osmaleni, zdziesiątkowani, potrząsali skrwawione proporce i sztandar swój, kulami porwany, szmatę bezkształtną, pochylili przed wodzem. Kazał im stanąć. Podjechał pod front.
— Kapitan Konstanty! — zawołał.
Oficer wysunął się naprzód i, salutując, czekał rozkazu.
Jenerał odpiął swój krzyż z piersi i przypiął go do podartego munduru.
— Majorze Konstanty, przyjm moje podziękowanie. Gdybym mógł, zrobiłbym cię dzisiaj marszałkiem Francji. Nie wątpię, że nim kiedyś zostaniesz.
— Niech żyje jenerał! — rozległo się z tysiąca piersi.
— Niech żyje cesarz! — poprawił jenerał.
— Niech żyje! — powtórzono chórem.
Nastąpiły dalsze odznaczenia, pochwały, rozdawanie orderów. Konstanty cofnął się na swe miejsce. Późno w noc trwały okrzyki, wrzawa, ruch gorączkowy.
Nikt o śnie nie myślał. Zabici potrzebowali grobów, ranieni opatrunku, zdrowi i cali wina i pożywienia.
Tak ta noc zeszła w upojeniu tryumfu.
O świcie, gdy zebrano prowjant i załatwiono grabarską i lazaretową czynność, a wojsko biwakowało, warząc strawę, zameldował się Konstanty u pułkownika i prosił o urlop na dwa dni.
— Cóż to? Ranionyś, zuchu?
— Nie. Bóg nie chce mnie brać — odparł posępnie.
— Ejże! Wie, co czyni! Cóż więc innego? Romansik? hę?
— Nie.
— No, no, nie nalegam i szanuję tajemnicę. Masz swoje dwa dni urlopu. Rób sobie z niemi, co chcesz, tylko nie oddalaj się zbytnio i wracaj nam cały.
Konstanty podziękował i wyszedł. Nie wstąpił nawet do obozu, tylko prosto z tego posłuchania, od namiotu zwierzchnika zawrócił między pola kukurydzy i w nich przepadł.
Tej samej nocy drzwi do miłosnego gniazda pięknej Mercedes i jasnowłosego dziecka północy otwarły się bez szelestu i wpuściły do środka — już nie zwierzchnika, ale mściciela. Zbieg zdawał się być przygotowanym na te odwiedziny. Siedział u stołu z głową na dłoni opartą, a na szelest kroków podniósł oczy i spokojne, trochę mgławe spojrzenie utkwił w zczerniałem obliczu straconego przyjaciela.
Potem wstał, i zbliżając się nieco, rzekł drżącym głosem:
— Powiedziałeś tutaj przed paru dniami, że przychodzisz raz ostatni! Cóż mi teraz przynosisz?
— Ostatnią łaskę. Powinienem cię był denuncjować i pod strażą odprowadzić pod sąd wojenny, ztamtąd na plac hańby, gdzie na cię czeka stryczek dezertera. Przychodzę sam, jako sędzia i kat zarazem. Sztandar i przysięga onegdaj wzywały cię przezemnie do siebie — dzisiaj — w mojej osobie przychodzę po twoją krew!
Stach się zachwiał.
— Przychodzisz zatem, jako morderca. Jestem bezbronny, nie zamknąłem drzwi nawet, nie uciekałem!
— Bo czujesz się winnym i uznajesz słuszność mego czynu.
— Nie, ale wbrew twemu wyobrażeniu, nie jestem tchórzem i nikczemnym. Nawet przed szaleńcem nie myślę się kryć i uciekać. Rzuciłem sprawę do gruntu nieuczciwą, bo mi honor bronił walczyć z opryszkami pod wodzą tyrana i mordować bohaterów patrjotyzmu.
Nie wrócę też do was!
— Kłamiesz swe pobudki. Rzuciłeś sztandar nie dla honoru, ale dla czarnych oczu zalotnicy.
— Milcz, to moja narzeczona!
— Narzeczona twoja jest daleko i czeka na ciebie. A tyś zdrajca i zaprzaniec! Dosyć tego, nie przyszedłem słuchać twych kłamliwych tłómaczeń! Ratowałem cię wszelkiemi siłami, kosztem czci własnej — napróżno. Teraz zgubiony jesteś i umarły. Na liście wojskowej podany jesteś za nieżyjącego. Tak zostanie, bo ja nie chcę, byś tam stał, jako sądzony za zdradę i dezercję. Kartę twoją utrzymałem czystą — i taką zostanie.
Śmiertelnie blady oficer wydobył pistolet i drżącą ręką nasypał prochu na panewkę. Oczy mu płonęły dzikim ogniem niczem już niecofniętej decyzji. Stach rzucił się w bok nieprzytomny.
O szczęściu marzył, żyć chciał, instynktem zachowawczym wiedziony, porwał za szablę i ciął oficera przez ramię. Konstanty nie drgnął, jakby nie czuł razu. Podniósł pistolet i wypalił w pierś młodzieńca w chwili, gdy szabla dotykała go prawie.
— Mercedes! O, Jezu! — jęknął Stach, waląc się nawznak i chwytając za piersi.
Oficer opuścił pistolet i pochylił się nad nim. Już nie żył, tknięty jak gromem w samo serce. Mściciel dojrzał to, popatrzył chwilę z zastygłą martwotą twarzy, podszedł do posłania, ryngraf zdjął ze ściany, ukrył za mundurem i wyszedł z tego skrwawionego gniazda nieszczęsnego szału.
Szedł powoli, jakby czekał, że z domu Alcada wypadną zbrojni zwabieni strzałem, i rozsiekają go.
Może pragnął tego, bo się widocznie ociągał.
Ale głuchego odgłosu nikt nie dosłyszał i Mercedes stroiła się właśnie na schadzkę z ukochanym, gdy tam w altanie trup tężał już, a czarny cień wykonawcy okrutnego prawa niknął w pustych winnicach...
∗ ∗
∗ |
Byli bezustannie na ustach i w sercach, widziano ich we snach, spodziewano się codzień.
Aż pewnego zimowego wieczora zakołatała dłoń zmęczona do drzwi i człowiek samotny, szronem okryty; wychudły i czarny od mąk niezliczonych, stanął w progu.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił trzy kobiety, co nie poznały ni brata, ni narzeczonego młodzieńca w tym chudym, wyniszczonym mężczyźnie.
Dopiero go głos zdradził i odkrył.
— Konstanty! O, Boże!
I rzuciły się ku niemu. Ale wtem poszukały kogoś jeszcze drugiego za nim — i stanęły jak wryte.
— A Stach? — spytały blademi usty.
Ułan głowę skłonił i w zanadrze sięgnął.
— Stach poległ śmiercią walecznych na polu chwały i tylko ryngraf, krwią jego zbroczony, wam odnoszę! — rzekł uroczyście, w ręce babki, matki dzielnych synów, oddając tę z pod Cecory spuściznę.
I było to jego trzecie kłamstwo, i już ostatnie.
Szły potem pułki na wyprawę daleką — i on poszedł. A ztamtąd nikt już kobietom-sierotom nie przyniósł o tym ostatnim wieści — i on już nigdy nie wrócił...