Syn niedźwiednika (May, 1926)/Część II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn niedźwiednika |
Podtytuł | Powieść z Dzikiego Zachodu |
Część | II |
Rozdział | Bezimienny |
Pochodzenie | Syn niedźwiednika |
Wydawca | Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z. |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „BRISTOL“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Sohn des Bärenjägers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem towarzystwo wróciło do ogniska. Oczywiście, z początku rozmawiano o tragikomicznej przygodzie Boba. Potem proszono Długiego Davy’ego, aby opowiedział jakieś przeżycie. Opowiedział o pewnem spotkaniu z trapperem Juggle-Fredem[1], który słynął z celności strzałów. Opowiedziawszy parę jego sztuczek, dodał:
— Ale istnieją inni podobni strzelcy. Znam dwóch, których nikt nie zdołał prześcignąć. To Winnetou i Old Shatterhand. Proszę, sir, czy nie zechciałby pan opowiedzieć jakiej przygody?
Te słowa były skierowane do Old Shatterhanda, który nie odrazu się odezwał. Odetchnął głęboko, jakgdyby chciał wywąchać jakiś daleki zapach.
— Tak, ten drab w wodzie cuchnie jeszcze przyzwoicie, — zauważył Jemmy.
— O, nie o niego chodzi, — odparł Shatterhand, rzucając badawcze spojrzenie na swego konia, który przestał żuć i wciągał w nozdrza powietrze.
— A więc wywąchał pan coś innego? — zapytał Davy.
— Nie. — I zwracając się szeptem do Winnetou, dodał: — Teszi-ini!
To znaczy: — Uważaj! — Ponieważ nikt nie rozumiał narzecza Apaczów, obecni nie wiedzieli, co znaczą te słowa. Winnetou skinął głową i sięgnął po strzelbę.
Rumak Old Shatterhanda, parskając, zwrócił łeb ku ognisku. Ślepia mu płonęły.
— Iszhosz-ni! — zawołał Shatterhand, poczem szlachetne zwierzę natychmiast położyło się w trawie.
Ponieważ i Old Shatterhand wziął w ręce sztuciec, Jemmy zapytał:
— Co się stało, sir? Pański koń, zdaje się, coś wyczuł?
— Zwąchał zapach murzyna — uspokoił zapytany.
— Ale obaj schwytaliście za broń!
— Ponieważ chcę wam opowiedzieć o strzale biodrowym. Słyszeliście coś o tem?
— Naturalnie.
Old Shatterhand niepostrzeżenie dla innych, a tak samo i Winnetou, badał wzrokiem skraj lasu, rozciągającego się na przeciwległym brzegu stawu, oraz rozsiane tam głazy. Zesunął bowiem kapelusz tak nisko na oczy, że niepodobna było określić, w jakim kierunku i na co spogląda. Poczem rzekł:
— Mówię o wypadku, kiedy się przykłada strzelbę nie jak zwykle, tylko do bioder.
— W takim wypadku nie można celować.
— Można, ale jest to nader trudne. Niejednego znam wprawnego westmana, który, naogół nigdy nie pudłując, w takim strzale zawsze chybia.
— Pocóż więc stosuje się ten strzał biodrowy? Wszak lepiej strzelać zwyczajnie i być pewnym strzału?
— Bynajmniej. Bywają sytuacje, kiedy nie umiejąc strzelać we wspomniany sposób, westman jest zgóry skazanym na śmierć. Strzela się tak tylko wówczas, kiedy się leży, lub siedzi na ziemi, i kiedy wróg nie powinien wiedzieć, że się w niego mierzy. Pomyśl pan sobie, że wpobliżu znajdują się wrodzy Indjanie, którzy zamierzają na nas napaść. Wysłali wywiadowców, aby się dowiedzieć, ilu nas jest, czy miejsce nadaje się do napaści, czy zarządziliśmy środki ostrożności. Wywiadowcy pełzają na czworakach — —
— Wnet spostrzegają ich nasze straże! — w trącił Frank.
— Rzecz nie tak oczywista, jak pan sądzi. Ja, naprzykład, skradałem się do namiotu Oihtka-petay, aczkolwiek zaciągnął straże i aczkolwiek terenem była gładka równina. Tu natomiast stoją, dokoła drzewa, które umożliwiają szpiegowanie. — A więc wywiadowcy przekradli się przez łańcuch posterunków. Leżą na skraju lasu lub pomiędzy chróstem i gałęziami, zwalonemi przez wicher, i oglądają nas. Jeśli im się uda wrócić do swoich, jesteśmy zgubieni, — napadną na nas niepostrzeżenie i wytępią. Najlepiej jest unieszkodliwić wywiadowców.
— A więc zastrzelić?
— Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, skoro go można uniknąć. Ale w takim razie ma się do wyboru albo nie oszczędzać wroga, albo popełnić istne samobójstwo. Trzeba więc posłać kule.
— Tkih akan! — Są blisko! — szepnął wódz Apaczów.
— Teszi-szi-tkih — Widzę ich — odparł Old Shatterhand.
— Naki! — Dwóch!
— Ha-oh. — Tak.
— Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! — Bierz tego. a ja wezmę tamtego. W czoła!
Apacz, mówiąc to, przesunął rękę z lewej strony ku prawej.
— Powiedz nam, sir, co za tajemnica macie z Winnetou? — zapytał Davy.
— Nic szczególnego. Powiedziałem Winnetou po apaczowsku, aby mi pomógł zademonstrować strzał biodrowy.
— No, znam to już. Mnie się, niestety, nie udaje, aczkolwiek nieraz ćwiczyłem. Wracając do pańskiego przykładu, zaznaczę, że trzeba widzieć wywiadowców, zanim się w nich strzela.
— Naturalnie.
— W ciemnościach nocy, w gąszczu?
— Tak.
— Ale wszak nie wysuną się tak, aby ich: dostrzeżono!
— Hm, może jednak ich widzę.
— Do piorunów! Słyszałem wprawdzie, że niektórzy westmani potrafią w ciemnościach dojrzeć oczy skradającego się wroga. Tak — — naprzykład nasz Gruby Jemmy twierdzi, że posiada ten dar, ale nie miał sposobności dowieść.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to niebawem może się nadarzyć taka sposobność.
— Bardzo się cieszę. Uważałem to za rzecz niemożliwą.
Shatterhand znów obejrzał skraj lasu, skinął z zadowoleniem głową i odparł:
— Czy nie widział pan w nocy w morzu błyszczących ślepi tintorera, wilka morskiego?
— Nie.
— Te ślepia są widoczne dokładnie. Rozsiewają blask fosforyczny. Każde inne oko, także ludzkie, posiada taki blask, aczkolwiek nie w tym samym stopniu. Im bardziej jest wzrok natężony, tem bardziej widoczne jest oko. Gdyby, naprzykład, tu w zagajniku znajdował się wywiadowca, któryby nas podpatrywał, ja i Winnetou zauważylibyśmy jego oczy.
— To byłoby nadzwyczajne! — przyznał Davy. — Co powiesz o tem, mój stary Jemmy?
— Mniemam, że bynajmniej nie jestem ślepy, — odparł Grubas. — Na szczęście nie grozi nam taka wizyta. Żałosna to sytuacja, jeśli trzeba koniecznie użyć strzału biodrowego. Prawda, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Spójrz tam, master Frank! A więc przyjmijmy, że tam znajduje się wrogi wywiadowca, którego oczy błyszczą wśród listowia. Muszę go zabić, inaczej sam zginę. Ale jeśli przyłożę broń do policzka, wróg zobaczy, że zamierzam strzelać, i natychmiast się wycofa. Być może, skierował do mnie lufę i wypali prędzej, niż ja. Muszę temu zapobiec, stosując strzał biodrowy. Siedzę przytem spokojnie i beztrosko, jak teraz. Chwytam za strzelbę i podnoszę nieco, jakgdybym chciał badać lub bawić się nią. Opuszczam — tak jak to teraz czynię — głowę, jakgdybym spoglądał nadół, ale wpijam oczy, pogrążone w cieniu kapelusza, w cel, tak jak to właśnie czynimy, ja i Winnetou. Prawą ręką przyciska się mocno kolbę do bioder, a lufę do kolan, sięga się lewą ręką na prawo i kładzie na zamku strzelby, która dzięki temu zyskuje pewne położenie. Potem przykłada się wskazujący palec prawej ręki do kurka, celuje tak, aby kula trafiła w czoło wywiadowcy, co nie jest rzeczą łatwą, i opuszcza się — — — tak!
Błysnął strzał i w tej samej chwili wypaliła strzelba Apacza. Obaj szybko zerwali się na nogi. Winnetou, odrzucając strzelbę i chwytając za nóż, skoczył jak pantera przez staw i zniknął w gąszczu.
— Uhwai k’unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! — Zgasić ogniska! Nie ruszać się! Nie rozmawiać! — zawołał Old Shatterhand do Szoszonów. Jednocześnie strącił butem płonące paliwa do rzeki, poczem pomknął za Apaczem. Szoszoni, jak również biali, skoczyli na nogi. Przytomni czerwoni wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Shatterhanda i zatopili ogniska. Ciemności egipskie zaległy obóz, aczkolwiek cztery czy pięć sekund minęło dopiero od chwili wystrzałów.
Przestrzegali również nakazu milczenia wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, mianowicie murzyna, który siedział w wodzie. Nad jego głową pochodnie fruwały i, sycząc, gasły w rzece.
— Jezus, Jezus! — wołał. — Kto tu strzelać? Dlaczego rzucać ogień na biednego masser Boba? Czy masser Bob mieć spłonąć i utonąć?! Czy mieć być ugotowany, jak pstrągi?! Dlaczego być ciemno? O, masser Bob nikogo już nie widzieć!
— Milcz, głupcze! — zawołał Jemmy.
— Dlaczego masser Bob mieć milczeć? Dlaczego nie...
— Milcz, bo cię zastrzelę! Wrogowie wpobliżu!
Od tej chwili nie słychać było głosu masser Boba. Siedział nieruchomo w wodzie, aby nie zdradzić swej obecności wobec wrogów.
Dokoła panowała głucha cisza, zakłócana tylko od czasu do czasu uderzeniem kopyta, lub parskaniem konia. Niespodzianie zaskoczeni wojownicy skupili się gęsto. Indjanie nie szepnęli ani słówka, biali jednak porozumiewali się szeptem.
Naraz rozległ się donośny głos Shatterhanda:
— Zapalić ogniska! Ale trzymajcie się zdala, aby was nie zauważono.
Jemmy i Davy uklękli, aby wykonać rozkaz, poczem bezzwłocznie wycofali się w mroki nocy.
W blasku ogniska widać było Winnetou i Old Shatterhanda, którzy wrócili każdy ze strzelbą w ręku i z Indjaninem na plecach. Towarzysze chcieli otoczyć wracających, atoli Shatterhand zatrzymał ich:
— Niema czasu na opowiadania! Przywiążcie zabitych do koni, poczem wyruszymy. Wprawdzie tylko ci dwaj podkradli się do obozu, lecz niewiadomo, ilu jest za nimi. A więc szybko!
Obaj zabici mieli czoła przebite naskroś, zgodnie z zaleceniem Winnetou: „Tayassi! — W czoła!“
Całe towarzystwo składało się z wytrawnych westmanów, a jednak tak celne i pewne strzały wprawiły ich w zdumienie. Szoszoni zaś szeptali między sobą i rzucali przesądne spojrzenia na obu strzelców.
Przygotowywano się do wyruszenia. Zgaszono ognisko. Oddział z Winnetou i Old Shatterhandem na czele ruszył w drogę.
Nikt nie pytał dokąd, polegano bowiem na obu znakomitych przewodnikach. Dolina tak się wnet zwężyła, że musiano jechać gęsiego. Z tego powodu, a także ze względów bezpieczeństwa, nie rozmawiano wcale.
Oczywiście, murzyna nie zostawiono w wodzie. Siedział na swym ogierze bez ubrania i musiał jechać na końcu, gdyż zapach złośliwego zwierzątka nie wywietrzał jeszcze. Poczciwy Bob nosił starą, zatłuszczoną derę santillo Długiego Davy’ego, związaną dookoła bioder, jak okrycia wyspiarzy z mórz południowych. Był w kiepskim humorze i nieustannie mruczał coś pod nosem.
Jechano w ciszy z ogromną szybkością długie godziny, z początku przez wąską dolinę, następnie przez szeroką, łysą wyżynę, i znów nadół przez wąską prerję, aż wreszcie, skoro świt, wyprawa dotarła do stromego przesmyku pomiędzy wysokiemi, zalesionemi górami. U stóp stromej drogi zatrzymali się obaj przewodnicy i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przykładem.
Zdjęto oba trupy i ułożono na ziemi. Szoszoni otoczyli miejsce rozległym kołem. Wiedzieli, że teraz rozpocznie się bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawiać tylko wodzowie. Pozostali musieli czekać, czy ich zechcą zawezwać do rady.
Trupy ubrane były po indjańsku, napoły w wełnę, napoły w skórę. Mieli nie więcej, niż po lat dwadzieścia.
— Tak przypuszczałem — rzekł Old Shatterhand. — Tylko niedoświadczeni wojownicy, gdy podkradają się do obozu nieprzyjacielskiego, otwierają tak szeroko oczy, że widać ich blask. Chytry wywiadowca przymyka oczy. A wówczas nawet takim, jak my, trudno się spotkać z ich spojrzeniem. Do jakiego plemienia mogli ci obaj należeć?
Pytanie było skierowane do Grubego Jemmy’ego.
— Hm — mruknął Grubas. — Czy uwierzy pan, sir, że wprawia mnie pan w zakłopotanie?
— Wierzę, gdyż i ja sam nie umiem odpowiedzieć zmiejsca. Znajdują się na szlaku wojennym, to jest pewne, gdyż twarze mają pokryte barwami wojny, jakkolwiek zatartemi. Czarny i czerwony kolor. Barwy Ogallalla. Wszelako nie wyglądają mi na Siouxów. Ich odzież nie znamionuje pochodzenia. Przeszukajmy kieszenie!
Kieszenie jednak świeciły pustką. Mimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleziono. Przy każdem ciele leżała strzelba. Zbadano je. Były nabite, ale nic nie mówiły o przynależności plemiennej zabitych.
— Może wcale nie byli niebezpieczni — rzekł Długi Davy. — Przybyli przypadkowo w te strony i, zauważywszy nasze ognisko, chcieli wiedzieć, kogo mają przed sobą.
Old Shatterhand potrząsnął głową i odparł:
— Rozbiliśmy obóz w miejscu, dokąd się nie trafia przypadkowo. Wytropili nasze ślady.
— To nie dowód!
— Nie. Ale z przezorności wyzbyli się wszystkiego, co mogłoby świadczyć o ich pochodzeniu. To bardzo podejrzane. Byli uzbrojeni w strzelby, ale nie mieli ołowiu, ani prochu. Jest to jeszcze bardziej podejrzane, gdyż w ten sposób Indjanin nie oddala się od ogniska. Należą do wojska i są wywiadowcami.
— Hm. Może nawet nie mieli koni.
— Czyżby? Obejrzyj-no pan te rajtuzy! Czyż nie są od wewnątrz wytarte? Z czego powstały te ślady, jeśli nie z jazdy?
— Może datują się oddawna.
Old Shatterhand ukląkł i powąchał spodnie. Poczem, podnosząc się, rzekł:
— Powąchaj pan! Czuć odór koński; ponieważ taki zapach prędko na powietrzu wietrzeje, więc obaj czerwoni musieli jeszcze wczoraj dosiadać rumaków.
W tej chwili podszedł Wohkadeh i rzekł:
— Niechaj znakomici mężowie pozwolą Wohkadehowi powiedzieć słówko, mimo że jest młody i niedoświadczony.
— Mów, owszem, — rzekł życzliwie Old Shatterhand.
— Wohkadeh wprawdzie nie zna czerwonych wojowników, ale zna koszulę jednego z nich.
Odchylił brzeg koszuli myśliwskiej, pokazał cięcie na niej i wyjaśnił:
— Wohkadeh wykrajał swój totem, gdyż koszula miała doń należeć.
— Ach, to dziwny zbieg okoliczności! Być może, dowiemy się czegoś dokładniej.
— Wohkadeh nie wie nic dokładnie, ale przypuszcza, że ci obaj młodzi wojownicy należy do plemienia Upsaroca[2].
— Na jakiej podstawie? — zapytał Oid Shatterhand.
— Wohkadeh był obecny przy kradzieży dokonanej przez kilku Siouxow-Ogallalla na Upsaroca. Przybywaliśmy z góry, zwanej przez białych Grzbietem Lisa, i przeprawialiśmy się przez północny dopływ rzeki Cheyenne, w miejscu, gdzie dopływ przemyka się między Potrójnemi Górami, a górami Inyancara. Jadąc między rzeką a górą, skręciliśmy za skraj lasu i zobaczyli dziesięciu czy ośmiu czerwonych, którzy się kąpali w wodzie. Ogallalla odbyli krótką naradę. Kąpiący się byli Upsaroca, a więc wrogami. Postanowiono zatem, aby ich jak najbardziej shańbić.
— Do licha! — krzyknął Old Shatterhand. — Nie zamierzano ich chyba ograbić z największej świętości, z leków?
— Mój biały brat odgadł! Sioux-Ogallalla pod osłoną lasu skradli się do miejsca, gdzie stały konie Upsaroca. Tam leżała również odzież, broń i leki. Ogallalla zeszli z koni i dokonali kradzieży.
— Czy nie było strażnika przy rzeczach?
— Nie. Upsaroca nie przypuszczali, że oddział wrogich Ogallalla dotrze do tego miejsca. Ogallalla zrabowali konie, leki, większą część odzieży i broni. Następnie dosiedli rumaków i odjechali galopem. Przy podziale łupu Wohkadeh otrzymał koszulę myśliwską. Wszelako nie chcąc zostać złodziejem, wykrajał swój totem i pozbył się jej w drodze pokryjomu.
— Kiedyż to było? — Na dwa dni przed wysłaniem Wohkadeha na zwiady.
— A więc Upsaroca czem prędzej zaopatrzyli się w nową broń, konie i odzież, i pomknęli wślad za złodziejami. Tymczasem znaleźli porzuconą koszulę, którą następnie włożył prawowity właściciel. Niemasz większej hańby dla czerwonego wojownika nad utratę świętych leków. Nie może się wówczas ukazać swoim, dopóki leków nie odzyskał, lub dopóki nie zdobył innych leków, zabiwszy ich posiadacza. Indjanin, który wyrusza, aby odzyskać stracony lek, jest zuchwały do szaleństwa. Wszystko mu jedno, kogo zabija, przyjaciela, czy wroga. Sądzę zatem, że wczoraj wieczorem uniknęliśmy nader poważnego niebezpieczeństwa. Cóżby się stało, najdroższy panie Jemmy, gdybyśmy musieli polegać na pańskim wzroku?
— Hm — odparł Grubas, z zakłopotaniem drapiąc się w głowę. — W takim razie spoczywalibyśmy gdzieś w spokoju, atoli bez skalpów i życia. Potrafię również dostrzec oko w mrokach nocy, ale wczoraj byłem tak pewny, że niema dookoła wrogiej istoty, że wcale się tem nie zajmowałem. Mniema więc pan, że Upsaroca są za nami?
— Z pewnością ścigają nas teraz z całem prawem, gdyż zabiliśmy dwóch ich braci.
— A więc dziś wieczór musimy być przygotowani na napad.
— Musimy to wziąć w rachubę — odpowiedział Old Shatterhand. — Co myśli o tem mój czerwony brat? Czy Wrony są wrogami Szoszonów?
To zapytanie było skierowane do Oihtka-petay.
— Nie. Są wrogami Sioux-Ogallalla, którzy są także naszymi wrogami. Nie wykopaliśmy przeciwko nim toporu wojny, aliści wojownicy poszukujący leków są wrogami wszystkich ludzi. Trzeba się strzec takiego, jak dzikiej bestji. Moi biali bracia niechaj będą roztropni i poczynią odpowiednie zarządzenia.
Old Shatterhand spojrzał na Winnetou, który dotychczas milczał. Podziwu godne było wzajemne zrozumienie się obu przyjaciół. Old Shatterhand nie wyraził swego planu, a jednak Winnetou odgadł jego myśli, gdyż rzekł:
— Mój brat słusznie planuje.
— Zakreślić łuk wstecz?
— Tak. Winnetou podziela ten zamiar.
— To mnie cieszy, W takim razie od obrony przechodzimy do natarcia. Jeśli się nie mylę, to w odległości dwóch godzin drogi znajdziemy miejsce, doskonale nadające się do naszych zamierzeń.
— A więc nie traćmy nadaremnie czasu! — rzekł Davy. — Ale co poczniemy z temi trupami?
— Skalpy obu Upsaroca należą do Old Shatterhanda i Winnetou, którzy ich zabili, — rzekł Oihtka-petay.
— Jestem chrześcijaninem. Nie skalpuję nikogo — odparł Old Shatterhand.
Winnetou zaś dodał z odtrącającym gestem:
— Wódz nie potrzebuje skalpów tych chłopców, aby uświetnić swoje imię. Są dosyć nieszczęśliwi, bo bez leków odeszli do Wiecznych Ostępów. Nie należy zabijać ich dusz skalpowaniem. Niechaj spoczną pod kamieniami wraz z bronią, gdyż polegli jako wojownicy, którzy się odważyli podkraść do obozu wrogów, Howgh!
Przywódca Szoszonów tego się nie spodziewał. Zapytał ze zdumieniem:
— Moi bracia chcą pogrzebać tych, którzy nastawali na nasze życie?
— Tak — rzekł Old Shatterhand. — Włożymy im do ręki broń, posadzimy twarzami zwróconemi w kierunku świętych kamieniołomów, a następnie zakryjemy ich głazami. Tak czci się wojowników. Skoro przybędą ich bracia, aby nas ścigać, dowiedzą się, że nie jesteśmy wrogami Upsaroca, ale przyjaciółmi. Okaż się szlachetnym wojownikiem i każ swoim ludziom przynieść kamienie, z których wzniesiemy grobowiec.
Szoszonom nie mogło pomieścić się w głowie podobne postępowanie, ale że odczuwali wobec obu znakomitych przyjaciół niezwykły podziw, więc nie odważyli się przeciwstawić ich życzeniu.
Obu poległych umieszczono w postawie siedzącej, twarzami na północo-wschód, jednego na prawo, a drugiego na lewo od wylotu przesmyku. Włożono im broń do rąk, poczem pokryto ich głazami. Następnie podjęto dalszą jazdę. Przedtem jednak Winnetou rzekł do Old Shatterhanda:
— Wódz Apaczów zostanie tutaj, aby wyczekiwać nadejścia Wron. Niechaj mu dotrzyma towarzystwa młody syn niedźwiednika.
Było to nielada wyróżnienie i młodzieniec przyjął je z radosną dumą. — Obaj więc pozostali na miejscu, podczas gdy cały oddział pod wodzą Old Shatterhanda ruszył naprzód.
Za dnia mogli jechać szybciej, niż poprzedniej nocy. Przesmyk, prowadząc przeważnie pod górę, głęboko wcinał się we wzgórza. Po upływie dwóch godzin, a więc ściśle przez Old Shatterhanda oznaczonego czasu, dotarli do wąskiego, wysokiego, niemal pionowo wznoszącego się kanjonu. Wszerz przesmyku mieściło się tylko trzech jeźdźców. Niepodobna było nawet pieszo, a cóż dopiero konno, wdrapać się na ściany. Dookoła rosły krzewiny, wśród których można się było ukryć. Grunt był dosyć skalisty; ślady się na nim nie odciskały. Old Shatterhand osadził konia na miejscu i, wskazując na kanjon, rzekł:
— Skoro Upsaroca przybędą, pozwolimy im wejść do kanjonu. Połowa naszego oddziału pod dowództwem Oihtka-petay i Winnetou schroni się tutaj, lecz, skoro dam strzał, wjedzie za wrogiem do kanjonu. Druga połowa zatrzyma się ze mną przy wylocie wąwozu. W ten sposób zamkniemy Upsaroca, którzy będą mieli do wyboru albo polec, albo się poddać dobrowolnie.
— Upsaroca musieliby mieć sieczkę w głowie, gdyby weszli do wąwozu, — odezwał się Gruby Jemmy.
— Oczywiście, że nieodrazu wejdą, — rzekł Old Shatterhand. — Zatrzymają się tutaj i złożą radę. Rzecz najważniejsza, aby nie dostrzegli obecności naszych wojowników, którzy muszą się zatem skrzętnie ukryć. Mężny Bawół jest mądrym wojownikiem. Wyda słuszne rozkazy. A skoro przybędzie Winnetou, dowództwo obejmą dwaj ludzie, na których mogę w zupełności polegać.
Należało się spodziewać, że po tem pochlebstwie wódz Szoszonów dołoży wszelkich starań, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Pozostał z trzydziestu wojownikami. Old Shatterhand zaś z pozostałymi weszli do wąwozu, tak krótkiego, że, stojąc u jednego wylotu, widziało się drugi. W miejscu, gdzie wąwóz przechodził znów w szeroki przesmyk, olbrzymie drzewa wznosiły się ku niebu. Pomiędzy drzewami leżały rozsiane głazy.
Myliłby się, ktoby przypuszczał, że Old Shatterhand w tem właśnie miejscu się zatrzyma. Pojechał bowiem dalej i tak rozpląsał konia, że zostawił za sobą wyraźny, w oko wpadający ślad.
— Ależ, sir, — rzekł Gruby Jemmy — sądziłem, że zatrzymamy się u drugiego wylotu!
— Oczywiście! Ale przejedźmy się jeszcze i postarajmy zostawić wyraźny trop. Właściwie pańskie pytanie było zbyteczne, master Jemmy. To, co czynię, jest dosyć zrozumiałe.
Jechał przez jeszcze niespełna kwadrans. Poczem zatrzymał się, odwrócił do towarzyszów i zapytał:
— No, messurs, czy wiecie, dlaczegom tak daleko pojechał?
— Aby zwieść wywiadowców? — odezwał się Jemmy.
— Tak. Wrony nie wejdą do wąwozu, zanim się nie przekonają, że jest bezpieczny. Przypuszczam, że wywiadowcy, licząc się z zasadzką, będą nader przezorni. Nie zdradzimy swej obecności i, nie stawiając im żadnych przeszkód, będziemy oczekiwać na dalszy rozwój wypadków.
— A co teraz poczniemy?
— Teraz wrócimy do wylotu wąwozu, oczywiście, nie tą samą drogą. Zboczymy w las. Chodźcie za mną!
Ściany przesmyku nie wznosiły się w tem miejscu szczególnie stromo i nietrudno koniom było się wspinać. Old Shatterhand jechał na przodzie. Na dosyć znacznej wysokości westman zboczył w kierunku wąwozu. Kiedy się zatrzymał, oddział znajdował się na połowie wysokości skał, równolegle do wylotu wąwozu. Stąd w parę chwil można było dotrzeć do wylotu i obsadzić go.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie do drzew. Sami zaś usiedli na miękkim mchu.
— Czy długo będziemy czekać? — zapytał Jemmy.
— Możemy obliczyć — odrzekł Shatterhand. — Upsaroca, skoro świt, zaczęli szukać obu wywiadowców. Zanim się dowiedzieli o wszystkiem, mogły upłynąć dwie godziny. Dotarłszy do obu grobowców, otworzą je i zbadają. Powiedzmy, zajmie to godzinę czasu, co razem czyni trzy godziny. Od obozu do tego miejsca jest pięć godzin drogi. A zatem, jeśli jadą z tą szybkością, co my, to powinni tu być w osiem godzin po świcie. Mamy więc pięć godzin wolnego czasu.
— O, to straszne! Co poczniemy z taką wiecznością?
— Nie powinien się pan pytać — odpowiedział Hobble-Frank. — Pomówimy nieco o sztuce i naukach. To kształci rozum, uszlachetnia serce, wyczula sumienie i daje naturalnemu charakterowi ową moc, która pozwala wytrwać burzę życia, a nie ulegać każdemu wietrzykowi. Nigdy nie zapomnę o sztuce i naukach. Stanowią mój chleb powszedni, mój początek i mój koniec, mój — — brrr! Co to za podły zapach?! Cuchnie bardziej, niż padlina! Albo — — hm!
Uczony Sas odwrócił się i zobaczył, że o drzewo, pod którem siedział, oparty stał murzyn.
— Uciekniesz, ty sakramencie! — krzyknął. — Jakże możesz się wspierać o moje drzewo! Czy śmiesz przypuszczać, że pożyczyłem nosa w wypożyczalni masek? Uciekaj, żuawie, i salwuj się do Afryki! Nasze organy są zbyt czułe dla ciebie. Goździki, rezeda, niezapominajki — owszem, to sobie chwalę. Ale skunksa nie zalecałbym nawet najszlachetniejszej damie w smelling-bottle.
— Masser Bob pachnąć dobrze, bardzo dobrze! — bronił się murzyn. — Masser Bob nie cuchnąć. Masser Bob myć się w wodzie sadzą i sadłem niedźwiedzia. Masser Bob być delikatnym, dobrze urodzonym, szlachetnym gentlemanem!
— Co, utrzymujesz, że jesteś dobrze i wonnie urodzony?! — Schwycił strzelbę i wycelował w murzyna, grożąc: — Jeżeli natychmiast nie znikniesz, to cię pięciokrotnie postrzelę obu kulami!
— Jezus, Jezus! Nie strzelać, nie strzelać! — krzyczał murzyn. — Masser Bob szybko odejść. Masser Bob usiąść daleko!
Uciekł czem prędzej i usiadł zdaleka, markotny i gniewnie zadąsany.
Mały Sas ponowił propozycję, atoli Shatterhand odpowiedział:
— Sądzę, że moglibyśmy pożyteczniej zużyć nasz czas. Nie spaliśmy poprzedniej nocy. Połóżcie się i spróbujcie uciąć sobie drzemkę. Ja będę czuwał.
— Pan? Dlaczego akurat pan? Wszak nie więcej od nas spoczywał master w objęciach mosje Orfeusza.
— Mówi się Morfeusza — poprawił Jemmy.
— Znowu zaczyna pan swoje! Dlaczego nikt inny nie poprawia, tylko zawsze pan! Czego się pan wysuwa ze swoim Morfeuszem! Wiem dokładnie, jak to się nazywa. Byłem członkiem bractwa śpiewaczego, zwanego Orfeuszem. Skoro bractwo zaczynało się drzeć, można było sielnie się przespać. Takie bractwo śpiewaków jest cudownym środkiem na sen i dlatego nazywa się Orfeuszem.
— Dobrze, skończmy z tem! — rzekł ze śmiechem Grubas, wyciągając się na mchu. — Wolę spać, niż z panem gryźć takie uczone orzechy.
— Do tego brak panu włosów na zębach. Kto się nie uczył, ten o niczem nie może wiedzieć. A więc śpij pan sobie! Historja powszechna nic na tem nie straci.
Ponieważ nie znalazł nikogo, komuby mógł dowieść swej duchowej przewagi, przeto położył się i usiłował zasnąć. Z namowy Shatterhanda Szoszoni poszli za tym przykładem, a wnet potem położyły się również niektóre konie, niektóre zaś opuściły sennie łby.
Old Shatterhand zszedł nadół i zajrzał do kanjonu. Uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż śladu nie było po Mężnym Bawole i jego ludziach. Wódz Szoszonów starannie zastosował się do planu. — Old Shatterhand wrócił i usiadł u wylotu wąwozu na kamieniu. Siedział tak nieruchomo przez parę godzin z opuszczoną na piersiach głową. O czem myślał znakomity myśliwy? Być może, przemknęły przed jego oczyma dnie ruchliwego życia, jak ciekawa, dziwna panorama.
Wreszcie tętent konia zakłócił ciszę. Old Shatterhand zerwał się i podkradł do krawędzi skały. To nadjechał Marcin Baumann.
— Czy Winnetou również nadąża? — zapytał Shatterhand chłopca.
— Tak. Oihtka-petay zatrzymał go okrzykiem — Winnetou został tam zgodnie z pańskiem życzeniem. Ja także mam do nich wrócić.
— Doskonale. Apacz obdarza cię szczególnemi względami, mój młody przyjacielu. Widział pan Upsaroca? Ilu ich jest?
— Szesnastu, koni zaś o dwa więcej. Zapewne należą do zastrzelonych młodzieńców. Dwóch czerwonych wyprzedza oddział — są to wywiadowcy. Widać, że dążą naszym śladem.
— Dobrze. Wkrótce poznają tych, którzy owe ślady pozostawili.
— Ukryliśmy się za drzewami i pozwoliliśmy Wronom podjechać. Poczem pomknęliśmy w galopie, aby mieć ich na oku. Zauważyłem, że mają w swem gronie szczególnie kolosalnego wojownika. Jest to zapewne przywódca, gdyż jechał na czele.
— Czy przyjrzeliście się uzbrojeniu?
— Mają broń wszelkiego rodzaju.
— Dobrze! Teraz wyślę pana z poselstwem do Winnetou. W kanjonie mogą się wszak zmieścić tylko trzy wierzchowce, proszę zatem Apacza, aby nie posługiwał się końmi. Skoro wrogowie zamkną się w wąwozie, podążycie za nimi pieszo.
— Czyż w takim razie nie będą mieli nad nami przewagi? Mogą nas łatwo stratować.
— Nie. Podczas gdy Upsaroca mogą tylko trzech jeźdźców postawić w rzędzie, my możemy wystawić pięciu ludzi. Powitamy ich w sposób następujący: pięciu pieszych usiądzie, drugi rząd uklęknie za nimi. Za tym stanie trzeci rząd w pochylonej postawie i wreszcie czwarty w wyprostowanej. Dzięki temu dwudziestu ludzi może celować, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Jeśli Upsaroca nie zechcą się poddać, przebijemy ich zprzodu i ztyłu czterdziestoma kulami, oczywiście, nie naraz. Każdy rząd musi strzelać osobno, jeden po drugim, gdyż każda salwa może trafić tylko trzech wrogów. Należy także przygotować się do zastrzelenia rumaków bez jeźdźców, gdyż mogą nam złamać szyki. Powiedz to Apaczowi. Nadmień, że ja sam pragnę układać się z wrogami. Jak sądzi Winnetou, kiedy Wrony przybędą tutaj?
— Przypuszcza, że godzinę zabawią przy grobowcach.
— Słusznie.
— A od grobowców do wąwozu dwie godziny. Ponieważ tę drogę przebyliśmy w półtora godzin, należy sądzić, że za godzinę jeszcze ich nie będzie.
— Słusznie. Ale musimy być wpogotowiu. Wracaj pan do Winnetou!
Marcin zawrócił rumaka i pojechał. Old Shatterhand zaś powrócił do towarzyszów i zaczął ich budzić. Zakomunikował swój plan i do pierwszego rzędu wyznaczył Długiego Davy’ego, Grubego Jemmy’ego, Franka, Wohkadeha i jednego z Szoszonów. Wyznaczywszy również stanowiska pozostałym, zszedł nadół, aby przerobić z nimi odpowiednie ćwiczenie. Chodziło o to, żeby dokonać napadu błyskawicznie, zgranym zespołem. Sam Shatterhand zamierzał stanąć przed pierwszym szeregiem, aby układać się z wrogami. W tym celu też zerwał kilka długich zielonych gałązek, co na całym świecie, nawet u najdzikszych plemion, uchodzi za znak parlamentarjuszy.
Po kilku powtórzeniach towarzysze zgrali się wyśmienicie. Old Shatterhand, przekonany że oddział podoła zadaniu, schronił się z nim do kryjówki. Czas oczekiwania dłużył się bardziej, niż poprzednio. Atoli wkońcu usłyszeli tętent konia.
— Zdaje się, że pchnięto tylko jednego wywiadowcę na zbadanie wąwozu, — rzekł Jemmy.
— To byłoby nam na rękę — odparł Shatterhand. — Gdyby nadjechało dwóch, jedenby tylko powinien wrócić do swoich, drugi zaś pozostać na miejscu. Musielibyśmy go niepostrzeżenie unieszkodliwić.
Jemmy miał słuszność. Tylko jeden jeździec wyjechał z kanjonu i zatrzymał się, aby dokładnie zbadać okolicę. Nie dojrzał wroga, natomiast wyraźnie widział ślad, starannie wydeptany przez Old Shatterhanda i towarzyszów. Nie poprzestał na tem, lecz pojechał dalej, na znaczną dosyć odległość.
— Do pioruna! — zaklął Jemmy.
— Nie dojedzie chyba do miejsca, gdzieśmy zawrócili. Wówczas wykryłby naszą obecność.
— W tym wypadku nie wróci do swoich — oznajmił Old Shatterhand.
— Jakże uniknie pan szmeru?
— Dzięki tej oto broni — odparł, wskazując na lasso.
— Pętla musiałaby trafić dokładnie na szyję i ściągnąć ją, aby nie mógł krzyknąć. Zadanie piekielnie trudne. Czy zdoła pan tego dokonać, sir?
— Nie kłopotaj się pan! Wyciągnij dziesięć palców i powiedz, który mam schwytać lassem, a przekonasz się, że schwytam. Stąd, z góry, nie widać, jak daleko zajedzie. Muszę zejść nadół. Zachowujcie się cicho, ale skoro usłyszycie lekkie gwizdnięcie, pośpieszcie za mną!
Zszedł nadół, trzymając lasso wpogotowiu. Na dole zobaczył ku swej radości, że Upsaroca zawrócił. Shatterhand ledwo zdążył ukryć się za wielkim głazem. Jeździec pomknął w galopie i znikł za krawędzią wąskiego kanjonu.
Old Shatterhand gwizdnął, i towarzysze zeszli ze skały. Przynieśli obie jego strzelby oraz zielone gałązki, które zostawił na górze. Podszedł do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Wywiadowca dotarł do końca wąwozu i znikł za nim. Po minucie cały oddział Upsaroca zwalił się do wąwozu. Old Shatterhand wkroczył również, wyciągnął rewolwer i dał umówiony strzał. Dźwięk odbił się od stromych skał pobliskich i z dziesięciokrotną siłą rozległ w uszach Apacza i jego towarzyszów. Wpadli do wąwozu za wojownikami Upsaroca, którzy ich nie zauważyli, atoli, usłyszawszy wystrzał, przykrócili cugli. Ujrzeli Old Shatterhanda i jego ludzi, ustawionych w szyku bojowym.
Przywódca Indjan był istotnie, jak zaznaczył Marcin Baumann, herkulesowej postaci. Siedział na koniu niby bóg wojny. Wzdłuż szwów skórzanych spodni wisiały gęste frendzle z włosów pokonanych wrogów. Skórzane sztylpy, sięgające od siodła niemal do strzemion, były ozdobione pasmami ludzkiej skóry. Na koszuli myśliwskiej z jeleniej skóry nosił rodzaj pancerza z nakładanych na siebie w kształcie łusek skrawków skalpu. Za pasem tkwił, poza innemi rzeczami, wielki nóż myśliwski oraz olbrzymi tomahawk, który mogła tylko utrzymać pięść tak atletycznie zbudowanego człowieka. Głowę okrywał skórą kuguara, z której zwisała sierść, skręcona w długie, grube powrozy. Twarz tego Indjanina była pomalowana na czarno, czerwono i żółto. W prawej ręce trzymał ciężką strzelbę, którą niejednego już wroga zgładził.
Indjanin poznał z pierwszego wejrzenia, że skierowane w niego lufy mają przewagę nad strzelbami jego wojowników.
— Cofnąć się! — zawołał głosem, który huknął w kanjonie jak granat.
Gwałtownie zawrócił rumaka. To samo uczynili jego wojownicy. Ale teraz ujrzeli przed sobą oddział Winnetou z najeżonemi lufami.
— Wakon szitsza! — Złe leki! — zawołał przerażony. — Zawróćcie! Tam stoi człowiek, który trzyma w ręce znak mówcy. Nasze uszy niech usłyszą, co pragnie powiedzieć.
Zawrócił ponownie konia i zwrócił się powoli do Old Shatternanda, a za nim jego oddział. Przezorny Apacz skorzystał z tego, pośpieszył za Wronami i zamknął ich w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni.
Old Shatterhand stał nieruchomo. Upsaroca obrzucił go nieustraszonem spojrzeniem i zapytał:
— Czego chce tu biała twarz? Dlaczego staje mi na drodze?
Old Shatterhand wytrzymał spojrzenie Indjanina i odparł:
— Czego chce tutaj czerwonoskóry? Czemu ściga mnie i moich wojowników?
— Ponieważ zabiliście dwóch moich braci.
— Przyszli do nas jako wrogowie, a wrogów się zazwyczaj unieszkodliwia.
— Skąd wiesz, żeśmy wrogami?
— Zgubiliście bowiem swoje leki.
Indjanin spuścił oczy.
— Kto ci powiedział? — zapytał.
— Wiem, ponieważ obaj wojownicy, których zastrzeliliśmy, nie mieli przy sobie leków.
— Słusznie odgadłeś! Nie jestem już tym, kim byłem. Wraz z lekiem straciłem swoje imię. Teraz nazywam się Oiht-e-keh-fa-wakon[3]. Przepuśćcie nas, bo was zabijemy!
— Poddajcie się, bo zginiecie! Spójrz przed siebie i za siebie. Na moje skinienie, więcej niż pięć razy po dziesięć kul ugodzi w twój oddział.
— Wielu cuchnących kujotów zabija najsilniejszego bawołu. Cóż stanowiłyby twoje psy wobec moich wojowników, gdybyście nas nie otoczyli? Ja sam rozgromiłbym połowę waszego wojska.
Mówiąc to, wyciągnął swój ciężki tomahawk i rozkołysał groźnie.
— A ja sam wysłałbym cały twój oddział do Wiecznych Ostępów — rzekł spokojnie Old Shatterhand.
— Czy twoje imię nie jest Ithanka, Samochwał?
— Nie walczę imieniem, lecz ręką.
Oko Upsaroca rozbłysło.
— Czy chciałbyś to na mnie stwierdzić?
— Nie lękam się ciebie. Kpię z twoich pustych przechwałek.
— A więc poczekaj, aż się naradzę z moimi wojownikami! Wówczas dowiesz się, czy Oiht-e-keh-fa-wakon mówi tylko, czy też działa!
Naradzał się z paroma wojownikami. Poczem zwrócił się ponownie do Old Shatterhanda i zapytał:
— Czy wiesz, co to muh-mohwa?
— Wiem.
— Dobrze! Potrzebujemy skalpów i leków. Czterech mężów będzie walczyć w muh-mohwa, ty ze mną, a jeden z twoich czerwonych z jednym z moich wojowników. Jeśli my zwyciężymy, zabijemy i oskalpujemy was wszystkich, jeśli zaś wy zwyciężycie, zabierzecie nasze skalpy i życie. Czy masz dosyć odwagi?
W pytaniu tem kryło się szyderstwo. Old Shatterhand odpowiedział z uśmiechem:
— Jestem gotów! Na dowód zgody połóż swoją rękę na mojej.
Wyciągnął rękę. Olbrzym, zaskoczony jego pochopnością, ociągał się przez chwilę.
Muh-mohwa znaczy w narzeczu Utahów „ręka u drzewa“. Niektóre plemiona używają tej walki jako rodzaju sądu Bożego. Mocnemi rzemieniami przywiązuje się obu zapaśników jedną ręką do drzewa, a w wolne ręce daje umówioną broń — tomahawk, lub nóż. Rzemienie są tak przymocowane, że pozwalają walczącym obracać się wokoło pnia. Ponieważ stawia się ich twarzą w twarz, jednemu wiąże się lewą, a drugiemu prawą rękę. A zatem ten, który wolną ma prawą rękę, uzyskuje nad przeciwnikiem znaczną przewagę. W zasadzie ta istotnie straszliwa walka kończy się jedynie ze śmiercią jednego z przeciwników.
Bezimienny opanował się i podał białemu rękę, mówiąc:
— Godzę się! Przyrzekamy sobie nawzajem: strona zwyciężona powinna — nie wahając — poddać się śmierci. Jeśli zaś z każdej strony zwycięży jeden, wówczas rozstrzygnie walka zwycięzców.
Old Shatterhand przejrzał jego zamiary: sądząc z wielkości, wódz zwyciężyłby nietylko swego bezpośredniego przeciwnika, ale także i następnego. Mimo to rzekł:
— Zgoda! Abyś nie miał wątpliwości, wypalimy fajkę przysięgi.
Mówiąc to, wskazał na fajkę pokoju, która wisiała na jego szyi.
— Tak, wypalimy ją! — potwierdził olbrzym, uśmiechając się z szyderstwem. — Atoli ta fajka przysięgi nie będzie fajką pokoju, albowiem będziemy walczyć, po walce zaś skalpy wasze przyozdobią nasze oszczepy, a wasze ciała podziobią sępy.
— Przedtem przekonamy się, czy twoje pięści są równie silne i odważne, jak twoje słowa, — wtrącił Old Shatterhand.
— Oiht-e-keh-fa-wakon nigdy jeszcze nie został pokonany! — odparł dumnie Upsaroca.
— A jednak pozwolił sobie zabrać leki. Jeśli jego oczy nie będą dzisiaj bystrzejsze, niż podówczas, to mój skalp z pewnością pozostanie nadal na mojej głowie.
Było to ostre zgromienie. Czerwonoskóry chwycił za broń, lecz Old Shatterhand potrząsnął ramionami i ostrzegł go:
— Zostaw broń w spokoju! Wkrótce będziesz mógł okazać swoją odwagę. Teraz opuścimy to miejsce, aby wyszukać innego, bardziej odpowiedniego do muh-mohwa. Moi bracia przyprowadzą swoje konie. Upsaroca zaś jako jeńcy pojadą pośrodku między nimi.
Skinął na Winnetou, który wnet udał się ze swoim oddziałem po konie. Po ich powrocie sprowadził konie drugi oddział. W ten sposób Upsaroca byli stale pod nadzorem i nie mieli sposobności do ucieczki. Niebawem wyruszono.
Old Shatterhand zakazał swoim wymieniać imienia jego, lub Winnetou. Upsaroca nie powinni byli zawczasu się dowiedzieć, z kim mają walczyć. Dopóki byli pewni zwycięstwa, nie zamierzali dopuścić się wykroczeń.
Gruby Jemmy jechał obok Old Shatterhanda. Bynajmniej nie godził się z jego postępowaniem.
— Nie bierz mi za złe, sir, że mam pewne zastrzeżenia, — rzekł wreszcie. — Postąpił pan wobec tych drabów jako przyzwoity człowiek, ale taka przyzwoitość nie jest tutaj na właściwem miejscu.
— Dlaczego? Czy aby sądzi pan, że Indjanin nie poznaje się na szlachetnem postępowaniu? Znałem wielu czerwonoskórych, którzy mogliby świecić wzorem dla białych.
— Być może. Ale nie należy ufać zbytnio tym Upsaroca. Pragną za wszelką cenę zdobyć nowe leki — nie cofną się przed niczem. Mieliśmy ich już tak doskonale w rękach. Nie mogli się ani cofnąć, ani iść naprzód. Łatwo było ich zgasić, jak się gasi kilka nędznych szczap. Teraz natomiast jest pan zmuszony do piekielnej muh-mohwa, a kto pana zapewni, że ten olbrzym nie powali cię i nie zakłuje?!
— Pah! Dotychczas nigdy nie łaknął pan krwi. Hańbą byłoby zastrzelić ich, skoro mieliśmy nad nimi taką przewagę i skoro zwabiliśmy ich w pułapkę, w której ani bronić, ani ruszać się nie mogli. Nie wspominam już o tem, że jesteśmy chrześcijanami, a nie poganami.
— Hm, co tu wiele mówić, ma pan słuszność, jako chrześcijanin i jako człowiek wogóle. A le, czyż musielibyśmy ich odrazu zabić? Byli zmuszeni się poddać, mogliśmy przeto uniknąć rozlewu krwi.
— Nie poddaliby się właśnie dlatego, że szukają nowych leków. Nie uniknęlibyśmy walki. Ponieważ zaś ani mi się śniło zabijać ludzi, mających takie samo prawo do życia, co ja, więc wolałem zgodzić się na propozycję olbrzyma, którego zresztą znam.
— Jakto? Zna pan tego kolosa?
— Tak. Może przypomina pan sobie moje słowa, kiedyśmy wymijali Górę Żółwia? Powiedziałem, że przed laty obozowałem tam wraz z wojownikiem Upsaroca, Szunka-szetsza. Naopowiadał mi wówczas wiele o swojem plemieniu. Z wielką dumą wspomniał swego znakomitego brata Kanteh-pehta, Ogniste serce.
— Czy miał na myśli wielkiego, znakomitego męża leków Upsaroca?
— Tego właśnie. Opowiedział mi czyny brata i opisał jego wygląd. Odmalował go jako istnego olbrzyma, pozbawionego lewego ucha. W pierwszej rozprawie orężnej z Sioux-Ogallalla cios tomahawku zerwał mu lewe ucho i ugodził ramię. Obejrzyj-no pan dokładnie tego gigantycznego Upsaroca. Brak mu lewego ucha, a pozycja, w jakiej trzyma lewe ramię, wskazuje, że zostało kiedyś ugodzone.
— Do licha! To byłoby osobliwe spotkanie. Ale w takim razie lękam się o pana, sir! Jesteś wprawdzie najdzielniejszym mężczyzną, jakiego tylko można sobie wyobrazić, atoli Kanteh-pehta był dotychczas niezwyciężony. Siły cielesnej na pewno ma więcej niż pan, aczkolwiek przypuszczam, że bijesz go zręcznością. Wszelako, kiedy się jest przywiązanym jedną ręką do drzewa, nie zręczność decyduje, tylko siła.
— No — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Jeśli pan tak się o mnie lęka, istnieje środek niezawodny, aby mnie ocalić od zagłady.
— Jakiż to środek?
— Pan podejmiesz, zamiast mnie, walkę z Upsaroca.
— Heigh-ho! Ani myślę! Nie mam zbyt przeczulonych nerwów, ale nie lubię rzucać się w objęcia Kostusia. Poza tem pan nawarzył tego piwa, więc niechże pan sam wypije! Życzę masterowi z całego serca zdrowego napoju.
Zwolnił biegu konia, aby uniknąć ponownej tego rodzaju propozycji. Na jego miejsce zbliżył się do Old Shatterhanda Winnetou.
— Mój biały brat poznał Kanteh-pehta, męża leków Upsaroca? — zapytał Apacz.
— Tak — odparł zapytany. — Oczy mego czerwonego brata były równie bystre, jak moje.
— Wrona ma tylko jedno ucho. Winnetou nie widział jeszcze jego twarzy, lecz Odważny poszukiwacz leku nie oszuka Winnetou. Słyszałem, co mój brat mówił z nim, i jestem gotów do walki.
— Liczyłem bezwzględnie na pomoc wodza Apaczów, gdyż nikomu innemu nie zaufałbym w takiej rozprawie. — —
W odległości angielskiej mili od kanjonu, dolina znacznie się rozszerzała. Jeźdźcy dotarli do małej, zamkniętej górami, prerji, jakich wiele jest w tamtych stronach. Rosły tu odosobnione krzewy i chuda trawka. Widać było tylko jedno drzewo, dosyć wysoką lipę z owego gatunku lip o wielkich, owłosionych białemi włosami liściach, które Indjanie w narzeczu sonoryjskiem nazywają muh-manga-tusabga t. zn. drzewo o białych, liściach.
— Mawa! — Tam! — rzekł przywódca Wron, wskazując na drzewo.
— Howgh! — skinął Winnetou, skierowując rumaka ku lipie.
Podążono do miejsca, gdzie miała się odbyć rozprawa. Zeskoczywszy z siodeł, puszczono konie na swobodę. Jeźdźcy rozłożyli się kołem. Obcy widz nie uwierzyłby, że tu siedzą wrogowie wobec wrogów, Upsaroca bowiem pozostawiono broń. Old Shatterhand ze zwykłą rycerskością wzdragał się jej zażądać.
Westman dobył nieco tytoniu z torebki, zdjął fajkę z szyi i napełnił. Poczem stanął w środku koła i rzekł:
— Wojownik nie mówi wiele, lecz wypowiada się czynami. Nie zabiliśmy wojowników Upsaroca, aczkolwiek byli w naszych rękach. Zażądali od nas muh-mohwa — zgodziliśmy się na to. Spodziewamy się, że nie użyjecie podstępu i zdrady, jak myśmy jej nie użyli. Przyrzekniecie nam to, wypalając z nami fajkę przysięgi. Powiedziałem!
Usiadł. Odważny poszukiwacz leku podniósł się i rzekł:
— Biały mąż wypowiedział nasze myśli. Nie zamyślamy podstępu, ponieważ i tak zwyciężymy. Aliści zapomniał ustalić warunki walki. — — Każdy zapaśnik — dodał po krótkiej pauzie — zostanie jedną ręką przywiązany do drzewa, do drugiej zaś ręki da mu się nóż. Kto runie, ten jest zwyciężony, — żywy czy martwy. Kto tylko upadnie na kolana, ten może się podnieść. Będą walczyć czterej mężowie z obnażonemi piersiami, ja z tym białym, a jeden z moich wojowników z jednym z waszych czerwonych. Jeśli zwyciężą mężowie z różnych obozów, wówczas obaj będą walczyć ze sobą. Własność i życie zwyciężonego obozu należy do zwycięskiego. Nikomu nie wolno się bronić. Wojownicy Upsaroca gotowi są wypalić fajkę przysięgi na tych jedynie warunkach. Powiedziałem!
Usiadł. Old Shatterhand ponownie wyszedł na środek koła i oświadczył:
— Przystajemy na wszystkie warunki Upsaroca. Zapalę teraz fajkę pokoju. Będzie dzisiaj duszą fajki przysięgi, i na jej dymie wzniosą się dusze zwyciężonych ku Wiecznym Ostępom, aby później służyć jako niewolnicy zwycięzcom.
— Hau, hau! — rozległo się w kole.
Old Shatterhand wyciągnął swój punks i zapalił fajkę. Następnie puścił dym ku niebu, ku ziemi i w cztery strony świata, poczem oddał fajkę przywódcy Upsaroca, który pociągnął sześć razy i oświadczył, że układ jest zaprzysiężony i przypieczętowany. Następnie fajka zaczęła przechodzić od jednego do drugiego, i wreszcie wsadzono ją ustnikiem w ziemię, a dookoła złożono broń. Na straży pozostawiono jednego Szoszona i jednego Upsaroca.
Teraz Bezimienny, pewny zwycięstwa, podszedł do drzewa, zrzucił z siebie odzież i rzekł:
— Możemy zacząć! Zanim słońce się posunie o szerokość noża, skalp tego białego psa zawiśnie na moim pasie.
Dopiero teraz można było poznać, jak atletycznie zbudowany jest ten Indjanin. Miał istne niedźwiedzie mięśnie.
Skinął na jednego ze swoich wojowników, który wnet wystąpił, obnażył klatkę piersiową i rzekł:
— Tu oto stoi Makin-oh-punkreh — Stokrotny Grzmot. Sporządził swoją tarczę ze skór wrogów i posiadł przeszło czterdzieści skalpów. Kto się ośmieli podejść pod jego nóż?
— Ja, Wohkadeh, nakażę milczeć Stokrotnemu Grzmotowi. Nie mogę się jeszcze poszczycić żadnym skalpem, ale zabiłem białego bawołu i ozdobię dziś swój pas pierwszym włosem skalpowym. Kto się lęka Grzmotu? Jest to tchórzliwy służka błyskawicy i podnosi głos wówczas, gdy już minęło niebezpieczeństwo.
— Uff, uff! — zawołano dokoła, kiedy wystąpił młodzieniec i palnął tę mówkę.
— Wróć! — szydził Stokrotny Grzmot. — Nie walczę z dziećmi. Tchnienie moich ust cię zabije. Połóż się w trawie i marz o swej matce, która cię jeszcze powinna karmić kammasem.
Powszechnie pogardzani Indjanie Grobowi na pustkowiach, gdzie wiodą politowania godny żywot, szukają napoły zgniłych cebulkowatych korzeni i przyrządzają z nich wstrętne ciasto, zwane kammas, którem gardzą nawet psy indjańskie.
Zanim Wohkadeh zdążył odpowiedzieć na szyderstwo, wystąpił Winnetou. Skinieniem kazał młodemu Indjaninowi się cofnąć, co też Wohkadeh natychmiast uczynił, i rzekł:
— Na zgiełk Makin-oh-punkreh zgłosił się młodzieniec, któryby łatwo poskromił gębacza; ale jeszcze poprzednio postanowiono, abym ja stłumił burczenie Grzmotu.
Stokrotny Grzmot warknął gniewnie:
— Kim jesteś, że mówisz takie słowa? Czy posiadasz imię? Na twojej szacie nie widzę ani jednego włoska. Jeśli uczono cię grać na dżotunka[4], idź sobie precz i zagraj, ale nie tobie trzymać nóż w ręce! Sam się poranisz!
— Imię swoje wymienię twojej duszy, kiedy uleci z ciała. Wówczas będzie lamentować z przerażenia i nie odważy się wejść do Wiecznych Ostępów. Zamieszka w przepaściach, aby z trwogi wyć z wiatrami i żalić się z wichrem.
— Psie! — huknął Grzmot — Śmiesz urągać duszy odważnego wojownika?l Natychmiast poniesiesz karę. Będziemy walczyć w pierwszą parę i skalp twój zawiśnie przy moich trofeach. Rzucę go szczurom na pożarcie, a imię twoje, którego nie chcesz wymienić, nie dotrze do uszu wojownika!
— Tak, my pierwsi staniemy do walki. Można zaczynać! — odparł chłodno Winnetou.
Obaj rozebrali się i każdy wziął nóż. Utworzono rozległe koło pod lipą. Oczy wszystkich badały z uwagą ciała zapaśników. Stokrotny Grzmot nie był wyższy od Winnetou, ale o wiele szerzej i mocniej zbudowany. Upsaroca stwierdzili to z zadowoleniem. Nie podejrzewali przecież, że mają przed sobą słynnego wodza Apaczów.
Teraz podszedł Gruby Jemmy. Trzymał kilka rzemieni w ręce i rzekł do Winnetou:
— A zatem pan ma pierwszy występ, mój drogi sir. Będzie to dobrym znakiem, jeśli przyjaciel przywiąże pana do drzewa. Nasamprzód niech się jednak wszyscy przekonają, że oba rzemienie są jednakowej trwałości.
Rzemienie szły z rąk do rąk. Zbadano je dokładnie. Trzeba było teraz postanowić, który będzie przywiązany prawą ręką, a który lewą. Losy stanowiły dwa rozmaitej długości źdźbła trawy. Winnetou wyciągnął krótszą trawkę, był przeto w gorszem położeniu, niż przeciwnik, gdyż wolną miał dłoń lewą, a więc mniej wyćwiczoną. Upsaroca powitali tę sprzyjającą im okoliczność wesołemi: — Uh-ah! — Bardzo dobrze, bardzo dobrze!
Pętle z rzemieni zaciągnięto na ręce walczących i przywiązano ich do drzewa dosyć luźno, aby się mogli obracać dookoła pnia. Zdarza się nieraz w muh-mohwa, że zapaśnicy ścigają się dookoła drzewa przez całe kwadranse, zanim następuje pierwszy cios. Ale skoro raz przelewa się krew, nacierają na siebie z taką gorączkową wściekłością, że walka prędko dobiega końca.
Stali teraz gotowi do walki, jeden z tej, drugi z przeciwnej strony drzewa.
Kulawy Frank przystanął jako widz obok Grubego Jemmy’ego.
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn. — rzekł — taka ci to rozprawa, że ciarki przechodzą po ciele! Gdyż nietylko oni obaj podrwiwają głowami, ale także chodzi i o naszę skórę. W tej chwili mam pod swoim skalpem uczucie, jakgdyby mi ciągnięto włosy wgórę. Właściwie bardzo pięknie dziękuję za przyrzeczenie, że cierpliwie pójdziemy pod nóż, skoro nasi obaj mistrze będą pokonani.
— Pah! — odparł Jemmy. — Mnie także nie jest wesoło na duszy, ale sądzę, że możemy polegać na Shatterhandzie i Winnetou.
— Zdaje się, gdyż Apacz ma tak spokojną twarz, jakgdyby trzymał w ręce grinsolo z dziesięciu matadorami. Cicho! Stokrotny Grzmot zaczyna mówić.
Upsaroca dostał właśnie nóż do ręki.
— Szihszeh! — Chodź tu! — zawołał do Winnetou. — Albo też mam cię ścigać dookoła drzewa, aż padniesz trupem ze strachu, nietknięty nawet moim nożem?
Winnetou nie odpowiedział. Zwrócił się do Old Shatierhanda i rzekł w języku Apaczów, którego przeciwnicy nie rozumieli:
— Szi din Ida sesteh! — Sparaliżuję mu rękę!
Old Shatterhand oznajmił głośno, wskazując na Winnetou:
— Ten nasz brat zamknął swoje serce przed myślą o zabójstwie. Pokona swego wroga, nie pozbawiając go ani kropli krwi.
— Uff, uff, uff! — krzyknęli Upsaroca.
Wszelako Stokrotny Grzmot jął urągać:
— Ten wasz brat oszalał z trwogi. Skróćmy mu cierpienia!
Wysunął się o krok, tak, że drzewo przestało ich dzielić. Trzymając mocno nóż w ręce, okiem drapieżnem zmierzył swego przeciwnika. Lecz twarz Apacza pozostała nieruchoma, a postawa jakgdyby skamieniała.
Upsaroca złapał się na wędkę. Znienacka skoczył ku Apaczowi i podniósł rękę do śmiertelnego ciosu. Ale zamiast się cofać, Apacz dopadł go błyskawicznie. Gwałtownym ciosem podbił do góry pięść wroga, uzbrojoną w nóż. Ten odważny, silny i udany chwyt miał taki skutek, że Upsaroca cofnął się i wypuścił nóż z ręki. Jeszcze jeden chwyt Apacza, który odrzucił swój własny nóż, krzyk czerwonego — i Winnetou, zwichnąwszy mu rękę, wymierzył uderzenie w dołek. Upsaroca zwalił się na grzbiet, jedną ręką wisząc u drzewa.
Leżał przez chwilę nieruchomo, a to wystarczyło Winnetou. Podnieść swój nóż, oderwać się od drzewa i uklęknąć na wrogu — — dla niego było dziełem jednej sekundy.
— Czy jesteś pokonany? — zapytał.
Zapaśnik nie odpowiedział. Dyszał ciężko, sapał zarówno pod wpływem ciosu, jak wściekłości i strachu.
Scena rozegrała się z tak błyskawiczną szybkością, że poprostu niepodobna było dostrzec kolejności ruchów Apacza. Cisza panowała głęboka. Kiedy mały Sas zamierzał ją przerwać radosnem — hura! — Old Shatterhand nakazał milczenie tak władczem skinieniem, że poczciwiec urwał na pierwszej sylabie.
— Dobij! — zgrzytnął Upsaroca i, obrzuciwszy twarz Apacza nienawistnem spojrzeniem, przymknął powieki.
Lecz Winnetou podniósł się, przeciął rzemienie zwyciężonego i rzekł:
— Podnieś się! Przyrzekłem nie zabijać ciebie, i dotrzymam słowa.
— Wolę nie żyć. Jestem pokonany...
Oiht-e-keh-fa-wakon podszedł doń i rozkazał gniewnie:
— Podnieś się! Darują ci życie, ponieważ skalp twój nie ma żadnej wartości dla zwycięzcy. Zachowywałeś się jak chłopak. Ale jeszcze ja tu stoję, aby za nas walczyć. Zwyciężę po dwakroć, i podczas gdy my będziemy dzielili się skalpami wrogów, ty odejdziesz do wilków prerji, aby żyć pomiędzy nimi. Zabraniam ci powrotu do wigwamu!
Stokrotny Grzmot podniósł się i schwycił za nóż.
— Wielki Duch nie życzył sobie mego zwycięstwa — rzekł. — Do wilków nie pójdę. Tu oto trzymam swój nóż, aby skończyć z życiem, którego nie chcę przyjąć w darze. Atoli przedtem pragnę się przekonać, czy lepiej ode mnie potrafisz zwyciężać. Skończyłem.
Oddalił się i usiadł na trawie. Widać było, że istotnie nie chciał przeżyć swej hańby.
Nie padło nań ani jedno spojrzenie jego braci. Z tem większą nadzieją spoglądali na swego przywódcę, którego potężna postać wsparła się o drzewo. Zawołał do Old Shatterhanda:
— Podejdź tu! Będziemy losować.
— Nie losuję — odparł Old Shatterhand. — Niechaj mnie przywiążą prawą ręką.
— O, chcesz rychlej skonać!
— Bynajmniej. Wiem, że twoja lewa ręka jest słabsza, niż prawa. Nie chcę nad tobą mieć przewagi. Zraniono cię niegdyś.
Mówiąc to, wskazał na szeroką bliznę na lewem ramieniu przeciwnika. Czerwony nie mógł pojąć tej wspaniałomyślności. Zmierzył westmana wzrokiem pełnym zdumienia i odparł:
— Chcesz mnie obrazić?! Czyż twoi, skoro cię zabiję, mają powiedzieć, że zawdzięczam zwycięstwo twej łasce? Żądam losowania!
— Dobrze. Jestem gotów.
Los wypadł na korzyść czerwonego, którego przywiązano do drzewa lewą ręką. Po kilku chwilach stali obaj naprzeciw siebie. Spoglądając na mięśnie olbrzyma, które się wzdymały potężnie, można było się lękać o los Shatterhanda. Znakomity westman jednakże okazywał tę samą obojętność, co poprzednio Winnetou.
— Możesz rozpocząć! — rzekł Upsaroca. — Udzielam ci pierwszego ciosu. Trzy uderzenia będę jedynie odbijał, ale po następnym runiesz bez życia.
Old Shatterhand roześmiał się tylko. W bił nóż w pień lipy i odpowiedział:
— A ja zrzekam się broni. Mimo to padniesz przy pierwszem natarciu. Nie mamy czasu na dłuższą zabawę. Uważaj więc, bo zaczynam!
Podniósł rękę do uderzenia i skoczył ku przeciwnikowi. Ten dał się zwieść i natarł na Shatterhanda. Ale biały błyskawicznie się cofnął, tak, że cios przeciwnika chybił. Jeszcze jeden ruch błyskawiczny Shatterhanda — a pięść ugodziła w skroń czerwonego. Olbrzym zachwiał się i zwalił na ziemię.
— Oto leży, jak długi! Kto zwyciężył? — zawołał Old Shatterhand.
O ile poprzednio, skoro Stokrotny Grzmot runął, Upsaroca zachowywali się spokojnie, o tyle teraz wybuchnęli rykiem, który brzmiał jak wycie zwierzęce. Przeciwnicy natomiast wydali radosne okrzyki.
Old Shatterhand wyciągnął nóż z pnia i przeciął rzemienie. Biali myśliwi otoczyli go kołem i winszowali nietylko jemu, ale i sobie. Również Szoszoni chwalili wielce obu zwycięzców, ale przedewszystkiem co rychlej podążyli do broni, aby uniemożliwić Upsaroca opór, czy ucieczkę. Wrogowie przerwali wycie, podeszli do miejsca, gdzie spoczywał Grzmot, i usiedli przy nim. Nawet strażnik, który stał na warcie przy broni, przyłączył się do nich, aczkolwiek nietrudno mu było skoczyć na konia i uciec.
Shatterhand znowu podszedł do Odważnego poszukiwacza leku, który dopiero co wracał do przytomności. Otworzył oczy i widział, jak zwycięzca przecina mu pęta. Dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę z sytuacji, zerwał się na równe nogi i wraził w Old Shatterhanda zgoła nieopisane spojrzenie. Zdawało się, że oczy wystąpią mu z orbit. Jąkając się, zapytał:
— Ja — leżałem — na ziemi?! — Czyś — ty mnie — pokonał?
— Tak. Czyż nie sam postawiłeś warunek, że ten, który legnie na ziemi, będzie uchodził za pokonanego?
Czerwony obejrzał się dokładnie. Mimo rosłej postaci miał wygląd wręcz opłakany.
— Nie jestem ranny! — zawołał. — A więc powaliłeś mnie gołą pięścią?
— Tak — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
Upsaroca bezradnie spojrzał na swoich. Twarz jego przybrała wyraz tępej rezygnacji.
— Raczejbyś mnie zabił! — żalił się. — Wielki Duch opuścił nas, ponieważ skradziono nam leki. Nigdy już nie wejdziemy do Wiecznych Ostępów. Czemu squaw naszych ojców nie pomarły, zanim nas wydały na świat.
Niedawno jeszcze dumny i pewny zwycięstwa wojownik, teraz złamany powlókł się do swoich. Odwrócił się raz jeszcze i zapytał:
— Czy pozwolicie nam odśpiewać pieśń śmiertelną, zanim nas zabijecie?
— Zanim ci odpowiem, pragnę zadać pytanie. Chodź!
Old Shatterhand zaprowadził Bezimiennego do Upsaroca, wskazał na Stokrotnego Grzmota i zapytał:
— Czy jesteś jeszcze zły na swego wojownika?
— Nie. Nie mógł inaczej. Tak chciał Wielki Duch. Straciliśmy leki.
— Odzyskacie je, albo dostaniecie jeszcze lepsze.
Wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Gdzież je odzyskamy? — zapytał przywódca. — Tu, gdzie mamy umrzeć? Lub może we Wiecznych Ostępach? Nie dotrzemy tam, gdyż stracimy nasze skalpy.
— Zachowacie skalpy i życie. Zabilibyście nas, gdybyście pokonali, ale myśmy się zgodzili na wasze warunki tylko napozór. Jesteśmy chrześcijanami i nie zabijamy naszych bliźnich. Podnieście się! Podejdźcie, weźcie swoją broń i swoje konie. Jesteście wolni i możecie jechać, dokąd chcecie.
Nikt się jednak nie poruszył.
— Mówisz tak, aby rozpocząć tortury, którym chcesz nas poddać, — rzekł Bezimienny. — Ścierpimy mężnie, nie wydając ani jednego tonu skargi.
— Mylisz się! Mówię poważnie. Między Szoszonami a Upsaroca topór wojenny jest zakopany. Kanteh-pehta, znakomity mąż leków Upsaroca, jest naszym przyjacielem. Może wraz ze swoimi wrócić cało do swoich wigwamów.
— Uff! Znasz mię?
— Brak ci ucha, a poza tem widzę na tobie bliznę. Poznałem cię po tych znamionach.
— Skąd o nich wiedziałeś?
— Opowiadał mi o tobie twój brat Szunka-szetsza, Wielki Pies.
— A więc znasz go?!
— Tak. Spotkałem się z nim niegdyś.
— Kiedy? Gdzie?
— Przed wielu laty. Rozstaliśmy się przy Górze Żółwia.
Upsaroca, który był usiadł, zerwał się natychmiast. Rysy jego wlot się przeobraziły. Oczy straciły nieruchomy, oschły wyraz, a zajaśniały w błyskach.
— Czy myli się moje ucho, czy twoje słowa? — zawołał. — Jeśli mówisz prawdę, jesteś Non-pay-klama, którego biali nazywają Old Shatterhandem!
— Jestem nim w istocie.
Skoro Bezimienny wymienił to imię, wszyscy Upsaroca się podnieśli.
— Jeśli jesteś owym znakomitym myśliwym, — ciągnął dalej Bezimienny — w takim razie Wielki Duch nie opuścił nas jeszcze. Tak, musisz nim być, gdyż powaliłeś mnie samą pięścią! Ulec tobie — nie jest to hańba. Mogę żyć, nie wytykany palcami przez squaw. Uff!
— Również Stokrotny Grzmot, dzielny wojownik, nie powinien się wstydzić, gdyż ten, z którym walczył, jest Winnetou, wódz Apaczów.
Oczy Upsaroca wpiły się w Winnetou, który wystąpił, podał Stokrotnemu Grzmotowi rękę i rzekł:
— Mój czerwony brat wypalił ze mną fajkę przysięgi. Wypali z nami teraz kalumet pokoju, gdyż wojownicy Upsaroca są naszymi przyjaciółmi. Howgh!
Grzmot uchwycił jego rękę i odparł:
— Odeszło od nas przekleństwo Złego Ducha. Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie zażądają naszych skalpów.
— Nie. Jesteście wolni! — powtórzył Old Shatterhand. — Znamy ludzi, którzy pozbawili was leków. Jeśli chcecie iść z nami, zaprowadzimy was do nich.
— Uff! Kim są złodzieje?
— Zgrają Sioux-Ogallalla, którzy dążą do gór Yellowstone-river.
Wiadomość ta wzburzyła Upsaroca. Przywódca zawołał ze wściekłością:
— To były więc psy Ogallalla! Hong-peh-tekeh, Ciężki Mokasyn, ich wódz, zranił mnie i pozbawił ucha, a ja nie mogłem się mścić. Prosiłem Wielkiego Ducha, aby mnie naprowadził na jego trop, ale życzenie moje nie zostało dotychczas wysłuchane.
W tej chwili podszedł Wohkadeh, który stał opodal i słyszał wszystko:
— Jesteś na jego tropie, gdyż Hong-peh-tekeh jest przywódcą tych Ogallalla, których ścigamy.
— A zatem Wielki Duch oddał go wreszcie w moje ręce! Ale kim jest ten młody czerwony wojownik, który chciał walczyć ze Stokrotnym Grzmotem, i tyle wie o Sioux-Ogallalla?
— Jest to Wohkadeh, odważny syn Dumang-kake, — odparł Old Shatterhand. — Ogallalla zmusili go, aby jechał z nimi. Widział, jak rabowano wasze leki. Uciekł następnie od nich i oddał nam już ważne przysługi.
— A czego szukają Ogallalla w górach Yellowstone-river?
— Opowiemy wam, skoro wzniecimy ognisko. Wówczas namyślicie się, czy jechać z nami.
— Skoro ścigacie Ogallalla, pojedziemy z wami. Niechaj moi bracia rozpalą ognisko!
Wnet zapłonęło ognisko narady. — — —
Tak brzmi prawo ogłoszone na kongresie Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki 1 marca 1872. Mocą tego prawa obywatele Stanów Zjednoczonych i mieszkańcy innych krajów otrzymali podarunek, którego wielkości podówczas nie znano.
W Stanach Zjednoczonych opowiadano sobie najdziksze i najdziwaczniejsze rzeczy o tych terenach, zwanych obecnie Parkiem Narodowym Stanów Zjednoczonych. Ta miejscowość, znana tylko najdzikszym Indjanom i tylko w części zbadana przez odważnych samotnych trapperów, była otoczona mgłą tajemniczości. Opowieści takich trapperów szły w świat z ust do ust, ozdabiane wszelkiemi fantastycznemi wymysłami. Płonące prerje i góry, gotujące się źródła, wulkany, wybuchające roztopionym metalem, jeziora i rzeki oliwy, skamieniałe lasy ze skamieniałymi Indjanami i zwierzętami, — oto treść rozmaitych gadek.
Pierwsze ścisłe wiadomości przywiózł dopiero profesor Hayden, który pierwszy przedsięwziął naukową wyprawę w te cudowne strony. Wszelako i on opowiadał rzeczy niezwykłe. Dzięki to niemu właśnie uchwalono powyżej przytoczone prawo.
Park Narodowy zawiera 9500 kilometrów kwadratowych. Stamtąd wypływają rzeki Yellowstone, Madison, Gallatin i rzeka Wężowa. W znoszą się potężne łańcuchy gór. Czyste i krzepiące powietrze, setki zimnych i gorących źródeł różnorodnego składu chemicznego posiadają niezwykłe właściwości lecznicze. Gejzery, z któremi ledwo porównać można gejzery islandzkie, tryskają na wieleset stóp wgórę. Góry, składające się z naturalnego szkła we wszystkich kolorach, lśnią w promieniach słonecznych. Przepaście, najokropniejsze w świecie, są jakgdyby wydrążone specjalnie w celu zajrzenia do wnętrza ziemi. Grunt stanowią jakgdyby pęcherze, które się wznoszą i opuszczają. Czasem wydają się zaledwie na cal grube, tak, że jeździec z trudem napędza przerażonego rumaka. Otwierają się olbrzymie dziury, wypełnione wrzącym szlamem, który się wznosi i opuszcza. Niepodobna jechać przez kwadrans, aby nie natknąć się na to, czy owo dziwo natury. Wszak samych gejzerów i gorących źródeł jest tam ponad dwa tysiące. Podczas gdy w jednem miejscu bije potok wrzącej wody, nieco opodal perli się jasne zimne źródło. Wydaje się, że pod ziemią walczą dobre duchy ze złemi, aniołowie z djabłami. Podziwia się widoki wzniosłe, a już o kilka kroków dalej cofa się przed straszliwemi. Podziwia się kolosalny zdrój, wyniesiony u ścian kanjonu ponad sto metrów, a dalej kroczy się przez pola krwawnika, agatu, chalcedonu, opalu i innych drogich kamieni.
A tam między górami drzemią cudowne jeziora. Między niemi największe i najpiękniejsze jest jezioro Yellowstone, po Titikaka najwyżej położone wielkie jezioro na ziemi, osiem tysięcy stóp ponad poziomem morza.
Woda jeziora jest przesycona siarką. Roi się w niem od pstrągów, których mięso posiada nader osobliwy, ale też aromatyczny smak. Otaczające lasy obfitują w łosie i niedźwiedzie. Brzegi usiane sa niezliczonem mnóstwem gorących źródeł, w których para świszczy jakdyby z lokomotywy.
Przybysz o lękliwem usposobieniu pragnie odrazu się wycofać. Niespokojne siły podziemne występują najaw. Na tym gruncie nie można się czuć pewnym. Wydaje się, że cały obszar albo za parę chwil zapadnie się w przepaść, albo, jako gigantyczny, ziejący ogniem krater, wyleci ponad wierzchołki Roky Mountains. — —
Taki jest opis Parku Narodowego. — — —