Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom I/Księga II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA II.

Konfederaci.

Są wielkie w dziejach godziny, przygotowane wiekami, rozciągające dłoń swą na wieki; czuje ludzkość gdy nadchodzą, chociaż nie włada niemi i z pod ich jarzma wybić się nie może. Pchają one w przepaść, którą widzi upadający pod stopami, ale się już powstrzymać nie może.
W łonie lat tajemniczo gotuje się ta przyszłość i wystrzela jako liść roślinny nad ziemię, a rośnie w potężne drzewo.
Napróżno rozum ludzki chciałby życia wodze pochwycić, — sądzi on o przebieżonéj drodze, ale jéj przygotować nie umie. Często na opak całkiem, to co przeznacza ku budowaniu, służy ku ruinie. — Gdy klęskom zaradzić pragnie, tylko swą bezsilność wyprobowuje.
Ta walka wiedzy człowieka z jego losem, to fatalizm dziejowy, ciągnący się od lat tysiąców.
Niemogąc złamać starożytnego Fatum, chrześciaństwo położyło na nim krzyż i stało się Opatrznością, bo widzimy jasno, że przez najcięższe próby, ludzkość idzie do celów wielkich ku coraz lepszemu.
Więc ze spokojem wiary, patrzéć możemy na wszystkie ruiny.. bo po nad niemi.. nieśmiertelny a sprawiedliwy stoi Bóg, a pod jego stopami czuwa Nemesis.
Myśmy słabi.. w gruzach już widzi oko nasze jasno co było przyczyną upadku, lecz gdy pokruszyć się miały kto baczył?
Azali kiedy pomogły przestrogi proroków i głosy wołających i rozumu przestrogi i jęki tych co przeczuwali upadek?
Po nad ziemskie walki.. stoi na siedem pieczęci zawarta księga prawa Bożego.. a nikt nie czytał w jéj kartach, póki się nie spełniały wyroki.
Jak nad ciałem człowieka nagle tkniętego ręką pana, który padł pośród drogi bez życia — staje gmin i patrzy i rozprawia, kędy weń weszła smierć i jako nań zstąpił piorun — tak nad rozpadłym trupem narodu stoją wieki rozumu ludzi i żale ludzkie rozprawiając — dla czego żyć nie mógł.
Ale życie narodu jak żywot człowieka tajemnicą jest.
To czém żywot się posługuje, narzędzia jego są jawne dla oczów ludzi — ale duch co w nich żywie i niemi rządzi — zagadką jest Bożą. Tylko wielkiéj boleści potęgą i jasnowidzeniem proroczém odsłonić można błyskawicznie tajemnicę Bożą — ale odkrytą nawet, kto dojrzy obejmie, wypowie?
I umierają narodowie jako ludzie a śmierć ich płaczą wieki nie pojmując jéj i kładną się do grobu narody uśpione, omdlałe, a żywe, około których gmin rozprawia umarły, czy żyją?
Któż to powie? i z trupa płynąć może krew i w żywym może jéj zabraknąć — a kto kiedy zbadał tajemnicę Bożą!
Taką tajemnicą był żywot Polski i to co ludzie zgonem jéj nazwali, a co jest jéj drugiém tylko życiem, równie cudowném jak było pierwsze.
Na ciele téj nieszczęsnéj ojczyzny naszéj probowały się rozumy ludzkie, noże anatomistów, rachuby polityków z krédą i cerklami — a zasłony téj kryjówki kędy mieszkało życie, nikt nie odkrył.
Pozostała majestatyczna przeszłość, tak niepojętą, jak niewysłowioną jest boleść teraźniejsza... zagadką.
Nad ciałem stoi tłum, jedni krzyczą i wołają umarł! drudzy płaczą i szepcą: Żyje. Bezduszne bydlęta się znęcają...
W upokorzonym duchu dziecko klęka i przykłada drżącą dłoń do łona matki... ono jedno czuje, że w zimnéj piersi bije jéj serce...
Straszna godzina bożych wyroków spełniła się przez plugawe ręce ludzkie na Polsce — za ostatniego pomazańca, który nie wiedząc sam, miał zostać jéj katem, a za katowstwo to — uperfumowanym męczennikiem.
Nic dramatyczniejszego nad te chwile, przygotowujące walkę wiekową, aż do dni naszych się ciągnącą.
U progu ich jakby ślepotą rażony naród zabywa swych tradycyi, wiary swéj, przestaje ufać w swą siłę, blednieje, omdlewa, słania się w konwulsyjnych ruchach, szukając sił do potargania więzów — a słabnie.
Przybiegają ze wszech stron lekarze i szukają formuły zbawienia.
Każdy z nich jasno widzi przyczyny upadku, każdy je przecie inaczéj określa, wreszcie znaleźli mędrkowie defekt organiczny i zawyrokowali. — Żyć nie mogła.
Dla czegoż wieki z nim żyła? Czy on wzrósł? czy ona zmalała? Kaleka więc będąc, była potężną, silną, zwycięzką przez dziesięć wiekową przeszłość?
Nie — aleście wy ślepi ludzie rozumów i rachunków chłodnych i nie zajrzeliście w tajniki żywota — nie dostępne waszemu oku.
Wzięliście księgi z literą prawa i rzekliście, że w prawie tém tkwił zaród śmierci.
Dla czegoż żyjąc nim była potężną i świetną?
Widzieliście tylko to co było napisane, co martwą było głoską, hieroglyfem — ale żywot polski nie zawierał się cały w tém co napisane było.... a tradycye dopełniające, wywietrzały i znikły.
Dotknął Bóg właśnie tém, że ten duch co ożywiał prawo, co je poruszał... co stanowił istotę narodowego życia zatracon został... Reszta jest niezrozumiałą, bo stała się nie pełną.
Ostatnim czynem staréj Polski, w którym tradycya wciela się jeszcze i przychodzi do najostateczniejszego szczytu wielkości — jest Sobieskiego ofiara — dla nieprzyjaciela!!
Jest to ostatnia téż epopeja nowszych dziejów... epopeja chrześciańska, heroiczna, na tle polityki egoizmów i materyalizmu.
Polska zamyka swój żywot rycerski a chrześciański... ofiarą — i jakby po tym wysiłku wyczerpała się cała, upada znękana i bezsilna.
Dziejopisarze w tym bohaterskim czynie zaparcia się, widzą tylko szaleństwo — dowód jak im cała przeszłość jest zakrytą i niepojętą.
Ale od chwili gdy ręką Jana spełnił się ów najświetniejszy czyn poświęcenia podjęty dla idei, na korzyść tych co nazajutrz do rannych obrońców swoich u wrót Wiednia strzelali — ciemności ogarniają nieszczęsną Polskę, wydaną na łup ludziom co ją po ludzku chcą zbawić rachubami, lekarstwy, spodleniem, pieniędzmi, samolubstwem. Poczyna się krzyż narodu, od dwóch panowań które do reszty ścierają z jego czoła znamiona starego posłannictwa... Wszystko powszednieje, maleje, spada, karłowacieje. Co było wielkiém przeradza się w dziwaczne, co było heroiczném w dziecinne, jakiś paraliż odrętwia członki téj społeczności idącéj samopas.
Wodza nie ma, myśli nie ma, Bóg poskąpił posłannika, tłumacza, Mojżesza, któryby wiódł przez pustynie.
Stu uczonych jeografów układa drogi — ale któż natchnienie wiedzą zastąpić potrafi?
A natchnienie zostaje przeklętém, ludzie wystygli zowią je chorobą, obłąkaniem.
Życiem chorobliwém, nie swojém już, nie cudzém, ale potwornie skoszlawioném, żyje Polska za dwóch Augustów, którzy ani języka ani idei narodu poddanego sobie nie rozumieją.
Jest to niewola, w któréj aby żyć, swego żywota wyrzec się potrzeba. — Maleją ludzie, drobnieją pokolenia, — ostatek spuścizny duchowéj ulatuje.
Naród, co zgubił myśl przewodną, szuka jéj w puharach, i znajduje w nich odżywienie serca i dłoni... ale nie ducha. Wśród biesiad palą się czoła — ale Bóg pomięszał umysły, oślepił oczy, szable krwawią bratnie piersi.
W łonie tego chaosu rośnie cudzoziemskim rozumem karmiony maleńki człowiek, który poczyna od przymilonego dworactwa i od gronostajowego cudzołowstwa... aby mu dało prawo do korony.
Jest to mąż jakiego potrzebował Bóg na pokaranie narodu, piękny, uśmiechnięty — dobry a zepsuty i zgniły, bojaźliwy a spartańska cnotę ceniący tylko na starym włoskiéj szkoły obrazie. Żelazo go przestrasza ale nie kradzież i rozpusta... byle w koronki była strojną i mówiła po francuzku.
Stanisław woli być występnym, niż okazać się nieprzyzwoitym i niegrzecznym. Gdyby mu dawać przyszło takie charakterystyczne imienisko, jakie nosili Śmiały i Chrobry, stosowniejszego znaleśćby niepodobna nad — Stanisław Grzeczny.
Jest to mąż nowéj epoki, który nie wierzy w nic, a ma na sobie tylko zeschłą skorupę Polaka, obwieszoną łachmanami błyszczącéj cywilizacyi.
Kocha słowo, pismo, poezyą, muzykę, malarstwo — ale się brzydzi czynem. Człek to malowanego życia, cały sztuczny, ze sztuczném uczuciem i rozumem, ale jako automat Vaucansona, w swym rodzaju, arcydzieło.
Ilekroć do czynu wzywa go dzwon wiecowy narodu — blednie i idzie szukać pociechy w kunszcie, który odtwarza fałszywe wizerunki życia. Fatalność, co tego wycieńczonego gacha na tron rzuciła — rozbudza naród; poczyna się on wysilać do życia — ale rozpusta dwóch panowań bezmyślnych — strata tradycyi pchają na fałszywe drogi.
Słup ów ognisty, co wiódł naród przez wiekowe pustynie — zagasnął, każdy go chce zastąpić swoją latareńką... z latarniami idzie naród w dalszą drogę, w smutną drogę obłędów. Lada wiatr gasi te latarnie... w wielu oleju zabrakło, za nim się w drogę puściły.
Rozpoczyna się tragedya od tego wyboru, w którym Ducha świętego zastępują Moskwy bagnety... Pierwsza to scena dramatu nieskończonego po dziś dzień.
Któż potrafi odmalować tę epokę i tego króla wzdychającego z hetmanem Ogińskim i hetmanową Branicką nad nieszczęściami ojczyzny, a ściskającego jako zbawców jéj Repnina i Salderna, Stachelberga, Sieversa... i Igelstroma, króla, co płacze nad losem narodu i sprzedaje go na opłacenie kieszonkowych długów[1]
Policzkowana Polska — wstaje nareszcie, porusza się — ale w ciemnościach nie wie kędy ma iść, szuka u obcych światła, u obcych pomocy, pieniędzy u obcych i oręża; u obcego mędrca nowéj praw księgi...
W niedostatku tradycyi żąda od rozumu, aby jéj formułę życia stworzył... rozum jak Albert Wielki, smaży jéj Homunculusa — bez duszy.


Im daléj, tém historya króla i narodu stają się niezrozumialszemi — jest w nich dwie twarze, które się sobie sprzeciwiają nieustannie. Zaledwie się wpatrzyłeś w jedną, już ci wykręciła się głowa i pokazała drugą swa stronę, która tak jest białą jak tam ta była murzyńską.
Na przemiany nawet w jednéj postaci spostrzegasz bohatera i nikczemnika, proroka i — zdrajcę, wodza i niewolnika.
Z jednéj rodziny wychodzą Pułaski, Barski i Targowicki, Radziwiłł konfederacyi Radomskiéj, przerzuca się do Baru, szwagier królewski myśli o jego detronizacyi, pan Zaremba, któremu należał laur, zasługuje rychło na

patibulum et rota...

ludzie, co, krew lali za ojczyznę, biorą potém oberznięte dukaty Fryderyka przez spotniałe od rozpusty ręce Katarzyny... palmy od ojczyzny i ordery od jéj oprawców.
W każdym z tych Polaków skarlałych jest niemal dwóch ludzi, a nie ma — człowieka... jest jeden, dziecko przeszłości, który w zetknięciu się z jéj duchem na chwilę odżywa i drugi, stworzonko teraźniejszości, bojące się aby ona go nie pożarła.
Szczęsny Potocki ojczyznie w ofierze składa działa i pułki, aby ją późniéj związaną oddać w ręce Katarzyny.
Książe Józef odsyła ordery stryjowi i dymisyą, a opuszcza szańce dla imienin faworyty.
Ażeby znaleść prawdziwie czyste, świetne, acz nader proste charaktery... przy niewykształconych umysłach — trzeba zstąpić aż pomiędzy szewce a rzeźniki... między Kilińskich i Morawskich...
Wiek to niezrozumiałych sprzeczności i uorganizowanego chaosu.
Nawet najszlachetniejsze charaktery, najjaśniejsze umysły mają chwile zwątpienia, omdlenia i upadku, jak najsłabsi mają godziny podźwignienia i przejrzenia... Ale nic nie trwa... wszystko się kruszy... Dzień jeden nie jest przepowiednią drugiego, jest jego zaprzeczeniem.
Polska obudza się wreszcie, gdy z pod boku króla wyrywają senatorów, a w stolicy przestaje rządzić nawet pozornie ten, któremu dano berło na zabawkę.
Piastunowie tradycyi poprzebierali się po francuzku; ale po chatach i ubogich dworach budzi się ona i lepi z okruchów... Wychodzą wielcy mężowie z pod strzech słomianych, rosną bohaterowie i stają się wodze z ludzi, co wczoraj nic w sobie nie czuli. Duch na Kościuszkę zstępuje, jak na Joannę d’Arc; na Marka, jak na proroka starego zakonu... co wczoraj chodził za trzodą.
Jednego poranku budzi się ślepy jasnowidzącym, żołnierz wodzem.


Lat cztéry, cztéry wieki targa się naród w narzuconych mu pętach... są to lata epopei i cudów. — Cuda te poczęte jasnością wielką, spadają gdzieś, topiąc się jak meteory na trzęsawiskach i w błocie, jak gwiazdy spadające, które lgną w zatęchłych kotlinach...
Ludzie, co się porwali czynić te cuda, są jako ów apostoł, któremu do iścia po morzu wiary zabrakło — i tonie.
Po jasnych wstęgach bohaterstwa, czarne smugi niedołęztwa.
Shakesperowski dramat, w którym Hamlety ocierają się o Poloniusów... a krzyk boleści graniczy ze świstem ulicznego szyderstwa.


Polska jak słaniająca się niewiasta... ręce wyciąga ku postronnym... o swéj sile nie może stać, bo w nią nie ufa; nieprzyjaciołom ratować się każe, a ci ją czynią narzędziem swych intryg i frymarków... Czepia się słabszych od siebie.
Temu coby chciał odmalować to dzieje, ten obraz konania matki — mimowolnie pęzel zadrga w dłoni, zmięszają się rysy... za łzami mu nie widać nic...........


W chwili gdy rozpoczynamy opowiadanie nasze (dramat wiekowy) — wysiłek ludzi przysięgą związanych w Barze, już wyczerpywał się i zwiastował rychły ich upadek.
Pierwszém złowrogiém oznajmieniem jego była klęska Stołowicka, zadana przez tego, co się wprawiał, aby rzezią Pragi dopełnił swych przeznaczeń.
Zwyciężonym był człowiek, który do ostatniéj godziny zwlekał odwagę, nie śmiejąc wyrzec po jakiéj staje stronie.
Ze trzech stron spiskowali w milczeniu ci co kraj rozszarpać mieli. Resztki barskich żołnierzy i francuzkich dowódzców (bo nam i na wodzów nie stało) biły się jeszcze bez nadziei wygranéj.
Radzić potrzeba było na obcéj ziemi, bo w swojéj kąta nie mieli bezpiecznego. Generalność nosiła się z Turcyi do Preszowa, do Cieszyna, do Białéj, po węgierskich, szląskich i niemieckich potém grodach.
Wielka rozsypka narodowa już się poczynała, puszczali się wszyscy na żebraninę po Europie, po dworach, po gabinetach, po przedpokojach ofiarując Polskę za małą cenę, jako rzecz, którą chce dłużnik od wierzyciela wykupić. Nikt nie chciał tego klejnotu, który blask swéj idei utracił, dyament ten wydawał się szkłém przepaloném.
Na Jasnéj Górze w Częstochowie, w tém miejscu co widziało cudowną obronę Kordeckiego, siedział jeszcze Kaźmierz Pułaski... ale on jeden może z całego zastępu miał tę wiarę co Szweda krzyżem i modlitwą pobiła... I on nawet słabszym uwieść się dawał, i on znęcił się na porwanie króla — lalki z rąk Salderna w nadziei, że go konfederacya potrafi przerobić na prawdziwego pomazańca Bożego.
Wiedziano w istocie, że to był król, z którego każdy robił co chciał, płakał i śmiał się, byle go kto o to pięknie poprosił.
Naówczas odegrał się ten tajemniczy dramat w stolicy porwania, uwięzienia, ocalenia.. rzuconéj potwarzy królobójstwa na ohydzenie konfederacyi.
Pomięte koronki odchuchawszy król z uśmiechem zaręczał, że byłby, zawieziony do Częstochowy nawrócił elekokwencyą swą konfederatów, jak oni ręczyli, iżby byli przerobili króla.
W téj historycznéj zagadce do dziś dnia jest ciemno.. to pewno że ona zwiastuje upadek związku, a posługuje wielce królowi w ręku Moskali.
Głucha przelatuje wieść, że część téj teatralnéj historyi podrobioną była umyślnie, aby lalce — królowi wyzyskać oklaski i współczucie dlań obudzić.
Scenicznie to wygląda.
Warszawa tłumnie ciśnie się oglądać relikwie męczennika Stanisława Augusta — but, który z nogi mu się zsunął... zabłocone pończochy, zdarte rękawiczki, poszarpane koronki.
Ze łzami w oczach papugi całują te resztki gachowskiego stroju.. przyprawne dla tym większego efektu, trochą krwi z niewinnego utoczonéj kurczęcia.
Tymczasem we Francyi, która już przysposobiła się być tą starszą siostrą Polski, jaką późniéj została — zmienili się ludzie, potrzeby, kochanki i gorące współczucie dla biednego kraju. — Turcy także nie potrzebowali już posługiwać się barskiemi rycerzami.
Rozbitki tułały się po Europie, nim dzwon ostateczną rozproszenia uderzył godzinę. Krasiński z Turcyi jechał do Waradynu, z Waradynu do Preszowa; Ogiński szukał spoczynku w Saxonii i wygodnego kąta u Niemców.
Ostatki konfederatów w walce z samemi sobą, stały patrząc nie w niebo ale na ziemię.
Codzień rycerz ubywał, wódz odpadał, wygnaniec nowy się zjawiał, zwyciężony uchodził.
Brakło człowieka; najczystszego, Pułaskiego złamała i zgniotła listopadowa komedya z królem, Krasińskiego spór z Potockim, Zarembę strach o wioski i dwór.
Zwolna sznury wojsk przemożnych sąsiadów wpajały się w martwiejące ciało rzeczypospolitéj.


Takim był koniec 1771 roku i początek l772, gdy długo wyczekując chwili pochwycenia za broń, Karol wreszcie nocą ubiegł z rodzicielskiego domu, ślubując życie ojczyznie.
Dla niego dopóki stał w polu jeden żołnierz i trwał bój, była zwycięstwa nadzieja — młodém sercem nie liczył on wojsk, ale ufał w dobrą sprawę.
Byłaż kiedy na świecie lepsza? niegodziwiéj zwalana i popsuta niezgodą i prywatą, tym trądem narodów zesłabłych.
W uszach mu jeszcze brzmiała owa pieśń zanucona u brzegów Dniestrowych przed czterma laty:

Dla kogoś panie wyniósł Krzyż swój drogi?
Komużeś okup sprawił z męki srogiéj

Z całą jeszcze siłą swą odzywał się do niego ów hymn:

Przebóg! kto czuje
Niechaj ratuje
Matkę ojczyznę....

Biegł więc jak zawołany choć opóźniony dłużnik, a gdy się raz wyrwał, całe swe życie poniósł na ofiarę, nie należał do siebie, ale do wielkiéj macierzy.


Noc była czarna, posępna ale cicha.. w powietrzu już zalatywało tchnienie wiosny.. dwa konie leciały drogą, jakby przeciw losom biegły. W stronę ku Krakowu było najbliżéj ale goścince przecięte.. przedrzeć się trudno i niebezpiecznie.. Umysł młody wabiła Częstochowa, Jasna Góra z jasnym wodzem, chorągwią i nadzieją.
Tam by był chciał iść walczyć.. ale jak się dostać przez snujące się kupy moskiewskiego żołdactwa, które po gościncach plądrowały i chwytały? niewiedział.
Pobożne dziecko sądziło w dobréj wierze, iż ten Bóg, co mu dał natchnienie, powinien go był sam zawieźć na miejsce przeznaczenia jego.
Nie szukał więc przewodnika, było nim — serce wielkie. —
Zdało się Karolowi, że byle wyszedł w pole, duch co go natchnął, ręka niewidzialna ująć go miała i powieść na boje.. konia nawet nie wiódł sam, bo go już zwierzył téj dłoni. —
Od téj chwili czwałował jakby snem ujęty.. był w gorączce, żył marzeniem, przed którém przelękła rzeczywistość cofnąć się musiała.
Niewiedział jak długo biegli i w którą stronę od Skały, gdy Stach przytomniejszy od swego pana, czując się zbłąkanym, przeląkł się o Karola. Kilkakroć starał się wykrzykiem cichym napróżno zwrócić jego uwagę. — Koń i jeździec czwałowali niepowstrzymani.
Wśród nocy ciemnéj ledwie drożyny widać było. Karol czy koń jego wybierał zawsze najmniéj dostępną, najdzikszą, jakby chciał uniknąć pogoni za sobą.
Wistocie Karol podejrzewał, że podejrzliwy Poremba musiał czatować i mógł gonić, dopaść, odprowadzić: myśl sama krwią mu twarz oblewała, czoło sromem.
— Panie, panie! odezwał się wreszcie Stach po długim biegu, zaczynając się rozpatrywać w okolicy — panie! panie wszak to my zajechaliśmy gdzieś pod Ojców ku Pieczarom.. a nam trzeba było pono gdzieindziéj...
W istocie wśród ciemności nocnych ukazujące się skały coraz wyższe, zwiastowały górzystą okolicę.. Karol odwrócił się, nie wstrzymując konia, obejrzał nic nie widząc i westchnął.
— Gdzieindziéj, rzekł — tak, może chciałem w inną stronę, ale Bóg nas gdzie każe poprowadzi. Co się ma stać z Jego woli, to się stanie.. Co mi tam.. bylem na chorągiew swoją i braci mógł trafić! pierwszy lepszy wskaże nam gdzie jéj szukać. — Powiedz mi lepiéj czy daleko jeszcze do dnia.. długo nas jeszcze ta ciemność oślepiać będzie?,
Stach wiejskie dziecko, przywykłe zegara dnia i nocy szukać na niebie, po gwiazdach i zorzach szukać godziny, popatrzał w niebo o ile chmury i las dozwalały.
— E! chyba jeszcze do dnia daleko! zawołał: o północy ledwie, konie okrutnie zhasane.. Drugie kury jeszcze nie piały...
Tych słów domawiał gdy konie się nagle żachnęły i głos zabrzmiał nad uchem.
— Stój! kto jedzie? Hasło?
— Hasło! hasła nie mamy, zawołał Karol z wybuchem radości. — Hasło! na co mi hasło! hasłem Polska i Marya!
— Zkądże jesteście? z jakiego oddziału?
— Z żadnego jeszcze... ale jutro będę należał do waszego, jeżeli wy należycie do konfederacyi, rzekł Karol. Jadę się zaciągnąć. Prowadźcie mnie do obozu.
Niewidzialna ręka w ciemności schwyciła konia u pyska...
— Zobaczemy! odezwał się głos, za mną! do obozu.
— Nie rękaż to Boża mnie prowadzi? wykrzyknął Karol! z coraz rosnącym zapałem.
Przewodnik nie nie odpowiedział, szedł spiesznie, konia z jeźdzcem wiodąc za sobą.
Niecierpliwe chłopie próżno mu zadawało pytanie, niewidzialny ów żołnierz milczał lub pomrukiwał coś niezrozumiale.
Chwilami zdawało się że idąc kończył jakąś rozpoczętą wprzódy modlitwę.
Wszystko to cudem świeciło dla Karola. — O mój Boże! powtarzał, wiedź mnie jakoś począł na chwałę twoją i Polski.
Stach trochę więcéj strwożony, niespokojny, jechał za panem milczący.
Gdy się na pagórek nieco wdrapali, a jaśniejsze niebo ukazało, przewodnik malował się na nim barczysty, szerokich ramion, zbrojny, z czapką, po któréj poznać było można konfederata... Nad barkami sterczała mu strzelba i lekkie drzewce z proporczykiem.
Lecz zaraz spuścili się znowu w gęstwinę czarną i ścieżyną wązką drapali pomiędzy skałami, aż stanął niewidzialny strażnik i dał hasło.
— Jezus, Marya, Józef.
Na głos ten z lewéj strony góry wysunęło się kilka milczących postaci czarnych, których rozeznać było niepodobna i po chwili otoczyły Karola i Stacha. Nic słychać, nic widać nie było... czuli tylko że końmi nie władli, bo je wiedziono daléj. Po chwili ktoś zbliżył się i rzekł: — Z koni! do pułkownika.
Karol zeskoczył spiesznie, serce mu biło.
— To mój luzak, ten przy koniach zostanie, rzekł — ja za dwu idę.
Nie było więcéj pytań ni rozmowy; przed młodzianem szedł jeden, za nim w ślad drugi; ścieżka ich wiodła gdzieś w ciemności ku górze. Mówiono o obozie ale nigdzie ani ogniska, ani śladu obozowiska dostrzedz nie było można.
Noc czarna, posępna zalegała dziką, pusta okolicę, zarosłą krzewami, obnażonemi jeszcze, zarzuconą obrywami wzgórzów opoczystych... Gdzieniegdzie dojrzeli coś nakształt ścieżynki wązkiéj pod wysoką skałą nagą, to znów wspinali się pomiędzy obrywy, parowami i spuszczali przez wąwozy po nad któremi drzew skelety zwieszały gałęzie suche. Na tle nocy wszystko to olbrzymiało, przybierało kształty dziwne, wyrastało w widma i widziadła poczwarne. Niekiedy górą błysnął szmat nieba... to znów przez splecione gałęzie jakby z zakraty trochę jasności, a potém szare mroki, a wreszcie nieprzejrzane nocy przepaście.
Karolowi zdawało się że stąpa po chmurach, że idzie ku niebu, że się spuszcza w otchłanie i że przestał należeć do świata powszedniego, a wkroczył w nieodgadniony kraj cudów. — Serce mu potężniało, tak właśnie pragnął on wnijść w nowe życie...
Przewodnik począł się spuszczać zwolna w dół, a Karol podniósłszy głowę nie dojrzał już nad sobą nieba szarego, ale jakby sklepienie czarne, ciemność jakąś nieprzebitą; owionęłą go razem jakaś atmosfera podziemia... a w dalekiéj głębi blade mignęło światełko.
Na niebie czy na ziemi rozpoznać było niepodobna.
W téj szyi która się zwężała wiodącéj jakby do pieczary... spotkali nową straż... wymienili po cichu hasło.
Karol domyślił się wreszcie, że być musieli w jednéj z tych pieczar okolic Ojcowa, o których słyszał nieraz, że się w nich wedle podań, miał niegdyś ukrywać Łokietek... W nich to, powiadały legendy... z dwunastu rycerzami u kamiennego stołu siedzi Chrobry aż do dnia zmartwychpowstania... gdy konająca Polska o pomoc jego zawoła...
Czasem wilgotny powiew od wnętrza przeleciał muskając mu twarz... czasem kropla z góry upadła jak łza na rozgorączkowany policzek, gałązka jakby żywa trąciła witając przechodnia. Światło w dali rosło, było to jakby gasnące ognisko... przed którem przesuwały się zwolna czarne postacie... niby cienie olbrzymie ludzi...
W słabym odbłysku tego ognia zarysowywać się zaczęły mokre ściany, pieczary ginące gdzieś w górze i połamane w ogromne bryły, jakby toporami duchów.. Niby urągowisko i groźba wisiał gdzieś obłam, który spaść nie chciał, aby zawsze spadać się zdawał. —
Ścieżyna stawała się szérszą, ludzie szli coraz prędzéj i pewniejszemi kroki, oko Karola ich wyprzedzało, serce biło.. oswojony wzrok przebijał już ciemności i pochwycił obraz w istocie jakby z sennego wyrwany marzenia.


Tuż u wniścia podłoga była z ludzi leżących pokotem... Kamienie to były zaklęte, czy znużeni żołnierze? oko z razu rozpoznać nie umiało. Przypominała się bajka o czarodziejsko w skałę obróconych rycerzach.. Na nierównéj téj, pogarbionéj przestrzeni gdzie niegdzie wystawała dłoń ściśnięta i groźna, podnosiła się zwolna głowa, którą sen schwycił czuwającą i zwiesił tylko, nie złamał, jak uwiędły kwiat na łodydze.. Z pod dłoni rozsypane świeciły szable.. jakby tylko co puszczone..
Ludzie to byli żywi.. bo na szmér ruszyło się głów więcéj, jakby z ziemi wyrastały i w ciemnościach błysło kilka par oczów, jak wilcze ślepia, jasnych i krwawych.. Podniosły się milczące i opadły z westchnieniem.
Daléj po za tym żywym wałem z ludzi płonęło ognisko to żywszym blaskiem gałęzi, to dymem miecąc czerwonym.. Jakiś wiatr podziemny przyciskał kłęby dymu do dołu, potém uwolnione dźwigały się i parły uciekając gdzieś w głębie.
W lewo za tém zarzewiem, widać było pod skałą klęczącego starca. W ścianę wetknięty był krucifix czarny, na którym złocisty Chrystus połyskał.. w prawo, a w lewo stały dwie chorągwie, oparte o opokę.. Na lamie złotéj rozpięty Zbawiciel, na złotéj lamie czarna Matka Boska z Częstochowy.
Starzec się modlił, przy nim w habicie bernardyńskim klęczał ksiądz z wygoloną głową i jak on ręce miał wyciągnięte do Chrystusa.
Oba, odpowiadając sobie na przemiany i z cicha gorąco prosili Boga.
Twarz mnicha była żółta i sucha, a oko czarne i wpadłe.. ręce jego zdawały się kośćmi bez skóry.
Starzec mógł mieć lat.. któż zgadnie wiele? Lata idą po ludziach, jak pługi po roli, na twardéj zaledwie żelezce zedrze skorupę — miękką rozerwie do głębi — któż pozna, ile tam razy przeszedł pług Boży po twardém obliczu męża, co cierpieć umiał?
Był wzrostu tych co w grobach leżą, a na których trumny trzeba było żłobić dęby kilkosetletnie; krzepki był i silen, a na karku wzbijała mu się dumnie głowa ostrzyżona nizko, z brodą obciętą krótko i spuścistemi wąsami.
Opięty był cały jakby suknią zakonną, szarą, wazką, rozprutą do końca po bokach, ujętą czarnym pasem skórzanym. Na szyi miał z grubych pacierzy różaniec czarny, a przy nim trupią głowę kościaną i medal i krzyż mosiężny, jak zwykli nosić mnichy.
Na lewéj piersi u serca wyszyty był z sukna krzyż czerwony. Z pod szyi nie odpiął ryngrafu z Matką Boską Częstochowską.
U nóg jego na ziemi leżała czapka rogata z czerwonym wierzchem. Szablę na rapciach skórzanych miał u boku.
Ze złożonemi rękami żylastemi, z wielką pokorą i namaszczeniem, z podniesioném w górę czołem, modlił się gorąco i wzdychał — oczu nie odrywając od ukrzyżowanego. — Daléj nieco usłane widać było ale nietknięte łoże żołnierskie. Mała książeczka pobożna roztwarta na ziemi, tylko co znać była rzucona.
Usłyszawszy szmér i głosy za sobą, zwrócił się a skinął niecierpliwie, aby mu modlitwy nie przerywano. Żaden bo wówczas pobożny katolik nie przerwał służby Bożéj dla sprawy ludzkiéj.
Karol stał a patrzał, potém mu się same zgięły kolana i ukląkł modląc się po cichu. — Ale z krucyfiksu oko jego mimowolnie pociągnięte szło na tego starca poważnego, który w blaskach ogniska chwilami promieniał jak święty.
Z cieni dalekich głów kilka ciekawie wyjrzały.. ale ich oczy tylko groźne i wąsy długie mignęły w dali i znikły.
Cisza była w pieczarze, tylko oddechy śpiących, jakby niewidzialnych duchów podziemnych stłumione jęki, obijały się o uszy.. czuć było że szły z piersi znużonych, zbolałych.
Starzec pochylił głowę, uderzył się trzykroć silnie w piersi i powstał powoli. Postać to była potężna, rycerska, czoło posępne, szerokie ale spokojne choć poorane, oczy jasne, usta łagodne, przecież nie śmiejące się zbytnio gwoli światu i ludziom.
— Oto — podróżny, rzekł głos z za Karola, który podniósł się z ziemi — wzięła go placówka w dolinie.. było ich dwóch.. Stary patrzał długo.
— Kto? z kąd? dokąd? odezwał się spokojnie.
— Jestem Pluta ze Skały — jadę zaciągnąć się do konfederacyi.
Całą swą historyą w tych kilku prostych wyrazach zamknąwszy, chłopak pokłonił się rycersko.
— Ze Skały? to chyba wnuk pana Adama?
— A syn Jakuba.. dodał Karol.
— Cóż to tak późno, dziecko moje.. zawołał pułkownik ważąc słowa. — Czy za zezwoleniem rodzica i jego radą?
— Późno w istocie — odpowiedział przybyły — ale bom właśnie czekał rozkazu rodzica.. a nie doczekawszy się, poszedłem za głosem sumienia.. Nigdy zapóźno by służyć ojczyźnie.
Stary przybliżył się i rękę ciężką położył mu na ramieniu wpatrując się bliżéj w twarz..
— O dobra krwi stara, nasza! zawołał — dobra krwi, coś tam to serce w piersi rozgrzała..
Ależ, dziecko moje, w dni wesela i nadziei przyjść ci było, a nie na dni ostatnie zwątpienia i rozpacznéj walki! Wiesz że co to ślubować ojczyźnie? Jeśli niewieście u ołtarza do śmierci przysięgasz, ojczyźnie nie mniéj należy.. A ta oblubienica nie przyniesie ci nic.. krom palmy i całunu..
Jeżeliś nie ślubował...
— Ślubowałem w duszy mojéj — przerwał żywo Karol — i nie złamię przysięgi. —
Stary zmilkł, patrzał, w oczach mu pojaśniało..
— Dajże mi dłoń, daj, rzekł, tośmy towarzysze.
— Twoja niech mnie pobłogosławi! jam prosty szeregowiec — odpowiedział Karól — a żem dach mój rodzinny opuścił bez błogosławieństwa, bez pożegnania, zastąpże mi starego dziada i rodzica..
Dwie drżące dłonie wyciągnęły się nad głową pochyloną Karola, a pułkownik milczał.. lub może modlił się cicho.. potém ręką prawą ujął dłoń Karola.
— Siądź i spocznij, odezwał się.. pomówmy... Wszystko to dobre, ale cóż myślisz z sobą? dokąd chciałeś się dostać? coś zamierzał?
— Myślałem tylko iść a bić się.. chciałem tam być gdzie serc i rąk brak może.. a dziś, gdzie Bóg przyprowadził, zostanę.
— Dziecko moje.. Bóg wielki.. ja ci nic nie powiem.. Bądź tą ofiarą, jaką być pragniesz, ale wiedz..
Tu się zatrzymał.
— Wiedz co poczynasz, dodał z namysłem. Nie są to już świetne dni pierwsze konfederacyi; bodajbym nie był prorokiem, jest to żywy protest dogorywający.. przeciwko gwałtowi, który krwią podpisać potrzeba.. bo ani sławy ani zwycięztwa nie spodziewam się dla nas. Myśmy straconym posterunkiem wielkiéj armij przyszłości..
Przyobleczeni w kir, o głodzie i chłodzie.. bijemy się, bo cofnąć się nie godzi.. ale wybić się nie możemy.. walczym tylko, o mogiły..
Szkoda mi cię, dziecko moje! któż wie.. przyjdą może czasy lepsze..
— Nie — zawołał Karol z zapałem, w tém co czynię czuję wolę Bożą, a choćby mnie ona wiodła na największą ofiarę, pójdę z ochotą.. zginę szczęśliwy za ojczyznę..
Starzec łzę otarł, jeszcze jego oczy mgłą zaszły.
— Hej! hej! zawołał — gdybyś ty był przyszedł w porę.. a z tobą gdyby był cały naród wstał na głos nasz, jako jeden mąż, gdyby każdy silen do dźwignięcia broni, ujął był szablę a dosiadł konia, gdyby się Polska była rozległa naszą pieśnią pobożną, a poszła pod chorągiew Królowéj.. gdyby wodzowie byli zgodni, gdyby na siebie rachował naród nie na Turków, nie na Francuzów, nie na rakuszan i na wszystkich wrogów swych.. jużby dziś stopy wroga nie ujrzał na świętéj ziemi naszéj... I nie byłoby takich zaprzańców, co rosną ze zgnilizny jak wrzody, ludzi, jak Branicki idących z Moskwą na swoich, nikczemników, co gorzéj niż zgubę, bo spodlenie imieniowi polskiemu przynoszą.
Ale — przerwał po chwili kończąc, źle mówię — żal mi myśli pomięszał. Któż wyroki Boże odgadnie? drogi jego nie zbadane, ten wie, który z niebios patrzy, co z nas robaków uczyni.. czy motyle jeszcze czy kroplę gnoju.. Bo nic nie idzie darmo na świecie.. ani prochu ziarno.. a myśmy prochem.. w ręku jego.. narzędziem tylko..
Przychodzisz, dziecko moje, w złą chwilę, ale ci robotnicy najdrożsi co bez nadziei zapłaty pracują.. bo nagroda ich będzie wielka.
— To téż, ojcze, rzekł Karol, jam nie rachował ani na sławę, ani na zwycięztwo.. poszedłem, bom pójść był powinien.
— Tak święcie czynisz, odparł pułkownik — ale gdy na ofiarę zabijają starego wołu który już pługa nie pociągnie, mniéj go żal.. a tyś.. w sile wieku!
— Jeśli rzeczy tak zrozpaczone, przerwał Karol, — to wy byście raczéj cofnąć się powinni. Stare głowy, w których żyje droga dawnych czasów pamięć, potrzebniejsze nam są niż młode dłonie.
Pułkownik popatrzał nań i drgnął.
— Dziecko moje! zawołał — ja się cofnąć! ja cofnąć! Ty chyba niewiesz jak się ojczyźnie ślubować powinno.. Kto z nas poprzysiągł, raz ujął szablę a wyciągnął w pole.. temu się już cofnąć nie godzi — porzucić chorągiew na hańbę, chronić głowy, nie wolno mu.. powrócić do domu i pługa, przejednywać się sromotnie z tém, przeciw czemu walczył o gardło, wołając pomsty nieba i ludzi! Skazanym on jest iść, ginąć a gdy mu nie ześlą, śmierci błąkać się, walczyć, cierpieć, stérać.. ale mu już nie zażyć więcéj spokoju u domowego ogniska.. bo by się stał krzywoprzysiężcą.
Znasz ty tę pieśń z którą idziemy w bój, mój chłopcze?

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy,
I spać pójdziemy o wieczornéj zorzy...
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy...
I hufiec Boży!
Bo kto zaufał Chrystusowi Panu,

I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie!

Gdy to mówił, zajaśniały mu oczy i ręce podniósł do nieba.
— Tak jest z nami, dodał — tyś wolny, bo nie przysiągłeś jeszcze... myśl i czyń wedle sumienia, albowiem stawszy się raz rycerzem Bożym, jak my woli swéj mieć nie będziesz...
— Jam już poprzysiągł w duszy... zawołał Karol — a świadkiem miałem Boga... ślubowałem i nie cofnę się...
— Niech ci Bóg błogosławi, ja odciągać nie będę... rzekł pułkownik.
Czemuż ta nasza miła Polska, to gniazdo stare świętych i męczenników, więcéj takich jak ty nie miały? Ale jad i zarazę wpuszczono w jéj łono, wygaszono ogień święty, wytrzebiono dzieci jéj... aby za rzezańców służyły niewiernym.
Wiarę w Boga i siebie, to ognisko, przy którém grzaliśmy się wieki — zalano umyślnie... a głównie jego róznieśli na cztéry wiatry.
Ale piorun Boży rozpali je na nowo...
Zamilkł, i była chwila smutnego rozmysłu dla starca, który ocierał oczy — a wesela dla Karola, w którém inaczéj biło serce, bo się czuł jakby do nowego życia powołanym, wyświęconym zbroją i szablą na człowieka. Myśl wprawdzie wracała jeszcze po nad spokojny dwór w Skale, lecz zawstydzona uciekała od wspomnień dni szczęśliwych.
— Młodo, młodo — wstępujesz do naszego zakonu, odezwał się pułkownik jeszcze — ale wola to Pańska... Powtarzam ci, obrońców ojczyzny zakon jest, usque ad finem — nieswawolna bijatyka i partyzantka... Biada tym co go pojmują inaczéj, a rachują się z nim po ludzku. Pójść jak na zabawkę z chartem w pole i wrócić pod strzechę, pocałowawszy rękę królewską, pokłoniwszy się Moskalom, świętokradztwo i szyderstwo... Widzisz mnie... mam lat sześćdziesiąt z okładem, a więcéj byłem na posługach macierzy niż doma. Dwór kędym się rodził, obrócili w perzynę, żonisko z żalu i tęsknoty zmarło, syna mi pod bokiem ubito... gdym blade czoło jego całował, a dusza mu z ust ulatywała... sam ranę dostałem... A jeszczem na posterunku...
I nie zejdę już z niego, chyba... ad patres...
— I ja przysięgam, że go nie opuszczę! zawołał Karol.
Wymawiał te wyrazy, gdy się szmér zrobił u wnijścia, pułkownik wstał niespokojny i parę kroków podszedł naprzód.
— Pewnie to Samocha powraca... rzekł — ale co przynosi! Jeździł rozpatrywać się w okolicy... Od strony Krakowa włóczą się oddziały moskiewskie, a mnie właśnie chciałoby się do Tyńca...
W blasku ogniska ukazała się postać nowa, człek zdyszany, a mimo chłodu nocnego ocierający pot z czoła.
Był to w istocie spodziewany Samocha, stary szlachcic, sługa a towarzysz nieoddzielny pułkownika Skiby, prawa jego ręka, choć dwóch ludzi mniéj do siebie podobnych, znaleść było trudno. Stary pułkownik wyglądał na powstałego z grobu krzyżowca, Samocha zaś miał sobie właściwą postać oryginalną i fizyognomią, którą nie łatwo było do czego porównać.
Człeczyna był mały, krępy, przysadzisty, do siedzenia w siodle stworzony, a oduczony od chodzenia po ziemi. Mimo małego wzrostu, kości znać miał grube, ręce żylaste i silne, łeb turzy, oczy w nim małe, wgłębione, ogniste. Twarzy ogorzałéj towarzyszył wąs nieprzycinany, długi, spadający aż na piersi, biało-żółty.
O ile Skiba poważną, ten miał jakąś żartobliwą postać, niby obozowego trefnisia; uśmiechu z pod wąsa trudno było dopatrzeć, ale marszczki w koło ust i oczów go zdradzały. Cały obwieszony był świętościami, miał szkaplerze na piersi i różaniec przy zbroi i ryngraf ze św. Józefem, patronem dobréj śmierci i krzyż wyszyty na lewym boku. Znać w życiu nieraz w opałach bywał, bo na czaszce, na policzkach, na brodzie pełno było szram białych, sinych, czerwonych, głębokich; — pary palców mu u ręki prawéj brakło, a na jedną nogę nieco nakuliwał.
Szpakowaty, czerwony, spalony, bystry i żywy był choć stary. —
Po pułkowniku on rej wodził wszędzie, w rzeszy był jego adjutantem, powiernikiem, sługą.
On pierwszy poczynał pieśni i modlitwy w obozie i w potyczce; gdy głodno bywało, bawił a karmił żartami; w złym razie dodawał ochoty i humoru szydząc z upadłych na duchu. Już mu wesołość tak weszła w naturę, że gdy raz posiekanego, na poły żywego niesiono, a krew zeń ciekła jak z beczki, jeszcze się do ludzi odezwał:
— Ot co juchy płynie darmo, gdyby tak z innego bożego stworzenia, byłaby przynajmniéj kwaśna polewka...
O cudze życie tak mało dbał jak o własne, tylko do pułkownika przywiązany był jak pies... Skiba go téż kochał, choć się nieustannie sprzeczali.
Samocha wszedł, tarł czoło, stał, z twarzy znać było frasunek, choć go w sobie taił.
— Cóż ty tam przynosisz, Samocha?
— A no, pułkowniku, dobrego teraz na targu nie dostać, odparł skrobiąc się po łysinie i wahając z nogi na nogę stary rębacz... Moskaliska zawalili nam drogę do Krakowa, do Tyńca, a choćby i w inną stronę, tak że gdziem się potknął albo nos w nos, albo po nich jeszcze świeżo dziegciem śmierdziało. Mówią że w Krakowie i okolicy ma być do pięciu tysięcy... Z kąd się to psiarstwo bierze...
— No, dowiedziałeś się, w Tyńcu, w Lanckoronie, w Bobrku, w Częstochowie trzymają się nasi?
— Trzymają się ale słabo.. jest tam znowu tych rozumnych francuzów siła... moskwa przecie nie rozumem to tłumem nas zaleje.
— Cóż że ich siła wielka, zawołał pułkownik.. że tego chłopstwa napędzą.. inaczéj liczyć to pijane żołdactwo a ludzi.. gdyby ich było i trzy i czterykroć tyle co nas.. co to znaczy?
— Tak, cztery i pięć.. to nic, szepnął Samocha kręcąc głową.. a jak dziesięć?
— Mnie bądź co bądź, do Tyńca się dostać potrzeba! dodał Skiba.
— Ja to wiem że musimy, rzekł Samocha, ale już nie inaczéj jak przebojem.. A czasu tracić nie ma co.. Musim się przekradać nocami, we dnie po lasach i błotach siedzieć.. inaczéj nas wytłuką do nogi. Tylko tu pod Ojcowem moskali jeszcze nie widać.. ale jak nam tu w wąwozach drogę zaprą.. ciężko się przerzynać przyjdzie.. Drogę opatrzyłem.. poprowadzę.. konie siodłać i póki ciemno ruszać trzeba...
— Więc nie zwłóczyć, ludzie się wywczasowali, rzekł Skiba — dać zaraz rozkaz do wymarszu.. cicho, przez kułak zatrąbić.. niech wiara wstaje.. darmo spać dłużéj! Na koń!
— To dobrze, dobrze mruknął Samocha, ale nim wyjdziemy, mój pułkowniku — rzekł z ukłonem, potrzeba skończyć z tym...
Wskazał w głąb pieczary...
— Co mi ty znowu prawisz swoje? ofuknął pułkownik.
— No, bo skończyć należy — po co to żywić to wszeteczeństwo.. toć to jest szpieg Branickiego, odezw miał torbę pełną, lepszego przekonania trudno.. to z nim na gałąź!
— Jużem mówił, surowo odparł Skiba — ludzkiém życiem szafować nie lubię. Sędzią mu być niechcę.. katem nie byłem i nie będę. Związanego poprowadzim i odda się komu należy. —
— Ojcze pułkowniku — prosił Samocha — po co my ten ciężar plugawy mamy wieść z sobą? Ksiądz by go porządnie wyspowiadał, sumienie mu wyczyścił jak się patrzy, i na gałąź..
— Samocha, daj mi pokój, groźno rzekł pułkownik.
— No, to go bestyą rozstrzelać, dodał uparty Samocha — toć już krzywdy mieć nie będzie.
— Samocha, na śmierć nie pozwolę, głośno zawołał pułkownik, nie chcę się krwią plamić.. nie sędzia jestem, nie oprawca, ale żołnierz...
— Ależ wojna! a to.. szpieg!
— Co to wojna, krzyknął Skiba niecierpliwiąc się, czy to ty nas masz za pospolitych żołnierzy, za jakąś szajkę rębaczy? Spojrzże na piersi, zobacz krzyż na szabli drugi, a w sercu mieć powinieneś trzeci...
— Ojcze, zdrajca niegodny!
— Któż wie, tłumaczy się że nie wiedział co mu dano, a minę ma głupią..
— Ojcze udaje głupiego, a frant.. krakowskim targiem, schylając się do kolan Skiby, szepnął Samocha, pozwólcie mu dać trzysta płazów i niech sobie rusza się wylizywać...
— Stary ty rzeźniku — rzekł pułkownik — nienasycony, niepoprawny... idź, a rób co ci mówię.. czasu niema do stracenia! do koni!
— No, no, wola wasza, mruknął Samocha, targając wąsa — ale się klnę żem do was dawno takiego żalu nie miał.. no, no! abyście tylko waszéj miękkości nie żałowali.. ja ręce umywam.
Spostrzegłszy nową twarz dorodnego młodzieńca, nie mógł się jeszcze wstrzymać stary, aby nie popytać po cichu, popatrzał na Karola, uśmiechnął się.
— Od takiego przybytku głowa nie boli.. szepnął.
Zaczęto tedy obwoływać do koni. —
W głębi pieczary na dany znak, ten pokotem leżący ludzki łom ruszył się, drgnął i zerwał na nogi; jakby z ziemi powyrastali. Roiło się czarnemi cieniami.. które zdawały się z grobów wstawać milczące.. Od krzyża na piersi dzień się poczynał..
Cisza, spokój, ład był wielki mimo pospiechu.
Samocha stał mrucząc, nierad z wodza.. —
— On to swoją dobrocią gubi wszystko! co jabym takiego trutnia miał żywić.. czy to żyć warto? zły? to na szubienicę.. głupi, po co rozumnym chleb odjada.. ale gdzie on głupi!
Garść ludzi Skiby nie była liczna, ale doborna, drab w draba silni, a jednym ożywieni duchem...
Pułkownik zwał ich braćmi, a byli niemi nie tylko po miłości ale i zakonie, który od początku konfederacyi do końca jéj trzymali...
Gdy w świętéj myśli poczęta owa konfederacya Markowa rozprzęgała się drobnemi intrygami ludzkiemi, na pierwszéj wysokości jéj tylko Pułascy i Skiba utrzymać się potrafił.
Już tedy wszystko ciągnęło w milczeniu na stanowisko.. ale zwykłym trybem od pieśni porannéj począć nie było można, bo przed nieprzyjacielem mogła ich zdradzić; po cichu każdy szeptał modlitwę.
Tymczasem na prędce wpośród pieczary wzniesiono ołtarzyk do mszy świętéj.
Stary kamień, trochę mchu i zbroi złożyły się na stół ofiarny, nad którym powiewała chorągiew z Matką Boską i Chrystusem. — Dwóch starców przy szablach do mszy służyli. Na przodzie ukląkł Skiba z rękami do góry podniesionemi.
I stała się cisza wielka, tak że kapłana modlitwę słychać było, a że losy jutra... zakryte.. każdy słuchał, jakby w życiu mszy ostatniéj. W czasie Ewangielii starym obyczajem szczęknęły na pół podobywane szable, na znak gotowości do obrony wiary świętéj.
Kilkunastu przystępowało do komunii; w końcu ksiądz od ołtarza dał błogosławieństwo. Pochyliły się kornie głowy, uderzyły ręce w piersi, wszyscy wstali; chorążowie ujęli chorągwie, a nim ołtarz rozebrano, już w dolinie okrytéj mrokiem szarym poranka, hufiec się gromadził.


Kilką cichemi słowy rozporządzono pochód. Naprzód miała iść szpica, główny oddział po środku, z tyłu mała garść w osłonie od napadu niespodzianego.
Wszystko było w pogotowiu do wymarszu, gdy Samocha, który miał iść z tyłu, głośno począł kląć i łajać w pieczarze.. pułkownik oburzył się i pogniewał, sam rzucił się ku niemu, obawiając jakiego gwałtu.
Szło o zapomnionego owego szlachetkę wziętego z papierami i proklamacyjami królewskiemi; którego związawszy w końcie rzucono, nimby się jego losy rozstrzygnęły.
Na samém wychodném poszedł po niego Samocha, chcąc go uwiązanego przy swym koniu prowadzić, ale.. nie znalazł. Pogryzione i stargane sznury leżały na ziemi, szlachcic wpadł jak w wodę. Szukano go wszędzie po kątach pieczary, ale jak tam było odkryć, jeśli uchodząc śmierci, zaszył się w jaką niedostępna kryjówkę. Samocha klął, Skiba się srożył.
— Bóg z nim, rzekł, niewielka strata.. rzuć do licha, nie ma czasu do stracenia.
— Bogać niewielka strata.. wołał Samocha targając czuprynę.. toć to nas obliczyło podsłuchało... a jeżeli uszedł... nie pomoże nam pewnie.
Szukać było próżno.. boleć na nie wiele się zdało, a gniewać się jak Samocha, toż było darmo.. przecie się gniewał na siebie, na sznury i że go prywatnie, nie pytając nikogo, summaryjnym sądem, sam nie obwiesił od razu. —
Mruczał na półkownika, gdy Skiba zniecierpliwiony, krzyknął — milczeć! niech lepiéj winny mi ujdzie, niżby niewinny miał być karany.. lekce życia ludzkiego nie ważmy! Naprzód!
— Naprzód!
Stary milcząc dosiadł konia, wszyscy się przeżegnali, kapelan głośniéj rozpoczął modlitwę, którą kończono po cichu:
„Panie Boże nasz, któremu wszelka cześć pokłon i bojaźń należy.. Królu nieba i ziemi, w którego ręku wszystkie królestwa...“
Ranek był smętny, powietrze chłodne, mroki jeszcze zalegały dolinę... górą wiatr pędził rozerwane obłoki po ołowianém niebie. — Same uszykowały się konie, ciężki chód ich zatętniał.. zdałoby się zdala, że to pochód duchów o świcie wracających do mogił cmentarnych.
Za szarego mroku pospieszać było potrzeba, aby przebyć część drogi najniebezpieczniejszą, niepostrzeżonym.
Karola postawiono na proźbę jego, nieopodal od chorągwi — serce mu rosło, gdy na nią spojrzał.. Szli tak wolno w cichości, kiedy niekiedy koń parsknął, głos silniejszy przedarł milczenie, i znowu tylko chrzęst żelaza a stąpanie koni.
Naraz o świtaniu stanęła straż przednia i przybiegł od niéj jezdny do pułkownika. Stój! stój! rozległo się po szeregach.
— Co tam? zapytał Skiba chłodno.
— Droga się zdaje przez Moskwę zaparta.
— Przesłać ludzi, a wziąć języka.. Puściło się kilku, Samocha jeden z pierwszych, koń pod nim utknął, zły omen, ale smagnąwszy go poleciał.
— Zobaczycie, zawołał, że to ten zbieg szlachcic nawarzył nam piwa.. Jeśli dopadł moskali, łacno mu ich było na nas naprowadzić...
Dniało coraz jaśniéj.. w różne strony poszły zwiady, wyruszył na dereszu i Skiba nieco naprzód.
Nie potrzeba było jechać daleko, o kilkoro staj gościniec przerzynało obozowisko moskiewskie. Przy dogorywających ogniach biwaków, które z za krzaków dymiły, widać było żołnierzy w gotowości na czatach..
Pułkownik nie przypuszczał, żeby to być mogła ułożona zasadzka, unikając daremnego krwi przelewu i o wątpliwe nie chcąc się kusić zwycięztwo, wolał wycofać się w inną drogę na prawo, sądząc, że tam wolne znajdzie przejście.
Oddział szedł cicho, moskale zaufani w sile placówek nawet nie mieli, alarmu nie dano, niedosłyszawszy ciągnących.
Wnet na rozkaz półkownika zwrócono w bok choć ciasną i niewygodną w dwa konie przerzynając się dróżyną, na wypadek walki niebezpieczną, gdyby nieprzyjaciel choć jedno działo miał z sobą.
Był to rodzaj wąwozu wśród zarośli a w nim błoto zgęstniałe.. ale próbować musiano drogi, aby ludzi oszczędzić. Szli przez pół godziny i przednia szpica znów stanęła. Po za wąwozem w lesie na polance, były ognie moskiewskie i obóz.
— Niema wątpliwości żeśmy zdradzeni i otoczeni! zawołał Samocha.. Tego tu wczoraj nie było, znać po szarakach że ledwie co nadciągnęli, znużeni.. Teraz, wola Boża..
Skiba niezmarszczony, z wypogodzoném czołem namyślał się. Chodziło tylko w istocie o wybór nieprzyjaciela i pozycyi najwygodniejszéj do rozpaczliwéj walki.
W tém od tylnéj straży przyszedł jeździec oznajmując że i od ojcowskiéj doliny zabierają tył Moskale.
Nie było więc wątpliwości iż garść ta wyszpiegowaną i zdradzoną została; nieprzyjaciel opasywał ją w przeważnéj liczbie, w miejscu do obrony nadzwyczaj niewygodném, bo zewsząd otoczony lasamy i wzgórzami.
Położenie było rozpaczliwe, ale ludzie nieulękli i wszyscy przeżegnawszy się czekali zbici w jedno spójne ciało.
Drgnęła warga Skibie, oko się zapaliło, ręką wskazał naprzód.
— Bracia! kiedyśmy odkryci, rzekł, czemu pieśni nie zanucić, serca rozgrzeje...
Samocha w téj chwili już intonował ją; dolina nagle rozległa się śpiewem uroczystym..
Ten kościelny hymn o mroku na tych pustkowiach, przy chorągwi z ukrzyżowanym.. ci rycerze nieruchomi w siodłach, starzec przodkujący im.. przedstawiali jakby obraz innego wieku.. Pieśń nastroiła serca do Boga, łzy połyskiwały na powiekach, Karol zdawał się siłą jakąś porwany od ziemi.. na barkach rosły mu skrzydła.
Jeszcze pierwsza strofa brzmiała gdy szmer się zrobił, od przedniéj straży wiedziano parlamentarza moskiewskiego z chustą białą, zieloną gałęzią i papierem w ręku.
Rusin szedł a rozglądał się.. szyderski uśmiech krzywił mu wargi, garść ta ludzi tak mu się zdawała do połknięcia łatwą!
Na papierze stało, dobrą, niestety, polszczyzną, że pułkownik Morozów wzywał konfederatów do zdania się na łaskę.. gdyż inaczéj oddział w koło otoczony, w pień będzie wycięty..
Skibie czytając, krwią zabiegły oczy, z konia spojrzał na żołdaka, i zdartym papierem rzucił mu w oczy.
— Powiedz temu kto cię przysłał, odezwał się — że żołnierze matki Boskiéj padają ale się nie poddają.. Co Bóg da!
— Zatrzymać parlamentarza! obejrzał nas! krzyczał Samocha.
— Hej! hej! liczonych i nieliczonych śmierć bierze — odparł pułkownik.. puścić go..
Cicho i pieśń zabrzmiała daléj znowu, oddział począł się posuwać ściśnięty, szable obnażały się, pistolety dobywano z olstr.. konie zdawały się blizką czuć bitwę, bo chrapały niecierpliwie a ten to ów rzucił się w bok jakby przelękły.
Pieśń skończona.. kapelan odczytał antyfonę.. potém..

Kto się w opiekę odda Twoją Boże,
A grzech swój wyzna żałując w pokorze...

W głowie tych ludzi na śmierć prawie nieuniknioną skazanych, na zgon niemal pewny idących, głodnych, wyziębłych, znękanych, była przecież taka siła i zapał, że gdy coraz jaśniejszy blask dnia oświecił chorągiew, rozwidnił twarze, przed śpiewającym zastępem, trzykroć silniejszy by był się cofnął.. tak szedł groźny i straszny. Konie jak zagrzane rwały się do prędszego biegu.. pieśń grzmiała potężniejąc coraz głośniéj.
— Naprzód! wołał, wskazując ręką Skiba.
Oddział Moskwy stojący naprzeciw, może był najliczniejszy, ale po wyjściu z wąwozów, miejsce do walki dogodniejszém się zdało..
— Wiara! w imie Maryi! Ławą! Razem! przy sztandarze! Naprzód! Wolno! Szablą sobie trzeba drogę wyrąbać..
Jak mur, szara, niema niewolniczo milcząca wyciągnęła się przed niemi kolumna moskiewska, czekając znaku do strzału..
Oddział stępo, potém szedł kłusem.. potém na pułkownika rozkaz, ostrogami spięte konie, z kopyta... Cała kolumna jak kłąb jeden z wrzawą rzuciła się na Moskala, wołając: Jezus, Marya! dym ją cały owionął, kule świsnęły.. ale chorągiew ani się cofnąła, ani rozpierzchła!.
Moskale widząc ich następujących, przerażeni zuchwalstwem, nim się z bronią na nowo przygotowali, już mieli ich na karku, złamały się szeregi.. Chorągiew z krzyżem i Chrystusem onieśmielała wielu..
Konfederaci od razu wbili się w tę kupę nieprzyjacielską.. bezładnie pomięszaną, ale trzymającą się stanowiska i wrzeszczącą dziko aby sobie dodać serca.
Znaleźli się naraz otoczeni, ściśnięci, obsypani niezbyt szkodliwym ale gęstym ogniem i tłoczącym się tłumem.
— Naprzód! wołał pułkownik, za sztandarem!
Szablami krwawemi potrzeba sobie było tą tłuszczą drogę torować — ale szło oporem, tak gęstemi szeregi zalegał pole nieprzyjaciel. — Tu i owdzie zsunął się z konia wojak i jakby tonął padając.. złamał się szyk, szczerba w nim, i wnet ściśnięci znowu szli przebojem daléj.
A pieśń nad głowami brzmiała przerywana wykrzykiem śmierć zwiastującym, a sztandar powiewał górą choć od kul podziurawiony.
Jedna z nich przebiła bok Chrystusa..
Z bladych a zimnych w początku twarze rozpłomieniły się, ludzie urośli, siła ich zolbrzymiała.. żelezca błyskały nad głowami, oblane krwią, nieustannie podnosząc się i spadając.
Ciżba moskiewska wrzeszczała dziko, pisk ten mięszał się dziwnie z pieśnią uroczystą..
Był to bój rozpaczliwy, bohaterski, bez nadziei, ale tak straszny, że przed zajadłością jego żołdak się cofał jakby nie ludzi ale niezwalczone istoty, wybrańców Bożych miał przed sobą.
W gwarze tym i dymie już nic widać nie było, tylko w jedną kupę zbite, rwące się ciała ludzi, których rozpoznać, ani policzyć nie było można.. Stali w pośrodku tego mrowia szarego Moskwy, i zwolna rznęli się przez nią.. Skiba szedł przodem, oficer moskiewski stał na pagórku i klął rabiata..
Pierwszy raz Karol upił się szałem boju.. usta mu się śmiały, śpiewał, drżał, bił a siekł.. niewiedząc co czyni, czując tylko że był szczęśliwy. Uśpiona krew pradziadów odżyła w nim zbudzone okrzykiem bojowym.. wspaniałością walki gorączkowéj rozwścieczonéj. Zdawało mu się że świat by był rozbił piersiami, a czoło promieniało takim zapałem, że ludzie się przed nim wylękli, cofali...
Jechał przy sztandarze, Chrystus błogosławił, uśmiechała się Matka Boża.
Któż powie jak to długo trwało? Niebo się zaczerwieniło, z za pasów chmur wyjrzało słońce, oni szli, szli, coraz mniejszą garścią po trupach ludzi, po koniach, które wbijali do ziemi.
Za niemi wreszcie została Moskwa.. rzucając się, to odskakując i obsypując kul gradem.
Przerznęli się przez ten motłoch strwożony ich męztwem; ale mimo ran, strat, znużenia, chwili nie było do spoczynku, nie zwalniano biegu, iść musiano, odstrzeliwając się..
Trzecia część walecznych legła na placu, więcéj niż drugie tyle było rannych co się jeszcze wlekli.. Żołdactwo odzierało trupy i dobijało rannych...
Karol poczuł jakiś ciepły pot płynący mu po piersiach.. chwycił się ręką.. Czy ze znużenia zrobiło mu się słabo? zaćmiło w oczach, pochylił się na siodle.. Świat i bitwa i wschodzące słońce zamgliły się.. znikły.. w uchu tylko huczały okrzyki i wrzawa.. a po nad nie:
Jezus Maryja!
Na szpaku krwią obluzganym, Staszek sam ranny lekko podtrzymywał omdlałego pana i lecieli tak, daléj a daléj.. aż strzały ustały, gwar przycichł, dzień jasny, łagodny, wiosenny roztaczał blaski swe nad ich głowami.
Stanęli na polance rany obwiązywać, koniom się dać wysapać, zmarłych opłakać.. i policzyć. —
Skiba ukląkł i gorącą modlitwą Bogu dziękował za garść walecznych, ocaloną choć w części.
Karolowi kula zorała pierś młodą, ale postrzał nie był śmiertelny; przesunął się po niéj czerwoną wstęgą ją znacząc.. jakby ręka niewidzialna wstrzymała kulę, by daléj nie poszła.
W gorączce drgał chłopak jakby ciągle jeszcze walczył, śpiewał, śmiał się, ściskał.. aż szał ten w końcu w głęboki sen ołowiany i odrętwienie się zmienił.......






  1. Pamiętnik Sieversa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.