Trzy twarze Józefa Światły/Część III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Paczkowski
Tytuł Trzy twarze Józefa Światły
Podtytuł Przyczynek do historii komunizmu w Polsce
Rozdział Część III
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o.
Data wyd. 2009
Druk Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Część III
Józef Światło:
demaskacja
i destrukcja
Ucieczka

2 grudnia 1953 r. po południu Józef Światło odwiedził w szpitalu żonę, którą czeka! zabieg chirurgiczny. Stosunki między małżonkami od dawna już układały się nie najlepiej, a nawet wręcz źle. Justyna nie pisze o szczegółach, ale z jej wypowiedzi wynika, iż mąż był zapracowany i zmęczony, często wracał do domu bardzo późno, bywał zdenerwowany, a od czasu sprawy lekarzy kremlowskich wręcz niespokojny i przygnębiony. Zdarzały się scysje o sprawy domowe, o sposób wychowywania dzieci itp. Być może docierały do niej pogłoski o jakichś kobietach. Odnosiła wrażenie, że mąż czuje się w urzędzie osamotniony, wie, że nie jest lubiany, sam z kolei nie szczędzi negatywnych wypowiedzi o ludziach, z którymi pracuje. W czasie zabawy sylwestrowej w 1952 r. lekko podpity powiedział jej, że — nie licząc oczywiście dzieci — ma tylko dwie bliskie osoby: ją i gen. Romkowskiego. Justyna często chorowała, co wpływało na jej nastroje i wzmagało niechęć, a nawet — jak pisze — „wrogość” wobec męża i „pomimo wysiłków z jego strony (...) nie potrafiłam przezwyciężyć narastającego we mnie uprzedzenia”; oraz kilkakrotnie „powzięłam decyzję o odejściu od niego”, powstrzymywała się jednak z uwagi na dzieci. Siostry Światły też wiedziały o domowych problemach. Szenauk, który dosyć dobrze znał Justynę, pisał z kolei, że jest „to typ trochę rozhisteryzowany, przeintelektualizowana, cierpiąca na weltschmerz”. Podkreślał, że choć często wypominała innym „dygnitarskie obyczaje”, sama „potrafiła wykorzystywać stanowisko męża”. Krótko mówiąc, rodzina była w kiepskim stanie. Ale właśnie 2 grudnia wydawało się, że wszystko się ułoży, a konflikty zostaną zażegnane. Światło przyniósł żonie „dwie piękne doniczki z kwiatami”, zapewniał ją, że zabieg odbędzie się bez problemów (rozmawiał nawet z dyrektorem szpitala), obiecywał, że po wyjściu ze szpitala wyśle ją do Krynicy i że razem z synkiem „wyrwą się [do niej] na kilka dni”. Z Pragi, skąd dopiero co wrócił, przywiózł jej w prezencie „piękny sweter do spodni narciarskich”. Przypomniał, że „niedługo będziemy obchodzić dziesięciolecie”, co miało jednak nie intymny, a czysto polityczny kontekst, chodziło bowiem o rocznicę utworzenia... Polski Ludowej. „Rozmowa wywarła na mnie ciepłe i przyjazne wrażenie (...) rozstaliśmy się w przyjaźni” — pisała Justyna. Nie wspomniała, czy wymienili pożegnalny pocałunek i czule się objęli. Poza tym, że się pogodzili, nie było właściwie ku temu specjalnej okazji: Światło powiedział, że za 3-4 dni wróci do domu. Mijał się trochę z prawdą, wyjazd planowany był na tydzień, a dodatkowo skłamał, mówiąc żonie, że jedzie ponownie do Pragi.
Następnego dnia, we czwartek 3 grudnia, około wpół do dziesiątej wieczorem wyruszył w podróż. Jechał z Fejginem w jednym przedziale wagonu sypialnego „Orbisu”. Paszporty i wizy mieli wystawione na własne nazwiska, jednak legitymacje służbowe zdeponowali w kancelarii departamentu, a przygotowane mieli „legendy”, którymi mieli posłużyć się w razie potrzeby, np. na granicy. W każdym razie „legendę” otrzymał Światło, który w razie konieczności miał występować jako pracownik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, będący w podróży służbowej. Obaj byli po cywilnemu, ale uzbrojeni — każdy miał w kieszeni służbowy rewolwer. W bagażu, obok rzeczy osobistych, znajdowały się też potrzebne papiery (notatki dotyczące Brońskiej i paru innych, mniej ważnych spraw), a Fejgin miał ponadto zapieczętowany pakiet przeznaczony dla Waltera Ulbrichta, führera enerdowskich komunistów, który otrzymał w sekretariacie Franciszka Mazura. O wyjeździe i celu podróży wiedziało grono osób z bezpieki, ale także ludzie z KC, urzędnicy z MSZ i ambasady NRD (wizy) czy nawet „Orbisu” (bilety). Sam wyjazd obu ubeckich dostojników uzgadniany był na najwyższym szczeblu: z jednym z członków Biura Politycznego SED rozmawiał o tym Roman Zambrowski, a Witold Sienkiewicz, dyrektor VII Departamentu MBP czyli szef wywiadu, szyfrówką zawiadomił ambasadora Jana Izydorczyka o ich wyjeździe. Podał prawdziwe nazwiska podróżnych, ale w końcu nie jechali tam, aby wykonać „mokrą robotę”, lecz na urzędowe rozmowy.
Na berlińskim dworcu oczekiwał ich Henryk Dodin, I Sekretarz Ambasady. Był on znajomym Fejgina z wojska, ale Światłę widział chyba po raz pierwszy i nawet niezbyt dobrze pamiętał jego nazwisko, w pewnym momencie zwrócił się do niego jako do „tow. Świecy”. Dodin zawiózł gości do ambasady, gdzie rozmawiali z Izydorczykiem o organizacyjnych sprawach pobytu. Ponieważ przybysze nie chcieli nocować w pokojach gościnnych ambasady, znaleziono hotel, niezbyt elegancki, za to były w nim wolne miejsca. Z pewnym trudem udało się umówić spotkanie z szefem enerdowskiej bezpieki, sekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Erichem Mielke, który — jak się okazało — nie był uprzedzony o przyjeździe delegacji. Światło i Fejgin zdeponowali przywiezione dokumenty w ambasadzie, a jej pracownik (jednocześnie funkcjonariusz VII Departamentu), odwiózł ich do hotelu „Newa” przy Invalidenstrasse 115, gdzie dostali dwuosobowy pokój. Po obiedzie w restauracji hotelowej odebrali dokumenty, po czym zostali odwiezieni na godz. 17.00 do Mielkego, z którym odbyli godzinną rozmowę wstępną. Umówiono się, że następnego dnia przygotują dla niego notatki po rosyjsku, a zasadnicze rozmowy — „z udziałem towarzyszy radzieckich” — odbędą się w poniedziałek. Dokumenty złożyli u Mielkego i wrócili samochodem do hotelu. Po kolacji i krótkim spacerze wymienili opinie na temat czekających ich rozmów oraz wrażenia z przejazdu przez Stalinallee, budowaną właśnie wielkomiejską arterię w stylu socrealizmu, która była dumą NRD. Światło po nocy spędzonej z Fejginem w sleepingu obawiał się, że jego towarzysz będzie znów chrapał, ale później nie narzekał na zakłócenia snu.
W sobotę 5 grudnia, punktualnie o 8.30 przyjechał samochód ambasady, pół godziny później byli u Mielkego, który przydzielił im niekrępujący pokój do pracy. Sporządzili więc informację o sprawie Brońskiej, przygotowali kwestionariusz pytań, które chcieli zadać niemieckim kolegom, a także „postulaty do rozważenia”. Teksty układali wspólnie, ale po rosyjsku spisywał je — jako bardziej gramotnyj — Fejgin. Po zakończeniu pracy przekazali Mielkemu zarówno dokumenty przywiezione z Warszawy (w tym pakiet dla Ulbrichta), jak i te, które sporządzili na miejscu. Minister zaprosił ich na obiad, zapewne do ministerialnej stołówki lub do saloniku. Dla towarzystwa Mielke zaprosił jeszcze dwóch oficerów, ale siedzący między nimi Światło z racji kiepskiej znajomości niemieckiego prawie cały czas milczał (z czego wynika, iż z kolei panowie ci, w przeciwieństwie do swojego szefa, nie znali języka Lenina). Umówili się na poniedziałek i, podziękowawszy Niemcowi za propozycję odwiezienia ich samochodem do hotelu, postanowili odbyć krótką wycieczkę po centrum Berlina Wschodniego. Przepytywany później Mielke twierdził, że uprzedzał polską delegację o konieczności zachowania ostrożności i oferował nawet przewodnika. Po przejściu Stalinallee pojechali metrem w kierunku hotelu. Zanim jednak do niego dotarli zrobili pierwsze zakupy (Fejgin kupił pantofle za 111.80 marek, Światło aparat fotograficzny za około 190 marek), wybierali też na wystawach ewentualne prezenty dla rodzin. W hotelu przerzucili gazety i, ponieważ nie mogli liczyć na towarzystwo Izydorczyka, który miał być zajęty w ambasadzie sowieckiej na przyjęciu z okazji „dnia konstytucji”, postanowili sami wyjść na miasto. Planowali obejrzenie sklepów, zastanawiali się też, czy w Berlinie nie ma cyrku, na który obaj najwyraźniej mieli ochotę. Przed godz. 17.00 wyszli z hotelu. Światło „wziął ze sobą teczkę z błyskawicznym zamkiem dla ewentualnego włożenia upominków”. Nie wiem, czy skojarzyli, że jest sobota i sklepy są wcześniej zamykane. Z zakupami zresztą nie było pospiechu, mieli tu zostać do 10 grudnia. Postanowili udać się w kierunku dworca i stacji metra Friedrichstrasse, jadąc rano samochodem, widzieli w tej okolicy dużo sklepów.
Po hotelu „Newa” nie ma już śladu. Budynek został całkowicie przebudowany i mieści się tam teraz jakaś instytucja czy instytut naukowy. Ulica Inwalidów niczym specjalnym się nie wyróżniała, ale była dosyć szeroka i mieściło się przy niej sporo sklepów. W pobliżu był słynny szpital kliniczny Charite, a opodal hotelu przecinał ją kanał, którym biegła granica między Wschodnim a Zachodnim Berlinem. Sama Invalidenstrasse stanowiła południową podstawę „demokratycznego” prostokąta wciśniętego między dzielnicę Wedding, leżącą we francuskiej strefie okupacyjnej, a park Tiergarten, który znajdował się w strefie brytyjskiej. Na południe od Invalidenstrasse leżało stare centrum Berlina — Friedrichstrasse, Unter den Linden, muzea, Brama Brandenburska; na północ rozległa przestrzeń Walter Ulbricht Stadion, za którą zaczynał się Berlin Zachodni. Najbliżej hotelu była stacja metra Zinnowitzer Strasse. Z tego miejsca ku północy biegła ulica o francuskiej nazwie Chaussee, której przedłużenie (Müllerstrasse) stanowiło główną oś Weddingu. Na południe zaś wspomniana już Friedrichstrasse. Do celu ich podróży były dwa przystanki metra. Także dwa przystanki były do Weddingu.
Wywiadowca WiN, Tomasz Gołąb — w raporcie opublikowanym przez Janusza Kurtykę — opisując na użytek kurierów lub uciekinierów z Polski warunki poruszania się po Berlinie, pisał: „Ruch komunikacyjny miejski istnieje w całym mieście jako jedna całość i przejeżdża się z jednej części [tzn. strefy] do drugiej bez żadnych śladów tego”. Bilety kupowane w jednej strefie są ważne na całej trasie, a cena jednakowa niezależnie od długości trasy. „Ruch ludności tubylczej — pisał — jest dwustronny, nieprzerwany, bez żadnych przepustek i specjalnych utrudnień”. Te wprowadzono dopiero w 1961 r. wraz z budową muru berlińskiego. Oczywiście żaden z obu ubeków nie znał tego raportu, ale chyba wiedzieli już mniej więcej, jak się poruszać po mieście.
Było wilgotno, chłodno, „przez chwilę bodajże mżyło” — pisał Fejgin — a więc postanowili pojechać metrem. Światło kupił bilety i, nie pytając nikogo o kierunek jazdy, wsiedli do pierwszego pociągu, który nadjechał. Najbliższy przystanek był przy Walter Ulbricht Stadion. Jechali dalej. Drugi odcinek wydawał się dosyć długi, więc Fejgin orzekł, że chyba trzeba będzie wysiąść, co też uczynili. Rozmawiając po polsku, wyszli na ulicę, ale po kilku minutach zorientowali się, że „coś jest nie w porządku”. Tym, co ich zastanowiło było przede wszystkim to, że wszystkie samochody, które widzieli miały rejestrację zaczynającą się od liter „KB”, a widziane uprzednio miały litery „GB”. Przestali rozmawiać, a zaczęli interesować się otoczeniem. Gdy podeszli do dużego sklepu z obuwiem upewnili się: to nie mógł być sklep socjalistyczny. Żeby nie zwracać na siebie uwagi szli jednak dalej, zagłębiając się w sektor francuski. Najwidoczniej nie mieli ze sobą planu miasta, który dostali poprzedniego dnia, zresztą pewnie obawialiby się rozkładać dużą płachtę, co mogło rzucać się w oczy, gdyż nie była to dzielnica turystyczna. Byli coraz bardziej zaniepokojeni, ale obawiali się wracać na piechotę i uznali, że najlepiej pojechać metrem. Wówczas zdali sobie sprawę, że mają tylko marki wschodnie, a za bilet na pewno trzeba będzie zapłacić w zachodnich. Blisko rogu Gericht — i Müllerstrasse zobaczyli trafikę, postanowili kupić papierosy i poprosić o resztę w westmarkach. Operacji tej miał dokonać Fejgin, jako lepiej znający język niemiecki”, który sam wszedł do sklepu. Sprzedawca odmówił jednak wydania reszty w markach zachodnich (oświadczył, iż „nie wolno mu wymieniać pieniędzy”) i wydał w tej samej walucie, w jakiej Fejgin zapłacił. Dyrektor wyszedł wprawdzie z dwoma paczkami luksusowych papierosów, ale bez westmarek.
Ani przed trafiką, ani przed wystawą sąsiedniego sklepu, ani na pobliskim przystanku tramwajowym, Światły nie było. Fejgin trochę stał, trochę się przechadzał, aby nie zwracać na siebie uwagi. Światły wciąż nie było. Nie było też żadnych oznak, świadczących, że coś się wydarzyło w ciągu tych paru minut, które spędził w trafice — wypadek, interwencja policji, jakaś scysja. Ludzie zachowywali się spokojnie, nie było żadnego zbiegowiska, które niechybnie towarzyszyłoby takiemu wydarzeniu. Tramwaje nadjeżdżały i odjeżdżały, ludzie wsiadali i wysiadali, ale ruch na ulicy był niewielki. Gdy po około godzinie Światły wciąż nie było, Fejgin postanowił wrócić do sektora wschodniego. Uznał jednak, że najpierw na wszelki wypadek musi się pozbyć pistoletu. Opodal skrzyżowania Gericht — i Müllerstrasse, po których wciąż krążył, zauważył niewielki, typowo wielkomiejski skwer: trawnik, trochę krzaków, chude drzewka, parę ławek i latarni. Z planu wynika, że był to Courbière Platz, który nawet teraz wygląda na lekko zapuszczony. Fejgin znalazł tam, jamkę kilkunastocentymetrowej głębokości”, do której włożył pistolet i przysypał go ziemią. Wrócił na ulicę, znalazł kolejną trafikę, w której — po pewnych przetargach — za jedną ostmarkę dostał 20 zachodnich fenigów. Tyle, ile potrzebował na bilet. Tuż przed godziną 19.00, a więc w sumie po około dwóch godzinach od wymarszu na zakupy, dotarł do hotelu. Światły, oczywiście, nie było. Chyba nawet nie liczył, że go tu zastanie. Poszedł do pokoju, ale zaraz zszedł do hallu i około godziny przesiedział nad butelką piwa. Tej nocy zapewne nie chrapał. Jeśli w ogóle zdołał zasnąć.
Taką wersję przedstawił Fejgin w kilkunastostronicowym raporcie zatytułowanym „Relacja dotycząca podróży służbowej do Berlina (3-8 XII 1953 r.)”, który spisał 23 grudnia. Wersja podawana przez Światłę różni się w kilku szczegółach. Jeden z nich ma większe znaczenie, inne zaś są drugorzędne. Otóż wedle relacji Światły do Berlina Zachodniego trafili — przez pomyłkę — już pierwszego dnia wieczorem, a nie dopiero drugiego. Mieli wówczas wejść do jakiegoś dużego sklepu i dopiero, gdy przyszło do płacenia okazało się, że nie są w Berlinie Wschodnim, wycofali się i wrócili do hotelu. Następnego dnia — kontynuował Światło — udali się ponownie, tym razem świadomie, do Berlina Zachodniego: „ja z zamiarem ucieczki”. Chcieli wymienić wschodnie marki na zachodnie, toteż udali się do kantoru, Światło wszedł pierwszy, potem swoją część poszedł wymienić Fejgin. Wówczas Światło „miał trochę czasu na odłączenie się”. Zgłosił się „do władz amerykańskich”, na posterunku Military Police wylegitymował się, powiedział kim jest i wyjął z kieszeni „rewolwer służbowy, automatyczny, z którym nie rozstawałem się od roku 1945”.
Prawdę mówiąc, uważam wersję Fejgina za bardziej wiarygodną. Nie dlatego, że wyszła spod pióra osobnika z wyższym stopniem i dłuższym „stażem bolszewickim”, a nawet nie dlatego, że powstała tuż po wydarzeniu. Wiarygodności nadaje jej przede wszystkim fakt, iż Fejgin musiał zdawać sobie sprawę, że to, co napisze może być sprawdzone. I było sprawdzone. Zbigniew Błażyński, który jesienią 1954 r. indagował uciekiniera, nie próbował weryfikować — np. przez zadawanie tzw. krzyżowych pytań — wypowiedzi Światły, no i oczywiście nie znał wersji Fejgina, która mogłaby posłużyć do konfrontacji. Uważam więc, że relacja Fejgina o tych dwóch dniach spędzonych w Berlinie i zniknięciu Światły jest znacznie bliższa prawdy, choć nie wykluczam, iż mógł dopuścić się jakiejś konfabulacji. Przyjmuję więc, że w sobotę miała miejsce ich pierwsza i jedyna wizyta w Berlinie Zachodnim, co nie znaczy, iż Światło jej nie zaaranżował. Mniejsze znaczenie ma rozbieżność, co do miejsca i sposobu wymiany pieniędzy oraz kolejności, w jakiej miało się to odbyć.
W niedzielę, 6 grudnia już o 7.30, Fejgin zadzwonił do Izydorczyka, który przysłał po niego samochód. Bagaże swoje i Światły zostawił w „Newie”. Ambasador próbował wezwać p.o. szefa Polskiej Misji Wojskowej, Jana Stankiewicza, który był jednocześnie rezydentem VII Departamentu MBP i faktycznym łącznikiem między bezpieką a Stasi, ten jednak, najwyraźniej nie szanujący niedzieli jako dnia wypoczynku, „był poza domem na spotkaniach z agenturą” i odnalazł się dopiero około godz. 16.00. Zjawił się natychmiast w ambasadzie i wspólnie z Fejginem napisali depeszę, którą szyfrem nadano do Centrali o 18.00. Po jej rozszyfrowaniu, co nastąpiło o 21.55, szef wywiadu, do którego była adresowana, mógł jeszcze przed północą „zameldować kierownictwu” — a więc zapewne Radkiewiczowi i może Romkowskiemu czy Mietkowskiemu — o zniknięciu wicedyrektora. Stankiewicz i Fejgin uznali, że należy zawiadomić zarówno Stasi, jak i „przyjaciół radzieckich”, co zresztą — bez pytania — uczynił już ambasador, który zlecił Dodinowi powiadomić szefa protokołu Wysokiego Komisarza Związku Sowieckiego, płk Kociubę. Mielke został poinformowany w poniedziałek rano przez Fejgina, który przyszedł żeby odwołać naradę i zabrać pakiet dla Ulbrichta. O 10.30 Fejgin przekazał pakiet „do rąk własnych” adresata.
Po zawiadomieniu kierownictwa resortu, dyr. Sienkiewicz (jego kryptonim jako szefa wywiadu brzmiał „Kran”) jeszcze w nocy z niedzieli na poniedziałek — depeszą z zaleceniem „piorun” — powiadomił Berlin, że natychmiast wysyła „kogoś z Centrali”, polecił jak najszybciej zawiadomić Mielkego (kryptonim „Roman”), nie informować władz zachodnich sektorów, wpłynąć na Izydorczyka (kryptonim „Tytus”), „by nie rozgłaszać [wiadomości, gdyż] pod tym względem jest niepohamowany”, Fejgina zaś przenieść z „Newy”, gdyż „są tam wtyczki do Tytusa”. Pułkownik zamieszkał więc u rezydenta, gdzie chyba ambasador nie miał wtyczek. W poniedziałek późnym wieczorem pojawili się funkcjonariusze z Warszawy (płk Sobczak, być może był to Stefan Sobczak, wówczas szef zwiadu WOP i kpt. Pająk). Jeszcze tego samego dnia, opierając się o „aktywa” rezydentury, podjęto pierwsze działania, w tym wizję lokalną (bez Fejgina) w miejscu zniknięcia Światły, ale nie można było wiele zdziałać. W ambasadzie, mimo przedsięwziętych środków ostrożności, „czuło się niepokój” — jak zapamiętał Józef Czyrek, ówcześnie początkujący referendarz w biurze informacji, później minister spraw zagranicznych i członek Biura Politycznego KC PZPR — szczególnie w „kręgu ludzi z wywiadu”. Wciąż któryś z nich to wyjeżdżał, to wracał, „wszyscy oni jeździli po Berlinie”. Rozeszła się pogłoska o zaginięciu jakiegoś ważnego urzędnika, przekazano nieformalne polecenie: „gdybyś coś słyszał, zaobserwował, to daj znać”. Nazwiska osoby, o którą chodziło, oczywiście, nikt nie wymieniał.
Właściwe działania rozpoczęto we wtorek, 8 grudnia, a podjęli je przede wszystkim Niemcy i Sowieci. Zarówno przedstawiciel władz sowieckich Makarów, zastępca pełnomocnika MWD w Berlinie, jak i Mielke, na spotkaniu z Polakami „ocenili wypadek jako ucieczkę”, jednak pod wpływem interpretacji przedstawionych przez Stankiewicza „natychmiast dali odpowiednie wskazówki podległemu aparatowi w celu wyjaśnienia drogą agenturalną sprawy”. Makarow, na wiadomość, że rzecz przytrafiła się w sektorze francuskim, oświadczył, że „informacje na pewno otrzyma”, Mielke zaś „oświadczył, że jeżeli sprawa zahaczy o policję Zachodniego Berlina, niezależnie na jakim szczeblu, będzie na pewno miał informacje”. Jak widać byli pewni swojej agentury. „Po linii naszej Jednostki”, pisał Sienkiewicz w podsumowującym raporcie z 18 grudnia, rozpoznano dokładnie trasę i miejsce „wypadku”, sprawdzono znane polskiej agenturze „ośrodki i meliny wroga”, a nawet — z nieznanych mi powodów — dokonano „zdjęcia” (zatrzymania?) niejakiego Romana Troskiewicza vel Tichowitsha, które jednak „nic nie wniosło do sprawy”. Pistoletu Fejgina na skwerze nie znaleziono. Stankiewicz uważał, że Fejgin i Światło świadomie pojechali do zachodniej części Berlina, na poparcie czego przytaczał pewne poszlaki. Oczywiste jednak było, że polskie służby są raczej bezradne.
Najszybsi okazali się Niemcy: 16 grudnia Mielke powiadomił Polaków, iż drogą agenturalną otrzymał informację, że 5 grudnia, około 17.50 do komisariatu policji niedaleko miejsca zniknięcia Światły, zgłosił się mężczyzna (niestety nie miał jego rysopisu), który prosił o „podwiezienie go do Amerykanów”. Być może był to komisariat przy Seestrasse 48, leżący niespełna pół kilometra od rogu Gericht- i Müllerstrasse. Sowieci nie przekazali żadnej rzeczowej informacji. Albo nie chcieli, albo nie mieli. W rozmowach na linii Stankiewicz-Makarow-Mielke omawiano najróżniejsze warianty, począwszy od tego, że „pokłócili się ze sobą i F[ejgin] wrócił do domu a Ś[wiatło] poszedł zabawić się i trafił na agenturę” (przez którą został „zwinięty”, a więc porwany), poprzez domysł, że „zdradził i poszedł dobrowolnie”, aż po uznanie, że „stary agent miał okazję wydostać się z kraju”. Konsultacje przerwano, gdyż stały się bezprzedmiotowe. Jeszcze przed końcem roku ambasador sowiecki w Warszawie napisał do Mołotowa, że „niedawno uciekł do Niemiec Zachodnich znaczący pracownik bezpieczeństwa — Światło”. Z tego wszystkiego wynikał jeden wniosek — Światło był stracony bezpowrotnie. Fejgin, który wyjechał z Berlina 9 grudnia, kajał się w liście do Bieruta, pisał o „koszmarnym splocie bezmyślności i lekkomyślności”, który doprowadził do „tragicznego zaginięcia tow. Światło”, rozumiał, że „musi ponieść surowe konsekwencje”, ale w ostatnich słowach prosił o „umożliwienie odrobienia popełnionych błędów”. Kierownictwo było jednak bezwzględne — z dniem 1 stycznia 1954 r. został nie tylko zwolniony ze stanowiska (za „niedopatrzenie służbowe”), ale usunięty z bezpieki.
W tym wszystkim zapewne ważniejsze jest nie to, jak” to się stało, ale „dlaczego” — jakie były powody decyzji Światły, jakimi motywami się kierował? On sam mówił o tym Błażyńskiemu raczej niechętnie, może dlatego, że dziennikarz odnosił się do jego wypowiedzi dosyć sceptycznie: „wysłuchałem — zanotował lirycznych opowiadań o tym, jakie wrażenie zrobił na nim entuzjazm ludności witającej [w 1944 r.] po tylu latach żołnierza polskiego”, o wierze, że kraj zostanie odbudowany dzięki komunistom i że dopiero poznanie tego, co dzieje się w bezpiece, przekonało go „kim są ci ludzie i komu służą”. Wtedy miała w nim dojrzeć myśl o zerwaniu z reżimem. W ocenie Błażyńskiego podstawowymi motywami były lęk, poczucie zagrożenia narastające po aresztowaniu Berii, obawa przed zemstą Radkiewicza. Światło odkrył plamę (jeszcze sprzed wojny) na partyjnym honorze ministra, o czym do tej pory wiedział tylko Gomułka, stąd brała się niepewność, czy nie zaczynają go już rozpracowywać. A przede wszystkim, jak sądzi Błażyński, obawiał się tego, że „ci co za dużo wiedzą dostają się do więzienia”. Zresztą, dziennikarza RWE mniej interesowało, dlaczego Światło uciekł, a bardziej to, co ma do powiedzenia o partii i bezpiece słuchaczom w kraju.
W niepublikowanej rozmowie, którą dla paryskiej „Kultury” przeprowadził latem 1955 r. znany dziennikarz i publicysta Zygmunt Nagórski, Światło uzasadniał ucieczkę w podobny sposób, jak wobec Błażyńskiego: po paru latach pracy w UB „zobaczyłem, że nie było po co nawracać [na komunizm] żydowskich robotników na Kazimierzu, że nie było po co organizować strajków, że nie było po co gnić w więzieniu”. Lektura dokumentów, zaznajomienie się z prawdziwymi życiorysami ludzi ze świecznika, poznanie „tajników machiny partyjnej (...) to były fakty, które narastały grubemi warstwami w mojej podświadomości”. „Gmach mocnej struktury ideowej (...) zaczynał trzeszczeć”, a „kiedy się wreszcie zwalił byłem gotów do drogi na Zachód”. Światło odrzucał jednocześnie lęk jako motyw swojej decyzji: „Jeżeli pan usłyszy opowiadanie, że uciekłem bo mi coś groziło, że uciekłem dlatego, że mi deptali po piętach, to pamiętaj pan jedno — mogłem tam służyć w bezpiece jeszcze lata i wieki. Ile bym tylko chciał”. Nagórski nie komentował tych wypowiedzi, ale z jego tekstu odnoszę wrażenie, że podchodził do nich z rezerwą. Podobne motywy przytaczał Światło podczas konferencji prasowych i przesłuchań w Kongresie Stanów Zjednoczonych.
Wobec wskazanych już we wstępie luk w dokumentacji źródłowej, a właściwie wobec braku jakichkolwiek informacji z archiwów rosyjskich (postsowieckich) i amerykańskich, skazani jesteśmy na domysły i wnioskowanie na podstawie faktów. Ogólnie biorąc, istnieją cztery warianty czy też raczej cztery hipotezy przyczyn ucieczki: Światło był amerykańskim szpiegiem i wykorzystał okazję do ewakuowania się w sytuacji zagrożenia lub po wypełnieniu misji; przejście Światły na Zachód było operacją KGB; Światło bał się odpowiedzialności i przygotował się do wykorzystania nadarzającej się okazji by uchylić się od ewentualnej kary; czwarta wreszcie: powody były takie same jak w poprzedniej, ale decyzję podjął w ostatniej chwili, gdy zorientował się, że druga taka szansa może się nigdy nie powtórzyć. Przyjrzyjmy się im po kolei.
Hipoteza pierwsza — „stary agent”, jak mówili Mielke i Makarów (nazwijmy ją więc „hipotezą Mielke-Makarow”). Przez wiele miesięcy nie podtrzymywało jej ani kierownictwo bezpieki, ani Bierut czy Berman, aczkolwiek z pewnością znali raport Sienkiewicza. Jako pewnik pojawiła się dopiero w reakcji na kampanię propagandową, której Światło był głównym i właściwie jedynym, wykonawcą. 25 października 1954 r. ukazał się komunikat PAR w którym stwierdzano, m.in. że „W toku dochodzeń władze weszły na trop prowokatora i agenta wywiadu amerykańskiego Józefa Światło”, który „obawiając się zdemaskowania (...) zdołał uciec za granicę”. Konieczna była, rzecz jasna, pewna wstrzemięźliwość, przecież „ogół” nie miał prawa wiedzieć o tym, co słyszał z audycji Światły, więc tylko delikatnie zaznaczono, że „doprowadził [on] w niektórych wypadkach w celach prowokacyjnych do nieuzasadnionych oskarżeń i aresztowań upatrzonych przez siebie osób”. Ile było tych osób i kim one były, miało pozostać tajemnicą.
Wersja „starego agenta” funkcjonowała więc w specyficznej komunistycznej frazeologii, przy czym bardziej podkreślano przestępczy charakter działalności Światły niż jego związki z CIA. Trzeba powiedzieć, że wysuwając na pierwszy plan zbrodnie Światły zachowywano się z godną uwagi ostrożnością. Zresztą w krajowych mediach i publikacjach były wicedyrektor X Departamentu w zasadzie nie istniał. Marginalnie tylko pojawił się w 1956 r., gdy zastanawiano się nad wnioskiem o ekstradycję oraz przy okazji „wyciszonego” medialnie procesu Romkowskiego, Fejgina i Różańskiego w 1957 r. Jako że od 1957 r. działalność bezpieki stała się tematem tabu, a dopuszczane były właściwie tylko badania i publikacje nt. roli aparatu bezpieczeństwa w utrwalaniu władzy ludowej i walce z „bandami”, nie było wiele okazji, aby pisać o zbiegu i zdrajcy. W ówczesnych opracowaniach na temat bezpieki olsztyńskiej czy krakowskiej Światło właściwie nie występuje. Stał się po prostu non-person. Specyficznym wyjątkiem była powieść Jerzego Putramenta Małowierni wydana w 1967 r. Jest to tzw. powieść z kluczem, w której jeden z głównych bohaterów wzorowany jest na postaci Światły. W powieści nosi on nazwisko Lichtner (w wolnym tłumaczeniu „Światłowski”) i sporo osób uważało, i uważa nadal, iż jest to prawdziwe, rodowe nazwisko Izaka Fleischfarba. Zresztą także pewne elementy opisu, zarówno samej postaci, jak i wydarzeń z 5 grudnia 1953 r., są do dziś czerpane z powieści, upowszechniając — drobne w sumie pomyłki i fałsze. W każdym razie, co jest dla nas istotne, w Małowiernych nie pojawia się wątek szpiegowski. Światło-Lichtner ucieka, ponieważ boi się odpowiedzialności i kary.
„Hipoteza Mielke-Makarowa” odżyła w 1974 r., kiedy ukazała się w Stanach Zjednoczonych książka znanego dziennikarza brytyjskiego Stewarta Stevena Operation Splinter Factor. Na obwolucie tytuł uzupełniony został zdaniem „The untold story of America’s most secret Cold War intelligence operation”, a książkę rekomendował m.in. John Le Carré, znany autor powieści szpiegowskich dotyczących zimnej wojny, który uznał, iż jest ona „Fascinating and appaling. Stewart Steven has unearthed a dreadful tale”. Nie jest to jednak powieść, ale opracowanie, coś w rodzaju raportu z dziennikarskiego śledztwa. Narracja książki jest prosta, a pomysł godzien najlepszych pomysłów Le Carré z takich książek jak The Spy Who Came in from the Cold czy inwencji Fredericka Forsytha. Oto jej treść:
W 1948 r. Allen Dulles, długoletni szef wywiadu i uosobienie Amerykańskiego Zła tamtego czasu, dochodzi do wniosku, że w interesie Zachodu jest doprowadzenie do likwidacji w Europie Środkowo-Wschodniej nurtu „narodowego komunizmu” (którego uosobieniem jest Tito), gdyż ma on szanse uzyskać masowe poparcie społeczne, a więc utrwalić komunizm w tej części świata. Wyeliminowanie „narodowców” wesprze automatycznie przywódców prostalinowskich i ich politykę gospodarczą, która nieuchronnie wpędzi te narody w nędzę, a to z kolei spowoduje rewolty i w efekcie obalenie systemu. Pomysł może i niezły, ale wydaje się trudny do realizacji. Jednak nie dla Dullesa i CIA. Głównym narzędziem wprowadzenia w życie tego ludobójczego planu staje się właśnie Józef Światło, choć, jak w prawdziwym thrillerze, najpierw stoi trochę z boku. Otóż od 1945 r. działa w Polsce niejaki kpt. Michael Sullivan, szef rezydentury wywiadu brytyjskiego, który zajmuje się dywersją: np. to jego agenci „pomogli wywołać poważne antysemickie wystąpienia w Kielcach i Krakowie”. Sytuacja jednak się zmieniła, w 1948 r. komuniści już w pełni kontrolują kraj. Sullivan czuje się zmęczony i nieużyteczny. Niespodziewanie zgłasza się anonimowo funkcjonariusz bezpieki, proponując współpracę. Nadano mu pseudonim „Alice”. Po paru tygodniach, pewnego jesiennego dnia, w ustronnym miejscu dochodzi do spotkania Sullivana z oferentem, którym okazuje się Lieutenant Colonel Jozef Swiatlo, „ubrany w wyświechtany niebieski garnitur i zbyt długi nieprzemakalny płaszcz”. Mówi, że zdecydował się przejść na drugą stronę, gdyż przegrał walkę z „najbardziej znaczącą osobistością reżimu”, Jakubem Bermanem, którego uważa za prowokatora i współpracownika przedwojennej policji politycznej. Bierut jednak nie zaakceptował pomysłu aresztowania Bermana, więc Światło doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego jak uciec za granicę. Brytyjczycy nie mają mu wiele do zaoferowania, nie chcąc jednak, aby „Alice” za odmowę przyznania mu dobrej pensji w Anglii zemścił się na Sullivanie czy ludziach z jego sieci, przekazują go Amerykanom. Z braku laku „Alice” godzi się. W ten sposób dossier Światły znalazło się w rękach Dullesa, który stwierdził, że nie miał dotychczas agenta ulokowanego w tak dobrym miejscu i na pozycji tak dogodnej do zrealizowania jego planów. Po nawiązaniu kontaktu przekonano Światłę, aby nie uciekał, ale pozostał w bezpiece i wykonywał najbardziej gorliwie jak potrafi swoje obowiązki: szukał wszędzie wrogów, oskarżał kogo się da o szpiegostwo na rzecz Ameryki, wykrywał trockistów i titoistów. Aby przenieść tę grę (czyli operację „Splinter Factor”) na najwyższy szczebel, przekazano Światłe informację, że niejaki Noel Field, który w styczniu 1949 r. bawił w Polsce, nie tylko jest powiązany z CIA, ale działa jako główny pośrednik między wszystkimi spiskowcami w państwach komunistycznych a Waszyngtonem. Światło miał o tym raportować bezpośrednio Berii.
Reszty można się łatwo domyśleć: dzięki energii i pomysłowości Światły maszyna śmierci została uruchomiona, elita „narodowych komunistów” została wymordowana (procesy Rajka, Kostowa, Slánský’ego) albo gniła w więzieniach (Gomułka), a gdy w 1953 r. sytuacja gospodarcza sięgnęła dna, zaczęły się bunty — w NRD i w Czechosłowacji w 1953 r., w Polsce w 1956 r. Wprawdzie poststalinowskie władze je stłumiły, ale komunizm był wciąż znienawidzony, a przez to słaby. „Allen Dulles dobrze przewidział” — pisze Steven — ale w jednym przypadku jego plan się nie powiódł: „w Polsce, gdzie narodowy komunista [Gomułka] był wystarczająco silny, aby przejąć władzę, partia komunistyczna stała się mocniej zakorzeniona niż kiedykolwiek”. Taka jest mniej więcej pointa.
Książka Stevena stosunkowo rzadko, ale wciąż jeszcze cytowana jest w Polsce w takim samym kontekście, jaki nadał jej autor ponad 30 lat temu: to Stany Zjednoczone są prawdziwym Imperium Zła. Streszczając ją, pisali tak m.in. Eleonora Syzdek (w „Trybunie” w 2004 r.) czy Hanna Przetakiewicz (w miesięczniku „Dziś” w 2006 r.). W jednej z dyskusji toczonych w blogosferze znalazłem uwagę jakiegoś Amerykanina, że „sprawę Fielda należy widzieć nie jako przypadek paranoicznej tyranii [Stalina], ale raczej element zimnej wojny przeciwko Związkowi Sowieckiemu”. W 2003 r. ukazało się rosyjskie tłumaczenie książki Stevena po tytułem Opieracja Raskoł. Gdy zobaczyłem ją w księgarni na Arbacie nie mogłem się nie uśmiechnąć: byłem świeżo po lekturze informacji na temat Operacji „Raskoł” prowadzonej w latach 1977-1980 przez... KGB, a jej obiektami byli pośród innych Andriej Sacharow i Aleksander Sołżenicyn. We wstępie do moskiewskiego wydania nie tylko podkreślono dawne, antyimperialistyczne przesłanie książki Stevena, ale dodano nowe przykłady podstępnej i nie liczącej się z niczym działalności CIA i Stanów Zjednoczonych, włącznie z „rozpętaniem” wojny z terroryzmem po 11 września 2001 r. Nie wiem, jakimi motywami kierował się Steven, pisząc Operation Splinter Factor. Może był ideowym lewicowcem, ale trudno wykluczyć, że książka ta była po prostu elementem sowieckiej lub sowiecko-polskiej kampanii dezinformacyjnej.
Oczywiście Steven nie opisywał Operacji „Splinter Factor” i roli Światły w konwencji hipotezy, ale jak coś, co jest całkowicie pewne. Nic więc dziwnego, że w jego opinii Światło był „najbardziej skutecznym agentem Zachodu w dziejach zimnej wojny”. Baza źródłowa książki jest, niestety, bardzo słaba: prawie wszystkie cytaty opatrzone nazwiskami autorów są zaczerpnięte z ogólnie dostępnych publikacji, a wszystkie nieznane fakty oparte są na wypowiedziach anonimowych oficerów służb specjalnych amerykańskich, brytyjskich, sowieckich czy polskich. Są w niej dziesiątki błędów faktograficznych i w oczywisty sposób naciąganych informacji (np. w 1948 r. Dulles pracował w prywatnej firmie adwokackiej a nie w CIA; w tymże roku Światło nie mógł mieć „materiałów” na Bermana). Nic dziwnego, że w gronie odbiorców literatury fachowej książka Stevena spotkała się ze sceptycznym przyjęciem. CIA zareagowała oficjalnie: w jednym z numerów jej periodyku „Studies in Intelligence” z 1974 r. (wówczas był to druk poufny, tylko dla pracowników Agencji, dziś jest już jawny) ukazało się krótkie omówienie Operation Splinter Factor pióra A.V Knobelspiesse’a, który, nie przecząc, że książka jest „dobrze napisana i wciągająca”, stwierdza jednak, że ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wedle niego operacji o takiej nazwie w ogóle nie było, a Światło do chwili znalezienia się w Berlinie Zachodnim nigdy nie miał do czynienia z funkcjonariuszami CIA i — „o ile nam wiadomo” — z żadnymi służbami specjalnymi państw zachodnich. Powiada się, że dementi bywa najlepszym potwierdzeniem, ale sądzę, że ten bon mot w tym przypadku nie ma zastosowania.
Wbrew temu, co pisze Steven, żadna komisja powołana przez bezpiekę do zbadania „sprawy Światły” nie znalazła dowodów jego współpracy. Natrafiła na inne tropy, o czym napiszę dalej. Także w moich badaniach dokumentów MBP dotyczących Światły nie znalazłem nic, co by mogło świadczyć, że był zwerbowany i utrzymywał kontakty z kimś z ambasady amerykańskiej (lub brytyjskiej). Wydaje się zresztą, że w tamtych latach — a zwłaszcza po 1948 r. — praca wywiadowcza w Polsce (i w innych krajach komunistycznych) była wyjątkowo niewdzięczna i w sumie miała raczej ograniczony zasięg. Stephen Dorill, w swojej potężnej monografii MI6, pisze à propos książki Stevena, że Agencja „nie miała możliwości podjęcia się tak skomplikowanej operacji”. Dorill uważa, że idea spisku, który opisuje Steven, narodziła się dopiero w związku z ucieczką Światły i jego rewelacjami. Nie przeprowadzono do tej pory rzetelnych i źródłowych badań nad aktywnością wywiadowczą państw zachodnich w Polsce w tamtym czasie, ale sądzę, iż należy przyjąć, że tak jak to bywa w państwach totalitarnych, w których strach i nieufność są wszechobecne, także w Polsce lat 1948-1953 było w istocie bardzo mało szpiegów zachodnich. Nie przeczy temu fakt, iż za szpiegostwo w tych latach skazano ponad 1,2 tys. osób, w tym 413 jako szpiegów amerykańskich. Myślę, że Dulles dużo by dał za to, by choćby co 20 skazany był rzeczywiście „jego człowiekiem w Warszawie”. W kontekście tez Stevena osobną sprawą jest istnienie bardzo rozbudowywanych amerykańskich programów wojny psychologicznej, ale jeśli chodzi o generalną linię polityczną, była ona akurat wprost przeciwna do tej, jaką rysuje autor Operation Splinter Factor. Np. w marcu 1949 r., a więc wówczas, gdy Światło miał zacząć realizować wyznaczony mu przez Dullesa złowieszczy plan likwidacji „narodowych komunistów”, odbyło się posiedzenie Policy Planning Staff, czyli głównej instancji Departamentu Stanu, która wypracowywała programy polityki zagranicznej. W zebraniu uczestniczyli pracownicy wydziału wschodnioeuropejskiego oraz ambasadorzy Stanów Zjednoczonych z państw tego regionu i z Moskwy, wobec których George Kennan, właściwy pomysłodawca amerykańskiej polityki względem Związku Sowieckiego, jednoznacznie oświadczył, iż podstawowym zadaniem jest wspieranie „titoizmu”, a były ambasador w Moskwie, Walter Bedell Smith dodał, że „Stany Zjednoczone nie boją się komunizmu, jeśli tylko nie jest on kontrolowany przez Moskwę i nie jest skłonny do agresji”. W konkluzji stwierdzono, że doraźnym celem polityki amerykańskiej jest „tworzenie nie-stalinowskich reżimów”, choć celem ostatecznym powinno być wyzwolenie państw satelickich. Z tego wynika jasny wniosek: Dulles miał raczej popierać Gomułkę, Rajka czy Kostowa — oczywiście, jeśli uznać ich za „niestalinowskich komunistów” — a nie pomagać stalinowcom w pakowaniu ich do więzień.
Ostrożnie konkludując: jest bardzo mało prawdopodobne — co nie znaczy, że wykluczone — aby Światło był agentem CIA czy, tym bardziej, służb brytyjskich. Jednak ostateczną odpowiedź będzie można dać po zerknięciu w archiwa Agencji. Na co trudno teraz liczyć.
Druga hipoteza — przejście Światły na Zachód było operacją przeprowadzoną przez Moskwę. Ponieważ wiele osób uważa, że Światło był agentem sowieckim, jest dla nich naturalne, a nawet oczywiste, że wypełniał kolejną misję. Henryk Piecuch, autor największej ilości bujd i bzdur, jakie napisano na temat Światły, pisze o „telefonie od generała Sierowa” w listopadzie 1953 r. o „powierzeniu mu [tj. Światłe] misji, od której zajęczała oś świata” czy też, że „w przeddzień Barbórki 1953 roku Światło, wykonując polecenie NKWD, wybrał Zaoceanię”. Jedyną poszlaką — nie licząc wypowiedzi Witolda Sienkiewicza z lat 70. — jaką przytacza, jest negatywna opinia Moskwy o inicjatywie wystąpienia do władz Stanów Zjednoczonych z wnioskiem o ekstradycję Światły, która narodziła się w kierownictwie PZPR. Będę o tej sprawie pisał osobno, tu tylko mogę powiedzieć, że interpretacja Piecucha, że w ten sposób Sowieci chcieli chronić swego agenta, jest trochę zbyt daleko idąca. No, ale jest to jakiś trop.
W materiałach archiwalnych, które przeglądałem, pierwszy ślad istnienia tej hipotezy znalazłem w wypowiedzi Różańskiego (nazwijmy ją więc „hipotezą Różańskiego”) wobec komisji powołanej na słynnym VIII Plenum KC PZPR w październiku 1956 r. Komisja ta — zwana od nazwiska jej przewodniczącego „komisją Nowaka” (Romana, bo był jeszcze Zenon) — miała za zadanie zbadanie nadużyć bezpieki. W trakcie prac, które trwały ponad pół roku, wzywano na rozmowy m.in. odsuniętych w 1954 r. członków kierownictwa MBP (Radkiewicza, Mietkowskiego, Świetlika), także tych, którzy byli już więźniami (Romkowskiego, Różańskiego, Fejgina). Różański — w protokole opisany jako „ob[ywatel]”, a nie „towarzysz”, co musiało być bolesne dla starego komunisty — był przesłuchany, bo tak to chyba można określić, 7 grudnia 1956 r. Opowiadał o różnych, mniej lub bardziej znanych członkom komisji, sprawach, a w pewnym momencie oświadczył:
„Ja tylko sygnalizuję, bo to są rzeczy fantastyczne, że kierownictwo partii nie chciało pójść na pewne przemiany tak głębokie jak w Jugosławii, czy nie chciało wziąć na siebie winę [sic] i wtedy spowodowano, że Światło uciekł po to, żeby swoimi rewelacjami zmusił [sic] nas do przełomu.
— Że radzieccy towarzysze chcieli zmusić nas do przełomu? — [pyta jeden z członków komisji])
— Że oni szykowali przełom od dawna [odpowiada Różański] i że jakieś hamulce u nas były, i że w związku z tym jest ucieczka Światło.”.
Chwilę później Różański wrócił do tej sprawy, ale jeszcze bardziej enigmatycznie: „Jeżeli chodzi o Światłę, o jego ucieczce powtarzam dlatego, że jest w tym coś dziwnego”. Różański nie przedstawił żadnego materialnego dowodu ani nawet nie powoływał się na źródło. Jedyne, na co wskazał, to opóźnienie z jakim Fejgin zaalarmował o zniknięciu kolegi. Z tego można by wyciągnąć wniosek, że i dyrektor X Departamentu brał udział w sowieckiej operacji. Należy więc sądzić, że siedzący tam, gdzie poprzednio sam ludzi wsadzał, b. dyrektor Departamentu Śledczego, starał się zrozumieć zaszłe wydarzenia posługując się zasadą dedukcji, gdyż innych narzędzi nie miał. Skoro w wyniku ucieczki Światły doszło do uwięzienia tylu czołowych funkcjonariuszy, dokonane zostały daleko idące zmiany personalne i organizacyjne, a wreszcie nastąpiła kulminacja w postaci powrotu do władzy Gomułki, to znaczy, iż przejście jego dawnego — bardzo nielubianego — kolegi na „drugą stronę” musiało być elementem jakiegoś szerszego zamysłu.
Na następny ślad tego rozumowania natrafiłem (dzięki podpowiedzi Leszka Głuchowskiego) w obszernym artykule „Pokusy i przestrogi” zamieszczonym w paryskiej „Kulturze” w październiku 1974 r.:
„Okres zamrożenia sytuacji w Polsce po śmierci Stalina nie trwał długo. Moskwa zniecierpliwiona, a może wręcz zaniepokojona tym stanem rzeczy, postanowiła przyspieszyć wymianę ekipy warszawskiej i posłużyła się w tym celu dobrze znanym chwytem oskarżenia jej o własne grzechy, tyle tylko, że tym razem nie musiała zmyślać zarzutów. Wyekspediowany za granicę funkcjonariusz ministerstwa bezpieczeństwa, od lat zaś agent sowieckiego kontrwywiadu, Światło, zaopatrzony został w komplet dokumentów, do których (...) nie mógł mieć dostępu, oraz dokładną wersję relacji, którą miał możliwie sprawnie dostarczyć środkom masowego przekazu.”.
Inaczej mówiąc chodziło o ratowanie partii „choćby za cenę przykrych wyznań”, był to „manewr dalekowzroczny”, w relacjach Światły zaś „pojawił się w nowym wcieleniu Gomułka”. Autorem tego tekstu — podpisanego „X.Y.Z.” był Henryk Krzeczkowski, intelektualista, eseista i tłumacz, pisujący wówczas głównie w „Tygodniku Powszechnym”. Krzeczkowski uważany był i sam się uważał — za konserwatystę, nosił się niczym wydziedziczony z dóbr ziemianin, prawie jak szlagon. Miał w swojej biografii elementy szczególne, o których mało kto wiedział, a m.in. od 1946 r. był oficerem II Oddziału Sztabu Generalnego, a nawet rezydentem „dwójki” we Włoszech. W początkach 1951 r. został usunięty z wojska po części za jakieś obyczajowe incydenty, po części z uwagi na niearyjskie pochodzenie. Nie wiem jak Krzeczkowski wpadł na „hipotezę Różańskiego”, ale nie wykluczam, że usłyszał ją od... samego Różańskiego. Były oberśledczy po wyjściu z więzienia w 1964 r. (w sumie odsiedział „dychę”) pojawiał się bowiem w miejscach uczęszczanych przez światek artystyczno-literacki i na pewno opowiadał różne różności z dawnych czasów. Może jednak Krzeczkowski sam na to wpadł i niesłusznie przypisuję mu naśladownictwo.
Nie mam przekonania do tej hipotezy, aczkolwiek po śmierci Stalina nowe, dopiero kształtujące się kierownictwo sowieckie miało pewne problemy z Polską. Bez porównania poważniejsze były jednak kłopoty wynikające z zamieszek w Czechosłowacji, a przede wszystkim w NRD, nie mówiąc już o wewnętrznej walce o schedę po Genialnym Językoznawcy, w trakcie której trup ścielił się gęsto. Jak wynika z przedstawionej przez Andrzeja Skrzypka analizy stosunków sowiecko-polskich z tego okresu, Bierut i jego ekipa mieli być początkowo uważani za zbyt dogmatycznych i stalinowskich, ale akurat jesienią 1953 r. po wyeliminowaniu Berii — w Związku Sowieckim wróciły tendencje do „twardego” kursu. Nie uległy natomiast zmianie pewne nastawienia w ambasadzie sowieckiej: nowy (od lipca 1953 r.) przedstawiciel Moskwy, Georgij M. Popow, w obszernym wystąpieniu do centrali z grudnia 1953 r. pisał, że w związku z planowanym II Zjazdem PZPR, należałoby dokonać zmian personalnych i odsunąć z bezpośredniego otoczenia Bieruta takie osoby jak Berman, Minc czy Zambrowski. Dokładnie to samo pisał kilka lat wcześniej ambasador Lebiediew, ale nikt go nie słuchał. Tak jak nie brano pod uwagę jego opinii o kierownictwie polskiego MBP, które radził wymienić. Jeśli z tej perspektywy patrzeć na skutki zniknięcia ppłk Światły, to można by powiedzieć, że postulaty Lebiediewa zostały wreszcie — choć nie w stu procentach — zrealizowane: w grudniu 1954 r. odeszli z resortu minister i trzech z czterech wiceministrów. Stało się to jednak dopiero rok po ewentualnym rozpoczęciu przez Światłę misji specjalnej zleconej przez Sierowa. Skrzypek pisze ostrożnie „nie stanowi zapewne przypadku, że na omawiany okres [tj. drugą połowę 1953 r.] przypada też najsłynniejsza chyba ucieczka z Polski na Zachód”, ale z kontekstu nie wynika, aby miał na myśli „hipotezę Różańskiego”.
Pozostając wciąż w konwencji ostrożności, proponuję następującą konkluzję: nie ma żadnych materialnych dowodów na to, że zgłaszając się w Berlinie Zachodnim do Amerykanów, Światło wykonywał misję zleconą przez Moskwę. Ostatnie słowo będzie należało jednak do tego, któremu uda się dotrzeć do dokumentów sowieckich. Swoją drogą, ciekawe jak CIA odnosiło się do ewentualności, że nowy defector może być „podrzutkiem”? Musiano to brać pod uwagę. W każdym razie kpt. Sullivan, nakreślony zręcznym piórem Stevena, zastanawiał się nad taką możliwością, ale ją odrzucił.
Hipoteza trzecia — Światło działał z własnej inicjatywy i samotnie przygotował się do ucieczki. O ile w poprzednich hipotezach motywy nie odgrywały roli, szczególnie w przypadku „hipotezy Różańskiego”, kiedy po prostu otrzymałby „rozkaz wyjazdu”, o tyle w przypadku tej hipotezy Światło musiał najpierw osiągnąć stan psychicznej gotowości do podjęcia działań. Na podstawie różnych przekazów o jego wypowiedziach i nastrojach, które już przytaczałem, wydaje mi się, że od przełomu 1952 i 1953 zaczął silniej odczuwać dyskomfort: z jednej strony następowała kumulacja postaw antysemickich — na co był uczulony — w centrali ruchu komunistycznego, z drugiej — mogła powstać obawa, że stanie się ofiarą kolejnego nawrotu „walki ze syjonizmem”, jeśli jego fala na dobre dotrze do Polski. Po komunikacie o aresztowaniu Berii i publicznych wypowiedziach na temat „beriowszczyzny”, mogło pojawić się dodatkowe poczucie zagrożenia. Tym silniejsze, że i w Polsce podjęte zostały pierwsze, nader nieśmiałe, ale dla wtajemniczonych czytelne działania: kierownictwo partyjne powołało komisję pod przewodnictwem Edwarda Ochaba, której zadaniem była analiza „sprawy Komara”, Prokuratura Generalna zaś wszczęła lustrację więzień dla zbadania panujących w nich warunków. Niewątpliwie Światło miał więc powody do niepokoju o własny los. Oba te czynniki — rosnąca niechęć wobec systemu, choć niekoniecznie komunizmu jako takiego, oraz niepewność, co do własnej przyszłości — mogły rzeczywiście stać u podstaw jego decyzji.
Komisja wewnętrzna, powołana przez Radkiewicza w końcu grudnia 1953 r., nie podjęła sprawy ewentualnych przygotowań do ucieczki. Dopiero druga komisja, utworzona 29 września 1954 r., zajęła się m.in. oceną dokumentów, które znajdowały się w szafie pancernej Światły oraz szukaniem odpowiedzi na dwa pytania: czy zginęły z niej jakieś dokumenty oraz czy nie fotografował akt, z którym i miał do czynienia? W toku dochodzenia stwierdzono, że Światło miał dostęp do „najtajniejszych dokumentów Departamentu X”, że „każdy poważniejszy dokument czy to śledczy, czy agenturalny, czy archiwalny” przechodził przez jego ręce, że w jego szafie znajdowały się m.in. „teczka z odręcznymi wskazówkami, notatkami i wypowiedziami członków Kierownictwa Partii” oraz teczka „z odręcznymi wskazówkami” Romkowskiego. Po analizie znalezionych materiałów komisja doszła do wniosku, że nie brakuje oryginałów, ale nie była w stanie ustalić, czy nie brakuje tych, które Światło miał w formie kopii.
Co jednak ważniejsze stwierdzono, że „miał pełną, niczym nie skrępowaną możliwość fotografowania”. Ustalono, że odbył odpowiednie przeszkolenie i parokrotnie pożyczał w pionie techniki operacyjnej miniaturowy aparat fotograficzny „Mikroma”, a po zwrocie było w nim mniej filmu niż przed wypożyczeniem (oddał 22 cm z 90 cm). Ponadto wypożyczył wąskotaśmowy aparat filmowy i stwierdzono, że nie wiadomo nic o tym, czy dał do wywołania około 25 mb taśmy, które otrzymał. Ponadto ustalono, że kupił sobie w Pradze aparat „Minox”, który Justyna Światło określiła jako „maleńki”, a który wedle niej — miał „zamienić z kimś na terenie ministerstwa” na aparat marki „Fed”, czyli normalny, amatorski aparat fotograficzny produkcji sowieckiej (kopię jednego z modeli niemieckiej „Leiki”). Według oświadczenia jednego z funkcjonariuszy, który widział u Światły „czeski aparat (...) może nieco większy od pudełka zapałek”, jego właściciel miał mu powiedzieć, że nie może z niego korzystać, gdyż w Polsce nie ma filmów do niego. Komisja jednak stwierdziła, że filmy takie były dostępne w handlu. Tak więc z całą pewnością mógł fotografować dokumenty, ale nie jest pewne, że rzeczywiście to robił. Ponadto nie krył się z tym, że posiada odpowiedni aparat, więc raczej trudno sobie wyobrazić, żeby używał go w sposób tajny. Jeśli chodzi o inne podejrzane urządzenia to Justyna stwierdziła, że mąż miał „amerykański aparat radiowy (tzw. kieszonkowy)”, ale nic bliższego nie potrafiła o nim powiedzieć. Ponieważ jednak widziała ten aparat, wydaje się mało prawdopodobne, aby mógł służyć Światłe do tajnej łączności np. z ambasadą amerykańską w Warszawie. W notatce z października 1954 r. Fejgin twierdził stanowczo, że ani w aktówce, ani w „walizeczce” Światło nie miał dokumentów, ale dopuszczał możliwość, iż miał z sobą filmy, które oczywiście mógł bez trudu ukryć przed wścibskim spojrzeniem starszego kolegi ze służby.
Istnieją więc przesłanki sugerujące, że przygotowywał się do ucieczki, ale ostateczna opinia możliwa byłaby dopiero po stwierdzeniu, że rzeczywiście przedstawił Amerykanom jakieś dokumenty. Należy też przyjąć, że ani oryginałów, ani nawet filmów nie musiał zabierać ze sobą. Wystarczyło przecież ukryć je lub zdeponować u kogoś w Warszawie (może razem z kilogramami złota, biżuterią i walutą?), a rezydent CIA mógłby odebrać je z — „martwej” lub „żywej” — skrzynki. Hipoteza ta jest prawdopodobna, ale nie jest całkowicie pewna.
I wreszcie czwarta hipoteza — decyzja o ucieczce została podjęta nagle. Także w tym przypadku Światło musiał być w „gotowości psychicznej”, a jej motywy byłyby podobne jak w przypadku hipotezy trzeciej. Putrament, który w formie zbeletryzowanej przedstawił wydarzenia z 5 grudnia, pisał, że w chwili, gdy Światło znalazł się (wraz z Fejginem, powieściowe nazwisko Niechocki) w Berlinie Zachodnim, najpierw „fala niepokoju wybuchła w piersi”, potem „było w nim poczucie człowieka stojącego przed zimną wodą na chwilę przed skokiem do niej”, a wreszcie gdy wchodził do sklepu, przed którym pozostawił Fejgina/Niechockiego, nie czul „żalu, tylko strach”, gdyż „przekroczył tajemną granicę między jednym a drugim światem”. Z pewnością nie jest to proza wysokiego lotu, ale fragmenty te są jakąś próbą zarysowania stanu psychicznego Światły. Jeśli rzeczywiście uciekał w wyniku decyzji podjętej ad hoc, to zapewne targał nim niepokój i czuł strach przed ostatecznym krokiem. Za hipotezą „nagłej decyzji” opowiadał się Fejgin. Podobnie można interpretować wypowiedzi samego Światły, choć z niektórych można wnosić, iż przez jakiś czas przygotowywał się do ucieczki, ale nigdy nie wspominał, że miał ze sobą jakiekolwiek dokumenty. W audycjach radiowych nigdy nic nie cytował, a gdyby odpowiednie papiery miał ze sobą — lub zostały mu dostarczone ze „skrzynki” w Warszawie — zapewne dla większej wiarygodności przytaczałby jakieś fragmenty. O dokumentach nie wspomina Shackley, wzmianki o nich nie pojawiają się w korespondencji dotyczącej nadawania audycji Światły. Ich brak wprost potwierdził Jan Nowak-Jeziorański w swoich wspomnieniach Wojna w eterze, który się tym interesował.

Myślę, że w każdej z tych hipotez można znaleźć elementy, które ją uwiarygodniają, ale opierając się o dostępne dokumenty i relacje uważam, iż o „palmę pierwszeństwa” ubiegają się przede wszystkim hipotezy trzecia i czwarta. Prawdę mówiąc nie jestem w stanie zaproponować ostatecznego rozstrzygnięcia tej sprawy, ale skłaniam się raczej ku myśli, że był przygotowany do ucieczki nie tylko w sensie psychicznym (czy politycznym), ale także rzeczowym (zdjęcia dokumentów). Jednak przy istniejącym stanie badań równie prawdopodobna jest hipoteza o ucieczce zaimprowizowanej.


Cisza
i burza

W grudniu 1953 r. powołana została komisja, której zadaniem była „analiza przeszłości oraz postawy ppłk. Światło w pracy w MBP”. W jej skład wchodzili Józef Kratko, dyrektor Departamentu Szkolenia, Edward Leśniewski, wicedyrektor I Departamentu (kontrwywiad), oraz Edward Tracz, dyrektor Biura ds. Funkcjonariuszy. Obecność przedstawicieli kontrwywiadu i komórki zajmującej się wykroczeniami i przestępstwami popełnionymi przez ludzi bezpieki zdawała się wskazywać, że kierownictwo resortu miało jakieś podejrzenia, co do konduity zaginionego funkcjonariusza. Nie wiem, jakie były stosunki między członkami komisji a Światłą, w każdym razie wszyscy byli jego rówieśnikami (starszymi o rok lub dwa), przed wojną mieli związki z KPP, pracowali w MBP równie długo i w ostatnich latach zajmowali podobne stanowiska, a więc na pewno się znali. Może nawet dobrze. Komisja przepytała ponad 30 osób, głównie tych, których Światło wskazywał w ankietach i życiorysach jako znajomych sprzed wojny, w tym żonę i szwagierkę. Zapoznała się także z aktami personalnymi podpułkownika. W sprawozdaniu, przedstawionym kierownictwu 30 stycznia 1954 r., stwierdziła, iż „sam fakt przynależności (...) do KZMP nie ulega wątpliwości”, ale jednocześnie uznała, że istnieje „podstawa do przypuszczeń, że zerwanie (...) z KZMP nastąpiło z przyczyn ideologiczno-politycznych”. Tak więc sylwetka rysowała się niejasno, pojawiły się przesłanki, że zniknięcie w Berlinie Zachodnim mogło być wynikiem odstępstwa czy zdrady, a nie porwania lub zabicia słynnego „operatywnika”. Użyto np. sformułowania „tajemnicze zniknięcie”, a nie „zaginięcie”. W notatce sporządzonej 30 grudnia z rozmowy z Justyną Światło pisano, iż „często powtarzała, że wyklucza ewentualną ucieczkę męża”, co mogło być jej reakcją na jakieś sugestie ze strony przepytujących.
Większa część sprawozdania poświęcona była jednak nie tyle budzącej zastrzeżenia przeszłości, ile działalności Światły w Biurze Specjalnym i X Departamencie. Autorzy analizy pisali o „tłumieniu krytyki”, o złym stosunku do podwładnych, o „nieobiektywnych” decyzjach operacyjnych, o niewłaściwym stosunku do organizacji partyjnej. W tej części sprawozdania zwracano także uwagę na to, że Światłę „nurtowało jakieś rozgoryczenie i niezadowolenie”, że „mocno przeżywał proces Slánský’ego”, że w jednej z rozmów „wyraził się, iż ze względu na swą narodowość nie może w aparacie bezpieczeństwa zająć należnego mu miejsca” z czego wyciągnięto wniosek, że „tkwiły w nim naleciałości nacjonalistyczne, których (...) nie wyzbywał się”. Ocena była więc w sumie negatywna. Zalecano dalsze drążenie przeszłości, dokonanie analizy, czy w pracy Światły „nie było jakichś faktów dywersji”, a także sprawdzenie czy „w ostatnim okresie” nie było aresztowań lub rozpracowań, które „w jakiejkolwiek mierze kompromitowałyby ppłk Światło”. A więc szukano „haków”.
Osobną część sprawozdania stanowiła ocena pracy i sytuacji w X Departamencie, a nawet w MBP jako takim. W szczególności zwracano uwagę, na „brak odpowiedniej partyjnej atmosfery” i na to, że Komitet Dzielnicowy (przy resorcie) „nie orientuje się i nie ma wpływu na stosunki w pracy aktywu kierowniczego”. W związku z takim stanem rzeczy postawa polityczna osób piastujących stanowiska kierownicze nie jest „w pryncypialny sposób badana, kontrolowana i korygowana” w odniesieniu do spraw operacyjnych, którymi osoby te zarządzają, a w komórkach partyjnych „pokutuje przekonanie o tym, że POP nie może zajmować się problemami pracy operacyjnej”. Oceny te, przedstawione przez osoby, które same należały do „aktywu kierowniczego”, nie były, jak sądzę, przejawem samodzielnego myślenia i odwagi. Wynikały bowiem nie tylko z ogólnej atmosfery po aresztowaniu i straceniu Berii, ale wręcz z konkretnych sygnałów politycznych. Świadczy o tym fakt, iż w ostatniej części sprawozdania cytowano artykuł wstępny z grudniowego numeru „Komunisty”, centralnego organu teoretycznego KPZR: „Partia — pisano w moskiewskim miesięczniku – zapewnia zaprowadzenie stałej i systematycznej kontroli organizacji partyjnych nad działalnością wszystkich ogniw radzieckiego aparatu państwowego, w tej liczbie organów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”. Linia, której trzeba się trzymać była więc znana.
X Departament przeżywał — jak mówił na zebraniu partyjnym Adam Bień „ciężkie chwile”: jeden wicedyrektor (Piasecki) w końcu listopada zrezygnował z pracy, drugi wicedyrektor zaginął w niejasnych okolicznościach, a dyrektora zdymisjonowano. Jego funkcję objął Kazimierz Michalak, od roku inspektor przy kierownictwie departamentu, cieszący się sporym zaufaniem partyjnej „góry”, o czym świadczy choćby to, że przesłuchiwał w „Spacerze” Gomułkę. Pojawiały się pogłoski, że departament zostanie zlikwidowany, a jedyne co robiono „po linii partyjnej”, to przekonywanie, iż jeśli tak się stanie, to nie z powodu „dopuszczenia się błędów politycznych”, ale dlatego, że jego istnienie „na obecnym etapie jest politycznie niewskazane”. Nie później niż w lutym kierownictwo resortu — a zapewne też Bierut i jego najbliższe otoczenie — zaczęło zastanawiać się nad potrzebą reorganizacji całego aparatu bezpieczeństwa, co zresztą było przedmiotem rozważań już w grudniu 1952 r. Wówczas myślano jednak tylko o racjonalizacji działań (podział na resort bezpieczeństwa i resort spraw wewnętrznych), a nie ich ograniczeniu. Jednak na naradzie resortowej, która odbyła się 3 marca 1954 r., Radkiewicz, poddając ostrej krytyce przypadki „stawiania się ponad Partią” i nieprzestrzegania zasad „ludowej praworządności”, mówiąc nawet o „przerostach”, nie wspomniał o planach reorganizacji i likwidacji X Departamentu. Niemniej pierwsze decyzje zostały już podjęte, m.in. postanowiono zredukować personel bezpieki o około 10%. Zapewne ważniejsze jednak było zwolnienie ze stanowiska i usunięcie z aparatu bezpieczeństwa Józefa Różańskiego, którego zastąpił Adam Humer. Wprawdzie Różańskiemu zapewniono „miękkie lądowanie”, najpierw w radio, a później w Państwowym Instytucie Wydawniczym, ale sam fakt zwolnienia wieloletniego szefa pionu śledczego musiał być wymowny dla ogółu funkcjonariuszy. Udzielono też innych dymisji (m.in. Eugeniusza Dowkana, dyrektora jednego z departamentów nieoperacyjnych), nagan, pisemnych upomnień i przeniesień na niższe stanowiska kilku funkcjonariuszy z IV Departamentu (ochrona gospodarki) i z pionu śledczego. Nie wiązało się to wprawdzie bezpośrednio ze „sprawą Światły”, ale pogłębiało poczucie niepewności w całej bezpiece. Nastrojów tego rodzaju nie uspokoił II Zjazd PZPR (10-17 marca), gdyż zarówno Bierut, jak i Radkiewicz nie szczędzili słów krytyki i napominali o obowiązku przestrzegania praworządności. Niejasne dla funkcjonariuszy musiały być też motywy nagle ożywionej działalności legislacyjnej w postaci dekretu „o służbie w organach bezpieczeństwa publicznego” czy regulacje wewnętrzne, takie jak Przepisy o zachowaniu się funkcjonariuszy wobec sądów i prokuratur, a przede wszystkim Regulamin dyscyplinarny funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa Publicznego. Mocnym sygnałem mogło być skazanie na Węgrzech za „łamanie praworządności” szefa tamtejszej bezpieki.
W rezultacie debat wewnętrznych i po konsultacji w Moskwie zrezygnowano jednak z generalnej przebudowy MBP i ograniczono się do „małej reorganizacji”, łącząc niektóre departamenty (m.in. III z V), z innych zaś, wydzielając mniejsze instancje o określonych obszarach zainteresowań (np. Inspektorat Wiejski czy Samodzielny Wydział do Walki z Bandytyzmem). Niewątpliwie najważniejszą decyzją było rozwiązanie z dniem 12 czerwca X Departamentu i powołanie Samodzielnej Grupy przy Ministrze, która miała zająć się czynnościami likwidacyjnymi. Oczywiście do opinii publicznej docierały tylko ogólnikowe sformułowania użyte podczas zjazdu przez Bieruta czy Radkiewicza, a zmiany personalne i organizacyjne pozostawały tajne. W MBP jednak wiedziano o wszystkim lub prawie wszystkim, a w kraju wiadomości — często w formie plotek — rozchodziły się dosyć szybko. V Wydział departamentu został wcielony do Departamentu Śledczego, „grupa likwidacyjna” liczyła tylko 9 osób, a całą resztę przekazano do dyspozycji Departamentu Kadr. Likwidowano X wydziały w WUBP Podzielono także ruchomości, a najlepszy kąsek — „siedmioczęściowy komplet gabinetowy”, jak pisze Paweł Ceranka — dostał się Mietkowskiemu. Departament śledczy przejął pawilony w więzieniu mokotowskim, ale status „Spaceru” jest dosyć niejasny, być może znajdował się w gestii „grupy likwidacyjnej”. Zespół ten, kierowany przez Kazimierza Sieradzkiego, próbował uporać się z ogromnymi ilościami papierów — było tego około 56 tys. pozycji — oraz wszczętymi już rozpracowaniami. Wszystko to zostało ostatecznie zagospodarowane dopiero w 1955 r.
Wokół zniknięcia Światły panowała cisza nie tylko na forum publicznym, ale także w samym resorcie. Zapewne krążyły jakieś pogłoski, ale wydaje się, że sprawa powoli schodziła na dalszy plan także w rozmowach prywatnych. Być może tylko ci, którzy żywili osobiste urazy wobec zaginionego kolegi — a było ich, jak wynika chociażby z materiałów zebranych przez wspomnianą komisję, nie tak mało (m.in. Piasecki i „stare towarzyszki”) — powracali do losów nielubianej lub nawet znienawidzonej osoby. Choć nikt nie mówił tego wprost, ale z wypowiedzi zanotowanych przez wspomnianą komisję wynika, że co najmniej część indagowanych była przekonana, iż podpułkownik zdezerterował. W dokumentach bezpieki, które przejrzałem, trafiłem tylko na jedno świadectwo — notatkę tajnego współpracownika z 15 maja 1954 r. — że Światło „w miesiącu lutym (...) uciekł na Zachód”. Niezależnie od wiarygodności tego źródła można z niego wnosić, że wieści o zniknięciu wicedyrektora pojawiały się także poza resortem, ale prawie na pewno pochodziły z ulicy Koszykowej, a nie z Waszyngtonu. Nie znalazłem jednak śladów, aby próbowano „pójść” za tym raportem, choć znajdowało się w nim nazwisko osoby, która tą informacją podzieliła się z tajnym współpracownikiem. Mimo niejasności i licznych zastrzeżeń, a nawet zarzutów pod adresem Światły, w kierownictwie resortu — zapewne też w ośrodku skupionym wokół Bieruta — przyjmowano, że dzielny i ważny funkcjonariusz został porwany lub zamordowany. Tak było dla wszystkich wygodniej, a Romkowski, powszechnie uważany za protektora Światły, wytrwale podtrzymywał tezę o porwaniu. O ile wiem ani do Bieruta, ani na Koszykową, nie docierały żadne nowe informacje od Stasi czy ze służb sowieckich. Samo MBP nie podejmowało zaś właściwie żadnych kroków. Komisja Tracza przestała sprawdzać archiwa i organizować kolejne przesłuchania, a Biuro ds. Funkcjonariuszy zajęło się tylko „ochroną” Justyny i mieszkania przy alei Przyjaciół. W marcu zrobiono ogólny przegląd dokumentów zgromadzonych przez Światłę w jego gabinecie, ale pod kątem ich dalszej przydatności.
Jedyne działanie na zewnątrz podjęto jeszcze w styczniu, kiedy to na wniosek VII Departamentu uznano, iż należy złożyć na ręce komendanta francuskiego sektora Berlina pismo z prośbą o udzielenie informacji w związku z zaginięciem Światły. Nie obyło się bez dłuższych deliberacji, ale przeważyła opinia, że „występując z oficjalną interwencją — jak pisał w uzasadnieniu Sienkiewicz — mamy w ręku argument, twierdząc, że jest to uczciwy człowiek, który został porwany, nawet jeśli będzie dawał jakieś niekorzystne oświadczenia. [S]twierdzimy, że wszystko to zostało sfabrykowane”. Szefostwo wywiadu najwyraźniej obawiało się, że Amerykanie skłonią Światłę do jakichś deklaracji, a MBP, wyprzedzając ich działania, przekona „postępową opinię świata”, która „będzie wierzyć naszym oświadczeniom (...), a nie tamtej stronie”. Rzeczywiście 22 stycznia szef misji wojskowej złożył wizytę gen. Manceaux-Demiaux i wręczył mu list od ministra spraw zagranicznych. (W sprawozdaniu napisał „nasz minister”, ale raczej nie chodziło o min. Radkiewicza). Z wypowiedzi generała Stankiewicz wywnioskował, że Francuzi coś wiedzą o sprawie, ale ostatecznie usłyszał tylko, że komendant „natychmiast poleci zrobić wszystko co w jego mocy by nam pomóc i że jak tylko czegoś się dowie to do mnie zadzwoni i napisze”. O ile udało mi się sprawdzić ani w Archiwum MSZ, ani w materiałach MBP, nie ma żadnego listu od Francuzów, ani notatki o rozmowie telefonicznej, z czego wnoszę, że interwencja dyplomatyczna na tym się zakończyła. Aczkolwiek w VII Departamencie uważano, że należy podjąć próby rozpoznania sytuacji — w Berlinie, we Francji czy w Stanach Zjednoczonych — żadne polecenia nie zostały jednak wydane. Być może zgody nie wyraziła resortowa „góra”. Nawet pojawienie się późnym latem 1954 r. druków pt. Konspiracja przeciwko narodowi polskiemu, które docierały do kraju, nie skłoniło kierownictwa MBP do podjęcia bardziej energicznych działań. Druki te podpisane były „Karol Mirski”, a więc jednym z nazwisk używanych przez Światłę, a fakt, że zawierały jakieś informacje na temat „sprawy, o której wie tylko kilka osób”, w tym ludzie z X Departamentu, mogło sugerować, iż ich autorem był właśnie Światło. Podejrzenia takie wyraził m.in. Minc, ale o ile wiem żadnych działań nie podjęto. Tak czy inaczej śladów ewentualnej zdrady Światły było bardzo niewiele, a istniejące uznawano za niepewne.
Milczenie Światły i brak jakiejkolwiek reakcji ze strony Amerykanów oddalało podejrzenia, a w resorcie było do załatwienia mnóstwo spraw bieżących. Nie tylko reorganizację, która, jak to zwykle bywa, wprowadzała spore zamieszanie, ale także problemy z motywowaniem funkcjonariuszy do pracy. Sygnały, które otrzymywali częściowo bowiem sobie przeczyły: z jednej strony potępiano „wypaczenia”, usuwano „przerosty” i wprowadzano zmiany, z drugiej przypominano, że nadal obowiązuje stalinowskie hasło o walce klasowej, która zaostrza się w miarę postępów w budowie socjalizmu, a więc należy być czujnym i aktywnym. Ta niejednoznaczność siłą rzeczy sprzyjała raczej bierności. Latem 1954 r. na najwyższy szczebel władzy dotarły — i to w formie pisemnej — niepokoje związane ze „sprawą Komara”, która była referowana nawet na posiedzeniu Biura Politycznego. Oficerowie śledczy uważali, że jest „dęta”, ale Bierut i Rokossowski upierali się przy jej prowadzeniu zapewne dlatego, iż wycofanie się z niej mogłoby oznaczać rezygnację z całego misternie przygotowywanego planu wielkiego procesu. Z niechęci funkcjonariuszy wynikało jednak, że w aparacie bezpieczeństwa, nawet w jego „najtwardszych ogniwach”, takich jak pion śledczy, a także w GZI, rodzą się tendencje niebezpieczne z punktu widzenia realizacji tego planu. Niektóre jego elementy już zresztą poszły w rozsypkę, gdyż z grupy „szwajcarskiej” w więzieniach, obok samego Fielda, pozostały tylko trzy osoby. W lipcu wypuszczono Zofię Gomułkową, zaś ani jej mąż, ani Spychalski nie byli od pewnego czasu przesłuchiwani. Nie sposób stwierdzić, jaki wpływ na te wszystkie zmiany i fakty miało zniknięcie Światły. Prawdopodobnie niewielki, gdyż decydującą rolę odgrywały ogólne tendencje widoczne w Związku Sowieckim jak i w Polsce. Jednak nawet jeśli w otoczeniu Bieruta akceptowano pogląd Romkowskiego, to bliższa obserwacja tego, co działo się w X Departamencie, do czego „sprawa Światły” dała asumpt, mogła skłonić ścisłe kierownictwo do przyspieszenia czy pogłębienia tych zmian, które uważano za konieczne. Jednak chyba mieli świadomość, że nawet dzielny podpułkownik może się złamać, a wyobrażenie o tym, co potrafią zrobić z jeńcem krwiopijcy i kaci z CIA i FBI, czyniło taki obrót wydarzeń prawdopodobnym.
Po bardzo nerwowym okresie, gdy Światło nie wrócił w zapowiadanym terminie i okazało się, że pojechał nie do Pragi, ale do Berlina, a przede wszystkim po wezwaniu i rozmowie w Biurze ds. Funkcjonariuszy, mającej wiele cech przesłuchania, żona zaginionego chyba trochę się uspokoiła albo raczej przyzwyczaiła do zaistniałej sytuacji. Nie dopuszczała, oczywiście, do siebie myśli, że mąż mógł zdradzić. W dalszym ciągu nie pracowała zawodowo, zajmując się dziećmi, nie miała kłopotów materialnych, ponieważ otrzymywała pensję męża, ale — jak skarżyła się jej siostra — napotykała na różne trudności „w sprawach życiowych”. Siostry Światły były już całkowicie ustabilizowane. Krystyna (Sara) w 1950 r. wyszła ponownie za mąż za Bernarda Sztatlera, zastępcę kierownika działu zagranicznego „Trybuny Ludu”, a sama osiągnęła stanowisko zastępcy redaktora naczelnego „Sztandaru Młodych”, centralnego dziennika dla młodzieży. Mieli córeczkę, a latem 1954 r. Krystyna była w ciąży. Róża pracowała w CRZZ, wyszła za mąż za Eugeniusza Dornfesta, naczelnika wydziału w Urzędzie Rady Ministrów i też już miała dziecko. Najpóźniej zmieniła stan cywilny Maria, która w styczniu 1954 r. wyszła za mąż za Wiktora Maksymkina, pracownika Wydziału Skarg KG MO. Sama była prokuratorem w IV Departamencie Prokuratury Generalnej, który formalnie miał sprawować nadzór nad śledztwami prowadzonymi przez bezpiekę. Wszystkie należały więc do establishmentu, powiedzmy, średniego szczebla. Pewne problemy miała Leokadia, która we wrześniu 1953 r. przeniosła się na własną prośbę ze stanowiska sekretarki w komitecie PZPR przy MBP na „pracę operacyjną” do IX Departamentu. Jednak w kwietniu 1954 r. Departament Kadr — być może z powodu niejasności, co do losów szwagra — wnioskował o zwolnienie jej z pracy operacyjnej, gdyż „nie przedstawia sobą wielkiej wartości”, a nawet o usunięcie z MBP z uwagi na „powiązania z zagranicą” poprzez najbliższych członków rodziny (matka i brat). Ostatecznie nie ruszono jej, była jednak podenerwowana i w czasie jakiejś rozmowy w urzędzie „wybuchnęła płaczem wspominając o sprawie swojego szwagra”. Dała wprawdzie wyraz przekonaniu „o jego mocnej postawie ideowej”, jednak „to jest tylko człowiek, który może mieć chwile słabości”. Myślę, że niepokój o to, iż Światło może zacząć „sypać” podzielała z nią żona podpułkownika, który w kartotekach personalnych wciąż figurował jako wicedyrektor nieistniejącego już departamentu.
Tymczasem od wieczora 5 grudnia 1953 r. podpułkownik znajdował się w rękach — czy raczej pod opieką — Amerykanów. Zapewne niemieccy policjanci odstawili go na kwaterę żandarmerii wojskowej (Military Police), wątpię bowiem, aby mieli bezpośrednie kontakty z przedstawicielami CIA. Wedle relacji Światły przytaczanej przez Błażyńskiego, następnego dnia został przewieziony do Frankfurtu nad Menem, a 23 grudnia, w przeddzień Wigilii, odleciał do Waszyngtonu. Nieco inaczej przedstawia pierwszy okres współpracy Światły z wywiadem amerykańskim Theodore „Ted” G. Shackley Jr., później jeden z najbardziej znanych oficerów CIA „do spraw specjalnych”, który działał m.in. w Chile, Laosie i Wietnamie, gdzie zyskał przydomek „Blond Ghost”, a karierę zakończył na stosunkowo wysokim stanowisku „associate deputy director for operation”. W wydanych pośmiertnie i opracowanych przez Richarda A. Finneya wspomnieniach Spymaster: My Life in the CIA pisał, że w grudniu 1953 r. został w trybie nagłym odwołany z bazy operacyjnej CIA w Norymberdze i przeniesiony do Frankfurtu, gdzie otrzymał zadanie przesłuchania świeżego uciekiniera z Polski.
Shackley, wprawdzie niespełna 27-letni, był już jednak doświadczony, ponieważ służbę wojskową odbył w kontrwywiadzie. W Niemczech Zachodnich zajmował się organizowaniem siatek informacyjnych mających docierać do Polski, miał bowiem po kądzieli polskich przodków i choć matka urodziła się już w Stanach Zjednoczonych, a ojciec był Amerykaninem, wychowywany był przez babkę, która nauczyła go polskiego. Shackley pisze, że wywiady czy, inaczej mówiąc, przesłuchania Światły, trwały „po około pięć godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, przez trzy miesiące”. Może lekko przesadził, bo chyba jednak w niedziele miał wolne, ale zapewne rzeczywiście pracował — a raczej obaj pracowali — intensywnie. Światło został ulokowany we frankfurckim Defector Reception Center, który mieścił się w domach i willach rozrzuconych w okolicach Frankfurtu. Nowy przybysz zamieszkał w jednym z takich safe house w pobliżu Oberursel. Przebywali tam z nim ochroniarz z CIA oraz gospodyni domu („sprawdzona Niemka”). Spotkania z Shackley’em odbywał w innym miejscu, na które dowoził go ochroniarz. Z każdej rozmowy Amerykanin sporządzał notatkę, która wędrowała do centrali Agencji. Po pewnym czasie jakość i ilość informacji o sprawach dotychczas kompletnie nieznanych spowodowały, że „byłem bombardowany — pisał — depeszami ze sztabu” z coraz to nowymi kwestiami, które muszą być podjęte. Dostał zatem do pomocy Bernice L. — jak dyskretnie ją określa — która umiała stenografować wypowiedzi po polsku i pomagała mu szukać we frankfurckiej bazie danych CIA nazwisk, które się pojawiały w zeznaniach Światły. W kwietniu 1954 r. Shackley razem ze swym podopiecznym odleciał do Stanów Zjednoczonych „starym samolotem wojskowym, który dawno miał za sobą swoje dobre dni”. „Nawet jak na ówczesne standardy — dodawał — podróż była długa i mało komfortowa”: zanim dotarli na drugą stronę Atlantyku lądowali na Azorach, a potem na Bermudach.
Przedłużający się pobyt w Niemczech Shackley objaśnia komplikacjami, które wynikały z amerykańskich przepisów zakazujących wjazdu na pobyt stały członkom partii komunistycznych. Wprawdzie uchwalona była już ustawa McCarran-Walter zmieniająca zasady imigracji, a CIA wywalczyła dekret, dzięki któremu mogła wwozić na pobyt stały do stu osób rocznie, ale za każdym razem trzeba było przedstawić „oszałamiającą liczbę” zaświadczeń oraz dokumentów. Jeśli chodzi o weryfikację tożsamości uciekiniera Shackely jest wstrzemięźliwy, może dlatego, iż — jak pisze — zawsze uważał, że lepszym środkiem niż wykrywacze kłamstw, analizy rękopisów i badania psychologiczne, są rozmowy w cztery oczy, zadawanie krzyżowych pytań i odczytanie motywów ucieczki. Wedle niego głównymi motywami w decyzji Światły były: świadomość, że jest Żydem, kłopoty małżeńskie oraz pogarszające się stosunki z przełożonymi. Pisząc o weryfikacji tożsamości Światły, nie wspomina znanego z książki Błażyńskiego epizodu z papierośnicą Bolesława Biegi, działacza konspiracji, aresztowanego w marcu 1945 r. przez ówczesnego „sowieckiego pomagiera”. Według Błażyńskiego, który referuje opowiadanie Światły, kazano mu sporządzić listę osób przesłuchiwanych przez niego w Polsce, wówczas (tj. w 1954 r.) przebywających na Zachodzie. Na liście tej znalazł się Biega, który w styczniu 1949 r., jako pracownik centrali handlowej „Polimex” zajmującej się sprzedażą polskiego węgla, odmówił powrotu ze służbowego wyjazdu do Szwecji. Odnalezienie go zapewne nie sprawiło Agencji kłopotów, gdyż Biega od 1952 r. mieszkał w Stanach Zjednoczonych i był znanym działaczem emigracyjnym. Zapytywany przez przedstawiciela CIA miał powiedzieć, że jeśli zbieg „ma przy sobie srebrną papierośnicę od Asprey’a z napisem From Baba”, to jest to rzeczywiście Światło, który zabrał mu ją podczas aresztowania. Papierośnica owa, była pochodzącym sprzed wojny upominkiem od ówczesnej narzeczonej Biegi, Kathleen Seely, nazywanej „Baba”. Może było to spolszczenie pieszczotliwego baby. Pan Bill Biega, syn Bolesława, którego indagowałem e-mailem w sprawie owej papierośnicy, napisał mi, że sytuacja była w pewnym sensie odwrotna. Wedle tego, jak zapamiętał opowieść ojca, to Światło miał zaproponować, aby spytano się Biegi, czy w marcu 1945 r. aresztujący go zabrał mu złotą papierośnicę z napisem „With love from Baba”, co Biega miał potwierdzić. Jest to bardziej logiczne, gdyż Światło wiedział, co ma przy sobie i skąd ta rzecz pochodzi, a Biega musiałby „strzelać na ślepo”. W każdym razie nie było konfrontacji. Bill Biega ironicznie dopisał, że ojciec papierośnicy nie odzyskał. Nie wiem wprawdzie kiedy ta historia się wydarzyła, ale na pewno przed ogłoszeniem obecności Światły w Stanach Zjednoczonych, a więc wówczas, kiedy jego pobyt tam należał do kategorii ważnych tajemnic państwowych. Sądząc po tym, że nie są znane żadne przecieki, Biega zachował dyskrecję, do której go na pewno zobowiązano.
Być może weryfikacja była przeprowadzona już po przyjeździe Światły do Waszyngtonu i dlatego Shackley o niej nie wiedział. A może w rzeczywistości ten oficer CIA, tak dobrze przecież zaprawiony w stosowaniu dezinformacji i różnych mistyfikacjach, zmyślił całą historię, nigdy Światły na oczy nie widział, a zbieg znalazł się za Atlantykiem już na Wigilię i leciał w zupełnie innym towarzystwie? Mało to prawdopodobne, ale przecież możliwe. A ponadto nie tak znów istotne. Ważniejsze, że Amerykanin pisze bardzo mało o informacjach, które uzyskał, a przede wszystkim, nie wspomina o żadnych dokumentach lub filmach ani o skrytkach w Warszawie. Także w późniejszych przesłuchaniach Światły, prowadzonych już w Waszyngtonie m.in. przez Billa Holtzmana, nie pojawiały się one, a jak z satysfakcją pisał Shackley — „nie było wiele takiego, co ja pominąłem”. W sumie więc, poza pewną korektą, jeśli chodzi o czas transferu do Stanów Zjednoczonych, wspomnienia Shackely’a wnoszą niewiele do tego, co działo się ze Światłą od chwili, gdy znalazł się na posterunku zachodnioberlińskiej policji. CIA opuściła za nim szczelną kurtynę, której nie podniosła do dziś.
W dniu 24 września 1954 r. odleciała do Pekinu — z parodniowym postojem w Moskwie — oficjalna delegacja partyjno-rządowa, która udawała się na uroczystości 5-lecia utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej, czyli ostatecznego zdobycia władzy przez komunistów w kontynentalnych Chinach. Na czele delegacji stał Bierut, a towarzyszył mu m.in. wicepremier Jakub Berman. Poza udziałem w galach przewidzianych dla międzynarodowego grona składającego się wyłącznie z przedstawicieli państw i partii komunistycznych, zaplanowany był dłuższy, oficjalny pobyt, połączony ze zwiedzaniem kraju, z którym Polska zaczynała rozwijać stosunki, także gospodarcze. W drodze powrotnej program przewidywał parodniową wizytę oficjalną w Mongolii. Nie mają dla nas znaczenia szczegóły przebiegu tej wizyty, ale warto o niej wspomnieć z uwagi na koincydencję w czasie z tym, co wydarzyło się na zachodniej półkuli, tysiące kilometrów od Pekinu.
We wtorek 28 września — był to dzień przylotu Bieruta et consortes do stolicy Chin — w Waszyngtonie o godz. 9.00 czasu lokalnego prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, Herbert Brownell Jr., ogłosił, iż na wniosek Departamentu Stanu, przyznał prawo czasowego pobytu i azyl polityczny obywatelowi polskiemu Józefowi Światle. W południe Departament Stanu powiadomił prasę, że na bazie informacji uzyskanych od nowego azylanta, wystąpił z notami do władz Polski, domagając się uwolnienia Hermanna Fielda, i Węgier, z podobnym żądaniem dotyczącym Noela i Herty Field. Napięcie było umiejętnie dawkowane: o godz. 14.30 — czyli o 20.30 czasu europejskiego — odbyła się konferencja prasowa podpułkownika zorganizowana przez Foreign Operations Administration, rządową agendę zajmującą się uciekinierami.
Światło wystąpił na tle wielkiej mapy Europy, na której kolorami zaznaczono państwa komunistyczne, demokratyczne i neutralne. Na stole, za którym siedział, stał mikrofon Głosu Ameryki. „Niski, podobny do sowy w swych grubych okularach w rogowej oprawie — pisał reporter „The New York Times” — ubrany był gustownie w ciemnogranatowy letni garnitur, białą koszulę i ciemnoniebieski krawat”. Dziennikarz zanotował, że Światło był pewny siebie. Przez ponad godzinę odpowiadał, przez tłumacza, na pytania licznie zgromadzonych dziennikarzy, ale najpierw odczytał przygotowane oświadczenie, w którym przedstawił krótko swój życiorys, przebieg i motywy ucieczki: zobaczył, że „czerwoni władcy służą rządowi sowieckiemu, a nie Polsce”; znalazł się w „głębokiej ideologicznej niezgodzie z komunizmem”; a teraz chce poświęcić resztę swojego życia „na pomaganiu Zachodowi w jego walce z komunistami”. Poinformował też, że od czasu wyjazdu z kraju nie ma żadnych wieści o losach żony, córki i syna. W oświadczeniu stwierdził ponadto, iż „czynny bunt” (active revolt) narodów za Żelazną Kurtyną jest „niemożliwy z uwagi na obecność Armii Czerwonej”, ale Stany Zjednoczone „powinny robić wszystko co mogą, aby podtrzymać [w nich] ducha oporu”. Wspominał o różnego rodzaju formach protestu jak krótkotrwałe strajki czy sprzeciw wobec kolektywizacji. Przekazał też szczegóły dotyczące aresztowania Hermanna Fielda. Światło „wygląda dobrze, mówi swobodnie i nie wydaje się być człowiekiem pod presją” — depeszował do centrali nowojorski rezydent wywiadu MBP. Dziennikarze pytali m.in. o Katyń („ogromna większość Polaków — odpowiedział Światło — jest przekonanych, że zbrodni dokonali Rosjanie”) i o prymasa Wyszyńskiego.
Audycje o tym wydarzeniu emitowały Głos Ameryki i polska redakcja Radia Wolna Europa. Zapewne relacje podały też niektóre amerykańskie rozgłośnie i stacje telewizyjne, oraz główne agencje prasowe. Następnego dnia w wydaniach bodaj wszystkich ważniejszych dzienników światowych ukazały się mniej lub bardziej obszerne informacje o wydarzeniu, z reguły na pierwszych kolumnach, niektóre ilustrowane zdjęciami Światły oraz Noela i Herty Fieldów. W prasie brytyjskiej pojawiły się też zdjęcia Hermanna i informacje o jego żonie, która wraz dwoma synami przebywała w Anglii u swoich rodziców. Ukazały się również pierwsze komentarze. Uwaga mediów skupiała się, oczywiście, na sprawie Fieldów, szczególnie ważnej dla Amerykanów, aczkolwiek zwracano uwagę na lewicowe sympatie Noela Fielda, a nawet na jego związki z Algerem Hissem oskarżonym parę lat wcześniej o współpracę z sowieckim wywiadem.
Dzień później odbyła się druga konferencja prasowa, podczas której azylant bardziej szczegółowo przedstawił aresztowanie i pobyt Hermanna w „Spacerze”, stwierdził, iż Noel i Herta prawdopodobnie nie żyją, co miało wynikać z jego rozmów w Budapeszcie w 1951 r., oraz że Erica Wallach, adoptowana córka Noela, przebywa w więzieniu w Związku Sowieckim. 1 października odbyła się trzecia konferencja, tym razem organizowana przez Głos Ameryki, na której jednym z tematów było uwięzienie prymasa Wyszyńskiego i skala represji komunistycznych w Polsce. Było to więc mocne uderzenie: trzy konferencje w ciągu czterech dni. Sporo pisała o tym, co oczywiste, polska prasa emigracyjna zarówno europejska, jak i przede wszystkim amerykańska. W jednej z depesz amb. Józef Winiewicz twierdził jednak, że Polonia „nie ma przekonania do Światło, m.in. na tle nastrojów antysemickich, czołówka emigracyjna [zaś] jest wściekła za konkurencję”. Podczas tych konferencji Światło przekazywał sporo informacji, ale dosyć trudno określić znaczenie, jakie światowe media przypisywały jego pojawieniu się na Zachodzie. Rezydent VII Departamentu w swoich depeszach do centrali wykazywał tendencję raczej do pomniejszania niż diabolizowania roli defectora. W każdym razie to, o czym pisał do Warszawy, miało charakter wyrywkowy, nie opierało się ani na żadnych źródłach osobowych, ani na rzetelnych analizach tekstów prasowych. Nieco obszerniejsze relacje składała ambasada dysponująca wycinkami z prasy prowincjonalnej, z których wynikało, że rewelacje Światły dotyczące Fieldów były „podjęte [przez media] w każdym zakątku Stanów Zjednoczonych”.
Nie miałem możliwości przeprowadzenia własnych badań nad „recepcją” obecności i wypowiedzi Światły na Zachodzie, ale wydaje się oczywiste, iż jego pojawienie się i różnego rodzaju deklaracje były newsami, które same z siebie nie mogły mieć zbyt długiego żywota na arenie międzynarodowej. Wiele zależało od tego czy zajdą jakieś nowe wydarzenia, które podtrzymywałyby zainteresowanie. Do pewnego stopnia takimi „podtrzymywaczami” były przesłuchania prowadzone przez Komitet ds. Agresji Komunistycznej Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych, od nazwiska przewodniczącego, Charlesa Kerstena, zwanego Komitetem (lub Komisją) Kerstena. Przesłuchania przezeń prowadzone miały charakter publiczny, ale przyciągały uwagę raczej poważnych dzienników informacyjnych niż prasy popularnej i mediów elektronicznych. Józef Światło wystąpił jako świadek dwukrotnie: w dniach 21 i 22 października w Milwaukee (Wisconsin) oraz 1 i 2 grudnia w Waszyngtonie. W tym drugim przypadku był przesłuchiwany tuż po Stanisławie Mikołajczyku. Zaprzysiężonym tłumaczem Światły był Jan Karski, od paru lat profesor waszyngtońskiego Georgetown University, słynny kurier Polski Podziemnej, który przekazał na Zachód pierwsze obszerne informacje o Holokauście. Kongresman Kersten we wprowadzeniu do obrad podkreślał, co oczywiste, znaczenie zeznań Światły dla poznania systemu represji oraz dla amerykańskiej polityki containment, której był zwolennikiem. Doniesienia o posiedzeniach komitetu ukazywały się w głównych dziennikach amerykańskich, ale — jak się wydaje — nie docierały na prowincję, do słuchaczy radia i widzów telewizji ani do prasy w innych krajach.
Bez porównania większe znaczenie miały informacje o zwolnieniu ze „Spaceru” Hermanna Fielda, które zostały przekazane z Warszawy rankiem 25 października. Zainteresowanie szerszej publiczności było, jak sądzę, dosyć duże, głównie z uwagi na emocjonalne wypowiedzi żony Hermanna i jej współpracę z mediami. Podobnie było 18 listopada, gdy Budapeszt poinformował o zwolnieniu Noela i Herty Fieldów, którzy zresztą zdecydowali się wystąpić o azyl polityczny... na Węgrzech, co stało się dodatkową sensacją, a zarazem świadczyło o tym, że Noel nie ma czystego sumienia wobec ojczyzny. Jak można wnosić ze szczątkowej dokumentacji, którą dysponuję, nazwisko Światły pojawiało się od czasu do czasu w następnych tygodniach, ale nie budziło już takiego zainteresowania, jak początkowo.
Z pewnością informacje, które Światło przekazywał w czasie briefingów w CIA, były istotne dla poznania struktury i spraw personalnych MBP, w którym znał przecież setki osób, z najważniejszymi funkcjonariuszami włącznie, do uzupełnienia dossier głównych figur polskiego establishmentu (w tym materiałów kompromitujących), do odtworzenia procesów decyzyjnych na linii partia-bezpieka, analizy systemu zależności od Moskwy i współpracy polskiej bezpieki z jej odpowiednikami w innych krajach. Także dla uzyskania danych na temat niektórych problemów gospodarczych i — choć zapewne w małym stopniu — wojskowych oraz o nastrojach społecznych. Światło przekazał też CIA wiele szczegółów operacyjnych, takich jak nazwiska tajnych współpracowników, adresy lokali kontaktowych, lokalizację urządzeń podsłuchowych (może nawet w niektórych placówkach dyplomatycznych). Jednak np. nie znał szyfrów i miał stosunkowo małą wiedzę o zagranicznej siatce agenturalnej oraz o działalności wywiadu. Ani on sam, ani — jak sądzę — jego amerykańscy patroni, nie byli pewni, na ile szczegóły te są nadal aktualne, musieli przecież brać pod uwagę, iż po zniknięciu tak ważnego funkcjonariusza, podjęte zostaną środki ostrożności, takie jak eliminacja części agentury, likwidacja niektórych lokali, zakończenie podsłuchiwania czy odwołanie z zagranicy oficerów wywiadu, których znał osobiście. Jednak, jak wynika ze znanych mi dokumentów, aż do 28 września kroków takich w MBP nie podejmowano, w trakcie zaś późniejszych dochodzeń nie stwierdzono żadnych faktów świadczących o tym, że wywiad amerykański próbował wykorzystać „w terenie” (tzn. w Polsce) pozyskaną w ten sposób wiedzę, szantażować kogoś czy werbować. Dane te ulegały zresztą, co naturalne, dezaktualizacji, najpierw z uwagi na reorganizację MBP — o której będę pisał osobno — ale przede wszystkim po powrocie do władzy Gomułki, które to wydarzenia nastąpiły niemal dokładnie dwa lata po pojawieniu się Światły na pierwszej konferencji prasowej i oznaczały generalne zmiany w bezpiece, w tym głębokie przesunięcia kadrowe.
Wobec braku dostępu do archiwum CIA nie sposób stwierdzić, jak w rzeczywistości oceniano „wiano”, które Światło przywiózł — raczej w głowie niż w bagażach. Z tego samego powodu nie byłem w stanie ustalić, dlaczego tak długo trzymano równie ważnego uciekiniera w „lodówce”. Kate Field była wyraźnie zła na swoje władze za zwłokę, która oznaczała, że jej mąż przesiedział co najmniej o kilka miesięcy dłużej niż gdyby Amerykanie od razu powiadomili Warszawę o swej wiedzy, co dzieje się z Hermannem, i indagowała w tej sprawie Departament Stanu. Przekazano jej tylko tyle: „Dużo czasu zajęło sprawdzenie wiarygodności jego zeznań i że należało wybrać właściwy politycznie moment, tak, aby rewelacje Światły odniosły pożądany skutek, czyli uwolnienie członków waszej rodziny.”.

To drugie nie jest zbyt przekonujące i sądzę, że raczej starano się dobrze przygotować kampanię propagandową i wybrać odpowiedni moment do jej rozpoczęcia. Nie zdołałem jednak rozwikłać tego problemu, dlaczego wybrano akurat koniec września 1954 r. W każdym razie wydaje się, iż w CIA zapewne zakładano, że ważniejsze niż efekty czysto wywiadowcze czy humanitarne, będą efekty propagandowe. Nie sądzę jednak, aby przewidywano jakie ta operacja wywoła skutki, zresztą nie była ona zaplanowana na dłuższy czas.


Demolka
i zemsta

Pierwszy szyfrogram z wiadomością o publicznym pojawieniu się Światły, wysłany przez nowojorskiego rezydenta wywiadu, wpłynął do biura szyfrów bezpieki w Warszawie 29 września o godz. 00.35, czyli mniej więcej cztery godziny po konferencji prasowej. Minęło parę godzin zanim szyfranci się z nim uporali, ale kierownictwa PZPR i MBP zapewne dowiedziały się o wydarzeniu nieco wcześniej dzięki informacjom z nasłuchu rozgłośni zagranicznych, który był prowadzony non stop zarówno przez Dział Odbioru Audycji Zagranicznych Polskiego Radia, jak i przez specjalną komórkę MBP Wolna Europa zaczęła nadawać audycję o podpułkowniku 28 września około 23.00 czasu wschodnioeuropejskiego, a Głos Ameryki o 23.15. Można jednak z całą pewnością powiedzieć, że zanim Minc, Ochab, Radkiewicz czy Romkowski otrzymali wiadomość od odpowiednich służb, co najmniej kilkadziesiąt, a może kilkaset tysięcy, Polaków wiedziało już o sensacyjnym wystąpieniu ubeckiego bonzy. Po prostu — słuchali RWE, Głosu Ameryki lub BBC, czego nie robili partyjni notable. 29 września zebrało się — w składzie okrojonym z powodu wyjazdu delegacji do Chin — Biuro Polityczne. W oficjalnym protokole, znajdującym się w Archiwum Akt Nowych, ślad po debacie na temat Światły jest wysoce enigmatyczny: „Pkt. 1. Informacja tow. Mazura (...) w dyskusji wypowiedzieli się tow.tow. Zambrowski, Minc, Witold [czyli Franciszek Jdźwiak], Dworakowski, Ochab”. I tyle. Jednak w archiwum MSZ zachowały się teksty depesz wymienianych w tych dniach między Bierutem a pozostającymi w Warszawie członkami najwyższego partyjnego gremium.
W depeszy podpisanej przez Ochaba i Minca, która została przekazana do szyfrowania o godz. 1.50 w nocy z 29 na 30 września, z zaleceniem dla ambasadora, aby „przekazać natychmiast tow. Bierutowi”, zawarto informację o złożeniu przez Amerykanów noty w sprawie Fielda, wiadomość, że „radio nadaje wywiady Światły (...) i zapowiada dalsze rewelacje i oszczerstwa” i konkludowano: „cala afera idzie na największy bęben” [sic]. Nadawcy zwrócili się z prośbą „abyście się naradzili i zasięgnęli opinii” w sprawie ogłoszenia specjalnego komunikatu. Sformułowanie „zasięgnęli opinii” miało zapewne oznaczać przeprowadzenie konsultacji z obecnymi w Pekinie przywódcami sowieckimi. Projekt komunikatu zaczynał się od słów: „Do aparatu bezpieczeństwa zdołał się zakraść prowokator i agent wywiadów imperialistycznych niejaki Józef Światło”. Dalej pisano m.in. o „rozwijaniu [przez niego] zamaskowanej, zbrodniczej akcji, mającej na celu za pomocą gromadzenia fałszywych dowodów rzekomej winy, podrabiania dokumentów i innych przestępczych machinacji, oczernianie i uwikłanie szeregu uczciwych obywateli, w tym również członków PZPR”. Tekst kończył się wezwaniem: „Sprawa prowokatora Światło świadczy, że należy wzmóc czujność władz bezpieczeństwa oraz wszystkich władz i obywateli polskich”. Warszawskie grono proponowało, aby odpowiedzieć na notę amerykańską dopiero po poznaniu reakcji Waszyngtonu na komunikat, ale z góry przyjęto założenie „chcemy notę odrzucić”.
Podpisana przez „Tomasza” (czyli Bieruta; „Tomasz” był pseudonimem okupacyjnym, znaleźć go można nawet w niektórych formalnych protokołach) i „Jakuba” (czyli Bermana) odpowiedź była negatywna. Nadawcy nie napisali, czy przeprowadzili konsultacje z sowieckimi przyjaciółmi, ale wydaje się pewne, że to zrobili, a mieli na miejscu m.in. samego Chruszczowa, a także wicepremiera, gen. Bułganina, który znał trochę Polskę, gdyż w 1944 r. był oficjalnym przedstawicielem Związku Sowieckiego przy PKWN, Mikojana i Szepiłowa, a więc grono jak najbardziej reprezentatywne i kompetentne. W każdym razie po konsultacji, czy może bez pytania sowieckich towarzyszy, Bierut i Berman stwierdzili, iż „nie widzimy korzyści opublikowania czegokolwiek w obecnym momencie” i zapowiedzieli, że „odpowiedź na notę omówimy po naszym powrocie”. Depesza została nadana 1 października, tak więc odłożyli podjęcie decyzji oprawie dwa tygodnie, powrót zaplanowany był bowiem na 13 października. Jednak nikt ani w Warszawie, ani w Pekinie nie zająknął się o możliwości skrócenia pobytu. Zapewne uznano, że byłby to gest zbytnio podnoszący rangę sprawy, a wobec rangi wizyty i pozycji gospodarzy wysoce niestosowny.
Minc i Ochab byli niezadowoleni z odpowiedzi obu panów B. i oddepeszowali w tonie nawet dosyć szorstkim: „Motywy Waszego stanowiska są dla nas niezrozumiałe (...). Wszyscy obecni w Warszawie członkowie Biura, omówili jeszcze raz sprawę i są jednomyślni, że winno nastąpić nasze publiczne oświadczenie”. Zwracali nadto uwagę, iż „sprawa nabrała wielkiego rozgłosu i nasze milczenie wywiera ujemny wpływ na nastrój społeczeństwa, aparatu partyjnego i państwowego. Wszyscy oczekują na nasze stanowisko, a przeciąganie sprawy będzie wykorzystywane przez wroga”. I na koniec: „Prosimy o bezzwłoczną odpowiedź”. Nie natrafiłem na dalszy ciąg tej korespondencji (poza szyfrogramami do Pekinu z informacjami o kolejnych wypowiedziach Światły), a więc nie wiem czy polscy goście Mao Tse-Tunga wchodzili jeszcze w jakieś polemiki z towarzyszami w Warszawie. Żaden komunikat jednak się nie ukazał, a średniego szczebla urzędnik polskiego MSZ odpowiadał Amerykanom, że „sprawa została przekazana do właściwej instancji”. Projekt komunikatu odpowiadał „hipotezie Makarow-Mielke”, która była najwygodniejsza, co najmniej częściowo zdejmowała odpowiedzialność z kierownictwa MBP wskazywała — antycypując Operation Sprinter Factor Stevena — na CIA jako promotora, a więc prawdziwego sprawcę nadużyć i zbrodni, które działy się w bezpiece. Zgodna też była z bolszewickim czy stalinowskim widzeniem świata przez pryzmat zdrady i spisku.
Myślę, że polska delegacja do Chin, a przynajmniej jej kierownictwo, musiała sporo czasu poświęcić na narady nad znalezieniem wyjścia z sytuacji, ale nie znalazłem żadnych informacji na ten temat. Pobyt w Chinach był intensywny, odwiedzono m.in. Nankin, Szanghaj i Mukden. Później delegacja bawiła trzy dni w Ułan Bator, ale chyba znaleziono czas, aby podumać nad kłopotem, który tak niespodziewanie się pojawił. Dokumentacja najwyższych władz partyjnych z pierwszych dni po powrocie Bieruta i Bermana do stolicy też jest, niestety, bardzo skąpa. Z zachowanych protokołów wynika, iż 13 października, na pierwszym posiedzeniu Biura Politycznego wysłuchano tylko sprawozdania z podróży. Pewien jednak jestem, że musieli wówczas, choćby krótko, rozmawiać na temat Światły, choć posiedzenie odbyło się niemal tuż po przylocie na Okęcie i uroczystym powitaniu, w trakcie którego Bierut wygłosił przemówienie. Dwa dni później na posiedzeniu Sekretariatu KC, po wstępnym omówieniu problemu, postanowiono poświęcić mu najbliższe posiedzenie Biura Politycznego. Niewątpliwie odbywały się liczne narady i dyskusje w wąskim, nieformalnym kręgu najbliższego otoczenia Bieruta i z udziałem niektórych osób z kierownictwa resortu (zapewne Radkiewicza). Najpewniej dostarczano do tego grona pierwsze raporty i opracowania sporządzane w MBP. Niewątpliwie po gmachu KC krążyły niezliczone plotki i pogłoski o tym, co się wydarzyło i co może się jeszcze wydarzyć.
Porządek dzienny kolejnego posiedzenia Biura Politycznego, które odbyło się 19 października, przewidywał tylko jeden punkt: „Rozpatrzenie całokształtu pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i wnioski organizacyjne”. Na zebranie zaproszono — a raczej wezwano na dywanik — wszystkich czterech wiceministrów, Radkiewicz zaś był obecny z urzędu, jako członek Biura. Z protokołu można wnosić, że niektóre decyzje były już uprzednio omówione i przygotowane, ale wciąż miały charakter cząstkowy. Po wysłuchaniu daleko posuniętej samokrytyki złożonej przez Romkowskiego, postanowiono odwołać go ze stanowiska i w ogóle z pracy w bezpiece. Zalecono wprowadzenie do kolegium ministerstwa dwóch dyrektorów departamentów, gdyż do tej pory kolegium składało się z ministra i jego zastępców, a w praktyce zbierało się nieregularnie i to dopiero od jesieni 1953 r. Powołano też komisję (pod przewodnictwem Franciszka Jóźwiaka) „do rozpatrzenia spraw ttow. Różańskiego i Fejgina” oraz polecono Radkiewiczowi przygotowanie w ciągu 2-3 tygodni projektu reorganizacji MBP przez utworzenie odrębnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Prawdopodobnie podczas tego samego posiedzenia zadecydowano o ogłoszeniu oficjalnego komunikatu o „zdradzie Światły” i wyznaczono datę jego ukazania się (25 października).
Przed następnym zebraniem Biura Politycznego, na którym szerzej omawiano sprawy bezpieki, Bierut telefonicznie konsultował planowane zmiany z sowieckim premierem Gieorgijem Malenkowem. Być może w wyniku tej konwersacji i innych debat, które odbywały się zapewne z udziałem nowego „głównego doradcy” sowieckiego, płk Jewdokimienki, postanowiono pójść o krok dalej niż poprzednio zamierzano. Zarówno sam komunikat z 25 października, jak i przebieg przeprowadzonej tego samego dnia narady „aktywu centralnego” — czyli około 200 osób zajmujących kluczowe stanowiska w aparacie partyjnym, państwowym, prokuraturze, organizacjach społecznych, wojsku i bezpiece — koncentrowały się na osobie Światły, jako tym, który świadomie i w interesie wrogów prowadził „krecią robotę” i sprowadził cały aparat bezpieczeństwa na złe drogi. Pozostali byli winni raczej tylko niedopilnowania i nadmiernego zaufania do niego. Następne zebranie Biura odbyło się 4 listopada. Przyjęto wówczas projekt reorganizacji przedstawiony przez Radkiewicza i powołano kolejną komisję (pod przewodnictwem premiera Cyrankiewicza) „dla przygotowania Uchwały Rządu” powołującej MSW oraz odrębny Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego przy Radzie Ministrów. Zapewne na tym posiedzeniu zapadła lub została podana do wiadomości gremium decyzja o aresztowaniu Różańskiego, co nastąpiło dzień później. Ostateczne decyzje podjęto jednak dopiero podczas posiedzenia w dniach 24-25 listopada, poświęconego nie tylko sprawom bezpieki, ale także przygotowaniu kolejnej narady „aktywu centralnego”, na której Bierut — w imieniu Biura Politycznego — miał przeprowadzić samokrytykę, ogłosić wprowadzenie zasady „kolegialnego kierownictwa” w partii oraz przedstawić zmiany w aparacie bezpieczeństwa. Biuro Polityczne przyjęło projekty aktów urzędowych w sprawie utworzenia dwóch nowych resortów i wyznaczyło obsadę kierowniczych stanowisk w MSW (ministrem został Władysław Wicha) oraz skład Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego, który miał działać na zasadzie kolegialnej: przewodniczącym został Władysław Dworakowski, I zastępcą Antoni Alster, zastępcami Jan Ptasiński i Witold Sienkiewicz, a sekretarzem Zbigniew Paszkowski. Min. Radkiewicz został przesunięty na trzeciorzędne stanowisko ministra Państwowych Gospodarstw Rolnych, z KC postanowiono wykluczyć Romkowskiego, a z partii — Fejgina. Przedłużono też mandat „komisji Jóźwiaka”.
Pozostawały do rozwiązania sprawy techniczne (m.in. podział budynków, kolumny samochodowej czy majątku) i formalne, ale przede wszystkim skomplikowany politycznie i psychologicznie problem więźniów X Departamentu. W tej sprawie o decyzje było najtrudniej, większość „bierutowskiego” kierownictwa była zbyt przywiązana do poprzednich koncepcji, w tym do planu przeprowadzenia wielkiego procesu (co najmniej Spychalskiego), aby móc wycofać się na całej linii. Dopiero pod wrażeniem narady „aktywu centralnego” PZPR, która odbyła się 29-30 listopada, kiedy to padły głosy krytyczne nie tylko pod adresem MBP, ale także kierownictwa partii, uznano za konieczne zwolnienie Gomułki. Wypuszczono też Komara i wszystkie osoby uznane za należące do jego „grupy” oraz pozostałych jeszcze więźniów z „grupy Fielda”. Nie oznaczało to jednak zakończenia sprawy, gdyż w więzieniu nadal siedzieli zarówno Spychalski, jak i pierwsze ofiary „aparatu Romkowskiego”, w tym Jaroszewicz i Lechowicz. Pozostały też setki innych aresztowanych — a nawet już skazanych — w związku ze „sprawą Spychalskiego”, wśród których większość stanowili oficerowie AK i urzędnicy Polskiego Państwa Podziemnego. Nie mówiąc o dziesiątkach tysięcy innych więźniów. Niemniej jedna z osób zwalnianych wówczas z więzienia na Rakowieckiej stwierdziła z satysfakcją, że „na jej miejsce” przyszedł Różański.
Pod tym względem „efekt Światły” był raczej skromny, gdyż wolność odzyskała tylko część uwięzionych komunistów. Dobre jednak było i to, tym bardziej, że już wcześniej zaczął się powolny proces poprawy warunków w więzieniach (np. dostarczanie prasy), a niektórych skazanych — np. większość działaczy PSL — zwalniano „dla podratowania zdrowia” na dłuższe, nawet wielomiesięczne, przepustki. Pewnym ewenementem było wypuszczenie więźnia „Spaceru”, Stanisława Mierzeńskiego, co było wynikiem żądania Hermanna Fielda, jego towarzysza z celi. Podczas jednej z konferencji prasowych Światło podał dokładną lokalizację miejsca internowania prymasa Wyszyńskiego i dla uniknięcia pielgrzymek lub innego rodzaju niepożądanych zbiegowisk, trzeba było je zmienić, a więc bezpośrednim skutkiem ujawnienia się Światły była poprawa warunków internowania głowy polskiego Kościoła: 6 października 1954 r. ksiądz prymas — czyli obiekt o kryptonimie „123” — został przeniesiony z zimnego, niewygodnego klasztoru w Stoczku Warmińskim, położonym w wilgotnym, a nawet — jak wspominał przydzielony przez bezpiekę do „obsługi” prymasa, ks. Stanisław Skorodecki — wręcz malarycznym klimacie. Nowym miejscem uwięzienia był klasztor w Prudniku Śląskim, leżący na terenie wojskowym, a więc z punktu widzenia nadzoru nad prymasem było to miejsce bezpieczne, zaś „warunki mieszkaniowe były bez porównania lepsze” niż poprzednio.
Tak więc w ciągu dwóch miesięcy od pierwszego wystąpienia Światły przeprowadzono poważną reorganizację struktury i „czystkę” wśród najwyższych władz bezpieki. Być może rozważana była koncepcja, aby podpułkownika uczynić kozłem ofiarnym, za czym na pewno opowiadaliby się, ratując własną skórę, Romkowski, Mietkowski czy Radkiewicz. Trudno wykluczyć, iż przenosząc tak szybko Fielda ze „Spaceru” do eleganckiej willi koło Otwocka, nie rozważano możliwości użycia go jako narzędzia do oskarżenia Światły. Można by wówczas uczynić podpułkownika jedynym odpowiedzialnym za „błędy i wypaczenia”, jak zaczęto — na wzór sowiecki — określać zbrodnie stanowiące w rzeczywistości nieodrodną część systemu. Sformułowania użyte w projekcie komunikatu ułożonym 29 września też zdawały się wskazywać na podobny zamysł. Było to możliwe tym bardziej, że sam Field w rozmowach, które toczył z „mówiącą biegle po niemiecku” Brystygierową, domagał się ukarania odpowiedzialnych, a jedynym winowajcą, którego wskazywał imiennie był właśnie Światło (nazywał go „Papierosem”, a nazwisko ciemiężyciela poznał dopiero z okazanego mu wycinka „The New York Times” z relacją z konferencji prasowej Światły). Jeśli taki pomysł był rzeczywiście rozpatrywany, zapewne uznano, że byłoby to odczytane jako oczywisty wybieg i próba ucieczki przed jakąkolwiek odpowiedzialnością. Ponadto Światły nie można było ani wsadzić do więzienia, ani zwolnić ze stanowiska, gdyż swoim czynem sam się zdymisjonował z pracy w aparacie bezpieczeństwa i sam się wyrzucił z partii komunistycznej.
Ujawnienie, że Światło był zbiegiem, a więc z pewnością przekazał Amerykanom setki informacji personalnych i operacyjnych oraz fakt, że zaczął bezpardonowo atakować swoich niedawnych kolegów, opisując zarówno zbrodnicze metody, jakimi się posługiwali, jak i pospolite malwersacje, których się dopuszczali, czy wystawny tryb życia, jaki prowadzili, spowodowały poważne perturbacje w pracy aparatu bezpieczeństwa. Już sama reorganizacja i przesunięcia personalne na najwyższych stanowiskach wywołały zamieszanie, które obniżało możliwości operacyjne. Z dokumentów relacjonujących spotkania funkcjonariuszy z ich tajnymi współpracownikami na terenie całej Polski wynika, że ci ostatni dosyć często wyrażali niepokój o możliwość zdekonspirowania ich przez jakiegoś kolejnego zbiega, a nawet — pod tym pretekstem — odmawiali dalszej współpracy. Wielokrotnie wystąpiła krępująca dla ubeków sytuacja, gdy po raz pierwszy o wydarzeniu z 28 września dowiadywali się od swoich TW, co niewątpliwie obniżało ich autorytet, który jest przecież jedną z podstaw „trzymania na smyczy” agenta. W całym resorcie, a zwłaszcza w centrali, zapanowała atmosfera podniecenia i niepewności. Aczkolwiek — jak pisano w raporcie omawiającym „nastroje w Ministerstwie”, który sporządzono w resortowym komitecie PZPR — „wyczuwa się atmosferę zdrowego, partyjnego potępienia prowokatora”, pracownicy b. X Departamentu „często zbierają się razem podczas pracy i, dyskutując tę sprawę, podają niektóre brednie podawane prawdopodobnie przez wrogie szczekaczki”. Takie np. jak wypowiedź Światły, iż w departamencie „60% są [stanowią] ludzie jego pokroju, którzy wyczekują okazji do ucieczki, pozostali zaś to pracownicy otumanieni i chwiejni”. Słuchanie zachodnich rozgłośni stało się niemal powszechne wśród ubeków z Centrali. Zgodnie z pewnym donosem jeden z dyrektorów departamentu, tuż po powrocie do swojego gabinetu z odprawy u ministra w sprawie zbiega, „nastawił [radio] na BBC” i zrezygnował z słuchania tylko „na skutek trzasków w odbiorniku”. Wedle wspomnianego raportu ci, którzy nie znali Światły, potępiali go wprawdzie, ale „wyczuwa się w ich wypowiedziach jak gdyby pewną obojętność, [mówią] że to nie ich sprawa, lecz kierownictwa”. Tu i ówdzie wśród pracowników resortu pojawiały się wypowiedzi antysemickie („Żydzi to ludzie interesu i często zdradzają” — mówił pewien kursant z Centrum Wyszkolenia MBP w Legionowie). Ośmielali się także ci, którzy mieli stosunek krytyczny do przełożonych. Języki rozwiązały się jeszcze bardziej, gdy rozeszła się wiadomość o planowanym pozbawieniu stanowisk ministrów i o aresztowaniu Różańskiego. Niektóre zebrania ubeckich POP, jak wynika z ich protokołów, zaczęły się przekształcać w wiece, podczas których nie szczędzono przełożonym słów krytyki, choć z reguły kierowano je przeciwko tym, którzy już zostali potępieni przez szefostwo lub osobom uważanym za ich „popleczników”. Toteż uczestnicy zebrań najczęściej mówili o nadużyciach popełnianych przez Światłę czy Różańskiego lub o błędach Fejgina czy Romkowskiego, ale na ogół nie wypowiadali się na temat swoich aktualnych zwierzchników.
Kierownictwo resortu od razu zresztą podjęło próby wspomożenia funkcjonariuszy w zamortyzowaniu wstrząsu wywołanego tym, co stało się 28 września. Już 29 września odbyła się odprawa szefów WUBP, a 1 października wytyczne i informacje zaczęto „przenosić w teren”: we wszystkich WUBP odbyły się odprawy dla naczelników wydziałów, sekretarzy POR szefów PUBP, ich zastępców oraz sekretarzy POP przy urzędach powiatowych. Dzień później „przeniesiono sprawę” na zebrania kierowników sekcji (w wydziałach WUBP) oraz sekretarzy OOP, a ci z kolei „przenosili” ją do szeregowych pracowników czy to na zwołanych ad hoc zebraniach partyjnych, czy na zebraniach pracowniczych (co w gruncie rzeczy na jedno wychodziło). Jak wynika z różnych sprawozdań napływających do Warszawy „towarzysze w Aparacie wiadomość przyjęli z pełnym oburzeniem”. Z Wrocławia np. meldowano: „Wiadomość ta wpłynęła na aktyw kierowniczy (...) trochę „przygniatająco”, w związku z czym zaszła wszędzie konieczność pokazywać, że rzeczywiście niedobrze jest, że do tego mogło dojść, ale że jednocześnie nie można tej sprawy traktować na jakąś miarę międzynarodową, jak to próbują rozdmuchać kapitaliści. Zaszła wszędzie konieczność pokazania szeregu osiągnięć obozu pokoju.”.
Zwłaszcza ta ostatnia informacja musiała napawać niepokojem kierownictwo resortu, gdyż dowodziła niskiego poziomu uświadomienia ideowego, mimo trwającej od lat intensywnej indoktrynacji. Na pewno sensacja o zdradzie Światły zbulwersowała ogół funkcjonariuszy i siłą rzeczy wpływała destrukcyjnie — a co najmniej dysfunkcjonalnie — na cały aparat i jego bieżące działania. Jakkolwiek z dokumentów i publikacji to nie wynika, wydaje się jednak, że uroczyście obchodzony Dzień Milicjanta — w mniej publiczny sposób świętowany także przez bezpiekę — który przypadał na 7 października, przebiegał w minorowym nastroju. Stosowną liczbę medali i odznaczeń zapewne jednak wręczono, a i na premie chyba nie zabrakło grosiwa. Tym bardziej, że była to okrągłą, dziesiąta rocznica.
W odróżnieniu od kierownictwa PZPR, którego reakcje zostały spowolnione przez nieobecność w kraju dwóch najważniejszych osobistości, szefostwo MBP podjęło energiczne i szybkie działania. Już 29 września minister powołał specjalną komisję, której celem było „zbadanie okoliczności towarzyszących zdradzie i ucieczce Światły J.” oraz podjęcie działań dla „zabezpieczenia aparatu bezpieczeństwa publicznego i innych ogniw aparatu państwowego przed następstwami prowokacyjnej jego działalności”. W skład komisji weszła trójka funkcjonariuszy, którzy byli członkami komisji z grudnia 1953 r. (Tracz, Kratko i Leśniewski), a ponadto wicedyrektor VII Departamentu Józef Czaplicki i dyrektorka III Departamentu Brystygierowa, która została przewodniczącą tego zespołu. Komisja została zobowiązana do informowania ministra „na bieżąco co dzień” i do składania raz na trzy dni pisemnego raportu. Pierwszy raport, złożony zgodnie z wymogiem 2 października, był jednak spisem zadań, które stały przed komisją, a nie sprawozdaniem z podjętych już działań. W raporcie tym wyrażono się krytycznie o pasywnej postawie kierownictwa od czasu zniknięcia wicedyrektora i niewykonaniu proponowanych wówczas działań. Komisja stwierdzała jednoznacznie, że „podstawowe czynności ochronne wobec niebezpieczeństwa dywersyjnej działalności Światła [sic] nie zostały przedsięwzięte”. Za główne zadania uznano np. dokonanie zmian w obsadzie i rozmieszczeniu niektórych ogniw MBP, ochronę osób zajmujących ważne stanowiska w życiu politycznym i gospodarczym, które mogłyby stać się przedmiotem szantażu „ze strony wroga”. To samo miało dotyczyć agentury znanej podpułkownikowi. Zakładano także „pogłębienie badania” przeszłości Światły i stwierdzenie, czy „nie zostawił wtyczki”. Planowano „zorganizować aktywne rozpracowanie krewnych i przyjaciół Światła [sic] za granicą” oraz „opracować przedsięwzięcia celem unieszkodliwienia dywersyjnej działalności Światło [sic] za granicą”, czym miał się zająć VII Departament. Komisja miała dosyć rozległe uprawnienia, m.in. kontroli spraw agenturalnych b. X Departamentu, angażowania do pomocy „pracowników wyspecjalizowanych w danych dziedzinach” oraz prawo do „odbierania wyjaśnień” od funkcjonariuszy, w tym przesłuchiwania Fejgina.
Parę dni później przedstawiono projekty pierwszych posunięć: zmianę zasad oznaczania poszczególnych pionów (departamenty operacyjne miały mieć oznaczenia literowe, zaś piony kadrowo-polityczne i zaplecza logistycznego numery rzymskie), wymianę całego składu osobowego ochrony osobistej „towarzyszy z kierownictwa” PZPR i zmianę ich „miejsc odpoczynkowych”, zmianę lokalizacji Szkoły Wydziału „A” (czyli inwigilacji) oraz lokali konspiracyjnych tego pionu, odwołanie z zagranicy oraz wymianę przebywających w kraju pracowników operacyjnych wywiadu znanych Światle, a nawet przeniesienie VII Departamentu do innych pomieszczeń. Jak się wydaje, części tych zaleceń nie zrealizowano (np. zmiana oznaczania departamentów), co do wykonania niektórych nie znalazłem żadnych jednoznacznych dokumentów (np. zmiany w ochronie VIP-ów). Niemniej zarówno komisja, jak i poszczególne agendy MBP wykonały sporą pracę, co także zapewne wpływało na zakłócenia w bieżącej działalności operacyjnej. Np. VII Departament, nie licząc tych funkcjonariuszy z centrali, których Światło znał, a których przeniesiono do innych pionów, odwołał z placówek zagranicznych osiem osób. Przynajmniej w paru przypadkach wiązało się to z koniecznością podjęcia kłopotliwych czynności, niektórzy z wracających pracowali „pod przykryciem” (np. w biurze PAP w Nowym Jorku) i należało ich powrót uzgodnić z oficjalnymi pracodawcami. W jednym przypadku zdecydowano się nawet na „przywiezienie do kraju, przy pomocy Przyjaciół” (tj. Sowietów) pewnego agenta z Austrii. Wywiad zaczął także przygotowywać „plan przedsięwzięć w celu operacyjnego dotarcia” do Światły, któremu nadano kryptonim brzmiący dosyć bojowo — „Kogut”. Jeden z funkcjonariuszy (niejaki ppor. Mikołajewski) zgłosił się do swego przełożonego, „wyrażając chęć operacyjnego przygotowania go w celu dotarcia do «Koguta» i zrobienia z nim «mokrej roboty»”. O ile wiem, z oferty tej nie skorzystano, być może obawiając się, że wolontariusz ów po prostu sam kombinuje jak uciec. Jest to pewien paradoks, a może nawet chichot historii, że jeszcze przez tydzień od pierwszej konferencji prasowej zdrajcy figurował on wciąż w rejestrach MBP jako wicedyrektor nieistniejącego już departamentu. Rozkaz usuwający go — z dniem 30 września — ze służby został wydany przez ministra dopiero 5 października.
Tymczasem departament za departamentem i WUBP za WUBP robiły analizy mające na celu ustalenie sieci agenturalnej, lokali kontaktowych i konspiracyjnych, rozpracowań, które w całości lub częściowo były znane Światłe, dokumentów, które przekazywano do X Departamentu, funkcjonariuszy, którzy pozostawali z nim w lepszych stosunkach. Kilkudziesięciu funkcjonariuszy złożyło komisji raporty lub oświadczenia na temat Światły, raz jeszcze podobne oświadczenia składali jego znajomi sprzed wojny i członkowie rodziny. Wiele uwagi poświęcono zbadaniu przedwojennej przeszłości zdrajcy, w czym stałym konsultantem był Piasecki, szczerze go nienawidzący. Na marginesie głównego zadania dwoje członków Komisji, którzy odgrywali w niej najważniejsze role — Brystygierowa i Czaplicki — przekazało na ręce Mazura i Jóźwiaka opinie nt. Różańskiego, Fejgina i Romkowskiego. Być może miały to być tylko „podkładki” dla decyzji podjętych już przez Bieruta, ale niewykluczone, że w ten sposób zwracano uwagę na konieczność zajęcia się przez instancje partyjne tymi właśnie ubekami. Pierwsza wersja raportu była przygotowana 13 października, czyli w dniu powrotu Bieruta do kraju, ale obszerny, liczący prawie 19 stron tekst ostateczny podpisany został dopiero 4 listopada, a więc ponad miesiąc od powołania komisji.
Pierwszą część poświęcono sylwetce Światły przed podjęciem pracy w bezpiece, przy czym stwierdzono brak „konkretnych danych” mogących dotyczyć jego związków z policją polityczną II RP, których usilnie poszukiwano. Następna część obejmowała okres działalności w resorcie, przy czym wyraźnie akcentowano negatywne cechy i zachowania Światły. Zarzucano mu bicie więźniów, aresztowania bez uzasadnionych powodów, stwarzanie niezwykle trudnych warunków dla więzionych w Miedzeszynie. Raport rysował obraz bezwzględnego oprawcy tęskniącego do tych metod śledztwa, które stosowano zanim partia nie zażądała przestrzegania praworządności, pragnącego powrotu do czasów, w których „zarzucało się aresztowanej suknię i biło w obnażony organ gumą, a gdy pokazywała się krew polewano zimną wodą”. Była to też sylwetka osobnika, który „głosi ciągle i na każdym kroku swe oddanie partii [a] każde posunięcie najbardziej podle — przykrywa koniecznością działania dla dobra partii”. Nawet charakterystyczne dla niego „wyjątkowe bałaganiarstwo” mogło, wedle komisji, być „celowe”. Szczególnie w ostatnim okresie miały cechować Światłę „cynizm, hipokryzja, dwulicowość”, po zwróceniu przez kierownictwo uwagi na naganność dotychczasowych metod śledztwa „momentalnie (...) przewekslowuje się, krzyczy i głosi konieczność obiektywizmu”, podczas gdy „po cichu proponuje cały szereg prowokacji”. Swym zachowaniem „terroryzuje partyjną organizację, hamuje krytykę”, zaś „w wypowiedziach, a nawet [w] czynach uwidacznia się jego głęboki nacjonalizm”. Oczywiście żydowski.
Jeśli chodzi o samą ucieczkę Komisja stwierdziła, iż „wydaje się prawie pewnym, że Światło przygotowuje się [do niej] metodycznie i skrupulatnie”, a jej przebieg „wypracował w szczegółach”, takich np. jak udział Fejgina w przekraczaniu granicy sektorów, co miało „dać [mu] alibi w razie przypadkowego zatrzymania”. Następnie w raporcie przedstawiono „czynności dokonane celem zabezpieczenia agentury i niektórych spraw przed dywersyjną działalnością Światło [sic]”, w tym decyzje co do agentury i lokali konspiracyjnych, oraz zabezpieczenia rozpracowań prowadzonych w kilku departamentach i w dwunastu WUPB. W wyniku dokonanego przeglądu kadr komisja wystąpiła do kierownictwa resortu o zwolnienie z aparatu bezpieczeństwa 5 osób, a wobec 3 innych o przeniesienie do jednostek nieoperacyjnych: „do zwolnienia i przeniesienia wytypowano w pierwszym rzędzie pracowników, którzy byli faworyzowani przez Światło [sic]”. Proponowano też, aby „kontynuować prace nad pełnym wyjaśnieniem przeszłości prowokatora”. Wnioskowano wreszcie o powołanie „kompetentnej komisji z udziałem czynnika partyjnego” do przeanalizowania prowadzonych rozpracowań i zniszczenia dokumentów dotyczących tych, które były wszczęte „bez uzasadnionych podstaw”.
Przy okazji komisja Brystygierowej poddała ostrej krytyce całą działalność X Departamentu i jego wojewódzkich placówek, ale w negatywnym kontekście wymieniano właściwie tylko Fejgina i Światłę. Nie wspomniano, oczywiście, o inicjatorskiej roli Bieruta i Bermana ani o istnieniu przez kilka lat Komisji Biura Politycznego ds. Bezpieczeństwa, która nie tylko dawała sankcje na prowadzenie forsownych śledztw mających na celu znalezienie dowodów tj. wymuszanie zeznań — niezbędnych dla planowanych procesów, ale wręcz wskazywała kandydatów do aresztowania czy rozpracowywania. Z osób należących do kierownictwa resortu ujemnie wyrażano się jedynie o Romkowskim, który był napiętnowany nie tyle za to, co robił, co raczej za poparcie, którego udzielał swemu totumfackiemu i za wytrwałe lansowanie tezy o porwaniu Światły. W krytykach pominięto zarówno samego ministra, jak i pozostałych wiceministrów (Mietkowski, Świetlik, Lewikowski), którzy w pewnych okresach nadzorowali przecież czy to śledztwa, czy X Departament. Nie wspomniano też, rzecz jasna, o istnieniu sowieckich doradców, nie będących przecież biernymi obserwatorami prac operacyjnych i śledczych, aczkolwiek od końca lat 40. sami właściwie nie prowadzili już przesłuchań. Krytyczne sformułowania, które znalazły się w raporcie były więc ukierunkowane personalnie na niewielką grupę wysokich funkcjonariuszy, natomiast nie dotyczyły ścisłego kierownictwa PZPR i nie kwestionowały zasadności innych obszarów działania resortu niż szukanie „wroga wewnętrznego”, co pod względem ilościowym było bardzo małym wycinkiem działalności bezpieki. W zasadzie ani komisja Brystygierowej, ani nikt z kierownictwa MBP — i oczywiście nikt z bierutowskiej elity — nie zadawał sobie pytań o działalność całego resortu, o masowy terror, o dziesiątki tysięcy ludzi siedzących w więzieniach, o tysiące toczących się rozpracowań i śledztw, które prowadziły do następnych aresztowań i wyroków. Tak więc „sprawa Światły”, która zmusiła ekipę Bieruta do przyjrzenia się niektórym aspektom funkcjonowania bezpieki, nie spowodowała jesienią 1954 r. rzeczywiście gruntownej rewizji obecności aparatu bezpieczeństwa w państwie, jego kompetencji i zasięgu oddziaływania. Publiczne rewelacje głoszone przez podpułkownika doprowadziły do zakłóceń w funkcjonowaniu bezpieki, ale przecież nie były w stanie doprowadzić do zmian fundamentalnych. W istocie nawet dalszy ciąg „odwilży”, w tym wydarzenia z 1956 r. — XX Zjazd KPZR, śmierć Bieruta i powrót Gomułki na fotel I Sekretarza — do tak daleko idących zmian nie doprowadziły. Aparat bezpieczeństwa był bowiem zbyt potrzebny dla trzymania w ryzach społeczeństwa, aby móc pozwolić sobie na luksus jego likwidacji lub doprowadzenie do form obowiązujących w demokratycznym państwie. Aż do 1989 r. jego rozmiary i sposoby działania stanowiły widomy znak, że mechanizmy władzy stworzone w latach stalinowskich wciąż są trwałym i niezbędnym składnikiem systemu.
Zastanawiające, iż wśród decyzji, które zostały przez kierownictwo MBP najszybciej podjęte, znalazły się te, które dotyczyły rodziny zbiega. Zapewne można znaleźć dla nich uzasadnienie w trosce o bezpieczeństwo samej bezpieki, gdyż należało liczyć się z tym, że „wrogie wywiady” będą chciały wykorzystać najbliższych Światły do sobie tylko znanych celów i knuć jakieś kolejne prowokacje. Jednak, licząc nawet od stycznia czy lutego 1954 r., miały na to mnóstwo czasu, którego — jak wykazało dochodzenie komisji Brystygierowej — nie wykorzystały. Sądzę przeto, iż głównym motywem tych działań była po prostu zemsta: nie mogąc dopaść zdrajcy, który znajdował się pod szczelną ochroną służb amerykańskich, wyżyto się na jego rodzinie. Zemsta objęła nie tylko żonę i dzieci, ale także siostry i ich rodziny oraz szwagierkę i szwagra z rodziną. Nie posunięto się wprawdzie do tego, aby dorosłych wsadzić do więzienia, a dzieci ulokować w sierocińcach — czasy były już nie te — ale czekały ich trudne i poniżające chwile. Działania podjęte przez MBP polegały na wysiedleniu wszystkich z Warszawy, co wiązało się zarówno z utratą mieszkań, jak i dotychczasowej pracy. Z wrocławskiego WUBP zwolniono nawet siostrę Frydy, pierwszej żony Fleischfarba. Zakres i charakter tych represji ustalono już 29 września.
Żonę Światły wraz z dziećmi i z siostrą, „w godzinach rannych” 1 października, wywieziono do leśniczówki koło Olecka w woj. białostockim, gdzie miała być ich tymczasowa kwatera. Towarzystwo Leokadii było — jak pisano — konieczne „z uwagi na stan zdrowia Justyny, która przeszła chorobę umysłową i obecnie jest w stanie silnego podrażnienia nerwowego”, a więc musiała mieć pomoc choćby dla opieki nad 9-letnią córką i 5-letnim synem. Całej czwórce od razu zmieniono nazwiska, a wkrótce opracowano „legendy” oraz przygotowano stosowne dokumenty, z czym było trochę zachodu, gdyż trzeba było np. sfałszować świadectwa szkolne córki i inne, różnego rodzaju zaświadczenia. Wedle nowych dokumentów Justyna Stankiewicz była rozwódką, jej były mąż nazywał się Jan Wiśniewski, oboje urodzeni byli w Mołodecznie, gdzie też wzięli w 1942 r. ślub. Wygnańcom zapewniono oczywiście „ochronę osobistą”, składającą się z paru funkcjonariuszy, a w mieszkaniu zainstalowano podsłuch. Z raportów wynika, że szczególnie Justyna (nadano jej pseudonim „Lena”) mocno to wszystko przeżywała. Po kilku tygodniach zostali przewiezieni do Sokółki, gdzie obie niewiasty mogły podjąć pracę, a córka wznowić naukę w szkole.
Maria Obozowicz-Maksymkin wraz z mężem zostali wysiedleni do Pińczowa, Róża Obozowicz-Dornfest z mężem i dzieckiem do Biłgoraja, Krystyna Obozowicz-Sztatler wraz z mężem i dziećmi trafiła do Iwonicza-Zdroju. Sztatlerowie Warszawę opuścili dopiero 3 listopada, ponieważ 2 października Krystyna urodziła drugie dziecko. „Rozsiedlenie” Sztatlerów odbyło się jednak lege artis, gdyż stosowna komisja lekarska uznała, iż dzieci — także to miesięczne — są w dobrym zdrowiu i „stałej opieki lekarskiej nie wymagają”. Siostry Izaka Fleischfarba nie musiały zmieniać nazwisk. Do zmiany zmuszono jednak brata Justyny, Włodzimierza Światłę, którego wraz żoną i dwójką dzieci (4 i 7 lat) wysiedlono do Sępólna. Nadano mu nazwisko panieńskie matki: Radzyński. Biorąc pod uwagę raczej chłodne stosunki wewnątrz rodziny, czy fakt, że szwagrowie zupełnie nie utrzymywali kontaktu z uciekinierem, a Maksymkin w ogóle widział go chyba tylko raz, wszystko to było złośliwą szykaną. Właściwie nawet represją.
O powodach wysiedleń powiadomiono szefów odpowiednich WUBP i PUBP, których zobowiązano do udzielenia pomocy w znalezieniu pracy oraz „do agenturalnego zabezpieczenia tak miejsca zamieszkania, jak miejsca pracy”. W mieszkaniach Maksymkinów i Dornfestów zostały zainstalowane podsłuchy. Wszystkim zablokowano korespondencję z zagranicą, a krajowa musiała przechodzić przez ręce funkcjonariuszy, przy czym adres nadawcy był adresem jednej z komórek bezpieki. Obok Justyny i Leokadii (oraz dzieci Światły) najbardziej pieczołowitej „opiece” poddany został chyba Włodzimierz, co być może wynikało po prostu z gorliwości szefa PUBP, który wszczął rozpracowanie pod znaczącym kryptonimem „Prowokator”. Do jego obsługi wytypował trzech TW i jeden „kontakt obywatelski”. Początkowo wszyscy, poza Włodzimierzem Światłą — notabene jedynym bezpartyjnym w rodzinie — który od razu zajął bardzo negatywne stanowisko wobec tego, co go spotkało, przyjęli bieg wydarzeń „w zasadzie spokojnie i jak wynika z ich wypowiedzi ze zrozumieniem”. Wnet jednak zaczęli wyrażać niezadowolenie i odwoływać się: Sztatler wysłał 8 listopada list do Bieruta, a Maksymkinowie przekazali 8 grudnia skargę na ręce Prokuratora Generalnego. W styczniu 1955 r. list do Bieruta napisał Włodzimierz: „Żyję pod innym nazwiskiem posiadając inne doręczone mi dokumenty, nie wiem właściwie kim jestem, z kim mi wolno rozmawiać z dawnych znajomych”. W wyniku tych wystąpień Bierut osobiście zarządził, aby przyznać im — poza Justyną z dziećmi — prawo wyboru miejsca zamieszkania, byle nie była to Warszawa. Jednak nad wszystkimi nadal utrzymywano ścisłą kontrolę, a np. w związku z Targami Poznańskimi w 1955 r. szefowie odpowiednich WUBP otrzymali nawet specjalne instrukcje.

Niewątpliwie w najtrudniejszej sytuacji, zarówno psychicznej, jak i materialnej, znalazły się Justyna z dziećmi i Leokadia, która mimo zachęt ze strony ubeków, pozostała z siostrą. Leokadia właściwie nie miała zawodu. Justyna była chora i nerwowo wykończona. Po roku zostały przeniesione do Kościana w woj. poznańskim, ale formalnie dopiero z dniem 30 października 1956 r. cofnięto wobec nich takie środki represyjne, jak ogólny zakaz korespondencji, nawet z najbliższą rodziną, i zakaz opuszczania miejscowości, w których je lokowano. Podsłuch wyłączono im dopiero 6 listopada 1956 r. Poinformowano je wówczas, że mogą ubiegać się o wyjazd do Izraela, skąd ich matka pisała rozpaczliwe listy do władz, poszukując kontaktu z dziećmi. Zgody na wyjazd jednak nie dostały, nie miały się też gdzie podziać: zrazu zamieszkały u Sztatlerów w Łodzi, później u Radzyńskich w Toruniu. W rezultacie, jak pisała Leokadia w skardze do MSW dzieci 5-krotnie zmieniały szkołę. Dopiero w marcu 1957 r. cała rodzina została „zrehabilitowana” i wszyscy otrzymali zgodę na powrót do Warszawy, a ci którym zmieniono nazwiska mogli powrócić do poprzednich (z czego, o ile wiem, żadne nie skorzystało). Justyna z dziećmi nie wróciła, oczywiście, do mieszkania przy alei Przyjaciół. Pracowała w Wielobranżowej Spółdzielni Pracy „Odrodzenie” związanej z Towarzystwem Społeczno-Kulturalnym Żydów, dzieci podjęły naukę, a córka z czasem rozpoczęła studia. W sposób mniej lub bardziej dyskretny SB czuwało nad cała rodziną, kontrolowana była korespondencja, przeprowadzono „wywiady lokalne” wśród sąsiadów i znajomych z pracy, ale, o ile wiem, aż do 1968 r. nie podjęto formalnych rozpracowań z użyciem agentury. Nikomu z rodziny nie wydano zgody na emigrację ani, rzecz jasna, w ogóle na wyjazd na Zachód, żadne też nie odzyskało pozycji zawodowej sprzed października 1954 r. Wszyscy wyjechali dopiero w wyniku fali antysemickiej z 1968 r., choć co najmniej część rodziny — w tym żona, jej siostra i brat — podejmowała wcześniej próby emigracji do Izraela. Starsza pani Światło, która wyemigrowała w 1950 r., zwracała się nawet wprost do Gomułki o zezwolenie na wyjazd córki z dziećmi. Ten jednak zadekretował list sucho „a/a”. Światło nie miał informacji o losie najbliższych i całej rodziny pozostawionej w kraju, nie wiedział kogo i w jakim zakresie objęły szykany. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, jak poważnie ich naraził swoją ucieczką. Z książki Błażyńskiego można wnosić, iż nie wyrażał o nich specjalnej troski, choć znając swoich towarzyszy z bezpieki, których tak bezpardonowo atakował, i bezwzględność Bieruta, musiał liczyć się z tym, że zostawił rodzinę w rękach złych ludzi i w trybach morderczej machiny. W rezultacie kilkanaście osób, Bogu ducha winnych, można właściwie uznać za kolejne ofiary Józefa Światły. Myślę jednak, że w tym przypadku winowajcą był nie tylko system jako taki, ale przede wszystkim ci, którzy mieli w nim „moce decyzyjne”: wzięli oni odwet za zdradę towarzysza, tak zasłużonego we wspólnych bojach toczonych przez bezpiekę przeciwko narodowi.


Za kulisami
bezpieki
i partii

Późnym wieczorem 28 września sensacyjne wieści z Waszyngtonu zaczęły krążyć po Polsce. W notatkach funkcjonariuszy ze spotkań z TW informacje o wystąpieniach Światły pojawiają się od następnego dnia i pochodzą z najróżniejszych środowisk społecznych: górnik, urzędnik, „przedwojenny major”, „gospodarz 7-hektarowy”, b. kapitan policji, „pracownik odcinka drogowego PKP”, „przedwojenny właściciel sklepu”, ksiądz, adwokat, kustosz w bibliotece uniwersyteckiej. W gromadzie Braszowice (pow. Ząbkowice) sekretarz miejscowej komórki PZPR „zaprosił do swojego mieszkania informatora PUBP, nastawił przy nim radio i wspólnie wysłuchali wystąpienia Światło”. W pewnej miejscowości na Mazowszu przez lokalny radiowęzeł transmitowano półgodzinną audycję Głosu Ameryki z wypowiedziami zbiega, o czym słuchający chłopi natychmiast powiadomili bezpiekę. Ponieważ informacje o tym, co powiedział Światło rozchodziły się z reguły na zasadzie „głuchego telefonu”, mnóstwo było w nich przekręceń i domniemań. Opowiadano, że uciekł minister, „prawa ręka” ministra, zastępca ministra, członek KC, że uciekły dwie osoby („szyszki z UB”). Przekręcano nazwisko zbiega (np. Świetlik) lub zmieniano je na brzmiące jak żydowskie („Lichtag”). Ktoś opowiadał, że Światło mówił, iż osobiście zamordował Gomułkę, Spychalskiego „i innych”. Ktoś uważał, że ucieczka jest zapowiedzią, iż „wybuchnie wojna”, inny zaś, że świadczy o tym, iż „kończy się panowanie” komunistów. Już 6 października jeden ze słuchających RWE zapowiadał, że nastąpią „zmiany personalne” w MBP. Pojawiła się i taka informacja, że Światło na polecenie Bieruta „aresztował przemysłowców amerykańskich”, co zapewne było reminiscencją opowiadania o aresztowaniu Fielda. Przepowiadano, że „nasi go tam dostaną”. Często pojawiało się przekonanie, że zbieg wywiózł mnóstwo dokumentów kompromitujących „ważne figury”. Oceny samego wydarzenia były bardzo różne, od zadowolenia, że ktoś wreszcie mówi prawdę, po oskarżanie Światły: „to [jest] bandyta a nie Polak”, nikt inny nie mógłby „w ten sposób postąpić i skompromitować władze polskie”.
Nie sposób ocenić zasięgu odbioru audycji. Badania nad audytorium radiowym w Polsce rozpoczęto w 1959 r., a samo RWE bardziej systematyczne badania rozpoczęło jeszcze później. W 1954 r. w Polsce zarejestrowanych było około 2,7 mln radioodbiorników, ale dużą część stanowiły odbiorniki przewodowe, zwane powszechnie „kołchoźnikami”, które nadawały tylko audycje transmitowane przez radiowęzły. Zwykłe odbiorniki często nie miały z kolei fal krótkich (na których głównie nadawało Radia Wolna Europa), gdyż w 1953 r. rząd przyjął uchwałę o ograniczaniu tego zakresu częstotliwości w nowo produkowanych odbiornikach. Ponadto, prawie cały obszar Polski był objęty zagłuszaniem, a — co nie mniej ważne — za zbiorowe słuchanie „wrogich rozgłośni” lub „rozsiewanie nieprawdziwych informacji” stamtąd zaczerpniętych, groziło więzienie. Jak w monografii „Monachijska menażeria”, walka z Radiem Wolna Europa 1950-1989 pisze Paweł Machcewicz, większość wyroków wynosiła powyżej 12 miesięcy. Nie udało mi się jednak stwierdzić, czy ktoś został skazany akurat za słuchanie audycji Światły. Tak więc choć słuchaczy było zapewne nie tak wielu, można przyjąć, iż wiedza o tym, że, jakaś szyszka z bezpieki” nawiała i opowiada wszystko, co wie, była szeroko rozpowszechniona.
W prasie panowała cisza. Być może niektóre informacje o zdemaskowanych czy „nawróconych” szpiegach amerykańskich lub zachodnioniemieckich, które ukazywały się po 28 września, były fragmentem jakichś przygotowań „kontrpropagandowych”, ale zapewne wrażenie takie jest mylne: ówczesna prasa zawsze pełna była przejawów szpiegomanii. Bardziej prawdopodobne jest, iż pierwszym tekstem opublikowanym w związku z rewelacjami Światły był atakujący Radio Wolna Europa artykuł Jerzego Rawicza „Na gorącym uczynku” („Trybuna Ludu” z 9 października), a na pewno ogłoszony w tymże dzienniku z 22 października artykuł tegoż autora „« Wolna Europa» — od strony kulis”, którego kolejne części ukazały się 27 października i 1 listopada. W artykułach tych nie ma jednak żadnych bezpośrednich odniesień do Światły. W rezultacie w ciągu ostatnich trzech miesięcy 1954 r. sprawa uciekiniera stała się tematem zaledwie trzech publikacji w centralnym organie PZPR: 25 października ukazał się, wspominany już, komunikat Polskiej Agencji Prasowej (był to zarazem tytuł tekstu), następnego dnia na pierwszej stronie pojawił się niepodpisany, a więc wyrażający stanowisko redakcji, czyli de facto kierownictwa PZPR, artykuł wstępny pt. „Wzmagajmy czujność i więź z masami”, który w istocie powtarzał główne tezy komunikatu, 31 października zaś obszerny (także niepodpisany) artykuł pt. „Dwa światy — dwie moralności”, w którym ponownie rozwijano znane już tezy. Przeciwstawienie zawarte w jego tytule dotyczyło, jak łatwo się domyślić, z jednej strony „moralności gnijącego kapitalizmu”, której uosobieniem są podstępne działania prowokatora, a z drugiej — „naszej moralności (...) będącej wyrazem najgłębszych dążeń i najgłębiej pojętych interesów ludu pracującego”. Jednak w ogłoszonym 9 grudnia komentarzu „Trybuny Ludu” o reorganizacji aparatu bezpieczeństwa uzasadniano ją tylko „potrzebą usprawnienia pracy” i „podniesienia na wyższy poziom działalności”. Ani słowem nie wspomniano o zdrajcy, którego pojawienie się wymusiło na władzy dokonanie tych zmian. Im mniej Światły — tym lepiej. Zdarzyła się jednak nawet „Trybunie Ludu” drobna wpadka: na pierwszej stronie numeru z 9 października, a więc kiedy w kraju huczało już o rewelacjach z Waszyngtonu, ukazała się — ilustrowana zdjęciem — informacja z Ostrowca Wielkopolskiego o zainstalowaniu tam nowoczesnego urządzenia w dyspozytorni PKP zatytułowana „Gdy w centrali selektorskiej zabłysło światło”. Ciekawe, czy wypomniano komuś ten niewątpliwy błąd redakcyjny? Przed kierownictwem PZPR stanął, nie po raz pierwszy i nie ostatni, dylemat: polemizować czy przemilczeć? W tym przypadku przyjęto taktykę przemilczania, choć, rzecz jasna, nie obyło się bez wyjątków, np. w styczniu 1955 r. „Życie Warszawy” dwukrotnie pisało o dyskusjach wśród młodzieży na temat „zdrady Światły”. Teksty te były zapewne związane z uchwałą posiedzenia plenarnego KC PZPR, w której potępiono „łamanie praworządności ludowej”.
Decyzja podjęta w Pekinie przez Bieruta i Bermana, aby nie wszczynać pospiesznie akcji propagandowej, nie była pozbawiona sensu. Na przełomie września i października nie wiedziano przecież, jakie są plany Waszyngtonu (a zatem także Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki) w sprawie wykorzystywania Światły. Gdyby rzecz zakończyła się na dwóch-trzech konferencjach prasowych czy paru wywiadach — jak to się działo najczęściej z innymi uciekinierami nie byłoby potrzeby wykonywania jakichś gwałtownych ruchów i możnaby ograniczyć się do paru roszad personalnych (np. usunięcia Romkowskiego, bo Różański i Fejgin już byli poza resortem), czy do wskazania na konieczność przestrzegania zasady o służebnej roli bezpieki wobec PZPR i „ludowej praworządności”. Z perspektywy członków kierownictwa, którzy pozostali w Warszawie, wyglądało to trochę inaczej; lepiej zdawali sobie oni sprawę z istniejącego już poruszenia, zarówno w bezpiece, w aparacie partyjnym, jak i w znacznej części społeczeństwa. W pewnym momencie mogło się wydawać, że to Bierut ma — jak zawsze — rację: od 3 października Radio Wolna Europa przestało nadawać audycje z udziałem Światły, a ograniczało się do relacjonowania głosów prasy światowej, zresztą coraz rzadszych. Także Głos Ameryki rzadziej nadawał tego rodzaju programy.
Działo się tak, ponieważ to, co przeszło do podręczników historii i jest nieustannie cytowane w różnych opracowaniach, czyli cykl audycji „Za kulisami bezpieki i partii”, jeszcze nie powstało. Nawet wcale nie było pewne, czy powstanie, zarówno bowiem z uwagi na interesy CIA, jak i rozbieżności między polskimi dziennikarzami RWE, sprawa okazała się dosyć skomplikowana. Jak wynika z chronologii wydarzeń, odtworzonej pracowicie przez A. Ross Johnsona, wprawdzie już latem 1954 r. kierownictwo RWE miało jakieś nieformalne informacje o istnieniu „wysokiego rangą” uciekiniera z Polski, ale dopiero w drugiej połowie sierpnia zaczęło zastanawiać się nad wykorzystaniem go, a materiały z CIA otrzymało jeszcze później. Wieczorem 17 września Jan Nowak-Jeziorański, szef Sekcji Polskiej RWE w Monachium (oficjalna nazwa brzmiała wówczas Głos Wolnej Polski), otrzymał — prawdopodobnie przez przypadek, a na pewno przedwcześnie — przesyłkę z Nowego Jorku zawierającą taśmę magnetofonową. Poszedł z nią do studia i odsłuchał w towarzystwie dyżurnego reżysera Jana Jasiewicza i dziennikarza Zbigniewa Błażyńskiego, obecnego w gmachu mimo późnej pory: „Oniemieliśmy z wrażenia — pisał we wspomnieniach — gdy z głośnika popłynęły pierwsze słowa: «Mówi wysoki urzędnik polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego»”. Choć wypowiadający je nie przedstawił się, z wypowiedzi wynikało w sposób oczywisty, że jest to osoba, która dużo wie o reżimie i jego ludziach. Następnego dnia rano Nowak-Jeziorański dostał jednak dwie depesze z nowojorskiej centrali RWE, w których zakazywano mu, aż do chwili otrzymania instrukcji, robienia jakiegokolwiek użytku ze „specjalnej taśmy”, która do niego dotarła i nakazywano traktowanie jej jako „całkowicie poufnej”. Jednocześnie dyrektor rozgłośni monachijskiej, Richard Condon, na wszelki wypadek zabrał taśmę.
Treść jej już jednak znało kilka niewtajemniczonych dotąd osób, a Nowakowi-Jeziorańskiemu podano nawet nazwisko owego „wysokiego [rangą, bo nie wzrostem] urzędnika”. 21 września po wstępnych rozmowach z kilkoma osobami z zespołu Jan Nowak-Jeziorański napisał obszerne memorandum do Paula Henze, który był jednym z oficerów CIA oddelegowanych do pracy w RWE. Szef polskiej sekcji stwierdził, iż „Mr. S” jest „najważniejszym defektorem z Polski od ucieczki Mikołajczyka w 1947 r.” i „jedyną obecnie osobą na Zachodzie, która posiada intymną [intimate] wiedzę o głównych tajemnicach reżimu”. Jest to, pisał dalej, „złota okazja” [golden opportunity], aby zarówno „podbudować wpływy naszej stacji”, ale, przede wszystkim, osłabić morale ludzi reżimu i pokazać Polakom, że system komunistyczny oparty jest na strachu i przymusie. Biorąc to pod uwagę, dla RWE i Głosu Ameryki „życiowe znaczenie” ma otrzymanie „pełnego dostępu” do Mr. S. oraz umożliwienie wypytywania go i nagrywania tak, żeby wykorzystać całą jego wiedzę. Następnie proponował, by opierając się o doświadczenie i znajomość spraw krajowych dziennikarzy RWE z Monachium, czego dowodzi m.in. cykliczny program „List do komunisty”, który redagował Błażyński, stworzyć możliwość spokojnego nagrania cyklu audycji jeszcze zanim Mr. S dostanie się w ręce amerykańskiej prasy, radia i telewizji. W tym celu należy Światłę sprowadzić na tydzień do Monachium lub Frankfurtu. W przypadku, gdyby pomysł ten został odrzucony — pisał Nowak-Jeziorański — należałoby uzyskać zgodę na przyjazd Błażyńskiego do Waszyngtonu lub Nowego Jorku dla nagrania wywiadów na miejscu.
Przygotowania do „odpalenia bomby” i to, co działo się wokół Światły przez pierwsze dni od 28 września, przebiegało jednak wbrew intencjom i nadziejom Nowaka-Jeziorańskiego. Okazało się bowiem, że główną rolę w relacjonowaniu wydarzenia otrzymała polska sekcja Głosu Ameryki, którego dziennikarze byli znacznie gorzej przygotowani do obsługi „rynku krajowego” niż ich koledzy z RWE, a sama rozgłośnia, jako oficjalny organ propagandowy Stanów Zjednoczonych, była — jak to często bywa z „organami oficjalnymi” — krępowana wymogami dyplomacji i taktyką polityczną Departamentu Stanu. Nikt w niej nie miał też bardziej długofalowego „pomysłu na Światłę”. Ponadto w ramach samego RWE, niejako z natury rzeczy do podjęcia tematu zaangażowana została bliska geograficznie redakcja nowojorska. Redakcja ta jednak w znacznie mniejszym zakresie niż monachijska zajmowała się sprawami wewnątrz krajowymi, a głównym obszarem jej zainteresowań były same Stany Zjednoczone i polityka międzynarodowa. W związku z tym brakowało tam dziennikarzy dobrze zorientowanych w bieżących wydarzeniach w Polsce, nie mieli oni odpowiedniego zaplecza informacyjnego (osobowe bazy danych, zbiory wycinków z prasy krajowej etc.) oraz bardzo słaby kontakt z krajem, który Monachium miało przez listy do redakcji od uciekinierów czy marynarzy. Były też powody natury politycznej i personalnej: kierownik redakcji nowojorskiej, znany przedwojenny dziennikarz Stanisław Strzetelski, rywalizujący z Nowakiem-Jeziorańskim od którego był zresztą niezależny — należał do tych polityków emigracyjnych, dla których sprawy krajowe miały często mniejsze znaczenie niż to, co działo się na emigracji. Być może z tego powodu Strzetelski nie tylko był gorzej przygotowany do wykorzystania wiedzy Światły, ale w ogóle nie przykładał do niej specjalnej wagi. A może po prostu zawiódł go instynkt dziennikarski, nad którym przewagę wzięły odruchy publicysty politycznego, który nie musi grzebać się w szczegółach? W rezultacie, jak oceniali dziennikarze z Monachium, materiał przygotowany w Nowym Jorku był informacyjnie nawet „znacznie gorszy” niż to, co zrobili redaktorzy z Głosu Ameryki, a jednego z dostarczonych materiałów Nowak-Jeziorański w ogóle nie chciał emitować, gdyż był „naiwny i nieprzekonywujący”. Ani Strzetelski, ani dziennikarze z jego ekipy nie potrafili nawiązać kontaktu ze Światłą, którego traktowali jako ponurego zbrodniarza, a nie jako źródło żywych i sensacyjnych informacji.
Sprawę rozstrzygnęły upór i siła przekonywania Nowaka-Jeziorańskiego, talent i pracowitość Błażyńskiego, ale kluczowe było poparcie ze strony Paula Henzego. Henze był osobą energiczną i wpływową, zrobił znaczącą karierę polityczną jako kilkukrotny ambasador. Jakkolwiek nie zajmował się bezpośrednio Polską dobrze wyczuwał sytuację, a ponadto był chyba przychylnie nastawiony do Polski i Polaków (w latach 1977-1980 współpracował ze Zbigniewem Brzezińskim, gdy ten kierował Radą Bezpieczeństwa Narodowego, a w 1983 r. opublikował jedną z najlepszych książek o zamachu na Jana Pawła II). 7 października rano spotkał się w Waszyngtonie ze Strzetelskim, który — jak opisał to Henze w raporcie dla dyrektorów RWE — stwierdził, że przygotuje tylko 6 audycji o głównych liderach komunistycznych w Polsce, był przeciwny wysyłaniu Światły do Monachium i narzekał na ludzi opiekujących się zbiegiem, że traktują go jakby był osobą honorową i uczciwą, podczas gdy w rzeczywistości jest to zbrodniarz i zdrajca. Henze jednak uważał, że „ten człowiek jest nadzwyczaj wartościowy dla zadań radiostacji”. Po doświadczeniach ze Strzetelskim opiekunowie Światły mieli nawet ochotę przerwać kontakty z RWE. Po południu odbyła się konferencja z udziałem przedstawicieli Departamentu Stanu, kilku osób z CIA, z Głosu Ameryki, Henzego, Strzetelskiego i Stefana Gackiego z redakcji nowojorskiej RWE oraz przybyłego właśnie z Monachium Błażyńskiego. Uzgodniono, że RWE zajmie się zbiegiem bardziej intensywnie, z tym, że ciężar prac wezmą na siebie Monachium i Błażyński, nowojorczycy zaś ograniczą się do zrobienia już zaplanowanych audycji, czego zresztą nie zdążyli dokończyć, gdyż ludzie z CIA zerwali z nimi ostatecznie kontakty.
W rezultacie tych przepychanek Błażyński dostał Światłę do dyspozycji dopiero 13 października, ale zmuszony był dzielić się czasem z dziennikarzami Głosu Ameryki. Ponadto musiał brać pod uwagę zarówno potrzeby CIA, jak i udział zbiega w przesłuchaniach przed Komisją Kerstena. Opiekunowie wskazali tematy, których nie należy poruszać. Było tego niemało: struktury organizacyjne bezpieki na szczeblu wojewódzkim i powiatowym, sprawy operacyjne, przejawy oporu zbrojnego w kraju, nie wolno było podawać nazwisk członków PZPR, których Światło uważał za gomułkowców, titoistów i trockistów ani nazwisk oficjalnych gości i dyplomatów PRL w Stanach Zjednoczonych. Za niewskazane uznano wspominanie o Cyrankiewiczu i działaczach b. PPS w kraju, a z uwagi na plan przesłuchań Komisji Kerstena aż do 22 października nie pozwolono nadawać audycji o Radkiewiczu. Obszerne listy Błażyńskiego do Nowaka-Jeziorańskiego pozwalają zerknąć do kuchni jego pracy dziennikarskiej, którą prowadził z pasją, choć nie bez rozterek: „Mogę ci powiedzieć this is the dirties job of work I have ever done (...) chciałoby się często ręce myć po podaniu mu ręki, ale cóż facet wie masę — jest to często dynamit i dla nas podarunek zesłany z nieba o nieograniczonych możliwościach propagandowych.”.
Obok nagrywania audycji Błażyński wysyłał Nowakowi-Jeziorańskiemu coś w rodzaju biuletynów informacyjnych, najczęściej nagranych na taśmie magnetofonowej, w których opisywał przebieg pracy, a przede wszystkim przekazywał różne informacje uzyskane od Światły, które nie wchodziły do skryptów audycji. Jeden z takich biuletynów zawierał 35 pozycji, na ogół parowierszowych. Po otrzymaniu pierwszych biuletynowi taśm z audycjami Nowak-Jeziorański gratulował koledze, a przy okazji i sobie — „pomysłu wysłania cię do Stanów”.
Zarówno opiekunowie z CIA, jak i Światło zaakceptowali Błażyńskiego, ale nie znaczy to, że praca nad audycjami była sprawą prostą. Przede wszystkim zbieg był dostępny czasami dwa, czasami trzy z rzędu, po czym następowała przerwa, lecz zdarzało się, że Błażyński miał do dyspozycji tylko jeden dzień i musiał go wykorzystać wspólnie z kolegą z Głosu Ameryki. Ponadto seanse nie mogły być zbyt długie: „Facet nie mówi bez końca — pisał do Nowaka-Jeziorańskiego — a jego opiekunowie dbają o to, aby się nie przemęczył”. Światło cenił się coraz bardziej, miał też swoje koncepcje, co do kształtu audycji. Np. „skłonny jest — pisał Błażyński 21 października — nagrywać tylko opracowania tematyczne i polityczne”, odmawia zaś „nagrywania nieprzygotowanej rozmowy, skaczącej z tematu na temat”, gdy zaś padały pytania niezwiązane z główną treścią audycji, oświadczał z cyniczną emfazą, że „przypomina mu to śledztwo”. Błażyński nagrywał więc i notował, następnie sporządzał z tego maszynopis, który na kolejnym spotkaniu Światło czytał do mikrofonu. Nagranie trzeba było zmontować ze słowem wstępnym i przerywnikami prowadzącego, a niektóre audycje miały formę wywiadów. Ponadto „Facet — pisał Błażyński — jest nieobliczalny i nigdy nie wiadomo w ile minut przeczyta tekst tej samej długości”, a „nie ma czasu na to żeby czytał po dwa czy trzy razy”. Część pracy przypadała monachijczykom, gdyż trzeba było dostosowywać długość nagrania do 9 lub 14 minutowych modułów, ustalać kolejność emisji, czasem coś wyciąć. Krótko mówiąc, dziennikarz dwoił się i troił, musiał ponadto planować tematy i uzgadniać je z Nowakiem-Jeziorańskim. Ludzie z CIA dali mu do wglądu spis „ponad 50 obszerniejszych raportów” na tematy polityczne i gospodarcze sporządzonych na podstawie wielomiesięcznych rozmów ze Światłą (część z nich pokrywała się z planowanymi przez Błażyńskiego), ale wbrew obietnicom nie dostarczyli mu tekstów tych raportów. Tak więc nie miał wiele pożytku z opiekunów uciekiniera. Trwały też konflikty z redakcją nowojorską, za pośrednictwem której były wysyłane do Monachium taśmy z nagraniami, niektóre przesyłki przetrzymywano na Manhattanie 4-5 dni, co utrudniało utrzymywanie regularności emisji. Innym problemem było to, że z czasem zaczynało brakować nagrań z głosem Światły, a więc zdarzały się i takie audycje, w których ponad połowę czasu zajmowały komentarze prowadzącego.
Błażyński, o rok starszy od Światły, mający ciekawą kartę jako wieloletni pracownik dyplomacji RP przed wojną i na emigracji, dopiero od dwóch lat pracujący w radiu, wykonał gigantyczną i bardzo wysoko ocenianą pracę. Dzięki jego wysiłkowi i sprawności — oraz, oczywiście, pomocy kolegów w Monachium — można było zaplanować cały cykl audycji, któremu nadano tytuł „Za kulisami bezpieki i partii” („Inside Story of Bezpieka and Party”). Nadawanie rozpoczęto 20 października, a więc ponad dwa tygodnie po ostatniej audycji przygotowanej jeszcze przez zespół Strzetelskiego. Do końca stycznia 1955 r. wyemitowano 77 audycji (jedna, z numerem 1, nie została nadana, ale nie wiem dlaczego). Ponadto w tym samym czasie emitowano 11 programów specjalnych i jeden pod dawnym tytułem „List do komunisty”. Łącznie z 7 programami nadanymi w dniach 28 września-3 października była to potężna porcja niemal stu co najmniej 9-minutowych audycji. Razem zapewne około 20 godzin emisji (nie licząc setek odwołań do wypowiedzi Światły w różnych audycjach publicystycznych i omówień w audycjach informacyjnych). Niektóre z nich miały specjalny wydźwięk jak ta z 28 października, ze skierowaną wprost do Bieruta emocjonalną odpowiedzią Światły na komunikat PAP z 25 października i artykuł wstępny „Trybuny Ludu” z 26 października.
Jestem skłonny sądzić, że dopiero to uderzenie propagandowe, które zaczęło się 20 października, uświadomiło kierownictwu PZPR, że sprawa jest naprawdę poważna i jakaś doraźna łatanina może nie wystarczyć. Już w pierwszych audycjach tandem Światło-Błażyński podjął bowiem m.in. takie sprawy, jak kompromitujący Radkiewicza list do Gomułki o jego załamaniu się przed wojną w policji, konflikt Zambrowski-Radkiewicz, rolę X Departamentu w przygotowywaniu kandydatów w „wyborach” do Sejmu w 1952 r., sylwetkę Edwarda Ochaba, aferę złodziejska szwagra Bermana. Intencja była dosyć jasna: poróżnić komunistycznych liderów między sobą, od Bieruta po podrzędnych dyrektorów departamentów MBP, a nade wszystko skompromitować ich. Niekiedy Światło odnosił się do bieżących wydarzeń, ale nawet te audycje nie były zimnymi, profesjonalnymi analizami. Miały grać na emocjach, mówić o tym, co każdego interesuje: Kto kogo? Jakie kto ma pieniądze i ile futer? Jak je zdobył? Jak się ześwinił? Jak żyją „przywódcy partii i narodu”? Jak fałszowano wybory? Jak szarogęszą się w Polsce Sowieci? Kto jest kim w bezpiece? Gdzie siedzi prymas, a gdzie Gomułka? Błażyński starał się o to, aby Światło nie mówił o polityce jako takiej, nie dawał uogólniających komentarzy, ale żeby mówił o prostych faktach i o ludziach z wyższych sfer.
Dawny „sowiecki pomagier” starał się unikać podawania informacji, które przedstawiałyby go w takim samym świetle, w jakim on przedstawiał swoich zwierzchników i towarzyszy. Audycje emitowane przez RWE zawierały bardzo mało wątków autobiograficznych. Choć pysznił się listą osób, które aresztował i przedstawił sposoby ich przesłuchiwania, nie zająknął się o tym, że sam kogoś bił czy poniżał. Opisywał ilość i rodzaj dóbr, które przywłaszczali sobie partyjni bonzowie i bezpieczniaccy dyrektorzy, ale nie wspominał o osobistych korzyściach, jakie czerpał zarówno z pełnionych funkcji, jak i z bardziej przyziemnych sposobów bogacenia się. Nie mówił też nic o swoich problemach z żydowskim pochodzeniem, choć go nie ukrywał. Można stwierdzić, że tym, co i jak mówił, starał się wybielić swoją osobę, przedstawić się jako wszechwiedzącego, ale nie wszechmocnego, dosyć często bowiem zwracał uwagę — i słusznie — na role partyjnej wierchuszki oraz sowieckich doradców. W sposób drastyczny i przekonujący rozliczał system i jego ludzi, ale wyraźnie nie było go stać na rozliczenie samego siebie. Może był sadystą, ale na pewno nie masochistą.
Przeplatając nowe audycje starymi, trochę „przemeblowanymi” lub emitowanymi w pierwotnej formie, w ciągu roku nadano łącznie około 140 programów z udziałem Światły. Ale kariera „Za kulisami bezpieki i partii” nie skończyła się na tym. 1 listopada 1954 r., a więc zaledwie 10 dni po rozpoczęciu cyklu, Jan Nowak-Jeziorański wystosował list do Williama Griffitha, faktycznego szefa monachijskiej RWE, w którym pisał, że audycje radiowe to „za mało” i zaproponował wydanie przez Free Europe Press — wydawnictwo, które do tej pory zajmowało się w zasadzie drukowaniem ulotek i broszurek, przerzucanych za żelazną kurtynę balonami — książki opartej o nagrane wypowiedzi Światły. Książka miała mieć dwie edycje: jedną drukowaną na normalnym papierze, którą dystrybuowanoby w polskich księgarniach na Zachodzie (w samej Europie było ich wówczas co najmniej kilkanaście), oraz drugą, na cienkim papierze, która wysyłana byłaby do przedstawicielstw PRL na Zachodzie i do tych wszystkich instytucji krajowych (z bibliotekami włącznie), które mogły otrzymywać przesyłki z zagranicy. Specjalna część nakładu miała zostać wysłana do czołowych działaczy PZPR i funkcjonariuszy bezpieki, niektóre egzemplarze z autografem Światły.
Griffith uznał pomysł za interesujący, ale zaproponował, aby zamiast książki kolportowanej w stosunkowo wąskim obiegu, wykorzystać „akcję balonową”, dzięki której wysyłany druk może mieć zasięg rzeczywiście powszechny. Warto chyba poświęcić kilka słów przedstawieniu tej akcji i jej znaczeniu w amerykańskiej polityce. Już w grudniu 1947 r., nowoutworzona Rada Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Council), podjęła decyzję o rozpoczęciu „tajnych działań (covert operations) psychologicznych mających na celu przeciwdziałanie aktywności sowieckiej i przez Sowietów inspirowanej, która stanowi zagrożenie dla pokoju światowego”. Pół roku później George Kennan przedstawił założenia działań propagandowych (używał wręcz określenia „wojna polityczna” — Political Warfare). Ich głównym organizatorem miał być Narodowy Komitet dla Wolnej Europy (National Committee for a Free Europe), a podstawowym instrumentem jego działalności Radio Wolna Europa (Radio Free Europe). Komitet miał być formalnie niezależną, prywatną organizacją, gdyż koncepcja covert operations zakładała, iż mają być one podejmowane w sposób nieangażujący bezpośrednio instytucji państwowych i stanowić niejako uzupełnienie, „jawnych” (overt) działań rządu Stanów Zjednoczonych. Komitet został utworzony w czerwcu 1949 r., a rok później, 4 lipca 1950 r., RWE zaczęło emitowanie audycji: pierwszy program, po czesku, trwał pól godziny. Czas antenowy programów stopniowo wydłużano, uruchamiano też kolejne redakcje narodowe (językowe). W listopadzie 1951 r. zorganizowanie polskiej sekcji powierzono Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu, a jej praca została zainaugurowana 3 maja 1952 r.
Pomysł wykorzystania do przełamywania Żelaznej Kurtyny — a raczej do przelatywania nad nią — balonów zrodził się już w 1948 r., jednak pierwsza „akcja balonowa” została podjęta w sierpniu 1951 r. kiedy przerzucono na terytorium Czechosłowacji około 11 mln ulotek zawierających krótkie ogólnikowe slogany. Operacja zakończyła się niepowodzeniem: jak pisze amerykański historyk zajmujący się tą problematyką, Richard H. Cummings, „wydaje się, że zarówno władze, jak i społeczeństwo zignorowały ulotki”. Następna akcja, Operacja „Prospero”, rozpoczęta w nocy z 13 na 14 lipca 1953 r., była znacznie lepiej przygotowana: współgrała bowiem z zamieszkami i strajkami, które odbyły się w kilku miastach czeskich w czerwcu 1953 r. na tle niezadowolenia z sytuacji ekonomicznej, same ulotki zaś były starannie przemyślane i uzupełnione propagandowymi gadżetami, takimi jak kopie monety 25-halerzowej z napisem „Wszyscy Czesi i Słowacy za wolnością. Cały Wolny Świat za Czechami i Słowakami”. Ponadto akcja była na bieżąco komentowana i reklamowana przez redakcję czechosłowacką RWE. Tym razem reakcja — pozytywna ze strony społeczeństwa i negatywna ze strony władz — była bardzo silna. Podobna akcja (Operacja „Veto”, oparta o formułę „10 żądań opozycji ludowej”) została zapoczątkowana na terenie Czechosłowacji 1 maja 1954 r., a 1 października rozpoczęto Operację „Focus” skierowaną na Węgry. Obie miały „dobre recenzje”.
Amerykanie już od wiosny 1954 r. zastanawiali się nad podjęciem podobnych akcji w Polsce, ale decyzje zapadły w związku z powodzeniem pierwszych audycji z udziałem Światły. Centrala RWE odrzuciła pomysł Strzetelskiego, aby przerzucać druki zawierające teksty o charakterze deklaracji politycznych i ideowych oraz komentarze do wybranych problemów społecznych i gospodarczych (brak węgla, kłopoty z żywnością etc.). Przeważyła koncepcja oparcia broszur wyłącznie na materiałach pochodzących z nagrań Światły. Całość składającą się z 14 krótkich na ogół rozdziałów opracował Błażyński, który umiejętnie łączył cytaty z omówieniem wypowiedzi Światły. Podobnie jak w audycjach, szczególne znaczenie przywiązywał do spraw personalnych i prezentacji najważniejszych osób w PRL. Przedmowę i zakończenie przygotowali — jak pisał Nowak-Jeziorański — Amerykanie, a on wniósł tylko poprawki. Teksty te były wyważone, ale rzecz jasna całkowicie jednoznaczne. Broszura kończyła się hasłem: „Niech żyje wolna Polska!”, jednak ani słowem nie zachęcano do otwartego buntu czy wszczynania walki zbrojnej. Broszura liczyła 40 stron bardzo drobnego druku i nosiła taki sam tytuł jak cykl radiowy, w pewnym więc sensie utrwalała informacje słuchane przez radio.
Akcja nazwana Operacja „Spotlight” (Reflektor) — a więc nawiązująca do nazwiska b. podpułkownika — zaczęła się 12 lutego 1955 r. o godz. 3.06. O godz. 8.00, w porannym dzienniku RWE, podano wiadomość o lecących w kierunku Polski balonach, po czym w specjalnym komentarzu Nowak-Jeziorański wyjaśniał powody podjęcia tego rodzaju działania. Jak podaje Paweł Machcewicz, w ciągu paru miesięcy wysłano łącznie około 800 tys. egzemplarzy, ale nie sposób stwierdzić, ile z nich dotarło do Polski i ile dostało się ręce potencjalnych czytelników. Wedle informacji otrzymywanych przez RWE najwięcej miało spaść w Polsce południowej i południowo-zachodniej, co jest o tyle naturalne, że miejsce startu znajdowało się w Bawarii, tak jak podczas poprzednich operacji balonowych. Zapewne wiele z nich nie doleciało w ogóle do Polski, dużo opadło na tereny niezamieszkane, do rzek czy stawów. Nawet jednak jeśli dotarł tylko co dziesiąty egzemplarz, to i tak było to bardzo dużo. Równocześnie rozpoczęto zakrojoną na znacznie mniejszą skalę akcję wysyłania broszur pocztą.
Władze natychmiast podjęły przeciwdziałania. Już 14 lutego na zebraniu Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego, czyli kierownictwa przemalowanej bezpieki, postanowiono, że za koordynację działań odpowiadać będzie III Departament Komitetu (jego szefową była Brystygierowa), który ma ściśle współpracować z milicją, WOP i KBW oraz uznano, że należy zastosować swoiste bodźce finansowe, a mianowicie „użyć materialnego zainteresowania ludności w zdawaniu władzy znalezionych egzemplarzy”. Dla wszystkich służb Komitetu i MSW (w tym przede wszystkim MO, ORMO, KBW i WOP) oraz dla wojska przygotowano specjalne instrukcje. W terenie mobilizowano aktyw partyjny. Można powiedzieć: wszyscy do walki z balonami! Ważnym elementem tej walki były represje. Nie sporządzono do tej pory inwentarza wyroków wydanych „za przechowywanie i kolportaż broszur prowokatora Światło”, ale w znanych mi przypadkach kilka rzeczy zwraca uwagę. Procesy wytaczano w różnych częściach kraju (Przasnysz, Szczecin, Olsztyn, Nidzica, Kielce, Katowice), co może oznaczać, że terytorialny zasięg akcji balonowej był jednak znaczny. Jak na ten rodzaj „przestępstwa” kary były wręcz drakońskie: do 3 lat więzienia. Odwilż i liberalizacja, które zachodziły wtedy w Polsce, były w przypadku posiadania tej broszury mało widoczne: natrafiłem na wyrok wydany 25 kwietnia 1956 r., tj. dwa dni po aresztowaniu Fejgina i Romkowskiego, którzy byli jej (nie jedynymi, to prawda) bohaterami. Był też przypadek skazania pewnej osoby za nielegalny handel broszurami. Polak potrafi!
Zapewne aż do okresu, w którym społeczeństwo pobudzane takimi wydarzeniami jak tajny referat Chruszczowa, śmierć Bieruta czy krwawe stłumienie buntu poznaniaków „rozhuśtało” się na dobre, broszura Za kulisami bezpieki i partii była hitem wydawniczym, silnie wpływającym na nastroje społeczne i demaskującym władze partii komunistycznej. Nawet mimo to — a może właśnie z tego powodu — że informacje w niej zawarte krążyły nader często w formie zniekształconych pogłosek, na ogół potęgujących reakcje negatywne wobec reżimu. Hugo Steinhaus, jeden z najwybitniejszych polskich matematyków, zanotował w swoim dzienniku, że Światło miał opowiadać, jakoby Bierut zasugerował mu, aby odmawiającego przyznania się do winy Gomułkę wsadzić do beczki, którą spuszczono po schodach. „Trudno się dziwić — konkludował chyba na serio Steinhaus — że Gomułka ma od czasu do czasu napady furii”.
To, co zrobił Światło — a raczej to, co zrobili z posiadaną przez niego wiedzą „ludzie z CIA” oraz dyrektorzy i redaktorzy RWE oraz Głosu Ameryki — wywołało w obozie władzy wściekłość i obawy przed tym, co też zdrajca może jeszcze opowiedzieć. Należy sądzić, że reakcje części społeczeństwa były odwrotne: satysfakcja, że głośno mówi się o zbrodniach i pokazuje skrzętnie dotychczas skrywane, a więc już tylko z tego powodu uważane za prawdziwe, oblicze komunistycznego i bezpieczniackiego establishmentu. Być może wśród zadowolonych z rozpowszechniania tego rodzaju wiadomości były osoby mające jakieś etyczne zastrzeżenia z uwagi na wykorzystywanie człowieka o tak złej reputacji, jak funkcjonariusz bezpieki. Jednak nikt z nich nie miał możliwości, aby podjąć jakąkolwiek debatę. Po rozpoczęciu akcji balonowej prasa i radio w Polsce wzmogły kontrkampanię propagandową, ale biła ona wciąż w ten sam bęben — zdrajca, prowokator, agent, sprzedawczyk.
Natomiast na emigracji, w warunkach swobody wypowiedzi i otwartych starć politycznych, pojawiły się liczne zastrzeżenia. Wątpliwości zgłaszali już w początku października 1954 r. niektórzy polscy pracownicy monachijskiej rozgłośni RWE. Nowak-Jeziorański pisze, że jego plany „spotkały się z miejsca z protestami”. Dla nikogo bowiem „nie ulegało wątpliwości, że Światło był jednym z najgorszych oprawców bezpieki”, a więc „padło pytanie: czy jest możliwe, aby głos tego człowieka rozlegał się obok naszych głosów?”. W pewnym momencie Nowak-Jeziorański nie miał nawet poparcia większości zespołu, postawił ostatecznie na swoim. Sprzeciwiali się jednak nie tylko członkowie redakcji. Nawet tak subtelny i umiarkowany w sądach intelektualista jak Jerzy Stempowski pisał do Jerzego Giedroycia, że Światło — mimo wszystkiego, co wie i co może przekazać — jest figurą malodorante, czyli „śmierdzącą”. Bodaj większość emigracyjnych i polonijnych dzienników i czasopism wyrażała nie tylko zastrzeżenia, ale wręcz zgłaszała protesty. „Dziennik Polski” z Detroit pisał tuż po pojawieniu się Światły: „Polacy mają odrębne konto rozrachunków z tego rodzaju typami. Konto to nie zamyka się w ucieczce tych typów do wolnego świata, ale pozostaje otwarte do chwili, gdy nadejdzie czas na rozliczenie tej sprawy przy pomocy wymiaru sprawiedliwości.”.
Protesty rodziły się nie tylko z czysto etycznego punktu widzenia, ale także z obawy, że specjalny stosunek, jaki do zbiega mają Amerykanie, może prowadzić do tego, że zostanie on uznany za emigranta politycznego i zechce odgrywać jakąś rolę w życiu politycznym Zachodu. Stosunkowo wyważony i wysoce autorytatywny, londyński „Dziennik Polski — Dziennik Żołnierza” zastrzegał, iż osoby takie jak Światło „bezwarunkowo” nie mogą być uważane za emigrantów. „Byłoby rzeczą nienormalną — pisano w artykule redakcyjnym gdyby wczorajszy ciemiężyciel mógł z dnia na dzień stać się członkiem zespołu, który tak długo zwalczał i prześladował”. Redakcja uważała jednak, że przyznawanie azylu takim osobom jest zasadne z wielu względów (m.in. dlatego, że mogą „pobudzać i zachęcać” do naśladowania innych, co samo w sobie osłabia system), a nawet dopuszczała dyskusję nad tym czy „należy [im] zamykać drogę do rehabilitacji”. Główne pismo niepokornych niepodległościowców posuwało się do tego, iż przypominało — w tym kontekście — zasady etyki chrześcijańskiej, „która najlepiej określa granice wyrozumiałości wobec błędów ludzkich” oraz odwoływało się do zdrowego rozsądku, który nakazuje sposób postępowania uzależnić od konkretnego przypadku.
Szczególnie ostre tony pojawiły się w związku z akcją balonową, przeciwko której formalnie protestował w Departamencie Stanu Józef Lipski, nieoficjalny przedstawiciel rządu RP w Stanach Zjednoczonych. Publicznie ogłosił swój sprzeciw także gen. Kazimierz Sosnkowski. Jednak po konsultacji z ambasadorem w Warszawie, który miał odpowiedzieć „kujcie żelazo, póki gorące”, administracja amerykańska nie zablokowała Operacji „Spotlight”, ignorując kolejne protesty prasy i organizacji polonijnych. Przeciwnikiem wszystkiego, co robił Nowak-Jeziorański w związku ze Światłą był też, oczywiście, Strzetelski. Oponenci przede wszystkim zwracali uwagę na represje, które spotkają czytelników broszury, niektórzy twierdzili, że całe wsie będą wysiedlane, a gen. Sosnkowski uważał nawet, że może dojść do rozstrzeliwań, podając za przykład zagładę czeskiej wsi Lidice, której cała ludność została wymordowana przez oddział SS w odwecie za zamach na nazistowskiego zarządcę Czech i Moraw. Jednak Kurier z Warszawy, wspomagany przez część zespołu monachijskiego i większość amerykańskiego kierownictwa RWE, oparł się wszystkim naciskom.
Nowak-Jeziorański uważał, iż „Paryż wart jest mszy”, że dewastacyjne skutki upowszechniania informacji posiadanych przez Światłę uzasadniają korzystanie z jego wiedzy: „Argumentowałem — wspomina — że prokurator doprowadza przed sąd nawet najgorszego zbrodniarza jako świadka oskarżenia”. W liście do Adama Ciołkosza, jednej z najbardziej autorytatywnych postaci polskiego Londynu, pisał gorzko, że „sprzymierzeńcem komunistów w tej sprawie może być emigracja i jej naciski na Amerykanów”. Rozumiał jednak obawy, że ubecki zbrodniarz może dostać od Amerykanów szansę prowadzenia jakiejś działalności politycznej, toteż uspakajał Ciołkosza: „Amerykanie — pisał 3 lutego 1955 r. — nie mają złudzeń na temat Józefa Światło i nie przewidują dla niego żadnej roli politycznej w przyszłości”, zaś „akcja balonowa jest zarazem zakończeniem jego zadania propagandowego”. Jakkolwiek Nowak-Jeziorański miał chyba skłonność do przeceniania znaczenia rewelacji zbiegłego ubeka dla destabilizacji sytuacji w Polsce — co nie dziwi, ponieważ słusznie czuł się głównym organizatorem zamieszania, jakie powstało i w bezpiece, i w partii — ale w ocenie intencji Waszyngtonu nie mylił się. Zgodnie z porzekadłem „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”, Światło jako aktor na scenie politycznej powoli gasł.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.