Trzy twarze Józefa Światły/Część I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy twarze Józefa Światły |
Podtytuł | Przyczynek do historii komunizmu w Polsce |
Rozdział | Część I |
Wydawca | Prószyński Media Sp. z o.o. |
Data wyd. | 2009 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fleischfarb
do Krakowa
We wschodniej Tarnopolszczyźnie, około 30 km na południowy wschód od Zbaraża, jednego z tych miast, które — głównie dzięki Sienkiewiczowi — weszły na stałe do panteonu polskich fortec uważanych za „tarcze Europy”, leży wieś Medyń. Według Jerzego Zalewskiego, znawcy nazewnictwa tych ziem, nazwa Medyń pochodzi od ukraińskiego Med — miód, jest więc rodzaju męskiego. Po polsku wieś ta nazywałaby się zapewne Miodno, Miodne czy Miodowo. W XIX w. pisano, że na polach medyńskich „wyorują chłopi czasem pieniądze dawniejsze, ostrogi, dzidy i tym podobne przedmioty”, jednak ani data powstania osady, ani jej dzieje nie są znane. Może kwitło tam ongiś pszczelarstwo lub bartnictwo? Chyba jedyne, co przeszło do historii, to fakt, iż w 1812 r. poniosła tam klęskę przednia straż V Korpusu księcia Józefa Poniatowskiego, dowodzona przez gen. Lefebvre-Desnouettes’a, a do rosyjskiej niewoli dostał się gen. Tyszkiewicz. W skali tragicznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy potyczka ta nie miała, oczywiście, żadnego znaczenia i podejrzewam, że nawet najlepsi specjaliści zajmujący się wojną Napoleona z Rosją nie mają jej w pamięci. Od rozbiorów Polski Medyń — tak jak cały powiat zbaraski — znalazł się na skraju Kresów, gdyż niespełna 10 km na wschód toczył swe, raczej leniwe, wody Zbrucz, którego nurtem przez ponad półtora wieku biegła granica państwowa: najpierw między Austrią a Rosją, od 1921 r. zaś między Polską a Związkiem Sowieckim. Była to więc rubież Galicji, a później Małopolski Wschodniej.
Ze Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, wydawanego w Warszawie od 1880 r., możemy się dowiedzieć, że w Medyniu było nieco ponad 2 tys. mórg ziem uprawnych (z tego do „własności większej” należało 616, a do „własności mniejszej” 1471), łąki i ogrody obejmowały 220 mórg, pastwiska 46, a lasy zaledwie 51 i wszystkie należały do „własności większej”. Była to zatem okolica czysto rolnicza, jak cała Tarnopolszczyzna. We wsi znajdowała się gminna kasa pożyczkowa i młyn, którego właściciela nie wskazano. Być może należał do owej „większej własności”. Była też szkoła jednoklasowa, tzn. taka, w której dzieci w różnym wieku uczyły się jednocześnie w tej samej sali, a raczej izbie. Medyń był wsią średniej wielkości: w 1880 r. zamieszkiwało ją 981 osób, w tym 379, czyli niemal 40%, należało do obrządku rzymskokatolickiego, a więc byli to z pewnością Polacy Innych wyznań Słownik nie wymienia. Jednak nie było tu parafii rzymskokatolickiej (znajdowała się w nieodległych Tokach), w miejscowym kościele msze święte odprawiane były „niekiedy”, za to kościołem parafialnym była medyńska cerkiew greckokatolicka. Można więc sądzić, że Ukraińców było w Medyniu więcej niż Polaków, choć zapewne proporcje były nieco inne niż w całym powiecie zbaraskim, w którym na prawie 70 tys. mieszkańców przypadało 41,7 tys. grekokatolików, a katolików rzymskich 19,1 tys. (27%).
Słownik nie wspomina w ogóle o Żydach (w powiecie zbaraskim było ich 5,9 tys., czyli nieco ponad 8% mieszkańców), ale nie ulega wątpliwości, że urodzony w Medyniu w 1886 r. niejaki Gabriel Fleischfarb nie był ani pierwszym, ani jedynym medyńskim „starozakonnym”. Medyń nie należał jednak — w każdym razie w ostatnich dekadach XIX stulecia — do sztetli, czyli osad lub miasteczek, w których Żydzi stanowili większość, a ich obecność decydowała o obliczu tych miejscowości. Tak jak do pewnego stopnia było w samym Zbarażu, w którym w 1890 r. Żydzi (3,6 tys.) stanowili największą grupę narodową (rzymskich katolików, czyli Polaków, było prawie 3 tys., a grekokatolików, czyli Ukraińców, 2,2 tys.). Wtedy, gdy zbierano materiały do Słownika geograficznego, w Medyniu nie było synagogi, zapewne tylko „dom modlitwy”, ale możliwe, choć mało prawdopodobne, iż świątynia taka powstała później.
Medyń nie był jedynym siedliskiem rodu Fleischfarbów, w powiecie zbaraskim nazwisko to występowało wielokrotnie. Na stronie internetowej www.worldvitalrecords.com, na której znajduje się rejestr imigrantów przybyłych do Stanów Zjednoczonych w latach 1880-1924, na kilkanaście osób noszących nazwisko Fleischfarb, połowa jako miejsce urodzenia podała Zbaraż. Ciekawe, że spisie w tym figuruje także Gabriel urodzony w 1886 r. w „Medin”, który 11 lipca 1904 r. — a więc jako 18-latek — przybył na Ellis Island, aby zobaczyć na jawie American Dream. W dokumentach polskich nie znalazłem potwierdzenia, ale niewykluczone, iż jest to ten sam Gabriel Fleischfarb, który kilkakrotnie pojawi się w tej książce, ponieważ takie właśnie imię nosił, w tym miejscu i czasie urodził się ojciec późniejszego Józefa Światły. Jeśli to rzeczywiście on powędrował za ocean, to przebywał w Ameryce zaledwie kilka lat, gdyż w 1909 r. w Medyniu niedawno poślubiona Gabrielowi 20-letnia Rebeka z domu Wiselthur urodziła córkę Memel, która używała też imienia Maria (lub Mania). Dwa lata później na świat przyszła Rachela Róża, a w 1912 r. Cyla. Szybko po sobie następujące i liczne porody nie były owych czasach — nie tylko na wsi i nie tylko wśród Żydów — niczym nadzwyczajnym. Nie wiem z czego żyła tak szparko powiększająca się rodzina. Być może mieszkali u rodziców Gabriela, którzy zapewne byli stałymi mieszkańcami Medynia, choć nie udało mi się znaleźć o nich żadnych informacji. W jednej z ankiet personalnych w rubryce „pochodzenie społeczne ojca” Światło podawał „rolnik”, z czego należy wnosić, że Fleischfarbowie utrzymywali się z pracy na roli, co w przypadku Żydów galicyjskich nie było regułą, ale nie było też niczym wyjątkowym. Zdarzali się nawet Żydzi ziemianie lub zarządcy sporych dóbr. W każdym razie oparciem dla młodego małżeństwa byli Fleischfarbowie. Rebeka pochodziła ze wsi Kozłów w tarnopolskim i tam prawdopodobnie mieszkali jej rodzice także wówczas, gdy córka przeniosła się do męża do Medynia. Być może z krótkiego pobytu za Atlantykiem Gabriel przywiózł zarobione tam dolary. Oczywiście, jeśli to właśnie on figuruje w spisie imigrantów. A może mężczyźni z rodziny — zapewne Gabriel miał braci — zarobkowali w odległych o około 9 km Podwołoczyskach? Był to najważniejszy ośrodek w okolicy, znajdowała się tam graniczna, przeładunkowa, a więc ważna stacja kolejowa na linii Lwów-Kijów, której odpowiednikiem po rosyjskiej stronie Zbrucza były Wołoczyska. Poza stacją, kolejowymi warsztatami naprawczymi, pocztą, telegrafem i szkołami w Podwołoczyskach rozlokowane były liczne warsztaty rzemieślnicze, sklepy, szynki i oberże, działał nawet „kawiarz”. Z pewnością były też jakieś przedsiębiorstwa przetwórstwa rolniczego — młyn, może gorzelnia czy cukrownia. Jeśli nawet Fleischfarbowie tam dorabiali, to nic nie wskazuje na to, że Gabriel i Rebeka mieli łatwe życie.
Parę lat po Cyli, 1 stycznia 1915 r., przyszedł na świat potomek płci męskiej, któremu nadano imię Izak (nie Izaak; tak się podpisywał i tak figuruje w większości dokumentów urzędowych). Niezależnie od tego, jaki był status materialny Fleischfarbów, czasy były ciężkie, a przede wszystkim niebezpieczne. Latem 1914 r. zaczęła się wojna — nazywana wówczas Wielką Wojną, dziś — I wojną światową — i Medyń znalazł się w strefie przyfrontowej. Zresztą, wkrótce po rozpoczęciu działań wojennych armia rosyjska gwałtownym uderzeniem wyparła wojska austriackie aż po Przemyśl, zajmując całą Galicję Wschodnią i część Zachodniej. Julian Stryjkowski, który te lata przeżył w galicyjskim Stryju wspomniał, że „Kozacy wpadali w nocy do domów, żądali wódki, zegarków [już wtedy!], rubli. Podpieraliśmy drzwi drągami w obawie przed napaścią”.
Świetna powieść Stryjkowskiego Austeria dobrze oddaje atmosferę tamtego czasu, panującą wśród galicyjskich Żydów. W każdym razie była to okupacja, a antysemickie nastroje, rozpowszechnione w Rosji i na Ukrainie, nakazywały zdwojoną ostrożność. Jednak poza pojedynczymi ekscesami, do których dochodziło raczej w miastach czy miasteczkach niż na wsiach, nie występowały pogromy na szeroką skalę. Jesienią 1915 r. wojska niemieckie, bardziej bitne i lepiej wyposażone niż c.k. armia, w zwycięskiej ofensywie wyparły Rosjan. W Stryju witano zwycięzców „słodyczami i papierosami”, których skąpiono poprzednio Rosjanom. Nawet jeśli obyło się bez spontanicznych aktów agresji o charakterze antyżydowskim, a walki w okolicy Medynia nie były zbyt intensywne, to jednak w ciągu roku front przetoczył się tędy dwa razy. Zwykle cierpi na tym ludność cywilna, na wojnie zyskują tylko nieliczni — handlarze i dostawcy. Nie sądzę, aby do tych ostatnich należeli Fleischfarbowie, których była już cała gromadka.
Jakby tych przemarszów wojsk, potyczek czy starć było mało, latem 1917 r. pojawiły się zwiastuny Wielkiej Zawieruchy, która miała ogarnąć Kresy i trwać do wczesnej jesieni 1920 r. W powstałym rozprzężeniu szczególnie zagrożeni byli Żydzi, choć najpoważniejsze przejawy agresji wobec nich wystąpiły na wschód od Galicji. Nie brakowało ich jednak i na Tarnopolszczyźnie, zwłaszcza podczas wojny polsko-ukraińskiej, która wybuchła już w listopadzie 1918 r., a nad Zbrucz dotarła latem 1919 r. Niespełna rok po jej zakończeniu doszło do krótkotrwałego, ale krwawego i brutalnego najazdu Armii Czerwonej, która „po trupie Polski” zdążała do serca Europy. Wystarczy zajrzeć do świetnej powieści Konarmia Izaaka Babla oraz do jego dzienników, aby zyskać wyobrażenie o tamtych wydarzeniach; co mogło dziać się w okolicy, przez którą przechodził ważny dla przebiegu wojny polsko-bolszewickiej szlak kolejowy i gdzie w ciągu zaledwie paru letnich tygodni 1920 r. najpierw bolszewicy gnali na zachód bielopolakow, potem Polacy w przeciwną stronę pędzili krasnoarmiejców. Być może groźniejsze dla ludności były walki polsko-ukraińskie, w których Żydzi — jak często bywa w podobnych sytuacjach — znaleźli się między młotem a kowadłem i przez obie strony byli uważani za zdrajców.
Nie udało mi się ustalić, co w ciągu tych kilku lat działo się w Medyniu i w rodzinie Fleischfarbów, ale z wojennej zawieruchy wyszli bez większego szwanku. W każdym razie nikt nie zginął, nie znalazłem też informacji, żeby ktoś z rodziny był ranny, pobity czy stał się ofiarą przemocy fizycznej. Nie wiem też, czy drastyczne wydarzenia z lat 1919-1920, a na pewno nie brakowało takich, jeśli nie w samym Medyniu, to w okolicy, wpłynęły w jakikolwiek sposób na paroletniego Izaka, nazywanego w rodzinie Izkiem lub Iźkiem. Pewnie był za mały, żeby coś konkretnego zapamiętać. Już w czasie pokoju, w 1922 r., urodziła się kolejna dziewczynka — Sara, nazywana w rodzinie Sarną. Z tego, iż nastąpiło to w leżącej nieco na północ od Medynia wsi Koszlaki można wnosić, że głowa rodziny szukała tam pracy. Niebawem zresztą wszyscy przenieśli się do Podwołoczysk, gdzie Gabriel Fleischfarb pracował jako oficjalista, czyli urzędnik — był magazynierem w młynie. Zapewne parał się tym zajęciem już wcześniej, jeszcze w Medyniu i Koszlakach. Nie wiem, jakie miał wykształcenie, ale na pewno był biegły w rachunkach i w pisaniu. Przenosiny do Podwołoczysk mogły mieć związek nie tylko z pracą, ale i z łatwiejszym dostępem do nauki. Stąd Memel (Maria) mogła codziennie dojeżdżać pociągiem do gimnazjum żeńskiego w Tarnopolu, co byłoby niemożliwe z Medynia czy Koszlaków, a później w jej ślady poszła Rachela. Wyjeżdżały do szkoły o piątej rano, a z uwagi na to, że zarabiały korepetycjami, powrót do domu następował późnym wieczorem. Jeszcze w Koszlakach lub dopiero w Podwołoczyskach swoją edukację zaczął Izak, który w odróżnieniu od starszych sióstr nie wykazywał zapału do nauki. Choć — jak pisała później Róża — dużo czytał i był bardzo zdolny, „z trudem ukończył siedem klas”, ponieważ nie chciał się uczyć systematycznie. Maria twierdziła, że „wałęsał się po ulicach [i] uciekał ze szkoły”, „pomagał woźnicom wozić drzewo” (może zdobywał w ten sposób kieszonkowe?). W opinii, wydanej w czerwcu 1949 r. przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie na żądanie Biura Personalnego MBR opartej o nieznane mi, ale raczej wiarygodne źródła, pisano, że „rodzice chcieli go kształcić, lecz w[yżej] w[ymieniony] nie chciał się uczyć” i „po całych dniach przesiadywał w ogrodzie lub mieszkaniu i czytał różne powieści”. Namiętność Izaka do czytania gazet i książek potwierdzała też Maria. Obie siostry podkreślały, że kochał matkę i najmłodszą siostrę, Sarę. Róża twierdziła, że był dzieckiem „wesołym i żywym”, ale bywał „niezgodliwy i uparty”, często ignorował polecenia matki, nie zawsze też jej pomagał, gdy o to prosiła. Najgorszy miał być w wieku 14-15 lat, co chyba jest dosyć typowe nawet dla grzecznych chłopców.
Mniej więcej w połowie lat 20. — w 1927 lub 1928 r. — Gabriel Fleischfarb przeniósł się do podkrakowskiej miejscowości Zielonki, gdzie, zgodnie ze wspomnianą już opinią WUBR miał być kierownikiem młyna. A więc zmiana miejsca pracy i zamieszkania wiązałaby się z awansem zawodowym. W jednym z późniejszych życiorysów Światło napisał, że ojciec zarabiał 350-400 zł miesięcznie, co — jeśli odpowiada prawdzie — na owe czasy było pensją stosunkowo znaczną. Nie oznaczało to jednak uzyskania jakiegoś nader wysokiego statusu materialnego, ponieważ miał na utrzymaniu już siedem osób. Jak można wnosić z relacji Marii, rodzina na pewien czas się rozdzieliła, najstarsze córki kończyły naukę w Tarnopolu. Być może przeprowadzka do Krakowa — podobnie jak wcześniejsza do Podwołoczysk — związana była z planami edukacyjnymi wobec dzieci, choć Fleischfarbowie, jako kresowiacy, zapewne bardziej swojsko czuliby się we Lwowie. Izak nie miał jednak zamiaru dalej się kształcić i w Zielonkach zakończył formalną edukację na siódmej (ostatniej) klasie szkoły powszechnej. W 1930 r. rodzina, zapewne już połączona, przeniosła się do Białego Prądnika, wówczas na przedmieściach Krakowa, dziś dzielnicy o podmiejskim charakterze, gdzie mieszkało wielu Żydów. W wieku 15 lat Izak Fleischfarb zaczął szukać pracy, można więc powiedzieć, że stawał się mężczyzną.
Na podstawie strzępków informacji trudno skonstatować, w jakiej atmosferze przebiegały lata chłopięce i jaki miała ona wpływ na kształtowanie się osobowości przyszłego ppłka Światły. Rodzina na pewno nie należała do biedoty, a być może miała wysoki, jak na warunki lokalne, status, ale np. brak w źródłach jakichkolwiek wzmianek o zatrudnianiu „pomocy domowej”, co było widoczną oznaką przynależności do mieszczaństwa czy wyższej sfery urzędniczej. Zapewne Fleischfarbowie początkowo mieszkali u rodziców Gabriela, a później, może od pobytu w Koszlakach, samodzielnie w wynajmowanych mieszkaniach, a może nawet w osobnym domu (o czym świadczy zapis, że Iziek czytał książki „w ogrodzie”). Młody Izak pierwsze lata życia spędził więc na wsi, kolejne w małych miasteczkach czy też podmiejskich osiedlach o charakterze półwiejskim. Wobec skąpej liczby przekazów nie jestem w stanie powiedzieć nic pewnego o życiu rodzinnym. Ze świadectw pozostawionych przez siostry można wywnioskować, że ojca raczej nie było w domu. Żadna nie napomyka o stosunku Izaka do rodziciela, natomiast wszystkie wspominają o jego relacjach z matką. Najpewniej głowa rodziny była zaabsorbowana pracą zawodową i zdobyciem środków na utrzymanie licznej gromadki dzieci. Matka zajmowała się domem, co przy tak licznej rodzinie było znaczącym obciążeniem. Izak dorastał w otoczeniu kobiet, matki i sióstr, ale czy i jaki miało to wpływ na jego osobowość i zachowanie, nie potrafię powiedzieć.
W jednym z życiorysów pisanych po wojnie Światło podawał, że rodzice byli religijni. Najpewniej należeli do środowisk ortodoksyjnych, a nie do synagogi reformowanej, której członkowie byli bardziej otwarci na adaptację do nieżydowskiego otoczenia, a nawet asymilację, niż ortodoksi. Brak śladów, żeby ojciec angażował się w działalność społeczną lub charytatywną na terenie kolejnych gmin wyznaniowych, do których należeli. Dom Fleischfarbów był prawdopodobnie apolityczny, choć nie podejrzewam, aby rodzice odmawiali udziału w wyborach parlamentarnych czy do instytucji żydowskich. O całkowitą abstynencję wyborczą było tym trudniej, że życie publiczne polskich Żydów było — w Galicji — w latach międzywojennych a w zaborze rosyjskim jeszcze wcześniej — bujne, pełne ostrych konfliktów i zażartych kłótni, oferowało pełną paletę ideową. Na zwykłe podziały typu „lewica-prawica” nakładały się spory m.in. o asymilację czy ideę odbudowy Erec Izrael. Dziesiątki partii i grup politycznych wiodły niekończące się polemiki, a walki między nimi przybierały niekiedy radykalne formy. Zapewne więc w rodzinnych rozmowach Fleischfarbów pojawiały się te tematy.
Z charakteru wykonywanej pracy urzędniczej można wnosić, że już Gabriel Fleischfarb uczęszczał do szkół świeckich, a więc de facto polskich, nie wiem jednak, jakim językiem posługiwano się w domu. Być może „wewnętrznymi” językami domowymi Fleischfarbów były na równi jidysz i polski, który dzieci znały może nawet lepiej niż żydowski. Trudno ocenić, czy większość lektur — nie tylko szkolnych — Izaka stanowiły gazety i książki po polsku, ponieważ należy pamiętać, że w owym czasie w jidysz i po hebrajsku ukazywały się w Polsce dziesiątki gazet i czasopism oraz setki książek, w tym także tłumaczenia zarówno wielkiej literatury europejskiej, jak i powieści brukowych czy przeznaczonych dla młodzieży. Można było więc stać się osobą oczytaną, pozostając w kręgu języków żydowskich, jednak Światło w żadnych ankietach nie podawał znajomości hebrajskiego. Zresztą nie deklarował także znajomości jidysz, zapewne dlatego, że nie uważał go za język obcy, a o takie w ankietach pytano. Nie mam wątpliwości, że świat, w którym jako dziecko i dorastający chłopak żył Izak Fleischfarb, dom, ulica czy osada, był światem żydowskim, a z uwagi na twarde bariery etniczne najpewniej wszyscy „koledzy z podwórka” byli tak jak on Żydami. Prawdopodobnie rodzina również nie miała wśród bliższych znajomych Polaków, tym bardziej, że, jak podejrzewam, wszystkie młyny, w których kolejno pracował ojciec, należały do Żydów (przynajmniej jeden z nich, ten, który należał do niejakiego Abrahamera).
Uparty, krnąbrny, może nawet arogancki, jak wielu chłopaków u progu dojrzałości dążył do tego, aby stać się niezależnym, wbrew rodzicom lubił chodzić własnymi drogami. Miał już zapewne poczucie przynależności narodowej, które kształtowało się pod wpływem świadomości istnienia podziałów etnicznych i barier, może nie dotkliwych, ale oczywistych. Tak mógłbym najkrócej scharakteryzować osobowość tego piętnastolatka. Oczywiście, jeśli chłopcy w tym wieku mają już osobowość.
i komunizm
Bodaj we wszystkich życiorysach i ankietach, które Józef Światło sporządzał w czasie swojej ubeckiej kariery, pisał bez skrępowania, że od 1928 r. — a więc zapewne od ostatniej klasy szkoły powszechnej — należał do Gordonii. Była to organizacja młodzieżowa związana ze Światową Syjonistyczną Partią Pracy Hitachdut, założoną w 1920 r. Hitachdut, odpowiednik lewicowej socjaldemokracji, opowiadający się za autonomią narodową Żydów, był partią świecką i ateistyczną, a ze względu na wagę przykładaną do emigracji do Palestyny preferował język hebrajski. To m.in. odróżniało Hitachdut od lewicowo-socjalistycznej partii Poalej Syjon (obie partie zbliżyły się w 1933 r.), która optowała za używaniem jidysz, jako języka „klasy robotniczej”. Gordonia, nazwana tak dla uczczenia jednego z czołowych i pierwszych działaczy syjonistycznych, Arona Dawida Gordona, który w 1904 r. wyjechał do Palestyny, koncentrowała się na przygotowaniu młodzieży żydowskiej do życia w Palestynie, ale także do podejmowania przez nią pracy fizycznej, głównie na roli, już w Polsce. Członkowie Gordonii w zasadzie nie zajmowali się sprawami ściśle politycznymi. Fakt członkostwa Izaka Fleischfarba w tej organizacji poświadczają zarówno jego siostry, jak i inne osoby „przepytywane” w MBP po zniknięciu ppłka Światły. Pisano o tym także w artykule biograficznym — zresztą pełnym błędów — w izraelskim dzienniku „Maariv” w październiku 1954 r.
Sam Światło nie tylko nie ukrywał przynależności do Gordonii, a nawet w jednym z życiorysów podkreślał, że właśnie od tej organizacji zaczęła się jego „działalność społeczna”. W 1932 r. miał zostać sekretarzem w zarządzie okręgowym na Małopolskę Zachodnią i Śląsk Cieszyński i z tytułu tej funkcji jeździł jako instruktor „w teren”. Niestety, nie znalazłem żadnych dokumentów krakowskiej Gordonii, nie mogę więc przedstawić szczegółów jego działalności. Nie ma chyba jednak powodu, aby nie dawać wiary tym świadectwom, podobnie jak wyznaniu Justyny Światło, że w 1942 r. Izak opowiadał jej, iż w czasie jednej z takich wypraw organizacyjnych do Oświęcimia miał poznać swoją przyszłą pierwszą żonę, która, jak wszystko na to wskazuje, była „miłością jego życia”. Ale o tym później.
W 1932 lub w 1933 r. Fleischfarb dzięki szkolnemu przyjacielowi, Lolkowi Kauffmanowi, którego ojciec był komunistą, zaczął czytać literaturę, którą wówczas określano jako „wywrotową”, a mówiąc wprost — antypaństwową. Nawoływano w niej nie tylko do rewolucji, a nawet — co może istotniejsze — podważano integralność terytorialną i suwerenność Rzeczypospolitej. Jak pisał Światło, płacił składki na Międzynarodową Organizację Pomocy Rewolucjonistom (MOPR), która była przybudówką partii komunistycznej. Spotykał się też z sobie podobnymi i szybko znalazł drogę do Komunistycznego Związku Młodzieży (KZM). „Rodzice — pisał w życiorysie złożonym w MBP w październiku 1949 r. — byli niezadowoleni, że biorę udział w życiu politycznym”, szkoda im było „jedynego syna”, który wkraczał w ten sposób na niebezpieczne ścieżki aktywności w nielegalnej partii. Jak wynika z licznych wspomnień i osobistych świadectw rodziny, zwłaszcza ustabilizowane, a więc łaknące spokoju, lub kierujące się własnymi wyborami ideowymi czy względami religijnymi, często próbowały sprzeciwiać się zaangażowaniu ludzi młodych — a w tym i w wielu innych przypadkach nawet bardzo młodych — w działalność komunistyczną. To, że tacy wcześniej czy później trafią do więzienia i będą mieli kłopoty z dostaniem lepszej pracy było pewne jak amen w pacierzu. Rodzice nie sprzeciwiali się więc działalności syna w Gordonii, która była organizacją legalną i daleką od rewolucyjnych zachcianek, jednak wobec zaangażowania się Izaka w komunizm konflikt stał się na tyle ostry, że osiemnastolatek wyprowadził się z domu. Może w tle tej decyzji był także jakiś młodzieńczy, niekoniecznie politycznie ukierunkowany, bunt przeciwko rodzicom albo sposób na honorową ucieczkę spod rodzicielskiej kurateli? Dobrze, że mama daje obiad, ale dlaczego trzeba odpowiadać na tak głupie pytania jak: Skąd synku tak późno wracasz?
Prawdopodobnie jednak zasadniczą rolę odgrywał sprzeciw wobec rzeczywistości, mający podłoże zarówno ideowe — walka o „sprawiedliwość społeczną” — jak i narodowe: komunizm był internacjonalistyczny, obiecywał likwidację podziałów etnicznych, a komuniści jako jedna z nielicznych partii istniejących w II Rzeczypospolitej (obok Polskiej Partii Socjalistycznej) nieodmiennie przeciwstawiali się antysemityzmowi. Nie wiem zresztą, czy Fleischfarb doświadczył antysemickiej agresji, ale widział ją dookoła lub choćby słyszał i czytał o niej.
Wystarczy przejrzeć meldunki Komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej w Krakowie — i zapewne z dowolnego województwa — z tych lat, aby przekonać się jak uciążliwe były codzienne a raczej cowieczorne wyczyny czy to zwykłych chuliganów i rozrabiaków, czy członków różnych polskich ugrupowań nacjonalistycznych: wybite szyby w oknach i witryny sklepowe, wymazane smołą drzwi synagog, pobicia lub groźby pobicia. W latach 30. na terenie niemal całej Polski, w ciągu każdego roku odnotowywano tysiące różnego rodzaju ekscesów. Jednak trudno powiedzieć, które motywy zaważyły na decyzji Fleischfarba, w grę mogły wchodzić również związki i sympatie koleżeńskie.
W owych latach, głównie pod wpływem skutków wielkiego kryzysu gospodarczego, który w latach 1929-1933 ogarnął niemal całą Europę i Amerykę Północną, błyskawicznie rozprzestrzeniały się postawy radykalne, a ekstremiści zarówno nacjonalistyczni (jak w Niemczech), jak i lewicowi nabierali wiatru w żagle. Wśród żydowskiej młodzieży w Polsce, a przynajmniej jej części, która chciała być aktywna społecznie, walczyły ze sobą głównie dwie opcje — syjonizm i komunizm. Choć, oczywiście, jak to zwykle bywa, większa część młodych ludzi czy to z przywiązania do religii i tradycji — a żydowskie partie religijne były w Polsce bardzo silne — czy w ogóle z niechęci do polityki, nie włączała się do tego sporu. O syndromie owego najgłośniejszego podziału wśród młodzieży żydowskiej napisano już wiele rozpraw naukowych, wspomnień i powieści. Wystarczy zajrzeć do Syriusza Stryjkowskiego, opowieści o dwóch przyjaciołach, którzy w pewnym momencie się rozdzielili: jeden stał się syjonistą, a drugi komunistą. Izak Fleischfarb, jeśli można tak powiedzieć, sam się „podzielił”: zaczął od syjonizmu, a doszedł do komunizmu. Nie był, rzecz jasna, jedyny. W wielu biografiach przedwojennych komunistów, którzy wchodzili w dorosłe życie na przełomie lat 20. i 30., znajdziemy podobną lub identyczną ewolucję. Była ona nawet w jakimś sensie naturalna, gdyż Gordonia i Hitachdut czy Poalej Syjon były tylko „trochę” na prawo od KZM i KPP Zapewne zmiana poglądów w drugą stronę, czyli od komunizmu do syjonizmu, zdarzała się wówczas rzadziej lub w ogóle były to pojedyncze przypadki, a czas na odchodzenie od komunizmu ku różnie rozumianemu i różnie wyznawanemu syjonizmowi miał dopiero nadejść.
Jakkolwiek Gordonia znajdowała się „po lewej stronie świata”, nie była organizacją rewolucyjną w ścisłym tego słowa znaczeniu, a na dodatek była organizacją żydowską i tylko dla Żydów. Przejście do komunizmu było więc wydarzeniem znacznie poważniejszym niż przesunięcie się po prostu bardziej w lewo, tak jak do KPP np. z Polskiej Partii Socjalistycznej. Oznaczało bowiem znalezienie się w ruchu międzynarodowym w skali globalnej, jak i międzyetnicznym w skali lokalnej. Komunistyczna Partia Polski, a za nią także jej młodzieżowa przybudówka, zrzeszała — niezależnie od faktycznej liczebności — zarówno Żydów, jak i Polaków, Ukraińców czy Białorusinów. Przystąpienie do komunizmu wiązało się więc nie tylko z wyrzeczeniem się ideałów syjonistycznych, ale w pewnym sensie w ogóle ideałów narodowych (w tym przypadku żydowskich). Z uwagi na strukturę tego ruchu, trzeba było porzucić nie tylko marzenia o żydowskim państwie opartym na zasadzie narodowej, ale i zakwestionować suwerenność tego konkretnego państwa, w którym się żyło. Chyba, że było się obywatelem Związku Sowieckiego, który nawet dla komunistów nie do końca prawowiernych był Ojczyzną Światowego Proletariatu i miał w przyszłości ogarnąć cały glob ziemski. W rezultacie, świętym obowiązkiem każdego członka KPP czy KZM — tak jak członków komunistycznych partii Francji, Belgii, Argentyny, Stanów Zjednoczonych czy Palestyny — było popieranie i obrona tej „najprawdziwszej ojczyzny”. I służenie jej, ponieważ był to ważny, a nawet kluczowy, sposób wypełniania partyjnego obowiązku. Obok więzi ideowej, której znaczenia nie powinno się bagatelizować, stworzono więź instytucjonalną: w 1919 r., z inicjatywy Lenina, powstała Międzynarodówka Komunistyczna (Komunisticzieskij Internacjonał — w skrócie Komintern), której lokalnymi sekcjami były partie narodowe czy raczej „państwowe”, ponieważ były otwarte na każdą narodowość zamieszkującą dane państwo. Tak więc Komunistyczna Partia Palestyny zrzeszała i Żydów, i Arabów (Palestyńczyków), którzy wówczas stanowili w tej partii większość. Komintern, nie przestając być narzędziem rewolucji światowej, stosunkowo szybko stał się przede wszystkim narzędziem państwa sowieckiego, które występowało w podwójnej roli — głównego ogniska i opoki rewolucji nazywającej się „proletariacką” oraz imperium, które miało wszelkie zadatki, by stać się mocarstwem (i stało się nim w wyniku takiego, a nie innego przebiegu II wojny światowej). Należąc do partii będącej częścią Kominternu — czy do komunistycznej organizacji młodzieżowej, które też miały swoją „czapkę” w postaci Komunisticzieskowo International Maładioży — należało się również w pewnym sensie do Związku Sowieckiego, a lojalność wobec ideologii oznaczała lojalność wobec Moskwy. W przypadku krajów, które sąsiadowały ze Związkiem Sowieckim i były zagrożone nie tyle przez rewolucję, ile przez Armię Czerwoną, ów wymóg podwójnej lojalności stawiał komunistów w szczególnej sytuacji, a władzom państwowym — i większości społeczeństw Polski, Rumunii, Litwy czy Estonii kazał patrzeć na nich nie tylko podejrzliwie, ale wręcz traktować jako faktycznych wrogów. Każdy komunista, niezależnie od przynależności etnicznej, uważany był za emisariusza wrogiego, ościennego państwa, otwarcie głoszącego program ekspansji, która miała się urzeczywistnić pod hasłami rewolucji proletariackiej. W odróżnieniu od komunistów we Francji czy w Niemczech (do 1933 r.), którzy działali legalnie — co nie znaczy, że wszystko robili jawnie — ich towarzysze z państw sąsiadujących ze Związkiem Sowieckim od 1918 lub 1919 r. funkcjonowali w partiach całkowicie zdelegalizowanych. Sama przynależność do nich była karalna.
Te wszystkie czynniki powodowały, że powstawał problem tożsamości komunistów, przede wszystkim tożsamości narodowej (etnicznej), ale także państwowej. Tożsamość ideową można pominąć, bo była ona oczywista, aczkolwiek ruch komunistyczny charakteryzował się właściwie nieustającymi konfliktami wewnętrznymi, a takie obelgi jak „renegat”, „zdrajca” czy „dwulicowiec” były na porządku dziennym. Zwłaszcza w latach, o których piszę, kiedy w Związku Sowieckim odstępstwo — faktyczne, potencjalne lub domniemane — od „linii partii” prowadziło albo do kuli w tył głowy, albo do obozu. Istotą problemu było to, za kogo się komuniści uważali, co było dla nich ważniejsze: czy członkostwo w międzynarodowej wspólnocie, czy przynależność do konkretnego narodu i jak to się miało do — na ogół wymaganej przez prawo — lojalności wobec państwa, którego się było obywatelem lub które wybrało się na miejsce emigracji? Podejrzewam, iż nie ma dobrej, czyli jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, nawet jeśli zawęzimy ramy czasowe (np. do lat 30. XX w.) i terytorialne (np. do Polski). Najprostsza odpowiedź stając się komunistą, przestawało się być Polakiem, Żydem czy Ukraińcem — nie wyczerpuje, jak sądzę, złożoności problemu, choć oczywiście nie można wykluczyć, że tak właśnie uważało bardzo wiele bezpośrednio zainteresowanych osób. Przyjęcie komunistycznego credo oznaczało bowiem mniej lub bardziej radykalne zerwanie z narodową tożsamością i tradycją, a na pewno definitywne zerwanie z religią (wyznaniem), która nader często była istotnym elementem przynależności narodowej. Wiele osób walczących ze stereotypem rozpowszechnionym nie tylko w Polsce, głoszącym, że Żyd = komunista, wywód swój opierało właśnie na przeciwstawianiu świadomej przynależności narodowej uczestnictwu w ruchu internacjonalistycznym i mającym ambicje globalne. Miały to być wartości wykluczające się na zasadzie albo-albo: wedle tej interpretacji Żyd (Polak, Ukrainiec itd.), stając się komunistą, przestawał być Żydem (Polakiem, Ukraińcem itd.). Obawiam się jednak, że tego dylematu nie uda się rozstrzygnąć w wymiarze ogólnym, generalizując. Nawet w wymiarze jednostkowym może to być bardzo trudne. Postaram się jednak prześledzić, kim był — to znaczy za kogo się uważał — Izak Fleischfarb. Na pewno od 1933 r. był „komunistą krakowskim”.
Trudno mi ocenić na ile swoisty był ów „komunizm krakowski”, a ściślej ujmując „młody komunizm krakowski”. Z pewnością inaczej wyglądała sytuacja zarówno na wysoko uprzemysłowionym, robotniczym Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim, jak i w chłopskich, wiejskich społecznościach ziem północno-wschodnich. Podobnie natomiast było w innych miastach Małopolski Zachodniej i Wschodniej oraz na ziemiach centralnych (były zabór rosyjski). Najkrócej — a więc i schematycznie — patrząc, „młody komunizm” w Krakowie cechował się tym, że przyciągał niewiele osób, w znacznym stopniu opierał się na młodzieży żydowskiej, a większość jego wyznawców była uczniami czy studentami albo pracowała w niewielkich warsztatach czy fabryczkach. W sprawozdaniu Okręgu Krakowskiego KZM z 16 czerwca 1926 r. znajdującym się w warszawskim Archiwum Akt Nowych czytamy: „W szczególności przed towarzyszami stoi doniosłe zadanie spolszczenia organizacji (...), bo tylko w ten sposób postawimy pracę w okręgu na zdrowym nurcie komórek wielkoprzemysłowych” [podkreślenia w oryginale].
Niespełna rok później sprawozdawca informował, że w Krakowie zrzeszonych jest około 50 osób, istnieje 11 komórek, w tym trzy polskie z 14 członkami i 8 żydowskich, które liczą około 36 osób. W sprawozdaniu za marzec 1932 . wykazywano, że „organizacja skupiona jest na „Kazimierzu” [tj. w dzielnicy zamieszkanej właściwie wyłącznie przez Żydów] (...). Powoduje to izolację organizacji od podstawowej masy młodzieży. Robota polska ruszyła dopiero w marcu”.
Wymieniono też liczbę komórek i członków: dwie komórki polskie z 13 członkami, 9 komórek żydowskich z 40 członkami oraz trzy komórki akademickie (mieszane) z 12 członkami. Ze sprawozdania za pierwsze dwa miesiące 1934 r. wynika, iż w Krakowie istniały dwa komitety dzielnicowe KZM — Dzielnica Kazimierz licząca 18 członków, wyłącznie Żydów, oraz Dzielnica Podmiejska licząca 24 członków, w tym 12 Polaków. W sprawozdaniu za okres od 15 kwietnia do 25 czerwca 1936 r. pisano, że KZM „winien (...) zmienić swój skład socjalny i narodowościowy”, zaś pół roku później obliczono, iż w Krakowie było „122 komsomolców, w tem 22 polskich i 50 żydowskich i około 50 akademików” (obu narodowości). Uderzające jest, że de facto istniały odrębne komórki polskie i żydowskie, a tylko na terenie akademickim nie było tego rodzaju podziału. Stan ten nie wynikał jednak z istnienia „przesądów narodowych”, choć nie można wykluczyć, że zdarzały się na tym tle przypadki wzajemnej nieufności. Powodem była struktura KZM o charakterze głównie terytorialnym (wyjątkiem były wyższe uczelnie lub niektóre duże zakłady pracy), a w Krakowie istniały odrębne dzielnice (czyli „ulice”) żydowskie i polskie. Istniały też, oczywiście, rejony „dwunarodowe”, co wynikało m.in. z tego, że Żydzi krakowscy stanowili znaczącą zbiorowość: w latach 30. społeczność ta liczyła 45-50 tys. osób, stanowiła więc około 25% ludności miasta, a pod względem liczebności była czwartym skupiskiem żydowskim w Polsce. Żydowscy młodzi komuniści stanowili zatem zaledwie kroplę w morzu ogółu mieszkańców Krakowa i swoich pobratymców.
Jednym ze skutków takiej właśnie struktury „narodowościowej” była struktura socjalna krakowskiego KZM. W połowie lat 20., jak podaje Andrzej Pilch w monografii Dzieje ruchu robotniczego w Krakowskiem, 1918-1939, pięciu członków Komitetu Okręgowego KZM w Krakowie deklarowało następujące zawody: cholewkarz, pomocnik drukarski, pomocnik handlowy, praktykant kuśnierski i rytownik. Wedle dokumentów własnych KZM na przełomie lat 1934-1935 do dwóch komórek hutniczych należało 8 osób, 3 osoby liczyła komórka akademicka, a pozostałe gromadziły: cholewkarzy (6 osób), fryzjerów i malarzy (we wspólnej komórce 4 osoby), handlowców (dwie komórki, razem 9 osób), krawców (4 osoby). Ponadto istniała licząca 20 osób Lewica Akademicka, będąca w istocie „wydziałem studenckim”, aczkolwiek nieco luźniej związanym z KZM niż normalne komórki. Podobne dane pojawiają się wielokrotnie w różnych dokumentach — np. w lipcu 1934 r. obok dwóch komórek „metalowców” były komórki krawców, cholewkarzy, handlowców i jedna „mieszana”. W rezultacie organizacja, jak pisał Pilch, „nie miała wpływu w fabrykach”, gdyż jej trzon stanowili młodzi ludzie pracujący-jeśli w ogóle mieli pracę — w sektorze, który dziś nazywa się „sektorem usług” oraz w najlepszym razie w małych lub średniej wielkości fabryczkach i zakładach, a także studenci. Nie tylko było to w pewnym sensie niezgodne z kanonem ideowym ruchu komunistycznego, ale powodowało znaczne trudności w jego rozwoju i w podejmowaniu tego, co nazywano „bieżącą walką klasową”. W rzeczywistości młodzi komuniści byli raczej zewnętrznymi agitatorami, niż faktycznymi organizatorami strajków lub manifestacji, przynajmniej jeśli chodzi o protesty w dużych przedsiębiorstwach.
Zajęcia podejmowane przez Izaka Fleischfarba nie odbiegały od kazetemowskiej normy: zaczął pracować w 1930 r. jako praktykant w zakładzie fotograficznym „Janina”, stąd przeniósł się do Biura Techniczno-Handlowego, gdzie urzędował w charakterze subiekta, czyli była to robota typu „przynieś, wynieś, pozamiataj”, potem na pewien czas zahaczył się w firmie Leopolda Huttera, „mającej na składzie rowery i różne maszyny”, gdzie był „monterem rowerowym”. Następnie pracował „jako robotnik” w — nieznanej mi z nazwy — fabryce łyżek, w końcu zaś — do marca 1938 r. — był palaczem w garbarni Froelichów. Parę razy był bezrobotny. Raz — jak pisał w ankiecie z 1945 r. — został usunięty z pracy (w fabryce łyżek) za próbę zorganizowania strajku, raz (u Huttera) stracił pracę z powodu aresztowania. Nie miał zatem konkretnego zawodu i ugruntowanego wykształcenia. Może tylko umiejętności zdobyte u Huttera dawały jakąś specjalizację.
Choć pracował fizycznie i bez wątpienia był robotnikiem, z trudem można zaliczyć go — jak i zapewne większość jego towarzyszy — do klasy robotniczej, w takim znaczeniu, jakie występowało w marksowskiej i komunistycznej mitologii. Gdyby wtedy wypełniał ankietę — co parokrotnie czynił po wojnie — jako pochodzenie społeczne musiałby z uwagi na profesję ojca wpisać „inteligencja pracująca”, a może nawet „drobnomieszczańskie”, co zwykle było poczytywane za brak gwarancji pełnej lojalności ideowej czy organizacyjnej. Po odejściu z rodzinnego domu żył skromnie, a nawet może, jak pisano w informacji WUBP z czerwca 1949 r., „w biedzie”. Od czasu do czasu wspomagać go mieli niektórzy towarzysze, a później chyba także najstarsze siostry.
Nie tylko młodzi z KZM, ale i bodaj większość członków „dorosłej” KPP w Krakowie nie pracowała w dużych przedsiębiorstwach, których zresztą w dawnej stolicy Polski nie było zbyt wiele. Sądzę też, że znaczny odsetek wśród nich stanowili mieszkańcy „ulicy żydowskiej”. W rezultacie, gdy w okresach zwiększonego napięcia społecznego w Krakowie odbywały się poważniejsze strajki lub manifestacje protestacyjne, komuniści — jak się wydaje — raczej się do nich dołączali lub wykorzystywali je w celach agitacyjnych niż byli ich bezpośrednimi organizatorami in situ. Jednak to właśnie strajki i manifestacje były ich żywiołem i na nich się koncentrowali, co wynikało z założeń strategicznych KPP i wszystkich partii Kominternu. W latach 30., a więc wtedy, gdy Izak Fleischfarb związał się z ruchem komunistycznym, największe zaburzenia wystąpiły w marcu 1936 r., kiedy przez Polskę przetaczała się fala niepokojów społecznych. Strajk okupacyjny w zakładach Semperit, jednych z największych w Krakowie (410 robotników), rozpoczęty 17 marca żądaniem podwyżki plac, przekształcił się w zamieszki, podczas których od kul policji zginęło 8 osób. Komuniści rzeczywiście mieli spory udział w tych wydarzeniach, ale — jak się wydaje — przede wszystkim kolportując ulotki oraz jako mówcy na wiecach i w czasie ulicznych manifestacji, a nie w samej fabryce, kiedy rozpoczął się strajk. Jednak to oczywiście najczęściej ich aresztowano czy skazywano, gdyż w odróżnieniu od anonimowej masy strajkujących czy demonstrantów znała ich policja, która nie miała trudności z ich identyfikacją i zatrzymaniem, nawet jeśli nie byli uczestnikami strajku jako takiego. Ponadto, policja chętnie — jeśli można tak powiedzieć — aresztowała komunistów, ponieważ władzom zależało na eksponowaniu ich obecności wśród osób zatrzymanych w związku ze strajkami czy manifestacjami, w ten sposób dyskredytowano te wystąpienia wobec większości krakowian, którzy dalecy byli od sympatyzowania z wichrzycielami.
Aczkolwiek sytuacja zmieniała się, to jednak, jak można sądzić, aktywność w zachęcaniu („podżeganiu”) do strajku czy wygłaszanie przemówień nie musiały przekładać się na poparcie w społeczności Krakowa, której lewicowo nastawiona część — nie będąca bynajmniej większością — opowiadała się raczej za socjalistami czy to z PPS, czy z Bundu lub partii syjonistycznych niż za komunistami. Świadectwem politycznej marginalizacji KPP były wyniki wyborów parlamentarnych z września 1930 r., w których komunistyczna lista pn. Jedność Robotniczo-Chłopska otrzymała 616 głosów na około 82 tys. oddanych, czy wyborów samorządowych z grudnia 1932 r., gdy kapepowska lista pn. Jednolity Front Robotniczy dostała 885 głosów. Zapewne, gdyby w roku 1936 czy 1937 odbywały się wybory, lista komunistyczna cieszyłaby się większym niż poprzednio poparciem, ale trudno się spodziewać, że osiągnęłaby na dłuższą metę jakiś oszałamiający sukces. Nawet na „ulicy żydowskiej”. Wydaje się, że krakowscy komuniści, bez względu na wiek, miejsce pracy i pochodzenie, musieli czuć się odizolowani od liczebniejszej społeczności polskiej czy żydowskiej, choć niekiedy — jak w 1936 r. — udawało im się połączyć z masowymi ruchami protestujących. Komuniści Żydzi zapewne czuli się izolowani podwójnie, jako Żydzi częściej byli w polskim otoczeniu ciałem obcym a nawet traktowanym wrogo niż trwałym i naturalnym składnikiem obywatelstwa królewskiego grodu, uważanego zresztą za domenę mieszczaństwa i Kościoła katolickiego. Czyli w języku komunistów — „kołtuństwo”.
Wróćmy jednak do Izaka Fleischfarba. Po wyprowadzeniu się od rodziców zamieszkał u jednego z nowo poznanych towarzyszy przy ul. Izaaka, a więc w samym sercu Kazimierza, najstarszej i największej żydowskiej dzielnicy Krakowa. Później parokrotnie zmieniał kwaterę, przez jakiś czas zatrzymał się nawet na terenie zakładu Huttera — ale jako adres stałego pobytu aż do 1937 r. podawał adres rodziców (Prądnik Biały, ul. Krzywa 4). Może przemieszkiwał więc u znajomych, a nie wynajmował samodzielnie mieszkania? Pierwsze zadanie organizacyjne, które podjął Fleischfarb, było ściśle związane z jego dotychczasowym zaangażowaniem: miał przyciągnąć do KZM kolegów z Gordonii, utworzyć grupę sympatyków, z czasem może nawet kazetemowską komórkę. A więc obszarem jego działalności była, jak to w partyjnej nomenklaturze nazywano, „ulica żydowska”. W tym celu, razem z kilkuosobowym gronem kolegów, na polecenie Komitetu Okręgowego KZM, podjął próbę zorganizowania Biura Żydowskiego. Partnerami Fleischfarba byli: Dawid Blumenkranc, który — podobnie jak Izak w Gordonii — próbował organizować „wewnętrzną opozycję” w Haszomer Hacair (poprzednio należał do młodzieżówki religijnej partii Mizrahi); Henryk Grossbart (po wojnie znany dziennikarz noszący nazwisko Stanisław Brodzki), młodszy o prawie dwa lata od Izaka, pochodził z dosyć zamożnej rodziny kupieckiej, świeżo upieczony maturzysta, przez pewien czas pisywał pod pseudonimem zarówno w legalnych pismach lewicowych, jak i w gazetkach konspiracyjnych, oraz Radek Lipszyc. Z enigmatycznych informacji wynika, iż przygotowali jeden lub dwa numery tajnego pisemka pod nieznanym mi tytułem (zapewne w jidysz), wydawali też ulotki, ale cała „robota” spaliła na panewce, gdyż w Gordonii szybko zorientowano się w nowej pasji Izaka i usunięto go z organizacji. Podobnie zakończyła się działalność Blumenkranca w Haszomer Hacair. Po tych wydarzeniach lokalne kierownictwo KZM powierzyło Fleischfarbowi pracę w Komitecie Dzielnicowym Kraków Podmiejski (obejmował głównie Podgórze), którego nawet był — „na krótko”, jak sam pisał — członkiem (sekretarzem). Zajmował się „techniką”, ale nie jako autor tekstów, lecz drukarz i „hurtowy” kolporter wydawnictw do różnych komórek organizacyjnych. Blumenkranc w informacji sporządzonej dla MBP w styczniu 1954 r. (nazywał się wówczas Tadeusz Polanowski i był podpułkownikiem WP) pisał, że był świadkiem, jak Fleischfarb przemawiał na wiecu tramwajarzy na Podgórzu, razem z nim wielokrotnie rozdawał ulotki robotnikom wychodzącym z fabryk i wie, iż Fleischfarb uczestniczył w wiecach organizowanych przez PPS, ale nie określił czy jako mówca. Bardziej ogólnikowe potwierdzenia aktywności Fleischfarba w pracy KZM znajdują się w innych notatkach i oświadczeniach sporządzonych w tym samym czasie i w tym samym celu co tekst Polanowskiego, przez parę innych osób, m.in. przez wysokiego rangą funkcjonariusza bezpieki Michała Drzewieckiego, który był wieloletnim dyrektorem Gabinetu Przewodniczącego Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego.
Latem 1934 r. kilkuosobowa grupa kazetemowców, w tym Fleischfarb, na zlecenie Komitetu Okręgowego zaangażowała się w zorganizowanie strajku w hucie szkła Wawel. Nie udało mi się ustalić, jakie mogło być podłoże niezadowolenia robotników, ale komunistom zapewne było to obojętne. Ważne, aby wybuchł strajk. Gdy policja podjęła działania przeciwko działaczom KZM, prowokatorom strajku, niektórzy z nich uciekli i się ukrywali. Jeden z autorów notatek sporządzonych w styczniu 1954 r. podaje, że Fleischfarb z jeszcze jedną osobą ukrywali się przez kilka tygodni w opuszczonej cegielni przy drodze do Wieliczki, ale Światło w żadnym życiorysie nie potwierdza tego faktu, oświadcza natomiast, że został aresztowany wraz z czwórką innych agitatorów, z których żaden nie pracował w hucie. Nie udało mi się ustalić czy strajk rzeczywiście się odbył, ale młody rewolucjonista — czy raczej jeszcze kandydat na rewolucjonistę — przesiedział w więzieniu prawie 7 miesięcy. Był przetrzymywany, zapewne razem z towarzyszami, w „Świętym Michale”, więzieniu karno-śledczym przy Sądzie Okręgowym w Krakowie. Jak pisał Artur Fiszer w Z apiskach z krakow skiej celi, w więzieniu tym znajdowała się „dość bogato wyposażona biblioteka”, można więc sądzić, iż Fleischfarb — którego już znamy jako miłośnika książek — korzystał z tych zbiorów. Zapewne też, jak to w środowisku komunistycznym było w zwyczaju, „ukończył więzienny uniwersytet”, choć wtedy więźniowie polityczni nie mieli już takich przywilejów, jak w latach 20., kiedy zezwalano im na organizowanie „komun” i swobodny pobyt w ciągu dnia w innych celach, co umożliwiało rozmowy, debaty czy kłótnie i wzajemne dokształcanie. A także, oczywiście, spiskowanie. W każdym razie u „Świętego Michała” poznał nowych towarzyszy, w tym Oskara Karlinera, który po wojnie zajmował znaczące stanowiska w peerelowskim wymiarze sprawiedliwości. Nie wiem, dlaczego tak długotrwałe śledztwo zakończyło się bez sporządzenia aktu oskarżenia, miało to jednak dla niego ten dobry skutek, że nie tylko pobyt za kratkami nie został przedłużony, ale jego nazwisko nie trafiło do rejestru skazanych, co przydało się już rok później, gdy stanął przed sądem. W każdym razie w lutym 1935 r.
wyszedł na wolność i zapewne jego prestiż w krakowskim KZM wzrósł, choć odsiadka — w śledztwie lub po wyroku — była „normalką” w życiu członka nielegalnej i antypaństwowej organizacji politycznej.
W czasie pobytu Fleischfarba w więzieniu doszło w Krakowie do jakichś wewnątrzpartyjnych rozrachunków. W jednym ze sprawozdań z 1934 r. składanych przez wizytatorów z centrali KZM czytamy, że w organizacji „nastąpiła dalsza czystka: wyrzucony został były sekretarz Krakowa i kilku kazetemowców”. „Mimo tej czystki — pisano dalej — organizacja nie została jeszcze izolowana od elementów zdemoralizowanych”. Na czym ta demoralizacja polegała — nie udało mi się ustalić. Jeden z tropów wskażę w następnym rozdziale, ale być może w grę wchodziły jakieś odchylenia ideologiczne, np. jeden z członków Komitetu Okręgowego, Julian Kaufner, oskarżany był później o trockizm, czyli o coś najgorszego, co może przytrafić się komuniście wiernemu Kominternowi i Stalinowi. Nie ma jednak żadnych przesłanek wskazujących na to, że Fleischfarb osobiście skorzystał na owej czystce. Na pewno nie przestał być aktywny, ale na czym ta działalność polegała — trudno orzec. To, że był czynny, potwierdza fakt, iż na kilka dni przed 1 maja 1935 r., gdy Komenda Policji Państwowej w Krakowie zaplanowała „unieruchomienie w drodze prewencyjnej 16 wybitniejszych działaczy KZM”, Fleischfarb znalazł się na tej liście jako „członek Komitetu Dzielnicowego Podmiejskiego”. Zapewne spędził więc wówczas kilka dni w „Domu pod Telegrafem”, gdzie znajdował się Wydział Śledczy policji i „podręczny” areszt (drugi był przy ul. Zacisze). W życiorysie złożonym w październiku 1949 r. Światło pisał, że po wyjściu z więzienia „brał udział we wszystkich akcjach na odcinku Podmiejskiej Dzielnicy”, ale nie podał szczegółów. Należy sądzić, że jego aktywność miała charakter taki jak poprzednio. Być może był zatrzymywany prewencyjnie, choćby z takich okazji jak rocznica rewolucji bolszewickiej, tzw. MDM, czyli Międzynarodowy Dzień Młodzieży, wyznaczany na pierwszą niedzielę września, czy też Trzy L, czyli rocznicę śmierci Lenina, Róży Luksemburg i Karla Liebknechta, przypadającą w styczniu. Komuniści zwykli organizować w te dni wiece, intensyfikowali kolportaż ulotek, pisali na murach stosowne hasła, wywieszali czerwone chorągiewki.
Na dłużej trafił do więzienia jednak dopiero w marcu 1936 r., gdy — jak wspomniałem — atmosfera niemal w całej Polsce była napięta. W Krakowie zaczęło się od strajku w fabryce Sucharda. Fleischfarb może był zaangażowany w popieranie tego strajku, ale aresztowano go z mniej bohaterskiej przyczyny niż towarzyszy, którzy trafili do więzienia w związku z wymienianym już strajkiem w Sempericie i zamieszkami, które wówczas wybuchły. Strajk w Sempericie zaczął się 17 marca, czyli tego samego dnia, kiedy zatrzymano Fleischfarba, a do zamieszek doszło 23 marca, gdy już prawie od tygodnia siedział w więzieniu. Szczegóły tego incydentu są znane dzięki zachowaniu w Archiwum Państwowym w Krakowie „Akt w sprawie karnej Izaka Fleischfarba” (nr III K 430/1936).
Oto jaki był przebieg wydarzeń. Wieczorem 17 marca, w sali budynku Kahału na Kazimierzu przy ul. Krakowskiej 41, Poalej Syjon Prawica zorganizowała otwarty wiec w ramach ogólnokrajowego dnia protestu i strajku ludności żydowskiej przeciwko antysemityzmowi, co było odpowiedzią na pogrom w Przytyku z 9 marca. Nie wiem czy zgodnie z poleceniem organizacyjnym, czy z własnej inicjatywy uczestniczył w nim także Fleischfarb, który udał się tam — jak zeznał sędziemu śledczemu — w „towarzystwie mej kobiety”. Po zakończeniu zgromadzenia „grupa znanych mi komunistów — zapisał posterunkowy służby śledczej Zygmunt Piechocki — usiłowała kontynuować wiec”, ale wobec sprzeciwu przewodniczącego wiecu, który najwyraźniej nie życzył sobie ich obecności, zaintonowali Międzynarodówkę i, opuszczając salę, zaczęli wznosić okrzyki: „Niech żyje Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich” (zwykle komuniści wołali także „Niech żyje Polska Republika Rad”), „Precz z wojną imperialistyczną przeciwko Rosji Sowieckiej”, „Niech żyje rząd robotniczo-chłopski”, „Niech żyje jednolity front”, „Precz z policją”. Nie sądzę, aby to ostatnie szczególnie ubodło posterunkowego, zapewne postanowił po prostu skorzystać z okazji i „zapudłować” agitatorów. Jak zapisał Piechocki, okrzyki wznosił właśnie Fleischfarb, a „za nim powtarzali [je] inni”, wobec czego postanowił wylegitymować prowodyra. Ten zaś miał „szarpać się” i „odpychać” policjanta, który był w cywilu, a wreszcie zaczął krzyczeć „Towarzysze nie dajcie mnie aresztować”. Na to wezwanie zgromadziło się — jeśli posterunkowy nie przesadził — około 150 osób, które „przybierały wrogą postawę”, a jedna z nich próbowała nawet wyrwać Fleischfarba, trzymanego przez policjanta za rękaw płaszcza. Odgłosy te przyciągnęły innego tajniaka, ale dopiero, gdy na dźwięk gwizdka nadbiegł kolejny policjant, tym razem chyba mundurowy, udało się doprowadzić zatrzymanego na komisariat.
W czasie przesłuchania, które przeprowadzono dwa dni po zajściu, Fleischfarb — jak to zwykle czynią podejrzani — przedstawił zupełnie inną wersję wydarzeń. Miał on zachowywać się „zupełnie spokojnie” zarówno podczas wiecu, jak i po nim, nie wznosił żadnych okrzyków, nie nawoływał też „Towarzysze nie dajcie mnie aresztować”, gdyż — jak zeznał — „żadnych moich towarzyszów na tym wiecu nie było”. Podał nawet do protokołu, że po wyjściu zauważył idącego koło niego mężczyznę, zwrócił na niego uwagę, ponieważ „widziałem, że to nie jest Żyd” i powiedział do swojej towarzyszki: „ten osobnik wydaje mi się jakiś podejrzany”. Jak widać miał zupełną rację. Niemniej sędzia śledczy uznał za bardziej wiarygodną wersję osoby urzędowej, przesłuchiwanemu wręczono postanowienie o tymczasowym aresztowaniu, oddano go do dyspozycji Podprokuratury Sądu Okręgowego w Krakowie, po czym odstawiono do więzienia karno-śledczego zwanego Bastionem, gdyż mieściło się w jednej z pozostałości dawnego systemu obronnego miasta.
Prokurator uwinął się dosyć szybko, akt oskarżenia gotowy był już 4 kwietnia. Aresztowanemu zarzucano „użycie przemocy w celu zmuszenia urzędnika do zaniechania czynności prawnej urzędowej” oraz „zniewagę władz” przez wznoszenie okrzyku „precz z policją”. Prokurator zwrócił się o powołanie na świadków Piechockiego i owego mundurowego, który nadbiegł z pomocą. Sąd jednak był mniej rychliwy, a oskarżony — osobiście lub przez adwokata Wilhelma Goldblatta, który miał powiązania z ruchem komunistycznym — kilkakrotnie występował o uchylenie tymczasowego aresztowania i możliwość odpowiadania z wolnej stopy. Wnioskował też o dopuszczenie świadków obrony. Sąd jednak nie wzruszył się przedkładanymi argumentami (takimi jak choroba, konieczność pomagania rodzicom, groźba utraty pracy, niekaralność, dobra opinia władz lokalnych etc.) i 26 czerwca odbyła się rozprawa, na której jako świadkowie wystąpili tylko obaj policjanci, a oskarżony został doprowadzony z więzienia. Obrońca nie perorował zbyt długo i wniósł o „łagodny wymiar kary”, zaś oskarżony — jak zanotowano w protokole — „przyłącza się do wywodów swego obrońcy”. Sąd uznał za udowodnione popełnienie przestępstwa z art. 129 k.k. tj. „użycia przemocy w celu...”, ale uniewinnił Fleischfarba z zarzutu związanego z art. 127 k.k. („zniewaga władz”) i zasądził karę trzech miesięcy aresztu z zaliczeniem aresztu tymczasowego. Ponieważ pobyt w areszcie był dłuższy niż wyrok, tego samego dnia o godz. 13.30 więzień został zwolniony.
Było to wszystko niemal groteskowe — zarówno powód aresztowania, przebieg śledztwa, jak i sama rozprawa. Wyrok natomiast można uznać za łagodny, choć chyba taka była wówczas krakowska norma — wielu uczestników zajść z 23 marca sądzonych miesiąc później również dostało stosunkowo niskie wyroki. Skazany w tym procesie Grossbart jeszcze w 1936 r. wyjechał za granicę, najprawdopodobniej dlatego, że rodzice chcieli odsunąć 20-letniego młodzieńca od dalszej nielegalnej działalności i wyekspediowali go na studia do Wiednia. Fleischfarba nikt nie wysyłał do zagranicznych szkół, ale on sam, co wielokrotnie potwierdzał w ankietach i życiorysach, na pewien czas odsunął się od działalności. Pisał m.in., że po wyjściu z więzienia czuł się osłabiony, nie miał pracy, a ponadto podejrzewał, iż w organizacji są konfidenci i prowokatorzy. Jesienią 1936 r. wyjechał z żoną do jej rodziców do Oświęcimia, gdzie ci prowadzili małą cukiernię, w której Izak pracował jako sprzedawca. Do wiosny 1937 r. nie utrzymywał, jak pisał, żadnego organizacyjnego kontaktu z KZM, a po powrocie do Krakowa „posiadałem luźny kontakt, pomagałem i brałem udział w legalnych akcjach na terenie Związków Zawodowych, „Bundu” itp.”. W marcu 1938 r. został wcielony do wojska. Maria w oświadczeniu z 1954 r. podała, że brat „wyszedł z więzienia bardzo przygnębiony”. Róża z kolei potwierdzała opinię o złym stanie zdrowia.
Były też prawdopodobnie inne przyczyny wycofania się Fleischfarba z działalności politycznej (o tym w następnym rozdziale), ale nie można wykluczyć, że jego zapal rewolucyjny nieco przygasi. W raporcie z 30 stycznia 1954 r. komisja powołana w MBP do zbadania przeszłości Światły, stwierdziła dosyć stanowczo: „Wydaje się nie ulegać wątpliwości, że od połowy 1936 r. ppłk Światło zerwał z ruchem rewolucyjnym całkowicie”. Jednak policja i krakowskie władze administracyjne miały chyba inne zdanie i nie przestały się nim interesować. W lipcu 1937 r. Starostwo Grodzkie Krakowskie — na mocy rozporządzeń Prezydenta RP z 16 stycznia 1928 r. o stanie wojennym i z 22 lutego 1937 r. o stanie wyjątkowym oraz rozporządzeń Ministra Spraw Wewnętrznych z 14 lutego 1930 r. i 5 czerwca 1937 r. — przygotowało „Zarządzenie internowania” Izaka Fleischfarba „na okres 30 dni, licząc od dnia dzisiejszego”. Na odpowiednim blankiecie nie było ani fotografii, ani odcisków daktyloskopijnych kandydata do internowania, ani — co oczywiste — podpisu starosty i daty wystawienia druku. W adnotacji zaznaczono, że internowanie ma się odbyć wedle „wariantu W + Z + S”. Nie udało mi się rozszyfrować tego zapisu, niemniej sam fakt powstania takiego dokumentu świadczy o tym, iż zdaniem władz Fleischfarb wciąż stanowił potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Nawet jeśli znacznie zmniejszył stopień swojego zaangażowania, to na pewno obstawał przy poglądach wywrotowych.
i wojsko
Jak już wspominałem, wedle relacji Justyny Światło, w 1932 r., w czasie organizacyjnego wyjazdu z ramienia Gordonii do Oświęcimia, Fleischfarb miał poznać Frydę Zollman, która zrobiła na nim duże wrażenie. Jeśli nie w Oświęcimiu i nie w Gordonii, to na pewno spotkał się z nią, gdy przystał do kazetemowców, ponieważ panna Zollman mieszkała wówczas w Krakowie i należała do grupki, z którą zetknął się Fleischfarb. Relacjonując krakowskie lata Światły w 1954 r., niektórzy podkreślali, że była ona „bardzo przystojna”, „bardzo ładna” czy wręcz „niepospolicie ładna”. Trudno wykluczyć, że możliwość stykania się z nią na gruncie organizacyjnym była jednym z motywów związania się Izaka z KZM, może to go pobudzało do zwiększonej aktywności i ponoszenia ryzyka, w ten sposób mógł się „wykazać” przed ukochaną. Nie był to motyw politycznie poprawny, za to dosyć naturalny.
Fryda Zollman była rówieśniczką Izaka, zatem w momencie poznania mieli mniej więcej po 17-18 lat. W KZM była znacznie mniej aktywna niż Fleischfarb, choć brała udział w publicznym kolportażu ulotek i plakatowaniu, a nawet wystąpiła (co najmniej raz) na zgromadzeniu. Filip Ettinger, który w styczniu 1954 r. złożył jedną z najobszerniejszych relacji dotyczących Światły, napisał, że była nawet „dość bojowa”. Do ruchu komunistycznego trafiła przez swoją starszą siostrę Fejgę, która była notowana przez policję krakowską co najmniej od stycznia 1932 r., kiedy została aresztowana w związku z udziałem w jakiejś demonstracji. Zapewne z okazji dnia Trzech L. Nie wiem, jakie Fryda miała wykształcenie, ale przez pewien czas pracowała jako wychowawczyni u jednej z zamożnych rodzin krakowskich (właścicieli kina Wisła), u której od wiosny 1938 r. mieszkała. Z powodu braku jakiejkolwiek fotografii Frydy (nie znam też zresztą konterfektów Izaka z tego czasu) trudno zweryfikować opinię o jej urodzie, ale – jak pisała w relacji dla MBP Czesława Ringer, która znała ją od dzieciństwa – „miała powodzenie u mężczyzn”. Musiał ją zatem otaczać wianuszek adoratorów rekrutujących się zapewne głównie spośród towarzyszy z KZM. Maria Fleischfarb, która najwyraźniej nie lubiła Frydy, twierdziła, że prowadziła się ona niemoralnie, inna osoba przekazująca MBP informacje na temat Światły, określiła ją wręcz jako osobę „lekkich obyczajów”. Zapewne nie miało to oznaczać, iż uważała ją za prostytutkę, a chyba tyle, że Fryda nie unikała z towarzyszami kontaktów, które znacznie wykraczały poza obowiązki partyjne. Opinię tę potwierdził w cytowanej już rozmowie z Justyną Światło sam Fleischfarb: „Opowiadał mi – relacjonowała komisji badającej sprawę ucieczki Izaka w październiku 1954 r. – że kiedy siedział w więzieniu, żona nie interesowała się nim i utrzymywała intymne stosunki z jego przyjaciółmi”, a w jednej z rozmów „wyznał, że przez wszystkie lata małżeństwa nie była faktycznie jego żoną nigdy”. Ponieważ rozmowa ta odbyła się w 1942 r., w początkach bliższej znajomości Izaka i Justyny, nie można wykluczyć, że Fleischfarb „podrywał” przyszłą drugą żonę, żaląc się nad sobą i wyzwalając w niej w ten sposób uczucia opiekuńcze: „starałam się go rozładować” wspominała Justyna. Wedle niektórych znajomych Fryda była kapryśna, egoistycznie nastawiona do otoczenia, a nawet leniwa.
Izak i Fryda związali się – jak widać niezbyt mocnymi węzłami – nie później niż w 1934 r., ponieważ w tym właśnie roku Fleischfarb oświadczył rodzicom, że zamierza się ożenić. Rodzice sprzeciwiali się temu stanowczo, ale nieskutecznie. Nie udało mi się ustalić daty ślubu. Do protokołu przesłuchania, który znajduje się w aktach sądowych, podał, iż jest „stanu wolnego”, a we wniosku o powołaniu świadków adwokat umieścił Frydę Zollman, a więc na pewno do tego czasu nie byli małżeństwem w sensie prawnym. Ślub odbył się zapewne po wyjściu z więzienia. Być może dopiero w 1937 r., gdyż rodzice Frydy byli – jak stwierdzała jedna z bliskich znajomych z Oświęcimia – „bardzo pobożni”, a więc przyjazd Frydy i Izaka do Zollmanów i mieszkanie przez kilka miesięcy z „nieślubnym zięciem”, było „dla nich [Zollmanow] dużym problemem”. Według przekazów miał to być ślub rabinacki. Fryda zapewne używała nazwiska Fleischfarb, w każdym razie pod tym nazwiskiem w 1941 r. została wysiedlona do getta.
Związek z Frydą przyniósł Fleischfarbowi także inne kłopoty, nie tak rzadkie u tych, którzy mają „zbyt ładne” żony. W 1935 r. bowiem zaszedł dosyć niejasny epizod usunięcia jej z KZM. Wedle jednej wersji powodem miało być użycie przez nią (razem z którymś z towarzyszy) pieniędzy organizacyjnych na własne potrzeby, czyli mówiąc wprost malwersacja. Jak można wnosić z dokumentacji krakowskiego KZM, nie mogła to być znacząca suma, gdyż takowych po prostu tam nigdy nie było. Wedle innej wersji zaszkodziły jej wspomniane już opinie o niewłaściwym prowadzeniu się. Raczej nie wchodziły w grę problemy ideologiczne, choć – jak wspominałem – konflikty na tym tle wielokrotnie prowadziły w ruchu komunistycznym do ostrych scysji i wyciągania konsekwencji organizacyjnych. Fleischfarb podobno mocno przeżył tę sprawę, próbował interweniować w Komitecie Okręgowym KZM, a może też w lokalnej instancji KPR ale nawet drastyczna kara partyjna nie stała się powodem do rozpadu małżeństwa. Być może bardziej kochał Frydę niż rewolucję. Niektórzy z krakowskich znajomych Fleischfarba uważali, że to ukaranie Frydy, a nie stan zdrowia czy zniechęcenie po drugim pobycie w więzieniu, było głównym powodem osłabienia aktywności Izaka i jego faktycznego odejścia od „roboty”. W kilku oświadczeniach składanych w 1954 r. przez znajomych Fleischfarba pojawiają się informacje o pogłoskach, że po wyjściu z więzienia w 1936 r. zbliżył się do jednej z partii syjonistycznych, a nawet że oboje z Frydą brali pod uwagę możliwość emigracji do Palestyny. Ale sami świadkowie zwracali uwagę, iż to były tylko pogłoski.
Stosunki Izaka z resztą rodziny zostały po jego wejściu do KZM i zejściu się z Frydą Zollman w znacznym stopniu zawieszone. Wprawdzie zdarzało się, że przemieszkiwał u rodziców, ale nawet wtedy znikał na tydzień lub dłużej. Gdy nie mieszkał na Krzywej, do rodziców zaglądał bardzo rzadko, nie utrzymywał też systematycznych kontaktów z siostrami: „mijały miesiące – pisała Maria – gdy w ogóle nie widzieliśmy się ze sobą”, choć wszyscy mieszkali w tym samym, nie tak znowu rozległym, mieście. W przypadku obu najstarszych sióstr nie był to na pewno wynik ich niechęci do aktywności politycznej brata, bo obie należały do Lewicy Akademickiej, a więc de facto do KZM. Prawdopodobnie od 1935 r. ojciec, Gabriel Fleischfarb, zaczął podupadać na zdrowiu, w każdym razie w 1937 r. był już chyba na emeryturze (tak podała Rachela w jednym z dokumentów uniwersyteckich), choć miał dopiero 51 lat. W relacjach dla MBP żadna z sióstr o tym nie wspomniała. Ich relacje są w ogóle bardzo wyrywkowe i niedokładnie przedstawiają sprawy rodzinne, co jest o tyle zrozumiałe, że powstały pod ogromną presją, może nawet w warunkach psychicznego załamania. Ogólna opinia na temat rodziny, którą sporządził krakowski WUBP w czerwcu 1949 r. i która powstała na podstawie wszechstronnego wywiadu, gdy zgodnie z procedurami zbierano informacje o wszystkich ubekach znajdujących się na ścieżce awansu, była pozytywna: „Wyżej wymienieni [rodzice] byli ludźmi uczciwymi. Opinię pod względem moralnym i politycznym mieli dobrą. Przez sąsiadów byli szanowani”. Nie ma powodów sądzić, że było inaczej. Przejście na emeryturę mogło oznaczać obniżenie statusu materialnego Fleischfarbów, ale w tym czasie dwie najstarsze córki podjęły już pracę zawodową, Cyla wyszła za mąż (za Jakuba Perlmana, z zawodu lakiernika), a Izak nie stanowił – przynajmniej stałego – obciążenia dla domowego budżetu. Pozostawała Sara, która uczyła się w gimnazjum i w 1939 r. zrobiła maturę.
W odróżnieniu od Izaka, który nie lubił się uczyć, a nawet – jak twierdziła Maria – miewał „antyinteligenckie” odzywki, obie najstarsze siostry podjęły regularne studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, co było możliwe dzięki statusowi rodziny. Maria zapisała się na Wydział Prawniczy w roku akademickim 1931/32, a studia zakończyła po złożeniu wszystkich wymaganych egzaminów 19 czerwca 1935 r. Rachela (Róża) zaczęła studia rok później, uzyskując wpis na Wydział Filozoficzny, na którym studiowała germanistykę. Ukończyła uniwersytet w roku akademickim 1935/36, a 11 czerwca 1937 r. uzyskała ocenę „dobrą” za pracę magisterską Bedeutungswandel in den polnischen Entlehnungen aus der deutschen Sprache.
Obecność obu sióstr na uczelni przypadła na okres – mówiąc enigmatycznie „zaostrzania się konfliktów na tle narodowościowym”, a w istocie narastających antysemickich nastrojów, które jednak apogeum osiągnęły jesienią 1937 r., gdy obie ukończyły już naukę. Kiedy Maria zaczynała studia na Wydziale Prawa, Żydówki stanowiły około 58% studentek, a na Wydziale Filozoficznym w tym samym roku akademickim około 24%. W latach następnych — jak obliczył Mariusz Kulczykowski w swej monografii Żydzi – studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego w Drugiej Rzeczpospolitej (1918-1939) – nastąpił wyraźny spadek liczby studentów pochodzenia żydowskiego (do 28% na prawie i 15% na filozofii w roku akademickim 1935/36), co wynikało z nieprzychylnej atmosfery, a nawet świadomie stawianych przeszkód. Presja antysemicka powodowała, iż studenci Żydzi z reguły starali trzymać się razem i choć przytłaczająca większość deklarowała polski jako język ojczysty, jaskrawo widoczny był podział na Polaków i nie-Polaków. Fleischfarbówny w swych pobieżnych relacjach w ogóle nie podejmowały problemu antysemityzmu, trudno też powiedzieć, czy istniejący stan rzeczy miał jakiś wpływ na Izaka Fleischfarba, ale jeśli tak, to musiał umacniać w nim przekonanie, że tylko komunizm daje pożądaną odpowiedź na istniejące konflikty i antysemityzm. Po ukończeniu studiów Maria nie zrobiła – o ile wiem – aplikacji i pracowała w biurze stowarzyszenia lewicowych adwokatów krakowskich (zapewne w większości pochodzenia żydowskiego), zaś Rachela uczyła w szkole; być może było to istniejące od 1905 r. Prywatne Gimnazjum i Liceum Żeńskie im. Królowej Jadwigi, w którym w czasie studiów odbywała praktykę. W latach 30. większość uczennic tej szkoły stanowiły Żydówki, ale językiem wykładowym był polski.
Wiosną 1938 r., choć do wybuchu wojny, która odmieniła losy wszystkich, pozostawało jeszcze półtora roku, zakończył się „krakowski okres” życia Izaka Fleischfarba, który do szacownego podwawelskiego grodu miał wrócić na dłużej dopiero osiem lat później, już jako Józef Światło. Przyznam się, że mam pewne skrupuły wobec nieuniknionej próby zarysowania jego sylwetki z tego czasu. Trudno powiedzieć, czy już wówczas jego osobowość się skrystalizowała i jaka ona była. Na pewno miał wyraźnie zarysowane poglądy polityczne – był zdeklarowanym, a przez kilka lat nader aktywnym komunistą, wykazywał swego rodzaju odwagę cywilną oraz umiejętność przełamywania wewnętrznych oporów, gdy np. występował na wiecach czy rozdawał ulotki przed fabrykami. Świadomie ryzykował mało przyjemne kontakty z policją czy wymiarem sprawiedliwości. Być może był dobrym organizatorem. Jednak jego zachowanie w czasie drugiego uwięzienia, kiedy wymyślał najróżniejsze preteksty, by uzyskać zwolnienie i odpowiadać z wolnej stopy, mogą poddać myśl, iż miał zadatki na krętacza. W końcu jednak komuś, kto siedzi w więzieniu więcej wolno i nie musi kierować się wyłącznie honorem. O pewnym niezdecydowaniu Izaka może też świadczyć fakt, że po wyjściu z więzienia odsunął się od aktywnego udziału w ruchu komunistycznym. Nie był specjalnie przywiązany do rodziny, miał wobec niej stosunek arogancki, a może nawet lekceważący. Zapewne jego słabością był raczej nieudany związek z piękną Frydą, który przysparzał mu nawet upokorzeń.
Ani w ankietach i życiorysach, które po wojnie składał w PPR i w MBR ani w świadectwach osób, które go znały z Krakowa, nie ma żadnych śladów, aby Fleischfarb przechodził jakieś szkolenie w „twardej” dywersji, posługiwaniu się bronią czy organizowaniu zamachów. Zresztą, w czasie kiedy należał do KZM, komuniści w Polsce – głównie pod silną presją reakcji władz państwowych odstąpili od gwałtownych i zbrojnych form walki, tak charakterystycznych dla wcześniejszego okresu, gdy zabójstwa funkcjonariuszy policji czy (rzeczywistych lub domniemanych) konfidentów nie należały do rzadkości. Nie znalazłem też informacji, które pozwalałyby podejrzewać, że miał jakieś związki z wywiadem sowieckim, choć oczywiście uważał się za „kominternowca”, a więc – tak jak wszyscy ideowi komuniści – gotów był wykonać każde zadanie, jakie postawi przed nim partia.
i kampania
wrześniowa
W dniu 24 marca 1938 r. rozpoczął się osobny, stosunkowo krótki, rozdział w życiu Izaka Fleischfarba. Tego dnia znalazł się w Wadowicach i udał się – prawdopodobnie w większej grupie przybyłych na tutejszy dworzec kolejowy – do koszar 12 pp Ziemi Wadowickiej. Następnego dnia został skierowany do 1 kompanii strzeleckiej, tzw. kompanii rekruckiej, 2 kwietnia odbyło się oficjalne „przywitanie rekrutów” w jednostce oraz wydanie im broni, a 23 maja złożył przysięgę. Uroczystość odprawiono zapewne jak zwykle na dziedzińcu koszar im. gen. Stanisława Fiszera, czyli tzw. koszar głównych, z odrębnymi nabożeństwami dla katolików, prawosławnych i osób wyznania mojżeszowego, od których przysięgę odbierał lokalny rabin (oczywiście w obecności dowódcy). Jak napisano w programie: „Rekruci wyznania mojżeszowego nie zdejmują czapek w czasie składania przysięgi”. Ceremonię zakończyła defilada pod Pomnikiem Poległych Żołnierzy 12 pp, który znajdował się na terenie jednostki. Pułk w pełni zasługiwał na pomnik, ponieważ od 26 listopada 1918 do 19 września 1920 r. uczestniczył w walkach na różnych frontach – w tym na początku lipca 1919 r. w Zbarażu, gdzie poległo około 350 oficerów i szeregowych. Można być bardziej niż pewnym, że wśród defilujących znajdował się także strzelec Fleischfarb. Wprawdzie zgodnie z rozporządzeniem prezydenta z 22 marca 1928 r. jako bezwyznaniowy mógł być zwolniony z wypowiedzenia religijnej przysięgi przed duchownym stosownego wyznania i tylko przed dowódcą składać przyrzeczenie wiernej służby ojczyźnie i państwu, ale nie zwalniało go to od defilady. Niewykluczone zresztą, że chciał ukryć swoje przekonania i złożył przysięgę przed rabinem.
W jednym z rozkazów dziennych dowódcy pułku czytamy, że strzelcy z wiosennego wcielenia posiadający wykształcenie co najmniej 7 klas szkoły powszechnej „będą przydzieleni do szkół podoficerskich”. I rzeczywiście po przeprowadzeniu badań psychotechnicznych, które objęły cały nowy rocznik bez względu na stan szkolnej wiedzy, 11 maja (a więc jeszcze w okresie rekruckim) dowódca 1 kompanii, por. Stanisław Miga, nakazał sporządzić imienny wykaz podopiecznych, którzy ukończyli 4 klasy, a więc teoretycznie powinni umieć czytać i pisać. Na 170 rekrutów z 1 kompanii ten status wykształcenia osiągnęło – lub przekroczyło – 115 osób, ale ponad połowa z nich zakończyła pobieranie nauk na poziomie minimalnym. W wykazie pod numerem 36 figuruje Izaak Fleischfarb, jako absolwent 7 klas, z zawodu mechanik rowerowy, które to umiejętności były zapewne mało przydatne w 12 pp, ponieważ nie było w nim pododdziału rowerzystów. Zapis ten poświadczał jednak, że żołnierz ma jakieś doświadczenie w zakresie techniki. W rubryce „opinia d[owód]cy kompanii czy nadaje się do szkoły podoficerskiej” por. Miga zapisał: „nadaje się – zdolny”. Takie same noty dostało 70 innych rekrutów, z czego można wnosić, iż kryteria „nadawania się” nie były wyśrubowane. Fleischfarba zapewne jednak nie skierowano do szkoły albo jej nie ukończył (co zdarzało się niezmiernie rzadko); w powojennych ankietach wpisywał „szeregowy” lub „starszy strzelec”. Na pewno zaś nie skierowano go, po odbyciu dziewięciomiesięcznej służby w garnizonie, do Korpusu Ochrony Pogranicza, dla którego 12 pp szkolił „młody rocznik”. Jak napisał mi niezawodny znawca dziejów pułku i Wadowic p. Michał Siwiec-Cielebon, do KOP „Żydów kierowano sporadycznie” (a Ukraińców nigdy). Ciekawostką może być to, że na 11 żołnierzy, którym w rubryce „wyznanie” wpisano „mojżeszowe”, w przypadku dwóch, w tym właśnie Fleischfarba, w rubryce „narodowość” wpisano „polska”, podczas gdy pozostali mieli zapisane „żydowska”. Czyżby oznaczało to narodową samoidentyfikację Izaka? Mam co do tego wątpliwości, nie wiem bowiem czy takie zakwalifikowanie wynikało z błędu wojskowego pisarza lub jego oceny, czy też z faktycznej deklaracji zainteresowanego. A może, oświadczając, że nie chce składać przysięgi przed rabinem, mógł zostać uznany za Polaka?
Inną ciekawą informację podaje rubryka „kary sądowe cywilne i wojskowe”, która u Fleischfarba wypełniona jest znakiem „–“. Wynika z tego, iż co najmniej do początku maja 1938 r. kontrwywiad wojskowy, czyli Samodzielny Referat Informacyjny przy Dowództwie Okręgu Korpusu (12 pp należał do 6 DP a ta podlegała DOK V), nie otrzymał informacji z policji, wydziału bezpieczeństwa urzędu wojewódzkiego czy prokuratury o wyroku skazującym, który ciążył na Fleischfarbie i powinien znajdować się w aktach, od zakończenia kary nie minęły bowiem jeszcze nawet dwa lata. Zachowany w Centralnym Archiwum Wojskowym egzemplarz zeszytu z Ewidencją politycznie podejrzanych żołnierzy 12 pp, kończy się na wcielonych z rocznika 1914 i oczywiście Fleischfarb nie mógł w nim figurować. Warto jednak dodać, że w ostatnim zapisie, z 1937 r., znajdowało się 11 „podejrzanych o komunizm” i dwóch o przynależność do OUN, radykalnie nacjonalistycznej, nielegalnej partii ukraińskiej. Ewidencja taka powstawała na rozkaz SRI, ale w konkretnej jednostce inwigilację zarządzał dowódca pułku. W niektórych przypadkach osoby podejrzane zwalniano z czynnej służby albo już na poziomie wojskowej komendy uzupełnień, która po prostu nie kierowała takiego osobnika do jednostki, albo po wcieleniu. Zdarzało się to także w macierzystym pułku Fleischfarba, z którego np. we wrześniu 1935 r. zwolniono z tego powodu 12 żołnierzy.
Mimo przejrzenia wszystkich rozkazów dziennych dowódcy z okresu od marca 1938 do sierpnia 1939 r. nie znalazłem innych niż podane wcześniej informacji o przebiegu służby Fleischfarba. Może jakaś notka umknęła mojej uwadze, gdyż rozkazy te odbijane były na spirytusowym powielaczu, pisane bez interlinii i w wielu miejscach są trudno czytelne. Możliwe, że por. Miga, który na przełomie 1938/39 objął dowództwo 4 kompanii strzeleckiej, „zabrał” go ze sobą, ale równie dobrze mógł on pozostać w 1 kompanii już pod dowództwem por. Kazimierza Bukłada, albo być skierowanym do jeszcze innego pododdziału. Pułk był podzielony – 1 i II batalion stacjonowały w Wadowicach, III batalion w Krakowie. Fleischfarb zapewne nie służył w krakowskiej części jednostki, gdyż pozostałyby chyba jakieś przekazy o częstszych kontaktach z rodziną. Dla przebiegu jego służby nie miało to większego znaczenia, chyba że trafił do jednostki specjalistycznej (plutonu/kompanii łączności, przeciwpancernej czy pionierów, czyli wedle obecnej nomenklatury saperów), które miały nieco odrębny tryb szkolenia i ćwiczeń, a także cieszyły się większym prestiżem. Tak czy inaczej, interesujący nas tu szeregowy (ewentualnie po jakimś czasie starszy strzelec) zapewne posłusznie wykonywał rozkazy, uczył się wojskowego rzemiosła, brał udział w letnich obozach (jeden z nich zorganizowano w okolicy Nowego Sącza), w koncentracjach (np. na Podhalu, w Czarnym Dunajcu), w zajęciach kulturalno-oświatowych (np. wyjściach do kina w Wadowicach) czy w uroczystościach z okazji imienin: marsz. Edwarda Rydza-Śmigłego i Józefa Piłsudskiego i w rocznicę śmierci marsz. Piłsudskiego, Dnia Żołnierza, Dnia Morza, rocznicy wymarszu z Oleandrów Pierwszej Kadrowej lub świąt państwowych 3 Maja i 11 Listopada. Uroczystości były zazwyczaj wzbogacane stosowną pogadanką. Najważniejsze jednak było chyba Święto Pułku obchodzone 31 lipca i 1 sierpnia dla uczczenia bitwy, jaką w 1920 r. 12 pp stoczył z Armią Czerwoną pod Leszniowem, w okolicy miasta Brody. Z tej okazji pułk w pełnym składzie i w paradnym ordynku stawał na wadowickim rynku. Szczególnie okazałą oprawę miała ta uroczystość w 1938 r., mógł w niej uczestniczyć również Fleischfarb, kiedy społeczeństwo Ziemi Wadowickiej przekazało pułkowi broń i wyposażenie zakupione ze składek na Fundusz Obrony Narodowej (prawdę mówiąc nie było tego wiele: pięć karabinów maszynowych z osprzętem, 3 granatniki i 29 masek przeciwgazowych). Nie wiem, czy Fleischfarb korzystał z przepustek i pojawiał się w samych Wadowicach, a jeśli tak, to czy wzięła go chętka, by spróbować słynnych obecnie kremówek. Podawano je jednak – jak uprzedził mnie p. Siwiec-Cielebon – w cukierni I kategorii, która była „dla szeregowców niedostępna”, zarówno z uwagi na cenę ciastek, jak i status tych żołnierzy.
Nie wiem, czy wyjeżdżał na przepustki do Krakowa ani czy ktokolwiek z rodziny – już nawet niekoniecznie żona – odwiedzał go w nieodległych Wadowicach. Nie natrafiłem na jego nazwisko w sporządzanych codziennie listach żołnierzy, którzy otrzymywali z domu pieniądze (na ogół były to przesyłki po 1 czy 2 złote) lub paczki. Można więc sądzić, iż nie miał w czasie służby wsparcia ani ze strony domu, ani niedawnych towarzyszy partyjnych. Nie znalazłem żadnych śladów, by podejmował na terenie jednostki jakiekolwiek działania propagandowe, do których przygotowywali się kazetemowcy, a nawet tworzone były specjalne komórki organizacyjne dla poborowych. W każdym razie Światło nigdy o tym nie pisał w ankietach czy życiorysach, a gdyby taką aktywność podejmował, zapewne nie omieszkałby się nią pochwalić. Trudno jednak uwierzyć, aby w trakcie rozmów z innymi żołnierzami mógł całkowicie ukryć swoje poglądy.
Nie wiem, jakie w 12 pp i w pododdziałach, w których służył Fleischfarb, były – mówiąc umownie – stosunki narodowościowe. W kompanii rekruckiej, wśród 115 absolwentów czterech klas szkoły powszechnej było 11 osób (tzn. niemal 10%) wyznania mojżeszowego, 14 Ukraińców, a pozostali byli katolikami i Polakami. Z prawnego punktu widzenia tak jak wszystkich obywateli uznanych za zdolnych do noszenia broni obowiązywało odbycie służby wojskowej, tak podczas tej służby zagwarantowane mieli równe prawa bez względu na wyznanie i narodowość. Jednak, co oczywiste, jedynym językiem urzędowym w armii był język polski i żołnierze, zwracając się do przełożonych i w trakcie zajęć, musieli się nim posługiwać. Wedle niektórych danych w latach 20. około 60% żołnierzy Żydów nie znało polskiego, później odsetek ten na pewno znacznie się obniżył, ponieważ większość żydowskich dzieci uczęszczała do szkół państwowych, a więc z językiem polskim, a nawet w szkołach wyznaniowych nauka polskiego była obowiązkowa i w tym języku były wykładane niektóre przedmioty. W wojsku jednak cały czas prowadzono różnego rodzaju „kursy językowe”, łącznie lub równolegle z nauką pisania i czytania dla tych, którzy nie dotrwali do czwartej klasy.
Dla Fleischfarba język nie stanowił problemu, podobnie jak stosowanie się do przepisów religijnych, jako że po odejściu z domu, zapewne nie przestrzegał zasady koszerności i szabasu ani świątecznych rytuałów. W skali całej armii mniej język, a bardziej zróżnicowanie wyznaniowe stanowiło pewien problem. Jak pisze Tadeusz A. Kowalski w opracowaniu Mniejszości narodowe w siłach zbrojnych II Rzeczypospolitej Polskiej (1918-1939), przestrzeganie kalendarza dni świątecznych prowadziło de facto do pewnego uprzywilejowania żołnierzy innych wyznań niż stanowiące znaczącą większość rzymskokatolickie. Wszyscy bowiem z natury rzeczy „mieli wolne” w dni świąt katolickich, ale w święta obchodzone w obrębie wyznania mojżeszowego, prawosławnego czy greckokatolickiego, wolne mogli mieć tylko żołnierze odpowiednich wyznań. W wielu jednostkach wojskowych nie tylko zakłócało to normalny tok służby, ale mogło prowadzić do konfliktów. Np. wedle rozkazu dowódcy 12 pp z 1938 r. „szeregowi wyznania mojżeszowego” mogą korzystać ze świątecznych urlopów podczas katolickiej Wielkanocy, choć przysługujące im dni wolne z okazji Pesach przypadały w innym czasie. Podobnie było z katolickimi i prawosławnymi terminami świąt Bożego Narodzenia czy z drugim świętem żydowskim, tj. świętem Sukkot (Szałasów), gdy tylko Żydom przysługiwał urlop. Kolejny problem miał związek zjedzeniem, ponieważ ani w 12 pp, ani w żadnej jednostce, nie można było prowadzić osobnej kuchni koszernej, nawet na czas ważnych świąt. Dowódca pułku zarządzał więc, aby ci żołnierze Żydzi, którzy nie wyjeżdżali na urlop z okazji świąt, mogli spożywać świąteczne posiłki w gminie żydowskiej w Wadowicach, której przekazywano strawne za każdego żywionego żołnierza. Dla dowódców i służb kwatermistrzowskich była to prawdziwa łamigłówka. Oczywiście sami żołnierze, w tym i Fleischfarb, specjalnie się tym nie przejmowali.
Głównym odstępstwem od równouprawnienia było stosowanie ograniczeń w zasadzie był to numerus nullus – we wcielaniu poborowych Żydów, Ukraińców i Niemców do niektórych rodzajów broni, jak marynarka, lotnictwo czy artyleria, specjalistycznych pododdziałów, jak łączność czy KOP oraz numerus clausus w szkołach podoficerskich. Wynikało to nie tyle z ksenofobii, co z ograniczonego zaufania, zwłaszcza wobec Ukraińców i Niemców. Z egzystencjalnego punktu widzenia nie miało to znaczenia dla żołnierzy objętych ograniczeniami. Internowanie w połowie sierpnia 1920 r., gdy ofensywa Armii Czerwonej osiągnęła apogeum, kilku tysięcy oficerów i żołnierzy Żydów, których przez miesiąc trzymano w obozie w Jabłonnie koło Warszawy, było jednorazowym epizodem. Później do takich drastycznych działań już nie dochodziło, ale, w atmosferze mocno nasyconej antysemityzmem i ksenofobią, więcej zależało od konkretnych osób – żołnierzy i oficerów – niż od litery prawa i regulaminów. Choć szczyt antyżydowskich wystąpień przypadał, jeśli nie liczyć wojen 1918-1920, na lata 1936-1937, to zapewne wszędzie zdarzały się wypowiedzi antysemickie zarówno ze strony kolegów żołnierzy, jak i kadry, głównie podoficerów i młodszych oficerów, czyli tych, którzy mieli bezpośredni kontakt z żołnierzami. Najbardziej mogli zaszkodzić żołnierzowi jego najbliżsi zwierzchnicy, np. przez częste wyznaczanie do szczególnie uciążliwych zajęć. Problem antysemityzmu, czy, szerzej rozpatrując, sprawa ksenofobii w armii II Rzeczypospolitej nie była przedmiotem szczegółowych badań. Nie ma jednak przekazów, ażeby w trakcie służby dochodziło do poważnych nadużyć czy ekscesów na szerszą skalę. Adolf Rudnicki, wyczulony na przejawy antysemityzmu, w swojej na poły autobiograficznej powieści Żołnierze, wydanej w 1933 r., opisuje lekceważenie i szyderstwo okazywane Żydom i Ukraińcom, ale nie wspomina o żadnych wypadkach „czynnego antysemityzmu”, wyrażającego się np. fizyczną agresją ze strony kolegów czy przełożonych.
Pilny poszukiwacz śladów antysemityzmu zapewne zwróciłby uwagę na stwierdzenie zawarte w Sprawozdaniu z wyszkolenia za okres letni 1938 r., sporządzonym przez dowódcę 12 pp płka Aleksandra Stawarza: „Stan moralny i fizyczny — z wyjątkiem jednostek, a głównie żydów – bardzo dobry”. Być może sformułowanie to wynikało z rasowych uprzedzeń pułkownika, ale równie dobrze z faktycznej postawy niektórych żołnierzy Żydów, którzy – choćby z racji poczucia obcości i niechętnego czy wręcz wrogiego do nich stosunku – mogli być mało gorliwi w wykonywaniu rozkazów. O jednym z bohaterów powieści, niejakim Rosenbergu, Rudnicki pisze: „nie było w tym człowieku entuzjazmu”. Trudno się dziwić. W przypadku 12 pp pewną rolę w poprawie samopoczucia żołnierzy Żydów mógł odgrywać fakt, że dowódcą V Okręgu Korpusu, któremu pułk podlegał, był gen. Bernard Mond, chrześcijanin żydowskiego pochodzenia, że lekarzem pułkowym był dr Leopold Goldberg, a jedne z koszar nosiły imię płka Berka Joselewicza. Były to wprawdzie koszary mniej „honorowe”, gdyż mieściły się w nich magazyny żywnościowe, ale zawsze. Z uwagi na imię i nazwisko nawet najmniej wykształceni i najgłupsi żołnierze wiedzieli, że był Żydem, choć pewnie mało kto z nich był świadom, dlaczego tak tego „żydka” uhonorowano.
Nie wiem jak na to wszystko reagował Fleischfarb, z jednej strony prawdopodobne antysemickie „odzywki” kaprala czy nawet porucznika, z drugiej koszary nazwane imieniem żydowskiego bohatera polskich zmagań o niepodległość. Na pewno jednak nic złego mu się nie stało, bo pozostałby po tym jakiś ślad w powojennych życiorysach. Służąc w wojsku, miał natomiast okazję poprawić kondycję fizyczną, tym bardziej, że w armii przykładano dużą wagę do sportu, oraz posiąść – nawet jeśli był tylko „szarym piechurem ” – nowe umiejętności, zwłaszcza posługiwania się bronią, choć na pewno nie były to specjalnie wyrafinowane urządzenia. Poznał też na własnej skórze zasady dyscypliny i miał okazję obserwować techniki dowodzenia grupą. Z punktu widzenia rewolucjonisty ta wiedza i umiejętności były bardzo cenne. Nie można wykluczyć, że pobyt w koszarach dodatkowo osłabił jego zapał polityczny, a na pewno utracił w tym czasie kontakt z towarzyszami i przyjaciółmi. W dodatku, akurat wtedy, kiedy „poszedł w kamasze”, polski ruch komunistyczny znalazł się w momencie krytycznym: na rozkaz Stalina rozwiązano KPP pod zarzutem bycia „agenturą piłsudczykowską” i w ramach Wielkiej Czystki zakończono likwidowanie jej kierownictw a przebywającego w Związku Sowieckim. Gubili się w tym wszystkim nawet doświadczeni działacze, tym bardziej musiał czuć się zagubiony osamotniony szeregowiec.
Pobyt Fleischfarba w wojsku zbiegi się ze stopniowym, ale dosyć szybkim, wzrostem napięcia międzynarodowego: poczynając od anszlusu Austrii w marcu 1938 r., przez oddanie na przełomie września i października Czechosłowacji pod kontrolę III Rzeszy z równoczesnym wejściem polskich wojsk na Śląsk Zaolziański, utworzenie w marcu 1939 r. niepodległego państwa słowackiego, będącego satelitą Niemiec i zajęcie przez Węgry Rusi Zakarpackiej, aż po wypowiedzenie przez Hitlera układu z Polską i twardą replikę min. Józefa Becka. Potem był już tylko traktat Ribentropp-Mołotow.
Rozkazem Głównego Inspektora Sił Zbrojnych marsz. Śmigłego-Rydza z 23 marca 1939 r., 12 pp, jako część 6 Dywizji Piechoty, wszedł w skład Armii „Kraków”, a dokładniej – Grupy Operacyjnej „Bielsko”, której dowódcą został gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz. Wedle planu działania GO „Bielsko” miała być osłoną „kierunku na Kraków od południowego zachodu”, jej północne skrzydło zostało oparte o Lasy Pszczyńskie, a południowe o Beskid Śląski. III batalion miał tworzyć odwód GO, a pozostała część pułku – znaleźć się w odwodzie dowódcy Armii „Kraków”. Po naborze nowego rocznika przez całą późną wiosnę i lato trwały intensywne ćwiczenia w terenie, ze szczególnym natężeniem od 24 lipca do 24 sierpnia: budowano umocnienia polowe, odbywały się ćwiczenia aplikacyjne z oficerami, które prowadził gen. Mond. Nie udało mi się ustalić, w którym pododdziale służył Fleischfarb, ale z relacji jego siostry Marii wynika, że w sierpniu jego jednostka znajdowała się w rejonie Pszczyna-Rybnik, ponieważ stamtąd przysłał kartkę do rodziców. Być może należał więc do 6 kompanii, która 6 lipca dotarła w rejon pozycji pszczyńskiej. W rozkazach GISZ z 24 i 26 sierpnia, które nakazywały częściową mobilizację zarządzono, iż 12 pp ma pozostać w Wadowicach, ale niektóre jego pododdziały (m.in. wspomniana 6 kompania) znalazły się w okolicach Pszczyny, a inne (III batalion) w Kętach. Główne siły pułku stacjonowały w pobliżu Wadowic: I batalion w Jaroszowcach, a II batalion w Choczni.
Jednostki znajdujące się na wysuniętych pozycjach rozpoczęły walki z najeźdźcą rankiem 1 września. Tego dnia I batalion został przerzucony na południe w rejon Suchej i Jordanowa, a II batalion obsadził Myślenice. Obie jednostki starały się zablokować atak silnych ugrupowań niemieckich, które ze Słowacji parły w stronę Krakowa, jednak już w pierwszych dniach w istocie toczyły walki odwrotowe. W nocy z 7 na 8 września pułk przeprawił się przez Dunajec i wycofywał dalej na wschód, a 11 września przekroczył San. Następnego dnia dowództwo GO rozważało możliwość przebicia się w kierunku Lwowa, przyjmując, że na tym etapie działań najważniejsze będzie uchwycenie rejonu Lubaczów-Cieszanów. 15 września do pułku, walczącego pod nowym dowództwem ppłka Mariana Strażyca, który objął jednostkę dopiero w sierpniu, dołączył III batalion, a więc jednostka została skompletowana. Przez parę dni, w mozolnych walkach powoli przebijano się w planowanym kierunku, ale całemu zgrupowaniu – które w rzeczywistości szło już w rozsypkę – coraz realniej groziło znalezienie się w kotle, ponieważ wojska niemieckie działające na północ od trasy marszu Armii „Kraków”, szybko posuwały się na wschód. Rano 20 września resztki 6 DP – w tym 12 pp, który szedł na czele głównej kolumny – dotarły do kompleksu lasów Werchrata leżącego na północny-wschód od Cieszanowa. Straty były duże, ale przede wszystkim pododdziały uległy znacznemu rozproszeniu. Np. w I batalionie pozostały tylko dwie kompanie liczące w sumie około 160 żołnierzy. Wojsko było wymęczone trwającymi ponad dwa tygodnie wytężonymi marszami w trudnych warunkach, licznymi przeprawami i wieloma potyczkami. Nie tylko szeregowcy czy podoficerowie, ale nawet oficerowie z dowództwa pułku i dywizji byli zdezorientowani, łączność z innymi jednostkami mocno szwankowała, a GO jako związek bojowy właściwie już nie istniała. Wiedziano też, że od trzech dni trwa najazd Armii Czerwonej, co dopełniało grozy położenia. Już przed południem tego samego dnia pojawił się niemiecki parlamentariusz i w imieniu dowódcy 2 Dywizji Pancernej wezwał Polaków do kapitulacji, grożąc, że w przeciwnym razie rejon dyslokacji dywizji zostanie zbombardowany. Około godz. 15.00, po odprawie z dowódcami pułków i batalionów, gen. Mond, jako dowódca 6 DP podjął decyzję o kapitulacji.
i Dżambuł
Zapewne jeszcze zanim dotarł do Krakowa, miał gotowy plan: przedostać się na Wschód, na tereny zajęte przez Sowietów. Tak w każdym razie przedstawił to rodzinie. Jednak rodzice i siostry pozostali na miejscu, być może dlatego, że stan zdrowia ojca był już bardzo zły. Żona Fryda również nie chciała z nim uciekać. Według tego, co Fleischfarb opowiadał Justynie w 1942 r., Fryda powiedziała mu, że woli zostać ze swoim pryncypałem, co potwierdzałoby opinię o jej stosunku do męża. Nie uległa też namowom swojej siostry, Fejgi, która wraz z mężem postanowiła przedostać się przez zieloną granicę do Lwowa. Na Wschód uciekały wówczas dziesiątki tysięcy Żydów obawiających się nazistowskiego rasizmu, choć o ostatecznym rozwiązaniu nikt oczywiście wówczas nie myślał. Sami naziści zresztą jeszcze go nie planowali. Uciekali też, zarówno z obawy przed reżimem okupacyjnym, jak i w „ideologicznym odruchu”, liczni komuniści nie tylko żydowskiego pochodzenia. Trudno powiedzieć, jakimi motywami kierował się Fleischfarb. Maria wspominała, jak powiedział, żegnając się z matką, że „idzie tam, gdzie jest jego miejsce”, a więc oceniał sytuację raczej jako komunista, niż jako Żyd.
Pierwsza próba przekroczenia kordonu nie powiodła się i został zatrzymany przez Niemców. Uciekł jednak ponownie, jak pisał później w życiorysie, i szczęśliwie przedostał się pod okupację sowiecką, choć on sam na pewno inaczej definiował to, co działo się na ziemiach zagarniętych przez Armię Czerwoną, a wnet wcielonych do Związku Sowieckiego. Dla Fleischfarba sowiecka okupacja była zapewne po prostu ważnym krokiem ku utworzeniu Polskiej Republiki Rad, a w każdym razie przesunięciem na zachód granic Pierwszego Państwa Robotników i Chłopów. Wiosną 1940 r. nawiązał kontakt z rodziną, przysłał co najmniej jedną kartkę pocztową do rodziców, a drugą do Frydy, ale nie udało mi się ustalić czy łączność była dwustronna. Z rodzicami zapewne tak, gdyż – jak relacjonowała Justyna Światło – wiedział, choć zapewne bez szczegółów, że wieczorem 6 marca 1940 r., we własnym domu (mieszkaniu) zmarł ojciec. Był „płucno chory”, jak to określono w Księdze zgonów miejskiego Urzędu Zdrowia.
Jak wynika ze znanych mi świadectw Fleischfarb nie zatrzymał się we Lwowie czy w innym większym mieście, co czynili właściwie wszyscy komuniści, którzy przedostali się na Wschód. Po latach twierdził, że gdy zobaczył, jaki jest stosunek władz sowieckich „do starych komunistów polskich”, postanowił „nie przyznawać się” do swojej przeszłości kazetemowskiej. Nawet jeśli motywację tę przyjął post factum, to rzeczywiście w żadnych dokumentach ani wspomnieniach komunistów z ziem zagrabionych przez Moskwę Fleischfarb nie występuje. Tylko jednemu ze znajomych wydawało się, że widział go na ulicy we Lwowie. Sam powiedział Błażyńskiemu, że pojechał do kuzyna, który był rolnikiem i mieszkał na Tarnopolszczyźnie, we wsi Brzozów. Z ankiety złożonej w maju 1949 r. w MBP wynika, że ów kuzyn był przewodniczącym selsowietu, a więc przedstawicielem władzy najniższego szczebla. Miał tam pracować – być może u tegoż kuzyna – ponieważ, jak mówił Błażyńskiemu, „bardzo lubię pracę na roli i na łonie natury”. Nie znalazłem żadnych potwierdzeń tego faktu i jest to najdłuższa luka w życiorysie dorosłego Fleischfarba. Załóżmy jednak, że tak rzeczywiście było jak opowiadał 15 lat później.
Gdy dowiedział się o śmierci ojca postanowił ściągnąć do siebie matkę, może liczył na to, że uda mu się namówić do wyjazdu także siostry i Frydę. Z relacji Justyny wynika, że miał się zwrócić do NKWD o zezwolenie na wyjazd do Krakowa. Błażyńskiemu wspominał, że prośbę taką zgłosił oficerowi mobilizacyjnemu, gdy został wezwany do odbycia służby wojskowej: „dwa tygodnie później zostałem aresztowany” i deportowany. W żadnych dokumentach z lat późniejszych Fleischfarb nie podaje daty zatrzymania i deportacji, ale dzięki pomocy moskiewskiego Stowarzyszenia „Memoriał”, organizacji niezwykle zasłużonej do poznawania losów Polaków w Związku Sowieckim, udało mi się otrzymać wypis z archiwum milicji obwodu niżniegorodskiego. Wedle niego Fleischfarb został aresztowany 30 czerwca 1940 r. przez wydział IV Zarządu NKWD obwodu tarnopolskiego i na podstawie art. 80 Kodeksu Karnego ZSRR („nielegalne przekroczenie granicy”) skazany na mocy decyzji administracyjnej na pobyt w „poprawczym obozie pracy” (ITŁ — Isprawitelno-Trudowoj Łagier). Po parotygodniowym pobycie w więzieniu w Tarnopolu, 26 lipca trafił do Unżenskiego ITŁ. Na podstawie zbieżności czasowej należy sądzić, iż znalazł się w „trzeciej fali” masowych deportacji obywateli polskich. Fala ta, która ogarnęła wszystkie tereny wcielone do Związku Sowieckiego, nastąpiła w dniach 29 czerwca — 1 lipca 1940 r. i objęła prawie wyłącznie „bieżeńców”, takich jak Fleischfarb. Na ogólną liczbę około 76 tys. deportowanych (wedle danych wojsk konwojowych NKWD), aż 85% stanowić mieli Żydzi, co było o tyle naturalne, że to oni właśnie najczęściej uciekali przed Niemcami.
Tak czy inaczej Izak Fleischfarb znalazł się obwodzie gorkowskim (ze stolicą w mieście Gorkij), gdzie ulokowano stosunkowo niewielu specpierieseleńców, bo zaledwie 900 (w tym 790 Żydów). Ściślej mówiąc, znalazł się w rejonie Semienowo, w osiedlu Suchobezwodnoje, a jeszcze dokładniej – w punkcie obozowym nr 23 Unżenskowo Łagiera NKWD, który stanowił cząstkę Archipelagu Gułag. W ankiecie z maja 1945 r. zapisał to jako Lespromchoz, czyli „kołchoz przemysłu leśnego”. Kak zwal, tak zwał – Fleischfarb znajdował się po prostu w obozie pracy, która polegała na ścince i obróbce drzewa. Kalkulacja była prosta – za dostarczony surowiec NKWD inkasował pieniądze od Ludowego Komisariatu Przemysłu Leśnego (Narkomles), a przymusowym robotnikom oferował wyrko i strawę, której ilość i jakość zależała od procentu wykonanej normy. Nazywało się to chozrasczot, czyli rachunek ekonomiczny. Pozytywną stroną deportacji było to, że znalazł się poza zasięgiem nazistowskiej machiny śmierci i nie podzielił losu tych Żydów, którzy w latach 1941-1943 zginęli z rąk żołnierzy z Einsatzgruppen i funkcjonariuszy ukraińskiej policji pomocniczej.
W żadnym ze znanych mi tekstów Światło nie wspomina o pracy w owym kołchozie, ale w cytowanej wcześniej ankiecie, w rubryce „w jakim charakterze” wpisał — „brygadier”. Natrafiłem na tylko jedną relację dotyczącą tego, w sumie ponad rocznego pobytu w obozie. Sporządzono ją 24 października 1954 r., a więc dzień przed oficjalnym powiadomieniem polskiej opinii, że zdrajca Światło, wieloletni agent amerykański, po wypełnieniu swego nikczemnego zadania, uciekł za granicę. Można zatem sądzić, że albo do jej autora dotarli ludzie z MBP gwałtownie poszukujący materiałów dyskredytujących „renegata”, albo (co bardziej prawdopodobne) autor ów – Michał Wanderer, w chwili sporządzania relacji warszawski adwokat – zgłosił się samorzutnie. Dzięki „rozmowom ze znajomymi i krewnymi”, którzy słuchali Radia Wolna Europa, dowiedział się bowiem, że Światło nazywał się Fleischfarb, skojarzył sobie drugie z tych nazwisk z pobytem w „punkcie obozowym nr 23”, a „słysząc obecnie, że Fleischfarb miał należeć przed wojną do młodzieżowego ruchu rewolucyjnego, pragnę stwierdzić, że postępowanie jego (...) nie wskazywało na jakąkolwiek ideowość”. Niezależnie od powodu, z jakiego to świadectwo powstało, jest zapewne skażone negatywnym stosunkiem do przedmiotu informacji. Niemniej wydaje się wiarygodne.
W opinii Wanderera Fleischfarb jako brygadzista zachowywał się niegodnie: jego decyzje „często były niesprawiedliwe”, „w podnieceniu nie umiał zachować umiaru, ani w słowach, ani w ruchach”, starszych od niego nieraz „napędzał ordynarnymi słowami”, „straszył izolatorem i karną porcją chleba”, a nawet „uciekał się do rękoczynów”. Miewał utarczki z tymi członkami brygady, którzy „uważali się za pokrzywdzonych” przyznanym im przez brygadzistę zbyt niskim wskaźnikiem wykonania norm lub z tymi, którym odmawiał skierowania na komisję lekarską. W jednym przypadku więzień, który oddalił się z miejsca pracy i rozpalił ognisko, aby podgrzać posiłek, został na tym przyłapany przez Fleischfarba. Uciekając przed nim, nie zauważył, iż przekracza granicę zony wówczas śmiertelnie postrzelił go strażnik. „Ja osobiście – pisał Wanderer – nie zaznałem od Fleischfarba niczego złego czy dobrego”, ale postępowanie brygadzisty oceniał, jak widać, jednoznacznie źle. Zwracał jednocześnie uwagę, że „w danych specyficznych warunkach kierowanie grupą przypadkowo dobranych, zróżniczkowanych mentalnością, wiekiem i zdrowiem ludzi nie jest rzeczą łatwą”. Taki jest już los brygadzisty, że najczęściej traktowany jest jako najbliższy „władca”, osoba, która wykorzystuje swoje uprzywilejowanie, częściej szkodzi niż pomaga.
Jeśli obraz nakreślony przez Wanderera jest prawdziwy, to można powiedzieć, że w roli nadzorcy i kierownika grupy przymusowych robotników, Fleischfarb – będąc formalnie jednym z nich – wykazał cechy, na które dotąd nie zwrócono uwagi: brutalność, bezwzględność, poniżające traktowanie zależnych od niego. Siostry pisały o nim, że bywał uparty i arogancki, czasami nawet wobec rodziców, ale sylwetka, która rysuje się z relacji współwięźnia – bo robotnicy przymusowi byli de facto więźniami – może wskazywać, iż Iziek znacznie się zmienił. Na gorsze. Być może to, że stał się zwierzchnikiem kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu ludzi i to w trudnych warunkach chłodu, wyzwoliło w nim jakieś pokłady zła lub ujawniło kompleksy – niełatwa służba w wojsku – wtedy to on był podwładnym upokorzenie przez żonę, która odmówiła dzielenia z nim losu (i łoża), znalezienie się poza ruchem, w który tak bardzo się angażował. Nie wiem, czy warto dłużej psychologizować, ale niewątpliwie trzeba o tym wspomnieć.
Niekiedy pojawiają się opinie, że Fleischfarb był w tym czasie tajnym współpracownikiem NKWD, a niektórzy nawet uważają, że był dobrze przeszkolonym funkcjonariuszem działającym „pod przykrywką”, co wynika z jego późniejszej działalności w sowieckich grupach operacyjnych na terenie Polski. Na to, że był funkcjonariuszem, nie ma jak dotąd żadnych dowodów i jest to, moim zdaniem, prawie wykluczone. Już bardziej prawdopodobna jest pierwsza hipoteza. Niestety, bez dostępu do operacyjnych dokumentów sowieckich jej udowodnienie jest niemożliwe. Można przyjąć też inne założenie, według mnie zasadne, choć też trudne do udowodnienia, że związki Fleischfarba z NKWD nosiły charakter – wedle nomenklatury, którą później posługiwał się także Światło – „kontaktu operacyjnego”. Jako brygadzista zobowiązany był bowiem, co oczywiste, do szczegółowego informowania funkcjonariuszy o nastrojach i wypowiedziach osób, którymi bezpośrednio zarządzał. Rodzi się, rzecz jasna, pytanie: dlaczego akurat Fleischfarb został brygadzistą i kiedy to się stało? Można dywagować, że objął to stanowisko, ponieważ był młody (25 lat), ale już doświadczony, miał za sobą pełne przeszkolenie wojskowe, brał udział w walkach, był energiczny i zaradny. Może walczył o zdobycie tego stanowiska? Plusem dla niego było też to, że nie miał, jak sądzę, zastrzeżeń do systemu sowieckiego i nie był o takowe podejrzewany, nawet jeśli nie ujawniał, że w „pańskiej Polsce” należał do młodzieżówki komunistycznej (co lepiej było jednak ukrywać). Ale ostatecznej odpowiedzi nie znam.
W każdym razie można chyba sądzić, iż okres zsyłki Fleischfarb przetrwał nie najgorzej, zapewne lepiej niż większość jego podwładnych. No i bez porównania bardziej szczęśliwie niż najbliższe mu osoby, które w 1939 r. nie rwały się do Sowietów. Los specpieriesieleńców i robotników przymusowych był niezwykle ciężki, śmiertelność wśród deportowanych wynosiła nawet do 8% w skali rocznej, a więc na stepach Kazachstanu, w tundrze syberyjskiej, w lasach Republiki Korni czy obwodu archangielskiego – czyli, jak to enigmatycznie określano, „w głębi Związku Sowieckiego” – tysiące ludzi zmarło z chorób i z głodu. Jednak rodzina Izaka została poddana znacznie bardziej okrutnym próbom. Nie licząc wcześniejszych, dotkliwych szykan i represji, które rozpoczęły się wnet po wejściu Niemców do Krakowa, w kwietniu 1940 r. władze niemieckie podjęły decyzję nakazującą ludności żydowskiej opuszczenie miasta, w którym mieli pozostać tylko ci, którzy „ze względu na znaczenie swej pracy” otrzymają specjalne pozwolenie. Do 1 października opuściło Kraków około 32 tys. Żydów, w listopadzie wyrzucono z miasta następnych parę tysięcy, a w końcu lutego 1941 r. zaczęły się wywózki do obozów. W rezultacie wysiedlono z Krakowa około 41 tys. Żydów a tych, którzy mieli „prawo” pozostać, zaczęto przesiedlać do „żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej”, którą zlokalizowano na Podgórzu, na prawym brzegu Wisły. Z dniem 21 marca 1941 r. getto zostało zamknięte i za wybudowanym odpowiedniej wysokości murem znalazło się ponad 20 tys. osób, które gnieździły się w domach o niskim standardzie, uprzednio zamieszkiwanych tylko przez 3 tys. ludzi, w dużej części Polaków. Ich z kolei przeniesiono na „żydowskie ulice” w samym Krakowie. W 1942 r. organizowano kolejne transporty do obozów zagłady tych osób, którym nie przedłużono prawa pobytu – w marcu około 1,5 tys., na przełomie maja i czerwca 1942 r. około 7 tys., 28 października 1942 r., gdy getto liczyło już tylko niewiele ponad 12 tys. mieszkańców, przeprowadzono jeszcze jedną wielką akcję, wysyłając na śmierć około 4,5 tys. osób. Transporty na ogół kierowano do obozu zagłady w Bełżcu. W czasie tych akcji ponad 1 tys. osób zabito na miejscu, w getcie. Kurczyła się nie tylko liczba ludności, ale i – w rytm wywózek – zmniejszał się obszar getta a warunki bytowe stawały się coraz trudniejsze. 13 marca 1943 r. nastąpiła kolejna akcja likwidacyjna: około 2 tys. wywieziono do Auschwitz, ponad 2 tys. zginęło na miejscu, a pozostałych przy życiu przeniesiono do obozu pracy w rejonie Płaszowa (Zwangsarbeiterlager Plaszow bei Krakau), który 10 stycznia 1944 r. został przemianowany na „normalny” obóz koncentracyjny. Znalezienie się w obozie nie chroniło, rzecz jasna, przed wysyłką na śmierć – 14 maja 1944 r. wywieziono stąd do Auschwitz prawie 2.5 tys. osób. Obóz w Płaszowie stał się w ciągu 1944 r. także obozem etapowym dla tysięcy Żydów słowackich i węgierskich oraz Romów. Wszyscy oni trafili stąd do komór gazowych w Auschwitz. W osobnej części obozu więziono także Polaków. W drugiej połowie października 1944 r. obóz został zlikwidowany, a pozostałych przy życiu więźniów żydowskich (w tym niemal 1 tys. z tzw. listy Schindlera) przewieziono do obozów w Gross-Rosen i Auschwitz.
Nie zdołałem, niestety, odnaleźć właściwie żadnych przekazów dotyczących Fleischfarbów. Nazwiska tego nie wymieniają autorzy podstawowych opracowań o wojennych losach Żydów krakowskich – Katarzyna Zimmerer (Zamordowany świat. Losy Żydów w Krakowie, 1939–1945) i Aleksander Biberstein (Zagłada Żydów w Krakowie) – którzy ze szczegółami opisują tragiczny żywot dziesiątek tysięcy ofiar nazistowskiego bestialstwa. Na podstawie znanych mi dokumentów wiem, że Fryda była na liście osób przeznaczonych do wysiedlenia do getta, a Cyla w lutym 1941 r. ubiegała się (wraz z mężem) o wydanie kenkarty. Nie wiem więc, czym się zajmowali – poza tym, że musieli, jak wszyscy, walczyć o przeżycie – gdzie mieszkali po utworzeniu getta, czy uczestniczyli np. w konspiracji żydowskiej. Można sądzić, że siostry będące w „wieku produkcyjnym” (najstarsza miał nieco ponad 30 lat, najmłodsza 20) miały jakąś pracę, co było o tyle ważne, że dzięki temu zwiększała się szansa przeżycia. Cyla mogła mieć ponadto oparcie w mężu, wykwalifikowanym robotniku, a więc częściowo był „chroniony” jako osoba przydatna dla wysiłku wojennego Rzeszy. Z pojedynczych wzmianek w dokumentach i relacjach wynika, że matka, Rebeka Fleischfarb, trafiła do transportu do Bełżca w 1942 r., a Fryda, wedle jednego z przekazów, znaleźć się miała w „ostatnim transporcie” do Auschwitz, gdzie zginęła. Przez określenie „ostatni transport” należy chyba rozumieć selekcję przeprowadzoną w chwili likwidacji getta, tzn. w marcu 1943 r. Jednak w życiorysie z 1949 r. Światło napisał, że „zginęła w Krakowie”, a więc być może została zastrzelona w jednej z akcji w 1942 lub w 1943 r. Maria, Rachela i Sara trafiły do Auschwitz, ale jedyny źródłowy przekaz na ich temat, jaki znalazłem, to lista kobiet przeniesionych w listopadzie 1944 r. do obozu w Lichtewerde, gdzie usytuowano jedną z kilkudziesięciu filii KL Auschwitz III. Na tej samej liście znajduje się też Cyla (zapisana jako Cylia Perelman), z czego można wnosić, że wszystkie trafiły do Auschwitz w tym samym czasie. Sądząc po numerach obozowych, było to w końcu marca 1942 r. Maria, Rachela i Sara przez cały czas zdołały trzymać się razem, co niewątpliwie zwiększało szanse przetrwania. Być może razem z nimi była też cały czas czwarta siostra, która przeżyła wielki dramat: najpierw w selekcji 3-letnia córka została skierowana na śmierć, jakiś czas później (niestety, w relacji Marii brak dat) urodziła w obozie dziecko, które „wrzucone zostało na jej [Cyli] oczach do kotła z gorącą wodą”. Przetrwała jednak ten szok. Można to uznać za prawdziwy cud, ale wszystkie ocalały! Oczywiście Izak, od kiedy został wywieziony z Tarnopolszczyzny, nie wiedział nic o losie najbliższych, a wiadomości o skali tragedii, którą później nazwano holokaustem i sklasyfikowano jako ludobójstwo, zaczęły docierać do tych, którzy byli w Związku Sowieckim właściwie dopiero wtedy, gdy Armia Czerwona znalazła się na Ukrainie.
W kilka miesięcy po zamknięciu matki, żony i sióstr w getcie na Podgórzu, dzielnicy dobrze znanej Fleischfarbowi, jego sytuacja uległa radykalnej poprawie. W ślad za układem zawartym 30 lipca 1941 r. między gen. Władysławem Sikorskim, premierem Rządu Polskiego na uchodźstwie, a Iwanem Majskim, ambasadorem sowieckim w Londynie, 12 sierpnia Prezydium Rady Najwyższej Związku Sowieckiego wydało dekret o amnestii dla obywateli polskich. Tego samego dnia Rada Komisarzy Ludowych ZSRR i Biuro Polityczne KC WKP(b) przyjęły wspólną uchwałę „O trybie zwalniania i skierowywania obywateli polskich zgodnie z [powyższym] dekretem”. W ciągu kilkunastu dni rozpoczęło się zwalnianie więźniów, robotników przymusowych i specpieriesieleńców, a wszyscy teoretycznie dostali prawo swobodnego zamieszkania na terytorium państwa sowieckiego (z wyjątkiem „stref specjalnych” i „miast zamkniętych”). Do końca września, a więc, biorąc pod uwagę warunki i odległości, stosunkowo szybko, zwolniono – według danych sowieckich – około 265 tys. osób. Każda z nich miała otrzymać w lokalnych placówkach NKWD bilet kolejowy oraz pieniądze na podróż (po 15 rb. dziennie na osobę). Zwalnianych ogarnęła, jak należało się spodziewać, gorączka wyjazdowa i dziesiątki tysięcy osób starały się, niemal jednocześnie, dostać na południe Związku Sowieckiego, co oznaczało przede wszystkim Kazachstan i Uzbekistan.
11 września 1941 r. Fleischfarba objęła amnestia i wyjechał do Kazachstanu. Najpierw do obwodu ałmaatyńskiego, a wnet przeniósł się do obwodu dżambulskiego, który był jednym z bardziej popularnych regionów docelowych dla zwolnionych Polaków. Obwód ten leżał na przedgórzu Tienszania, centrum stanowiło spore miasto Dżambuł, ongiś znaczący ośrodek handlowy na słynnym Jedwabnym Szlaku, w wiekach X – XII stolica państwa Karachanidów. Wedle spisów przeprowadzonych przez Ambasadę RP w końcu 1942 r. – a więc już po ewakuacji armii gen. Andersa – w obwodzie przebywało co najmniej 17 tys. obywateli polskich. Jak wynika z późniejszego spisu, prawie 60% było pochodzenia żydowskiego. Historycy zajmujący się losami obywateli polskich w Związku Sowieckim po 1941 r. szacują, że Żydzi stanowili wśród nich około 25%, czyli trzy razy więcej niż w II Rzeczypospolitej.
Na miejscu szybko odtworzyło się grono znajomych, wśród nich m.in. Dawid Blumenkranc, z którym Fleischfarb zaczynał swoją działalność w KZM, a przede wszystkim szwagierka, Fejga Rubin wraz z mężem. Początkowo utrzymywał się z pracy dorywczej w lokalnej fabryce i wraz z Fejgą dorabiali, wypiekając kruche ciastka i sprzedając je na bazarze lub krążąc z nimi po domach. Wedle zgodnych opinii świadków, którzy w 1954 r. spisali swoje relacje dla MBR Fleischfarb opiekował się rodziną i mieszkał razem ze szwagrostwem. Po pewnym czasie, namówiony przez Rubina, przeszedł parotygodniowy kurs szewski organizowany przez lokalną delegaturę Ambasady RP i zaczął zarobkować jako szewc w Artelu Inwalidów Żeleznodorożnik. Ani w życiorysach pisanych przez Światłę, ani w relacjach osób, które go znały w Dżambule, nie ma żadnych wzmianek o armii polskiej, która od sierpnia 1941 r. formowana była w Związku Sowieckim pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Jakkolwiek wcielanie Żydów (także Ukraińców i Białorusinów) napotykało poważne przeszkody zarówno z racji „polityki narodowościowej” samej armii, jak i różnych działań władz sowieckich, w wojsku znalazło się ponad 4 tys. Żydów polskich, a niektóre środowiska syjonistyczne próbowały nawet nakłonić gen. Andersa do utworzenia Legionu Żydowskiego. Fleischfarb najwyraźniej nie podjął starań o znalezienie się ponownie w Wojsku Polskim, a apele syjonistów zapewne nie trafiały mu do przekonania. Nie znalazłem też żadnych śladów świadczących o aktywności politycznej, choć raczej nie mógł już ukrywać swojej komunistycznej przeszłości, grono osób, z którymi miał tam styczność, w zasadzie składało się z takich samych jak on – byłych członków lub aktywnych sympatyków KZM. Jednak Fleischfarb nie figuruje na liście b. członków KPP i KZM, sporządzonej na potrzeby Kominternu w lutym 1943 r. przez Jana Dzierżyńskiego (syna Feliksa), choć przebywał przecież w środowisku komunistycznym, a znaleźli się na niej niedawno poznana Justyna (Justa) Światło – oraz jej brat, Walter. Byli też na owej liście Julia Brystygierowa czy Mieczysław Mietkowski, późniejsi towarzysze z bezpieki.
W lipcu 1942 r., a więc niemal rok po tym, jak Fleischfarb osiadł w Dżambule, zjawiła się tam 23-letnia Justyna Światło. Urodzona w Mielniku nad Bugiem, od 1921 r. mieszkała wraz z rodzicami w Warszawie. Ojciec, pochodzący z Siedlec, był „rymarzem galanteryjnym”, matka nie pracowała zarobkowo. W 1935 r., została usunięta ze szkoły średniej za „działalność antyfaszystowską”, przez co należy rozumieć co najmniej sympatyzowanie z komunizmem. Dwa lata później zdała maturę jako ekstern i podjęła naukę w szkole pielęgniarskiej przy żydowskim szpitalu na Czystem. W tym czasie należała już do KZM, w 1938 r. została aresztowana i w związku z tym znów zwolniona ze szkoły, a po wyjściu z więzienia dorabiała prywatną praktyką pielęgniarską. W październiku 1939 r., wraz z całą rodziną (w tym ze starszym bratem i młodszą siostrą), wydostała się za kordon sowiecko-niemiecki. Kontynuowała naukę i pracowała w szpitalu zakaźnym we Włodzimierzu Wołyńskim, później w sierocińcach w tymże Włodzimierzu i w Borysowie. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej została ewakuowana do miejscowości Łyswa (w obwodzie mołotowskim), gdzie była pielęgniarką w szpitalu wojskowym. Poznała tam m.in. Blumenkranca, który już w 1941 r. pojechał do Dżambułu, ale nie wiem, czy to z jego inicjatywy i ona się tam przeniosła.
Krótko po przyjeździe do Dżambułu poznała Fleischfarba: „odczulam, że (...) interesuje się moją osobą”, a po „kilku rozmowach z nim stwierdziłam, że chłopak [miał już 27 lat] jest niegłupi, ma poczucie humoru, jest bystry i ma dużo wrodzonej inteligencji”. Nie przeszkadzało jej, że nie potrafi „odróżnić twórczości Hessego od Rolanda”, miał natomiast skłonność „do zmagania się ze sobą, ze swoimi słabościami”. Sprawy potoczyły się szybko – „w sierpniu zostałam żoną Fleischfarba”, choć chodziło o stan de facto, a nie de iure, ponieważ ślub urzędowy wzięli dopiero 26 kwietnia 1943 r. Nie miało to doprawdy wielkiego znaczenia, ale interesujące, iż to właśnie z tej okazji – co potwierdza oficjalne pismo dżambulskiego Otdieła Aktow Grażdanskowo Sostojanija – Izak przyjął nazwisko żony, którego zresztą przez około półtora roku miał jeszcze nie używać. Przyjęcie „polskiego nazwiska” jest tym bardziej zastanawiające, że Justyna wspominała, iż jedną z niewielu spraw, które ich wówczas różniły, było „mocne przywiązanie [Izaka] do narodowości żydowskiej, której ja absolutnie nie czułam”. Innym powodem kłopotów były zapewne wspomnienia o Frydzie, a sytuacja była dla Fleischfarba o tyle nieprzyjemna, że siostra jego krakowskiej żony miała poważne zastrzeżenia do nowego związku, przecież nie było wiadomo, co dzieje się z Frydą – może jeszcze żyje? Mniej problemów w nowym stadle sprawiał fakt, iż – jak sam się przyznał Justynie – w czasie pracy na rzecz sowieckiego leśnictwa, „utrzymywał bliższe stosunki” z „niejaką Elą z Poznania”, być może Polką, a na pewno – jak to sam określił – „reakcjonistką”. Odciął się zatem stanowczo od tego związku. W relacjach z Justą nie miał takich problemów, przeciwnie, łączyła ich wspólnota ideowa, aczkolwiek w Dżambule żadne z nich nie było – o ile wiem – aktywne politycznie. Niemniej czytali redagowane przez Wandę Wasilewską i Alfreda Lampe „Nowe Widnokręgi”, pismo wydawane przez środowisko polskich komunistów, które do wiosny 1943 r. było głównym ośrodkiem, wokół którego skupiali się dawni członkowie KPP, KZM czy sympatycy komunizmu rozproszeni „w głębi” Związku Sowieckiego. Zapewne wstąpili do Związku Patriotów Polskich, którym za pośrednictwem polskich komunistów dyrygowali Sowieci, ale nie stali się jego aktywistami. Powstanie ZPP było wynikiem podjęcia przez Stalina ostatecznej decyzji co do losów Polski i jej pełnego podporządkowania Moskwie. W życiu Izaka i Justy oznaczało to ważną zmianę.
Tego samego dnia, gdy wystawiano im akt ślubu, Fleischfarb, który już po raz drugi przyjął obywatelstwo sowieckie pod przymusem (pierwszy raz uczynił to jesienią 1939 r.), został wcielony do trud-armii. Miał łatać a może wyrabiać buty czerwonoarmistom. Czy dlatego właśnie „legalizowali” swój związek, by uniknąć wcielenia?
„kościuszkowiec”
W trud-armii Fleischfarb spędził niespełna trzy tygodnie, po czym stał się, w pewnym sensie, dezerterem: 13 maja, bez zgody przełożonych powrócił do Dżambułu i przyłączył się do transportu, który wyruszył w kierunku środkowej Rosji. Nawet nie pożegnał się z żoną, z którą się rozminął, bo właśnie pojechała go odwiedzić. Zapewne kilka lub kilkanaście dni później znalazł się w Sielcach nad Oką, gdzie – pod dowództwem płka Zygmunta Berlinga, którego Stalin mianował generałem – zaczynano formować zalążek przyszłego Ludowego Wojska Polskiego, czyli I Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W sporządzonym w MBP w listopadzie 1954 r. raporcie, w którym Światło przedstawiony jest jako prawdziwy szwarccharakter, zwrócono uwagę, iż „już w transporcie (...) jest gorliwcem zaprowadzającym porządki, staje się od razu nieodzownym, starszym w grupie”. Niezależnie od intencji autorów raportu można przyjąć za bardzo prawdopodobne, że Fleischfarb, podobnie jak w „punkcie obozowym nr 23”, komenderował i rządził. Oczywiście na skalę „grupy”.
Nie udało mi się zebrać zbyt wielu informacji o jego służbie w dywizji „kościuszkowskiej”. Wiadomo, że znalazł się w 2 pp, który zaczęto formować 24 maja, gdy zapewne był już w Sielcach. Żołnierzom wręczono broń 14 czerwca, a 15 lipca – nieprzypadkowo w rocznicę bitwy pod Grunwaldem cała dywizja złożyła przysięgę. Tym razem nie było „wyznaniowych kłopotów”: odbyła się tylko katolicka msza odprawiana przez ks. mjr Franciszka Kubsza i wszyscy jednakowo zdejmowali nakrycia głowy. Zresztą na około 14,4 tys. żołnierzy i oficerów, wedle oficjalnych danych było niewiele ponad 400 Żydów, a więc proporcjonalnie mniej niż w armii II Rzeczypospolitej. Mimo licznych ankiet i życiorysów, które składał Światło, nie jest dla mnie jasne, do którego pododdziału trafił na początku istnienia dywizji. W wykazie żołnierzy odznaczonych za udział w bitwie pod Lenino wymieniony jest jako dowódca drużyny w plutonie łączności. Ponieważ na szczeblu plutonu – nie mówiąc o drużynie były tylko stanowiska „liniowe”, więc i on zapewne takie zajmował. W dywizji służyło prawie 4 tys. żołnierzy, którzy przeszli przez Wojsko Polskie, a więc staż żołnierski i wojenny Fleischfarba nie był niczym nadzwyczajnym, zapewne jednak nie od razu ze strzelca w wadowickim 12 pp stał się plutonowym. Podczas bitwy Blumenkranc widział go na punkcie obserwacyjnym dowódcy dywizji i określił, iż był „telefonistą Dowódcy Dywizji”, ale myślę, że zajmował się tam łącznością z dowództwem macierzystego pułku. Pobyt w dowództwie dywizji nie znaczył, że w czasie bitwy Fleischfarb nie mógł być blisko lub nawet wśród walczących w pierwszej linii. Ale o jego udziale w walce a 2 pp nacierał w pierwszym rzucie – nie mam żadnych informacji. Ponieważ jednak, razem z ponad setką innych żołnierzy, odznaczony został Bronzowym (taka była wówczas pisownia) Medalem Zasłużonych na Polu Chwały, należy sądzić, iż wyróżnił się w czasie walki. Albo sprawnie telefonując w sztabie, albo odważnie atakując. A może i jedno, i drugie. Warte odnotowania jest to, że medale wręczano 11 listopada, a datę oficjalnego święta państwowego II Rzeczypospolitej wybrano w celach kamuflażowych. Dodam, że to święto uroczyście obchodzono jeszcze w 1944 r., Stalin przysłał z tej okazji depeszę, natomiast 15 sierpnia 1944 r., w rocznicę zwycięskiej bitwy pod Warszawą w wojnie polsko-bolszewickiej, w Lublinie odbyła się defilada. Jednak, prawdę mówiąc, wówczas Stalin gratulacji już nie przysłał.
Zapewne przed bitwą Fleischfarb odbył krótki kurs dla oficerów politycznych, ponieważ z dniem 22 października – a więc niespełna dziesięć dni po krwawej łaźni, jaką była bitwa pod Lenino i jeszcze przed otrzymaniem medalu – ze stopniem chorążego został zastępcą dowódcy kompanii łączności do spraw polityczno-wychowawczych. Na początku lipca 1944 r., na krótko przed przekroczeniem Bugu, który miał być teraz zamiast Zbrucza rzeką graniczną, Światło został przeniesiony (w ramach tego samego 2 pp) do Samodzielnego Dywizjonu Artylerii Samochodowej (SDAS) na stanowisko instruktora, czyli zastępcy szefa zespołu oficerów polityczno-wychowawczych, zwanych w skrócie „pol-wych” lub politrukami. W SDAS jego zwierzchnikiem był kpt Aleksander Szaraburin, oficer sowiecki. Korpus oficerów polityczno-wychowawczych I Dywizji był prawdziwą wylęgarnią przyszłej elity komunistycznej Polski. Kogóż tam nie było – Piotr Jaroszewicz, Stefan Matuszewski, Kazimierz Witaszewski, Walenty Titkow, Zygmunt Bauman, Stanisław Wohl, Stanisław Ehrlich, Marek Fritzhand, Konrad Świetlik, Marian Muszkat, Mieczysław Mietkowski, Juliusz Burgin, Władysław Matwin, Anatol Fejgin, Karol Bąkowski, Włodzimierz Sokorski, Marian Naszkowski, Jerzy Putrament, Jakub Prawin, Adam Bromberg... Późniejsi ministrowie (a nawet jeden premier), sekretarze ważnych instancji partyjnych, profesorowie uniwersytetów, artyści, wydawcy, pisarze, generałowie. I ubecy. Zaczęło się skromnie od siedmiu osób w momencie tworzenia dywizji, ale w końcu 1943 r. korpus liczył już ponad 330 oficerów. Jak obliczył Władysław Honkisz, autor monografii o oficerach politycznych, około połowę stanowiły osoby powiązane przed wojną z komunizmem (choć nie wszyscy byli „regularnymi” członkami KPP czy KZM), a niemal 60 osób było narodowości żydowskiej.
Nie wiem, czy i na ile Fleischfarb uczestniczył w życiu polityczno-towarzyskim politruków. Od zakończenia bitwy pod Lenino aż do lipca 1944 r. wojsko, rozrastające się stopniowo do korpusu, a potem armii, nie walczyło na pierwszej linii. Najpierw wylizywało się z ran odniesionych nad rzeczką Miereją, potem organizowano szkolenia i ćwiczenia, niezbędne także dlatego, że od wiosny 1944 r. i odkąd znaleźli się na ziemiach II Rzeczypospolitej, wcielano tysiące nowych żołnierzy. Odbywały się też kursy i odprawy oficerów pol-wych na różnych szczeblach. Była więc okazja do spotkań czy do składania sobie wizyt. Być może Fleischfarb brał udział w gorących debatach, które wówczas toczono nad kształtem przyszłej Polski, nad rolą komunistów i wojska. Niektórzy oficerowie z dywizji „kościuszkowskiej” uważali się za coś w rodzaju legionistów Piłsudskiego, zamiast „My, pierwsza brygada” śpiewali „My, pierwsza dywizja” i byli przekonani, że po wojnie będą mieli do odegrania ważną rolę. Niewiele się pomylili, choć służyli zniewoleniu Polaków przez komunizm, a nie budowie prawdziwie niepodległej ojczyzny. Być może aktywność Fleischfarba w tego rodzaju debatach była ograniczona z przyczyn rodzinnych. W listopadzie 1943 r. do armii Berlinga zmobilizowana została Justyna, która, mając już spore doświadczenie zawodowe, została – w stopniu sierżanta – siostrą chirurgiczną w 2 Szpitalu Polowym. W styczniu 1944 r. spotkali się: „Widywaliśmy się dosyć często – pisała Justyna – od tego czasu byliśmy blisko siebie”.
Po przekroczeniu Bugu obowiązki politruków zostały znacznie poszerzone. Oczywiście nadal byli politycznymi nadzorcami żołnierzy, mieli dbać o ich właściwe wychowanie polityczne, indoktrynować, zagrzewać do walki, przypominać o obowiązku czujności, „pogłębiać nienawiść do wrogów demokracji”, zachęcać w dążeniu „do osobistego udziału w wyszukiwaniu i niszczeniu” owych wrogów, których ucieleśnieniem była AK. Tłumaczyli swoim podwładnym znaczenie i treść dokumentów PKWN. Musieli jednak udzielać się także poza wojskiem, armia była w tym czasie nawet nie tyle głównym, ile w praktyce jedynym filarem instalującej się dopiero nowej władzy. Stali się więc inicjatorami lub pomocnikami w organizowaniu zalążków administracji, a nawet życia publicznego, oczywiście takiego, jakiego oczekiwali komuniści i Sowieci. W przypadku skromnego oficera politycznego w dywizjonie artylerii nie chodziło, rzecz jasna, o udział w konstruowaniu centralnych instytucji państwowych, ale o działalność na szczeblu gmin i małych miast, w najlepszym razie powiatowych, o udzielanie pomocy w uruchamianiu lokalnych urzędów i rad narodowych. Miało to tym większe znaczenie, iż na sporej części Polski „lubelskiej” nie istniały lub były bardzo słabe zarówno komórki PPR, jak i oddziały Armii Ludowej, a nie wypadało, żeby wszystkim zajmowali się wszechmocni wówczas sowieccy komendanci wojskowi. Ta zewnętrzna, „pozawojskowa” część działalności oficerów politycznych (i przydzielanych im grup żołnierzy), polegała na prowadzeniu akcji propagandowych: organizowaniu wieców i różnego rodzaju „spotkań z ludnością”, druku i kolportażu ulotek czy plakatów. W wielu przypadkach korzystano z pomocy politruków sowieckich i z samochodów propagandowych Armii Czerwonej, wyposażonych w urządzenia nagłaśniające, projektory filmowe, a nawet podręczne drukarnie. Fleischfarb, jak pisał w swoich życiorysach z 1945 i 1949 r., „z ramienia Dywizji” najpierw brał udział w organizowaniu administracji w gminie Irena koło Dęblina, później w powiatach Garwolin i Mińsk Mazowiecki. Pomagał również w tworzeniu lokalnych ogniw milicji.
Po nieudanych walkach o uchwycenie przyczółka na zachodnim brzegu Wisły w rejonie Dęblina, 2 pp wznowił aktywność bojową w końcu sierpnia, a w nocy z 8 na 9 września wraz z całą dywizją rozpoczął walki o Pragę, których pierwsza faza zakończona sukcesem trwała do 15 września, druga – bitwa o Jabłonnę – od 10 do 29 października. Z okresu 11 września – 10 października zachowało się w Centralnym Archiwum Wojskowym 13 meldunków, które w związku z czasową nieobecnością w jednostce kpt. Szaraburina, przekazywał do dowództwa dywizji instruktor polityczny Fleischfarb. Są one krótkie, zawierają najwyżej po kilka informacji, składane były niekiedy parę razy w ciągu jednego dnia, pisał je odręcznie na kartkach wyrwanych z zeszytu. Dotyczą bieżących wydarzeń, zarówno walk, strat i sukcesów w boju, jak i m.in. kolportażu materiałów propagandowych nadesłanych z dywizji (np. „Komunikat oraz ulotkę wydaną przez W[ydział] P[ropagandy] dostarczono na pierwszą linię”), warunków bytowych (np. „wyżywienie normalne”) czy nastrojów (np. „stan moralny baterii bardzo dobry”) wśród żołnierzy.
Jest wśród nich również „Meldunek specjalny” z 13 września, a więc z dnia, w którym w centrum Pragi toczyły się ciężkie walki o dotarcie do brzegów Wisły. Fleischfarb pisze w nim o wiecu z udziałem „do 500” osób, który odbył się w Rembertowie. Było to pierwsze publiczne zgromadzenie po wyparciu z tego miasta Niemców. Przemówienia wygłaszali: autor meldunku, chor. Wójcik z 3 pp, „kpt. z Czerwonej Armii w jęz. rosyjskim”, „kpt. z Czerwonej Armii w jęz. polskim”, a „z ramienia ludności cywilnej” Aleksander Świątkowski z PPR i Julian Bednarczyk z PPS, który zarazem był „delegatem robotniczym fabryki Lidt [?]”. Przemawiał także kpt. Tadeusz Wiśniewski, który – jak to określił Fleischfarb – był „kwatermistrzem I p[ułku] przec[ciw] panc[ernego] zorganizowanego przez AK”. Jak wynika z meldunku, jego autor odbył rozmowę z owym kpt. Wiśniewskim, a na dzień następny zaplanowano konferencję z innymi oficerami AK, którzy „według wstępnych rozmów przeprowadzonych ze mną zgłaszają swój akcept zgłoszenia [się] do Wojska Polskiego”. Tego dnia miało się odbyć także spotkanie z „aktywistami” (zapewne z PPR). Zebrani na wiecu wystosowali list „do żołnierzy”, który podpisali mówcy-Polacy.
W „Meldunku specjalnym” Fleischfarb podał nazwisko dowódcy owego odtwarzanego pułku AK, mjr Rudolfa Mizgiewicza (zapisał to nazwisko jako Mizgalewicz), oraz kpt Edwarda Kapkowskiego (zapisany w meldunku jako Kopkowski), którzy przed wojną byli wykładowcami w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. W zachowanych meldunkach z kolejnych dni nie ma żadnych informacji ani na temat owych narad, ani dalszych kontaktów z oficerami, co nie znaczy, że się one nie wydarzyły. Wspominam o tym epizodzie, ponieważ ilustruje on, oczywiście w nieuniknionym skrócie, zarówno zakres działalności oficerów politycznych, jak i doraźną linię postępowania Sowietów, którą Fleischfarb i inni jemu podobni realizowali.
W nieodległym od Rembertowa Otwocku, w którym Armia Czerwona pojawiła się 29 lipca, Sowieci przez pierwsze dni po wejściu „nie przejawiali – jak pisze Jacek Sawicki w Obroży, monografii podwarszawskiego obwodu AK – jakichkolwiek zdecydowanych antyakowskich posunięć. Prowadzili jedynie obserwację, poznając ludzi i panujące stosunki”. Lokalne struktury AK ujawniły się, w oddziałach „zaczęto rozdawać wcześniej przygotowane legitymacje”, a 1 sierpnia ukazał się nawet pierwszy numer pisma akowskiego „Dzień Polski”. Jeszcze 10 sierpnia, ppor. Bolesław Graf „Sław”, oficer kontrwywiadu, pisał w meldunku do dowódcy IV (otwockiego) Rejonu „Obroży”: „Bolszewicy nazywają oddziały AK powstańcami. Stosunek do członków AK [mają] serdeczny i życzliwy. Chętnie udzielają wszelkich informacji”. Zgadzano się nawet – jak to się działo np. w Karczewie aby jednostki polskie podejmowały służbę porządkową i prowadziły werbunek. Jednak niebawem, pisze Sawicki, „Sowieci rozpoczęli aresztowania w znacznym stopniu rozkonspirowanych żołnierzy i sympatyków Armii Krajowej”, a w odróżnieniu od Niemców, którzy „działali głośno (...) budząc strach i grozę”, NKWD „działało cicho i podstępnie”. Podobnie musiało być i w Rembertowie, a zapewne także w innych miejscach, w których Fleischfarb uprzednio działał. Być może więc wkrótce po nawiązaniu z nim kontaktów, oficerowie AK stali się ofiarami Sowietów. Sawicki szacuje, że z powiatu warszawskiego wywieziono około 200 żołnierzy. W każdym razie dwaj z wymienionych przez Światłę (Mizgiewicz i Kapkowski) znajdują się na listach akowców, którzy zostali „internowani” i wysłani najpierw do obozu nr 270 w Borowiczach w obwodzie nowogorodzkim, do którego pierwsza grupa Polaków, licząca ponad 1,2 tys. osób, trafiła już 20 listopada 1944 r., a później do obozu nr 388 w Stalinogorsku w Podmoskiewskim Zagłębiu Węglowym. Los żołnierzy AK i innych formacji konspiracyjnych przypieczętował w rzeczywistości rozkaz Stalina nr 220169 wydany 1 sierpnia, który nakazywał rozbrajanie żołnierzy AK, internowanie oficerów i wcielanie szeregowców do batalionów zapasowych. Tak więc „miodowe dni” po wejściu Sowietów na dany teren trwały krótko, były po prostu chwytem taktycznym.
Niezależnie od tego, w jakim stopniu (a zapewne w niemałym) Fleischfarb przyczynił się do aresztowania owych dwóch akowców, można sądzić, że należał do politruków aktywnych „na zewnątrz” i chyba wciąż miał temperament polityczny. W każdym razie 1 listopada został awansowany do stopnia podporucznika i zapewne jednocześnie – jak podawał w życiorysach i jak relacjonowała Justyna – „otrzymał [z dowództwa dywizji] zadanie zorganizowania Biura Werbunkowego ochotników do Wojska Polskiego”. Jest wysoce prawdopodobne, wręcz graniczy z pewnością, że biuro to, znajdujące się na Pradze, służyło do wyciągania akowców z konspiracji, ponieważ normalny pobór odbywał się przecież w trybie mobilizacji ogłoszonej przez PKWN 15 sierpnia. Przynajmniej częściowo potwierdza to sam Fleischfarb, pisząc w życiorysie, że w czasie pracy w Biurze Werbunkowym „nawiązałem łączność z AK «Andrzejem», «Ludwikiem»”. Nie ulega wątpliwości, że Fleischfarb już wówczas przeobrażał się w „łowcę akowców”. Nie on jeden.
Krótko po kapitulacji Powstania Warszawskiego i w związku ze zbliżającymi się kolejnymi rozmowami sowiecko-brytyjskimi w sprawie Polski, Stalin ostro skrytykował polskich przywódców komunistycznych, którzy udali się do Moskwy „po porady”, „za miękkość, za rozlazłość, że nie umiemy wystąpić dostatecznie śmiało”. Pieriestroitsja ili ustupit’ – tak zarysował im najbliższą perspektywę, co 9 października 1944 r. Bolesław Bierut zrelacjonował towarzyszom z Biura Politycznego. W Polsce „lubelskiej” zaczął się tzw. zwrot październikowy, oznaczający natężenie presji propagandowej, a przede wszystkim zaostrzenie represji. Nie tylko własnymi siłami: 14 października pojawiła się Zbiorcza Dywizja Wojsk Wewnętrznych NKWD, która liczyła w samym Lublinie około 4,9 tys. żołnierzy, a miała osiągnąć 8,9 tys. (liczbę tę później przekroczono). Pojawił się wówczas w Lublinie także Iwan Sierow, zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych i pełnomocnik NKWD przy I Froncie Białoruskim.
Obecność sowieckich organów bezpieczeństwa była niezbędna, polski aparat był dopiero w powijakach: „resorty Bezpieczeństwa i Milicji nie są na wysokości zadania – mówił na wspomnianym posiedzeniu Biura Politycznego Ochab – nie mają ręki komunisty”. Niebawem Biuro Polityczne uchwaliło rezolucję, zobowiązującą komendanta głównego MO oraz kierownika Resortu Bezpieczeństwa Publicznego do przeprowadzenia „gruntownej czystki w MO na całym terenie” i nakazało, by dla poprawienia sytuacji „wejść w kontakt z Dowództwem WP i pewien kontyngent żołnierzy i podoficerów w wieku 30-40 lat, szczególnie z 1 i 2 DP przenieść do służby w MO”. 29 października Biuro Polityczne poleciło z kolei wydziałom personalnemu i organizacyjnemu KC PPR „dać co najmniej 50 samodzielnych politycznie i odpowiedzialnych pracowników” do dyspozycji Resortu Bezpieczeństwa. Tak więc zarówno „po linii” wojska, jak i PPR zaczęło się poszukiwanie odpowiednich ludzi do milicji i bezpieki.
Jednym z nich okazał się Izak Fleischfarb — przedwojenny komunista, żołnierz i politruk z dywizji „kościuszkowskiej”, mający już pewne doświadczenie w „kontaktach z AK”, czyli po prostu w ich wyszukiwaniu i aresztowaniu. Wojsko pożegnało go honorowo, odznaczając 3 stycznia 1945 r. Orderem Odrodzenia Polski V klasy za zasługi na polu walki, co jednocześnie było mimowolnym podarkiem na 30 urodziny. Odznaczenie to odbierał już jednak pod innym nazwiskiem.