Trzy twarze Józefa Światły/Część II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy twarze Józefa Światły |
Podtytuł | Przyczynek do historii komunizmu w Polsce |
Rozdział | Część II |
Wydawca | Prószyński Media Sp. z o.o. |
Data wyd. | 2009 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
zbrodnia
Jest rzeczą naturalną, że sowieckie wywiady różnej maści — wojskowy (GRU), NKWD oraz siatka informacyjna Kominternu — przez cały okres międzywojenny inwigilowały Polskę. Tak jak polski wywiad penetrował Związek Sowiecki. W znacznym stopniu Sowietów wspomagali członkowie KPP i KZM, choć zapewne najważniejszych agentów starano się rekrutować poza tą sferą, jako że wszyscy należący do tych ugrupowań byli przez władze polskie z zasady podejrzani o szpiegostwo. Po wybuchu wojny i rozbiorze II Rzeczypospolitej sytuacja uległa istotnej zmianie: siłą rzeczy wywiad przestał się interesować terenami wcielonymi do Związku Sowieckiego, a zajęły się nimi organa bezpieczeństwa wewnętrznego. Na terenach okupowanych przez III Rzeszę najważniejszym przedmiotem obserwacji wywiadu stały się instytucje niemieckie, z armią na czele, co miało kluczowe znaczenie szczególnie po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej w czerwcu 1941 r. Nie oznaczało to jednak, że zaniechano inwigilacji Polaków, a dokładniej Polskiego Państwa Podziemnego, głównie zaś jego sił zbrojnych (ZWZ, potem AK). Sowietów interesowały też konspiracyjne partie polityczne i podziemna administracja.
Komuniści znów stali się ważnym elementem sowieckiego systemu wywiadowczego, szczególnie od stycznia 1942 r., gdy pow stała Polska Partia Robotnicza (PPR) i jej „zbrojne ramię” czyli Gwardia Ludowa (GL; od 1944 r. Armia Ludowa, AL). Na terenach okupacji niemieckiej działały więc częściowo przenikające się siatki wywiadów sowieckich oraz siatka wywiadu i kontrwywiadu PPR/GL, która dla nich pracowała. To oczywiste, że jeśli chodzi o zbieranie danych o polskiej konspiracji, większe możliwości miał wywiad partyjny niż sensu stricto sowiecki, choćby tylko z uwagi na ich stan ilościowy (PPR liczyła kilka tysięcy członków). Komuniści mieli także znacznie większe szanse przeniknięcia do struktur Polskiego Państwa Podziemnego niż „normalni” agenci czy rezydenci sowieccy, co też im się udało co najmniej w kilku przypadkach. O ile gromadzenie i przekazywanie informacji dotyczących wojska i instytucji niemieckich miało znaczenie bieżące, tzn. wspomagało wysiłek zbrojny Armii Czerwonej, o tyle takie same działania podejmowane wobec polskich struktur konspiracyjnych miały przede wszystkim cele dalekosiężne. Zyskały one na znaczeniu od wiosny 1943 r., gdy Moskwa zerwała stosunki dyplomatyczne z Rządem RP i podjęła działania zmierzające do utworzenia „sowieckiej alternatywy”, a zarazem gdy po zwycięskiej bitwie pod Stalingradem wyraźnie zarysował się przełom w wojnie. Realizacja owej alternatywy, czyli przejęcia przez komunistów władzy państwowej w Polsce, lub co najmniej znacznego udziału w niej, wymagała nie tylko budowy własnych organizacji i instytucji (zwłaszcza wojska, w czym Izak Fleischfarb uczestniczył jako „kościuszkowiec”), ale także osłabienia albo wręcz wyeliminowania Polskiego Państwa Podziemnego.
Już w czerwcu 1943 r., w wytycznych O wojskowo-politycznych zadaniach pracy w zachodnich obwodach Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej (czyli na północno-wschodnich kresach II RP), pisano o konieczności przeniknięcia do „polskich reakcyjnych kręgów i oddziałów nacjonalistycznych”, po to przy niektórych oddziałach sowieckiej partyzantki tworzono „polskie grupy”, niekiedy nazywane wprost „polskim wywiadem”. W styczniu 1944 r., gdy Armia Czerwona wkroczyła na ziemie II Rzeczypospolitej, wydane zostały dyrektywy do Operacji „Sejm”, która miała na celu rozpracowanie polskiego podziemia na Kresach Wschodnich. W jednym z punktów owych wytycznych stwierdzano, iż należy „wnikać” do polskich „organizacji nacjonalistycznych” nie tylko na terenach już zajętych, ale „także na obszarze Polski, a szczególnie Warszawy”. W miarę zbliżania się wojsk sowieckich do centralnej Polski a wedle wykładni Moskwy do obszaru przyszłego państwa polskiego, którego wschodnia granica miała przebiegać na Bugu — podstawowym zadaniem stało się zlikwidowanie oddziałów AK i działaczy podziemnej administracji. Taką operację na dużą skalę przeprowadzono po raz pierwszy w dniach 18-20 lipca 1944 r., aresztując dowództwo i kilka tysięcy żołnierzy AK, którzy brali udział w wyzwalaniu Wilna. Podobnie stało się we Lwowie, Lublinie czy Białymstoku. 1 sierpnia 1944 r. Stalin wydał wspomnianą już dyrektywę nakazującą rozbrajanie wszystkich jednostek wojskowych, które nie podporządkują się uzurpatorskiemu Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego (PKWN), a dwa tygodnie później ze sztabu Naczelnego Dowództwa wyszedł przypominający o jej treści szyfrogram.
Taktyka działania Sowietów była — można powiedzieć — standardowa i powtarzano ją dziesiątki razy na różnych szczeblach i w różnych miejscach. Wspomniałem już o niej, opisując sytuację w Otwocku. Wyglądało to następująco: dowództwo Armii Czerwonej po wejściu na jakiś teren „wchodziło w kontakt” z lokalnym dowództwem AK i z przedstawicielami ujawniającej się administracji, od razu lub po kilku dniach pod pozorem „narady” ściągano ich w jedno miejsce i aresztowano. Mniejsza o przyczyny, dla których polscy dowódcy i działacze podziemia odpowiadali pozytywnie na propozycje Sowietów nawet wtedy, kiedy już było wiadomo, czym one się kończą. Można tu tylko stwierdzić, iż sposób ten okazał się bardzo skuteczny. Równocześnie prowadzone były akcje mające na celu otoczenie i rozbrojenie jednostek AK zmobilizowanych do Akcji „Burza”, w tym także idących na pomoc walczącej Warszawie. W kolejnym etapie wyłapywano tych, którzy nie dali się oszukać i nie ujawnili się wobec „armii wyzwolicielki”, jak ją nazywali komuniści i propaganda PKWN. Informacje o nich pochodziły zarówno od sowieckich grup dywersyjnych, które już wcześniej przerzucane były za linię frontu (a na Kresach od działających tam oddziałów sowieckiej partyzantki) i miały pewne rozeznanie w polskiej konspiracji, jak i z komórek PPR i AL na ogół nieźle znających teren, z przesłuchań osób już aresztowanych, często zmuszanych torturami do ujawnienia organizacji, od zdrajców, którzy z różnych powodów przeszli na stronę Sowietów i PKWN, oraz z prowadzonej na bieżąco inwigilacji. Już w lipcu-wrześniu 1944 r. skala aresztowań była znacząca, obejmowała dziesiątki tysięcy osób, szczególnie na Kresach, ale i na obszarze Polski „lubelskiej”, gdzie w więzieniach i obozach znalazło się w tym czasie kilka tysięcy osób.
Działania te, zgodnie ze strukturą sowieckich sił bezpieczeństwa, podejmowane były przez trzy powiązane ze sobą organy: Zarząd Kontrwywiadu Ludowego Komisariatu Obrony, znany pod nazwą „Smiersz” (Smiert’ Szpionam), utworzony w kwietniu 1943 r., Wojska Wewnętrzne NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł — Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) oraz jednostki operacyjne NKGB (Narodnyj Komissariat Gosudarstwiennoj Biezopasnosti — Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego). W zasadzie nawiązaniem kontaktu zajmował się „Smiersz”, rozbrajaniem oddziałów AK — Wojska Wewnętrzne NKWD, do których zadań należało także organizowanie obozów na miejscu oraz konwojowanie schwytanych ludzi do obozów w głębi Rosji, NKGB zaś uczestniczyło głównie w „drugiej fazie”, czyli wyłapywaniu ukrywających się. W praktyce instytucje te działały wspólnie, co było oczywiste nie tylko dlatego, że miały wspólne cele, ale także dlatego, że zatrzymanie się Armii Czerwonej przez prawie pół roku na Wiśle powodowało, iż wszystkie były aktywne jednocześnie, na tym samym, stosunkowo niewielkim obszarze. Koordynatorami działań byli pełnomocnicy wyznaczani dla każdego z frontów. W przypadku ziem polskich były to — 1 Front Białoruski (pełnomocnik Iwan Sierow), 2 Front Białoruski (pełnomocnik Ławrientij Canawa) oraz 1 Front Ukraiński (pełnomocnik Paweł Mieszik). Każdy z pełnomocników miał dwóch zastępców w osobie szefa „Smiersza” oraz dowódcy jednostek NKWD ochrony tyłów danego frontu, a podlegający mu bezpośrednio aparat składał się z około 150 pracowników operacyjnych.
Struktury te miały „prawne” oparcie w umowie zawartej między PKWN a rządem sowieckim, zgodnie z którą „zaplecze frontu” — niezdefiniowane jednoznacznie — podlegało jurysdykcji Sowietów. Aczkolwiek wszystkie te siły, których liczebności nikt jeszcze nie zdołał dokładnie obliczyć, zajmowały się naturalną ochroną działającej armii — zwalczaniem, zresztą bardzo nielicznych, dywersantów niemieckich, zatrzymywaniem Niemców, w tym volksdeutschów, czy wyłapywaniem dezerterów i maruderów z własnych szeregów — to głównym ich zadaniem było „oczyszczenie terenu” dla PKWN. Polskie organa bezpieczeństwa dopiero powstawały, choć od sierpnia 1944 r. w terenie tworzyło je — z pomocą i pod opieką, oraz kontrolą służb sowieckich — ponad 200 osób przeszkolonych na specjalnym kursie w szkole NKWD w Kujbyszewie (tzw. kujbyszewiacy) oraz grono Polaków, którzy przeszli przez sowiecką partyzantkę lub grupy dywersyjne, a także skierowani do bezpieki i milicji żołnierze AL. Swoją rolę odgrywał również kontrwywiad polskiego wojska (Informacja), choć działalność utrudniał mu fakt, iż składał się on niemal wyłącznie z oficerów sowieckich, których większość nie znała języka polskiego. Różne zadania związane z „oczyszczaniem” spoczywały także na lokalnych aktywistach PPR oraz — na co już zwracałem uwagę — na korpusie oficerów politycznych, którzy byli przydatni zwłaszcza do nawiązywania kontaktu z konspiracją i zachęcania działaczy konspiracyjnych do ujawniania się.
To wszystko razem — różne służby sowieckie, powstające służby polskie, wojsko i komórki PPR — tworzyło konglomerat trudny do rozszyfrowania dla obserwatora z zewnątrz, również i dzisiaj historycy mają z tym kłopot. Jeszcze w pierwszych miesiącach 1945 r. urzędowano w sąsiednich lub nawet w tych samych budynkach, a aresztowany nie zawsze wiedział, czy np. uczestniczący w zatrzymaniu go Polak jest tylko tłumaczem czy też funkcjonariuszem służb PKWN ani do której formacji właściwie należy. Na ogół wszyscy chodzili w podobnych do siebie mundurach wojskowych, tyle, że jedni w sowieckich, inni w polskich, bardzo często porozumiewali się między sobą po rosyjsku, nieliczni enkawudyści trochę znali polski. Utarło się zatem nazywanie wszystkich instytucji sowieckich „NKWD”, choć dużą część represji wykonywał „Smiersz”, wiele przesłuchań zaś prowadzili funkcjonariusze NKGB, a polskich — „bezpieka”, choć w jakimś konkretnym przypadku mogło chodzić o Milicję Obywatelską czy Informację.
Z punktu widzenia ofiary nie miało w istocie żadnego znaczenia, kogo „reprezentuje” osobnik, który aresztuje, bije i robi rewizję w mieszkaniu ani do jakiej formacji należy areszt — często była to po prostu piwnica lub ziemianka — do którego jest się wtrąconym. Służby te często przekazywały sobie schwytanych z rąk do rąk (najczęściej polskie dostarczały ofiary sowieckim), a większość z nich i tak wywożona była do obozów w Związku Sowieckim. Tak mniej więcej wyglądało tło kolejnego etapu życia i działalności Izaka Fleischfarba.
Mimo dosyć usilnych poszukiwań nie udało mi się ustalić dnia, w którym przedzierzgnął się on ostatecznie w Józefa Światło, ani znaleźć rozkazu, na mocy którego odszedł z wojska. Nie zdołałem zweryfikować tego, co mówił Błażyńskiemu, że inicjatorem tego odejścia był Konrad Świetlik, zastępca dowódcy 1 DP ds. polityczno-wychowawczych, który miał skierować go „przez wydział polityczny [wojska] do bezpieczeństwa”, „serdecznie żegnać”, a nawet „wycałować”. Nie potrafię też potwierdzić, czy rzeczywiście — jak mówił — w Lublinie „pierwszą rozmowę” już w imieniu bezpieki miał z nim przeprowadzić Mieczysław Mietkowski, który od 16 października 1944 r. był zastępcą szefa Resortu Bezpieczeństwa Publicznego. Światło nie podaje, niestety, żadnych dat tych pożegnań i rozmów. W życiorysach pisze jedynie, iż w Biurze Werbunkowym „pracował do chwili odwołania do Milicji Obywatelskiej”. „Karta ewidencyjna”, znajdująca się w dokumentacji pozostałej po dawnej Komendzie Głównej MO, która jest pierwszym śladem zmiany służby i zmiany nazwiska, nie jest, niestety, datowana. W każdym razie w rubryce „skąd przyszedł” czytamy — „z 1 dywizji”, a więc MO było jego pierwszym „cywilnym” miejscem pracy. Na karcie tej figuruje wciąż jako Izak Fleischfarb (wpisał także „narodowość żydowska”), ale rubryka „udział w ruchu podziemnym” wypełniona jest, prawdę mówiąc, dosyć dziwnie: mianowicie figuruje tam zapis „Światło Józef” (w cudzysłowie), co może stwarzać wrażenie, iż pod tym nazwiskiem działał w konspiracji. Chodziło jednak o wybór nazwiska, pod którym będzie występował. Nie wątpię, że wpisanie nazwiska „Światło” wymyślił sam Fleischfarb, ponieważ wówczas zapewne nikt z jego przełożonych nie wiedział, że już raz dokonał zmiany nazwiska i to, którego dotychczas używał, nie tylko dosyć niefortunnie brzmiało, ale właściwie nie powinien nim się posługiwać już od ślubu z Justyną, czyli od kwietnia 1943 r. Komendant Główny MO, Franciszek Jóźwiak, „Rozkazem nr 34” z 14 grudnia „naznaczał ppor. Światło na stanowisko szefa wydziału śledczego wojew[ództwa] warszawskiego”. Nie znaczy to, iż Światło właśnie od tego dnia rozpoczął służbę, rozkaz ten wiązał się z wprowadzeniem podziału na Komendę Wojewódzką i Komendę dla m.st. Warszawy, które poprzednio były połączone. Jeśli nie zostaną znalezione inne świadectwa, można przyjąć, że zapewne w początkach lub w pierwszej połowie listopada — a na pewno nie później niż w początkach grudnia — Izak Fleischfarb podjął służbę w MO i jednocześnie stał się Józefem Światłą. W tym też czasie, a dokładnie 28 października, złożył podanie o przyjęcie do PPR.
Trudno powiedzieć, czy miał jakieś wątpliwości i dlaczego zdecydował się na odejście z wojska. Dziesięć lat później Justyna w relacji dla MBP pisała, że kiedy po raz pierwszy „przyszła do niego do Anina” i zapytała go „Czy to jest twoja prawdziwa droga?”, miał odpowiedzieć: „Jestem żołnierzem, karnym i zdyscyplinowanym, idę tam gdzie mnie posyłają”. „Pocałowałam go i życzyłam szczęścia” — pisała dalej. Bardzo to liryczne i emfatyczne, ale nie znaczy, że nieprawdziwe lub z premedytacją skłamane. Część „starych” komunistów, otrzymując partyjne skierowanie, przyjmowała nakaz bez szemrania niezależnie od tego, jakiego stanowiska dotyczył, co oczywiście nie zdejmuje z nich osobistej odpowiedzialności za to, co na tym stanowisku robili — jedni torturowali więźniów, inni „tylko” pisali artykuły podżegające do walki z wrogiem. Być może niektóre cechy Fleischfarba, jak te, które ujawniły się w punkcie obozowym nr 23 i zapewne nasiliły się w czasie służby w wojsku na stanowiskach dowódczych — ułatwiały mu akceptację skierowania na tego rodzaju „odcinek pracy”. Nie jestem pewien, czy był to czynnik decydujący, ale należy sądzić, że Światło miał wówczas pełną świadomość, na czym polega działalność czekisty i jakie metody są stosowane przy aresztowaniach i w trakcie przesłuchań.
Z oficera polityczno-wychowawczego, czyli tego, który przekonuje, stawał się przecież oficerem śledczym, czyli takim, który przesłuchuje. To jednak różnica, przekonywać czy przesłuchiwać. O jego aktywności w tamtym okresie wiadomo niewiele, ostały się tylko szczątki dokumentów warszawskiej KW MO, a zapewne w ogóle sporządzano wówczas niewiele dokumentów i robiono to byle jak, z uwagi na nader skromne zasoby papieru i nieliczne maszyny do pisania, a także poziom przygotowania milicjantów i innych „stróżów prawa” do pracy biurowej. W czasie gromadzenia w 1954 r. informacji o Światłe nie zwrócono się, niestety, do żadnego z jego towarzyszy, a więc nie ma żadnych bezpośrednich świadectw. W każdym razie Światło do połowy stycznia 1945 r. był funkcjonariuszem MO, która, jako formacja o dłuższym stażu, znacznie liczniejsza i głębiej osadzona w terenie niż bezpieka, nie tylko operowała na obszarze przestępczości pospolitej i strzegła codziennego porządku, ale także — a może nawet: przede wszystkim — uczestniczyła w zwalczaniu niepodległościowej konspiracji. Tak było w rejonie Warszawy, gdzie komendantem wojewódzkim MO został Grzegorz Korczyński, rówieśnik Światły, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii (w tym członek „oddziału specjalnego”, który zajmował się czystką w szeregach brygad międzynarodowych). Internowany przez Francuzów, następnie przebywał konspiracyjnie we Francji, latem 1942 r. zaś został skierowany przez Komintern do kraju, gdzie był jednym z najbardziej aktywnych dowódców komunistycznej partyzantki. Już w Hiszpanii miał opinię awanturnika, a więc w istniejącej sytuacji świetnie nadawał się na szefa tego rodzaju służby. Wnet zresztą przeszedł do bezpieki. Pięć lat później Światło miał go osobiście aresztować.
Ppor. Światło, w nowej roli, z całą pewnością uczestniczył w wielu akcjach — w aresztowaniu ludzi podziemia lub tych, którzy udzielali im pomocy czy w organizowaniu „kotłów” w mieszkaniach. Brał też udział w akcjach pościgowych za oddziałami partyzanckimi. Na podstawie relacji można stwierdzić, że 8 grudnia aresztował w Świdrze małżeństwo Emilię i Andrzeja Chrościckich, 23 grudnia w Mińsku Mazowieckim Karola Karlsbada, w grudniu, też w Mińsku Mazowieckim, ppłk Kazimierza Suskiego i płk Lucjana Szymańskiego „Janczara”, komendanta Podokręgu Wschodniego Obszaru Warszawskiego AK. Największym jego sukcesem było aresztowanie wspomnianego już „Andrzeja”, czyli płk Antoniego Żurowskiego, komendanta Obwodu Praga AK, oraz jego zastępcy, mjr Kazimierza Lichodziejewskiego. Stało się to 17 listopada w Świdrze, na terenie sanatorium dziecięcego, gdzie obaj się ukrywali. Wprawdzie w oświadczeniu złożonym w 1954 r. mgr inż. Witold Góra, ówcześnie dyrektor Biura Projektów Nr 1 (należącego do MBP), który w 1944 r. był dowódcą kompanii motorowej KW MO, twierdził, że to dzięki jego inicjatywie znaleziono kryjówkę, niemniej rozkaz wyjazdu i przeszukania pomieszczeń sanatorium wydał Światło, który zresztą był na miejscu. Mógł więc czuć się dumny z tej akcji. Być może brał udział w aresztowaniu grupy konspiratorów, w tym Witolda Bieńkowskiego z Delegatury Rządu na Kraj i pik Henryka Krajewskiego, dowódcy 30 Poleskiej Dywizji AK, którzy ukrywali się i odbywali spotkania w okolicach Otwocka. Natomiast nie ma śladów, że miał coś wspólnego z aresztowaniem Bolesława Piaseckiego, którego schwytano w Józefowie w nocy z 10 na 11 listopada; o ile wiadomo było ono dziełem Informacji 1 Armii WP.
Losy płk Żurowskiego są dobrym przykładem nadrzędnej roli służb sowieckich. We wspomnieniach opisał, jak po aresztowaniu został przewieziony do Anina (gdzie miała siedzibę KW MO), a zaraz po tym do Wołomina, gdzie czekał już na niego Iwan Sierow. Od tej chwili był w rękach Sowietów, tak jak aresztowani nieco później Bieńkowski i Krajewski, czy zatrzymany wcześniej Piasecki. Dla swojej wygody Sierow kazał ich przewieźć do siedziby NKWD w Lublinie, gdzie na stałe urzędował od połowy października. Jeszcze gdy Żurowski był przetrzymywany w willi w okolicach Warszawy, w której mieścił się sowiecki areszt, pojawili się Korczyński i Światło, choć, jak wynika ze wspomnień Żurowskiego, żaden z nich go nie przesłuchiwał. W czasie gdy front wciąż stał na Wiśle, niewątpliwie największym sukcesem Sowietów było aresztowanie Piaseckiego i szybkie przekonanie go, czego dokonał osobiście Sierow, że najlepszym wyjściem z sytuacji — tzn. zarówno uniknięcie rozstrzelania czy długoletniego uwięzienia, jak i szansą na podjęcie działalności w „nowej Polsce” — jest zgoda na współpracę polityczną z polskimi komunistami. Jest to zresztą sprawa dobrze znana, a Światło nie miał z nią wiele lub zgoła nic wspólnego.
Dla opisania sylwetki Światły istotne jest, że na pewno z okazji aresztowania płk Żurowskiego, a zapewne już wcześniej, poznał Sierowa, co miało ważny wpływ na jego dalszą karierę. Warto więc przedstawić pokrótce osobę, której działalność w Polsce była w owym czasie tak ważna, że aż uległa daleko idącej mitologizacji i stała się właściwie uosobieniem sowieckiego panowania.
Jak pisze Simon Sebag Montefiore, Iwan Aleksandrowicz Sierow urodził się w guberni wołogodzkiej, w 1905 r., w rodzinie naczelnika tamtejszego więzienia, ale rosyjscy biografowie Sierowa (np. Leonid Mleczin) twierdzą, iż była to zwykła rodzina chłopska. Mniejsza z tym. W 1925 r. został powołany do wojska i skierowany do szkoły podoficerskiej, później oficerskiej. Z kolei w 1935 r. trafił do akademii inżynieryjnej, a po roku — już jako major — został wysłany do słynnej Akademii Wojskowej im. Frunzego, którą ukończył w styczniu 1939 r. Oprócz nauki w szkołach służył, oczywiście, w jednostkach liniowych jako artylerzysta. Kariera rozwijała się więc stosunkowo szybko, ale ułatwiały ją chyba kolosalne zmiany personalne w Armii Czerwonej, która w latach 1937-1938 została poddana niezwykle brutalnej czystce. Młoda, nieskażona przeszłością kadra wchodziła gładko na opróżnione stanowiska. Nie znaczy to, że nie było w niej zdolnych żołnierzy. Jednym z takich utalentowanych profitentów był Sierow. Ale, zapewne ku jego zaskoczeniu, po ukończeniu akademii skierowano go nie na kolejne stanowisko w armii, ale do NKWD. Dopiero tam zrobił błyskawiczną karierę — 9 lutego został powołany na stanowisko zastępcy naczelnika Głównego Zarządu Milicji NKWD. Nie minęły dwa tygodnie, gdy został naczelnikiem, po kilku miesiącach przeniesiono go do NKGB na bardzo ważne stanowisko zastępcy naczelnika 2 Wydziału ds. Politycznych, a 2 września 1939 r. mianowano go ludowym komisarzem spraw wewnętrznych Ukraińskiej Republiki Sowieckiej. Tak więc w niewiele ponad pól roku z nieznanego majora artylerii stał się ministrem w rządzie Ukrainy, której nigdy wcześniej na oczy nie widział. Prawdziwie rewolucyjna kariera, spowodowana właściwie nie wiadomo czym — zaufaniem, pustką kadrową?
W ten sposób Sierow poznał nie tylko Ukrainę i Ukraińców, ale także Polaków, ponieważ z racji swojego stanowiska to właśnie on wiosną 1940 r. nadzorował zarówno mord polskich oficerów z obozu w Starobielsku (3820 osób), jak i więźniów z kilkunastu więzień ukraińskich (3435 osób), dodatkowo współorganizował masowe deportacje, które na obszarach wcielonych do Ukrainy objęły co najmniej 200 tys. osób, nie licząc przesiedlonych do wschodniej części republiki i skierowanych do pracy w Donbasie. Można więc powiedzieć, że to właśnie Sierow wysłał niejakiego Izaka Fleischfarba z Tarnopolszczyzny do punktu obozowego nr 23 w obwodzie gorkowskim. W czasie urzędowania na Ukrainie miał też Sierow okazję zetknąć się po raz pierwszy z polską konspiracją (ZWZ), która zresztą została zdziesiątkowana przez jego służby. Do czerwca 1941 r. dotrwała — jak pisze Grzegorz Mazur — „już tylko w formie szczątkowej”. W Kijowie Sierow poznał dwie osoby, które miały później znaczący wpływ na jego losy: Nikitę S. Chruszczowa, I sekretarza partii komunistycznej Ukrainy, i gen. Georgija K. Żukowa — dowódcę Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego.
W lutym 1941 r. Sierow wrócił do Moskwy na stanowisko zastępcy komisarza NKGB, a po połączeniu NKGB i NKWD powołano go na zastępcę Ławrientija Berii, szefa NKWD. Z tego tytułu w sierpniu 1941 r., po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, kierował likwidacją Autonomicznej Republiki Nadwołżańskich Niemców, a jesienią — gdy Wehrmacht stał u wrót Moskwy — dowodził wojskami NKWD ochrony stolicy. W 1944 r. do listy zasług mógł dopisać udział w deportacji oskarżonych o kolaborację z Niemcami całych narodów: Czeczenów, Inguszy, Kałmuków i krymskich Tatarów. Nic dziwnego, że zbierał najwyższe odznaczenia — dwukrotnie Order Lenina (pierwszy raz w kwietniu 1940 r., a więc być może za udział w zbrodni katyńskiej), order Suworowa I klasy, order Czerwonego Sztandaru.
Tak więc w październiku 1944 r., gdy — niemal wprost z Litwy — pojawił się w Lublinie, był już nie byle kim: czekista z tylko pięcioletnim, ale intensywnym stażem, właściwie cały czas piastujący stanowiska na tyle wysokie, że należy nazwać je politycznymi, znający już „polską problematykę”. Pozostał w Polsce do początku maja 1945 r., kiedy, utrzymując stanowisko zastępcy ludowego komisarza, został ponadto zastępcą komendanta wojskowego sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech. 29 maja wyróżniono Sierowa tytułem Bohatera Związku Sowieckiego za udział w walce s niemieckimi zachwatczikami. Całkowicie na ten zaszczyt zasłużył. Choć zapewne niewiele jego ofiar było „niemieckimi najeźdźcami” lub ich autentycznymi pomocnikami, to jednak kierował likwidacją i prześladowaniem setek tysięcy, a nawet milionów, różnoplemiennych przeciwników i wrogów Związku Sowieckiego. W tym Polaków.
Nie tylko warszawskie ogniwa MO i bezpieki współpracowały ze służbami sowieckimi. Ten obszar stał się szczególnie ważny, gdy 13 stycznia 1945 r. rozpoczęła się zimowa ofensywa Armii Czerwonej i w ciągu paru tygodni duża część terytorium przyszłej Polski Ludowej została uwolniona od Niemców. Problemem dla PKWN (który zmienił już nazwę na Rząd Tymczasowy), a więc i dla Sowietów, stały się najwyższe instytucje Polskiego Państwa Podziemnego — tzw. Krajowa Rada Ministrów, czyli Delegat Rządu na Kraj, będący zarazem wicepremierem, i trzech ministrów, Rada Jedności Narodowej, czyli reprezentacja konspiracyjnych partii politycznych, oraz Komendant Główny AK i jego sztab. Osoby pełniące te funkcje znajdowały się pod okupacją niemiecką, która się właśnie kończyła i Stalin musiał coś z tym fantem zrobić. Sierow i jego ludzie prawdopodobnie zakładali, że ukrywający się nie zechcą ujawnić się dobrowolnie, więc potrzebna będzie żmudna praca operacyjna, aby ich wyłapać czy w inny sposób wydobyć z podziemia. Poza osobami ze świecznika chodziło też o setki działaczy politycznych różnych partii, dowódców różnych formacji czy urzędników Delegatury oraz o tysiące żołnierzy i oficerów AK, NSZ czy NZW. Wprawdzie zniknął najpotężniejszy, warszawski, garnizon AK, ale spora część potencjału wojskowego Polski Podziemnej pozostawała nienaruszona i trudno było liczyć, że dowódcy będą postępowali podobnie jak w lipcu 1944 r., gdy podejmowali otwartą walkę z Niemcami i ujawniali się. Konieczna więc była pełna mobilizacja służb sowieckich i polskich.
Nie dziwi więc, że z dniem 17 stycznia 1945 r. por. Światło został przeniesiony z MO do... No właśnie, nie jest to jasne. W niektórych dokumentach jako nowe miejsce pracy figuruje warszawski WUBP i stanowisko zastępcy kierownika, ale w innych mowa jest o zatrudnieniu w UB dopiero na początku maja. W każdym razie odejście z MO oznaczało oddelegowanie do bezpośredniej współpracy z służbami sowieckimi. Nie udało mi się ustalić, czy stało się tak z inicjatywy Sowietów, czy też został po prostu skierowany przez MBP A może interweniował sam Sierow, choć podkreślana przez Światłę wcześniejsza zażyła znajomość i sympatia („lubił mnie”) trąci pewną przesadą. Nie wiem, czy jacyś inni funkcjonariusze MO lub UB znaleźli się w podobnej roli, ale mało prawdopodobne, aby był on jedyny. W każdym razie do początku maja Światło działał w ramach sowieckich grup operacyjnych.
17 stycznia, a więc natychmiast po zajęciu Warszawy i okolic podmiejskich, grupa operacyjna pik Michaiła Lichaczowa, która zajmowała się dotychczas likwidacją Wschodniego Podokręgu Obwodu Warszawskiego AK (w 1944 r.
podokręg ten miał kryptonim „Białowieża”, co niektórzy autorzy uważają, niesłusznie, za kryptonim jaki Sowieci nadali operacji jego likwidacji), przeniosła się z Otwocka do Włoch, które na pewien czas stały się właściwie główną kwaterą sowieckich służb specjalnych. Jeśli wierzyć relacji Wandy Szydzes, już pierwszej nocy po wejściu Sowietów na ten teren Światło z sowieckimi funkcjonariuszami — albo raczej jako ich towarzysz — przeprowadzał aresztowania na nowym obszarze działań. W styczniu i lutym odbyła się seria zatrzymań w okolicach Pruszkowa, Brwinowa i Milanówka, który po upadku powstania nazywany był „małą Warszawą”, ponieważ skupiły się tam tysiące wygnańców ze stolicy, w tym większość najwyższych władz Państwa Podziemnego. W wielu z tych akcji — a na pewno w aresztowaniu mjr Henryka Odyńca-Dobrowolskiego „Doliwy”, szefa sztabu Podokręgu Warszawa Zachód AK — uczestniczył Światło, który przeniósł się do Włoch, do jednego z domów zasekwestrowanych przez Sowietów. Wraz z nim zamieszkała żona, która w lutym została zdemobilizowana z powodu zajścia w ciążę. Jak ścisły był związek Światły z służbami sowieckimi, może świadczyć fakt, że gdy w marcu ich siedziba została przeniesiona na Pragę, na ul. Strzelecką, także i on z żoną zamieszkali w kompleksie gmachów zajętych przez ludzi Sierowa (w budynku przy ul. Strzeleckiej 10A). W tym czasie ulica ta — jak pisze Tomasz Łabuszewski — „została całkowicie zamknięta, a w poprzek jezdni stanęły zasieki z drutu kolczastego”. Z uwagi na niewielką ilość dokumentów udostępnionych z archiwów rosyjskich trudno ustalić ogólną liczbę aresztowań, a nawet szczegółowe struktury organizacyjne służb sowieckich działających w terenie i ich liczebność. Być może od lutego 1945 r. w miejsce płk Lichaczowa szefem najważniejszej grupy operacyjnej działającej w Warszawie i okolicach został płk Paweł Michajłow. W jednym z życiorysów Światło wymienia ich obu, jako swoich kolejnych zwierzchników. Nie ma to jednak w sumie większego znaczenia.
Podobnie jak wtedy, gdy był „tylko” milicjantem, także po oddelegowaniu do teamu Sierowa, Światło brał udział w aresztowaniach, przesłuchaniach i służył jako tłumacz. W tej właśnie roli wystąpił podczas ostatniej „rozmowy” Sierowa z Bieńkowskim, który przyjął podobną linię postępowania, co Bolesław Piasecki. W miarę jak demontowano polskie siatki konspiracyjne AK, coraz bardziej oczywiste stawało się, iż kluczowym zadaniem będzie uderzenie w działaczy politycznych oraz w centralne instytucje Państwa Podziemnego, które mimo wszystko wciąż jeszcze istniało. Przygotowanie tej akcji zajęło trochę czasu, a ostatecznie przystąpiono do niej w początkach marca. 8 marca w ręce Sowietów dostali się m.in. Bolesław Biega, Mieczysław Jakubowski, Jan Hoppe i lider Stronnictwa Narodowego Aleksander Zwierzyński. Dzień wcześniej przypadkowo aresztowano nierozpoznanego gen. Augusta Fieldorfa, a 21 marca prawie całe dowództwo Lubelskiego Okręgu AK, które zebrało się w lokalu konspiracyjnym na Pradze. Światło brał bezpośredni udział w zatrzymaniu Biegi. Arcyważną zdobyczą Sowietów było znalezienie archiwum Adama Bienia, zastępcy Delegata Rządu.
Decydujący cios zadano w końcu marca, gdy — wedle schematu znanego już od lipca poprzedniego roku — zwabiono na „rozmowy” najściślejszą czołówkę Polski Podziemnej. O tym wydarzeniu wiele już pisano, nie ma więc potrzeby wracać do szczegółów przebiegu uwięzienia i późniejszego procesu Szesnastu. W każdym razie już w początkach lutego służby sowieckie znalazły kontakt (m.in. przez ludzi z prokomunistycznej Polskiej Armii Ludowej) z gen. Leopoldem Okulickim, ostatnim Komendantem Głównym AK. Na początku marca odbyły się spotkania przygotowawcze na niższym szczeblu, a 6 marca pik Pimienow (nikomu nie udało się ustalić jego imienia, a nazwisko prawdopodobnie jest „służbowe”) przekazał list do Okulickiego i Delegata Rządu na Kraj, wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego, z propozycją rozmów z „gen. Iwanowem”, pod którym to nazwiskiem ukrywał się Sierow. 17 marca odbyło się pierwsze spotkanie Pimienow-Jankowski, a 27 i 28 marca, bez powiadamiania o tym PPR i Rządu Tymczasowego, Polacy zostali aresztowani. Wedle oświadczenia Romkowskiego z października 1954 r., Światło miał brać udział w tej operacji. Piszą o tym również niektórzy autorzy opracowań i wspomnień (m.in. Jerzy Śląski), ale w materiałach źródłowych nie znalazłem o tym żadnej wzmianki. Nie powoływał się na swój udział w tej akcji nawet sam Światło, tak często chełpiący się sukcesami. Ponieważ jednak cała operacja była dosyć skomplikowana, ciągnęła się przez kilka tygodni i uczestniczyło w niej wiele osób, być może miał również jakiś wkład w jej przygotowanie.
Światło nie wspominał też ani słowem, że był bezpośrednim i ważnym uczestnikiem przywiezienia do Warszawy, a de facto porwania, trzykrotnego premiera RP Wincentego Witosa. Akurat ten wyczyn jest dobrze udokumentowany i znany z opublikowanych po polsku raportów Sierowa dla Berii. Witos, ukrywający się w ostatnim okresie okupacji niemieckiej w okolicach Piotrkowa, wrócił do rodzinnych Wierzchosławic koło Tarnowa dopiero 24 marca 1945 r. Aczkolwiek od września 1939 r. nie prowadził szerzej zakrojonej działalności politycznej, dla Sowietów był o tyle ważny, że należał do polityków polskich o najwyższym autorytecie, a zachodni alianci proponowali jego kandydaturę na uczestnika planowanych rozmów na temat „sprawy polskiej”, które przewidziane zostały w deklaracji jałtańskiej Wielkiej Trójki. Mając go w rękach, można więc było liczyć na odpowiednie „urobienie” i skłonienie do kompromisu z Moskwą i PPR. W każdym razie tuż przed aresztowaniem Szesnastki, Sierow otrzymał od Berii polecenie dostarczenia Witosa do Warszawy na rozmowy z Bierutem i premierem Rządu Tymczasowego Edwardem Osóbką-Morawskim. Do wykonania zadania skierowano grupę kierowaną przez ppłk Jurija Nikołaszkina, w której znalazł się — jak pisał Sierow do Berii — „sprawdzony przez nas Polak, pracownik warszawskiej grupy operacyjnej” i, co ważne, „mieszkaniec Krakowa”. Krótko mówiąc, Józef Światło, „kapitan”, jak go tytułował Sierow. Światło, występujący rzeczywiście w mundurze oficera WP z kapitańskimi dystynkcjami, najpierw pojawił się w krakowskim WUBR. Nie wiem, jaki był cel tej wizyty: może miała charakter towarzyski, a może krakowska bezpieka miała zapewnić jakieś wsparcie w wykonywaniu zadania. Korzystając z okazji, rozpytywał się też o losy rodziny, o której nie miał żadnych informacji, poza Cylą, z którą chyba już się spotkał. U sąsiadów z ul. Krzywej zostawił wiadomość. Tymczasem pozostałe trzy siostry znajdowały się jeszcze w Lichtewerde, jednym z podobozów Auschwitz III, na terenie ówczesnego Protektoratu Czech i Moraw, około 150 km od Krakowa. Miały zostać oswobodzone w nocy z 6 na 7 maja.
30 marca rano Światło, tym razem po cywilnemu, znalazł się w Wierzchosławicach, gdzie „pod pozorem poszukiwania swojej rodziny” zrobił rozpoznanie terenu. Następnego dnia z kpt Nowikowem (obaj byli po cywilnemu) udali się do Witosa, któremu zaproponowali — występując, oczywiście, incognito i „pod przykrywką” — udanie się do Tarnowa w celu spotkania z „przedstawicielami Rządu Tymczasowego”. Mimo początkowej odmowy były premier ostatecznie zgodził się, uważając chyba słusznie, że jest to propozycja „nie do odrzucenia”. Jako że był w złym stanie zdrowia, zabrał ze sobą przybocznego lekarza. Gdy samochód ominął Tarnów, Witos usiłował protestować, ale „polecono mu jechać bez żadnej dyskusji”, a opiekunowi wręcz zagrożono użyciem broni, gdyby spróbował się przeciwstawiać. Najpierw w Krakowie, a potem w Kielcach, gdzie spędzono noc, korzystano z pomieszczeń lokalnych doradców sowieckich działających przy wojewódzkich urzędach bezpieki. Samochód miał zasłonięte okna — twarz Witosa była zbyt dobrze znana Polakom, starano się nie jechać za dnia. 1 kwietnia wieczorem samochód dotarł na Pragę, a pasażer został „umieszczony w naszym mieszkaniu”. Zapewne przy ul. Strzeleckiej. Witos odmówił spotkania z Bierutem, ale wyraził zgodę na rozmowę z Osóbką-Morawskim. Premierowi Rządu Tymczasowego towarzyszył w rozmowie pepeesowiec Stanisław Szwalbe, wiceprzewodniczący Prezydium Krajowej Rady Narodowej, czyli zastępca Bieruta. Witos wyrażał się powściągliwie, nie zgodził się jednak ani na komunikat o rozmowie, ani na współpracę z nowymi władzami. 5 kwietnia — na prośbę Bieruta, ale za zgodą Berii — byłego premiera odwieziono do Wierzchosławic. Prawdopodobnie od chwili przyjazdu na Pragę Światło przestał odgrywać jakąkolwiek rolę w tej sprawie, choć trudno wykluczyć, że powierzono mu jeszcze zadanie „odstawienia” Witosa do domu. W każdym razie wyznaczenie go do wypełnienia tej misji świadczyło, że zarówno ufano mu, jak i doceniano jego „czekistowskie” umiejętności. Co więcej: jak wynika z listy adresatów, raport trafił do osobistego sekretariatu Stalina, może na jego biurko, może nawet Stalin rzucił nań okiem, a niewykluczone, że przeczytał pierwszy akapit, w którym jest wymieniony kpt. Światło. To by znaczyło, iż sam Najważniejszy Gospodarz poznał nazwisko dzielnego kapitana! Ho, ho!
Tymczasem trwało wyłapywanie akowców i ludzi konspiracji, a główną rolę odgrywały — i miały jeszcze przez pewien czas odgrywać — służby sowieckie i, z całą pewnością, Światło jako ich pomagier uczestniczył w kolejnych aresztowaniach i przesłuchaniach. Zatrzymania miały na ogół charakter brutalny, z krzykiem, biciem, znęcaniem się. Warunki w prowizorycznych aresztach, często ulokowanych w piwnicach, były straszne: wyżywienie nędzne, tłok, smród, półmrok lub ciemność, spano — jeśli można było zasnąć — na betonowych podłogach lub pryczach bez sienników. Całonocne przesłuchania były wyczerpujące. Po wielu dniach, a nawet tygodniach zatrzymanego przewożono do jednego z licznych obozów, z których te najbardziej znane zlokalizowane były w Rembertowie i Skrobowie. Stamtąd przez „obozy zbiorcze” (np. w Sokołowie Podlaskim) ruszały eszelony do obozów jenieckich w Rosji. Nie wszyscy jednak dożyli tego momentu — wielu zakatowano na śmierć, wielu rozstrzelano bez procesu i bez wyroku.
Na podstawie nielicznych, niestety, relacji należy wnosić, iż Światło należał do tych właśnie, którzy zachowywali się szczególnie brutalnie. Zdarzało się też, że zabierał dla siebie jakieś przedmioty — a to półkożuszek, a to papierośnicę czy cenny zegarek. Bił i krzyczał. Nie mam wprawdzie pewności, czy ci, którzy wskazują na niego jako tego, który dokonywał aresztowania czy asystował przy przesłuchaniach (a przesłuchiwali najczęściej Sowieci), nie mylą się, co do osoby Światły, ale nie zmienia to istoty rzeczy; i tak nie są znane nazwiska większości osób przez niego aresztowanych. Wedle niektórych świadectw miał występować w „mundurze pułkownika NKWD”. Inni zapamiętali, że był „w mundurze oficera bezpieki, w czarnej skórzanej kurtce trois quatre [sic]”, co chyba jednak nie jest zgodne z rzeczywistością, choćby dlatego, że bezpieka nie miała takich mundurów. Zapewne w pamięci osoby wspominającej nastąpiła kontaminacja ze stereotypowymi obrazami czekistów, ponieważ rzeczywiście w latach 20. noszenie skórzanej kurtki było ich przywilejem i znakiem firmowym. Maciej Świerczyński z kolei podkreśla, że Światło „chodził ubrany po cywilnemu, przez co nie rzucał się w oczy i mógł przenikać do każdego środowiska”. Ponieważ w kilku świadectwach powtarza się informacja, iż był kapitanem, być może nie tylko w czasie misji do Witosa nosił mundur wojskowy z trzema gwiazdkami na pagonach. Na pewno ubierał się stosownie do okoliczności i potrzeb. Jerzy Śląski zapamiętał, że np. w końcu kwietnia, podczas wizytacji obozu w Skrobowie przez „sowieckiego generała przybranego w paradny mundur”, tuż obok niego szedł „mocno zbudowany, młody brunet o obrzmiałej twarzy, ubrany w cywilny garnitur”. Miał to być Światło. Nie jestem pewien, czy opis ten nie powstał pod wpływem późniejszych zdjęć, zwłaszcza najbardziej znanego, na którym Światło stoi przed mikrofonem Radia Wolna Europa. Nie znalazłem żadnego jego zdjęcia z wiosny 1945 r., więc nie jestem przeświadczony, czy już wówczas miał „obrzmiałą twarz”. Na jedynym znanym mi zdjęciu z okresu służby w dywizji „kościuszkowskiej” twarz ma raczej pociągłą.
Jednak to, że zachowywał się brutalnie, wiadomo nie tylko ze znacznie późniejszych relacji ofiar, często spisywanych dopiero po 1989 r., ale z wypowiedzi znajomych i bliskich por. Światło. Justyna pisała w 1954 r., że niepokoił ją „hazardowy stosunek do pracy”, a nawet, że mąż „zaczynał zatracać zupełnie te cechy ludzkiej przyzwoitości, którą tak bardzo w nim ceniłam”. Z kolei Aleksander Szenauk, znajomy Justyny sprzed wojny, który odwiedzał zaprzyjaźnioną rodzinę, zapamiętał, że siostry „biadoliły nad tym, iż brat pracuje w organach BP”.
Najmłodsza miała zaś mówić, iż „powszechnie jest znany jako bezwzględny”. Wprawdzie z kontekstów wynika, że opinie te pochodzą z lata 1945 r., ale sądzę, iż można je śmiało ekstrapolować także na okres działalności w sowieckich grupach operacyjnych. Jesienią 1945 r., na prośbę żony, wyjechał na kilkudniowy urlop do Zakopanego, a po powrocie miał jej powiedzieć: „Wiesz, gdzie się nie ruszę, tam wszędzie klną na to nazwisko, wszędzie gadają, nie można się swobodnie poruszać”. Sądzę więc, iż można z całą pewnością powiedzieć, że Światło był rzeczywiście brutalnym wykonawcą rozkazów, co nie znaczy, że był jedyny, który tak postępował. Może zastanawiać, iż jego gorliwość w służbie nie została szczególnie nagrodzona. Choć używał kapitańskich gwiazdek, to jak wynika z formalnego „Przebiegu służby”, oficjalny awans na ten stopień otrzymał dopiero w połowie listopada. Parę tygodni wcześniej odznaczono go Medalem Zwycięstwa i Wolności, który nie należał do zbyt cennych wyróżnień.
Kiedy 3 maja 1945 r. Sierow otrzymał nominację na nowe stanowisko w okupowanych Niemczech, Roman Romkowski, formalnie dyrektor I Departamentu MBP a faktycznie główna postać w bezpiece, własnoręcznie skreślił na ministerialnym blankiecie krótkie pismo do Mikołaja Orechwy, szefa kadr ministerstwa: „Proszę załatwić wszystkie formalności kpt. [a jednak!] Światło, który rozkazem Radkiewicza jest przeniesiony z MO do Warszawskiego Urzędu BP i skierowanie go do Dominika w charakterze pomocnika Kierownika Urzędu”. Nie ma lekko: trzeba było nie tylko znów pisać życiorys (trochę dłuższy, bo uzupełniony o wzmiankę o wyczynach pod dowództwem Lichaczowa, Michajłowa i Nikołaszkina), ale przede wszystkim wypełnić 12-stronicową Ankietę specjalną, przy której poprzednia dla MO wyglądała jak świstek papieru. Nowa zawierała nie tylko pytania o żonę, o rodziców i teściów czy własne rodzeństwo, ale też i rodzeństwo żony oraz ogólnie o „krewnych ze strony ojca, matki, żony (męża), kuzynach i kuzynkach”. Pierwszy, ale nie ostatni raz Światło musiał coś takiego wypełnić. W 1954 r. te wszystkie ankiety i życiorysy były skrupulatnie porównywane, a niezgodności szczegółowo notowane. Zapewne odejście do WUBP oznaczało też konieczność spakowania manatek i wyniesienia się z „sowieckiej zony” na ul. Strzeleckiej.
Teren województwa warszawskiego należał, z punktu widzenia PPR i bezpieki, do najtrudniejszych w kraju. Najpierw Praga i jej okolice, potem południowe obrzeża miasta, a wreszcie sama Warszawa, gdy została już częściowo zasiedlona, były obszarem, na którym kwitło życie konspiracyjne, znajdowały się centralne ośrodki większości partii niepodległościowych, władze Polski Podziemnej, wojskowe centra konspiracji. Do tego trzeba dodać legalnie działające partie opozycyjne (jak PSL) czy instytucje kościelne, których należało pilnować, oraz dziesiątki instytucji państwowych, które trzeba było chronić. Wprawdzie w samej Warszawie podziemie właściwie nie podejmowało działalności zbrojnej (raz tylko, jeszcze w kwietniu, zaatakowano sowiecki obiekt na Pradze), ale wokół stolicy bezpieka miała pełne ręce roboty. Tym bardziej, że spora część województwa należała do ówczesnej „ściany wschodniej”, czyli szerokiego pasa ciągnącego się od Bieszczad po Suwałki, w którym działało parę setek oddziałów partyzanckich. Według Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego tylko w 1945 r. na terenie województwa warszawskiego istniało niemal 50 oddziałów i grup partyzanckich, a część z nich miała spore możliwości mobilizacyjne. Na niektórych zachowanych zdjęciach widzimy kolumny żołnierzy w pełnym umundurowaniu, w czapkach rogatywkach (ale rzadko w hełmach), z pepeszami przez plecy, z erkaemami na piersiach, dowódców na koniach, solidnie wyglądające podwody. Jednostki, mające macierzyste lokum na Białostocczyźnie czy na Lubelszczyźnie dosyć często robiły wypady na teren województwa. Działające tu oddziały „Orlika” czy „Młota” należały do najbardziej aktywnych w całym antykomunistycznym podziemiu. Znalazły się tu przejściowo również jednostki V i VI wileńskich brygad AK. Niewątpliwie najbardziej spektakularną akcją podziemia było uwolnienie w nocy z 20 na 21 maja prawie 700 żołnierzy różnych formacji niepodległościowych przetrzymywanych w obozie w Rembertowie. Partyzanci dwukrotnie atakowali obiekty UB w Węgrowie, Makowie Mazowieckim, Ostrołęce i Dęblinie, zdarzało się, że na parę godzin opanowywali jakieś miasto powiatowe. Nie licząc akcji w Rembertowie, z aresztów ubeckich uwolniono kilkadziesiąt osób. Stoczono ponad 30 potyczek, z tego ponad połowę — wiosną i wczesnym latem: „lasy się zapełniły”, jak mówiono wówczas, a stało się tak nie tylko dlatego, że nadeszła dobra dla partyzantów pora roku, ale i dlatego, że wielomilionowa Armia Czerwona, która rozdeptywała Polskę „lubelską”, odpłynęła na zachód. Szczyt aktywności partyzantów miał jednak nadejść w 1946 r.
Warszawski WUBP tworzony był od połowy listopada 1944 r. i właściwie dopiero parę tygodni później działały wszystkie urzędy powiatowe w prawobrzeżnym odcinku województwa. W części zachodniej powstawały — co oczywiste — od drugiej połowy stycznia 1945 r. Nieco wcześniej i szybciej organizowano instancje MO, a w maju 1945 r. zaczęto ostatecznie formować Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), czyli odpowiednik wojsk wewnętrznych NKWD. W chwili, gdy Światło zaczynał „pracę”, urząd był już ukształtowany, liczył kilkuset pracowników, a po okresie częstych zmian sytuacja kadrowa w kierownictwie na pewien czas się ustabilizowała. Od początku kwietnia stanowisko p.o. kierownika urzędu piastował Władysław Dominik, jeden z pierwszych funkcjonariuszy bezpieki, który rozpoczął działalność w resorcie już 8 sierpnia 1944 r. (zajmował się m.in. pionem inwigilacji). Dominik, łódzki robotnik, starszy od Światły o dziesięć lat, od 1925 r. działał w ruchu komunistycznym, m.in. w komórce wojskowej, odbył roczne szkolenie w Moskwie (1929-1930), wielokrotnie był więziony, ale w 1934 r. właściwie zawiesił aktywność w KPP. W 1939 r. przedostał się na Wschód, pracował jako górnik w Donbasie i na Uralu, w 1943 r. zmobilizowano go do Armii Czerwonej, ale wkrótce trafił do wojsk gen. Berlinga i został oficerem polityczno-wychowawczym w 2 DP. Pod wieloma względami był więc „starszym towarzyszem”, nawet jeśli chodzi o staż w bezpiece. Wyróżniający się funkcjonariusze, którzy zrobili kariery w MBP tacy jak Józef Czaplicki, Mieczysław Broniatowski, Grzegorz Łanin czy Jan Frey-Bielecki, należący do zespołu operacyjnego tworzącego urząd, w maju 1945 r. byli już na placówkach poza województwem warszawskim. Od lutego WUBP mieścił się w budynku zasekwestrowanym cerkwi przy ul. Cyryla i Metodego na Pradze. Światło początkowo zamieszkał niedaleko, przy ul. Stalowej, a po pewnym czasie przeniósł się do centrum Warszawy, na ul. Jaworzyńską. Były to, oczywiście, mieszkania służbowe.
Nieopublikowano do tej pory ani monografii, ani nawet wstępnego opracowania o warszawskim WUBP, a stan dokumentów z 1945 r., które zostały po tym urzędzie jest, można powiedzieć, katastrofalny, nie udało mi się zatem znaleźć informacji o aktywności Światły. Nie wiem więc nie tylko, czy brał udział w akcjach „w terenie”, w pościgach czy obławach, jakie dochodzenia prowadził lub nadzorował, ale nawet jaki miał wyznaczony zakres odpowiedzialności, tzn. które piony urzędu mu podlegały. Dominik miał już od marca zastępcę, Jana Kwiatkowskiego, który we wrześniu 1945 r. został przeniesiony do centrali na stanowisko zastępcy kierownika Wydziału do Walki z Bandytyzmem (w istocie z podziemiem). Możliwe więc, że to on właśnie już w WUBP zajmował się tym, kluczowym wówczas, pionem. Na przełomie listopada i grudnia 1945 r., odbyła się odprawa kierowników WUBP podczas której składali oni sprawozdania z działalności podległych im urzędów, a funkcjonariusze oddelegowani z ministerstwa przedstawiali swoje opinie po przeprowadzonych kontrolach. W protokole z tej odprawy zarówno wypowiedzi Dominika, jak i „recenzenta” (był nim Henryk Piasecki, późniejszy kolega Światły z X Departamentu), są bardzo skrótowe i chaotyczne. Ze sprawozdania szefa urzędu wynika tyle, że „szereg powiatów nie jest pod kontrolą rządu i UBP” i że „były próby obsadzenia tych powiatów (...), ale nasi pracownicy zostali wymordowani”, że zdarzają się trudności we współpracy z MO, a za najgroźniejszego przeciwnika należy uważać konspirację środowisk narodowych. Piasecki z kolei zwracał uwagę, że nagminne jest bicie aresztowanych („na 56 aresztantów 15 skarżyło się, że straż ich bije”), że w sprawach agenturalnych zgromadzono wiele materiałów „nie zasługujących na opracowanie”, a kadry są „nieumiejętnie wykorzystywane”. Z uznaniem natomiast wypowiadał się o sekcji śledczej, która „pracuje najlepiej” i „prowadzi ważne sprawy”. Nic jednak z tych wypowiedzi nie wynika, jeśli chodzi o działalność Światły. Ponieważ właśnie tego okresu dotyczą wspomniane niepokoje Justyny Światło, można przyjąć, iż był on aktywny i podejmował zadania budzące szczególną abominację społeczną. Może to właśnie on nadzorował chwalony przez Piaseckiego pion śledczy?
W połowie września, z nieznanych mi powodów, kpt. Światło został przeniesiony „do dyspozycji” MBP. W dokumentach nie natrafiłem na żadne informacje dotyczące tego, co robił — lub miał robić — w nowej sytuacji. Możliwe, że przeniesienie wynikało z jakiegoś konfliktu z przełożonym, choć wówczas powinien zostać jakiś ślad w teczce personalnej. Możliwe też, że posłuchał opinii żony, która radziła mu, aby „zmienił teren”. Zresztą sam mógł się czuć zagrożony: wedle relacji siostry Marii „otrzymał od reakcji wyrok śmierci”, zorganizowano też napad na chroniony przez żołnierzy budynek przy Jaworzyńskiej, w którym mieszkali. Nie wiadomo jednak, czy to oni byli celem zamachu. Kapitan równie dobrze mógł zostać skierowany do centrali do wykonania jakiegoś specjalnego zadania. Bardzo ważnym problemem dla bezpieki była wówczas np. amnestia i ujawnianie się członków organizacji podziemnych. Kierownictwo resortu miało wiele zastrzeżeń do przebiegu tej akcji, a przede wszystkim do tego, że urzędy terenowe nie przygotowały się należycie, aby wykorzystać ją do rozbudowy sieci agenturalnej i rozpracowywania tych, którzy nie zdecydowali się na ujawnienie. Być może Światło znalazł się w jakiejś powołanej ad hoc komórce, która zajmowała się sprawą świeżo powstałego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, którego pierwsze kierownictwo zostało stosunkowo szybko zdekonspirowane. Mogło zresztą chodzić o jakieś inne zlecenia. Ale to tylko przypuszczenia. Nie znalazłem też żadnych śladów, aby w tym okresie np. wyjeżdżał na szkolenie do Związku Sowieckiego. Zresztą, aż do 1953 r. takich szkoleń nie przeprowadzano.
Jeszcze w ankiecie z 3 maja Światło pisał, że trzy siostry zostały wywiezione do Oświęcimia, a ich „miejsce pobytu [jest mu] nieznane”. Odnaleźli się za to z Cylą. Jednak Maria, Róża i Sara, które po wyzwoleniu obozu pojechały do Krakowa, dowiedziały się od sąsiadów, że brat był u nich i zostawił swój warszawski adres. Już w połowie maja zjawiły się w Warszawie, gdzie przez kilka miesięcy mieszkały u brata (Sara chyba dłużej), zanim załatwił im swoje poprzednie, praskie, mieszkanie na okres przejściowy. Wówczas zapewne, choć niewykluczone, że nieco później, zmieniły nazwisko. Nowo wybrane jest raczej zaskakujące, od tej pory nazywały się Obozowicz! Nie wiem czy decyzja o zmianie nazwiska była poleceniem partyjnym, co było wówczas bardzo częste, czy wynikała z własnego wyboru, co mogłoby świadczyć o chęci „odcięcia” się od żydowskości. Maria i Róża szybko, a z racji posiadanego wykształcenia i komunistycznej przeszłości chyba też bez kłopotów, znalazły pracę, Sara (zmieniła imię na Krystyna) równocześnie ze studiami w Akademii Nauk Politycznych rozpoczęła działalność polityczną, zaś Cyla z mężem mieszkali w Krakowie. Także najbliższa rodzina Justyny była prawie w komplecie — matka i jeden z braci mieszkali w Wałbrzychu, drugi brat w Warszawie, siostra była wciąż w Związku Sowieckim, ale utrzymywano z nią kontakt. Jak na żydowską rodzinę była to sytuacja wyjątkowa, a w każdym razie rzadko spotykana. Jeśli dodać, że 16 lipca urodziła się Światle córka, której dano imiona Krystyna Ryszarda, i przyjąć, że to, co robił w bezpiece dawało mu satysfakcję (a wszystko na to wskazuje), można powiedzieć: człowiek zadowolony, choć żyjący w morzu pamięci o świeżej hekatombie i wśród nowych ludzkich dramatów, do których częściowo sam się przyczyniał.
W końcu grudnia 1945 r. kpt. Światło rzeczywiście „zmienił teren”: został bowiem skierowany do Olsztyna, na stanowisko zastępcy kierownika UBP na Okręg Mazurski, czyli późniejsze województwo olsztyńskie. Przeniesienie to nie oznaczało degradacji, ale z punktu widzenia prestiżu było „krokiem wstecz”: z centrali do regionalnej agendy, ze stolicy na prowincję, a w dodatku na takim samym stanowisku, jakie już zajmował w warszawskim WUBP. Kiepską osłodą było odznaczenie go, przyznanym w samą Wigilię, srebrnym Medalem Zasługi na Polu Chwały, ledwo o „oczko” wyższym niż po bitwie pod Lenino. Wraz z nim do Olsztyna przybyła większa grupa funkcjonariuszy, ponieważ zachodziła konieczność wzmocnienia urzędu.
Mazury — a ściślej mówiąc Warmia i Mazury — były niemiecką prowincją Prusy Wschodnie, więc siłą rzeczy nie istniało tam wcześniej żadne polskie podziemie i dopiero napływ polskich osadników (z Białostocczyzny, Mazowsza i Kresów) stworzył grunt do zorganizowania konspiracji. Od maja 1945 r., gdy utworzono bezpiekę i MO, tylko sporadycznie pojawiały się grupy zbrojne z pogranicznych województw. Niemniej w końcu 1945 r. struktury UB — wojewódzka i powiatowe — były już zorganizowane na bazie kolejnych grup operacyjnych przysyłanych z centralnej Polski. Szefem urzędu był Henryk Palka. Starszy o siedem lat od Światły, podobnie jak on przedwojenny komunista, parokrotnie więziony, w chwili wybuchu wojny mieszkał we Lwowie. Przeszedł zwykłą dla komunistów drogę: zajmował „za pierwszego Sowieta” mało znaczące stanowiska, po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej był w Armii Czerwonej, później w dywizji „kościuszkowskiej”. Wiosną 1944 r. znalazł się gronie „studentów” kujbyszewskiej szkoły NKWD, a 1 sierpnia objął stanowisko kierownika UBP na Lublin i województwo, które z uwagi na „stołeczne” funkcje Lublina było wówczas jednym z najważniejszych w strukturach bezpieki. Stamtąd, wraz z grupą około 50 ubeków, absolwentów 3-miesięcznej Centralnej Szkoły MBP w Łodzi, został skierowany do Olsztyna. Nową funkcję objął 15 czerwca 1945 r., zastępując Michała Natana, któremu zarzucano nieudolność. Palka chyba dosyć energicznie zabrał się do pracy, w każdym razie w styczniu 1946 r. miał już do dyspozycji około 310 pracowników (w tym 170 operacyjnych), a w kwietniu około 480.
Rozbudowa olsztyńskiej bezpieki była konieczna zarówno z uwagi na nasilające się ruchy ludności, w tym wysiedlanie Niemców, oraz konflikty między osiedleńcami a Mazurami, jak i coraz częstsze przejawy propagandy antykomunistycznej oraz pojawianie się oddziałów partyzanckich, choć wciąż nie było większych zgrupowań, dla których Mazury byłyby terenem macierzystym. Autorzy Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego podają, że w ciągu 1946 r. na obszarze tym działały dwie placówki WiN oraz kilkanaście oddziałów zbrojnych, w tym większość — należąca do NZW i Ruchu Oporu Armii Krajowej (ROAK) — na stale rozlokowana była na północnym Mazowszu i na Białostocczyźnie. Lokalnych, stosunkowo niewielkich grup, było zaledwie kilka, a najpoważniejsze problemy stwarzała zapewne obecność dwóch silnych i bitnych zgrupowań wileńskiej AK (brygady V i VI), które wcześniej operowały poza terenem województwa. Wedle Atlasu... większość ważniejszych starć, do których doszło w 1946 r., dotyczyła właśnie oddziałów wileńskich. Od wiosny 1946 r. zasadniczą rolę w walce z oddziałami partyzanckimi odgrywała obecność wojska. Była to 15 DP pod dowództwem gen. Konstantyna Kontryma, sowieckiego oficera polskiego pochodzenia. To właśnie wojsko, uzupełnione żołnierzami KBW, prowadziło w czerwcu i lipcu najszerzej zakrojoną operację przeciwko „bandom Łupaszki”. Bezpieka skarżyła się na trudności we współpracy z wojskiem, które częściowo wynikały z niechętnego lub nawet wrogiego stosunku do UB: „Urzędu waszego nie będę strzegł — miał powiedzieć pewien porucznik WP w czerwcu 1946 r. — i [nie będę strzegł] tych, którzy mają grzechy na sumieniu i boją się zemsty ludu”.
Światło był jedynym zastępcą szefa urzędu, toteż podlegała mu większość pionów operacyjnych, a jak można wnosić z niektórych dokumentów na pewno wydział śledczy. Nie udało mi się ustalić, jak często brał udział w operacjach przeciwko oddziałom „leśnym” bądź w akcjach poza Olsztynem, ale co najmniej kilka razy w nich uczestniczył. Zaledwie parę instrukcji wydanych przez WUBP nosi podpis Światły, większość — jak również sprawozdania do ministerstwa — podpisywał osobiście Palka. Jednak Światło z całą pewnością brał udział w podejmowaniu najważniejszych decyzji oraz w nadzorze nad realizacją zaleceń i nakazów przysyłanych z centrali. Urząd prowadził liczne dochodzenia, w tym kilkanaście „o zabarwieniu AK”, przy czym jedno z nich dotyczyło osób z KW MO i prokuratury. Interesowano się lokalnymi ogniwami PPS, a szczególnie PSL, które starano się (z niemałym sukcesem) infiltrować. Jednak również — jak pisał Palka w raporcie za drugą dekadę marca — w ramach działalności kontrwywiadowczej „zakłada się teczki na obiekty mające łączność z zagranicą, jak Czerwony Krzyż, UNR[R]A itp., a także brane są na ewidencję osoby przybyłe ze strefy okupacyjnej [zapewne brytyjskiej] i z Zachodu”. Niewątpliwie największą operacją polityczno-ubecką, którą przeprowadzono w czasie urzędowania Światły w Olsztynie było Referendum Ludowe z 30 czerwca. Do „ochrony” głosowania przygotowywano się starannie, choć z opóźnieniem. Zgodnie z zarządzeniem szefa urzędu jednostki powiatowe otrzymały m.in. polecenie „filtracji elementu podejrzanego” i zastosowanie wobec najbardziej niepewnych „aresztu prewencyjnego do dnia 3 VII włącznie”. W innym, całkowicie tajnym trybie — ale też nieomal w ostatniej chwili — przygotowano sfałszowanie wyników, było oczywiste, iż PPR i jej satelici (tzw. Blok Demokratyczny) mają bardzo ograniczone poparcie. W tym celu przyjechała do Warszawy specjalna ekipa z Moskwy, ale nie zdołałem stwierdzić, czy któryś z jej członków dotarł także do Olsztyna. Prawdopodobnie fałszerstwo zostało tu dokonane przy użyciu sił własnych, przy pomocy specjalnych wysłanników z MBR którzy nadzorowali przygotowania do referendum i jego przebieg. Może wspomagał ich też sowietnik urzędujący w WUBP.
W województwie olsztyńskim referendum odbyło się bez poważniejszych zakłóceń i incydentów (np. w rzeszowskim podziemie zabiło około 30 osób z ochrony i z samych komisji liczących głosy), a wyniki odbiegały nieco od średniej krajowej. Wedle dość wiarygodnych, bo gromadzonych poufnie, a do 1990 r. utajnionych danych, zebranych w KC PPR, w całym kraju niezgodnie z wezwaniami peperowskiego bloku głosowało około 73% osób, na Warmii i Mazurach zaś około 68%. Oczywiście wyniki podane oficjalnie różniły się od rzeczywistych. Właściwie były ich odwrotnością: zgodnie z życzeniem komunistów „trzy razy tak” miało głosować w skali kraju 68%, a w woj. olsztyńskim 64%. Na zewnątrz kierownictwo PPR występowało jako bardzo zadowolone z rezultatów opublikowanych przez Państwową Komisję Głosowania Ludowego, a więc i z siebie, głosząc wszem i wobec, że „polska demokracja” odniosła zwycięstwo. Było to o tyle prawdziwe, że zmuszenie Polaków i świata zachodniego do uznania fait accompli w postaci sfałszowanych wyników referendum spowodowało znaczący odpływ nadziei na odsunięcie komunistów od władzy. Być może właśnie w związku z tą, udaną w sumie, operacją został doceniony także i Światło: z okazji święta 22 lipca otrzymał awans na stopień majora oraz srebrny Krzyż Zasługi. Dwa miesiące później został ponownie odznaczony. Tym razem Orderem Odrodzenia Polski IV klasy. W hierarchii wyróżnień to już było coś.
O ile do olsztyńskiego epizodu w biografii Światły — podobnie jak warszawskiego — znalazłem bardzo mało dokumentów potwierdzających jego działalność „zawodową”, o tyle istnieje kilka świadectw mówiących trochę o jego osobowości i sposobie bycia. Obraz, który się w nich rysuje jest właściwie jednoznacznie negatywny. Kierownik wydziału, którego po paromiesięcznej służbie Światło usunął ze stanowiska, w oświadczeniu skierowanym 2 sierpnia 1946 r. do ministra, oskarżył swego zwierzchnika, że wraz z innym oficerem z 8,5 kg złota i biżuterii, które przywieziono jako zdobyczne z PUBP w Braniewie, do sejfu zdali tylko „2 kg i 43 deko” (na głowę przypadałoby więc 3 kg ukradzionych kosztowności) i że nie był to jedyny przypadek malwersacji dóbr konfiskowanych w czasie rewizji. Ponieważ w teczce personalnej Światły nie ma żadnych materiałów wskazujących, iż w ministerstwie zarzuty te potraktowano poważnie, można sądzić, że były one nieprawdziwe. Co nie znaczy, że ani Światło, ani inni funkcjonariusze nie kradli „zdobycznych” przedmiotów. Skarżący wypominał też Światłe, zajmującym 6-pokojowe mieszkanie, że jemu zaproponował zaledwie 2-pokojowe, w którym okna wychodziły „na północ, na gruzy których ja nabaczył [sic] się za 5 lat wojny”. Sądząc po tym, jak owo oświadczenie było napisane, można sądzić, iż ów funkcjonariusz w stopniu porucznika, był prymitywem kiepsko władającym piórem, a pewnie i mało sprawnym w słowie, choć nie pozbawionym chytrości: Światło „robi mi zarzut, że ja u siebie w biurze odkrył [tzn. otworzyłem] charem [sic]”, a przecież — pisze porucznik — „ja nie jestem dzieckiem żeby biuro, do którego zawsze dżwi [sic] są otwarte przerobić na coś podobnego”. Inna negatywna opinia pochodzi z października 1954 r., a więc należy traktować ją ostrożnie, niemniej wydaje się dosyć wiarygodna. Pochodzi od funkcjonariusza, który w 1946 r. zajmował stanowisko „młodszego referenta”, toteż obserwował Światłę z pewnego oddalenia. „Jako zwierzchnik — pisał — nie był lubiany (...) za swój opryskliwy stosunek, zgryźliwość (...) chęć poniżenia podwładnego”. Zwracał też uwagę, że „Światło i jego żona (...) lubili bardzo elegancko się ubierać (...) wykupywali duże ilości towarów przydziałowych z Konsumu po cenach reglamentowanych”, a potem krawcy zatrudnieni w Konsumie — czyli sieci sklepów i punktów usługowych dla funkcjonariuszy bezpieki i innych uprzywilejowanych — „tylko dla niego szyli”. Zarzucał zastępcy szefa urzędu, że tolerował pijaństwo i rozpustę: niektórzy pracownicy „w gabinetach służbowych (...) odbywali stosunki z kobietami”. Wszakże bez aluzji, iż Światło uczestniczył w tych bachanaliach. Kolejny informator, goniec Światły, dodawał, że zarówno major, jak i jego żona „byli bardzo skąpi”, „robili duże zapasy żywności i odzieży”. Zwróciło też jego uwagę, że w domu Światłów „częściowo zaprowadzano nastroje świąteczne w piątki i soboty”. Jednak — oceniał — charakter „miał dobry w życiu prywatnym”. Przynajmniej niektóre z tych opinii potwierdzała Justyna: w Olsztynie „zachowywał się głośno, tupetliwie, nowobogacko”, miał „cyniczny stosunek do kobiet [mówił, że] każdą kobietę można kupić”. Zdawałam sobie sprawę — pisała — że, „jest fałszywie ambitny”, unikał ludzi, gdyż miał do nich pogardliwy stosunek, w rezultacie „towarzyskich stosunków nie utrzymywaliśmy w zasadzie z nikim”. Wobec szefa urzędu „czuł swoją przewagę w operatywnych przedsięwzięciach, a z drugiej strony zazdrościł mu wiedzy ogólnej”. Można więc chyba powiedzieć, że służba w bezpiece pogłębiała negatywne cechy charakteru Światły, które zauważalne były — jeśli wierzyć relacjom — co najmniej od czasu pobytu w punkcie obozowym nr 23. Miał zapewne dosyć silne poczucie niższości wynikające z braku wykształcenia, a jak wynika z relacji żony, chyba ciążył na nim również jakiś kompleks po rozpadzie małżeństwa z Frydą. Prawdopodobnie wpływało to na jego zachowanie, a przede wszystkim na brutalność i wykorzystywanie przewagi nad innymi: osobami, które rozpracowywał, aresztował czy przesłuchiwał, a także — choć w inny, rzecz jasna, sposób — tymi, którymi zarządzał.
Rodzinie powodziło się z pewnością dobrze lub — jak na ówczesne standardy — bardzo dobrze: Światło miał dosyć wysokie uposażenie, żona przez pewien czas pracowała jako pielęgniarka („starsza siostra”) w poliklinice WUBR oboje zatem mieli prawo do korzystania z nieźle zaopatrzonych, dotowanych sklepów i usług oraz całej, szybko rozbudowywanej przez MBP sfery socjalnej (żłobki, wczasy, lecznictwo) i kulturalnej (kino). Korzystali na własne potrzeby z warsztatów urzędu i więzienia w Barczewie, mieli służbowy samochód z kierowcą, duże, służbowe mieszkanie, na pewno dobrze wyposażone. Chyba z oknami na południe i z lepszym widokiem niż na gruzy. Z racji zajmowanego stanowiska Światło należał do lokalnej elity. Został członkiem Komitetu Wojewódzkiego PPR, uczestniczył w akademiach i uroczystościach, być może zasiadał nawet od czasu do czasu w prezydium. W sierpniu przyjechała do nich i mieszkała razem z nimi przez parę lat Leokadia, młodsza siostra Justyny, która od lata 1940 r., przez ponad rok, miała wątpliwy zaszczyt pracować „w przemyśle drzewnym” Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej Komi, tej właśnie, w której znajdowała się linia kolejowa Workuta-Leningrad wsławiona antysowiecką piosenką z lat 50. Po amnestii przeniosła się pod Ural, gdzie do maja 1946 r. pracowała w fabryce. Razem z nią na krótko przyjechała z Wałbrzycha, ich matka, Sara (Sabina) Światło. To właśnie z jej pobytem związane były piątkowo-sobotnie „nastroje świąteczne”.
Jesienią 1946 r., z nieznanych mi powodów, mjr Światło został ponownie przeniesiony. Justyna uważała, że wysyłają go na najbardziej niebezpieczne odcinki. Na pewno miał już opinię sprawnego „operatywnika” i człowieka bez skrupułów, ale, prawdę mówiąc, w tamtym czasie mało było w Polsce bezpiecznych miejsc. Nawet dla ubeków, a niektóre miejsca były niebezpieczne zwłaszcza dla nich. Tak czy inaczej z dniem 25 października objął stanowisko zastępcy szefa WUBP w Krakowie, gdzie z racji znajomości miasta mógł się czuć lepiej niż w zupełnie obcym Olsztynie czy nawet w Warszawie, w której przecież po raz pierwszy pojawił się dopiero we wrześniu 1944 r. Lepiej — to znaczy „pewniej”, bo nie wiem czy pobyt tam, gdzie zginęło lub zmarło troje najbliższych mu osób oraz sporo przyjaciół, był przyjemny.
Kraków, a zwłaszcza województwo krakowskie, należały rzeczywiście do terenów bardzo trudnych dla nowej władzy, która przecież jeszcze nie całkiem pewnie siedziała w siodle, a nieuchronnie zbliżała się jedna z najważniejszych operacji w historii aparatu bezpieczeństwa: wybory do Sejmu. Krakowskie — z Krakowem włącznie — było matecznikiem ruchu ludowego i PSL miał tu rzeczywiście potężne wpływy. Ostoją oporu duchowego był Kościół, na czele którego stał abp Adam Sapieha, „książę Kościoła”, jedna z najbardziej szanowanych osobistości w Polsce. Kraków, jako miasto oszczędzone przez wojnę (jeśli nie liczyć ludności żydowskiej!) miał liczną, mocno zakorzenioną inteligencję, której duża część była nastawiona tradycjonalistycznie, a więc siłą rzeczy pozostawała w niezgodzie z „nowym porządkiem”, i równie osadzone w tradycji mieszczaństwo. W opinii komunistów uchodził — właściwie do końca istnienia PRL — za miasto „klerykalne”, „reakcyjne”, „wsteczne”, „kołtuńskie”. Właśnie Kraków był epicentrum młodzieżowych manifestacji i zamieszek, które wydarzyły się 3 maja 1946 r. W terenie działało co najmniej 40 oddziałów partyzanckich różnej proweniencji od WiN do NSZ, choć większość nie wykazywała sprecyzowanych poglądów politycznych poza jednym — walki z komuną. Józef Kuraś, czyli słynny „Ogień”, którego od jesieni 1945 r. zaciekle ścigało UB, KBW i wojsko, był prawdziwym „królem Podhala”. Wedle Macieja Korkucia w latach 1945-1946 odnotowano 126 ataków na siedziby UB, posterunki MO i więzienia, także w miastach (m.in. Tarnów, Miechów, Nowy Targ, Limanowa, Zakopane), a nawet, co było ewenementem, podziemie uwolniło ponad 60 aresztowanych z więzienia św. Michała znajdującego się w centrum Krakowa. Tego samego, w którym „za sanacji” siedział Izak Fleischfarb. Krakowskie stało też — na równi z sąsiednim rzeszowskim — na czele tych województw, w których ludność w czasie referendum najbardziej spektakularnie powiedziała komunistom, co o nich myśli: wedle danych KC PPR tylko 13,5% mieszkańców głosowało „3 razy tak”. A więc równo dwa razy mniej niż wynosiła średnia krajowa.
Przeprowadzka do „jaskini reakcji” zapewne nie nastręczyła problemów, choć nie wiem czy nowe mieszkanie było równie duże jak olsztyńskie. Natomiast okna na pewno nie wychodziły na ruiny. Rodzina, wraz z Leokadią, zamieszkała w solidnej, mieszczańsko-urzędniczej kamienicy przy ul. Julisza Leo, opodal siedziby bezpieki, która mieściła się przy ul. Pomorskiej. W tym rejonie na potrzeby funkcjonariuszy UB (także aparatczyków z KW i KM PPR oraz wojskowych) zajęto kilka innych kamienic, w większości chronionych przez uzbrojonych wartowników. Justyna, która już w Olsztynie zwolniła się z pracy z konieczności opieki nad córką i ze względu na słabe zdrowie, w grudniu 1947 r. ponownie zaczęła pracować, wciąż jako „starsza siostra” w szpitalu WUBP. Leokadia najpierw pracowała w Okręgu Krakowskim Zjednoczenia Energetyki, ale w lipcu 1947 r. została skierowana przez Komitet Miejski PPR do pracy w aparacie bezpieczeństwa, którą rozpoczęła na stanowisku młodszego referenta w Wydziale „B”. Pion ten zajmował się wówczas perlustracją korespondencji, a więc praca w nim nie miała charakteru operacyjnego sensu stricto, aczkolwiek siłą rzeczy musiano werbować do współpracy niektórych pracowników poczty.
Tak więc od pewnego momentu tworzyli „bezpieczniacką rodzinę”.
Światło natychmiast rzucił się w wir roboty. Krótko po przyjeździe zwołał odprawę „w sprawie uaktywnienia werbunków i pracy agentów”, ponieważ uznał, że ten obszar działalności jest źle prowadzony. Jeszcze w listopadzie został szefem siedmioosobowego Sztabu Wyborczego WUBP Wedle pochodzącego z 1954 r. świadectwa por. Władysława Franasia, zastępcy szefa urzędu ds. gospodarczych, Światło szybko „stał się faktycznym szefem urzędu, który całą pracę operacyjną skupiał w swoich rękach”. Opinia ta znajduje potwierdzenie w raporcie o przebiegu wyborów, sporządzonym przez pełnomocnika MBP na województwo krakowskie, ppłk Stefana Sobczaka, inspektora w Gabinecie Ministra. O szefie WUBR mjr. Janie Olkowskim, Sobczak pisał bowiem: „Nie posiada autorytetu u swojego aktywu, a to dlatego, że w sytuacji zaistniałej orientuje się słabo, nie zna pracy operatywnej, naczelnicy wydziałów nie otrzymują od niego konkretnej pomocy, której on nie jest w stanie im udzielić”. Nie wiem, czy miał to być komplement, czy wręcz odwrotnie, ale Sobczak napisał też, że „na zewnątrz u społeczeństwa uchodzi za dobrego, z którym można dogadać się i znaleźć wspólny język”. Jednym słowem: mięczak. To dziwne, ponieważ Jan Olkowski, będący wówczas już blisko czterdziestki, pochodzący z rodziny ukraińskiej (nazwisko rodowe Hrycaniuk) z okolic Chełma Lubelskiego, miał bojową przeszłość. Nie tylko deklarował przedwojenną działalność w ruchu komunistycznym i pobyt w więzieniu, ale podawał w ankietach, że po przedostaniu się do okupowanego przez Sowietów Lwowa i rocznej pracy jako cieśla w Donbasie, w 1941 r. zgłosił się do Armii Czerwonej, w której ukończył kurs podoficerski saperów. Walczył później pod Leningradem, dostał się do niewoli niemieckiej, z której uciekł, a gdy w marcu 1944 r. dotarł na rodzinne ziemie, wstąpił do oddziału GL, którym dowodził Grzegorz Korczyński. Potem był krótko w MO i pracował jako sekretarz KP PPR w Radzyniu, a nawet jako jeden z sekretarzy KW PPR w Lublinie. W marcu 1946 r., w ramach kolejnego „zaciągu” zaufanych towarzyszy, partia skierowała go do bezpieki. Karierę zaczął od wysokich stanowisk: był szefem WUBP w Warszawie, a w końcu maja tegoż roku został przeniesiony do Krakowa, najpierw jako zastępca, a potem p.o. szefa na miejsce urlopowanego Jana Freya-Bieleckiego. Miał więc doświadczenie zarówno polityczne i organizacyjne, jak i do pewnego stopnia operacyjne. Sobczak był chyba w ogóle dosyć krytycznie ustosunkowany do kadr bezpieki. W tym samym raporcie pisał o kilku szefach PUBR że na zajmowane stanowiska „absolutnie nie nadają się — dzięki swym upośledzeniom — tępota”.
Ni mniej ni więcej. Każdy, kto poczyta choć trochę raportów i meldunków, które w tamtym czasie powstawały na niższych szczeblach ubeckiej hierarchii, z pewnością uzna, że Sobczak nie był malkontentem, ale realistą.
Przy wyborach była naprawdę ciężka praca, bezpieka musiała podjąć wiele najrozmaitszych czynności, a choć pierwsze instrukcje i polecenia „z góry” pochodziły już z miesięcy letnich, to działania nie mogły być podjęte przedwcześnie, a większość można było wprowadzić dopiero w ostatnich tygodniach przed wyborami, których termin — 19 stycznia 1947 r. — władze PPR i PPS ustaliły w połowie października. Światło, jako szef sztabu, zgodnie z zaleceniami ministerstwa często wysyłał do Warszawy raporty, toteż można dobrze określić charakter i zasięg tych działań. Nie ma sensu, oczywiście, pisać tu o szczegółach, po które mogę odesłać do cennej pracy Czesława Osękowskiego Wybory do sejmu z 19 stycznia 1947 roku w Polsce, w której znajduje się aneks z kopiami dokumentów krakowskiej bezpieki. Mówiąc w wielkim skrócie: dla ograniczenia elektoratu PSL przygotowano listy osób, którym powinno być odebrane prawo głosu, ostatecznie dotknęło to około 68 tys. obywateli, z czego 15 tys. w samym Krakowie; zbierano materiały pomocne przy unieważnianiu okręgowych list wyborczych — w województwie krakowskim listy PSL unieważniono w dwóch okręgach zamieszkanych łącznie przez prawie 1,3 mln osób, tj. 62% mieszkańców; na wszystkie obwody (w województwie było ich 525) zakładano „teczki informacyjne” prowadzone w PUBP w których na wzór WUBP również powołano lokalne „sztaby wyborcze”; nad każdym okręgiem wyborczym pieczę sprawował pełnomocnik WUBP; w miarę powoływania członków komisji obwodowych przystępowano do ich werbowania — na 3675 osób zwerbowano 1771, namówiono do współpracy również 5 członków z 4 komisji okręgowych. Równie ważne było uderzenie w PSL, wobec którego „prowadzono akcje nękające” polegające na rewizjach — od 1 grudnia do 17 stycznia przeprowadzono ich 4097; aresztowaniach — zatrzymano 2262 osoby, w tym 15 kandydatów na posłów; groźbach i wymuszaniu wystąpienia z PSL — legitymacje partyjne oddało około 7,3 tys. osób, „samorozwiązaniu” uległy cztery zarządy powiatowe i ponad 400 kół. Należy do tego dodać inne szykany jak całkowite zablokowanie lokalu Zarządu Wojewódzkiego PSL w Krakowie przez kilka dni, usuwanie członków PSL z administracji, rozwiązywanie zgromadzeń, konfiskowanie wydawnictw, nakładanie grzywien, obecność funkcjonariuszy UB w lokalach wyborczych i w ich otoczeniu, wywieranie przez nich nacisku na jawne i demonstracyjne głosowanie na listę Bloku Demokratycznego. Listę tę można znacznie wydłużyć. Jednak tym razem, jak się wydaje, bezpieka nie była bezpośrednio zaangażowana w fałszowanie wyników tak, jak to było w referendum, operacja ta odbywała się w zasadzie na poziomie komisji obwodowych, których członkowie — zwerbowani i partyjni — otrzymali odpowiednie „ściągawki”, a reszty dokonywano w komisjach okręgowych. PSL udało się ustalić wyniki tylko w niespełna 1/5 obwodów, w których listy partii Mikołajczyka uzyskały 69% głosów. Niezależnie od tego jak było naprawdę, władze ogłosiły to, co chciały, czyli swój wielki tryumf: na listy Bloku miało paść 80% głosów. Współautorami tego sukcesu byli, w liczącym się wymiarze mjr Światło i jego ludzie. Trud ich został doceniony — płk Sobczak wnioskował o odznaczenie aż 31 funkcjonariuszy UB (oraz 4 z MO) złotymi i srebrnymi Krzyżami Zasługi. Światło odebrał swój złoty krzyż 10 lipca.
Zapewne major nie odpoczywał po trudach „kampanii wyborczej”, ale nie wziął udziału w jednej z najbardziej spektakularnych akcji aparatu represji tamtych lat, a mianowicie ujęciu „Ognia”, który się śmiertelnie postrzelił podczas ataku na jego kryjówkę. Działo się to 21 lutego 1947 r. Zaznaczyć trzeba, iż jeśli chodzi o walkę z „reakcyjnym podziemiem”, Światło, przenosząc się do Krakowa, właściwie przyszedł na gotowe. Jak pisze Maciej Korkuć, autor szczegółowej monografii partyzantki niepodległościowej w krakowskim, już na przełomie grudnia 1946 r. i stycznia 1947 r. znajdowała się ona „u progu trwałej dekompozycji”. 22 lutego, kilkanaście godzin po śmierci „Ognia”, nowo wybrany sejm uchwalił amnestię, na podstawie której przeprowadzono znacznie większą od poprzedniej (z września 1945 r.) akcję ujawniania się żołnierzy podziemia. W województwie krakowskim swój udział w konspiracji z czasów wojny i powojennej zgłosiło około 5,5 tys. żołnierzy różnych formacji, tj. 10% ujawniających się w całym kraju (w 1945 r. było to 8,9 tys. osób). Tym razem bezpieka lepiej się przygotowała i poświęciła wiele czasu i trudu, aby należycie rozpracować wychodzących z konspiracji żołnierzy, zakładając odpowiednie teczki oraz werbując tajnych współpracowników. Sądzę, że w krakowskim kierował tymi działaniami mjr Światło.
Jakkolwiek konspiracja została w znacznym stopniu rozbita, to resztki, które z niej zostały (a było to wciąż niemało) próbowały odbudować się po zadanych ciosach. Krakowski WUBP nie próżnował więc i prowadził, teraz głównie przy pomocy agentury i inwigilacji, kolejne rozpracowania. Jedną z jego ofiar stał się Leon Lech Beynar, znany bardziej jako Paweł Jasienica, do lata 1945 r. oficer w V Brygadzie Wileńskiej AK, który — choć już nie działał w konspiracji od trzech lat — został aresztowany w „kotle” w Krakowie 2 lipca 1948 r. Wyłapywano też pojedyncze osoby lub małe grupy aktywne w podziemiu, m.in. 9 kwietnia 1948 r. aresztowano Mieczysława Huchlę, ostatniego prezesa Okręgu Krakowskiego WiN, co definitywnie zakończyło działalność tej formacji w Małopolsce. Siłą rzeczy głównym, choć nie jedynym, przeciwnikiem stał się PSL. Istotnym wydarzeniem w walce z PSL było przeprowadzenie właśnie w Krakowie jednego z najważniejszych procesów pokazowych tamtych lat. Chociaż stery procesu dzierżyli bonzowie z centrali (m.in. Józef Różański, dyrektor pionu śledczego MBP), akt oskarżenia, a przynajmniej część „ideologiczną”, napisał czołowy komunistyczny propagandzista Roman Werfel, a przed Wojskowym Sądem Rejonowym przedstawił go zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego, Stanisław Zarako-Zarakowski, to jednak znaczną część śledztwa prowadziły komórki WUBR one też — zresztą jeszcze w 1946 r., przed przyjazdem Światły — dokonały pierwszych aresztowań. Proces trwał niemal miesiąc (11 sierpnia-10 września 1947 r.), a jego zadaniem było połączenie na ławie oskarżonych ludzi z niepodległościowej konspiracji i działaczy PSL. Tak więc obok 12 członków WiN, w tym drugiego z kolei komendanta Zarządu Głównego, płk Franciszka Niepokólczyckiego, stanęło przed sądem pięciu działaczy PSL, w tym Stanisław Mierzwa, jeden z bliższych współpracowników Witosa, przewodniczący krakowskiego Zarządu Wojewódzkiego i zastępca sekretarza generalnego PSL. W trakcie procesu Światło zatwierdził i skierował do realizacji plan „Akcji A-Z”, której celem było — jak to sformułowała na jednej z odpraw w MBP Julia Brystygierowa, dyrektor V Departamentu – „złamać kręgosłup reakcji peeselowskiej”. Krakowski Wojskowy Sąd Rejonowy, dzięki aktywności bezpieki, był zawalony sprawami: w 1947 r. za „przestępstwa szczególne”, czyli polityczne (w tym także zbrojne), skazał ponad 1,4 tys. osób, a w 1948 r. ponad 900. W tych latach współpraca między WUBP a Wojskową Prokuraturą Rejonową układała się dobrze, może dlatego, że na jej czele stał znajomy Światły z więzienia św. Michała, starszy nieco od niego Oskar Karliner, niedoszły (z powodu aresztowania) prawnik z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Być może kolega ze studiów Marii Fleischfarb.
Jak ustalono w 1954 r., Światło w Krakowie był w osobistym kontakcie zaledwie z paroma tajnymi współpracownikami, w tym z jednym z PPS, i jednym „ze środowiska poakowskiego”, ale w zasadzie wszystkie lub większość ważniejszych działań operacyjnych i agenturalnych przechodziła przez jego ręce w trybie nadzoru. Wiadomo też z tych samych ustaleń i z dokumentów WUBR że co najmniej kilkakrotnie sam kierował aresztowaniami i rozpoczynał przesłuchania, które później przechodziły w ręce pionu śledczego. Ważnym obszarem działalności Światły było szkolenie i prowadzenie odpraw. Nie później niż w ostatnim kwartale 1947 r. zainicjował m.in. „szkolenie zawodowo-seminaryjne”, które miało objąć prawie 200 funkcjonariuszy WUBP i 400 z PUBP. Latem 1948 r. przeprowadzono rozległą akcję szkolenia ideologicznego, po której przeegzaminowano niemal 850 osób (91 otrzymało stopień „bardzo dobry”, a 80 „niedostateczny”). Na comiesięcznych naradach pracowników operacyjnych zajmujących stanowiska kierownicze w PUBP, które trwały zazwyczaj 2-3 dni, Olkowski i Światło (czasem jakiś kierownik wydziału lub przedstawiciel KW PPR) wygłaszali referaty, a uczestnicy pisali sprawdziany. W programie kursów znajdowało się też „ukulturalnianie” ubeków, m.in. wspólne wyjścia do teatru (niestety, nie wiem, na jakie sztuki chodzili). Na kursach tych Światło najczęściej omawiał sprawy związane z agenturą, która wobec coraz mniejszego znaczenia akcji „w polu”, kiedy prym wiodło wojsko i KBW stawała się kluczowa dla funkcjonowania bezpieki. Od czasu werbunków podejmowanych w ramach „kampanii wyborczej” sieć agenturalna miała charakter masowy: latem 1948 r. w województwie krakowskim zarejestrowanych było około 200 agentów i około 5,5 tys. informatorów. Stan ten nie był zasługą Światły, większość została zwerbowana przed jego przyjazdem do Krakowa, a on sam w trakcie szkoleń kładł nacisk na „jakość”, a nie na ilość. Światło wprowadził zwyczaj cotygodniowych (w soboty przed południem) odpraw z naczelnikami i zastępcami naczelników wydziałów, które miały charakter — jak byśmy dziś powiedzieli — interaktywny: na każdej odprawie któryś z naczelników referował działalność swojej komórki, po czym odbywała się dyskusja. Być może zdradzał więc talenty dydaktyczne.
Nie obyło się, rzecz jasna, bez wpadek. Najbardziej znana, dzięki temu, iż pozostawiła ślad w aktach personalnych Światły, przytrafiła się w lutym 1947 r., kiedy w siedzibie Izby Lekarskiej w Warszawie, w trakcie posiedzenia Sekcji Szpitalnej Państwowej Rady Zdrowia, aresztowano dr Jana W. Adamskiego, dyrektora Departamentu Lecznictwa Ministerstwa Zdrowia. Minister zdrowia wszczął raban, w wyniku którego lekarza przewieziono do siedziby V Departamentu MBP (służba zdrowia podlegała jego „ochronie”). Okazało się, że zatrzymanie nastąpiło na skutek telefonogramu wysłanego z krakowskiego WUBP do jego warszawskiego odpowiednika, a przybyły po dwóch dniach (!) szeregowy funkcjonariusz z Krakowa „nie przywiózł żadnego materiału obciążającego”. Trzeba więc było „po przeproszeniu za przykre nieporozumienie” zwolnić dr Adamskiego. Dokonując tego aresztowania, złamano szereg resortowych przepisów wewnętrznych, m.in. o właściwości terytorialnej działania urzędów wojewódzkich (w przypadku działań poza własnym terenem konieczne było powiadomienie MBP), o trybie aresztowań wyższych urzędników państwowych (które można było przeprowadzić tylko po uzyskaniu zgody odpowiedniego departamentu), o konieczności posiadania w chwili aresztu wystarczających materiałów obciążających, a wreszcie — o zakazie dokonywania w Warszawie aresztów podczas zgromadzeń i zebrań. Summa summarum Olkowski i Światło, a także ich stołeczni współpracownicy, otrzymali nagany (z wpisaniem do akt), co zostało podane do wiadomości wszystkich wysokich funkcjonariuszy MBP. Jak widać w tym przypadku min. Radkiewicz surowo przestrzegał zasad „ludowej sprawiedliwości”, gdyż takie reprymendy były, jak sądzę, konieczne, aby nawet dyrektorzy i naczelnicy czuli, że to nie oni stoją najwyżej.
W oświadczeniach składanych przez funkcjonariuszy krakowskiego WUBP w 1954 r. pojawiają się liczne negatywne opinie na temat Światły, podobne do tych, które złożyli jego podwładni z Olsztyna. Trzeba wprawdzie ostrożnie podchodzić do tych informacji, ale częściowo znajdują one potwierdzenie w świadectwach Justyny i sióstr. A więc miał mieć „pogardliwy i dyktatorski stosunek do ludzi”, „rządził Urzędem w sposób dowolny i często niesprawiedliwy”, „był despotyczny”, obrzucał podwładnych „wulgarnymi i obelżywymi wyrażeniami”. Szwagierka stwierdzała wprawdzie, że w Krakowie stosunki między nimi układały się dobrze, lepiej niż w Olsztynie, ale zachowanie Światły utrudniało jej życie towarzyskie (a może i uczuciowe). Kazał jej np. opowiadać życiorysy znajomych, których chciała zaprosić do domu. Także Justyna pisała, że właściwie stosunków towarzyskich nie utrzymywali, a do swojego zwierzchnika miał stosunek podobny jak w Olsztynie — „czuł pełną przewagę nad nim”. Zaledwie parę osób z urzędu, w tym znajomy z KZM Maurycy Hoffman i Marian Kozłowski, naczelnik V Wydziału, bywali u nich w domu. Zapewne bezwzględność i rzeczowy, a raczej przedmiotowy stosunek do ludzi, zwłaszcza podwładnych, obniżały jego wartość jako kierownika, ale czyniły zeń twardego egzekutora poleceń. Nie miał też zahamowań o charakterze „kumoterskim”. W życiorysie składanym w MBP w 1949 r. pisał, że jeden ze znajomych z KZM, który „okazał się prowokatorem (...) został przeze mnie posadzony w Krakowie”.
Podobnie jak w Olsztynie, jego mocna pozycja w bezpiece w Krakowie miała z pewnością niższą rangę poza organami represji, co wynikało z wielkości i charakteru królewskiego miasta. Niewątpliwie jednak postać i osoba mjr Światły były dosyć szeroko znane zarówno wśród wciąż jeszcze „mieszanej”, polityczno — urzędniczej elity rekrutującej się z PPR i PPS, jak i wśród ludzi z konspiracji oraz w środowiskach kościelnych i inteligenckich. Może nie bywał na premierach teatralnych i na koncertach, ale w końcu zajmował się prawie tymi wszystkimi, którzy na nie chodzili. Lata 1947-1948 odznaczały się bowiem tym, iż w działalności bezpieki — która, oczywiście, postępowała zgodnie z wytycznymi PPR — pojawiły się na skalę znacznie szerszą niż poprzednio takie problemy, jak „oczyszczanie” PPS z „elementów prawicowych”, rugowanie „reakcji” z nauczycielstwa i kręgów akademickich, a jesienią 1947 r. ruszyły poważniejsze przygotowania operacyjne do ataku na Kościół. Toteż działalność bezpieki wykraczała coraz dalej (i śmielej) poza środowiska podejmujące czynną działalność przeciwko nowemu ustrojowi, stawała się dolegliwa i wręcz groźna także dla osób, które wyrażały swój sprzeciw w innych formach, czy nawet w ogóle były bierne. Wiele osób wiedziało lub domyślało się, że to właśnie Światło aresztuje i przesłuchuje, „nasadza agenturę”, przeprowadza „rozmowy ostrzegawcze” (np. z działaczami PPS), pojawia się w lokalach instancji wojewódzkich i miejskich PPR.
Z prawie dwuletnim pobytem w Krakowie wiąże się epizod będący świadectwem pewnego wewnętrznego niepokoju, jaki pociągała za sobą służba w bezpiece, a jeszcze bardziej poczucie narodowe i postrzeganie Światły jako Żyda. W początku lipca 1947 r. mjr Światło, powołując się na jakąś rozmowę, którą odbył z wiceministrem Romkowskim, zwrócił się z raportem do min. Radkiewicza o „zdjęcie z kierowniczego stanowiska” w aparacie bezpieczeństwa.
W piśmie tym podał dwa powody. Najpierw pisał, że „trzy lata operatywnej pracy zżarło doszczętnie moje nerwy, wyczerpało moją żywotność i energię”, a „będąc impulsywnym i niepodzielnym w robocie z trudem znoszę niewspółmierność moich współpracowników, a stan wyczerpania nerwowego naraża mnie na konflikty z nimi, co nie jest zdrowym dla pracy”. Jako drugi powód podał „brak odpowiedniego wykształcenia” oraz fakt, że zaangażowanie w działania operacyjne uniemożliwiało mu „pracę nad sobą dla podniesienia swojego poziomu intelektualnego”, a nawet zauważył, iż „cofnął się o lata wstecz”. Konkludując, stwierdził, że „nie czuje się na siłach” pozostać na dotychczasowym stanowisku i prosi o zdjęcie z funkcji zastępcy szefa urzędu oraz „odkomenderowanie do pracy nie operatywnej, chociażby na przeciąg jednego roku”, aby „uzdrowić nerwy” i „dokształcić się”. Raport ten, drogą służbową, został wysłany do Warszawy przez Olkowskiego 9 lipca, z jednoczesną prośbą o pozostawienie jednak Światły na stanowisku zastępcy szefa, ponieważ „pracuje b. dobrze, operatywnie jest mocny” oraz że współpraca układa się „bez najmniejszych zgrzytów”. Olkowski potwierdza zarazem, że mjr Światło „jest wyczerpany nerwowo”, ponieważ ze względu „na słaby aparat b. dużo pracuje”. Ponadto, informując ministra, że żona jego zastępcy „często zapada na różne choroby”, a niedawno ciężko chorowała 2-letnia córka, wnosi o udzielenie Światłe pomocy materialnej. 29 lipca na raport odpowiedział szef kadr MBP, Orechwa, powiadamiając, że sprawa zwolnienia ze stanowiska „będzie omawiana”, a póki co, została mu przyznana zapomoga w kwocie 20 tys. zł., co nie było sumą imponującą. Cztery miesiące po pierwszym raporcie Światło wystąpił do ministra z następnym, w którym ponownie zwracał się o zwolnienie z funkcji, a poza motywami podanymi uprzednio, dodał także, że „czynnik narodowościowy nie pozwala pozostawać dłużej na kierowniczym stanowisku”.
Brak, niestety, innych dokumentów w tej sprawie, w tym notatek Romkowskiego z rozmowy (lub rozmów) ze Światłą. Relacja Justyny, złożona w 1954 r., potwierdza te motywy. Pisała ona, że wracał do domu „wypompowany”, że zdawał sobie sprawę z braków w wykształceniu oraz że wystąpił „cały szereg incydentów o charakterze antysemickim (...) ze strony niektórych pracowników urzędu”, otrzymał również szereg antysemickich anonimów. Zatem „doszedł do przekonania, że właściwie w warunkach wzmożonej fali antysemityzmu nie powinien jako Żyd zajmować tak eksponowanego stanowiska”. Nie udało mi się ustalić, o jakie incydenty chodziło, bo pojawianie się anonimów tego rodzaju zbytnio nie dziwi. Być może poszło o jakąś wypowiedź szefa Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie, płk. Antoniego Łukasika, który w sierpniu 1947 r. został odwołany i aresztowany (a w 1949 r. skazany na 5 lat więzienia) za „przekręty” finansowe oraz za nakłanianie sędziów, aby „w sprawach, w których występują obrońcy pochodzenia żydowskiego, wydawali wyroki surowe”, a na obrońców z urzędu wyznaczali „adwokatów pochodzenia aryjskiego, z pominięciem adwokatów pochodzenia żydowskiego”. Oskarżono go też o „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości” dotyczących osób zajmujących wysokie stanowiska w sądownictwie i prokuraturze wojskowej oraz o Józefie Różańskim, szefie Departamentu Śledczego MBE. Jakkolwiek zarzuty te wyglądają na przesadne, to jednak jest wielce prawdopodobne, że pik Łukasik — absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie (podobnie zresztą jak prokurator Zarakowski) i przedwojenny oficer WP — miał antysemickie poglądy. Mógł więc powiedzieć coś niestosownego samemu Światłe lub o nim do kogoś innego. Pełniąc te stanowiska latem 1947 r., mieli ze sobą dosyć częste kontakty.
Żaden z argumentów podanych przez Światłę nie mógł być, oczywiście, zaakceptowany przez zwierzchników. Chyba każdy w bezpiece uważał, że haruje jak wół (lub osioł, zależnie od stopnia samokrytycyzmu). Mało kto z wyższych (o niższych nie mówiąc) funkcjonariuszy miał przygotowanie zawodowe, np. prawnicze, i wykształcenie ogólne, choć wśród ubeckich dygnitarzy znajdowały się osoby po studiach (jak Julia Brystygierowa czy Józef Różański, który przed wojną ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim). No i wreszcie, gdyby wszyscy funkcjonariusze pochodzenia żydowskiego uważali, że szkodzą w ten sposób służbie, na którą ich partia wysłała, gabinety by opustoszały i nie miałby kto zarządzać tym wszystkim. Na pewno niewielu było takich, którzy nie tylko zdawali sobie sprawę z sytuacji, ale próbowali wyciągnąć z tego wnioski. Można uznać za paradoks, że Władysław Gomułka, którego za parę lat Światło aresztuje, m.in. z tego powodu wszedł w konflikt z kolegami z kierownictwa PPR, iż uważał, że zbyt znacząca obecność „towarzyszy pochodzenia żydowskiego” utrudnia życie partii.
Światło wyraźnie miał kłopoty ze swoim żydostwem. Przejawiały się one w różnych incydentach, anonimach, w antysemityzmie, który rok wcześniej wybuchł z wielką siłą w Kielcach, a w różnej formie obecny był nieomal wszędzie. Z sądownictwem wojskowym włącznie. Nie było przecież kwestią przypadku, że systematycznie wpisywał w ankietach narodowość żydowską, co — o ile mogłem sprawdzić na kilkunastu przykładach podobnych ankiet — należało do wyjątków. Choć zapewne nie odzywała się w nim syjonistyczna przeszłość, to można zauważyć, iż Cyla, która mieszkała w Krakowie, właśnie w 1947 r. wraz z mężem wyemigrowała do Palestyny. Nie wiem, czy Światło zarejestrował się w krakowskim Wojewódzkim Komitecie Żydowskim, ale w 1947 r. komitet ten miał w swoich rejestrach około 50 funkcjonariuszy UB i MO, spora część bezpośrednich podwładnych Światły była pochodzenia żydowskiego, niektórzy z nich zaś byli także przedwojennymi komunistami. Jak wynika z relacji Justyny, właściwie tylko oni odwiedzali ich (rzadko) w domu. Mógł więc mieć — jak przed wojną — poczucie życia w podwójnej izolacji: tym razem jako Żyd i jako ubek.
5 października 1954 r. izraelski dziennik „Maariv”, przedstawiając sylwetkę Światły, napisał, iż mimo służby komunizmowi, miał „gorące żydowskie serce”, co wyrażało się w tym, że „nie raz pomagał uwolnić z więzienia kierowników Brejchy, a także innych Żydów”, że pomógł odzyskać kilkoro dzieci żydowskich, które przeżyły Holokaust w polskich rodzinach, a te odmawiały oddania ich, oraz że uratował grupę chasydów, którzy przybyli nielegalnie ze Związku Sowieckiego i mieli być odesłani z powrotem. W październiku 1954 r. informacje te zostały częściowo potwierdzone w oświadczeniach dla MBP składanych wówczas m.in. przez wspomnianego już Kozłowskiego (który miał także „niesłuszne” pochodzenie) i Marcelego Morgena, który w krakowskim WUBP zajmował się „sprawami żydowskimi”. Odnoszę jednak wrażenie, że byli oni przepytywani przez funkcjonariuszy MBP o te sprawy, o których pisał „Maariv”, więc ich odpowiedzi mogły być jakoś ukierunkowane. W sprawozdaniu z przebiegu sprawy zatrzymanych chasydów, które powstało w marcu 1947 r. i które sporządził funkcjonariusz specjalnie oddelegowany z Warszawy, nazwisko Światły w ogóle się nie pojawia, a jako osoby, które opowiadały się za uwolnieniem zatrzymanych wymienieni są Olkowski i tenże Kozłowski. Może określenie „gorące żydowskie serce” jest zbyt emfatyczne i zbyt daleko idące, ale najpewniej Światło rzeczywiście sprzyjał organizacjom żydowskim czy też poszczególnym osobom. Mogło go więc jakoś „uwierać” bycie żydowskim komunistą w polskiej bezpiece, ale myślę, że gdyby wówczas rzeczywiście chciał wyjechać do Palestyny, zapewne potrafiłby to załatwić. A może nawet partia sama by go tam skierowała?
Nikt jednak nie kierował mjr Światły na emigrację, a ministerialni zwierzchnicy albo jakoś go przekonali, żeby pozostał w służbie, albo może po prostu zamknęli raporty do szuflady i nie wracali do nich. Nie wracał też do nich, o ile mi wiadomo, sam Światło. Próbował nawet nadrobić braki w wykształceniu, zapewne pod wpływem żony. Zgłosił się więc do Kuratorium Okręgu Szkolnego Krakowskiego, w którym Komisja Weryfikacyjno-Kwalifikacyjna dla Kandydatów do Szkół Wyższych bez Matury wydała mu (z datą 15 grudnia 1947 r.) zaświadczenie, iż „na podstawie przedłożonych dokumentów (...) uzyskał prawo wstępu na pierwszy rok studiów w szkołach wyższych na wydziale prawa”. Nie mogłem sprawdzić, czy dokument ten był wydany lege artis, czy może pod jakimś naciskiem. Nie ma to znaczenia, gdyż nic mi nie wiadomo, aby skorzystał z tego „papieru”, choć jakieś działania samokształceniowe podjął, np. zaczął uczyć się niemieckiego. Ale ubeckie życie toczyło się dalej.
wewnętrznego:
początki
Kiedy Izak Fleischfarb we wrześniu 1944 r. pojawił się na Pradze w ciężarówce, w której woził pewnie plecak i jakiś kuferek, był politrukiem we frontowej jednostce niższego szczebla, prawie 30-letnim chorążym, a więc jak na ten stopień — w dodatku w czasie wojny — właściwie już lekko podstarzałym. Cztery lata później, gdy zjeżdżał do Warszawy jako mjr Józef Światło, miał ze sobą nie tylko bagaże pełne dóbr materialnych nabytych i pozyskanych w trakcie paru lat nieźle płatnej pracy, dającej okazje do przywłaszczeń (co nie znaczy, że z okazji tych korzystał tak powszechnie, jak robili to niektórzy jego koledzy). Przyjeżdżał z opinią dobrego „operatywnika”, który terminował pod okiem sowieckich speców, u których uczył się zarówno techniki aresztowań, jak i politycznych rozmów z takimi osobistościami jak Wincenty Witos, a także zasad werbunku agentów i sposobów „wydobywania informacji” z więźniów. W ciągu trzech lat pracy w wojewódzkich strukturach bezpieki dominował nad swoimi zwierzchnikami — zarówno w Olsztynie, jak i w Krakowie. Dokonał osobiście dziesiątek aresztowań, setki z nich wynikały z rozpracowań, które prowadził lub nadzorował, tysiące, które nastąpiły w wyniku wydanych przez niego poleceń (np. małopolskich peeselowców przed wyborami). Miał za sobą wiele godzin przesłuchań, mniej lub bardziej brutalnych, choć poza pierwszym etapem pracy w MO i u Sowietów nie prowadził właściwie śledztw osób aresztowanych. Na pewno umiał operować głosem i zależnie od aktualnej potrzeby częstować papierosem czy herbatą, walić pięścią w stół lub w twarz. Znał więzienia i areszty, w których trzymano i torturowano akowców, żołnierzy podziemia czy działaczy PSL. Miał za sobą sfałszowanie referendum w Olsztynie i „przygotowanie” wyborów w Krakowie. Co ważne, nosił w sobie — już od czasów przedwojennych, ale umocnioną w wyniku doświadczeń z lat 1945-1947 — szczerą nienawiść do „reakcji”. Obok podłoża ideologicznego (walka klas), być może pewną rolę odgrywał w tym antysemityzm części podziemia niepodległościowego. 4 października 1948 r., a więc niejako na odchodne z Krakowa, został udekorowany czechosłowackim Medalem za Odwagę (Za Hrabrost). Nie udało mi się ustalić, za co spotkało go to wyróżnienie. Czyżby miał jakiś wkład w lutowy „pucz praski”, w wyniku którego niepodzielną władzę przejęli komuniści? A może chodziło o „przygraniczną współpracę” z czechosłowackimi służbami specjalnymi w zwalczaniu ukraińskiego podziemia i wyłapywaniu uciekinierów z Polski, których setki przekraczały granice Słowacji? W każdym razie było to ostatnie odznaczenie, jakie Światło w ogóle otrzymał. Pod tym względem nie był rozpieszczany.
Właściwie trudno się dziwić, że Romkowski, wybierając ludzi do tworzonej właśnie „grupy specjalnej”, zwrócił uwagę na doświadczonego i sprawnego pracownika. Światło zresztą już w Krakowie zrobił pierwszy krok na tym obszarze działania, którym miał się zająć w Warszawie: było nim wspomniane już aresztowanie „prowokatora”, który zalągł się w szeregach KZM. Naturalnym było bowiem, iż nowe zadania, które stawały przed bezpieką, powinny być wykonywane — a przynajmniej kierowane i kontrolowane — przez osoby ideologicznie doświadczone, których lojalność wobec partii była poddana próbie (więzienie) i które znały od wewnątrz ruch komunistyczny, z jego typową dla tajnych organizacji podejrzliwością, obejmującą także, a może nawet szczególnie, bliskich towarzyszy. W końcu podstawowym kanonem działania bezpieki była wszechogarniająca nieufność. Mjr Światło spełniał te wymogi, może nie w sposób doskonały, ale wystarczający.
Pojęcie „wróg wewnętrzny” weszło na dobre do słownika komunistycznego wraz z jego stalinizacją, czyli na przełomie lat 20. i 30. XX w. Wróg — wiadomo, a „wewnętrzny” to taki, który istnieje w samym środku partii komunistycznej i w ogniwach, zwłaszcza kierowniczych, aparatu władzy państwa komunistycznego. Stosowanie tego pojęcia, miało o tyle racjonalne korzenie, że niemal przez cały czas istnienia w carskiej Rosji ruchu rewolucyjnego był on infiltrowany przez Ochranę, czyli aparat bezpieczeństwa imperium. Agentom Ochrany udawało się zajmować nawet bardzo wysokie stanowiska w strukturach nielegalnych partii, jak Jezno Azefowi u eserów, czy Romanowi Malinowskiemu wśród bolszewików. „Czujność rewolucyjna” była więc hasłem oczywistym, w partiach tworzono komórki będące czymś w rodzaju kontrwywiadu, zabijano policjantów i „prowoków”, jak nazywano nie tylko faktycznych prowokatorów, ale też zwykłych donosicieli. Z drugiej strony partie tworzące ten ruch podlegały licznym rozłamom, frondom i starciom frakcyjnym, które często potęgowane były przez animozje i ambicje osobiste. Bywało, że skonfliktowane strony obrzucały się wyzwiskami i negatywnie nacechowanymi określeniami. Niemniej aż do połowy lat 20. między pojęciami określającymi szpicla czy kapusia, a tymi, którymi oznaczano osobę lub grupę towarzyszy mających odmienne stanowisko, nie było bezpośredniego związku: agent, czyli wróg nasłany z zewnątrz, był inaczej traktowany niż członek przeciwnej frakcji. Innowacją doby stalinowskiej było ich skumulowanie: przeciwnik w wewnątrzpartyjnym sporze stawał się wrogiem równie — a może nawet bardziej — niebezpiecznym co, jawny, otwarty wróg istniejący poza partią (lub państwem). W dodatku, co było niejako logiczne, zakładano, że wróg zewnętrzny chętnie korzysta z każdej możliwości pozyskania pomocników wewnątrz partii, aby ją osłabić i rozbić, toteż walka z nimi stawała się zadaniem najważniejszym. W ten mniej więcej sposób powstał mechanizm permanentnej czystki: wyszukiwania i wskazywania wroga wewnętrznego, który był świadomym lub nieświadomym — czyli, jak mówiono, „obiektywnym” — narzędziem w ręku wroga zewnętrznego. Zwykle taka egzemplifikacja nie miała nic wspólnego z rzeczywistością, tzn. napiętnowany osobnik w istocie nie tylko nie podejmował działań niezgodnych z aktualnie obowiązującą linią partii, ale był jej absolutnie wierny, a nawet jeśli miał odmienne poglądy, to nie był niczyim agentem. Atakowanie takich osób miało charakter o tyle prewencyjny, że wymuszało całkowitą lojalność i umacniało pozycję jedynowładcy, którym stał się Stalin, faktyczny pan życia i śmierci. Było to najmocniejsze lepiszcze państwa totalitarnego. Najbardziej znaną personifikacją wroga wewnętrznego stał się Lew Trocki, pokonany przez Stalina konkurent do schedy po Leninie.
Model ten, który w Związku Sowieckim zyskał od 1935 r. niemal idealny kształt i monstrualne rozmiary (tylko w latach 1937-1938 rozstrzelano około 700 tys. „wrogów ludu”), miał uniwersalny charakter. Dowodem na to może być fakt, iż wszystkie kraje, w których monopolistyczną władzę przejęła partia komunistyczna, przechodziły przez fazę terroru, nawet wówczas, gdy w samym Związku Sowieckim oficjalnie potępiono w 1956 r. „błędy i wypaczenia” stalinizmu. Warto przypomnieć, że były i takie kraje jak Kambodża, w której skala terroru była znacznie większa niż w kraju-matrycy. Nic więc bardziej naturalnego, że przez fazę tę przeszły także te kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w których komuniści zdobyli władzę, lub w których została im ona dana przez Stalina dzięki obecności Armii Czerwonej i faktycznemu podziałowi Starego Kontynentu na strefy wpływów. Trudno dokładnie określić, kiedy zaczęło się wchodzenie w fazę walki z wrogiem wewnętrznym, ponieważ był to proces, a nie jednorazowe wydarzenie. Niewątpliwie istotną rolę odegrał wzrost napięcia w stosunkach między niedawnymi koalicjantami, który przekształcił się w Zimną Wojnę, ale swoje znaczenie miał i sam mechanizm totalitaryzacji państwa, podobny do sowieckiego z lat 30., oraz dążenie do całkowitego (a więc totalnego) podporządkowania tych państw Związkowi Sowieckiemu. Mniejsza zresztą, który czynnik był ważniejszy, dla mjr Światło, jego zwierzchników oraz podwładnych istotne było to, że faza taka się rozpoczęła. Nie oni ją wymyślili, ale to oni stali się egzekutorami.
W lutym i marcu 1948 r. z ambasady sowieckiej w Warszawie zaczęły napływać do Moskwy sygnały o istnieniu w kierownictwie PPR podziałów: z jednej strony miała istnieć „grupa Gomułki”, z drugiej „grupa Minca”, między nimi znajdował się Bierut. Według tych informacji, pierwsza miała mieć charakter nacjonalistyczny i wywodziła się z konspiracyjnej PPR, druga zaś z osób przybyłych ze Związku Sowieckiego, skłonnych całkowicie popierać linię sowiecką, choć z kolei zagrożona była „nacjonalizmem żydowskim”. Przynajmniej niektóre komentarze sowieckich dyplomatów oparte były na rozmowach z ludźmi z „grupy Minca”, którzy być może wyczuwali intencje Stalina do szukania wroga i dlatego zwracali uwagę na istnienie owych grup, a więc odpowiadali na domyślne zapotrzebowanie. Jednak rosyjskie badaczki, Galina P. Muraszko i Albina F. Noskowa, które miały dostęp do dokumentów sowieckiego politbiura z tamtego czasu, uważają, że to dopiero informacje napływające znad Wisły skłoniły Stalina do zainicjowania zmiany na stanowisku lidera PPR, czyli Gomułki, i wskazanie na jego miejsce Bieruta. Temu zaś bliższa była „grupa Minca” niż Gomułka, który od jesieni 1943 r. był jego ukrytym rywalem. Wszystko rozgrywało się w okresie nasilającego się konfliktu sowiecko-jugosłowiańskiego, a więc Gomułka, z uwagi na swoje ambicje do pewnej samodzielności, mógł być traktowany tak, jak Josif Tito, który nie chciał podporządkowywać się wszystkim wskazówkom z Moskwy i próbował prowadzić na Bałkanach własną politykę. Był więc przeszkodą w całkowitej konsolidacji „obozu sowieckiego”, która zaczynała być dla Sowietów wartością nadrzędną.
Negatywne oceny lokalnych przywódców komunistycznych napływały także z sowieckich ambasad winnych stolicach Europy Środkowo-Wschodniej. W rezultacie w początkach kwietnia, w gmachu na Staroj Płoszczadi, gdzie znajdowały się biura KC WKP(b), powstało kilka memoriałów krytycznie oceniających działalność i wypowiedzi niektórych liderów komunistycznych Czechosłowacji, Polski i Węgier. W przypadku Polski głównym obiektem już nie zastrzeżeń, ale wręcz ataku, był Władysław Gomułka. W memoriale wymieniono też parę innych osób (m.in. Mariana Spychalskiego czy Hilarego Minca), ale był on wymierzony personalnie przede wszystkim w Gomułkę. Nosił wiele mówiący w języku komunistycznym tytuł: O antymarksistowskiej orientacji w kierownictwie PPR, czyli dotyczył zasadniczych zastrzeżeń ideologicznych. Memoriał został opatrzony klauzulą sowierszenno sekretno i wydaje się, że nie był nigdy przekazany ani w całości udostępniony Bierutowi czy komukolwiek z „grupy Minca”. Niemniej przez ambasadę sowiecką w Warszawie lub w bezpośrednich kontaktach ze Stalinem czy Mołotowem, przeciwnicy Gomułki zostali w sposób mniej lub bardziej otwarty powiadomieni, że mogą — a nawet powinni — przystąpić do impeachmentu Gomułki ze stanowiska sekretarza generalnego. Gomułka zaś, nieświadomy grożącego niebezpieczeństwa, sam wystawił się na strzał, wygłaszając referat na temat zbliżającego się zjednoczenia PPR i PPS, w którym znalazły się — jak to oceniali jego przeciwnicy i konkurenci — akcenty nacjonalistyczne i wyrazy nieufności wobec Związku Sowieckiego. Co gorsza, miał też zamiar podjąć się próby mediacji między Stalinem a Tito. Około 20 czerwca sygnał do rozpoczęcia decydującej akcji dał Andriej Zdanow, sowiecki przedstawiciel w Biurze Informacyjnym Partii Komunistycznych i Robotniczych (Kominform), który polskim delegatom na II Konferencję tej organizacji powiedział, że „otwarte uderzenie [w Gomułkę] zapoczątkuje spór i pozwoli radykalnie zmienić sytuację”. Na tej właśnie konferencji formalnie i ostatecznie potępiono Titę, a partię jugosłowiańską wykluczono z Kominformu. Na terenie Europy Środkowo-Wschodniej Tito stał się wrogiem Numer Jeden. Obok „trockizmu”, z którego wciąż nie rezygnowano, nowym zagrożeniem wewnątrz ruchu komunistycznego stał się „titoizm” i tak jak polowano na trockistów, tak teraz miało zacząć się polowanie na titoistów. W wielu dokumentach zresztą pojęcia te występowały równolegle bądź wręcz jako synonimy. Zgodnie ze stalinowskim rytuałem „sprawa Gomułki” wykroczyła poza granice konfliktu politycznego, przybrała charakter rozprawy z „wrogiem wewnętrznym”, a więc nie można było ograniczać się do partyjnej rozgrywki i propagandy, musiano zaangażować także aparat bezpieczeństwa. Tak też sprawy się potoczyły.
Punktem wyjścia stał się fakt, iż od połowy 1947 r. w Głównym Zarządzie Informacji WP (GZI, czyli w kontrwywiadzie wojskowym) badano dokumenty przedwojennego II Oddziału Sztabu Generalnego WP. Dokumentów tych w 1939 r. nie zdołano ani ewakuować, ani zniszczyć i przejęli je Niemcy, którzy zdeponowali je w Oliwie, w 1945 r. zaś zagarnęli je Sowieci, którzy z kolei przekazali do GZI część, która zawierała materiały kontrwywiadu II Oddziału, zostawiając sobie to, co obejmowało wywiad. Przeglądaniem tych dokumentów zajmowało się Biuro Studiów GZI, a o ich istnieniu wiedziało wąskie grono osób z GZI i MBP oraz niektórzy członkowie Biura Politycznego KC PPR, w tym Gomułka i Spychalski, nadzorujący GZI. W lutym 1948 r., jak twierdziła Barbara Sowińska, kierowniczka owego Biura Studiów, „na stosie makulatury przeznaczonej do spalenia”, jeden z pracowników znalazł „luźno owiniętą papierem sporą paczkę”, na której widniało nazwisko Lechowicz. Jak się okazało, chodziło o Włodzimierza Lechowicza, aktualnego ministra aprowizacji, członka centralnych władz satelickiego Stronnictwa Demokratycznego i posła na Sejm. W czasie okupacji Lechowicz należał do siatki wywiadowczej PPR i z tego tytułu był podwładnym Spychalskiego, a w porozumieniu z nim zajmował dosyć wysokie stanowisko w instytucjach Polskiego Państwa Podziemnego, co było możliwe dzięki jego przedwojennej działalności funkcjonariusza kontrwywiadu wojskowego (SRI). Gomułka, po zapoznaniu się z tymi aktami, miał uznać, że „paczka została skompilowana, [a] niektóre dokumenty wręcz sfabrykowane”. Niemniej archiwum przeszukiwano z rosnącą gorliwością i znajdowano w nim kolejne materiały obciążające kolejne osoby. Nie sposób dziś stwierdzić, czy odkrycie to było rzeczywiście przypadkowe, czy też zostało zainspirowane lub wręcz zainscenizowane. A jeśli zachodziła ta ostatnia okoliczność, to kto dokonał inscenizacji: może służby sowieckie? Choć mam poważne wątpliwości, co do autentyczności znaleziska — rzadko się bowiem trafia „luźno owinięta paczka na stosie makulatury” z wypisanym na niej nazwiskiem — to jednak, biorąc pod uwagę chronologię wydarzeń, można przyjąć, że był to przypadek. Tymczasem konflikt między Gomułką a większością jego towarzyszy z Biura Politycznego przestawał być tajemnicą, Sekretarz Generalny nie wziął udziału w lipcowym posiedzeniu KC (tym, po którym Romkowski pojawił się z referatem w Krakowie) i został wysłany na przymusowy urlop. Miesiąc po otrzymaniu sugestii Bierut i „grupa Minca” — główną rolę odgrywał w niej jednak nie Minc, ale Jakub Berman, który widział się ze Żdanowem w czasie narady Kominformu — mieli już zarysowany plan działania nie tylko w sensie politycznym (usunięcie Gomułki ze stanowiska i napiętnowanie go za „odchylenie”), ale także ogólny pomysł użycia aparatu bezpieczeństwa: podjęcie i poprowadzenie śledztwa w sprawie Lechowicza i grona osób, co do których znajdowano kompromitujące materiały w dokumentach II Oddziału i które były powiązane z Lechowiczem w czasie okupacji. W tle znajdowała się osoba Spychalskiego, jako zwierzchnika Lechowicza, a na horyzoncie pojawiał się Gomułka, jako Sekretarz KC i z tego tytułu zwierzchnik Spychalskiego. Pomysł polegał na odwróceniu ról Lechowicza i jego znajomych: z „wtyczek” komunistycznych w polskich instytucjach państwowych przed wojną i w czasie okupacji, mieli stać się „wtyczkami” polskiego kontrwywiadu w ruchu komunistycznym. Proste jak z knuta strzelił. Na razie skoncentrowano się na „ludziach Lechowicza”. Ponieważ dokumenty z Oliwy nie obejmowały, rzecz jasna, okresu okupacji, nie mogły doprowadzić w pobliże Spychalskiego czy Gomułki, którzy przed wojną nie mieli nic wspólnego z Lechowiczem ani z II Oddziałem. Do udowodnienia tezy o złowieszczej roli Spychalskiego (a później Gomułki) jako promotora Lechowicza, niezbędne więc było sięgnięcie do procedur śledczych, aresztowań i przesłuchań. Tym miał się zająć Romkowski, który 8 sierpnia dostał analizę znalezionych dokumentów sporządzoną przez Biuro Studiów.
Z uwagi na polityczny kaliber sprawy postanowiono stworzyć ściśle tajny zespół operacyjno-śledczy, który początkowo nazywano „aparatem Romkowskiego” lub „grupą specjalną” (albo „specjalną grupą operacyjną”). Był on zakamuflowany nawet w ministerstwie, powstał ad hoc i dlatego miał charakter nieetatowy: nie został powołany oficjalnym rozkazem organizacyjnym nadającym mu strukturę i etaty, a jego członkowie formalnie byli przyporządkowani do różnych komórek i pionów bezpieki. Początkowo zespół był nieliczny i składał się głównie z funkcjonariuszy pionu śledczego (z centrali lub terenu), a jego nieformalnym kierownikiem został Józef Różański, dyrektor Departamentu Śledczego. Na stanowisko szefa prac operacyjnych i spraw organizacyjnych było trzech kandydatów: Światło, Marek Fink, zastępca szefa WUBP w Katowicach i Eliasz Koton, pełniący analogiczną funkcję we Wrocławiu. Co zadecydowało o wyborze Światły, nie jest pewne, poza tym, że dobrą opinię miał o nim Romkowski. Może sowieccy doradcy znający go sprzed paru lat dali mu rekomendacje? Skład grupy zaakceptowali Berman i Bierut.
W rezultacie z dniem 1 października 1948 r. Światło trafił do I Departamentu (kontrwywiad), gdzie został naczelnikiem V Wydziału. Wydział ten i jego komórki w WUBP miały wówczas za zadanie m.in. rozpracowywanie tej części przedwojennej administracji państwowej, która obejmowała sprawy polityczne (np. starostów i urzędników wydziałów bezpieczeństwa w urzędach wojewódzkich), Policję Państwową oraz II Oddział SG. Zajmował się także tymi instytucjami Polskiego Państwa Podziemnego, które odpowiedzialne były za bezpieczeństwo (w tym kontrwywiadem AK) i przygotowania do reaktywowania Policji Państwowej po odzyskaniu niepodległości. W jednej z takich instytucji ulokowany był właśnie Lechowicz i kilka innych osób wykonujących zadania na rzecz PPR. Komórka, którą zarządzał Światło interesowała się więc ważnym obszarem w walce z „wrogiem wewnętrznym”, dzięki podejmowanym dochodzeniom mieli nadzieję dotrzeć do sieci agenturalnej, która istniała w KPP i w PPR. Równolegle z wydziałem, który objął Światło, podobne rozpracowania, skoncentrowane na przedwojennych służbach specjalnych, tzw. Defie (od nazwy wydziału Defensywa Polityczna Policji Państwowej), oraz tzw. dwójce (czyli kontrwywiadowi II Oddziału SG), które zajmowały się KPP prowadzone były przez I Wydział V Departamentu. Departamentem tym od 1945 r. kierowała Julia Brystygier, a wydziałem Henryk Piasecki. Żeby sprawy jeszcze bardziej skomplikować, „dwójkę” rozpracowywał, co oczywiste, Główny Zarząd Informacji WP, a ściślej biorąc, Wydział I Oddziału II GZI. Widać po tym, jak ważne po wojnie było dla komunistów to, co działo się w KPP, ale jednocześnie można zadać sobie pytanie, czy możliwe było sensowne koordynowanie pracy trzech różnych placówek znajdujących się w dwóch różnych resortach, ale zajmujących się w istocie rzeczy tym samym.
Przygotowania do uruchomienia „grupy specjalnej” Romkowski podjął w czasie wypełnionym wydarzeniami politycznymi, w których sam brał udział. Uczestniczył w posiedzeniu KC PPR (był jego członkiem), które odbyło się w dn. od 31 sierpnia do 3 września, gdzie publicznie i oficjalnie potępiono „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, a miejsce Gomułki zajął — dotychczas formalnie bezpartyjny — Bierut. Na posiedzeniu tym Romkowski nie zabierał głosu. Milczał również, jako jedyny spośród obecnych członków Biura Politycznego, Radkiewicz. Milczeli członek KC Mieczysław Mietkowski i członkini Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej Julia Brystygierowa. Z osób związanych z MBP przemawiali Mieczysław Moczar i Grzegorz Korczyński, którzy zostali zaatakowani jako „gomułkowcy”, więc się bronili, oraz Konrad Świetlik, szef KBW i Franciszek Jóźwiak-Witold, Komendant Główny MO, którzy z kolei wygłosili antygomułkowskie dytyramby. Po tym posiedzeniu Romkowski przez pewien czas był zaabsorbowany tzw. przenoszeniem w teren uchwał KC, co odbywało się w formie narad partyjnych w poszczególnych WUBP z udziałem przedstawicieli kierownictwa MBP Kierownictwo resortu podjęło także intensywne prace nad oczyszczaniem bezpieki z „nosicieli” gomułkowskiej zarazy. Chyba więc dopiero w połowie września mógł zacząć przygotowywać się do wykonania postawionego przed nim zadania.
Światło musiał brać udział w stosunkowo wczesnej fazie przygotowań, gdyż w chwili rozpoczęcia aresztowań powinien był być gotowy „obiekt specjalny”, znany pod kryptonimem „Spacer”, podręczne i supertajne więzienie, a do obowiązków Światły miał należeć nadzór nad nim. „Spacer” znajdował się kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy, w Miedzeszynie, na terenie ośrodka pelengacyjnego i nasłuchowego (radio-kontrywiad) MBP przy skrzyżowaniu ulic Świerczewskiego i Stalina. Cały ośrodek, składający się z dwóch budynków, zajmował około 7 ha i otoczony był dwumetrowej wysokości murem, zwieńczonym siecią z drutu kolczastego. Gomułka, który przetrzymywany był w „Spacerze” przez ponad 3 lata i w odróżnieniu od pozostałych więźniów miał prawo do spacerów, określił rozmiary terenu w specyficzny, aresztancki sposób: krokami. Wyliczył, że boki trapezoidalnej figury miały 275, 212, 214 i 126 kroków. Na zasadnicze więzienie przeznaczono willę, która miała mały ganek z kolumnami i przypominała szlachecki dworek. O ile wiem, do dziś istnieje, a w każdym razie istniała kilka lat temu, gdy miałem okazję ją obejrzeć. Na parterze miały być „pokoje pracy”, tj. przesłuchań i pomieszczenia dla śledczych, w suterynie zaś wydzielono 12 cel, dwa karcery, ulokowano piec i wartownię. Obiekt ten był typowym ówczesnym aresztem śledczym, jakich setki znajdowały się w WUBP i PUBP: cele miały rozmiary 2x3 metry, niewielkie umieszczone tuż pod sufitem okna były zakratowane od wewnątrz i od zewnątrz, szyby zamalowano zieloną farbą, co powodowało, że było tam cały dzień ciemno. „Podłoga — wspominał Lechowicz — [była] nierówna i powybijana (...) śmierdziało stęchlizną i gnilnym odorem”. Kiedy oglądałem ten zabytek epoki stalinowskiej cele wciąż istniały i został w nich nawet zapach stęchlizny, choć oczywiście wyglądały inaczej niż sześćdziesiąt lat wcześniej, gdyż po 1954 r. nigdy już w funkcji więzienia nie były użytkowane. W drugim budynku, oddzielonym wewnętrznym murem, znajdowały się także pomieszczenia dla więźniów oraz dla ochrony. Całość prac budowlanych i adaptacyjnych wykonali — jak pisze najlepszy znawca „grupy specjalnej” Robert Spałek w artykule opublikowanym w pracy „Zwyczajny” resort — jeńcy niemieccy.
Z uwagi na zadania, jakie na nim spoczywały, Światło zapewne znał przynajmniej wstępną listę osób, które miały być aresztowane, a więc wiedział nie tylko gdzie, ale też czym (czy raczej — kim) będzie się zajmował. Natomiast czterech funkcjonariuszy, których jako pierwszych wybrano do prowadzenia przesłuchań, zostało w trybie nagłym wezwanych wieczorem 11 października 1948 r. do gabinetu Różańskiego, od którego dowiedzieli się, że mają się przygotować do miesięcznego wyjazdu. Nazajutrz o 6.00 rano spotkali się w prywatnym mieszkaniu Różańskiego przy ul. Narbutta, skąd wyruszyli samochodami do Miedzeszyna. Dopiero po południu, już na miejscu, zostali poinformowani, jakie są ich zadania: będą, mianowicie, prowadzili śledztwo przeciwko winnym „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego” oraz „prowokacji w partii”. Wedle zeznań, które składali w latach 1955-1957, początkowo nie dostarczono im żadnych materiałów obciążających osoby, które mieli przesłuchiwać. Dostali do lektury jedynie niedawno opublikowane wspomnienia Sowińskiej Lata walki o peperowskiej konspiracji, oraz wspominany już elaborat Biura Studiów. Ponieważ zakładano, że aresztowanych będzie więcej niż może pomieścić „Spacer”, do dyspozycji „grupy specjalnej” przeznaczono także część cel w pawilonie X więzienia przy ul. Rakowieckiej (więzienie mokotowskie). Działać tam miała druga grupa śledczych, pozostająca również pod nadzorem Różańskiego.
Funkcjonariuszom zebranym w Miedzeszynie nie dano zbyt wiele czasu na przygotowanie się. Dzień po ich zjawieniu się w „Spacerze”, 13 października, aresztowany został Lechowicz, którego, po dowiezieniu do siedziby MBP przy ul. Koszykowej — od jego mieszkania w Alei Róż było to o „rzut beretem ” — powitał Światło, a 14 lub 15 października odstawiono go do Miedzeszyna. Szybko posypali się kolejni aresztanci. W ciągu paru dni w „Spacerze” znalazł się prawie komplet więźniów, zapełniały się też cele wydzielonego pawilonu w więzieniu mokotowskim. W sumie do końca października aresztowano około 30 osób. Przesłuchania zaczynano od razu, niemal z marszu. Wedle oświadczenia, złożonego w 1954 r. przez Edmunda Kwaska, który w „Spacerze” służył od początku, pierwszym bitym więźniem był Alfred Jaroszewicz, ale „po kilku lub kilkunastu dniach zaczęto bić i pozostałych”. Polecenie bicia dawał Różański za aprobatą Romkowskiego, a później już szło samo z siebie. W jednym z pierwszych przesłuchań Jaroszewicza miał brać udział Światło, który uczestniczył w zbiorowym znęcaniu się nad aresztowanym. Kwasek zaznaczył, iż służba (ochrona wewnętrzna) aresztu zaczęła naśladować starszych stopniem i biła więźniów w czasie przyprowadzania na przesłuchanie lub w drodze powrotnej do celi. Ochrona wewnętrzna szykanowała więźniów w celach — wlewano wodę, budzono ich w nocy, kontrolowano, czy zgodnie z poleceniem aresztowani w ciągu dnia nie siadają. Więźniowie mieli przydzielone numery i wywoływani byli z cel tylko po tych numerach, choć funkcjonariusze ochrony zapewne znali nazwiska przynajmniej części aresztowanych. Poza Gomułką żaden z więźniów „Spaceru” nie korzystał z tego ważnego „przywileju”, jakim było wyjście, choćby na pół godziny, na spacerniak. Może dlatego obiekt nazwano tak przewrotnie. Gdy maltretowani zaczynali niedomagać, ściągano szefa służby zdrowia MBP dr Leona Gangla, który ordynował forsowne kuracje wzmacniające, aby bez obawy o zgon można było kontynuować przesłuchania. Mimo to w samym tylko „Spacerze” zmarło co najmniej trzech więźniów: Aleksander Giercyk, który popełnił samobójstwo, a przywołany lekarz nie zdołał go odratować (zabieg usunięcia z ciała odłamków drutu, które wkręcił sobie desperat, odbywał się bez znieczulenia, na zwykłym stole, ale za to w asyście Romkowskiego, Różańskiego i Światły); Wacław Dobrzyński, oficer sztabu głównego GL/AL, po wojnie wyższy funkcjonariusz w MBP, który został zakatowany przez śledczego Jerzego Kędziorę; Kazimierz Cessanis, o którym brak bliższych danych, a wedle dokumentów zmarł na żółtaczkę. Protokoły zgonu wystawiane były na fikcyjne nazwiska. Były też przypadki śmierci i samobójstw w części więzienia mokotowskiego zarządzanej przez „grupę specjalną”.
Wbrew temu, co się zazwyczaj sądzi „grupa specjalna” zajmowała się nie tylko ludźmi z PPR i GL. Dużą część aresztowanych stanowiły osoby pracujące przed wojną w administracji i w policji oraz w różnych instytucjach Polskiego Państwa Podziemnego, czyli — jak to wówczas sumarycznie określano — Delegatury. W pierwszej partii osadzonych w „Spacerze” znajdował się np. Bolesław Kontrym, starszy brat wspomnianego już sowieckiego oficera służącego w LWP gen. Konstantego Kontryma. Biografię Bolesława Kontryma można uznać za jedną z najbardziej fantastycznych i fantazyjnych w dziejach XX-wiecznej Polski, które obfitowały przecież w sytuacje i wydarzenia niezwykłe. Opracował ją Witold Pasek, z którego książki dowiadujemy się, że w latach 1918-1921 Kontrym był jednym z najdzielniejszych dowódców Armii Czerwonej, potem udzielał informacji polskiemu wywiadowi w Rosji bolszewickiej, a wreszcie uciekł do Polski. Dla „grupy specjalnej” najważniejsze było wszakże to, iż przed wojną był m.in. naczelnikiem wydziału śledczego w jednej z wojewódzkich komend policji, a więc odpowiedzialnym za walkę z komunizmem i sowiecką dywersją, w czasie wojny zaś „cichociemnym” i szefem Centrali Służby Śledczej konspiracyjnego Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa (PKB). Był czterokrotnie ranny w Powstaniu Warszawskim, po wyzwoleniu z oflagu służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, a po powrocie do kraju w 1947 r. nie prowadził działalności ani konspiracyjnej, ani politycznej. Tej samej proweniencji okupacyjnej, ale oczywiście o mniej barwnym życiorysie, byli inni więźniowie „Spaceru”: Stanisław Mierzeński i Adam Dobrowolski. W pierwszej partii osadzonych znajdowali się zatem zarówno ci, którzy pełnili funkcje w strukturach Państwa Podziemnego, jak i ci, którzy byli w nich komunistycznymi „wtyczkami”. Jako numer jeden na liście aresztowanych przez „grupę specjalną”, mimo że został zatrzymany zanim ona powstała, figurował Henryk Pogorzelski, kierownik 1 Brygady I Oddziału Urzędu Śledczego PP w Warszawie w latach 30., uważany za głównego „kata” komunistów. Ale obok niego był tu też Bogusław Hrynkiewicz, przedwojenny komunista, agent sowieckiego wywiadu, który na jego zlecenie opanował konspiracyjną organizację Miecz i Pług. Notabene dostarczono go wprost z Moskwy, gdzie również siedział w więzieniu. Naprawdę świat był wówczas bardzo skomplikowany.
Trudno ustalić, ile osób stało się więźniami „grupy specjalnej” w pierwszym roku jej istnienia. Gomułka, który z oczywistych powodów przestudiował część akt, twierdził, że „na pierwszej liście” było około 30 osób. Ale przecież do tych, których aresztowali funkcjonariusze z „aparatu Romkowskiego” dołączano osoby aresztowane przez inne struktury bezpieki: już od października 1948 r. w ręce „grupy specjalnej” zaczęli wpadać działacze PPS, którzy byli w gestii dyrektor Brystygierowej, z kolei w styczniu i lutym 1949 r. III Departament aresztował kilkudziesięciu wyższych oficerów AK. Potem dochodzili następni. Z dokumentu, który zawiera listę częściową wynika, iż do jesieni 1949 r. aresztowano około 210 osób. Należy jednak, jak sądzę, zwrócić uwagę, że niezależnie od wagi politycznej działalności „grupy specjalnej”, jej ofiary stanowiły znikomą część represji tego okresu. Wedle oficjalnych danych, zebranych w 1979 r. przez pion archiwalny SB, które aż do 1989 r. pozostawały tajne, w 1948 r. aresztowano 24,4 tys. osób, a w 1949 r. 22,9 tys. Jeśli funkcjonariusze „grupy specjalnej” trzymali w swoich więzieniach, powiedzmy, nieco ponad 200 osób, stanowiło to zaledwie 0,4% wszystkich aresztowanych. Udział ten byłby większy, gdyby brać pod uwagę osoby zatrzymane przez funkcjonariuszy instancji centralnych MBP, których w latach 1948-1949 było prawie 2 tys., a więc „urobek” Światły i jego kolegów stanowił około 10-12%. Zresztą dane o ogólnej liczbie aresztowanych są prawdopodobnie zaniżone, a więc trzeba traktować je jako wielkości minimalne. Ponadto nie obejmują zatrzymań na krótki czas, takich np. jak podczas „akcji wyborczej”. Tak czy inaczej „biuro specjalne” należało do najmniej niebezpiecznych w bezpiece, ponieważ — przynajmniej początkowo — obszar jego zainteresowania był stosunkowo nieduży. Takie departamenty jak III (walka z konspiracją i partyzantką), IV („ochrona” gospodarki) czy V (polityczny) oraz Departament Śledczy w każdym kwartale dokonywały tysięcy aresztowań. Warunki w „Spacerze” czy w X pawilonie „na Mokotowie” nie różniły się in minus od tych, które panowały w innych więzieniach, a metody śledcze — tortury, bicie, szykany — były wszędzie na porządku dziennym. W całym kraju odbywały się liczne procesy, publiczne lub „kiblowe”, tysiące osób skazywano na kary śmierci, setki umierały za kratami. Nie mam zamiaru pomniejszać zbrodni dokonywanych przez ludzi z „aparatu Romkowskiego”, ale warto je widzieć w szerszym kontekście. Zresztą nie tylko w odniesieniu do początkowego etapu „tropienia wroga wewnętrznego”, ale w całym okresie stalinowskim. W skali masowej głównym przeciwnikiem i przedmiotem represji były wciąż środowiska podziemia niepodległościowego i działacze PSL.
Miedzeszyńskie więzienie było małe, większość aresztowanych trzymano więc „na Mokotowie”, którym — o ile wiadomo — od strony logistycznej Światło zajmował się znacznie mniej lub wręcz nie interesował się nim w ogóle. W wydzielonej części panami byli funkcjonariusze śledczy i ich kierownik Różański, a nadzór ogólny spoczywał w rękach naczelnika więzienia, Alojzego Grabickiego. W Miedzeszynie Światło w zasadzie nie prowadził przesłuchań, choć od czasu do czasu asystował śledczym i zdarzało mu się „rozmawiać” z więźniami. Odpowiadał natomiast za stronę bytową więźniów i funkcjonariuszy ze „Spaceru”, decydował o menu jednych i drugich, przeprowadzał kontrole cel i całego obiektu, wydawał rozkazy ochronie i zatwierdzał miesięczne grafiki ich służby. Do niego aresztowani mogli — jeśli się odważyli — zgłaszać skargi czy prośby, których część przekazywał w górę hierarchii, aż po Bieruta i Bermana włącznie. Pisał lub zatwierdzał sprawozdania okresowe i raporty, w których odnotowywano „wypadki nadzwyczajne”, takie jak zgony, samobójstwa, wezwania lekarzy. Decydował o karach (np. karceru) lub akceptował te wymierzane przez śledczych. To samo odnosiło się do „nagród” dla więźniów czy premii dla ochrony. Krótko mówiąc, pełnił funkcję nad-naczelnika małego i „ekskluzywnego”, ale niezwykle brutalnego więzienia. W praktyce Światło nie przyjeżdżał codziennie do Miedzeszyna, a bieżące prowadzenie obiektu spoczywało na wyznaczonym funkcjonariuszu, kierowniku. Wynikało to nie z lenistwa, ale przede wszystkim z tego, iż nie było to jego ani jedynym, ani nawet najważniejszym zadaniem.
Jednym z ważniejszych obowiązków Światły było bowiem — mówiąc w skrócie i nieco umownie — dostarczanie ofiar. Zatem aresztowania, które niejednokrotnie poprzedzały żmudne przygotowania: ustalanie sposobu spędzania czasu przez osobę wyznaczoną — jak to określano w bezpieczniackim żargonie — do „realizacji”, poznanie topografii jej miejsca zamieszkania i samego mieszkania lub pokoju w miejscu pracy czy pobytu (dane te z reguły uzyskiwano przez tajnych współpracowników), zamawianie w odpowiednich komórkach bezpieki założenia podsłuchu, inwigilowania danej osoby (a często jej otoczenia i rodziny) lub kontroli korespondencji. W końcu konieczne było opracowanie planu samego zatrzymania, w razie potrzeby w kilku wariantach, przewidujących np. różne reakcje na pojawienie się funkcjonariuszy czy różne miejsca „realizacji” (w domu, w pracy, na ulicy czy — jak w przypadku Gomułki — w sanatorium). Reasumując: cała praca operacyjna, którą Światło bardzo lubił, na co wskazują liczne świadectwa. Nie był jednak zwykłym „łapsem”, który zatrzaskuje kajdanki, choć sporą część osób zatrzymanych w październiku 1948 r. aresztował osobiście. Rzecz jasna zawsze towarzyszyła mu asysta 2-3 funkcjonariuszy i obstawa czekająca na zewnątrz. Najczęściej jednak to jego podwładni zajmowali się samym zatrzymaniem i poprzedzającymi je przygotowaniami, a on zatwierdzał, ewentualnie korygował plany. Mimo znaczącej pozycji, którą zajmował, nie stał jednak na najwyższym szczeblu i na niektóre z tych działań, musiał mieć sankcję kogoś „z góry”. Dawał mu ją Romkowski.
Tym jednak, co być może bardziej niż przygotowania do aresztowania i same „realizacje” absorbowało Światłę, było wyszukiwanie konkretnych wrogów na obszarze politycznym, który wskazywany był „z góry”. Pod tym względem też nie był samodzielnym panem i władcą. Na pewno pierwsze listy, na których były nazwiska Lechowicza czy Jaroszewicza, powstały na samym szczycie, układali je Bierut, Berman i Minc przy pomocy Radkiewicza i Romkowskiego oraz zapewne jeszcze kogoś z bezpieki i GZI. Światłe nie pozostawało nic innego jak sama procedura operacyjna, w wyniku której wskazane osoby trafiały do więzienia. Niewykluczone jednak, że to on właśnie uzupełnił te listy nazwiskami osób ze struktur konspiracyjnych Państwa Podziemnego, ponieważ wydział, którym kierował w I Departamencie miał rozeznanie w tym środowisku. W końcu jeszcze przed 1948 r. komuniści uznali, iż Polskie Państwo Podziemne jest wrogiem, którego należy zniszczyć. Niestety, choć zachowało się bardzo dużo dokumentów z tamtych czasów, po 1956 r. prowadzone były śledztwa, a Biuro Polityczne KC PZPR powoływało specjalne komisje, to prawie niemożliwe jest odtworzenie szczegółów procesu decyzyjnego, określenie jaki był konkretny „wkład” poszczególnych osób, czyje pomysły wprowadzono w życie, choć można wymienić osoby, które miały koncepcyjny udział w tym okrutnym dziele. Nie wiadomo jednak, kto np. zaproponował skonstruowanie łańcucha Lechowicz-Spychalski-Gomułka i obudowanie go „sprawami pomocniczymi”, m.in. urzędnikami Delegatury czy oficerami AK. Zapewne zrodził się w trakcie jakiejś „burzy mózgów”, ale nie znamy wszystkich jej uczestników. Być może brali w niej udział także sowieccy doradcy? Przecież po to tu byli. Wątpliwe jednak, aby jesienią 1948 r. Światło brał udział w tego rodzaju konwentyklach, choć mógł dostarczać opracowywane przez siebie analizy.
W kręgu osób zarządzających ściganiem „wroga wewnętrznego” Światło odgrywał więc ważną rolę, choć był raczej egzekutorem niż inicjatorem. Nie znaczy to, że był maszynką do aresztowań, w bilansie jego czasu pracy znaczącym elementem musiało być studiowanie protokołów przesłuchań, dokumentów operacyjnych (z perlustracji czy podsłuchów) oraz materiałów źródłowych. A także nadzór nad budowaniem siatek agenturalnych przez podwładnych, za czym szło czytanie raportów tajnych współpracowników i różnego rodzaju notatek służbowych, które trafiały na jego biurko. Również, co oczywiste, prowadził własnych agentów. Ostatecznie nie udało mi się ustalić, ilu ich miał, ale z uwagi na zajmowaną pozycję ważniejsze było, iż właściwie bez ograniczeń czerpał z pracy swoich podwładnych oraz w razie potrzeby z innych komórek bezpieki. Zresztą np. na początku 1949 r. większość ubeków pełniących kierownicze funkcje w województwach (szefowie WUBP i ich zastępcy) miała bardzo mało własnych tajnych współpracowników. Jak wyliczał na jednej z odpraw Radkiewicz, byli tacy, którzy w ogóle nie mieli agentury na osobistym kontakcie. Jedno z najważniejszych osobowych źródeł informacji Światły, Maria Turlejska (pseudonim „Marysia”, później „Xenia” lub „Ksenia”), znająca świetnie stosunki w konspiracyjnej PPR i zaprzyjaźniona z wieloma osobami, które zaliczane były do „gomułkowców”, była obsługiwana także przez paru innych wysoko postawionych funkcjonariuszy (Fejgina i Piaseckiego), co nie było praktyką powszechną, a instrukcje wręcz tego zakazywały. Z dokumentów wiadomo też, że z kolei zwerbowanych przez siebie agentów oddawał do „eksploatacji” podwładnym. Wydaje się, że w odniesieniu do swojej pracy z agenturą Światło stosował się do tego, czego sam nauczał mniej doświadczonych ubeków: ważna jest jakość informatorów, a nie ich liczba. Pewną pikanterią — a jednocześnie dowodem łamania przez niego procedur, o których przestrzeganie często napominał swoich podwładnych — było, że kilka lokali kontaktowych (tzn. miejsc, w których spotykał się z agentami) miał w mieszkaniach znajomych, a nawet u sióstr. Opracowywanie informacji dotyczących konkretnej osoby nie oznaczało, że zostanie ona niebawem aresztowana. Wiele spisów i teczek tworzonych było na wyrost lub z myślą o ewentualnych przyszłych represjach. Jeśli w kwietniu 1949 r. Światło np. sporządził dla dyrektora I Departamentu zbiór danych o 75 pracownikach SRI i innych jednostek przedwojennego II Oddziału SG, to nie znaczyło, że natychmiast posypią się aresztowania. Już w latach 1948-1949 zaczęto gromadzić „papiery” dotyczące działaczy partyjnych różnego szczebla, wielu z nich nigdy nie aresztowano ani nawet nie zwolniono ze stanowisk. Powstawały więc coraz liczniejsze spisy, ewidencje i kartoteki, choć jak można wnosić z niektórych relacji, Światło bardziej polegał na swojej pamięci i umiejętności kojarzenia niż na przekładaniu fiszek z nazwiskami. Niemniej gromadzone były coraz to nowe dokumenty i zakładane — lub wypożyczane z innych komórek — teczki. Tak tworzyła się warstwa biurokratyczna pracy operacyjnej. Jeszcze w 1948 r. „grupie specjalnej” przydzielono pokoje w budynku przy ul. Koszykowej, a Światło miał tam swój gabinet. Jednak zespół był stosunkowo nieliczny: w połowie 1949 r. Światłe podlegało bezpośrednio — nie licząc ochrony i technicznej obsługi „Spaceru” — nieco ponad 30 osób, wśród których około 1/3 stanowiły kobiety: maszynistki w Miedzeszynie i w biurze na Koszykowej oraz sekretarki i archiwistki.
W tym czasie stawało się jasne, że „aparat Romkowskiego” przestaje być grupą powołaną ad hoc, a jego istnienie nabiera bardziej trwałego charakteru. W związku z tym instancja partyjna PZPR w MBP (nosiła wówczas nazwę, a właściwie kryptonim, Komitet Poddzielnicy Warszawa Śródmieście, później występowała jako Komitet Dzielnicowy Warszawa Ujazdów) nakazała utworzenie osobnej Podstawowej Organizacji Partyjnej (POP nr 22), do której wszyscy mieli się przenieść z dotychczasowych placówek macierzystych. W zebraniu konstytuującym uczestniczyło 17 osób (8 nieobecnych „usprawiedliwionych”, a kolejne 8 przyjęto na zakończenie zebrania), a prym wiódł na nim Światło, który zaproponował kandydatów do egzekutywy. Jednak zostały one przyjęte nie bez problemu: jeden z obecnych zgłosił dodatkową kandydaturę, w głosowaniu zaś (tajnym — a jakże!) na nią i na jednego z kandydatów Światły padła jednakowa liczba głosów. Zarządzono balotaż, w wyniku którego kandydat Światły wygrał zaledwie jednym głosem bo 9:8. Wygląda na to, że funkcjonariusze śledczy ze „Spaceru” (i zgłaszający, i jego kandydat byli właśnie z tej komórki) chcieli mieć swojego człowieka w komitecie partyjnym. Nie wiem, czy sprawa ta miała jakieś dalsze konsekwencje, ale świadczyła, iż Światło nie panował w pełni nad podległym mu zespołem i choćby dlatego warta jest wzmianki. Jednak w oczach zwierzchników zasługiwał na wyróżnienia. Najpierw tylko finansowe (w maju przyznano mu III grupę zaszeregowania), ale wnet także bardziej honorowe: 18 lipca 1949 r. został awansowany na stopień podpułkownika. Może to dziwić, ale w ciągu następnych, przeszło czterech lat pracy nie przeskoczył tego szczebla 1 kiedy w grudniu 1953 r. pożegnał się z bezpieką, miał wciąż ten sam stopień.
Stabilizacja „grupy specjalnej” w połowie 1949 r. nie była dyktowana własnym interesem jej członków i kierowników, ale wynikała z rozwoju wydarzeń w szerszej, wręcz międzynarodowej skali. W całym bloku sowieckim następowała bowiem radykalna konsolidacja, oparta na przyjmowaniu stalinowskich rozwiązań ustrojowych i mechanizmów władzy. Rozpoczęła się kolektywizacja wsi, wprowadzano centralne planowanie, w ramach ogłaszanych „planów pięcioletnich” (w Polsce była to „sześciolatka”) ruszały wielkie projekty przemysłowe, głównie w zakresie przemysłu ciężkiego, likwidowano resztki samorządnych organizacji społecznych, wzmagano atak na kościoły różnych wyznań, nasilała się obecność sowieckich wzorców kulturowych, w kolejnych dziedzinach sztuki proklamowano realizm socjalistyczny („socrealizm”) jako jedyny wzór estetyczny, zmieniane były godła państwowe, w których pojawiała się sowiecka symbolika (czerwona pięcioramienna gwiazda, snopy zboża, sierp i młot — Polsce tego oszczędzono). Stalin uznawany był za faktycznego przywódcę, a jednego z lokalnych liderów — jak Bieruta w Polsce — promowano na jego „narodowego” odpowiednika. Niezależnie od tego, jak bardzo partie socjalistyczne posłuszne były komunistom, w ciągu 1948 r. zostały zlikwidowane przez wchłonięcie, a pozostałe partie albo całkowicie zwasalizowano (jak w Polsce), albo wręcz zlikwidowano (jak na Węgrzech). Powstały więc monopolistyczne centra jednolitej władzy. Ograniczano kontakty gospodarcze z Zachodem, z kin znikały zachodnie filmy, z księgarń (a często także z bibliotek) książki, z teatrów sztuki, propaganda zaś nachalnie budowała poczucie zagrożenia ze strony „imperializmu”. Jednym z elementów tych zmian była natężająca się walka z „titoizmem” i „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym”. W niektórych krajach odbyły się aresztowania (Rumunia), a nawet procesy (Albania) komunistów stojących bardzo wysoko w hierarchii władzy. Niezależnie od tego, na ile wszystko to odbywało się pod naciskiem Moskwy, drobiazgowe decyzje i konkretne działania były podejmowane przez elity komunistyczne poszczególnych państw, a rolę odgrywały też względy osobiste: dawne lub świeże konflikty, animozje, starannie skrywana rywalizacja. Można powiedzieć, że o ile latem 1948 r. polscy komuniści — Bierut i „grupa Minca” (cokolwiek by to miało znaczyć) — hucznie rozprawiając się z Gomułką, znaleźli się w awangardzie, to później pozostawali w tyle. W Tiranie, w listopadzie 1948 r. został aresztowany, a w maju 1949 r. skazany na karę śmierci i stracony, Koçi Xoxe, uprzednio członek Biura Politycznego, minister spraw wewnętrznych i szef Sigurimi (tamtejszej bezpieki). W więzieniach znalazła się niemal połowa członków KC. Cóż przy tym znaczyli Lechowicz czy Jaroszewicz, wprawdzie członkowie establishmentu, ale zajmujący drugorzędne stanowiska i szerzej w ogóle nieznani. W początku 1949 r. ekipa Bieruta wzięła się więc do roboty.
Załącznik do sprawozdania rocznego V Departamentu MBP, spisanego 15 lutego 1949 r., nosił tytuł Projekt (szkic pierwszy) tyczący reorganizacji pracy wśród elementów wrogich w ruchu robotniczym. W dokumencie tym zwracano uwagę na „pilną konieczność rozpracowania wrogiego elementu, który z różnych przyczyn pozostał jeszcze w partii oraz na ważnych stanowiskach społecznych i państwowych”, a „elementy” te — czyli ludzie — „są tak ściśle powiązane z wrogimi ośrodkami poza partią, że niepodobna będzie oddzielić operacyjnie rozpracowania wrogiego środowiska poza partią od jego przedłużenia na terenie partii”. Szefowa Departamentu, Julia Brystygierowa, uznawała za konieczne utworzenie „specjalnego organu partyjnego”, którego kierownictwo operacyjne powinno „spoczywać w rękach przedstawiciela Organów Bezpieczeństwa zasiadającego w kierownictwie partyjnym”. Nie wiem, kogo miała na myśli, może Radkiewicza, może Mietkowskiego lub Romkowskiego, którzy byli członkami KC, a może siebie, gdyż była członkinią Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, która czuwała na prawomyślnością i morale członków PZPR. Nie wiem też, czy ktoś poza ministrami przeczytał ten projekt. W każdym razie coś musiało wisieć w powietrzu, bo 24 lutego 1949 r. Sekretariat KC, w specjalnie podjętej uchwale, ostro skrytykował MBP, zarysował horyzont koniecznych zmian, a także postanowił „w celu ogólnopolitycznego wzmocnienia kierownictwa partyjnego aparatem bezpieczeństwa” powołać Komisję Biura Politycznego do spraw Bezpieczeństwa. W jej skład weszło trzech członków Biura — Bierut, Berman i Radkiewicz, trzech wiceministrów — Mietkowski, Romkowski i Świetlik oraz (najwyraźniej „na przyprzążkę”) sekretarz komitetu partyjnego w MBP. Z zebrań tej komisji nie sporządzano, niestety, protokołów, a zachowały się tylko fragmentaryczne, skrótowe i przez to często trudne do zrozumienia notatki Bieruta. Niemniej to oczywiste, iż była ona zasadniczym ośrodkiem decyzyjnym w całym obszarze działalności bezpieki, a także prokuratur i sądów.
Pomysł z lata 1948 r. pozostawał aktualny, ale z jego realizacją były kłopoty. Śledztwo, prowadzone brutalnie przez ubeków z „grupy specjalnej”, nie przynosiło zadawalających rezultatów. Jedni więźniowie przyznawali się do tego, czego od nich oczekiwano, ale w ich zeznaniach było pełno sprzeczności, inni nie chcieli potwierdzić podsuwanych im interpretacji i „faktów”, które w znacznym stopniu były imaginacją przesłuchujących. Na najwyższym szczeblu zaś brak było zdecydowania. W pierwszych dniach marca Bierut, Berman i Minc przeprowadzili — każdy osobno — rozmowy ze Spychalskim, który słabo, ale jednak bronił się. Być może mimo woli, dla odwrócenia uwagi od siebie, podał nazwiska paru wysokich rangą oficerów, które mogły stać się kolejnymi ogniwami w łańcuchu, którym go oplatano. W rozmowach tych uczestniczył lub przysłuchiwał się im Romkowski. Światło, który sporządził „ze słów R.[omkowskiego]” notatkę, zapisał nie tylko słowa, ale opisał nawet wyraz twarzy i zachowanie się Spychalskiego. 4 marca Spychalski złożył rezygnację ze stanowiska I zastępcy ministra obrony narodowej (zastąpił go Edward Ochab) i zadowolił się stanowiskiem ministra odbudowy. W końcu z zawodu był architektem. Pozostał jednak członkiem Biura Politycznego i nawet brał udział w posiedzeniach tego formalnie najwyższego partyjnego gremium. Gomułka, in spe cel numer jeden, utracił wprawdzie członkostwo w Biurze Politycznym, w styczniu 1949 r. musiał ustąpić z funkcji wicepremiera i ministra ziem odzyskanych i otrzymał trzeciorzędne stanowisko wiceprezesa Najwyższej Izby Kontroli, ale był nadal członkiem KC. Na początku lipca ambasador sowiecki w liście do Moskwy stwierdził, że niepokoi go, iż „ujawnianie siatki przebiega zdecydowanie za wolno”, uznał jednak, że stosowana przez Bieruta taktyka „nie aresztować, starając się stopniowo przesuwać z ważniejszych stanowisk, tak aby sprawę aresztowania zdecydować w sprzyjającym momencie (...) możliwe, że w obecnej sytuacji jest słuszna”. Jednocześnie wskazywał jako agentów „dwójki” („a tym samym Intelligence Service”) obok Spychalskiego, także aktualnego ministra obrony marsz. Michała Rolę-Żymierskiego, kierownika Wydziału Propagandy KC Jerzego Albrechta i przewodniczącego ZMP Janusza Zarzyckiego. Ambasador Lebiediew w ocenach spraw polskich kierował się z jednej strony antysemickimi stereotypami, z drugiej węszeniem wszędzie nacjonalizmu. Polskim nacjonalistą był według niego Radkiewicz, za to w MBP „poczynając od wiceministrów nie ma ani jednego Polaka. Wszyscy są Żydami”. Co nie było zresztą zbyt dalekie od prawdy. Podkreślał też — podpierając się opinią swoich rozmówców (np. Jerzego Borejszy) — żydowskość Zambrowskiego czy Bermana. Na Kremlu chyba mało przejmowano się opiniami ambasadora, ale nie widziano powodów, aby go odwoływać, choć w istocie postponował i przedstawiał jako wrogów kilku członków najściślejszego kierownictwa PZPR. Było nie było „bratniej partii”.
Impuls nadszedł z zewnątrz. Na życzenie lidera węgierskich komunistów Mátyása Rákosiego i za zgodą Michaiła (w literaturze najczęściej występuje jako Fiodor) Biełkina, wytrawnego „czekisty” (w Organach pracował od 1918 r.), szefa Zarządu Kontrwywiadu przy Centralnej Grupie Wojsk Armii Sowieckiej stacjonującej w Austrii, który prawdopodobnie kontrolował także Węgry i Czechosłowację, 11 maja został aresztowany w Pradze Noel Field, amerykański lewicowy działacz i swego czasu współpracownik sowieckiego wywiadu. W końcowym etapie hiszpańskiej wojny domowej, w czasie II wojny światowej oraz krótko po jej zakończeniu, był przedstawicielem Unitarian Service Committee, amerykańskiej organizacji charytatywnej na Europę, i z tego tytułu znał wielu komunistów z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy walczyli w Hiszpanii lub przed wojną wyemigrowali do Szwajcarii i Francji.
Potrzebny był Rákosiemu, ponieważ do roli „węgierskiego Tito” wytypował on już László Rajka, do września 1948 r. ministra spraw wewnętrznych, potem spraw zagranicznych, członka Biura Politycznego. Rajk walczył w Hiszpanii, a wojnę przetrwał w obozach dla internowanych, którymi opiekował się Field. Zasłużonego działacza charytatywnego bez dowodów, a więc i bez problemów, uznano za agenta amerykańskiego wywiadu i natychmiast przewieziono do Budapesztu. 30 maja aresztowano Rajka. Kilka tygodni później, w czasie jednego z przesłuchań — o czym Węgrzy zawiadomili nie tylko Moskwę, ale także sekretariat Kominformu — Field „przyznał się”, że stał na czele grupy szpiegowskiej i oświadczył, iż miał kontakty „z jemu podobnymi”, w tym również w Polsce. 20 lipca aresztowano w Moskwie i przekazano Węgrom Lazara Brankova, byłego radcę ambasady jugosłowiańskiej w Budapeszcie, antytitowskiego komunistę, który szukał schronienia w Moskwie. Teraz jednak przyznał się, że był szpiegiem Tity, cóż może być bardziej oczywistego niż bycie agentem swego wroga! Podczas jednego z przesłuchań Brankov powiedział, że „klika” jugosłowiańska liczyła, iż Gomułka odegra w Polsce taką samą rolę jak Tito.
Rákosi nie omieszkał zawiadomić Bieruta, że w śledztwie pojawiają się „sprawy polskie”. Podjęcie walki z polskimi „titoistami” stawało się tym bardziej naglące, że pościg za swoimi wrogami wewnętrznymi rozpoczęli już również Bułgarzy: w marcu odwołano ze wszystkich stanowisk Trajczo Kostowa, do niedawna osobę Numer Dwa w partii i państwie, a 10 czerwca został on aresztowany. Tak więc i tu sięgnięto na najwyższą półkę.
Różnymi kanałami napływały do Bieruta szczegóły aresztowania i zeznań Rajka, m.in. 30 czerwca poselstwo PRL w Budapeszcie nadesłało dosyć obszerny i kompetentny raport. Wydano stosowne polecenia i „grupa specjalna” Romkowskiego, po krótkich i jak można sądzić gorączkowych przygotowaniach, przystąpiła do „realizacji”. Tym razem obiektem byli „szwajcarzy”, czyli grupka polskich komunistów, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Szwajcarii, a po 1945 r. wrócili do Ludowej Ojczyzny, aby budować w niej socjalizm. Począwszy od 20 lipca, w ciągu niespełna dwóch tygodni aresztowano około dziesięciu osób, w tym Leona Gecowa (dyrektora Biura Wojskowego w Ministerstwie Zdrowia) i jego żonę Annę, Jana Lisa (zastępcę dyrektora polikliniki MBP), Antoninę Lachtman, Paulę Born. Wszyscy oni w jakiś sposób zetknęli się z Noelem Fieldem — w Szwajcarii lub we Francji — albo byli znajomymi tych, którzy mieli nieszczęście z nim się spotkać. Większość zatrzymań przeprowadzał Światło.
„Na Okęciu sierpniowe senne popołudnie (...) nie różniło się niczym od innych, wszyscy oczekiwali na wieczorny chłód. Z głośnika rozlegały się monotonnie powtarzane nazwiska pasażerów, informacje o przylotach i odlotach (...).
— Pan Field, proszę.
Głos wydobywający się z głośnika przerwał tok moich myśli (...). Wszedłem za bagażowym do sali odlotów (...). Od tamtej pory trzykrotna zmiana kierunków — przejście przez jedne drzwi, drugie, a potem przez trzecie (...). Znalazłem się w małym narożnym pokoju, a naprzeciwko mnie stało za dużym stołem dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w mundurze, był widocznie oficerem, drugi przysadzisty cywil, ćmił papierosa zwisającego mu z kącika ust”.
Tak zapamiętał wieczór 22 sierpnia 1949 r. Hermann Field, który w poszukiwaniu brata, Noela, po bezskutecznych staraniach w Pradze, przyjechał do Warszawy, gdzie miał kilku znajomych z odpowiednich sfer. Głównie architektów, tak jak i on. I tak jak Spychalski. Hermann o tym nie wiedział, ale dla każdego, jako tako przytomnego czekisty oczywiste było, że Hermanna i Noela łączą nie tylko więzy rodzinne, ale też misja, którą wypełniają wspólnie na rzecz Central Intelligence Agency. Cywil z papierosem w zębach miał już w kieszeni — a raczej w biurku — rozkaz wyjazdu do Budapesztu i zapewne bilet lotniczy, ale nie chciał przepuścić takiej okazji — aresztować prawdziwego amerykańskiego szpiega! Przysadzistym cywilem był ppłk Światło, a Field trafił wnet do „Spaceru”. Paradoksem było, iż choć w publicznych procesach wielokrotnie powoływano się na złowrogą rolę Fielda jako agenta CIA, a w Warszawie wielu uwięzionym zarzucano kontakty z Noelem lub Hermannem, żaden z braci nigdy nie pojawił się choćby jako świadek, nawet nie odczytywano ich zeznań. To uwięzienie było tajemnicą stanu. Na wszystkie démarches składane przez Stany Zjednoczone w Pradze i Warszawie przez lata, odpowiedzi były jednakowe — nic nie wiemy o żadnym panu Fieldzie. Amerykanie równie bezskutecznie dopytywali się o Hertę, żonę Noela, która w ślad za szwagrem ruszyła na poszukiwania męża. Podobnie jak oni obaj zniknęła w Pradze, ale wnet znalazła się w Budapeszcie. Dobrze, że Kate, żona Hermanna, zrozumiała, że za Żelazną Kurtyną lepiej nie szukać zgub i została z dziećmi u swoich rodziców w Anglii. Swoją drogą ciekawe, czy gdyby przyjechała do Polski wsadziliby ją do „Spaceru” z dwójką małych dzieci? Znając pryncypializm komunistów, a już zwłaszcza czekistów, nie odrzucałbym takiej możliwości.
Czy aresztowanie Hermanna Fielda i „szwajcarów” oznaczało, że Warszawa usiłowała doścignąć Budapeszt i „bratanków”? Być może, ale jeśli rzeczywiście miała takie ambicje, to była bez szans: już 20 sierpnia — niespełna 3 miesiące po aresztowaniu Rajka — Rákosi osobiście przedstawił Stalinowi projekt aktu oskarżenia Rajka „i towarzyszy”, który zresztą sam zredagował, a może wręcz napisał. Przywódca komunistów węgierskich mianował się liderem walki z „titoizmem” na wszystkie państwa wasalne Związku Sowieckiego, co zostało do pewnego stopnia zaakceptowane przez Stalina, zawsze to lepiej, gdy podwładni sami się dopingują do wytężonej pracy, niż mieliby być poganiani przez patrona. Tak więc „sprawa Rajka” miała stać się punktem wyjścia do zdemaskowania wielkiego spisku trockistowsko-titoitowsko-imperialistycznego obejmującego prawie cały Obóz Postępu i Pokoju, z wyjątkiem samego Związku Sowieckiego, gdzie aktualnie koncentrowano się na wyszukiwaniu „kosmopolitów”, czyli Żydów (zapewne z tego brał się antysemityzm w raportach Lebiediewa). Węgrzy chętnie służyli pomocą i radami. Właśnie po nie udali się do Budapesztu Światło i jego bezpośredni zwierzchnik, Romkowski.
Pobyt nad Dunajem trwał tydzień, rozpoczął się prawie godzinną rozmową Rákosi-Romkowski, zakończył ponad godzinnym dialogiem Rákosi-Światło. Dla podpułkownika była to nobilitacja, przecież do tej pory nie miał okazji na taką rozmowę z Bierutem. Natychmiast po powrocie, już 2 września, sporządził w czterech egzemplarzach obszerną, 37-stronicową, notatkę informacyjną, w której przedstawił szczegóły rozmów swoich i Romkowskiego. Poza Rákosim odbyli także spotkania – większość chyba sam Światło (Romkowski albo balował, albo wcześniej wrócił do Warszawy) — z szefem węgierskiej bezpieki Gaborem Peterem i jego zastępcą Emo Szűcsem oraz przesłuchali sześcioro aresztowanych: Noela Fielda i osoby, które znały go z działalności charytatywnej. Nie mieli dostępu do Rajka ani do pozostałych głównych oskarżonych. Rákosi roztoczył przed Romkowskim niemal apokaliptyczną wizję nakładających się na siebie sieci agenturalnych, od policji politycznej z czasów Horthy’ego poczynając (Rajk miał być zwerbowany już w 1931 r.), przez Gestapo, kończąc na Intelligence Service i CIA. Wykładał polskiemu rozmówcy, że „około 90% «towarzyszy» przeważnie pochodzenia burżuazyjnego i inteligencko-burżuazyjnego, którzy powracali do swoich krajów z Zachodu, byli na usługach obcego wywiadu”. Albo: Amerykanie „werbowali ludzi wykształconych, inteligentnych z perspektywą (...) zwłaszcza Żydów”. Albo: „Jugosławia przygotowała 40-tysięczną armię, składającą się z osób mówiących po węgiersku (...), która miała w odpowiednim momencie wkroczyć i pomóc elementom trockistowskim w objęciu władzy”. Peter i Szűcs przekazali nieco szczegółów, a przesłuchany 29 sierpnia Noel Field przedstawił — i opisał w „zeznaniu własnym” — swój pobyt w Polsce w 1948 r.: wizytę w szpitalu w Piekarach Śląskich wyposażonym za pieniądze Unitarian Service Committee, rozmowę z kierownikiem misji UNRRA w Polsce, a także spotkania z prywatnymi osobami, w tym z Antoniną Lachtman oraz z Anną Duracz, sekretarką Bermana i inne. Były to jedyne konkretne informacje dotyczące spraw polskich. Inne, przytaczane w sprawozdaniu za fragmentami protokołów przesłuchań Rajka i Brankova, że spiskowcy „liczyli na Gomułkę”, ograniczały się do ogólników. O tym, co mówili ci aresztowani, z którymi się spotkał, Światło nie miał dobrego zdania: ich zeznania były „wykrętne”, „nie można było wywnioskować, jakimi metodami prowadzone jest śledztwo, [tego] co zatrzymanym wiadomym było naprawdę, a czego dowiedzieli się w śledztwie”. Nawet nieźle kombinował, ale nauki z tego nie wyciągnął. Na zakończenie rozmowy ze Światłą Rákosi obiecywał, że po procesie zostaną udostępnione Polsce „wszystkie materiały dowodowe śledztwa” oraz „prosił, żeby ktoś z naszego aparatu przyjechał na proces”, a także, aby przysłano „możliwie największą ilość dziennikarzy”. Prosił też, by „nasi towarzysze wywarli nacisk na partię w Czechosłowacji, żeby zajęła się tym zagadnieniem na swoim terenie”.
Dwa tygodnie później, 14 września, Światło ponownie — tym razem chyba sam — pojechał do Budapesztu, aby obserwować proces Rajka (16-24 września), który miał charakter nie tylko publiczny, ale wręcz pokazowy, tak jak moskiewskie procesy w latach 30. czy proces przywódców Polskiego Państwa Podziemnego w czerwcu 1945 r. Poza obecnością na sali sądowej — a śledzenie procesu miał utrudnione, ponieważ (na co skarżył się w sprawozdaniu) nie robiono dla niego tłumaczeń na polski lub rosyjski — dwa razy „rozmawiał” z Brankovem, już po złożeniu przez niego zeznań oraz odbył dwie rozmowy z płk Szűcsem. Brankov nie powiedział Światłe właściwie nic konkretnego i ograniczył się do stwierdzenia, że kolejni radcy polityczni ambasady jugosłowiańskiej w Polsce w latach 1948-1949 (Kovacevicova i Rukavina) mieli za zadanie „nawiązanie łączności z Gomułką i jego zwolennikami (...) na których Tito mógłby liczyć w walce z Biurem Informacyjnym” (tj. Kominformem). Czy kontakt taki nawiązano i z kim, Brankov nie wiedział. Gen. Biełkin, z którym Światło co najmniej raz się spotkał, na pytanie, jak można dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego o sprawach polskich, odpowiedział cynicznie: „Zatrzymajcie Rukavinę, myśmy wzięli Brankova, weście wy Rukavinę”. Dobrze radzić!
Natomiast Szűcs podzielił się ze Światłą ciekawymi refleksjami. Najpierw zalecał, aby „materiały odnośnie innych [niż Węgry] krajów przyjmować z wielką ostrożnością i bardzo dobrze skontrolować je”. „Ja nie biorę — mówił — odpowiedzialności za te niesprawdzone dane”. Mało tego: zalecając ostrożność wobec zeznań, dodał, że „Tow. Rákosi jest politykiem, a nie operatywnym pracownikiem, on może w niektórych zagadnieniach przesadzać”. „My pracownicy operacyjni — kończył — musimy mieć pokrycie na wszystko”. Można powiedzieć, że było to w pełni profesjonalne podejście, tyle że akt oskarżenia Rajka był sporządzony przez owych operatywnych pracowników wyłącznie na podstawie materiałów „zebranych” (czyli wymuszonych torturami) w śledztwie oraz na bazie znajomości marksizmu-leninizmu. A więc ostrzeżenia Szűcsa była to teoria albo wręcz humbug, z czego Światło być może zdawał sobie sprawę. Swoje sprawozdanie kończył uwagami na temat organizacji procesu, zwracając uwagę na pewne mankamenty, np. że „władze bezpieczeństwa nie zawsze kierowały przebiegiem procesu” i były „zaskoczone tym, że niektórzy oskarżeni mówili o pewnych sprawach i ludziach takie rzeczy, których sobie władze węgierskie nie życzyły” czy na „brak aktywności prokuratora” i „zbytnią aktywność przewodniczącego” (składu sędziowskiego). Krótkie informacje z Budapesztu przekazywał Radkiewiczowi na bieżąco, raz dziennie, najpewniej korzystając z łączności szyfrowej węgierskiej bezpieki albo z uprzejmości Biełkina, sporządzał je bowiem po rosyjsku. W sumie można stwierdzić, że Światło — na tyle, na ile mu jego świadomość „operatywnego pracownika” i komunisty pozwalała — dosyć rzeczowo podchodził do procesu, interesował się tym, czym powinien się interesować (tzn. sprawami dotyczącymi Polski), w raporcie nie ma emocji. Nie znalazłem śladów jego reakcji na wynurzenia Rákosiego na temat Żydów, myślę jednak, że nie mogły się one podobać gościowi z Polski. Zapewne skorzystał z okazji, żeby popić trochę węgierskiego wina, a na pewno kupił prezenty dla rodziny. Jak wynika z jego słów i z relacji innych osób, polubił wyjazdy za granicę.
Niewykluczone, że sprawozdanie wraz z ustnymi komentarzami, Światło przedkładał nie tylko szefom z MBP, ale także któremuś z członków Komisji Biura Politycznego. Może samemu Bierutowi. Na pewno jeszcze przed drugim wyjazdem do Budapesztu uczestniczył w spotkaniu z Jindrichem Veselẏm, przybyłym z Pragi szefem czechosłowackiej Štatnej Bezpečnos’i, którego zgodnie z prośbą Rajka polscy towarzysze ostrzegali, żeby Praga nie lekceważyła niebezpieczeństwa, bo w Czechosłowacji jest ono większe niż w Polsce. Poganiali Czecha, mówiąc — jak streszcza to spotkanie Grzegorz Gąsior w monografii Stalinowska Słowacja – że „nie ma czasu ani na długotrwałe śledztwa, ani na pracę agenturalną”, cel zaś trzeba „osiągnąć przez aresztowania”. Funkcjonariusze czechosłowaccy byli już zresztą indoktrynowani przez Rákosiego i Biełkina podczas wizyt w Budapeszcie, a pouczenia Polaków można wręcz uznać za niestosowne. Przyganiał kocioł garnkowi: wprawdzie za kratkami było już grono osób związanych z Fieldem i kilkadziesiąt ze „sprawy Lechowicza”, ale nie dość, że jeszcze żaden wyrok nie zapadł, to nawet śledztwo nie było zaawansowane. Veselý jednak przyjechał nie po to, by wysłuchiwać pouczeń, ale zapewne dlatego, że interesował go Hermann Field. Od wiosny 1939 r. bowiem, czyli od wkroczenia Niemców do Pragi, organizował on z ramienia British Committee for Refugees from Czechoslovakia, operując z Katowic i Krakowa przy pomocy brytyjskich służb konsularnych, ucieczki działaczy politycznych i inteligencji czeskiej na Zachód lub do Związku Sowieckiego. Wśród nich było sporo komunistów i Żydów, bo przecież znalezienie się w strefie okupacji nazistowskiej właśnie dla nich było najbardziej niebezpieczne. 17 września, po napadzie Związku Sowieckiego na Polskę, udało mu się uciec z ostatnią grupą przez Zaleszczyki do Rumunii. Opisał to wszystko w szczegółowych listach do matki. Z racji tej aktywności Hermann poznał parę osób, które w komunistycznej Czechosłowacji odgrywały znaczącą rolę — m.in. ministra spraw wewnętrznych Vaclava Noska, redaktora „Rudého Práva”, centralnego organu partii komunistycznej Vilema Novego, czy sekretarza generalnego KC KPCz Rudolfa Slánsky’ego. Toteż dostęp do młodszego z braci Fieldów był dla czechosłowackiej bezpieki dosyć ważny. Może liczyli nawet, że MBP przekaże im Hermanna. A właściwie „zwróci” z Warszawy miał przecież lecieć do Pragi. Nie tylko go jednak nie wydano, ale, o ile wiem, StB nie miała do niego bezpośredniego dostępu. Możliwe, że polscy śledczy otrzymali od Vesely’ego „pytajniki” i odpowiedzi przesłuchiwanego wysyłali do Pragi.
Z punktu widzenia tej książki interesujące w spotkaniu z Veselým jest to, że — wedle czechosłowackich źródeł — uczestniczyli w nim nie tylko Radkiewicz i Różański, Bierut, Berman i Zambrowski, ale i ppłk Józef Światło. Zapewne po raz pierwszy przebywał w tak szacownym gronie. Nie ulega wątpliwości: Izak Fleischfarb jako Józef Światło stał się osobą, której nie tylko należy się bać, ale i z którą należy się liczyć. Sądzę, że to było ważniejsze.
Zapewne nie było potrzebne zmarszczenie brwi Stalina czy połajanki przez telefon ani cierpkie napomnienia Lebiediewa. W kierownictwie PZPR zdawano sobie sprawę, że sprawy nie idą najlepiej. Śledztwo ugrzęzło, brakowało jednoznacznych zeznań, nie mówiąc o dokumentach. Bierut zaniepokojony tym, postanowił powołać komisję roboczą, która miała zapoznać się z przebiegiem śledztwa. Składała się ona z Franciszka Mazura, członka Biura Politycznego, Leona Kasmana, redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”, ale przede wszystkim osoby „wysokiego zaufania” Kremla, oraz Jerzego Dobrowolskiego, zastępcy szefa GZI. Komisja działała dosyć sumiennie. Jej członkowie nie tylko zapoznali się z dokumentami (głównie protokołami przesłuchań) i nagraniami, przepytali wielu funkcjonariuszy i złożyli wizytę w „Spacerze”, gdzie obejrzeli cele. Z więźniami wszakże nie rozmawiali, a do metod przesłuchań, bicia i psychicznego znęcania się, nie mieli zastrzeżeń. Konkluzje zostały przedstawione w połowie października i były negatywne dla Różańskiego: stwierdzono, że w śledztwie panuje bałagan, odpowiedzialny za jego prowadzenie nie koordynuje należycie pracy funkcjonariuszy, aresztowani zaś są oporni. W jednej z audycji w RWE Światło mówił, że to on „na polecenie Bieruta” zrobił podsumowanie dochodzenia i wtedy dopiero powołano komisję Mazura. W dokumentach, które czytałem, nie znalazłem potwierdzenia tego, ale trudno wykluczyć, że to właśnie na podstawie jakiegoś raportu Światły Bierut i Berman postanowili działać. Światło rzeczywiście przygotowywał systematyczne sprawozdania (niekiedy 3-4 razy w tygodniu) z przebiegu śledztwa w „sprawie Lechowicza”, a więc można było sobie wyobrazić, jak ono postępuje. Nie jest w końcu ważne, na jakiej podstawie uznano, iż konieczne jest podjęcie decyzji.
A decyzje rodziły się powoli, prawie przez cały październik. Przy okazji omawiane były ogólne problemy MBP oraz — co nader ważne — nowe kierunki śledztw (i aresztowań), które miały prowadzić do zdobycia dodatkowych elementów oskarżenia Spychalskiego, a później Gomułki. Po wysłuchaniu sprawozdań Różańskiego i Romkowskiego, oraz Mazura i stwierdzeniu, że dotychczas „nie ma twardego planu śledztwa”, a „analiza materiału [jest] chałupnicza”, Komisja ds. Bezpieczeństwa przystąpiła do działań. Najważniejsze było wprowadzenie do całości sprawy nowego wątku, który niebawem został określony jako „spisek w wojsku”. Postanowiono m.in. ściągnąć z Londynu do Warszawy i aresztować trzech wysokich rangą oficerów z dawnych Polskich Sil Zbrojnych na Zachodzie — gen. Stanisława Tatara oraz pułkowników Mariana Utnika i Stanisława Nowickiego. Od dwóch lat współpracowali oni z II Oddziałem Sztabu Generalnego, kierowanym przez gen. Wacława Komara, za którego pośrednictwem przekazywali do kraju pieniądze i urządzenia zakupione z funduszy pozostałych z dawnej pomocy amerykańskiej dla AK oraz zbieranego przed wojną Funduszu Obrony Narodowej. Włączenie ich do śledztwa wymagało ścisłej współpracy MBP ze służbami wojskowymi, GZI i II Oddziałem, przy czym główną rolę w tym segmencie dochodzenia miały odegrać, co naturalne, instytucje wojskowe. Koncepcja, iż w Wojsku Polskim istnieje „spisek”, pojawiła się już latem 1949 r., gdy płk Stefan Kuhl, szef GZI, na jednym z posiedzeń Komisji Biura Politycznego ds. Wojskowych (była odpowiednikiem Komisji ds. Bezpieczeństwa, na jej czele także stał Bierut) przedstawił w dramatycznych słowach sytuację w korpusie oficerskim. Początkowo jednak nie wyciągnięto z tego konsekwencji. Dopiero po pewnym czasie zdano sobie sprawę, że otwiera to możliwości poszerzenia oskarżeń wobec Spychalskiego. Uruchomienie „nowego frontu” nie oznaczało, że zaniechano poprzednich. Nawet odwrotnie, uznano za konieczne zintensyfikowanie dotychczas prowadzonych śledztw („sprawa Lechowicza” czy implikacje aresztowania Fielda) przez zmiany personalne i organizacyjne w MBP Podjęto też decyzję o rozpoczęciu potężnej kampanii politycznej i propagandowej.
Spośród spraw personalnych najważniejszymi były: odsunięcie Różańskiego od kierowania dochodzeniami „grupy specjalnej” (dostał status „konsultanta”), co oznaczało uznanie autonomii zespołów śledczych i utratę przez Departament Śledczy MBP bezpośredniego wpływu na to, co dzieje się w „Spacerze” czy X pawilonie na Rakowieckiej; przeniesienie do MBP zastępcy szefa GZI płk Anatola Fejgina; uzupełnienie kierownictwa resortu o czwartego już wiceministra w osobie Wacława Lewikowskiego, dotychczasowego przewodniczącego Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, starego kapepowca, wieloletniego pracownika Kominternu i KC WKP(b), a więc zaufanego Sowietów Lewikowski otrzymał — jak zanotował Bierut — „specjalne zadanie: zajęcie się sprawami partyjniaków”. Do tych spraw miała być powołana 5-osobowa Rada Konsultacyjna pod przewodnictwem Kasmana. Nic mi jednak nie wiadomo, aby ta rada rzeczywiście powstała. Było jeszcze wiele pomysłów personalnych (np. przesunięcie Radkiewicza do wojska na szefa GZI i II Oddziału), ale ostatecznie nie doszło do ich realizacji.
Istotną decyzją organizacyjną było utworzenie w V Departamencie wydziału (VII) zajmującego się walką „z wrogimi agenturami w ruchu robotniczym”, a w istocie w samej PZPR. Uzasadniano to m.in. tym, że wraz z wchłonięciem PPS, do partii „przedostało się” wiele wrogiego elementu. Wydział ten miał swoje odpowiedniki na szczeblu WUBP (jako sekcje w wydziałach V), których jednym z różnych zadań było kontrolowanie postawy politycznej działaczy partii poniżej szczebla komitetu wojewódzkiego PZPR i, mówiąc ogólnie, prowadzenie dochodzeń „na dole”. Mogło to oznaczać, iż będą one miały niemal masowy charakter. Samych funkcjonariuszy aparatu partyjnego było wówczas kilka tysięcy (a liczba ta nieustannie rosła), rzesza zaś różnego rodzaju aktywistów obejmowała dziesiątki tysięcy. Być może powstanie tego wydziału było kompromisem między zwolennikami skupienia wszystkich spraw związanych ze ściganiem „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego” i jego pochodnych w jednej strukturze (Romkowski), a staraniami dyr. Brystygierowej o przyznanie jej departamentowi całości spraw związanych z „ochroną ruchu robotniczego”. W jednym ze sprawozdań Brystygierowa wprost postulowała utworzenie „jednostki operacyjnej MBP posiadającej swe odpowiedniki w WUBP”. Zakreśliła również obszary aktywności tej jednostki: „elementy trockistowskie”, „elementy prawicowo-nacjonalistyczne i pro-titowskie”, „różne grupki dywersyjne działające na bazie naszej partii”, „starzy prowokatorzy w Partii i ruchu robotniczym”, „skupiska jugosłowiańskiej reemigracji w Polsce” (chodziło o kilkanaście tysięcy osób, Polaków osiedlonych głównie w Bośni jeszcze w czasach monarchii Habsburgów, którzy po 1945 r. przyjechali do Polski). A więc w istocie niemal wszystko, co mieściło się w pojęciu „wroga wewnętrznego”. Komisja ds. Bezpieczeństwa nie podzieliła jednak opinii zasłużonej towarzyszki dyrektor i postanowiła, co z punktu widzenia biografii Światły było najważniejsze, utworzenie w miejsce „grupy specjalnej” etatowej komórki, działającej na prawach departamentu. Nadano jej enigmatyczną nazwę: Biuro Specjalne. Wprawdzie formalnie zostało powołane dopiero 3 marca 1950 r., ale ponieważ było ono w istocie kontynuacją poprzedniej struktury, wejście w nowy układ organizacyjny było płynne.
Wszystkie te zmiany, tajne nie tylko wobec osób postronnych, ale i dla ogromnej większości ubeków i funkcjonariuszy aparatu partyjnego, nawet tych wysokiego szczebla, toczyły się w cieniu posiedzenia KC PZPR, które odbyło się w dniach 11-13 listopada, a którego tematyka oraz planowane decyzje personalne były już w początku października konsultowane w Moskwie. Bierut wygłosił referat pod znaczącym tytułem: Zadania partii w walce o czujność rewolucyjną na tle sytuacji obecnej. Jaka to była sytuacja, każdy widział: dwa miesiące wcześniej odbył się proces Rajka, który wraz z dwoma współoskarżonymi został stracony; za miesiąc miał się odbyć proces Kostowa; parę dni przed rozpoczęciem obrad KC Polacy otrzymali wspaniały prezent w osobie nowego ministra obrony narodowej (a wnet także członka Biura Politycznego) Konstantego Rokossowskiego, dotychczasowego dowódcy Północnej Grupy Wojsk Sowieckich stacjonującej w Polsce; w kilka dni po zakończeniu obrad miała się odbyć III Konferencja Kominformu.
Referat był jednym wielkim atakiem na Gomułkę i Spychalskiego – przy okazji na kilka innych osób — ale nie był to jeszcze akt oskarżenia o szpiegostwo czy zdradę. Twardy stalinowski język ubarwiały złowieszczo brzmiące sformułowania: zadanie partii „polega na tym — perorował Bierut — aby wydobyć z ukrycia przytajone niedobitki wroga i rozsiane po wszystkich szczelinach machiny społecznej, chytrze zamaskowane jego macki, na których usiłują oprzeć swą szpiegowską, terrorystyczną, dywersyjną robotę wrogie nam imperialistyczne ośrodki zagraniczne”. Gdy zarzucił Spychalskiemu „karygodną ślepotę polityczną, która umożliwiła przenikanie na odpowiedzialne stanowiska wrogiej agentury działającej (...) na rzecz obcych wywiadów”, właściwie sklasyfikował go jako „chytrze zamaskowaną mackę”. Kolejni mówcy dorzucali swoje i posiedzenie zmieniło się w orwellowski seans nienawiści, w czasie którego żadna obrona nie jest możliwa, a żadna samokrytyka nie może być uznana za dostatecznie głęboką i szczerą. Gomułka, Spychalski i Kliszko zostali pozbawieni wszystkich funkcji partyjnych, co skutkowało m.in. „obsunięciem” ich jeszcze niżej na stanowiskach w administracji. Choć na sali nikogo nie zakuto w kajdanki, Berman mógł 18 listopada na konferencji w Bukareszcie obiecać towarzyszom z Kominformu: „będziemy bezlitośni (bezposzczadny) wobec wrogów narodu”. Towarzyszył temu niezwykły wprost hałas propagandowy, otwierający najbardziej aktywny okres szpiegomanii. Zapewne nie przypadkiem tuż przed posiedzeniem KC zaczął się w Katowicach proces przedstawiciela kolei jugosłowiańskich, Milica Petrovicia, którego oskarżano np. o przekazywanie wspomnianemu już Ante Rukavinie informacji szpiegowskich. W 1949 r. skazano 30 osób za szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii, a na rzecz Stanów Zjednoczonych — 35 osób. Wróg był wszędzie i najpilniejszym zadaniem stało się „obcinanie zamaskowanych macek”, a na pierwszym miejscu — druga już w ciągu roku „czystka” w partii komunistycznej.
Światło zapewne nie był obecny na wspomnianym posiedzeniu KC, choć to, o czym rozmawiano, bezpośrednio dotyczyło jego pracy. Wystarczyło, że przeczytał „Trybunę Ludu” i porozmawiał z Romkowskim lub Mietkowskim oraz wysłuchał korytarzowych plotek na Koszykowej. Chyba nie uczestniczył też w odprawie szefów WUBR, która odbyła się 28-29 października, na której po raz pierwszy i ostatni pojawił się Bierut, i wygłosił dosyć krytyczne wobec pracy resortu przemówienie. Najprawdopodobniej Światło nie przyszedł na dokończenie tej odprawy, które odbyło się 21 listopada, a więc już po plenum KC. A jeśli był, to nie zabrał ani razu głosu. Można więc powiedzieć, że władza jaką posiadał była, nawet w obrębie resortu, dyskrecjonalna i formalnie nie należał do grona „baronów bezpieki”, czyli grupy kierowniczej składającej się z ministrów, dyrektorów departamentów operacyjnych w centrali i niektórych szefów WUBR. Odbywające się parę razy w roku narady z udziałem kierowników WUBP i dyrektorów departamentów, w których zawsze uczestniczyły 2-3 osoby z kierownictwa MBR a czasem ktoś z kierownictwa partyjnego, były zgromadzeniami „czołowego aktywu” resortu. Poza technicznym (tj. operacyjno-politycznym) miały, jak sądzę, znaczenie również prestiżowe. Były miejscem odbywania licznych nieformalnych rozmów, zawierania lub podtrzymywania znajomości, a wypowiedzi wygłaszane podczas tych narad pomagały w budowaniu osobistej pozycji. Światło zwierzał się żonie, że jest od „czarnej roboty”, ale można też powiedzieć, że z uwagi na misje, które mu powierzano (Budapeszt) i spotkania z Bierutem, stawał się kimś w rodzaju „szarej eminencji”. W każdym razie zarówno w formalnych, jak i nieformalnych opiniach o nim utrwalił się obraz funkcjonariusza o wielkich zdolnościach operacyjnych, obrotnego i dociekliwego, ale zarazem zarozumiałego i „trudnego we współpracy z ludźmi”. Z racji tych cech charakteru nie był lubiany wśród podwładnych. Niektórzy z nich zwracali uwagę także na jego uniżoność wobec zwierzchników. Światło zdawał sobie z tego sprawę: pewnego razu powiedział Justynie, że mówią o nim „fajfus” Romkowskiego.
Po przeniesieniu do Warszawy stan rodzinny Światłów uległ zmianie: 23 kwietnia urodził się syn, Jerzy. Powiększenie się rodziny spowodowało, że Justyna Światło, która w grudniu 1948 r. zaczęła pracować jako laborantka w Centralnym Laboratorium Bakteriologiczno-Żywnościowym MBP, nie mogła w pełni poświęcić się pracy i w marcu 1950 r., po urlopach macierzyńskim i wychowawczym zwolniła się. Od tej pory zajmowała się tylko domem, zdrowiem dzieci i swoim, ponieważ często chorowała. Miała do dyspozycji także „pomoce domowe”. W dalszym ciągu zatrzymała się u nich szwagierka, która formalnie została zatrudniona w II Departamencie, ale faktycznie — aż do lata 1953 r. — pracowała jako sekretarka w komitecie PZPR przy ministerstwie. Siostry w znacznym stopniu już się usamodzielniły, choć dwie starsze nadal były pannami i mieszkały razem. Maria Obozowicz, prawniczka, najpierw pracowała w Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, a od kwietnia 1949 r. jako prokurator w Prokuraturze Okręgowej, natomiast Róża (Rebeka) była naczelnikiem Wydziału Szkolenia w Komisji Centralnej Związków Zawodowych. Krystyna (Sara), równocześnie ze studiami, podjęła pracę najpierw we władzach studenckiej organizacji komunistycznej oraz w dziale młodzieżowym PAP, potem została redaktorem naczelnym tygodnika „Po prostu”, pisma Związku Akademickiej Młodzieży Polskiej (ZAMP). W listopadzie 1945 r. wyszła za mąż za Mieczysława Walczaka, członka jednej z przedpeperowskich komunistycznych grup konspiracyjnych, później działającego w GL/AL. Związek ten znalazł się w dramatycznej sytuacji, gdy, poszukując dowodów na współpracę Spychalskiego i innych osób z wywiadu GL z Gestapo, natrafiono na Walczaka. Rzeczywiście: od czasu zatrzymania w lipcu 1941 r. a dwa miesiące później zwolnienia z aresztu, za wiedzą i zgodą organizacyjnych przełożonych utrzymywał kontakty z Niemcami. W listopadzie 1949 r. Walczak został aresztowany, a jego sprawę prowadził początkowo... szwagier, czyli Światło. W audycjach nadawanych przez RWE Światło mówił, iż był wprawdzie „zainteresowany w sprawdzeniu” pomysłu, aby Walczak zeznawał przeciwko Spychalskiemu, ale że „nie mógł jej prowadzić”. A jednak to właśnie on jest podpisany pod pierwszymi „Notatkami informacyjnymi” sporządzonymi na podstawie zeznań szwagra. Później rzeczywiście przejął je kto inny. Krystyna rozwiodła się z mężem, który w styczniu 1954 r. został skazany na dożywocie. Z więzienia wyszedł w 1956 r. (Czytając w IPN teczkę Walczaka natrafiłem na przykład pewnej peerelowskiej paranoi: otóż w 1974 r. SB założyła na niego rozpracowanie, przez pół roku miał w domu podsłuch telefoniczny, a przez 6 lat kontrolowano jego korespondencję. W listopadzie 1985 r. materiały złożono w archiwum z jednoczesnym „wpisaniem do rejestru b. agentów SS i Gestapo przeznaczonych do internowania”, bo przecież był skazany za współpracę z okupantem!).
Wydaje się, że sprawa uwięzienia szwagra nie miała wpływu na stosunki z siostrą, czy też na karierę podpułkownika. Kontakty z rodziną zresztą i tak nie były mocną stroną Światły, choć akurat od przyjazdu do Warszawy byli niemal sąsiadami: Światłowie mieszkali przy ul. Opoczyńskiej 2A, a Maria i Róża niedaleko, przy Rakowieckiej 41. Trasa z jednego mieszkania do drugiego mieszkania przebiegała koło kompleksu więzienia mokotowskiego. Ale można było go ominąć.
Specjalne
Utworzenie Biura Specjalnego nie zracjonalizowało dotychczasowej struktury, a właściwie tylko ją rozbudowało. W odróżnieniu od pozostałych pionów, w których obowiązywał wewnętrzny podział merytoryczny (przedmiotowy), na poszczególne obszary zainteresowania, np. w V Departamencie jeden wydział zajmował się związkami wyznaniowymi, inny młodzieżą, jeszcze inny administracją państwową — Biuro Specjalne, podobnie jak „grupa specjalna”, miało strukturę opartą na zadaniach technicznych, czyli funkcjonalną. Stworzono w nim bowiem wydziały: operacyjny, śledczy, obserwacyjny (zajmujący się inwigilacją), ogólny (m.in. kartoteki i ewidencja) oraz ochrony obiektów. W rezultacie, jak później stwierdzono, „powstało krzyżowanie się i nierzadko dublowanie spraw ”, „wydawanie sprzecznych decyzji”, nie było „jednolitości w planowaniu rozpracowań” i „jednolitej polityki represyjnej”.
W pewnym sensie wszystkie działy były dodatkiem do Wydziału Śledczego. Innym mankamentem był brak instancji Biura na szczeblu wojewódzkim, co np. warunkowało, aby każdy wyjazd funkcjonariuszy „w teren” — na przesłuchanie aresztowanego czy spotkanie z tajnym współpracownikiem, który był w gestii lokalnego ubeka — uzgadniać w odpowiednim departamencie. Natomiast siecią terenową w dalszym ciągu zarządzał departament Brystygierowej, w którym zajmowano się tym, nad czym pracowało Biuro — od „trockistów” po „Defę” i „dwójkę”. Właśnie z podpisem Brystygierowej np. komórka techniki operacyjnej otrzymała „Zamówienie PT N r 101” na założenie podsłuchu w domowym telefonie Zenona Kliszki, który wciąż (24 września 1949 r.) formalnie był członkiem KC. „Grupa specjalna” istniała już od prawie roku, a przecież to ona miała zajmować się „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym” czy „gomułkowszczyzną”.
Mało tego, że właściwie nieuchronne były kolizje z departamentem Brystygierowej, to w rzeczywistości powstały dwa Biura Specjalne. Jedno o strukturze, którą już przedstawiłem, kierowane przez Fejgina i drugie, oparte na dotychczasowych doświadczeniach a częściowo na zasobach informacyjnych V Departamentu, na czele którego stal Henryk Piasecki. „Biuro Piaseckiego” miało zajmować się osobami z wyższych szczebli hierarchii partyjnej i państwowej, ale nie posiadało własnego zaplecza operacyjnego i musiało korzystać z pomocy „Biura Fejgina”. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że każde z nich miało innego zwierzchnika w kierownictwie resortu — Fejgin podlegał Romkowskiemu, a Piaseckiego nadzorował Lewikowski. Trudno powiedzieć, czy podział ten powstał z rozmysłem, tzn. czy chodziło o świadome wprowadzenie przez Bieruta i Bermana jakiejś rywalizacji w bezpiece, aby łatwiej ją podporządkować, czy też brał się z ambicji osobistych samych ubeków najwyższego szczebla. Na pewno, jak wynika z licznych świadectw składanych w 1954 r., dualizm ten był jednym z powodów konfliktu Światło-Piasecki na tle prowadzenie poszczególnych spraw, a zapewne też o prestiż i pozycję. Z czasem przerodził się w prawdziwą wojnę personalną. Biuro Specjalne było instytucją unikalną, nie tylko z uwagi na strukturę i istniejące podziały, ale także dlatego, że nie miało swoich odpowiedników w organach bezpieczeństwa innych państw komunistycznych. Gdzie indziej, tropiąc „odchylenia”, działano bowiem opierając się o zespoły operacyjne powoływane ad hoc, podobnie jak to było w bezpiece w czasie istnienia „grupy specjalnej”. Tak przynajmniej wynika ze znanych mi prac brytyjskiego historyka Dennisa Deletanta o Rumunii, Karela Kaplana o Czechosłowacji czy wydanego przez IPN opracowania zbiorowego A Handbook of the Communist Security Apparatus in East and Central Europe. Własnych badań źródłowych nie byłem w stanie podjąć.
Niekonsekwencje organizacyjne nie hamowały jednak biegu śledztw i represji, a na pewno nie przeszkadzały Światłe, który — jak wynika z wielu świadectw — bardziej pasjonował się konkretnymi działaniami operacyjnymi, niż różnicami między trockistami a titoistami. Jego kariery nie zablokowała negatywna opinia, jaką wydał szef kadr MBR Mikołaj Orechwa, który wprost stwierdził, iż Światło „na stanowisko Vice-Dyrektora Biura Specjalnego nie nadaje się. Może być Naczelnikiem Wydziału I [tj. Operacyjnego] tego Biura”. Uważał on, że Światło wprawdzie „uchodzi za bardzo dobrego pracownika operacyjnego”, jednak „cechuje go duża zarozumiałość i brak [właściwego] podejścia do współpracowników, wśród których nie cieszy się autorytetem ”, a ponadto „w życiu społecznym i partyjnym zupełnie się nie udziela”. Orechwa, oficer sowiecki dobrze znający polskie realia, ponieważ przed wojną był członkiem Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, przygotował nawet wniosek nominacyjny „na naczelnika wydziału I”, który dał do podpisu Romkowskiemu, ten jednak skreślił te słowa i wpisał „vice dyrektor Biura Specjalnego”. Nie wiem, czy konsultował z kimś (ministrem, Bierutem?) tę decyzję. Raczej zrobił to na własną rękę, za co później musiał wielokrotnie się kajać.
W ten sposób, formalnie z dniem 7 marca 1950 r., Światło stał się zastępcą Fejgina, co automatycznie kończyło szeregowanie go jako naczelnika wydziału w I Departamencie. Awans finansowy (do II grupy uposażenia) dostał jednak dopiero rok później, a kolejnej gwiazdki na pagonach nigdy się nie doczekał. Można nawet powiedzieć, że jego status został obniżony — w „grupie specjalnej” podlegał bezpośrednio Romkowskiemu, w Biurze Specjalnym miał dodatkowego zwierzchnika w osobie Fejgina. W rzeczywistości Światło robił to samo, co do tej pory, a zakres jego obowiązków wzrastał w tempie poszerzania się obszaru zainteresowań Biura Specjalnego. Jednak pozycja Światły jako „głównego operatywnika” nie była zagrożona zarówno jeśli chodzi o prowadzenie rozpracowań, jak i dokonywanie „realizacji”. Jak wynika ze znanych mi dokumentów, stosunkowo rzadko bezpośrednio uczestniczył w przesłuchaniach, natomiast w dalszym ciągu nadzorował „Spacer”. Nie tylko podejmował ważniejsze decyzje, do niego należało również reagowanie na rozmaite, drobne nieraz, wydarzenia. Np. gdy w Miedzeszynie przebywała Zofia Gomułkowa, Światło przeprowadził z nią „rozmowę dyscyplinującą”, kiedy okazało się, że końcem wypalonej zapałki wpisywała swoje imię, nazwisko i datę aresztowania w książkach dostarczanych jej z biblioteki. Wedle niektórych świadectw zajmował się też oddziaływaniem na stan psychiczny więźniów, stosując mniej lub bardziej wyrafinowane metody. Wobec Fielda np. zachowywał się raz poprawnie, spełniając jego prośby dotyczące choćby poprawy wyżywienia, aby po paru dniach bez żadnego powodu, powtórnie nakazać dostarczanie ohydnej strawy. W zależności od bieżących potrzeb — a może od humoru — konkretnym więźniem zajmowali się mniej lub bardziej brutalni strażnicy, a Światło musiał dobrze wiedzieć, że ma do dyspozycji różnych podwładnych. Choć zajmował się w zasadzie tylko „Spacerem”, bywał też w pawilonie X więzienia mokotowskiego, zapewne i w „podręcznym” areszcie na Koszykowej, a także w aresztach w urzędach wojewódzkich. W każdym razie pozostał w (złej) pamięci wielu więźniów, również tych, którzy nie siedzieli w Miedzeszynie. Przez niektóre więźniarki nazywany był „tłustym zającem”, co oddaje raczej pogardę, jaką wobec niego żywiły niż strach przed nim. Określenie to, czy raczej przezwisko, wzięło się zapewne z prezencji Światły, który — jak wynika z urzędowych zdjęć z tego okresu — mocno przybrał na wadze, co było widoczne także na twarzy. Być może nawiązywało ono do jakichś niestosownych (lubieżnych?) zachowań podpułkownika.
Niezależnie od tego, jak często bywał w aresztach i w więzieniach, jego specjalnością było sporządzanie „notatek informacyjnych” podsumowujących informacje zebrane na podstawie protokołów przesłuchań i różnych materiałów operacyjnych. Tytułem przykładu mogę podać, że Światło sporządził — a w każdym razie podpisał — następujące „notatki”: jeszcze w okresie istnienia „grupy specjalnej” (5 października 1949 r.) o „sprawie Spychalskiego”, a później Gomułki (17 sierpnia 1950 r.), Żymierskiego (21 września 1950 r.), Ignacego Logi-Sowińskiego (15 marca 1951 r.). Niektóre z nich były nieomal opracowaniami — notatka o Żymierskim liczyła 36 stron, o Spychalskim 33 strony, a o Lodze-Sowińskim 25 stron. Już od marca 1949 r. sporządzał też bieżące i okresowe omówienia lub raporty z „danych uzyskanych w toku śledztwa”, np. „Notatka informacyjna Nr 85” zawiera opis zeznań 12 osób, które były przesłuchiwane łącznie 23 razy, notatka „Nr 99”, liczy 15 stron i zawiera opisy oraz liczne cytaty z 15 przesłuchań 9 więźniów. Jak wynika z Raportu o danych uzyskanych w toku śledztwa od 29 stycznia do 14 lutego br. [1951], czyli w ciągu około dwóch tygodni, przesłuchano 86 osób, a więc „pracowano” intensywnie. Dokumenty tego rodzaju, choć wielostronicowe, rzadko zawierały wnioski co do dalszych kierunków przesłuchań. Wnioski takie zapisywano we wspomnianych wcześniej syntetycznych notatkach, dotyczących czy to poszczególnych osób, czy rozpracowań („spraw”) grupowych.
Przedstawiając wyniki przesłuchań, Światło nie zawsze przestrzegał wskazówek płk Szűcsa: na marginesie jednej z nich (z 27 marca 1950 r.) Romkowski czuł się zmuszony skarcić podwładnego: „Płk. Światło. Nie należy podawać streszczeń [przesłuchań] Lech[owicza] i Jar[oszewicza] powtarzających brednie”. Zmiany organizacyjne nie spowodowały bowiem zmian ani w metodach śledztw, ani celów, do których dążyła bezpieka. W rezultacie wciąż wiele było niezbornych zeznań, co często wynikało ze stanu psychicznego zmaltretowanych więźniów lub nawet choroby psychicznej (jak Emilii Jaroszewicz), czasami z przyjmowanej przez niektórych przesłuchiwanych taktyki opowiadania oczywistych bzdur, aby wskazać w ten sposób na absurdalność oskarżeń. Wielu nie przyznawało się do czynów, o które ich oskarżano albo kluczyło, mówiąc o sprawach drugorzędnych; np. w jednej z notatek sporządzanych przez Światłę, oceniającej (21 czerwca 1950 r.) przebieg przesłuchań Hrynkiewicza, można przeczytać: „od samego początku zajął negatywny stosunek do śledztwa, w którym uporczywie trwa, zeznaje bardzo opornie, a materiał który daje jest zdawkowy, oparty o legendę jego pracy dla dobra «naszej sprawy»”. Inni poddawali się presji: „Przyrzekam — mówił kompletnie zdesperowany i zmaltretowany Spychalski — że wszystko powiem, co tylko będę pamiętał, a jeśli czegoś nie pamiętam, to proszę mi powiedzieć, a ja na pewno się przyznam”. Niezależnie od tego czy wydawano jakieś specjalne polecenia, czy nie, „zeznający opornie” zawsze musieli liczyć się z tym, że zostaną poddani torturom lub presji psychicznej, trafią do karceru, będą dodatkowo szykanowani w celi, ograniczy im się racje żywnościowe.
Rola Światły i sporządzanych przez niego informacji z przebiegu przesłuchań była o tyle istotna, iż w sprawach prowadzonych przez Biuro Specjalne (a także poprzednio przez „grupę specjalną”, później zaś przez X Departament) na ogól przyjmowano zasadę „śledztwa wycinkowego”, tzn. funkcjonariusze śledczy zajmowali się jednym czy paroma więźniami, których przesłuchiwali, ale nie mieli orientacji w całości danej „sprawy”. Ci, którzy wypytywali jakiegoś więźnia o Spychalskiego rzadko znali materiały z przesłuchań samego Spychalskiego czy innych więźniów, nie mówiąc o dokumentach operacyjnych sprzed aresztowania danej osoby lub dotyczących osób „związanych ze sprawą”, ale pozostających wciąż na wolności. Zwłaszcza w początkowym okresie śledczy i funkcjonariusze operacyjni słabo orientowali się w niuansach czy to organizacyjnych (np. struktur kontrwywiadu AK), czy personalnych (kto kogo i od kiedy znał, jakie były stosunki osobiste w danym środowisku), a nawet politycznych. Pod pewnymi względami dotyczyło to także najwyższych rangą funkcjonariuszy: minister (Radkiewicz), wszyscy wiceministrowie (Mietkowski, Lewikowski, Romkowski, Świetlik) i najbardziej zainteresowani dyrektorzy czy wicedyrektorzy (Fejgin, Piasecki, Brystygierowa, Światło, Józef Kratko, Józef Czaplicki), a także Berman, wojnę spędzili w Związku Sowieckim i kiedy pojawili się w Polsce mieli raczej kiepską orientację w działalności podczas okupacji i okolicznościach wielu wydarzeń. Wiedza przeciętnego śledczego czy „operatywnika” na ten temat kształtowana była z jednej strony przez polityczne czy ideologiczne klisze, takie jak współpraca „faszystowskiej” AK z Gestapo czy „zapluty karzeł reakcji”, z drugiej powstawała na podstawie... przesłuchań oraz informacji udzielanych przez agenturę, która z zasady mówiła to, czego od niej oczekiwali prowadzący ją funkcjonariusze. Ci zaś, zwłaszcza niżej postawieni i młodzi — a było takich coraz więcej — nie mieli właściwie żadnej wiedzy o utarczkach czy walkach frakcyjnych między komunistami, informacje zaś, które posiadali, pochodziły z broszur propagandowych, głównie ze sławetnego Krótkiego kursu historii WKP(b), który w Polsce ukazał się w 1949 r. Wiedzę starano się uzupełniać na szkoleniach partyjnych, ale prelegenci w zasadzie opierali się na tych samych materiałach. Narzekano też, że szkolenia odbywają się po godzinach pracy, kiedy wszyscy — łącznie z prelegentami — są zmęczeni. W dodatku Światło, który był niezwykle wymagający wielokrotnie wydłużał dzień pracy. Można sobie wyobrazić, że pewna część słuchaczy, zwłaszcza śledczy czy zajmujący się obserwacją, po prostu drzemała podczas tych prelekcji. Nie lepiej było na zebraniach komórki partyjnej, podczas których wygłaszane były polityczno-ideologiczne referaty.
Pierwiastkowe informacje zbierane przez funkcjonariuszy śledczych były kumulowane na wyższym szczeblu, skąd z kolei przekazywano je w formie owych „notatek” jeszcze wyżej. Udało mi się ustalić, że materiały sporządzane przez Światłę otrzymywali bezpośrednio Radkiewicz, Romkowski, Różański (jako dyrektor Departamentu Śledczego) oraz sowietnik, którym przez dłuższy czas był płk Nikołaszkin, ten sam, pod którego komendą przeprowadzono w marcu 1945 r. „operację Witos”, a więc stary znajomy Światły. Niewątpliwie część tych notatek — na pewno wszystkie ważniejsze, czyli dotyczące kluczowych „spraw” — trafiała do członków Komisji ds. Bezpieczeństwa, którzy otrzymywali także protokoły istotniejszych przesłuchań czy wręcz transkrypty zapisów magnetofonowych, wyciągi z informacji składanych przez agentów celnych oraz z materiałów operacyjnych. Romkowski i Fejgin odbywali też przesłuchania w formie „rozmowy” z najważniejszymi więźniami (np. Spychalskim czy Gomułką). Niektóre z nich były protokołowane lub sporządzano z nich notatki. Rozmowy tego rodzaju, zgodnie z syndromem tak świetnie opisanym przez Arthura Koestlera w powieści Ciemność w południe, jako „kompleks Rubaszowa”, miały skłonić do przyznania się do winy przez „granie” na poczuciu lojalności wobec partii, która wedle leninowskiej wykładni „nigdy się nie myli”. O ile udało mi się ustalić, Światło nie uczestniczył w tego typu przesłuchaniach. Zapewne dlatego, że stał za nisko w hierarchii politycznej, ponieważ — jak skarżył się żonie — miał za mały staż partyjny i „za krótko siedział w więzieniu”. Niemniej z uwagi na swoje usytuowanie najpewniej znał wszystkie — lub prawie wszystkie — dokumenty, które były przekazywane na najwyższy szczebel.
Z pewnością z materiałów tych korzystali Bierut i Berman, co poświadczają nie tylko późniejsze zeznania czy relacje, ale przede wszystkim ich odręczne uwagi lub podkreślenia w maszynopisach, które otrzymywali. Od obu „panów B.” pochodziły nie tylko wskazówki co do dalszego biegu śledztw i listy osób, które należało rozpracowywać lub aresztować, ale czasami także konkretne „pytajniki”. Najpewniej przedkładanym dokumentom towarzyszyły ustne wyjaśnienia, ale nie mam pewności, że w udzielaniu ich uczestniczył Światło. Sądzę, że robili to raczej tylko Romkowski i Fejgin, a w odniesieniu do „spisku w wojsku” Mietkowski i szefowie GZI. W każdym razie w notatkach i kalendarzykach Bieruta, których trochę się zachowało, jego nazwisko jako gościa nie występuje. Z kręgu MBP zostały uwiecznione nazwiska Radkiewicza (najczęściej), Romkowskiego, Mietkowskiego, Świetlika, Fejgina, Brystygierowej. Z tych spotkań zachowało się bardzo mało świadectw i nie sposób odtworzyć nie tylko ich przebiegu, ale także częstotliwości w jakiej się odbywały. Podobnie zresztą jest z dokumentacją tego, co działo się „oczko niżej” — na szczeblu ministerialnym czy na poziomie kierownictwa Biura Specjalnego lub X Departamentu. Z pewnością Światło spotykał się bardzo często — może nawet codziennie — z Fejginem i Romkowskim, ale poza jego dosyć bałamutnymi wypowiedziami w audycjach RWE i mało dokładnymi zeznaniami, jakie obaj zwierzchnicy Światły składali w latach 1955-1957 przed komisjami partyjnymi i prokuratorami, nic o nich nie wiadomo. Nie były protokołowane ani nie sporządzono osobnych notatek. W hierarchii zarządzania Światło znajdował się więc — licząc od góry — na czwartym szczeblu. Nad nim była Komisja ds. Bezpieczeństwa (Bierut, Berman, i Radkiewicz), potem wiceminister Romkowski, dalej dyrektor Fejgin i wreszcie on, zastępca dyrektora. Wprawdzie z wielu różnych świadectw składanych w 1954 r. i później wynika, iż Światło miał do Fejgina podobny stosunek jak do bezpośrednich zwierzchników z czasów, gdy pracował w kolejnych urzędach wojewódzkich — tzn. uważał, że jest lepszym czekistą, niemniej to Fejgin podpisywał większość dokumentów decyzyjnych, które wychodziły z Biura Specjalnego, w jego rękach były sprawy śledztw i on utrzymywał bezpośredni kontakt z aparatem KC i CKKP oraz zajmował się sprawami personalnymi. Natomiast Światło miał na pewno bardzo dobre rozeznanie w materiałach śledczych, a niemal monopolistyczne w sprawach operacyjnych, i największy wpływ na to, co działo się w „Spacerze”.
W sprawozdaniach i opracowaniach sporządzanych przez Światłę roi się od nazwisk. Zawsze pisano je wersalikami, aby były łatwiejsze do zauważenia i zapamiętania. Są to zarówno nazwiska osób już aresztowanych, jak i tych, które na podstawie znalezienia się w czyichś zeznaniach lub informacjach agenturalnych mogły być wciągane do owych sławetnych kartotek i spisów. Prawie wszystkie osoby wymienione w kartotekach były traktowane jako podejrzane. Otwierano wobec nich różnego rodzaju rozpracowania sprawdzające (ewidencyjne), w ramach których nie stosowano działań operacyjnych sensu stricto, ale m.in. wertowano ankiety personalne czy życiorysy składane w miejscach pracy lub w organizacjach partyjnych. Każdej osobie zarejestrowanej w ten sposób nadawano kryptonim i odpowiednie numery ewidencyjne. Zasady wymyślania kryptonimów nie były skodyfikowane i zależały od inwencji samych funkcjonariuszy. W sprawach, którymi zajmował się Światło — choć nie wiem czy to akurat on je wymyślał — natrafiłem na takie, jak: „Łysy” (Gomułka), „Łysowa” (żona Gomułki), „Dziobaty” (Władysław Bieńkowski, który rzeczywiście miał na twarzy „dzioby” po ospie), „But” (Ignacy Robb-Narbutt), „Atleta” (Loga-Sowiński), „Gruby” (Żymierski), „Prawnik” (Zenon Kliszko), „Kama” (Kazimierz Mijał), „Długi” (Janusz Zarzycki), „Tek” (Mieczysław Moczar), „Marshall” (Witold Rodziński), „Pustelnik” (Tadeusz Hołuj), „Kelner” (Tadeusz Ćwik), „Pisarz” (Aleksander Watt), „Grafik” (Mieczysław Berman, znany artysta niemający nic wspólnego z Jakubem Bermanem). Niektóre z nich tworzono w sposób neutralny np. od nazwisk (Narbutt — „But”, „Kama” od K[Kazimierz] M[ijal]) czy od wykonywanego zawodu („Pisarz”, „Grafik”), były jednak i takie, które miały charakter ośmieszający czy wręcz grubiański. Każdej rozpracowywanej osobie, niezależnie od tego czy stosowano wobec niej środki operacyjne, czy tylko „ewidencyjne”, zakładano teczkę. Gromadzone były i odkładane do teczek także różnego rodzaju listy i donosy, często anonimowe, czy informacje pozyskane od tajnych współpracowników, którzy powtarzali zasłyszane pogłoski, potwierdzone lub niepotwierdzone informacje o sprawach intymnych, nawykach i uzależnieniach. Tego rodzaju informacje pojawiały się też wcale często w protokołach z przesłuchań. W ten sposób w zasobach późniejszego X Departamentu zgromadzono np. „materiały kompromitujące” Ninę Andrycz, żonę premiera Cyrankiewicza. Zresztą sam premier również pozostawał w „zainteresowaniu” bezpieki, w związku z czym w „otoczeniu” jego i żony przebywał tajny informator. Bierut i Berman wiedzieli o obserwowaniu premiera, z pewnością nie była to inicjatywa Światły czy nawet Romkowskiego. W dokumentach zachowanych we wspomnianej już „szafie pancernej” Bieruta znajduje się nawet „teczka Bermana”, ale została ona założona na podstawie informacji agenturalnej (z 27 marca 1951 r.) przekazanej przez GZI, nie mam więc pewności czy Biuro Specjalne miało z nią coś wspólnego. Materiały z owej „szafy Bieruta” przechowywane są w Archiwum Akt Nowych, ale jest ona w istocie zbiorowiskiem dokumentów dotyczących setek osób różnej proweniencji i różnego kalibru — w porządku alfabetycznym od Adalińskiej Haliny do Zebrowskiego Tadeusza — a duża ich część powstawała przez kilkanaście lat po śmierci pierwszego właściciela „szafy”. W tymże archiwum są zresztą i inne „szafy” byłego przywódcy PRL.
Ważnym, a z biegiem czasu coraz ważniejszym, punktem wyjścia do rozpoczęcia rozpracowań czy wciągnięcia na listy osób „będących w zainteresowaniu” Biura Specjalnego, były informacje napływające z KC lub CKKP, niekiedy też z wojewódzkich instancji partyjnych. Komisja kontroli partyjnej gromadziła różnego rodzaju materiały głównie o działaczach, ale niekiedy i o zwykłych członkach PZPR. W atmosferze nieufności i pościgu za „wrogiem wewnętrznym” wiele osób zwracało pilną uwagę na wypowiedzi publiczne, a nawet prywatne kolegów, towarzyszy czy sąsiadów, a jeśli wydawały się im podejrzane zgłaszało je „po linii partyjnej”, bo przecież niewielu miało dostęp do bezpieki. Czasem były to informacje o charakterze obyczajowym, o kradzieżach lub nadużyciach, którymi siłą rzeczy Biuro Specjalne musiało się zajmować. Robiło to tym chętniej, że w razie potrzeby używane były jako „haki” użyteczne np. przy werbunku na tajnego współpracownika. Komisja prowadziła też — nie wiem na ile systematyczną i jak powszechną — weryfikację ankiet personalnych i życiorysów, składanych przy różnych okazjach w instancjach PZPR, zwracając uwagę na sprzeczności między jednym a drugim dokumentem czy też na luki w biografiach. Nie udało mi się znaleźć żadnych danych statystycznych, ale z pewnością wiele spraw budzących wątpliwości lub zastrzeżenia kierowano do sprawdzenia przez bezpiekę. O taką kontrolę w skali hurtowej zwracano się szczególnie po utworzeniu X Departamentu, o czym wspomnę później.
Na skutek impulsów z Komisji ds. Bezpieczeństwa czy CKKP, ale przede wszystkim w wyniku własnej działalności śledczej i operacyjnej, ilość rozpracowań szybko rosła. Jesienią 1951 r. w rejestrach Biura Specjalnego było ponad 1,8 tys. „spraw”, a niektóre z nich miały charakter grupowy. Można chyba przyjąć, iż w tym czasie w ewidencji tego pionu MBP znajdowało się kilka tysięcy osób. W tym samym czasie obliczono, że Biuro Specjalne — zapewne łącznie z „grupą specjalną” — aresztowało 302 osoby. W porównaniu z ogólnym „dorobkiem” resortu było to wciąż niewiele, ale kaliber aresztowanych był niewspółmierny z suchymi statystykami. Ogólny podział więźniów na różne kategorie może być zaskoczeniem, wedle utartych poglądów ofiarami Biura Specjalnego mieli być działacze komunistyczni. Tymczasem, według sporządzonej wówczas analizy, większość aresztowanych (176 na 302) na pewno nie miała z komunizmem nic wspólnego poza tym, że niektórzy z nich zajmowali się — urzędowo, jeśli tak można powiedzieć — zwalczaniem komunizmu. Otóż w liczbie tej 47 osób to dawni pracownicy II Oddziału SG, 29 przedwojennego MSW i urzędów śledczych, 100 zaś — pracownicy Delegatury Rządu RP na Kraj oraz oficerowie kontrwywiadu AK. Za komunistów można uznać „prowokatorów” (39) czyli osoby, które były podejrzane o współpracę z policją przed wojną, „trockistów” (12) i aresztowanych „ze sprawy Spychalskiego” (44). Była też kategoria „różni” (31), za którą nie wiadomo, kto się kryje. Zresztą w jedynym większym, pokazowym procesie, który Biuro Specjalne zdołało przygotować w grudniu 1951 r., na ławie oskarżonych nie było ani jednego komunisty, za to cztery osoby z kierownictwa „Startu”. Był to konspiracyjny kryptonim warszawskiej Ekspozytury Urzędu Śledczego, która była komórką Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, podległego z kolei Departamentowi Spraw Wewnętrznych Delegatury. Ekspozytury te pracowały na rzecz Cywilnych Sądów Specjalnych, które orzekały w sprawach o kolaborację, zdradę, szpiegostwo, a także o prześladowanie Żydów. Wiele osób sądzonych po zakończeniu śledztw prowadzonych przez Biuro Specjalne należało do tej samej kategorii: działaczy, pracowników i oficerów Polskiego Państwa Podziemnego (m.in. wspomniany już Kontrym czy Kazimierz Moczarski). Biuro było więc nie tylko „młotem” na różnych partyjnych odszczepieńców, ale kto wie, czy nie bardziej jeszcze instrumentem walki z państwem polskim zupełnie innym niż to, które zostało wprowadzone przez Armię Czerwoną.
Porządkując sprawy, którymi zajmowały się najpierw „grupa specjalna”, potem Biuro Specjalne i wreszcie X Departament, a których znaczna część „przechodziła” przez ręce Światły, należy wyróżnić dwa podstawowe obszary: komunistyczny i niekomunistyczny (a nawet: antykomunistyczny). W drugim z tych obszarów decydowała funkcjonalna przynależność poszczególnych osób, a więc ich związek — z reguły służbowy — z jedną z instytucji państwa polskiego, którą komuniści uważali za wymierzoną przeciwko nim zarówno przed wojną, jak i w czasie okupacji, a nawet już po 1945 r. (konspiracja niepodległościowa czy instytucje władz Rzeczypospolitej na obczyźnie lub szerzej pojmowanej emigracji). Osobną kategorią byli tylko oficerowie służby czynnej powojennej armii, którzy zostali wpisani w „spisek w wojsku”, ale z nimi Światło w zasadzie nie miał bezpośredniego kontaktu.
Natomiast na „obszarze komunistycznym” problem był znacznie bardziej skomplikowany. Szukając jakiegoś wspólnego mianownika, można zwrócić uwagę na to, czy dana osoba (lub grupa osób) przebywała, krócej lub dłużej, poza bezpośrednią kontrolą sowiecką, czy nie. Podejrzanymi stawali się bowiem ci, którzy znajdowali się na terenach okupowanych przez III Rzeszę lub mieli za sobą pobyt — mówiąc umownie — „na Zachodzie”. Do tej ostatniej kategorii należeli „szwajcarzy” (znajomi Fielda). W dokumentach bezpieki znajdujemy i takie wyróżnienia, jak „hiszpanie”, czyli uczestnicy wojny domowej w Hiszpanii, „Palestyńczycy”, czyli ci którzy przez jakiś czas przebywali w Palestynie, „amerykanie”, ci, którzy wrócili ze Stanów Zjednoczonych (lub Kanady), „meksykanie”, „francuzi” etc. Jeśli chodzi o komunistów lub ich najbliższych komilitonów, nie było przebacz: w kręgu podejrzanych lub wśród aresztowanych znalazły się i takie osoby, które były informatorami czy wręcz agentami sowieckich wywiadów, jak Rola-Żymierski, Hrynkiewicz, Lechowicz, Jaroszewicz czy Moczar. Oczywiście, jak w każdej regule i w tej nie obyło się bez wyjątków, takich jak Bierut, który od sierpnia 1941 r. przebywał na terenach okupowanych przez Niemcy (najpierw w Mińsku, później w Warszawie). Osobną kategorię wśród komunistów stanowili „prowokatorzy”, których tropiono w bezwzględny sposób. Dziś można to porównać do lustracji, w ramach której szuka się tajnych współpracowników SB wśród ludzi z opozycji demokratycznej czy „Solidarności”. W dokumentach bezpieki można znaleźć informacje, iż w ewidencji znajdowało się ponad 1,5 tys. „prowokatorów”, przy czym ani wówczas, ani dziś nie można ustalić, którzy z nich rzeczywiście byli informatorami policji lub podpisali zobowiązanie do zaprzestania działalności komunistycznej (co uczynił m.in. Radkiewicz), a którzy zostali tak zakwalifikowani na podstawie niejasnych wpisów w policyjnych rejestrach lub tylko w wyniku podejrzeń któregoś z towarzyszy. Nawet jeżeli nie prowadzili później żadnej działalności politycznej czy społecznej byli, oczywiście, „wrogami wewnętrznymi”, jak wspomniany już Aleksander Giercyk, który popełnił samobójstwo w „Spacerze”. Oddzielną kategorią, do której niemal każdy komunista mógł zostać przypisany, byli „trockiści”, których w ewidencji figurowały setki. Podejrzewam, że założono teczki znacznie większej liczbie „trockistów” niż kiedykolwiek było w Polsce rzeczywistych zwolenników stalinowskiego wroga Numer Jeden. Prowadzono też najdziwniejsze rozpracowania, nawet osób nieżyjących. 27 sierpnia 1951 r. Światło, jako wicedyrektor Biura Specjalnego, zatwierdził Plan operacyjno-śledczych przedsięwzięć w rozpracowaniu „M.K.B.R“. Kryptonim ten utworzono z pierwszych liter nazwisk: Mutzenmacher, Kamiński, Berdych i Roszkowski, a rozpracowanie dotyczyło tajemniczego zniknięcia w 1933 r. znanego działacza KPP Joska Mutzenmachera. Wedle wersji oficjalnej został zamordowany, według nieoficjalnej, znaleziony trup był kamuflażem, a Mutzenmacher miał pójść na usługi policji politycznej (pod nazwiskiem Kamiński), natomiast pod pseudonimem Jan Alfred Reguła opublikować w 1934 r. książkę Historia Komunistycznej Partii Polski w świetle faktów i dokumentów, w czasie okupacji współpracować z AK i — oczywiście — z Gestapo (pod nazwiskiem Berdych), a po wojnie ukrywać się we Wrocławiu (pod nazwiskiem Roszkowski) aż do naturalnej śmierci w 1947 r. Książka Reguły była czymś w rodzaju opowieści o „kulisach KPP”. Światło miał ją w swojej domowej bibliotece, a więc może w 1953 r. wziął przykład z jej autora? W rozpracowaniu tym przesłuchiwano dziesiątki osób zarówno aresztowanych w innych sprawach, jak i odpowiadających z wolnej stopy, sięgano do kartotek POW z lat I wojny światowej, zaangażowano najbardziej wydajnych śledczych z Biura Specjalnego. Wszystko to było aberracyjne, ale dosyć dobrze oddaje zarówno zasięg rozpracowań, jak i usilne poszukiwanie spraw, których istnienie podtrzymywało rozmiary i rozmach działalności Biura Specjalnego. Oraz dobre samopoczucie funkcjonariuszy.
Tak więc latem 1948 r. zaczęło się „niewinnie”, od kilkunastu czy kilkudziesięciu osób, ale raz uruchomiona machina represji i zbrodni rozbudowywała się i pochłaniała coraz więcej ofiar. Światło nie był jej spiritus movens, jednak zajmował znaczące miejsce, a na terenie, który mu przydzielono działał energicznie i bezwzględnie. Zajmował się, jak już wiemy, głównie pracą „za biurkiem”, gromadzeniem dokumentów i informacji, przetwarzaniem ich, sporządzaniem analiz i ocen, nadzorowaniem „Spaceru”, ale tym, co czyniło go słynnym w tam tych czasach, oczywiście, sława ta ograniczona była do kręgów osób dobrze wtajemniczonych — były „realizacje”, w których okazał się prawdziwym mistrzem. Chlubił się nimi w swych audycjach w Radiu Wolna Europa, rzeczywiście osobiście aresztował Spychalskiego (17 maja 1950 r.), Gomułkę (2 sierpnia 1951 r.) i Żymierskiego (14 marca 1953 r.). Mieć „na rozkładzie” dwóch byłych członków Biura Politycznego i marszałka — to było coś! Wiele aresztowań, w tym także te wymienione, wymagało precyzyjnych i pomysłowych przygotowań i choć decyzje, aby „zrealizować” tak ważne persony, po uprzedniej konsultacji w Moskwie zapadały w gabinecie Bieruta, to właśnie Światło — jeden z dziesiątków podpułkowników bezpieki — odpowiadał za ich sprawne przeprowadzenie.
31 stycznia 1950 r., jak ustalił Robert Spałek, Romkowski zatwierdził przygotowany przez Światłę Plan operacyjnych przedsięwzięć w celu zabezpieczenia obiektu „M”. Obiektem tym był Spychalski, wówczas zesłany do Wrocławia, gdzie pracował jako architekt, a literka „M” pochodziła zapewne od jego konspiracyjnego pseudonimu „Marek”, który był używany w ścisłym kręgu władzy jeszcze w 1948 r. Dla „zabezpieczenia obiektu” wyznaczono kilkunastoosobową grupę, która miała do dyspozycji samochód Citroen (6-cylindrowy), a zarówno gospodyni domowa, jak i dozorca willi, którą przydzielono Spychalskiemu, byli „ze składu osobowego WUBP”. Mieszkanie zostało wyposażone w aparaturę podsłuchową, a zatrudnione przy Spychalskim i jego rodzinie osoby wzajemnie się kontrolowały: „gospodyni — pisał w planie operacyjnym Światło — winna starać się zdobyć zaufanie (...) dozorcy”. Wydaje mi się, że „dozorca” wiedział lub domyślał się, kim jest „gospodyni”. Także osobista ochrona przyszłego marszałka PRL, przydzielona przez Departament Ochrony Rządu MBP była pod faktycznym kierownictwem szefa całej tej grupy operacyjnej, a więc gdy Światło przystąpił do „realizacji”, całkowicie kontrolował wydarzenia. Aresztowanie nastąpiło w chwili powrotu Spychalskiego do domu. Natychmiast został odwieziony do Miedzeszyna. Jak pisze Spałek, dwa dni później Bierut zawiadomił o tym sukcesie Stalina. Nazwiska egzekutora zapewne nie wymienił, ale być może w swoim raporcie przekazał je do Moskwy główny sowietnik przy ministrze.
Mniej pracochłonne, ale bardziej ryzykowne z uwagi na porywczy charakter i posiadanie broni, było aresztowanie Gomułki. Towarzysz „Wiesław”, jak go nazywali nawet nieznani mu osobiście pepeerowcy, co najmniej od jesieni 1949 r., był pod dosyć szczelną kontrolą komórki, którą kierował Światło, a obserwacja — zapewne dla Gomułki, wytrawnego konspiratora, dobrze widoczna — obejmowała także wyjazdy na urlop. Tak też było w lipcu 1951 r., gdy wraz z żoną zatrzymali się w Nowym Domu Zdrojowym w Krynicy. Już 3 lipca Światło zwrócił się do szefa techniki operacyjnej, Michała Taboryskiego: „Proszę o spowodowanie zainstalowania techniki w Domu Zdrojowym (...) w pokojach ustalonych przez kpt. Szenauka i prac[ownika] Waszego Departamentu [Witolda] Dobrowolskiego”. Prośba została spełniona. Wykonując polecenie, wydane osobiście przez Radkiewicza, Światło był na miejscu 2 sierpnia już o 3.00 rano. O 7.00 wszedł do pokoju i po kilkugodzinnych namowach nakłonił małżonków, aby udali się do Warszawy. Gomułka, w przeciwieństwie do żony, która — jak napisał w sprawozdaniu Światło — była agresywna i rozhisteryzowana, zachowywał się dosyć spokojnie, choć jego wypowiedzi „cechowała duża zjadliwość”. Domagał się, by jechać pociągiem, jednak Światło, pod pretekstem, że inaczej nie zdążą na pociąg, zdołał go przekonać, żeby wsiadł do samochodu, którym mieli dojechać na dworzec w Krynicy. Ale, oczywiście, samochód wyjechał z miasta. Jeszcze w Krakowie Światło łudził Gomułkę, że polecą samolotem, ale pomagający mu Szenauk stwierdził, że „nie mógł dostać biletów”. W efekcie dzięki skuteczności wybiegów, jakich używał Światło, nie było kłopotów: „Jechałem powoli, by do Warszawy przyjechać wieczorem, kiedy będzie ciemno”. Jak łatwo się domyśleć, właściwym miejscem pobytu okazał się Miedzeszyn, gdzie oboje Gomułków rozlokowano w osobnych budynkach. Pomieszczenia, w których się znaleźli, nie były wprawdzie zawilgoconymi, ciemnymi celami w suterynie, ale jednak było to więzienie. Światłe przypadł teraz dodatkowy obowiązek „opiekowania” się Gomułką. Zapewne był dumny z tego, że ma tak znamienitego więźnia, ale przysparzało mu to niemało pracy, musiał systematycznie składać raporty o tym, co robi i jak się czuje były Sekretarz Generalny Ten zaś był niesforny, wymagający, a z czasem zaczął podupadać na zdrowiu. Wprawdzie 4 września 1951 r. to właśnie Światło przygotował obszerną „Notatkę informacyjną dotyczącą Gomułki Władysława”, którą opublikował Andrzej Garlicki w tomie Z tajnych archiwów, jednak sam nie przesłuchiwał najważniejszego więźnia Bieruta. Nie uczestniczył też w „rozmowach” przeprowadzanych przez Fejgina i Romkowskiego, który notabene razem z Gomułką spędził w latach 1934-1935 kilka miesięcy w „szkole kominternowskiej” w Moskwie. Mieszkali nawet w jednym pokoju. Takie to były czasy i tacy to byli ludzie.
Czas mijał, w więzieniach siedzieli już Gomułka i Spychalski, główni bohaterowie planowanego procesu pokazowego. Wielu spośród tych, którzy mieli w tym spektaklu odegrać role pomocnicze, np. oficerowie ze „spisku w wojsku” czy pracownicy Delegatury i kontrwywiadu z AK, dostało już nawet wyroki, a na szczycie władzy wciąż nie zapadały odpowiednie decyzje. Ambasador Lebiediew w piśmie adresowanym bezpośrednio do Stalina stwierdził, że „Śledztwo w sprawie Lechowicza–Jaroszewicza (...) planowane przez kierownictwo partii na dwa–trzy miesiące faktycznie zakończyło się fiaskiem”. Uważał też, iż „nadal pozostaje aktualna sprawa wymiany kierownictwa MBP”. Michaił Bezborodow, od marca 1950 r. główny sowietnik min. Radkiewicza, oceniając w czerwcu 1951 r. ogólny poziom pracy operacyjno‑agenturalnej w bezpiece jako niski, proponował, aby połączyć oba biura specjalne, a istniejący w jednym z nich pion śledczy włączyć do Departamentu Śledczego, na prawach „wydziału do spraw szczególnej wagi [osoboj ważnosti]”. Być może pod wpływem tej właśnie ekspertyzy w kierownictwie resortu zaczęto zastanawiać się nad reorganizacją.
Trudno stwierdzić, czy i jaki wpływ na brak decyzji Bieruta co do losów Gomułki i Spychalskiego, na krytykę sporządzoną przez Bezborodowa i na podjęcie próby zmiany struktur MBP miały tendencje o bardziej ogólnym charakterze, które obejmowały stopniowo wszystkie państwa wasalne Sowietów w Europie. Tak jak poprzednio, tak i teraz impulsy wychodziły z Moskwy, ale nie udało mi się ustalić konkretnych (personalnych) kanałów, którymi się rozchodziły. Rzecz polegała na tym, że w Związku Sowieckim już w pierwszych latach po wojnie rozpoczął się, zrazu zakamuflowany pod hasłem „walki z kosmopolityzmem”, specyficzny rodzaj państwowego antysemityzmu. Zabójstwo znanego aktora żydowskiego Michoelsa w styczniu 1948 r. (dokonane przez służby bezpieczeństwa), rozwiązanie w listopadzie tegoż roku Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego (ŻKA), liczne aresztowania działaczy i intelektualistów żydowskich i coraz bardziej agresywne wystąpienia wobec Izraela, były to fakty znane i na pewno odpowiednio odczytywane w kręgach kierowniczych satelickich partii komunistycznych. Wynikało z nich, iż walka z „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym” i titoizmem schodzą na drugi plan, a punkt ciężkości pościgu za „wrogiem wewnętrznym” przesuwa się na tropienie „spisku syjonistycznego”. Być może występowały też sygnały bardziej bezpośrednie lub wręcz otwarte sugestie czy — jak to nazywano ówcześnie — „rekomendacje”. Niewątpliwie ludzie z kierownictwa bezpieki wyczuwali nowe akcenty, choćby z tego, że 12 lipca 1951 r. aresztowano sowieckiego ministra bezpieczeństwa państwowego Wiktora Abakumowa, który wprawdzie przeprowadził likwidację ŻKA, ale tym razem zarzucano mu zbyt małe zaangażowanie w walce z syjonizmem. Notabene razem z nim pogrążyli się Biełkin i Lichaczow, główni organizatorzy niedawnego procesu Rajka, którzy także znaleźli się za kratkami.
Sądzę jednak, że w działaniach podejmowanych w MBP decydujące były nie nowe zadania aparatu i konieczność jego przeorientowania się na nowy kierunek działania, ale przekonanie, że skoro „coś” nie działa (a nie działało, Lebiediew miał rację, twierdząc, iż śledztwo mające doprowadzić do postawienia Gomułki przed sądem właściwie załamało się we wstępnej fazie) potrzebna jest reorganizacja. 4 października 1951 r. Fejgin i Piasecki zakończyli pracę nad Projektem scalenia i reorganizacji Biura Specjalnego MBP, w którym, po opisaniu istniejącej sytuacji i wad dotychczasowej struktury, zarysowali kierunki dalszej działalności. Jako główne zadania przedstawili: „walkę z prowokacją w Partii” (przedwojenną, okupacyjną i „współczesną”), „walkę z trockizmem” oraz „walkę z gomułkowszczyzną”. Tak określone kierunki trudno uznać za nowatorskie, gdyż MBP zajmowało się nimi od ponad trzech lat. Wydaje się, że była to raczej ideologiczna preambuła, konieczna w tego typu dokumentach. Celem projektu było bowiem przede wszystkim przedstawienie nowej formuły organizacyjnej Biura Specjalnego. Podstawowymi jej elementami były: scalenie biur Fejgina i Piaseckiego, nadanie tak powstałej jednostce struktury przedmiotowej zamiast dotychczasowej funkcjonalnej oraz podporządkowanie jej VII Wydziału V Departamentu i jego terenowych (wojewódzkich) agend. Po nieuchronnych w takich sytuacjach dyskusjach, z których jednak nie ma śladów w dokumentach, Komisja ds. Bezpieczeństwa zaakceptowała projekt, lekko go modyfikując: zreformowanej jednostce nadano nie tylko uprawnienia, ale także formalny status departamentu. 30 listopada 1951 r. został wydany przez ministra „Rozkaz organizacyjny Nr 0168/ORG”, który zakończył ewolucję zapoczątkowaną w czasach, gdy tworzono „aparat Romkowskiego”.
W ten sposób powstał X Departament składający się z pięciu wydziałów, których zadania sformułowano w następujący sposób: Wydział I (22 etaty) — „rozpracowuje grupy prawicowo-nacjonalistyczne”, „gomułkowszczyznę” oraz „trockistów, titowców i pokrewnych”, Wydział II (22 etaty) — „ujawnia i likwiduje wywiad obcy w Partii”, a w szczególności „rozpracowuje reemigrację polityczną”, Wydział III (27 etatów) — „ujawnia i likwiduje prowokację w KPP” oraz „prowokację i dywersję powstałą w czasach okupacji w PPR i AL”, Wydział IV (33 etaty) — prowadzi śledztwa, Wydział Ogólny (66 etatów) — zajmuje się ewidencją, archiwami, sprawozdawczością, znajdowały się w nim także sekcja „obserwacyjno‑wywiadowcza” oraz ochrona (przede wszystkim „Spaceru”). Do dyspozycji Wydziału Ogólnego, ale dostępne wszystkim pozostałym, postawiono 9 samochodów osobowych i jedną ciężarówkę. W sumie przyznano 170 etatów, w tym 44 etaty starszych oficerów i 8 pracowników cywilnych. Ponadto kierownictwo departamentu i jego obsługa dysponowało 7 etatami. Z czasem wydzielono ochronę i sekcję obserwacyjną, tworząc osobny Wydział V (69 etatów), a w kierownictwie powstał Inspektorat Dyrektora, czyli coś w rodzaju komórki kontroli wewnętrznej. Ilość etatów przydzielanych departamentowi stopniowo zwiększano do 219 w 1953 r., ale nie jest pewne, ile osób faktycznie było tam zatrudnionych. Na pewno mniej niż wynikało to z przyznanych etatów. Podobna była sytuacja niemal we wszystkich pionach MBP, a „wakaty” sięgały niejednokrotnie 20-30%. Można więc przyjąć, że stan faktyczny X Departamentu nie przekraczał jednorazowo 150-200 osób.
Nie zmienił się podstawowy element konstytutywny całego pionu: pozostał on nadal autonomiczną częścią MBP i jako jedyny posiadał własną komórkę śledczą, jednostki ochrony i inwigilacji, a nawet własne więzienia. Jego istnienie było nadal tajemnicą wewnątrz resortową, choć sądzę, że w obrębie aparatu bezpieczeństwa była to już tajemnica poliszynela, zwłaszcza gdy na terenie całego kraju powstały jednostki terenowe. Z uwagi na kierunek działań departament miał na pewno lepszy kontakt z Komisją ds. Bezpieczeństwa niż inne piony bezpieki i zapewne częściej też otrzymywał od niej wytyczne, wskazówki i polecenia. Natomiast chyba między bajki należy włożyć różne napomknienia Światły o jego częstych spotkaniach z Bierutem i Bermanem, nie mówiąc już o bezpośrednim połączeniu telefonicznym z Berią. Bardzo wątpię, czy miał takowe choćby z sowieckim ministrem bezpieczeństwa. „Łączem” byli bowiem sowietnicy i nawet Radkiewicz nie jeździł do Moskwy. Nie musiał, miał przecież „Moskwę” na miejscu. Natomiast prawie na pewno na biurku Światły stał telefon WCz (wysokiej częstotliwości), który umożliwiał błyskawiczne i trudne do podsłuchania rozmowy w elitarnym kręgu dysponentów tego rodzaju aparatów. Nie znalazłem też żadnych świadectw, aby Światło bywał gościem czy to ambasadora sowieckiego, czy któregoś z doradców politycznych ambasady. Mimo całego uznania dla jego umiejętności, to jednak Radkiewicz był głównym „kontaktem” Bieruta, co poświadcza kalendarzyk „polskiego Stalina”: np. w grudniu 1952 r. był u Bieruta co najmniej 5 razy, a w styczniu następnego roku co najmniej 4 razy. Spotykali się również na posiedzeniach Biura Politycznego. Nazwiska Światły w tym kalendarzyku nie ma. Nie musi to być świadectwo ograniczonego zaufania, ale Światło, mimo że zajmował się rozpracowaniem i osobiście aresztował Spychalskiego, a także przez dłuższy czas miał go pod swoją pieczą w „Spacerze”, nie uczestniczył we wspólnych przedsięwzięciach śledczych podejmowanych w związku ze „spiskiem w wojsku”. Jerzy Poksiński, który w monografii „TUN ”. Tatar-Utnik-Nowicki szczegółowo przeanalizował represje wobec oficerów, nazwisko Światły umieszcza w kontekście rozpracowań i aresztowań Spychalskiego i Żymierskiego, nie występuje ono jednak przy wszystkich innych sprawach dotyczących bezpośrednio „spisku w wojsku”. Wnoszę z tego, że Światło raczej nie współpracował — albo miał rzadko po temu okazję — z oficerami GZI, nawet na szczeblu operacyjnym, choć np. aresztowanego Żymierskiego zawiózł, jak sam wspominał, wprost do siedziby GZI przy ul. Oczki. Oficerowie, których aresztował — obok wymienionych także np. Grzegorz Korczyński — znajdowali się w gestii MBP, a nie wojska. Niemniej jednak był jednym z niewielu funkcjonariuszy MBP spoza wywiadu, którzy wyjeżdżali z misjami zagranicznymi. Wspominałem już o jego dwukrotnym pobycie na Węgrzech w 1949 r., ale do Budapesztu wyjechał jeszcze raz w 1950 r., w tym samym roku był w Pradze, do której pojechał dwukrotnie w listopadzie 1953 r. (zapewne w związku ze sprawą włoskiego komunisty Ennio Pasqualini vel Castiglione, którego sam aresztował), czyli tuż przed ucieczką. Na ówczesne stosunki — prawdziwy globtroter.
Zwierzchnikiem departamentu z ramienia kierownictwa resortu został Romkowski. Lewikowski zajął się innymi sprawami, zresztą w grudniu 1952 r. wyjechał jako ambasador do Moskwy, jego miejsce zaś zajął Jan Ptasiński, który przyszedł do MBP wprost z aparatu partyjnego. Dyrektorem X Departamentu (na etacie generała brygady) został płk Fejgin, jego zastępcami (na etatach pułkowników) ppłk Piasecki i Światło. Pod względem personalnym w kierownictwie pionu nic się więc nie zmieniło. Także na niższych stanowiskach kierowniczych było niewiele zmian, a te, które wystąpiły, wynikały z przejścia do X Departamentu funkcjonariuszy „od Brystygierowej”. Z czasem następowały, oczywiście, pewne zmiany kadrowe, awanse czy przesunięcia między pionami, ale ich zakres był raczej ograniczony. Najbardziej stabilna była sytuacja w wydziale śledczym, w którym naczelnik Józef Dusza i jego zastępca Adam Bień pozostali na stanowiskach aż do 1954 r. Kierownictwo departamentu podzieliło między siebie zwierzchnictwo nad poszczególnymi działami: Fejgin nadzorował wydział śledczy i kancelarię z Wydziału Ogólnego, a później także Inspektorat; Piasecki zajmował się działalnością Wydziału II — czyli owymi „szwajcarami”, „Palestyńczykami” czy „amerykanami”; w gestii Światły, czy to dlatego, że był uważany za pracoholika, czy dlatego, że miał takie ambicje, znalazło się najwięcej komórek – wydziały I i III oraz ochrona i sekcja „obserwacyjno‑wywiadowcza” (później Wydział V). Niewątpliwie oba podległe mu wydziały były kluczowe, jeśli chodzi o prowadzenie rozpracowań, a w każdym razie ważniejsze niż ten, którym opiekował się Piasecki. Nie zależało to zapewne tylko od jego woli, ale Światło nadal wykazywał pewien dystans wobec spraw śledczych i dlatego nie aspirował do nadzoru nad Wydziałem IV. A może nie dostał go, ponieważ w śledztwie działy się rzeczy najważniejsze, czy — jak byśmy dziś powiedzieli — delikatne, a więc osoba sprawująca kontrolę nad nimi powinna się cieszyć szczególnym zaufaniem. Zapewne dlatego właśnie odpowiedzialnym za tę komórkę został Fejgin, który niewątpliwie należał do wąskiego grona osób mających najwyższe „noty” u Bieruta (m.in. brat Mieczysław był jednym z jego osobistych lekarzy) i Bermana, który go znał sprzed wojny.
Na podstawie relacji z 1954 r. oraz późniejszych zeznań, można sądzić, że Światło nie zmienił ambiwalentnego stosunku do swojego bezpośredniego zwierzchnika: miał wobec niego poczucie niższości z racji braku wykształcenia i krótszego stażu partyjnego, jednocześnie uważał, że jest w stanie znacznie lepiej, energiczniej i skuteczniej, prowadzić rozpracowania i podejmować działania operacyjne. Na podstawie tych samych źródeł można wnosić, że Fejgin odnosił się do podwładnego raczej przychylnie, darzył go zaufaniem i nie miał oporów przed powierzaniem mu ważnych zadań. Zapewne utrzymywali kontakty także poza miejscem pracy, np. dysponowali mieszkaniami w tej samej letniej willi w Świdrze. Fejgin jednak nie zdradzał tendencji do zbytniej poufałości. Z Piaseckim Światło wciąż był skonfliktowany (a może to Piasecki „wojował” z nim?), co przenosiło się na podległych im funkcjonariuszy. Podział na „ludzi Światły” i „ludzi Piaseckiego” utrwalił się tym łatwiej, że urzędowali w tym samym gmachu przy ul. Koszykowej, ale na różnych piętrach — Piasecki na II, a Światło na III (mówiono więc, że „był górą”). Piasecki, starszy o 10 lat i z odpowiednio dłuższym „stażem bolszewickim”, uważał Światłę nie tyle za nuworysza w komunistycznym gronie, ile za osobę zbytnio zafascynowaną sprawami operacyjnymi, która nie przywiązuje większej wagi do kontekstu politycznego, a nawet wręcz za człowieka „bezideowego”. Z niektórych rozmów Światły z żoną można wnosić, iż on sam miał o sobie podobne zdanie. Konflikty między nimi dotyczyły zapewne sporów o to, kto ma się kim zajmować. Jeśli np. „palestyńczyk” był jednocześnie trockistą, to który wydział powinien go rozpracowywać — I czy II? A reemigranci z Jugosławii — to, „jugosłowianie”, którzy są agentami obcego wywiadu (Wydział II), czy „titoiści” (Wydział I)? Stosunki między obu panami zaognił incydent z kartoteką, którą Piasecki wniósł w wianie do departamentu. Światło, który zarządzał bieżącą ewidencją, nakazał porównanie z już istniejącą i zniszczenie dublujących się wpisów, co Piasecki uznał za karygodne, a nawet podejrzane. Z kolei Światło zarzucał Piaseckiemu liczne błędy w pracy operacyjnej, „biurokratyczne” typowanie osób podejrzanych i prowadzenie rozpracowań tak, aby udowodnić, że miał rację. Jak wynika z niektórych świadectw, targowali się też np. o przydział mieszkań dla „swoich” pracowników. Konflikt osiągnął takie rozmiary, iż Fejgin stanął przed dylematem, którego z nich zostawić w departamencie i doszedł do wniosku, że „z punktu widzenia pracy operacyjnej” należy zostawić Światłę, na co Romkowski wyraził zgodę. W rezultacie Piasecki w listopadzie 1953 r. złożył raport o przeniesienie do innej komórki MBP i od 1 grudnia został wicedyrektorem Departamentu Szkolenia.
W oświadczeniu z 1954 r. Piasecki zwracał uwagę, że jego adwersarz nie przepadał za „dobrymi towarzyszkami z KPP” i „publicznie nazywał je «batalionem śmierci»”. Zapewne z uwagi na wiek. Jedna z członkiń owego „batalionu”, najwyraźniej nienawidząca Światły, w swoim oświadczeniu z października 1954 r. zwracała z kolei uwagę na nieprzychylny stosunek Światły do sowieckiego doradcy. Bywało nie tylko tak, że gdy płk Nikołaszkin wchodził do gabinetu, „on, rozparty w fotelu, zaczynał załatwiać różne telefony” — nawet, o zgrozo, prywatne — albo że wygłaszał „zgryźliwe” komentarze o Związku Radzieckim (oczywiście nie w obecności Nikołaszkina). Co bardziej istotne, polecił owej towarzyszce, by dawała sowietnikowi tylko te protokoły z przesłuchań, w których „jest mowa o Związku Radzieckim”. Oczywiście tow. Nela Stanikowa do tego polecenia się nie stosowała i zarzucała biednego Nikołaszkina, który słabo znał polski, stertami papierów. Tak więc stosunki na „górze” nie należały do przykładnych i nie mam wątpliwości, że działo się tak z powodu charakteru wicedyrektora Światły.
Nie wiem nic konkretnego o jego kontaktach i stosunkach z dyrektorami czy wicedyrektorami innych departamentów. Z uwagi na potrzeby operacyjne czasami te kontakty musiały być bliskie i częste, jak z Brystygierową, szefami departamentów III (walka z konspiracją) czy IV („ochrona” gospodarki). Bliskie nie oznacza jednak, że dobre. Nieuchronne były bowiem spory np. o to, do kogo należą poszczególne rozpracowania lub bardziej znani „figuranci”. W nielicznych, ale ważnych sytuacjach, Światło musiał troszczyć się o dobre stosunki z płk Faustynem Grzybowskim, sowieckim oficerem odkomenderowanym do bezpieki już w sierpniu 1944 r., który był dyrektorem Departamentu Ochrony Rządu MBP. Bez ścisłej współpracy z jego podwładnymi nie byłyby możliwe ani rozpracowywanie, ani tym bardziej „realizacja”, osób objętych ochroną.
Stosunki z podkomendnymi dosyć dokładnie odzwierciedlały to, co Orechwa napisał w ocenie wystawionej w 1950 r., aczkolwiek należy zastrzec, że utrwalone wypowiedzi krytyczne wobec Światły z reguły pochodzą z jesieni 1954 r. i mogły być dyktowane szczerym (lub udawanym) oburzeniem jego ucieczką. Jednak o jego problemach z osobami podległymi wspomina także Justyna Światło, która nie miała powodów, żeby jakoś specjalnie go obgadywać. W tych negatywnych ocenach powtarzają się takie określenia jak arogant, brutal, stupajka, a nawet sadysta. Ostatni epitet wziął się zapewne z powodu wymagań, jakie stawiał pracownikom. Bywał złośliwy, a jednocześnie miał cechy pedanta. Na jedno z zebrań partyjnych przyniósł szufladę z biurka pewnego funkcjonariusza, pokazując wszem i wobec, w jakim stanie znajdowały się umieszczone w niej papiery. Na innym zebraniu strofował podwładnych za trzymanie w szafach pancernych żywności, skarpetek i „starych butów” obok dokumentów. Takiego szefa trudno lubić i szanować. W 1952 r. skargę do Radkiewicza wysłał wicedyrektor Biura Socjalnego, od którego Światło zażądał pokojów o najwyższym standardzie w nadmorskim domu wczasowym MBP, choć za późno się zgłosił: „W obelżywy sposób odgrażał się pod adresem Biura Socjalnego. W ordynarny sposób zwymyślał (nie wymieniając nazwisk) dyrektorów, szefów WUBR komendantów wojewódzkich MO, jako nierobów”, którzy jadą na wygodne urlopy, gdy on, „ciężko pracujący”, nie może dostać miejsca. Najwyraźniej wpadł w szewską pasję: nic dziwnego, był przecież szewcem. Wymusił w końcu przydział, ale — jak donosił wicedyrektor — „Pozostawił po sobie wobec personelu i wczasowiczów bardzo niepochlebne wrażenie”. Podwładni też wypominali, że stworzył koło siebie „paczkę” potakiewiczów, sprowadził z Krakowa dawną współpracowniczkę, faworyzował znajomego żony sprzed wojny. Innymi słowy — uprawiał kumoterstwo. Zarzuty te zostały o tyle potraktowane serio, że kilka osób uznanych za „dwór Światły” zostało, po tym, jak ujawnił się za granicą, zwolnionych ze służby tylko z powodu znajomości ze zdrajcą.
W 1954 r. zgłaszano też wiele zastrzeżeń, co do jego nikłej aktywności na forum partyjnym. Rzeczywiście lektura protokołów zebrań POP nr 22 wskazuje, że poza pierwszym zebraniem, z lata 1949 r., udzielał się stosunkowo rzadko, parę razy zasiadał w prezydium, kiedyś był w komisji skrutacyjnej, od czasu do czasu zabierał głos, jednak ani razu nie wygłosił referatu. Czasami pojawiał się na zebraniu egzekutywy jako „przedstawiciel administracji”, nie kandydował na delegata na zebrania wybierające władze „dzielnicy”. Piasecki i Fejgin byli bardziej widoczni, każdy z nich przez pewien czas był nawet członkiem egzekutywy. W połowie 1953 r. PZPR przy X Departamencie liczyła 144 członków i z uwagi na liczebność, a także z powodu miejsc pracy rozlokowanych w różnych częściach Warszawy („Spacer”, więzienie mokotowskie, biura na Koszykowej) już od pewnego czasu była podzielona na trzy oddziałowe organizacje partyjne. Zebrania tych OOP miały dosyć specyficzny charakter. Wobec braku aktywnych związków zawodowych, których nie umiała zastąpić Komisja Pracownicza, były one forum, na którym „załoga” zgłaszała problemy socjalne i personalne: narzekano na zbyt długi czas pracy i na złe warunki, na brak mieszkań i niskie uposażenia, na niesłuszne ukaranie kogoś przez zwierzchność. Rozpatrywano nieraz bardzo szczegółowo konflikty między funkcjonariuszami, krytykowano się wzajemnie np. za niski poziom szkolenia ideologicznego, omawiano — nie szczędząc szczegółów — przypadki pijaństwa, kradzieże, które zdarzały się w „Spacerze”. Krytykowani nakłaniani byli do składania samokrytyki, a zebrani domagali się, aby była ona „szczera”. Kiedyś debatowano nad skargą „byłej narzeczonej” pewnego funkcjonariusza, który obiecywał małżeństwo, a potem się wycofał. Skarżąca „zwraca się o interwencję (...) w kierunku zmuszenia go do ożenienia się z nią”. Była, oczywiście, również warstwa ideowo‑rytualna: referaty z okazji rocznic i świąt komunistycznych lub „przenoszące w teren” uchwały KC, towarzyszące im dyskusje, na zakończenie odśpiewywano Międzynarodówkę.
Podejmowano też, bez wątpienia, zobowiązania produkcyjne. Np. 19 marca 1952 r., w związku z sześćdziesiątą rocznicą urodzin Bieruta i świętem 1 Maja, funkcjonariusze śledczy podjęli się, że zakończą „przed terminem” akty oskarżenia w kilkudziesięciu sprawach, a najbardziej aktywni (albo najbardziej zaawansowani w śledztwach) zobowiązywali się przygotować po cztery akty oskarżenia. Prawdziwi stachanowcy. Światło starał się dopingować towarzyszy i np. w listopadzie 1952 r. na jednym z zebrań stwierdził, że „złą pracą całej jednostki jest brak aresztowań”. Ergo, dobra praca oznacza wielu więźniów.
Departament uchodził za awangardę bezpieki i sami funkcjonariusze też tak siebie traktowali. Z bardzo interesującego, statystycznego opracowania Konrada Rokickiego Portret zbiornicy kadry X Departamentu wynika, iż rzeczywiście pod pewnymi względami przeciętny pracownik tego pionu różnił się mniej lub bardziej od innych przeciętnych w resorcie. Podwładni Fejgina byli starsi niż ogół ubeków (38% powyżej 30 lat), ale i tak byli młodzi (59,5% w przedziale 22-30 lat), trochę więcej miało wykształcenie „średnie niepełne” (35,5%), ale trochę mniej wykształcenie wyższe (1,7% wobec 2,6%), mieli wyraźnie dłuższy staż bezpieczniacki (30,2% zaczęło służbę w 1945 r.), więcej deklarowało pochodzenie robotnicze (64,6%), a mniej chłopskie (26,7%), znacznie wyższy był stopień „upartyjnienia”, czyli przynależności do PZPR (91,4% wobec 71,8%), zdecydowanie więcej było osób, które należały do KPP lub jej przybudówek (15,5% wobec 4,2%) oraz działały w partyzantce peperowskiej lub sowieckiej (8,6% wobec 4,8%). Mniej było osób z wpisaną narodowością polską (89,7%), a wyraźnie więcej miało w odpowiedniej rubryce ankiety wpisaną narodowość żydowską (8,6% wobec 2,3%). Nie wiadomo jednak, kto dokonywał tego wpisu — czy zainteresowany, czy pracownik komórki kadrowej. Niemożliwe jest wiarygodne zinterpretownie danych określających stosunek do religii, jak zaznacza Rokicki — w 1951 r. wprowadzono nowe kwestionariusze, ale nie wszyscy ubecy je wypełniali i w znacznej części ankiet pozostały stare zapisy świadczące raczej o środowisku, z którego pochodzili niż o indywidualnych wyborach. Z tych statystyk wynika bowiem, że wierzącymi było 29,6% ogółu ubeków i nawet więcej, bo aż 37,9%, pracowników X Departamentu. Było to całkowicie niezgodne z wewnętrznymi przepisami, wedle których „religianctwo” wykluczało pracę w MBP nie tylko na stanowiskach kierowniczych, ale we wszystkich komórkach operacyjnych, śledczych itp. Bezpartyjność, a zatem chyba też i przywiązanie do wiary, dopuszczalne były wśród pracowników obsługi (kierowcy, sprzątaczki), w ochronie czy w służbach socjalnych (przedszkola, domy wczasowe, kluby) i medycznych. W takim mniej więcej towarzystwie obracał się Światło.
W świadectwach składanych w 1954 r. znajdują się nieliczne uwagi dotyczące „prowadzenia się” Światły. Pochodzą one głównie od kierowców, tzn. osób stosunkowo nieźle znających zwyczaje wożonego prominenta. Jeden z szoferów relacjonował, że gdy woził szefa do Łodzi, Światło „zawsze starał się przygadać sobie jakąś kobietę i popić wódki, przeważnie w restauracji Grant [sic] Hotelu”, oraz że woził dla niego lekarstwa, o „których fryzjer MBP mówił, że są na chorobę weneryczną”. Inny z kolei oświadczył, że dyrektor „po godzinie 16.00 codziennie brał samochód, trochę owocy [sic] i słodyczy i gdzieś jeździł” (podejrzewam, że do żony i dzieci, które były na wakacjach w Świdrze). Jeszcze inny utrzymywał, że widział Światłę „goniącego za babamy [sic] i pożyczał samochód aby móg [sic] powozić nieznane kobiety”. Niezadowoleni podwładni sugerowali w 1954 r. niemal jednoznacznie, ze wskazaniem na konkretne osoby, iż wśród pań pracujących w departamencie miał jedną czy dwie kochanki. Nie sądzę, aby tego typu zachowania — jeśli rzeczywiście występowały, co wydaje się prawdopodobne — stanowiły jakiś specjalny wyjątek w bezpiece. I nie tylko w bezpiece. Nie jest to tak bardzo ważne, choć niektórzy, pisząc o Światłe, łączą jego sadyzm z erotomanią. Wiele osób tak właśnie wyobraża sobie Zło. Może i mają rację?
Stanisław Marat i Jacek Snopkiewicz w książce Ludzie bezpieki Dokumentacja czasu bezprawia, opartej na materiałach procesu Romkowskiego, Różańskiego i Fejgina z 1957 r., przytaczają za owymi kierowcami z MBP informacje, że w czasie rewizji Światło przywłaszczał sobie różne mniej lub bardziej cenne przedmioty. Uczestniczyć w tym procederze mieli zresztą także inni funkcjonariusze (i funkcjonariuszki). Mowa m.in. o przewożeniu „do Światły” ubrań, książek, mebli, naczyń. W jednym przypadku chodziło o „dwa zegarki na rękę, dwa dywany, narzuty na tapczan oraz aparat fotograficzny”, w innym Światło wyszedł z rewidowanego lokalu, „mając wypchaną teczkę”, a wchodził z pustą, kiedy indziej miał zabrać „wiele cennych przedmiotów ze złota, wagi około 2 kg, które nie zostały ujęte w protokole rewizji”. Trudno zweryfikować prawdziwość tych informacji. Na pewno część mebli i wyposażenia była przeznaczona — jak wynika z oświadczeń tych samych osób — do mieszkań konspiracyjnych (przy ul. Katowickiej na Saskiej Kępie, ul. Franciszkańskiej, ul. Marszałkowskiej, w alei Waszyngtona), część zaś przewożono do willi w Świdrze, w której „latem mieszkała głównie rodzina Światły ze służącą”, dom ten jednak należał do MBP i używali go także inni wyżsi rangą funkcjonariusze. Inne przedmioty lądowały w magazynie depozytów w Miedzeszynie. Prawdopodobnie część skonfiskowanych przedmiotów Światło brał do nowego mieszkania przy alei Przyjaciół 8. Nie udało mi się ustalić, kiedy się tam przeprowadził, niewątpliwie jednak otrzymanie dużego mieszkania w tym miejscu było oznaką dotarcia na wysoki szczebel hierarchii. Ulica ta należała bowiem do jednego z najbardziej prestiżowych miejsc przeznaczonych dla komunistycznego establishmentu, w tym dla ludzi z bezpieki. W tym samym budynku mieściła się stołówka dyrektorska MBP nieopodal mieszkali m.in.
Mietkowski, Brystygierowa, a także Nikołaszkin. Gmach MBP znajdował się o krok i do pracy Światło mógł „chodzić w kapciach”. Zajmowane przez niego mieszkanie nr 4 znajduje się na I piętrze, a więc najlepszym, klatka schodowa jest — sprawdziłem — bardzo elegancka: lustra i granit. Swoją drogą, ciekawe po kim zajął to mieszkanie? Nie można wykluczyć, że poprzednim użytkownikiem był ktoś aresztowany przez MBP. W końcu, jak wiadomo, „młyny bezpieki” mieliły równo na dole i na górze hierarchii.
Kiedy ucieczka Światły wyszła na jaw, rodzinę wyeksmitowano, a w mieszkaniu przeprowadzono rewizje (następne pytanie: kto się tam wprowadził?). Nie znaleziono — a przynajmniej w sporządzonych protokołach nie uwidoczniono żadnych kosztowności ani jakichś szczególnie cennych dóbr. W wykazie mebli znajdują się 32 pozycje, pozostałe wyposażenie mieszkania liczy kilkanaście pozycji (w tym „jeden dywan”, „dziesięć widoków”), nie porażał ilością sprzęt kuchenny (w tym 12 talerzy porcelanowych, ale chyba nie była to porcelana antykwaryczna). Odnotowano też 8 tomów Bolszoj sowieckoj enciklopedii i 502 książki. W piwnicy zarejestrowano z kolei ponad 40 pozycji (w tym 340 „książek różnych”, kanister, ozdoby choinkowe i zabawki dziecięce). Do wykazu wpisano też: „przybory toaletowe w skórzanej oprawie”, „okulary słoneczne sztuk trzy”, dwie kabury, sześć sztuk amunicji małokalibrowej, lornetkę, maszynkę do strzyżenia, mapnik, „trzy fajki w tym jedna w skórzanej oprawie”. Ze spisu wynika, że Światło posiadał — nie licząc tego, w czym pojechał do Berlina — m.in. trzy garnitury (jasny, brązowy i czarny), mundur, kilka jesionek i płaszczy (w tym jeden nieprzemakalny, a więc taki, w jakim widuje się zazwyczaj tajniaków), marynarki (w tym jedna welwetowa), dwa kapelusze i czapkę cywilną (ponadto dwie wojskowe i furażerkę), 41 koszul, 57 par skarpetek, 24 krawaty, 15 sztuk „kaleson krótkich” i 21 długich, trzy swetry, 6 sztuk kąpielówek, cztery pary półbutów oraz oficerki. Justyna Światło natomiast miała: dwa futra (jedno z białym, drugie z czarnym kołnierzem, a więc pewnie były to pelisy), kilka kostiumów i żakietów, kilkanaście sukienek, pięć spódnic, cztery torebki, siedem par pantofli skórzanych. Trzeba przyznać, że w ciągu ośmiu lat, które minęły od wojny, zebrało się tego sporo, być może część sobie przywłaszczył, ale też w zbiorze tym nie natrafiono na nic nadzwyczajnego, chyba że „dziesięć widoków” okazałoby się dziełami znanych malarzy. Dóbr ruchomych było, rzeczywiście, dosyć dużo, ale (jak sprawdziłem) sam mam około 30 par skarpetek.
W spisach nie figurują wyroby ze złota o łącznej wadze 5 kg, o których mówili pracownicy olsztyńskiego WUBP (3 kg) i X Departamentu (2 kg). Coś mi się wydaje, że Światło nigdy ich nie miał. Przez szafy, sejfy i inne kasy pancerne bezpieki przechodziły spore — jak na ówczesne czasy — pieniądze i duże ilości biżuterii. Gdy w listopadzie 1954 r. likwidowano biuro Romkowskiego przekazano do NBP tylko „część cenności” oraz 233 tys. dolarów. W 1956 r. w depozycie Departamentu Finansowego znajdowało się m.in. 226 tys. dolarów papierowych i 3 tys. w złocie oraz 270 zegarków damskich „żółtych”. Z samych tylko kas WiN zabrano w latach 1945-1947 ponad 2 mln dolarów. MBP miało też waluty i kosztowności konfiskowane Niemcom czy volksdeutschom. Była to zwyczajnie działalność rabunkowa. KC PPR miał z kolei „czarną kasę”, którą zarządzała Zofia Gomułkowa (później podobnymi dysponowali I sekretarze), a większość znajdujących się w niej środków została przekazana przez MBP. Inne pochodziły z różnego rodzaju — często nielegalnych — operacji handlowych i finansowych, które przeprowadzał wywiad MBP do spółki z wywiadem wojskowym. Przy tak dużym obrocie, w dodatku „towarem” łatwo przylepiającym się do rąk, z całą pewnością przytrafiały się setki malwersacji i przypadków „prywatyzowania” tych dóbr. Być może Światło należał do tych, którzy chcieli — i umieli — wykorzystywać liczne okazje. Tak twierdził Fejgin w rozmowie z Henrykiem Piecuchem, ale oczywiste jest, iż od grudnia 1953 r. były dyrektor X Departamentu nie żywił sympatii do Światły i gotów był oskarżyć go o wszystko. Jednak z tego, że nie ma „twardych” dowodów nie wynika, oczywiście, że Światło był uczciwy do szpiku kości. Ale kalesonów chyba nie kradł.
Zmianą ważniejszą niż nadanie nowej struktury w związku z przekształceniem Biura Specjalnego w X Departament, było przejęcie z V Departamentu sieci jednostek terenowych. Na mocy rozkazu ministra we wszystkich siedemnastu wówczas WUBP na miejsce siódmych sekcji wydziałów V pojawiły się wydziały X. Nie przewidywano tworzenia ich odpowiedników w urzędach powiatowych, ale — jak wynika z niektórych dokumentów — gdzieniegdzie powoływane były 2-3 osobowe grupy operacyjne. Powstanie struktur terenowych stwarzało funkcjonariuszom z centrali znacznie większe możliwości działania, pozwalało bowiem na wiązanie z terenem spraw, które prowadzili i na przejmowanie rozpracowań wszczętych w jakimś województwie. Dzięki ich istnieniu wyraźnie zwiększyła się ruchliwość funkcjonariuszy, częstsze stały się wyjazdy służbowe, ale też przybyło sporo pracy, gdyż z każdego województwa napływały zarówno sprawozdania okresowe, jak i „meldunki nadzwyczajne”, na które trzeba było reagować lub co najmniej wprowadzać do rejestrów i ewidencji. Komórki w urzędach wojewódzkich były stosunkowo nieliczne — kilka do kilkunastu osób. Zmiany nie przygotowano najlepiej: pierwszą instrukcję — wysłaną w końcu stycznia 1952 r. — spisano na jednej stroniczce, zapowiadane zaś w niej właściwe wytyczne opracowano dopiero w lipcu 1953 r. Instrukcja z 1952 r. mocno ograniczała samodzielność komórek wojewódzkich, właściwie na wszystkie przedsięwzięcia operacyjne rozpoczęcie rozpracowań operacyjnych, inwigilację, aresztowania i werbunek informatorów — musiały mieć zgodę departamentu. Z wyjątkiem specjalnych przypadków, ale też z sankcją „góry”, nie mogły podejmować pracy śledczej, która była zastrzeżona dla „góry”. W instrukcji zwracano uwagę, że wydział „w żadnym wypadku nie zajmuje się rozpracowaniem Partii, lecz rozpracowaniem poszczególnych podejrzanych członków Partii, piastujących stanowiska poniżej I Sekretarza KP PZPR” i to tylko „za wiedzą i zgodą I Sekretarza KW PZPR po uprzednim zatwierdzeniu przez Departament X”.
W połowie marca odbyła się dwudniowa odprawa naczelników wydziałów, którą otwierał Fejgin. Wygłoszone zostały na niej cztery referaty „kierunkowe” (np. Wroga działalność trockizmu—titoizmu i nasze zadania), którym towarzyszyła ożywiona dyskusja. W drugiej części narady odczyt Jak należy prowadzić pracę z siecią agenturalną wygłosił Światło, a Piasecki objaśniał tymczasową instrukcję oraz problem „współpracy z [wojewódzką] Komisją Kontroli Partyjnej”. Później organizowano różne kursy dla naczelników z terenu, a na niektórych pojawiały się autorytatywne osoby spoza departamentu. Kiedyś jako prelegenci wystąpili m.in. Franciszek Jóźwiak-Witold (Nauka Lenina i Stalina o czujności rewolucyjnej), kierownik Wydziału Historii Partii KC Tadeusz Daniszewski (O agenturach burżuazyjnych w polskim ruchu robotniczym i ludowym w okresie przedwojennym), Leon Finkelsztajn z aparatu KC (Funkcje państwa Demokracji Ludowej), min. Radkiewicz (O bezpieczeństwie w kraju) i Brystygierowa (Państwo a kościół). Także w dziale „tematyka operacyjna” dużo było politruckiego gadania (Trockizm i jego koleje, Historia i teoria titoizmu). Światło nie próbował wypływać na szersze — i zdradliwe — wody i trzymał się swojej specjalności. Tematy jego prelekcji brzmiały: O budowie sieci agencyjnej z uwzględnieniem specyfiki wydziału X lub Praca z siecią agencyjną i podstawa zakładania spraw ewidencyjnych i agencyjnych. Dziś powiedzielibyśmy — prawdziwy profesjonalista. Jednak zawsze pamiętał, aby uświadomić cel, którym była „likwidacja zbrodniczej działalności wroga klasowego i obcych mocarstw, inspirowanej przez wywiady państw imperialistycznych”.
Wedle statystyki, przygotowanej na podstawie sprawozdań za I kwartał 1952 r., wydziały X prowadziły 609 spraw, przy czym ponad połowa dotyczyła „linii 3”, tzn. „prowokacji” w KPP oraz „prowokacji i dywersji” w PPR i GL. Spraw prowadzonych w ramach „linii 2”, nadzorowanej przez Piaseckiego (szpiegostwo, reemigracja), było niespełna 50, tj. mniej niż 8%. Tak więc Światło sprawował kontrolę nad prawie całą działalnością w terenie. Gdy w 1955 r., po rozwiązaniu nie tylko departamentu (w czerwcu 1954 r.), ale także reorganizacji MBP (w grudniu), robiono w bezpiece rodzaj bilansu działalności tych wydziałów, ustalono — jak pisał Mariusz Krzysztofiński — że prowadziły one 4856 spraw. Osiem razy więcej niż przed trzema laty, ale np. w Lublinie, w chwili likwidacji wydziału, prowadzono 1013 spraw, podczas gdy na początku 1952 r. było ich 15, czyli wzrost był 70-krotny! Należy jednak dodać, że wbrew temu, co wynikało z instrukcji, wydziały X w WUBP bynajmniej nie zajmowały się tylko członkami PZPR. Wedle cytowanego już zestawienia na 5995 osób znajdujących się w „sprawach”, tylko około 36% było członkami tej partii. Pozostali, bezpartyjni, zostali zapewne zaklasyfikowani jako funkcjonariusze „przedwojennego aparatu ucisku”, czy osoby współpracujące z Niemcami, wśród których niewątpliwie byli ludzie z kontrwywiadu AK i Delegatury. Głównie jednak wydziały X, jako spadkobiercy poprzednich komórek V Departamentu, „pełniły — jak pisał Krzysztofiński — funkcję poniekąd służebną wobec PZPR, wyręczając WKKP”. Z tego też powodu ogromną część spraw prowadzonych przez wydziały WUBP stanowiły „sprawy ewidencyjne”, a nie rozpracowania operacyjne. W rezultacie sieć agenturalna była w porównaniu z liczbą spraw wręcz mikroskopijna. Wydziały zajmowały się sprawdzaniem np. aspirantów na stanowiska w administracji, w organizacjach społecznych i w samej PZPR czy też osób zgłaszanych jako kandydaci na listy w „wyborach” (raczej: głosowaniach) do rad narodowych lub sejmu. Wiele spraw wszczynano na podstawie donosów o czyjejś wypowiedzi krytycznej wobec systemu czy Związku Sowieckiego. Ścigano niekiedy malwersantów, pijaków czy cudzołożników wskazanych przez instancje partyjne.
Było to, owszem, zgodne z zasadami „czujności rewolucyjnej”, ale miało mało wspólnego z główną misją, jaką powierzono X Departamentowi. Nie znaczy to, że „w terenie” nie było spraw związanych z trockizmem, titoizmem i „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym”, że nie gnieździli się tam „palestyńczycy”, „francuzi” czy „jugosłowianie” (których szczególnie wielu musiało być na Dolnym Śląsku, gdzie koncentrowali się reemigranci z Bośni).
Światło, jako nadzorujący dwa ważne wydziały operacyjne departamentu, siłą rzeczy musiał zajmować się terenem. Nie tylko brać udział w szkoleniach czy pilnować sporządzania zbiorczych informacji o pracy całego „pionu X” w zakresie tych dwóch obszarów, ale także pojawiać się w wydziałach X WUBR np. po to, by kontrolować rozpracowania. Z pewnością wielokrotnie posiłkował się wiedzą zdobywaną przez „dołowych” funkcjonariuszy do prowadzenia spraw, którymi kierował lub nadzorował w Warszawie. Niektórzy z figurantów rozpracowań centralnych mieszkali bowiem poza stolicą i nie można było na bieżąco ich kontrolować bez użycia środków będących w dyspozycji lokalnej bezpieki oraz jej funkcjonariuszy. Jednak, jak wynika z raportów złożonych w październiku 1954 r. przez wszystkie WUBP „na okoliczność” ich związków ze Światłą, były województwa, w których nie pojawił się ani razu, innymi bardziej się interesował, a np. na Lubelszczyźnie zarządził prawdziwe polowanie na partyzantów GL/AL. Nie zajmował się tysiącami osób, które trafiły do ewidencji i na które zakładano „teczki”, a wybierał tylko takie, które można było powiązać z czołowymi „figurantami”. Stąd chyba zainteresowanie komunistyczną partyzantką na Lubelszczyźnie, w której działał m.in. Korczyński, a jeśli zajrzał raz do Olsztyna to pewnie dlatego, że przebywał tam odsunięty na boczny tor Mieczysław Moczar, którym interesował się departament. Zresztą ówczesny szef WUBP Franciszek Szlachcic, w 1948 r. był przez kilka miesięcy jego kolegą z krakowskiej bezpieki.
Wbrew temu co się często uważa ani Biuro Specjalne, ani X Departament nie nadużywały narzędzi operacyjnych. Na liście zamówionych przez departament urządzeń PP (czyli „podsłuchów pokojowych”), którą sporządzono post factum w styczniu 1957 r., znajduje się niespełna 20 pozycji, z tego 7 zostało założonych na zamówienie Światły (ostatnie złożył 27 listopada 1953 r.). Choć lista ta wydaje się niekompletna, nawet jeśli faktycznie działających urządzeń było dwa razy więcej i tak byłoby to niewiele. Częściej zakładano PT, czyli „podsłuchy telefoniczne”, które były łatwiejsze do założenia i bez porównania tańsze w eksploatacji, ale uruchamiane były na czas rozmowy telefonicznej i nie rejestrowały tego, co dzieje się w mieszkaniu. W sumie PP i PT „na koncie” X Departamentu było 75, w tym większość — jak pisano w sprawozdaniu II Departamentu sporządzonym w październiku 1954 r. — zainstalowano na zlecenie Światły. Oba rodzaje podsłuchów przydatne były do zbierania informacji o poglądach, czy ustalania kontaktów osób rozpracowywanych, a PP ponadto w przygotowaniach do aresztowania, dzięki nim łatwiej rozpoznawano tryb życia czy rozkład dnia — jak mówił Światło — „klienta”. Oczywiście całkowicie „zradiofonizowane” były więzienia, zarówno „Spacer”, jak i pawilon na Mokotowie. Jeśli ilość zainstalowanych podsłuchów była stosunkowo niewielka, był to rezultat raczej słabych możliwości technicznych bezpieki niż ograniczania się funkcjonariuszy X Departamentu, którzy skądinąd uważali, że im się wszystko należy.
X Departament składał też do pionu techniki operacyjnej II Departamentu zamówienia na kontrolę korespondencji, co w nazewnictwie Bezpieki określano jako „dokumenty «B»”. W sumie departament zamówił perlustrację 252 osób (lub adresów), z tego aż 152 na wniosek Światły. II Departament wykonywał też dokumenty legalizacyjne (czyli fałszywe), w zasadzie na potrzeby operacyjne funkcjonariuszy. X Departament zamówił 168 dokumentów, z tego — jak pisano — „większość” podpisywał Światło. On sam miał dokumenty legalizacyjne, np. legitymację służbową pracownika kolei (na nazwisko Mieczysław Mirski) oraz książeczkę wojskową (na nazwisko Andrzej Flisak). Jak z tych danych wynika Światło dosyć często korzystał z pomocy ludzi z pionu techniki, co zgadza się z jego wizerunkiem aktywnego „operatywnika”.
Rozmiary sieci agenturalnej departamentu nie były imponujące, zwłaszcza jeśli porówna się ją z ogólną liczbą tajnych współpracowników: wedle danych przytaczanych przez Tadeusza Ruzikowskiego w latach 1950-1953 liczba TW w całym resorcie wynosiła od 66 tys. do 85 tys., a w 1952 r. sam IV Departament („ochrona gospodarki”) miał około 11 tys. informatorów i około 1,1 tys. lokali kontaktowych. W „terenie” sieć agenturalna macierzystego departamentu Światły była, jak już pisałem, nieliczna, większość spraw prowadzono jako „ewidencyjne”. Jak jednak wynika z zestawienia sporządzonego po likwidacji X Departamentu, także i „centrala” nie miała zbyt wielu tajnych informatorów. Wedle tego dokumentu zarejestrowanych było 219 agentów różnych kategorii zwerbowanych od czasu utworzenia Biura Specjalnego, a więc jednorazowo stan był z pewnością niższy, choć zdarzali się informatorzy czynni przez kilka lat. Fakt, iż sieć agenturalna nie była zbyt rozległa, poświadcza liczba tajnych współpracowników I Wydziału: w październiku 1952 r. było to dwóch agentów, 22 informatorów i 7 „kontaktów poufnych” (KP), a więc na jednego funkcjonariusza przypadało zaledwie 1,5 współpracownika. Trzech informatorów zwerbował Światło, ale przekazał ich kolegom. Przed wyjazdem służbowym do Berlina Światło miał „na kontakcie” 5 agentów, a ponadto — jak pisano w sprawozdaniu — „bywał na spotkaniach” z pięcioma kolejnymi, których obsługiwali także inni funkcjonariusze. Z całą pewnością, od października 1948 r. Światło korzystał z usług donosicieli spoza Warszawy, np. kiedy zorganizował obserwację „M” we Wrocławiu, czy nadzorując rozpracowanie „Pustelnika” w Krakowie, ale nie sądzę, aby było ich zbyt wielu. Sądząc po zachowanych raportach z jesieni 1954 r. najbardziej rozwinięta była wrocławska „siatka Światły”, poza Spychalskim zajmował się też przebywającym tam — również na zesłaniu — Ignacym Logą-Sowińskim i lokalnymi „trockistami”. Było to jednak nie więcej niż 5-6 osób. W sumie być może przez ręce Światły przeszło w tych latach nawet 30-40 informatorów i chyba nie była to większa grupa. Dysponował również mieszkaniami kontaktowymi, w tym paroma poza Warszawą, a w Warszawie — jak już wspominałem — najchętniej korzystał z mieszkań swoich znajomych i rodziny. Nigdy nie zarzucono mu, że płacił im za to, a więc chyba nie może być mowy o nepotyzmie.
Osobną sprawą jest jego znajomość sieci agenturalnej innych departamentów, a szczególnie wydziałów X WUBR zgodnie z przepisami wewnętrznymi „na każdego informatora przed zwerbowaniem, lub po zwerbowaniu wydział obowiązany był wysłać [do departamentu] szczegółową charakterystykę”. Zapewne z niektórymi z tych informatorów sam się kontaktował, choćby na spotkaniach kontrolnych. Być może poznał osobiście niektórych agentów celnych z więzień karnych, ponieważ — jak sprawozdawał Departament Więziennictwa — w latach 1952-1954 przedstawiciele X Departamentu uzyskali zgodę na przesłuchanie 6 agentów celnych odsiadujących wyroki. Odbywał spotkania — na ogół chyba jednorazowo — z wieloma informatorami prowadzonymi nie tylko przez funkcjonariuszy X Departamentu, ale także innych agend MBP, nie były to jednak jego osobiste kontakty. Po prostu korzystał ze swojej pozycji i uprzejmości kolegów. Z uwagi na ruchliwość, energię i pracowitość Światło miał znacznie lepsze rozeznanie w sieciach agenturalnych różnych ogniw bezpieki niżby to wynikało ze stanowiska, które zajmował. Sądzę, że umiał posługiwać się tym narzędziem, które chyba uważał — w przeciwieństwie do wielu innych ubeków, takich jak Różański za ważniejsze niż samo śledztwo, choć zdawał sobie sprawę, że tylko dzięki przesłuchaniom można przedstawić akt oskarżenia. Opierały się one przecież na przyznaniu się oskarżonego do winy i na tym co powiedział on w śledztwie. W procesach system u stalinowskiego były to nie tylko najważniejsze, ale najczęściej jedyne „dowody”.
26 listopada 1951 r. niespodziewanie został usunięty ze wszystkich stanowisk i aresztowany Rudolf Slánský, sekretarz generalny Komunistycznej Partii Czechosłowacji, osoba Numer Dwa w praskiej hierarchii władzy. Stało się to na osobistą (pisemną) interwencję Stalina, który oskarżył Slánský’ego o „żydowski nacjonalizm burżuazyjny”. Można powiedzieć, że przyszła kryska na Matyska, Slánský był jednym z najbardziej gorliwych zwolenników pościgu za „wrogami wewnętrznymi”, w szczególności kazał tropić „słowackich nacjonalistów”, którzy mieli przedostać się do partii komunistycznej oraz podejrzewał o najgorsze rzeczy tych działaczy, którzy okres wojny przetrwali w Anglii. Sam Slánský był „na emigracji” w Związku Sowieckim. Wiosną 1951 r. na naradach w ścisłym gronie domagał się, by znaleźć „czechosłowackiego Rajka”. No i znaleziono. Jego aresztowanie było sygnałem, że kampania antysyjonistyczna, trwająca w Związku Sowieckim od ładnych paru lat, jest przenoszona — i to na najwyższym szczeblu — do krajów wasalnych.
Jak wynika z badań Bożeny Szaynok, zajmującej się stosunkami polsko-żydowskim i polsko-izraelskimi, bezpieka „od zawsze” interesowała się środowiskami żydowskimi w Polsce, a w końcu 1950 r. w V Departamencie powołano do tych spraw osobną komórkę (3 Sekcja III Wydziału). Jej kierownikiem w latach 1952-1953 był Lipe Ajchen. Po uregulowaniu stosunków dyplomatycznych z Izraelem, przedstawicielstwem tego państwa, otwartym w Warszawie we wrześniu 1948 r., zajmował się I Departament (kontrwywiad). W ślad za Moskwą Izrael traktowano bowiem tak jak każde inne państwo kapitalistyczne, a więc z natury rzeczy wrogie Polsce Ludowej i całemu Obozowi Pokoju i Socjalizmu. W 1951 r. bezpieka miała już więc pewne doświadczenie, miała agenturę, ewidencję, wszczęte rozpracowania, wytypowanych „figurantów” itp. Nadanie rozgłosu walce z syjonizmem musiało wywrzeć wpływ na wiele osób ze szczytów aparatu władzy i z bezpieki. Berman, w relacji złożonej Teresie Torańskiej, podkreślał, że poczuł, iż znalazł się w strefie zagrożenia: „Stałem się idealnym kandydatem na drugiego Slánský’ego”. Mógł być zaniepokojony tym bardziej, że w związku ze „sprawą Fielda” aresztowano jego sekretarkę, a w 1950 r. jego rodzony brat, Adolf, znany działacz lewicy syjonistycznej, wyemigrował do Izraela. Były to rzeczywiście mocne „haki” na towarzysza Jakuba, jak go nazywano w kręgach zaufanych. Obawy Bermana podzielało wiele innych osób, a problem walki z „żydowskim nacjonalizmem” przybierał na sile. Kulminacja — jeśli chodzi o kraje wasalne — nastąpiła jesienią 1952 r., gdy odbył się pokazowy proces Slánský’ego (20-27 listopada), w którym zapadło 11 wyroków śmierci, więcej niż procesach Rajka czy Kostowa w 1949 r. W połowie stycznia 1953 r. „wybuchła” sprawa lekarzy kremlowskich, czyli „morderców w białych kitlach”, którzy byli Żydami. Niektórzy historycy uważają, że miał to być początek nie tylko nowej wielkiej czystki, ale wręcz Czerwonego Holokaustu, jak to określił Arno Lustiger.
W Polsce pierwszego aresztowania — pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Izraela — dokonano dopiero w końcu listopada 1952 r. W lutym 1953 r. zatrzymano Józefa Gitlera-Barskiego, kierownika żydowskiej organizacji charytatywnej Joint na Polskę, oraz Jakuba Egita, współorganizatora osiedlania się ludności żydowskiej na Dolnym Śląsku (nazywanego „żydowskim wojewodą”), na którego bezpieka zbierała „materiały obciążające” od jesieni 1950 r. W kwietniu 1953 r. Departament Szkolenia MBP przygotował broszurę Syjonizm — agentura imperializmu amerykańskiego, ale już w chwili druku jej ostrze zostało stępione: po zgonie Wodza Całej Postępowej Ludzkości (5 marca) komunistyczny antysemityzm państwowy przestał być śmiercionośny.
Jak można stwierdzić na podstawie dotychczasowych badań, antysyjonistyczna fala lat 1951-1953 nie spowodowała poważniejszych zmian w nastawieniu bezpieki. W każdym razie X Departament nie zajął się nowym zagrożeniem w sposób systematyczny i instytucjonalny. Najwyraźniej nie było polecenia z najwyższego szczebla, a przecież pojawienie się „sprawy Slánský’ego” mogło w przypadku Polski nie tylko skierować uwagę na komunistów pochodzenia żydowskiego, ale — o czym już wzmiankowałem — kazać w nieco innym świetle spojrzeć na główny dotychczas front walki, czyli „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” (polskie, a nie żydowskie). Tymczasem z decyzji podejmowanych w kręgu Bieruta i ich wdrażania na poziomie X Departamentu, wynika, iż przesunięcia punktu ciężkości nie dokonano. Do utrzymania status quo być może przyczyniły się wnioski, jakie z procesu Slánský’ego wyciągnęli obserwatorzy wysłani do Pragi przez kierownictwo PZPR — Jerzy Siedlecki, szef Biura do spraw Funkcjonariuszy, czyli „bezpieki w bezpiece”, oraz Edmund Pszczółkowski, który właśnie przestał zajmować się rolnictwem, a przechodził do pracy w Sekretariacie Biura Organizacyjnego KC, w nieodległej przyszłości zaś miał stać na czele aparatu bezpieczeństwa. Otóż wysłannicy ci w sprawozdaniu dla Bieruta, stwierdzili, że „niezręczne [było] postawienie zagadnienia nacjonalizmu żydowskiego w początkowym okresie procesu”, że zabrakło „rozwinięcia zagadnienia nacjonalizmu słowackiego”, a także czeskiego, oraz że zupełnie pominięto „zagadnienie prawicy czechosłowackiej”, czyli socjaldemokracji. Być może nie przypadkiem obaj wysłannicy byli „aryjczykami”, ale ich tekst wyraźnie kierował czytelnika w stronę kontynuowania walki z „polskim nacjonalizmem” w łonie PZPR, a nie starał się przesterować jej ku „żydowskiemu”.
Natężenie represji było wciąż bardzo duże. Od 1952 r. objęto nimi na szerszą skalę Kościół katolicki, tępiono bezlitośnie Świadków Jehowy (jako szpiegów amerykańskich), dokonywano masowych aresztowań chłopów, którzy nie zdali obowiązkowych dostaw, pracowników zakładów, w których zdarzały się awarie, kolejnych żołnierzy AK, ludzi rozbitego już kompletnie podziemia niepodległościowego, „opowiadaczy” dowcipów politycznych i słuchaczy RWE czy BBC. Wedle oficjalnych danych, zapewne zaniżonych, w 1952 r. za „przestępstwa antypaństwowe” aresztowano 16,8 tys. osób, a około 30 tys. osób odbywało karę z tych samych paragrafów. X Departament, a więc i Światło oraz podległe mu służby, zajmowali się jednak wciąż tymi samymi obszarami, które zostały wytyczone parę lat wcześniej, choć w latach 1952-1953 aresztowań było chyba mniej niż poprzednio. Natomiast, jak można sądzić z wyrywkowych danych, nie słabła aktywność, jeżeli chodzi o podejmowanie rozpracowań — ewidencyjnych i operacyjnych — coraz to nowych osób. Nie krępowano się przy tym pozycją podejrzanego, toteż najpewniej za aprobatą Bieruta i Bermana, a może zgodnie z ich personalnymi wskazówkami, w ewidencji pojawiali się stosunkowo wysocy rangą urzędnicy państwowi (z ministrami i wiceministrami włącznie), działacze partyjni i z organizacji społecznych, pisarze, dyrektorzy, inżynierowie. W końcu 1952 r. i w początkach 1953 r., co najmniej trzykrotnie przygotowywano różne scenariusze procesu Spychalskiego. Materiały podpisywał Fejgin, ale w ich opracowywaniu Światło na pewno uczestniczył. W maju 1953 r. przeprowadzono konfrontację Spychalskiego z niedawno aresztowanym Żymierskim. Odpowiednie służby trwały w pogotowiu do zorganizowania procesu, jednak nasilenie przesłuchań stopniowo malało. W sposób szczególny traktowano Gomułkę, który w ciągu dwóch lat od chwili aresztowania był przesłuchiwany niespełna 40 razy, w „Spacerze” miał zupełnie przyzwoite, jak na więzienie, warunki (pokój na wysokim parterze z dwoma oknami) i dobre wyżywienie (dwa razy dziennie mięso i wędliny). W grudniu 1953 r. specjalnie ściągnięci lekarze spoza służby zdrowia MBP przyjechali, żeby poddać go oględzinom lekarskim. Jak wspominał jeden z nich: Gomułka wszedł do pokoju „ubrany w wytworny, jasnoszary garnitur, pięknie opalony” i częstował luksusowymi papierosami „Belweder”. Stworzenie takich warunków nie było widzimisię Światły, który po prostu wykonywał polecenia. Gdyby kazano mu trzymać byłego Sekretarza Generalnego po kolana w zimnej wodzie, na pewno by odpowiednie rozkazy wydał. Ale, oczywiście, wodę do celi nalaliby zwykli mundurowi z ochrony „Spaceru”.
Jak później twierdzili niektórzy funkcjonariusze stawało się wyraźne, że formuła Lechowicz — Spychalski — Gomułka przyjęta w 1948 r. wyczerpuje się, listy potencjalnych wrogów są coraz dłuższe, ale ich rzeczywistych działań nie udaje się ustalić. Szukanie nowych obszarów zainteresowania miało więc służyć uzasadnieniu istnienia departamentu. Wątpię, aby ci, którzy tak mówili, w 1952 czy nawet w początkach 1953 r. rzeczywiście tak myśleli, ale po śmierci Stalina mogły pojawić się pytania o zasadność przynajmniej niektórych posunięć. Istotnie, kolejne decyzje o podejmowaniu nowych lub intensyfikowaniu już podjętych działań operacyjnych pogłębiały tendencje do prowadzenia „kreatywnego śledztwa”, co było wprawdzie całkowicie zgodne z generalną zasadą, ale dołączanie nowych wątków raczej gmatwało niż pomagało wyjaśnić główną sprawę. Jednym z takich tropów, początkowo drugo — czy trzeciorzędnych, był trockizm. Trockistów zaczęto rozpracowywać już w 1949 r., z czasem lista podejrzanych o to groźne renegactwo rosła i obejmowała także takie osoby, które „przyjaźniły” się z kimś, kogo bezpieka uważała za trockistę (jak Juliana Hochfelda, który był socjalistą i z ruchem komunistycznym nie miał nic wspólnego), były usunięte przed wojną z KPP lub same porzuciły partię (jak Roman Jabłonowski). Biuro Studiów, później X Departament, a ściślej mówiąc Wydział I nadzorowany przez Światłę, sporządzały kolejne „notatki informacyjne”. W październiku 1952 r. wydział otrzymał polecenie „kompletowania materiałów dotyczących trockistów polskich zagranicą”. Na listach znalazły się osoby mieszkające w Stanach Zjednoczonych, Francji, Wielkiej Brytanii, Boliwii, Japonii (!), Australii czy Izraelu. W sprawy te, nie tylko z tytułu nadzoru, ale wręcz osobiście, angażował się też Światło, który stał się jednym z promotorów prowadzenia działalności na tym odcinku. W końcu października 1953 r. — ponad pół roku po śmierci Stalina, kiedy głównym problemem dla nowego kierownictwa sowieckiego była „beriowszczyzna”, a nie prawie zapomniany już trockizm — Fejgin przekazał Bermanowi „plan kilku operacyjnych przedsięwzięć w sprawach trockistów”. Berman z kolei dostarczył ten dokument Bierutowi, opatrując go adnotacją wyrażającą pewną rezerwę: „niektóre tylko zasługują na zatwierdzenie”. Głównym punktem owego planu były „operacyjne przedsięwzięcia w sprawie Brońskiej Wandy, ps. „Burmeister Alfred”, „Born Irena”, zam[ieszkałej] w Berlinie Zachodnim, strefa amerykańska”. Bierut i Berman nie mieli nic przeciwko podjęciu owych „operacyjnych przedsięwzięć”, gdyż Brońska, pod pseudonimem „Irena Born” oraz pod własnym nazwiskiem, występowała w Radiu Wolna Europa, gdzie wygłaszała pogadanki pod tytułem „Za kulisami partii”, a jako „Alfred Burmeister” publikowała w paryskiej „Kulturze”. Niezależnie od tego czy była trockistką czy nie, nieważne, że pochodziła z jednej z najbardziej zasłużonych dla polskiego komunizmu rodzin, a przez 10 lat była stalinowskim więźniem, przede wszystkim była uciekinierem i zdrajcą. Obaj więc chyba bez wahania wyrazili zgodę na wykonanie planu, który przewidywał m.in. „wydelegowanie odpowiedzialnego pracownika Dep[artamentu] X do Berlina, który na miejscu z towarzyszami z NRD ustali możliwość dotarcia do Brońskiej”. Piszę o tych szczegółach, gdyż zatwierdzenie planu przez Bieruta było podstawą do przygotowania wyjazdu do Berlina nie jednego, ale aż dwóch odpowiedzialnych pracowników — Fejgina i Światły.
Aleksander Szenauk i Justyna Światło w relacjach złożonych w końcu grudnia 1953 r. i na początku stycznia 1954 r., a więc wówczas, gdy oboje byli pewni, że Światło został porwany (lub nawet zabity), zgodnie — choć bez porozumienia — stwierdzali, iż zaginiony miewał wątpliwości, co do zasadności niektórych aresztowań i wyników uzyskiwanych w śledztwach. „Przypominam sobie takie wypadki — pisała Justyna — kiedy mąż mówił o pochopnym podejmowaniu decyzji odnośnie członków partii”, a także, iż „nie można w tych wypadkach podchodzić [tak] jak do wrogów, tj. NSZ-ów i AK-ów”. Szenauk z kolei pisał, że jesienią 1950 r. w związku z dochodzeniem w sprawie Tatara i Spychalskiego „wyłoniły się poważne zastrzeżenia, co do prawdziwości materiałów”. Najpierw wyrazić miał je Fejgin, a Światło go poparł. Szenauk pisał też, że Światło uważał, iż sprawa gen. Komara aresztowanego 11 listopada 1952 r. po całkowitym rozgromieniu jego ekipy z czasów, gdy kierował wywiadem wojskowym — „jest lipna”. Podobnie jak Justyna zauważał też, iż „jeśli u tow. Światło łatwo można uzyskać sankcję na aresztowanie b. defensywiaków, dwójkarzy i im podobnych, to w sprawach członków partii podejrzanych o prowokację tow. Światło żąda pełnego udowodnienia winy”, przy czym miało chodzić „nie tylko o areszty, ale także [o] pochopne wszczynanie spraw”. Justyna nie ulokowała tych wypowiedzi w czasie. Być może pochodzą one z połowy 1953 r., gdy po śmierci Stalina i aresztowaniu Berii w całej bezpiece mówiono coraz więcej o praworządności. Wówczas także Światło perorował na zebraniach partyjnych: „Każdy zarzut na członka partii musi być precyzyjnie opracowany, musi być istotny, sprawiedliwy, wypływający z prawdziwych źródeł, wszechstronnie i krytycznie oceniony w pierwiastkowym materiale, opracowany w poczuciu wielkiej odpowiedzialności — to jest praworządność”. Niewykluczone więc, że jakieś wątpliwości od czasu do czasu się pojawiały, jeśli chodzi o zatrzymania komunistów, ale na pewno uważał za zupełnie oczywiste, a nawet wskazane, aresztowanie — i pewnie też katowanie w celu wymuszenia zeznań — żołnierzy NSZ czy AK, przedwojennych policjantów, działaczy Delegatury. Czyli wszystkich, którzy byli mniej lub bardziej otwartymi przeciwnikami system u komunistycznego, „czarną reakcją”, prawdziwymi wrogami ludu. Ale nawet jeśli wobec aresztowań niektórych komunistów miał jakieś wątpliwości, to chyba bez zbytniej walki wewnętrznej pokonywał je i posłusznie, a nawet gorliwie, wypełniał polecenia i rozkazy. Gomułki na pewno nie uważał za przedstawiciela „czarnej reakcji”, ale najwyraźniej odczul satysfakcję, gdy udało mu się go „bezszelestnie” aresztować.
Wiele osób, od żony poczynając, przez przychylnego mu Szenauka, po nienawidzącego go Piaseckiego, w swych relacjach i oświadczeniach zwracało uwagę na silne uczulenie Światły na sprawy żydowskie. W końcu grudnia 1953 r. np. Piasecki opowiadał, że gdy w czasie opracowywania konspektu wykładu o syjonizmie proponował, aby „mocniej uwypuklić, że syjoniści urządzali antyarabskie pogromy”, Światło miał powiedzieć „po co to pisać — Żydzi byli bici w różnych pogromach — niech oni raz biją”. Kilka osób, w tym Justyna, zwracało uwagę, że Światło przeżywał to, co działo się wokół procesu Slánský’ego, a szczególnie komunikat oskarżający „lekarzy kremlowskich”. Szenauk wręcz pisze, że „Zagadnienie narodowe żydowskie było mu bardzo bliskie, czuł się z nim bardzo związany”, że „bardzo mocno przeżywał antysemickie momenty” w procesie Vladimira Clementisa, skazanego razem ze lánským. Zdaniem Szenauka Światło „zawsze podkreślał, że czuje się Żydem, znał język żydowski, lubił go, czytał o ile wiem literaturę żydowską”. Bardzo to przeżył, gdy córka „przyniosła z ulicy czy ze szkoły powiedzonka w sensie pogardliwym” o Żydach i „wytłumaczył jej, że ojciec i matka są Żydami”. Jednak, zaznacza Szenauk, nigdy nie „wyróżniał czy lansował towarzyszy żydowskich”. Nie próbował też przeciwdziałać zarówno w 1947 r., kiedy siostra z mężem wyjechali do Palestyny, jak i w 1950 r., gdy na emigrację do Izraela udała się teściowa i jeden ze szwagrów z rodziną, ale — zaznaczał Szenauk — sam nie myślał o emigracji. Jeśli ten obraz jest prawdziwy, a nie mam powodu aby sądzić, iż tak nie jest, to można powiedzieć, że był wyjątkiem wśród towarzyszy z bezpieki o podobnym — zarazem żydowskim i komunistycznym — rodowodzie. Raczej dążyli oni do wtopienia się w polskie społeczeństwo. Dla większości z nich, podobnie jak dla Władysiawa Daszkiewicza (vel Mojżesza Rosenberga), „pojęcie narodowej czy etnicznej tradycji — pisał jego syn Henryk Dasko — na dobrą sprawę nie istniało w jego życiu. Zastąpiła to tradycja klasowa, internacjonalistyczna”. A jednak — przy alei Przyjaciół 8, w piwnicy przynależnej do mieszkania nr 4, leżały ozdoby choinkowe.
Właściwie nie można się więc dziwić, że — jak zgodnie twierdzą, ci którzy najlepiej znali Światłę — nie miał on przyjaciół: „Jeśli chodzi o życie prywatne stwierdzała szwagierka — zamykało się ono w granicach domu, w kręgu najbliższej rodziny”. Światło był szczery: „O czym ja będę rozmawiał — o robocie nie mogę, a o niczym innym nie potrafię”. Wydaje się, że mimo licznych „czekistowskich” sukcesów i pewności, że w tej robocie jest najlepszy, pamiętał, iż uważany jest tylko za dobrego wykonawcę. Miał poczucie, że wiele spraw, którymi się zajmuje, przerasta jego możliwości intelektualne i wiedzę polityczną, ale jednocześnie cechowała go żądza dominacji, rozpierała energia, a miernikiem dobrze wykonanej pracy była jego zdaniem liczba więźniów.