Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom I/Księga I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA I.

1771.

Stary dwór — stary dwór — kto pamięta to gniazdo orle, które się dawniéj zwało szlacheckim dworem polskim, a z którego źli ludzie i złe duchy uczyniły nierządu gniazdo i plamę na białéj szacie męczennicy?
W sen to przeszło, w ideał, w powieść, którą u komina stary dziaduś opowiada, a wnuczęta zasłuchane dumają, w duszy myśląc że im może bajkę prawi.
Przecież nie bajką jest jasna przeszłość, która w oczach naszych powoli konając, umarła.
I wieczny jéj spoczynek w grobie laurami palmami obwieszonym — choćby go szatani i karły błotem obrzucać mieli.
Kto pamięta ów stary dwór i owych starych ludzi, co chodzili w żelezie, a karmili się chlebem razowym i nie pili jeno wodę? A mieli oręże które ludzi płatały na pół i pokorę, co ich nad anioły wywyższała..
Przeciwko temu gniazdu orlemu posadził szatan na ziemi naszéj gniazdo papuzie i klatki ptastwa o kraśnych piórach ze szczebiotaniem swawolném.. Orle gniazdo opustoszało.. a papugi ogłosiły się dziedzicami orląt i poszły żebrać przyjaźni ze wszystkiém ptastwem plugawém, aby jeno spokojnie żyły.
Orle pióra krwią zbroczone zwalały się po rozstajach i naśmiewano się im, a w pośmiewisku stały się relikwijami i czyniły a czynią cuda. Bo do nich przylgła cnota stara.
Wy — znacie tylko z przeszłości Polski jéj grzechy i zmazy, a oczy wasze krecie nie mogą dopełnić jéj wielkości.
I dziejopisarze wasi są malarzami brodawek na obliczu matki, a nie natchnionemi jéj syny co obraz odmłodzony, dziewiczy, noszą na piersi dziecięcéj.
Kto zna tę jasną przeszłość naszą? Śmieją się szydersko, ukazując poszarpana jéj podszewkę — nie była ona nigdy szatą — a szata tkaną była z purpury i złota... z męczeństwa i cnoty.


Od najlepszych czasów — plemie bohaterów co chodzili w żelezie i na wskroś zżeleźnieli, trwało aż do czasów najgorszych, dożyło do progu dni naszych. —
W progu dopiero skonał ostatni, rozdarłszy sam pierś któréj kule niechciały. A pogrzebiono go szyderstwami i potwarzą.
Pasmo wielkich mężów od Bolesławów ciągnęło się aż do panowania niemieckiego, które spoiło naród na heloty i wydało go w ręce moskiewskie, nim się wytrzeźwił. —
Nie było przerwy nigdy aż do dni ostatnich, ale było zaćmienie oczów krecich, które nic widzieć nie chciały i niemogły.
Zdało się jakoby cnota zmalała a żyła pokryta żałobą i zawstydzona — i w grobie żyje aby z niego powstała.
Nie umarła téż wieść o mężach ze cnoty i stali, choć wnuki, jako dzieci Egiptu, do ojców wielkich przyznać się nie śmieją patrząc na gmachy przez nich wzniesione i zapierają się dziadowskiéj wielkości — mówiąc — To duchy wzniosły. Duchy olbrzymów siedzą u Bolesławowskiego stoła w pieczarze — i czekają słońca aby zeń wyszły — na świat lepszy. —
A dziś omroczonéj ziemi panują pigmeje i papugi, więc nie czas.. jutro. Jutro jest wielkie jak siła Boża, jutro jest wszechmocne, a kto nie wierzy w jutro, ten w Boga nie wierzy.


Patrzcie no, oto tam na dolinie wśród pagórków i lasów otulony, posępny jak klasztór, krzyżami obłogosławiony jak świątynia, śpi stary dwór szlachecki co najdawniejsze dzieje pamięta.
Wzniósł on się na gruzach grodu i rozzieleniał sadami na wałach i po za wały; a do koła przytulił do siebie sioła i wsie i osady, aby im ojcowsko przewodził.
Inne to były czasy — tak — inne — aby zrozumieć je, Boga mieć w sercu potrzeba, nie ludzką rachubę. Tam wszystko było na cnotę obliczone, na wiarę, na poczciwość, na ludzi wielkich rozmiarów. Oddawała im ojczyzna w ręce drugich ludzi, bo wiedziała, że przycisną ich do serca jako braci — i prawa mogło wówczas nie być, bo była cnota. —
Stało ono wypisane w niebiosach nie w księgach. —
Gdy zabrakło cnoty, co spajała, budowa nie związana runąć musiała.
A nie prawa złe były — ale ludzie do nich nie dorośli. Maleli, maleli, aż z posłańców Bożych stali się kupcami potu ludzkiego i ojczyznę sprzedali dla piór papuzich i dla sybaryckiego spokoju. —


Do koła tylko stare drzewa szumią, stare góry się przysłuchują, a młode potoki lecą marząc o przyszłości. —
W pośrodku dwór rozległ się szeroko, dostatnio i pańsko. —
A jako po zakonie Bożym zbudowany wzniósł sobie świątyńkę po prawicy, krzyż nad czołem i krzyż z lewicy aby Boga pamiętał.
Cichy wieczór młodéj, chłodnéj ale wypogodzonéj wiosny zstępuje na ubłogosławione gniazdo z wonią świeżo poruszonéj roli i rozmarzłéj ziemi.
Wśród téj ciszy wieczora słychać tylko jakby modlitewne głosy ludzi i zwierząt w jeden chór zlane, na chwałę Tego który Jest. —
Długa ulica lip pogarbionych, rozpuszczających gałęzie szeroko, sunie się czarnemi słupy od lasu do dworu..
W ulicy to krzyż czarny, to ś. Jan w kapliczce ukryty, to Matka bolesna na słupie, to Chrystus w cierniowéj koronie siedzący.
Zbliżasz się jakby stacyjnym gościńcem do kościoła.
Kościółcito ten dwór szlachecki, bo się w nim życiem modlono od kolebki do trumny, gotując dobrze umierać. —
Idącemu tą ulicą musiało serce poważnieć, bo czuł że się przybliżał do tego przybytku w którym hodowały się orlęta Bogu poświęcone.
Na pagórku wśród szérokiego podwórca, za bramą z obrazem Matki Boskiéj, stał ów dwór o kamiennych stopach z drewnianych bierwion, z dachem wysokim gdyby szyszak na głowie.
A wszedłszy weń naprzód spotkałeś sień w któréjby się i sta ludzi pomieścić mogło — i komin gościnny co ich ogrzéwał.
Ale tu już stąpać potrzeba było cicho. Od progu poczynała się klauzura dworu i karność jego. Ludzie którzy tu wchodzili, szli z mniszą pokorą, w milczeniu, choć z usty uśmiechniętemi i sercem rozradowaném.
Więcéj siwych głów niż silnych bark, bo te w pole ciągnęły a siwizna stała na straży z niewiastami u domowego ogniska.
Wnijdźmy więc od proga daléj a patrzmy.
Na prawo stołowa izba — ściany w płótna odziane, a z nich twarze patrzą marsowe, surowe, ascetów rycerzy. Na zbrojach krzyże, w ręku różańce.
Ta niewiasta włosiennicę nosiła wiek cały; owa lilija biała ślubowała się ubogim, więźniom i zapowietrzonym; ten młodzian padł od Tatara, ów poległ w Moskwie, inny od niemieckiéj kuli; tego męża na haku powiesiwszy Turcy, strzelali do konającego przez trzy dni. —
Tamtego niewierny poganin ściął, bo za niego okupu nie mógł wziąść jakiego chciał, owemu Moskwa serce wydarła... trzeci zmarł gnijąc w murach niemieckiéj turmy..
Patrząc na nich czytasz dzieje rodziny ofiarnéj, i wiesz czemu ona siedzi dziś we dworze drewnianym, a nie na senatorskich krzesłach gdzie szczebiocą papugi. —
Szereg to niegłośnych męczenników, poemat to ofiar od Bolesławowskich czasów; w spadku wzięty obowiązek śmierci za ojczyznę. Ginęli wszyscy, a ostatni by ich być godnym, tak zginąć pragnął, jak chcą żyć drudzy. —
A nie byli to ludzie o których széroko piszą dzieje — wiedział o nich ledwie kronikarz do mowy, co wieczne odpocznienie spisał dla kapelana, grabarz cmentarny, sąsiad o milę trochę — daléj nikt. Któżby się w ówczas chlubił że umiał umierać, gdy żyć daremnie wstyd było?
W domu cicho mówiono o bohatérach, ze wstydliwością aby nie posądzano ich że dla chwały ludzkiéj nie dla imienia Bożego poumierali.
Szło w grób ciało, duch do niebios z palmą, a na ziemi błyszczały łzy rodziny tylko.
Od pomorskich walk za Bolesławów, od Łokietkowskich zapasów, jeden w drugiego ginęli syn po ojcu.
I była tradycya u ogniska że ojczyzna boleć zacznie, gdy oni w łożach umierać będą, nie na koniu i na błoniu, z krzyżem na piersi a szablą w dłoni.
Ale w ostatku już ginąć za ojczyznę nie było gdzie; papugi co rej wodziły, pobratały się ze wszystkiemi, do orłów tylko własna krew strzelała na spokojnych obradach w kościele.
Trzy pokolenia na raz czekały dzwonu, wici, hasła, siedząc we dworze na Skale. —
Skałą zwał się dwór Plutów.
Plutowie wyszli byli niegdyś z ziemi Wiskiéj na Mazurach, tego rozsadnika który szlacheckiemi członkami całą Polskę obsadzał — ale z dawna już zasiedzieli w Krakowskiém i tu dogorywali. —
Chodziło to w żelezie póki mogło, a w żałobie po niém gdy go nie stało. Ich powołaniem było walczyć i umierać za kraj; po to się rodzili. Wiedziała każda matka biorąc niemowlę do piersi, że męczennikowi życie dała, i chowała je tak aby cierpieć umiał.
Nie karmiono orłów słodyczami a ciszą, ale karmią twardą i cierpieniem ostrém jak w Lacedemonie, a gdy dziecię rozumiało słowa, uczyło się pogrobowych legend dziadowskich.
Osnuwały one kolebkę i jak mleko lwicy przepajały dzieci. Nawet niewiasty ich, gdy zapłakać chciały, szły ze łzami tam, gdzieby je Bóg tylko widział, bo mięknąć nie było im wolno aby synów nie zmiękczyć.
Byli to polscy rycerze zakonni, tacy jako za prastarych czasów.
Trzy pokolenia żyły w Skale. Najstarszym był dziad Pluta.. niegdy dzielny pułkownik, który stękał że umrzeć nie potrafił, a wstydał się oblicza ojców iż żył starcem. Miał lat osiemdziesiąt i kilka; przyszedł na świat za owych to czasów gdy Sobieskiego Pan Bóg posłał pokazać światu jak to się biją dla imienia jego — na to aby ocaleni wyśmiewali ofiarę. —
Stary był głową domu, a imie mu było Adam, jako ojcu rodzaju ludzkiego.
Choć do całego wieku nie wiele mu zostawało, miał siłę hartowną niezardzewiałéj stali. Tylko siwa, ogromna do pasa broda i łysa jak kość słoniowa czaszka, świadczyły że wieku dożywał.
Gdy siedział pułkownik Adam, to mu się ramiona gięły i malał, ale gdy się podniósł, a rozprostował — olbrzymem był jeszcze i gdy w ręku żelazo ścisnął, pękało.
Nie siły mu brakło ale ochoty do życia.
Żonę postradał był dawno, a z syna żołnierza uczynić nie mógł. Za młodu jeszcze chłopczyna dosiadłszy swawolnego konia, obalił się z nim i nogę zgruchotał. Źle leczony na całe życie kaleką z krótszą jedną pozostał, i chodził o kiju. Więc mu już przyszło dziesięciu pokoleń rycerskich potomkowi być hreczkosiejem i domatorem. A czuł to ojciec i on sam, iż w tém było znamię kary Bożéj, jakoby mu rzekł Pan. Nie chcę was i waszéj ofiary, a służyć wam sobie nie dam.
I na całe życie smutek osiadł na twarzy Jakuba. — Oblicze téż Adama rzadko się uśmiechało, choć pogodą jaśniało zawsze.
Gdy go obcy raz spytał, wygnańca chwilowego, coby był za jeden. — Miles christianus sum, odrzekł. W tém było wszystko.
Za ową salą w któréj biesiad wstrzemięźliwości strzegły wspomnienia mężów wielkiéj cnoty, była izba dziada. Okna jéj wychodziły na ogród, przez drzew konary widać było kaplicę, tak że gdy się jéj drzwi otwarły, ołtarz widział i mszą a gdy czasem chodzić nie mógł — bo go nogi naprzód opuściły (jako to zwykła w Polsce śmierć brać ludzi od nóg poczynając, znać że za barki nie mogła) — słuchał mszy świętéj z krzesła i klęcznika u okna. Zaglądał tu kościół bo téż to cela była rycerska, ta izba dziadowska.
Na stole przed nim zawsze dwie księgi, Pismo święte i Plutarch.. Księgi pobożne i starożytne dzieje.. W pośrodku stał krzyż a na nim wisiał różaniec, który niegdy bywał u pasa przy zbroi, różaniec z oliwek ogrójcowych...
W rogu anachorety łoże, skóra łosiowa, poduszka sianem wypchana, siennik nadziany słomą; nad niem Chrystus, palma, ryngraf z Matką Boską, kawał zbroi z krzyżem, szabel dwie na krzyż i strzelba..
Naprzeciw łoża wizerunek kobiety w szacie czarnéj, w kwefie białym, z książką, z różańcem i kwiatem w dłoni..
Była to ta święta co mu syna dała.. którą on kochał w grobie tyle co za życia, która mu żyła zawsze, choć od lat wielu umarła. Była to jego panna, tak ją zwał, z czystą bowiem dziewiczą duszą poszła na śmierć. —
Daléj na ścianach obraz króla Jana III., wizerunek hetmański i święte sprawy..
Pod piecem kaflowym stała okryta ława — więcéj nie było nic. —
W oknie otwartém ku wiosennemu powietrzu siedział stary i dumał, księgę trzymał otwartą a nie czytał, myśl go odbiegła a ręka silna się trzęsła, bo jéj już silniejsza nad nią wola nie trzymała.
To było z jednéj domu strony, z drugiéj mieszkał syn i synowa i kobiety, tam się chroniło życie powszednie dworu, które gwarzyć musi i śmiać się musi.
Jakób nie mogąc być żołnierzem, gospodarzył po żołniersku, ale téż z sercém rycerskiém. Ilekroć na szablę a na konia spojrzał to wzdychał, o kiju chodzić zmuszony, zmuszony siać i zbierać.. a prowadzić żywot włodarski. —
Gdy siedział pan Jakub niemal tak wyglądał jak ojciec, tylko młodszy, posępniejszy. Truło go to życie ekonomskie, czuł dopust Boży w tém co go bogaciło.
Dwie izby, pańska i jéjmościna stykały się z sobą. W drugiéj stały małżeńskie łoża pod kotarą i krośna, a na stole pobożne księgi.
Obok jejmości, pod jéj bokiem chowały się dziewczęta ubogie, daléj była izba sług, apteczka, śpiżarnie i czego potrzebuje dwór wiejski.
Jakub miał jednego tylko syna; tego już i dziad i on tak karmili aby dług zapłacił za obu, za jednego że umrzeć nie mógł na polu bitwy, za drugiego że konia nie dosiadł. —
Ale go chcieli mieć dojrzałym, silnym, niżby mu dali błogosławieństwo na bój — i czekali a poili i karmili szpikiem swym. Matka pobożnością, dziad Plutarchem, ojciec pracą i trudem, domownicy przodków przykładami. —
Chłopiec chował się w domu długo, ale wiedział ojciec że młodemu ława szkolna, to pierwszy życia wzór i próba. Dali go wraz z ubogim chłopakiem sierotą do szkół, tylko patrząc jak to rosło.
A rosło krzepko i bujno i gorące a niecierpliwe, ale posłuszne, karne, pobożne i zacne.. dobra krew. —
Rosło to na żołnierza chrześciańskiego jak dziad — silne, krew z mlekiem na twarzy, w sercu ogień i żelazo.
Czasem dziad dawał mu do łamania podkowę i milczał gdy ją skruszył bez zaczerwienienia a wysiłku; czasem ojciec dawał mu chłód i głód do przetrwania słuchając czy się nie poskarży — a gdy zmilczał był rad, ale nie chwalił. —
Czasem i pani matka postem morzyła lub pomęczyła modlitwą. — I byliby go uściskami zdusili z miłości wielkiéj, gdyby tę miłość pokazać mogli.
Po staremu kochanie nawet w ryzie szło, aby od niego człowiek do zbytku się nie rozpieścił — W sercu mieszkając skryta miłość ta rosła i silniejszą jeszcze była.
Cała się z nich składała rodzina — daleka tylko jejmościna krewniaczka, sierota na wychowanie wzięta, kwitła także w tym cieniu.
Imie jéj było Ewusia, lat poczynała szesnaście, a wychowano ją w bojaźni Bożéj, i niewinności duszy i pokoju serca, na niepewne losy, na życie próby — sierotkę.
Któreż dziewczę na polskim zagonie, gdy je rodzinne słońce ozłoci, miłość wyhoduje, pokój osłania, piękném nie jest?
Ewusia téż była piękną, ale zaledwo o tém wiedziała. Jejmość zaręczała jéj że jest brzydką, dziaduś ją srodze musztrował, pan Jakub gdérał choć kochał. Tylko oczy i rumieniec młodego Karolka, gdy powróciwszy ze szkół po dłuższém niewidzeniu spojrzał na nią, mogłyby jéj były coś powiedzieć, ale dziewczę się zlękło i nie zrozumiało. —
Chowali się jak brat i siostra, nauczono ich żyć jak rodzeństwo, choć dobrze nikt nie wiedział jakie ich pokrewieństwo łączyło, i kto byli Ewusi rodzice, nawet jak się na dwór dostała i czy gdzie miała jeszcze rodzinę.
Ona sama nie pamiętała dzieciństwa, a przybrana jéj matka unikała o tém rozmowy.
Ile razy Karol powracał do domu coraz ją piękniejszą zastawał, naostatek; naostatek zdała mu się ze wszystkich kobiet na świecie najpiękniejszą.
Ale o tém nie śmiałby był powiedzieć nikomu; ze strachu aby się kto tego nie domyślił, nawet na nią nie patrzał, z bojaźni ażeby usta nie wypowiedziały czego nie chciał, nie mówił do niéj, z trwogi ażeby nadto nie przylgnął, uciekał gdy ją zobaczył. Kiedy się przypadkiem zeszli, stali naprzeciw siebie jakby gniewni, a uchodzili co prędzéj drżący.


Taką była rodzina, ale w polskim dworze stojącym gospodą brama się nie zamykała. Kryto stół do wieczerzy zostawując zawsze miejsce wolne dla Bożego zesłańca; był zawsze kątek dla obcego, wszelakie téż kalectwa szukały tu przytułku, a chore serca lekarstwa.
Więc gdzieżby dwór taki bez ewangielicznych gości mógł pozostać?
Było ich podostatkiem w Skale. Nikt, nigdy téj Bożéj czeladzi nie dał poznać że była na łasce, w gościnie. Każdy biedny zwał się tu po staremu panem bratem, a co więcéj, znajdował braterskie przyjęcie.
Był tam tedy stary rotmistrz Poremba, co o kiju się włócząc już tylko przeszłe życie opowiadać umiał, jak pacierz jednakowo zawsze, tak że to co im mówił już wszyscy na pamięć umieli, przecież go ludzko, litościwie słuchali. Od lat piętnastu rotmistrz Poremba co wiosna wybierał się do krewnych na Ukrainę a nigdy odjechać nie mógł — chociaż nie zrzekał się wyjazdu, owszém tém gorliwiéj się gotował, im mniéj było prawdopodobieństwa że wyruszy. I temu coś już było w nogi wlazło, nie przypuszczał wszakże iż to go śmierć pętała, aby łatwiéj obalić.
Był i drugi garbus stary z długiemi rękami i ogromną głową, którego kalectwo litość wzbudzało, a złostki i żarty jeszcze nędzniejszym czyniły. Gdzieby go trzymano z tym spiczastym językiem gdyby nie tu? Zwał się on komornikiem Krzywaczyńskim, liczył lat sześćdziesiąt, i jak tamten jechał ciągle, tak ten zawsze się miał żenić.
Uciułał był trochę grosza, ale jeszcze więcéj żółci, któréj panny gorzéj się obawiały niż jego garbu i szóstego krzyża.
Był naostatek gracyalista, wysłużony rządzca, którego Bóg pokarał pijaństwem, zresztą najlepszy człek ale nieuleczony bibuła. I tego więc przytulić było potrzeba, bo by go z tym nałogiem nikt nie trzymał. Jejmość go różnie leczyć próbowała od téj choroby, ale nic nie pomagało. Kubasiński wstrzymał się czasem jaki tydzień, ale go potém z karczmy przynoszono na rękach.
Po trzeźwemu był uśmiechnięty i najłagodniejszy z ludzi, ale gdy podpił, burdy wyprawiał straszne.
Była we dworze i stara panna, która lubiła kanarki i koty, jakby dowieść pragnęła że spragnione jéj serce największe przeciwności razem pomieścić może; panna Kunegunda śpiewająca nawet teksty światowe z lepszych czasów a w kościele intonująca godzinki. Miała ona recepty na wszystko, chadzała po wsi gdérząc a lecząc, nudząc ale wysługując się jak siostra miłosierdzia. Kunusia czasem nawet na Jejmość gdérała.. a zawsze była ze wszystkiego nie kontenta. Miała biedaczka przysłowie. — Otóż to jest!
Pomniejszego ludu kryjącego się w oficynach, na folwarkach, we dworkach, wyliczyć trudno.
To téż gdy w Wielki post, w adwent, w wigilije, w święta i niedziele dzwonek na modlitwę zawołał do pokoju obszernego przed garderobą, gdzie na ścianie wisiał obraz Matki Boskiéj Częstochowskiéj, ledwie się ta ciżba domowników do progu pomieścić mogła. Jejmość sama z księgą w ręku klęczała na przodzie, daléj sam się dwór po starszeństwie układał.
A choć nie było nikogo z gości w pospolite dnie do stołu, nakrywano więcéj niż na dwadzieścia osób, i mało kiedy było miejsce puste, chyba gdy komornik bardzo zły nie przyszedł, naówczas mówiono że go zęby bolą.
Dwór w Skale był jak klasztór, wiedział tu każdy co mu o jakiéj godzinie czynić przystało; karność była wielka, porządek przykładny, nikt go nie złamał przez lekceważenie.
Z panem Jakubem żartować było niebezpiecznie, a ze starym pułkownikiem kiedy dobry był, mówiący drżeli, gdy marsa nastawił, słów brakło na ustach. Nie żeby tak surowym był, bo się nigdy nie gniewał i nie fukał, ale karał milczeniem. Kogo on nie widział ten jakby już do dworu nie należał, nie miał tu co robić. —
Jejmość téż szanowano jak anioła opiekuna, przez nią szły sprawy, prośby i instancye, ona wiedziała kiedy miłosierne słowo wyrzec do męża i ojca. Chodziła biało, uśmiechała się jasno, i zwano ją białą panią po wsiach, bo się była od straty córki a narodzin syna skazała na tę jasną żałobę. Czarna być miała, ale męża i ojca oczom i sercu folgować musiała, bo ich kolor ten zasmucał.


Tak wyglądał ów dwór, orle gniazdo stare, ale wejrzawszy weń, ujrzałeś więcéj dziwów i cudów, niżby się z razu po tém obliczu prostém spodziewać można. Nie było tu popisu z niczém; często najlepszego szukać głęboko i domyślać się musiano, bo się kryło. Tu i surowy post się chował i modlitwa taiła, i dobrodziejstwa skrywały; życie szło pomiędzy niemi a Bogiem w tajemnicy.
Znał te serca może — jeden spowiednik, co patrząc w głębie ich, płakał z wesela.
Na tym dworze wychował się Karolek, i przyszedł mu już czas może po ojcach wziąć szablę, na którą często poglądał pożądliwie.
Dziaduś pokazywał mu ją na ścianie, ale trzeba było do niéj i wzrostem i sercem dosięgnąć.
Szabla to była stara.... z pokolenia w pokolenie przekazywana, prosta, szeroka, biała jak srébro. Był na niéj z jednéj strony promienisty krzyż, z drugiéj — Pro Deo et Patria𝔓𝔯𝔬 𝔇𝔢𝔬 𝔢𝔱 𝔓𝔞𝔱𝔯𝔦𝔞, staremi głoskami. Rękojeść czarna, pochwa skórzana, żadnéj ozdoby, — za żaden skarb by jéj był Pluta nie oddał.
Zwała się Saracenka.
Wiedziano o niéj, że była pod Płowcami i Grünwaldem, że cudem z rąk konających na polach bitwy zawsze ją ktoś ocalił, że powracała, gdy ją już za zaginioną mieli, jakby z wyznaczenia Bożego, do rąk dziedziców. Szanowano ją jak relikwiją.
Z tém imieniem Saracenki w najstarszych testamentach zapisaną była. Głucho mówiono, że przyniósł ją antenat, co służył na wojnach krzyżowych. Jeno potém napis i krzyż dodano, aby pogańskie żelazo ku służbie Bożéj ochrzcić.
Karolek miał lat dwadzieścia, serce mu do szabli i do konia drgało niecierpliwe. Czemu go nie wyprawiano pobłogosławiwszy, któż to wié? Coś tam dziad z ojcem szeptali, naradzali się, a chłopak czekał.... a pytać nie było wolno, a prosić!?... któżby śmiał!
Karolek za zabawkę dosiadał dzikiego konia, siłę miał dziadowską, barki Adama, zręczność niezmierną, serce ogniste, ale naturę karną i oczy, co ciskały ogień i płomię, kąpały się téż czasem we łzach mimowoli.
Serce mu w piersiach biło, jak młotem, ale milczeć umiał.
Złe przyszły czasy, nie dziw, że ojciec i dziad i matka jeszcze się wahali, komu i gdzie oddać dziecko.
Od czasu, jak na Batorych i Sobieskich tronie siadły pludry niemieckie, sprofanowany ów tron stał się wszelkich bezeceństw stolicą. To co nad krajem świecić miało, ssało go i wycieńczało.
Aż przyszło do tego, że karabiny moskiewskie osadziły na nim kochanka Carowéj, dworaka i Francuza, co malować umiał, a cierpieć i rządzić nie umiał.
Była to już ostatnia klęska i ostatnia plaga Boża, co lalkę upudrowaną dawała rycerskiemu narodowi za króla.
Białe te ręce żelaza tknąć nie umiały, a z miękkiego gacha nie mógł rycerz wyrosnąć. —
Więc ludzie poważni źle wróżyli, mówiąc po cichu: — Chyba Bóg!
Jedni go zwali Stolnikiem Litewskim, drudzy Soliterem, co ojczyzny wnętrzności wyparał, inni, jak pan Adam, Galantem Imperatorowéj. Królem uznawali go ci tylko, co w sercu ojczyzny nie mieli, którą on za spokój i zgodę miał sprzedać; ze strachu moskiewskich posłów i z grzeczności dla Imperatorowéj Jéjmości.
Gdy przyszedł ten czas upokorzenia i upadku, że ów Piast na drwiny, posadzony był na stolicy, — co było serc poczciwych, przeczuło, iż zbliża się uroczysta wieków godzina.
A choć weseliła się stolica, kraj przywdział żałobę. Ale owe stare orle gniazda wytępiły saskie łowy i pozmierała cnota bezpotomnie, a wielu ślepych i krótkowidzących ujęto strachem lub łaską.
I była Polska rozdzielona przez dzieci własne, nim ją rozszarpali oprawcy narodów; tak iż w niebezpieczeństwa godzinie na jedno serce co zaszło krwią, dziesięć uśpiły fortele i mamidła.
Nie mogła skrępowana macierz wstać cała, bo ją spoił i odebrał jéj wprzód siłę ten, co jéj chciał niecny gwałt zadać.
Wziął jéj naprzód tych, z których szli Hetmanowie i Kanclerze, owe ramiona i one głowy potężne, co jak słupy i sklepienia ojczyznę podpiérały. W starych gniazdach lęgły się bękarty francuzkie, co szczebiotały, bo ryknąć nie umiały, i tańcować się uczyły, nie umierać.
Na bezdzietnych gniazdach sadzono przybłędów, na stolice biskupie brano ludzi, co w Boga nie wierzyli, dwór stał się salą balową, sejm więzieniem z bagnetami u wrót, życie stypą pogrzebową.
Gdy po wsiach żelazna szlachta do kościoła zbiegła na sejmik, co był dawniéj z rady i natchnienia Ducha Bożego. — Siekli się kortezanie z Polaki staremi jako nieprzyjaciele i krwawili domy Boże, a Moskal pilnował i śmiał się.
Wreszcie poszedł głos jeden po dworach i po starych zamkach, na których rody dawne przetrwały. — Dopókiż pić będziemy wstyd i niewolę w domu własnym a dźwigać kajdany! Policzyły się stare szablice i dłonie silne i serca pobożne, i rzekli: — Któż obroni ojczyznę, jeśli nie my?
I tak pod bagnetami Moskwy zawiązała się ojczyzny obrona, pod hasłem i opieką Królowéj nieba i ziemi a Polskiéj Korony.
Znalazła hetmany i żołnierze i Ojca Marka, proroka i kapłana. Rozległa się pieśń konfederacka od granic przez kraj calutki. Kto serce miał, to mu drgnęło, kto szablę miał, ostrzył, kto konia znalazł, siodłał, — i szli —
Ale Bóg wiedział jeden, na jak długie próby nas wskazywał.
Różném szczęściem szło obrońcom, a widomie nieraz złe zwyciężało, bo była potrzeba próby, łez i cierpienia.
Warszawa z królem galantem stroiła się i wdzięczyła; na polach żelazni ludzie z krzyżem na piersi, poczęli ten bój, który więcéj niż cały wiek miał trwać nieustannie.
Nieraz wśród skrzypków i uśmiechów, jak grom cichy przyszła wieść od granic straszna, z ust do ust podawali ją sobie w tańcu dworscy, i lica bladły i ręce drżały, oglądali się tchórzliwie na okół, aż poseł Imperatorowéj Jéjmości powiedział im na ucho: — Nie bójcie się Waszmość, jam tam posłał mołojca Kreczetnikowa. Imperatorowa miłosierna nie opuści swych wiernych.....
Na rubieży w obozie razowy chléb z popiołem; w stolicy jedzono marcypany za moskiewskie pieniądze; tam brzmiała pieśń pobożna, tu niezbożne trele, tam umierano od kuli, tu z ran miłosnych. Król kupował arcydzieła sztuki, a prochu zebrano u sąsiadów.
I coraz więcéj twarzy się sromało, a kraj coraz to szérzéj płonął i były chwile że król się zadumywał, że dworacy bledli, że tchórze szeptali.. ale ambassador zawsze upewniał że Imperatorowa JMość nie opuści téj umiłowanéj przez się Rzeczypospolitéj..
Ale walka szła w przewłokę, a z polskiemi sercami, niestety! umrzeć na raz łatwo, długo wytrwać, chyba cudem. Gdy jedni przystępowali, odstępowali drudzy, Imperatorowa JMość miała baczne oko, w Polsce u swego galanta była jak w domu rozgospodarowaną.. Królował w istocie ambassador, a król posłował tylko od Imperatorowéj dobrodziejki do narodu.
Był bo to człowiek którego nikt poczciwy zrozumieć nie mógł; młodość czy los rzezańcem go na sercu uczyniły, bo rozum miał a woli mu brakło, bo miłości brakło i kameleonem czynił go strach i grzeszność.
Bywało gdy stary a poczciwy syn ojczyzny przyszedł doń, we cztery oczy płakał z nim nad losem Polski i ściskał go i zdawał się całém sercem polakiem, a gdy ten odszedł a przybył stróż Imperatowéj JMości, król jak płakał przed tamtym, rozczulał się znowu, i spowiadał mu się nie ze swojéj winy, wywnętrzając do dna. —
Miał on godziny skruchy i dnie grzechu — czém był w istocie, dotąd nikt nie wie, anioł chyba w dniu sądu przeważyć potrafi co więcéj zacięży..
Więc targali go jedni i drudzy, panował nad nim ten, co stał bliżéj, i co go nie za cnotę trzymał, ale za wady i słabości jego.
Kiedy od granic przyszły słuchy o Krasińskich, o Pułaskich, król zadrżał, zapłakał (łzy miał łatwe) i poskarżył się Imperatorowéj Jejmości. Tymczasem Sułtan zaopiekował się konfederatami.
Z różném szło szczęściem przez lat kilka; z za granicy to dmuchano na ogień by go rozżarzyć, to zalewano by zgasić, a król drżał, bo mu to utrapienie nawet spokojnie się zabawić w dobrém towarzystwie nie dawało.
Z powodzeń i klęsk tkane dzieje już kilką imionami jaśniały; znano w narodzie Pułaskich, Krasińskich, Branickiego, Kossakowskiego, Sawę, a młodzież niecierpliwsza przekradała się różnemi drogami ku nim. Szczęście służyło różnie, Moskwy było jak plugawego robactwa, żołnierzy Bożych mniéj coraz, bo król i ambassador pilne mieli oko; kto wyszedł do swoich, temu natychmiast palono dwór i niszczono wioski i żołdactwo się rozsiadało na krwawych gruzach, pijąc zdrowie opiekunki Rzplitéj, Carowéj Jéjmości.
Przyszło ku temu że coraz mnożyły się klęski, ludzie serca ze spuszczonemi głowy chodzili jako w dniach żałoby — co począć! Powtarzano słowa X. Marka który był zwiastował zwycięztwo, a potém prorokował — kary; albowiem ujrzał że rycerze chrześciańscy mieli w sercach pogańską ambicyą i szatańską zazdrość ku sobie i przeoblekali się w ludzi pospolitych — posłańcami Bożemi dłużéj być nie umiejąc.


W Skale milczano o wypadkach, zwłaszcza przed Karolem, któremu tajono co się działo.. Dziad i ojciec tak się zdawali ostygli iż chłopak nie wiedział co myśleli, ale zgadywał gdzie serce ich było. Przy nim ledwo się kto odezwał i uciął.
Było tak przecież że na pierwszy odgłos o konfederacyi Adam i Jakub zeszli się u pułkownika nocą i zebrali co było grosza, potopili srébra, jejmość oddała stare klejnoty; razem to wszystko cicho a tajemnie posłano do Generalności — a przy modlitwach codziennych dołożono: Za uciśnioną ojczyznę i jéj obrońców...
Przed Karolem jednak dziad zakąsywał wargi, ojciec milczał — choć Karolek wszystko wiedział. Nie było dnia żeby mu co do ucha nie przyniósł Poremba, Krzywaczyński, Kubasiński, lub kto z dworaków. Wieści te co z daleka na orlich skrzydłach leciały, były do podróży przybrane, strojne, błyszczące, cudowne; świetne a jasne; wielkimi w nich występowali rycerze królowéj polskiéj, żołnierze krzyża, z czołami w aureolach, z barkami w skrzydłach, bohatersko.
Serce do nich gorzało — a Karol słuchając, i niemogąc sam bieżeć do nich — smutniał bardzo; wychował się w tém powietrzu starego dworu, którém oddychając niemożna było gorąco ojczyzny nie kochać. — Czytywał dziadowi Plutarcha, wieczory długiemi słuchał opowiadań o pradziadach i znał to że za ojczyznę powinien był umrzéć. — Gdy w sali jadalnéj przeszedł pod wizerunkami tych co poginęli z Saracenką w dłoni, mówili mu oni co go czeka. Był ich nieodrodnym synem.
Gorzało w nim coraz mocniéj, a ojciec i dziad milczeli.
Było to milczenie wielkie i święte, jako próba Boża nad człowiekiem, albowiem ojciec i dziad w ten sposób hartu duszy jego próbowali. —
Ojciec go chciał był dawno do pana Pułaskiego posłać, ale stary powstrzymał.
— Mospanie Jakubie — rzekł, dla ojczyzny ofiara musi być dobrowolną; albo dojrzał już nasz Karolek, to się swego obowiązku sam domyśli, albo jeszcze nadto młody, to go tam dawać zawczasu.
— Posłuszne dziecko — mówił pan Jakub, nie pójdzie bez zezwolenia.
— Acan tego nie wiesz, bo jesteś kulawy kaleka nieborak, odpowiedział pułkownik — nie byłeś w tém jako ja. Czekałem ci, czekałem żeby mnie Jegomość wysłał, aż gdy dobrze na wojnę zawrzało, myślałem — to i mnie poślą, krew kipiała, nie posyłali. Wreście jednego dnia uchwyciłem konia i z domu rodziców uszedłem. Rodzic bo na rzeź dziecka nie da, byłaby to ofiara Abrahama. Jeśli Karol doścignął już do służenia ojczyznie.. pójdzie on sam! pójdzie! A tego ja chcę aby była ofiara pełna, dobrowolną i aby ją Bóg błogosławił. Patrzę nań, nie podżegam, milczę, już tam w tém sercu wre.. jeno Boga proś aby mu się powiodło jak należy. —
Dał tedy pan Jakub pokój, ale pilniejsze niż kiedy mieli oko na młodego który latał, zbierał wieści, smutniał, męczył się, aż wreście doprowadziły go nieszczęścia ojczyzny do téj rozpaczy, iż sobie rzekł — Nie wyprawują mnie, no to pójdę sam.. przebaczą mi!
Poremba z całego dworu o konfederacyi najlepiéj był uwiadomiony; była to wielka przyjaźń między nim a Karolem.
Ale stary był trochę zdrajca. Bo co z synem gadał wieczorem na ławie pod gankiem, to nazajutrz rano ojcu odnosił — a ojciec milczał — Aż jednego rana rzekł panu Jakubowi — Albom ślepy lub już oto nadchodzi godzina że nam Karolek zbieży.
Czekał odpowiedzi Poremba, nieotrzymał żadnéj, pan Jakub głową pokiwawszy wyszedł. Wtedy pomyślał sobie stary żołnierz — Niechcą się przeciwić woli Bożéj, niech się dzieje...
Chłopcu nie mówił ani tak ani owak, chociaż z pewnych znaków miał za pewno że Karolek już długo nie posiedzi w Skale.
Trudno było w tym karnym dworze, gdzie wszystko szło w ład i skład — przygotować tę ucieczkę — Karol sobie głowę łamał, sposobów szukał.
Starzy z kątów zaczajeni, patrzali, widzieli wszystko a zdało się jakby nie domyślali się nic a nic. —
— Ma być ofiara, powtarzał pułkownik, niechże będzie całą, własnowolną. Aby na wojnę pójść cóż młodemu potrzeba?
Konia miał Karolek którego mu dziadek darował, a był szpak po tureckim stadniku, ognisty i łagodny jak panienka, do swego pana przywiązany jak dziecko; jadł z rąk, głos znał.. latał jak ptak, chodził jakby oczy miał w nogach.
Siodło mu huzarskie sprawiła matka z wszelakim do niego przyborem; podróży bowiem inaczéj jak konno nie odbywał Karol. Szablę starą ojciec mu był dał, składną, lekką, ale to nie Saracenka. Tę Plutowie zwykli byli uroczyście synom oddawać z błogosławieństwem, z obrzędem. Klękał młodzieniec, modlono się i dopiero szablę ową przypasywano. Ale trzeba było na tę cześć i zaufanie zasłużyć.
Karolowi już było tak jakby na Madajowém łożu, ze dniem każdym rosła gorączka, ręce łamał, włosy rwał, dopóki sobie nie powiedział w ostatku. —
— Pójdę! wszakci mi przebaczą! Gdy raz to sobie postanowił w ciszy serca swojego, począł się zaraz ostrożnie gotować do drogi.
Nieopodal w okolicy Krakowa snuły się oddziały konfederatów, kręcili się i Moskale i pan Branicki im pomocny, ale przedrzeć się przez nich z pomocą Bożą, było można.
Nikomu swéj myśli nie zeznał Karól, ale już w nim dojrzała, patrzył chwili. Gdy mu już przyszło ten kąt spokojny opuszczać, w niepewną walkę się rzucić, na chwilę się zawahał, potém poszedł, pomodlił się i znowu do drogi gotował.
Na wszystko to oczy dziada i ojca patrzały, w czystéj twarzy chłopięcia czytały jak w zwierciadle — milcząc oba.
Była znowu chwila że ojciec uląkł się, serce mu zmiękło, chciał już powstrzymać, ale dziad nie dał.
— Jakubie, słuchaj mnie Waszmość, nie godzi się, — rzekł. Jam życia nie dał, ty nie mogłeś, on ojczyznie dług spłacić musi... aby na nas plamy nie było... Niechże płaci dobrą wolą...
Matce téż popłynęły z oczów łzy, bo i ona o wszystkiém wiedziała; wstrzymać by była pragnęła, lub przynajmniéj wyprawić baczno, — i ją przecież ukołysał dziad.
— Niewiasto a matko, — odezwał się do płaczącéj, — kobiety spartańskie same na wojnę dzieci w zbroję opinały i mówiły im: — wracaj zwycięzcą albo nie powróć mi lepiéj. Tego ja od ciebie nie chcę, ale mu przeszkód nie stawiaj; to dzieło święte. Módl się i patrz co Bóg uczyni.
Matka zmilczała, otarła łzy i była posłuszną, jak nawykła — ale w sercu?!
Karol sądził, że nikt nie wié o niczém, krył się z zamiarem swym, bojąc się aby mu nie przeszkadzano. Miał tylko jednego powiernika, który go zdradzić nie mógł: tym był Staszek Kulik, chłopak od szkół jego towarzysz, przyjaciel, sługa i powiernik. —


Za onym dworem pańskim ku wsi, stała chata stara na poły w ziemię wpadła; mieszkał w niéj niegdyś młynarz Kulik, co go było młyńskie skrzydło porwało i bez duszy o ziemię cisnęło. Żona jego Kachna niegdy dworsko służyła; mieli tylko jedno dziecię, tego bladego Staśka. Gdy to nieszczęście padło na ubogą chatę, Staszek był małém chłopięciem, — został siérotą. Wzięto go do posług panicza do dworu, z nim téż Stasiek pojechał do szkoły, i pomiędzy siérotą a paniczem zawiązała się przyjaźń taka, że Stach by był życie dał za Karola, a Karol w ogień rzucił za swojego służkę.
Rośli razem rówiennicy; Stasiek nawet nie pojmował, aby go kiedy mógł odstąpić, Karol, żeby się miał obejść bez niego.
Gdy przyszła stanowcza życia godzina, owa w ciszy osnuta wyprawa na wojenkę, nie mógł się téż Karol obejść bez Stacha, jemu się jednemu zwierzył, a chłopiec pomyślawszy, rzekł.
— A no, toć pójdziemy razem!
Knuli tedy już spisek wspólnie, a szło oporem. Bez grosza się puścić nie było można, dla Staśka téż konia i rynsztunku brakło.
Ale poczęły się dziać istne cuda. Jednego poranka dziaduś rzekł do wnuka.
— Czemu to Stach z tobą nie jeździ, gdy w pole z chartami ruszasz... pewnie konia niema..
A po chwili dodał.
— Konia mu ze stajni dać, pożyczanym sposobem na nic, bo go schlaszcze, zmarnuje; jak swojego mieć będzie, poszanuje lepiéj. Jak ci się, zda, deresz co go zowią popem, to wytrwale konisko? hę? Gdyby tę szkapę sobie Staszek wziął? Tylko powiedz mu, niechże jéj jak oka we łbie strzeże.
Aż w ręce pocałował dziada Karol, tak mu to przyszło w porę.
Niechże mu i siodło z masztarni dadzą, porządne huzarskie, czarne z rzędnikiem surowcowym.. aby ci téż wstydu nie robił.. Oklep nie pojedzie, a raz wraz pożyczać.. Powołano Staszka, przybiegł i plackiem do nóg upadł staremu, który dodał. —
— Tylko mi deresza pilnuj, bo plagi! Koń gorący.. Koń mospanie przyjaciel a nie sługa — niewolnik, koń brat i druh.. dobra szkapa życie daje człowiekowi.. rozumieć ją.. ale kochać trzeba.
Tak tedy Stach naprzód dostał konia wcale niespodzianie.
Ale w drogę bez grosza nie było ani podobna ani przystojna ruszać, a zkąd go wziąć? Nie brakło na potrzeby Karolowi, obyczaj jednak był taki że się z każdego grosza musiał rachować. Naprzód wziąć więcéj nie było powodu, nużby się domyślili!
Matka wprawdzie w dzień narodzin Karola dała mu sto czerwonych złotych, które jak z nieba spadły, a dając powiedziała —
— Nie wydawaj ich, schowaj, niech będą na wielki przypadek, abyś mógł dobry uczynek spełnić bez wiedzy naszéj, gdy ci to serce powie.
Było tego dosyć na drogę, ale to macierzyńskie czerwone złote! Jak je po świecie rozproszyć — zawahał się Karol. —
Byłże lepszy uczynek jak pójść z niemi bić się za ojczyznę? Tymczasem znowu, niewiedzieć jak się trafiło, że na tydzień przed wyprawą, przyszedł Abraham stary arendarz w Skale do dworu i do stancyi Karola z pokłonem.
— Mam do jasnego panicza bardzo wielką prośbę, rzekł pokornie.
— Do mnie?
A no, tak.. tylko proszę mi nie odmawiać —
Panicz wie, że mam maleńką córeczkę Ruchlę, która teraz dopiero piąty rok zaczyna. U nas taki zwyczaj że się na posag wcześnie zbiera. Otóż mi się dla niéj już trochę złota uciułało.
Karol słuchał niemogąc zrozumieć o co idzie.
Jasny panicz niechaj do siebie weźmie to złoto.. a późniéj mi odda.. Za lat.. dziesięć.. Ja nie potrzebuję ani pisania ani dokumentu.. a z procentem to się obliczemy.. niech to sobie leży u panicza, bo ja tak myślę, że to mi przyniesie szczęście. Żyd, zwyczajnie żyd, jest zabobonny, otóż ja mam taki zabobon.. żeby koniecznie to było w rękach u panicza.
Karol aż się zarumienił.
— Kusicielu, rzekł śmiejąc się — lepiéj byś to oddał ojcu memu albo matce.. a mnie to na co.
— No, to jest żydowski zabobon, rzekł Abraham.. Na co? albo to można wiedzieć kiedy pieniądz potrzebny? To się może zdać.
Spojrzał Karol, zląkł się czy go żyd nie odgadł, lub po judaszowsku nie próbował.
— Ale pieniędzy mi ojciec daje..
— To ja wiem.. ale..
I położył zielony woreczek na stole żyd a kłaniał się, Karol drżał jak liść, ów prosił a prosił.
W woreczku było złotem obrączkowym dukatów dwieście. Nic dziwnego, Abraham był bardzo bogaty.
Karol się wahał, obawiał, naostatek uściskawszy żyda wziął, posądzał go że się coś domyśla, ale był pewien że nie zdradzi.
Nie wiedział iż te czerwone złote tegoż ranka z rąk jego ojca wyszły.
Tak mu się wszystko dziwnie składało.. jak by go sam Pan Bóg wyprawiał.
I on i Staszek już byli nawet dzień postanowili.. nadszedł on.. wszystko stało w pogotowiu.


Dziesięć może razy tego dnia Karol do stajni zaglądał, szpak rżał zdrów, raźny.. serce mu biło myśląc jak go dosiędzie i poleci! oh! poleci!
Ale jakże tak pojechać bez błogosławieństwa, bez pożegnania.
I tęskno téż było porzucić tu wszystkich i wszystko, na długo.. nie wiedząc kiedy się wróci a nawet czy się powróci.. Więc choć radością biło serce młode, chmura wisiała na czole. Chodził smętny oglądając kąty wszystkie jakby je żegnał. —
Pod wieczór już zszedł do ogrodu.. wiosna była wczesna, na niektórych drzewach tryskały listki zielone, pod stopami szmaragdami słała się murawa a w krzewach osłonione zakwitały pierwiosnki..
Pomiędzy drzewy zdala zaświeciła biała sukienka... ulicą szła Ewusia.
I tę mu dziwnie sam los nastręczał, aby ją Karol jak brat mógł pożegnać, sam na sam, bez świadków, swobodnie a rzewnie.
Zbliżywszy się, zadrżeli oboje, Karol chciał uciekać, a znalazł się o krok tylko... Ewusia w téj chwili zdała mu się tak piękną, jak może, może nigdy jeszcze.
Miała białą sukienkę i kapelusik prosty, słomiany z różową wstążką. Dwoma długiemi kosami spadały jéj warkocze na białe ramiona. W niebieskich oczach śmiało się niebo; w ustach malutkich igrał dziecinny wdzięk niewysłowiony. W ręku niosła cały pęk kwiatów wiosennych.. a Karol postrzegł, że ręka ta drżała.
Gdy się zbliżyli i stanęli przeciw sobie.... długo im wargi drżały a słowa przemówić nie mogli. Karol powoli sam nie wiedząc co czynić, wziął ją za tę rękę drżącą, któréj w życiu jeszcze nigdy tknąć nie śmiał... dziewczę pobladło, on dostał głowy zawrotu. Przyłożył usta w milczeniu do ręki, oczy się ich spotkały.
— A! panie Karolu! szepnęło dziewczę.
— Ewusiu!.. ja.. ja ci tylko chciałem powiedzieć dwa słowa. —
— A! to może co strasznego!
— Nie — nie... to tak... to żart...
— Czyżbyś żartował — ze mnie?
— O! niechże Bóg broni! nie z was! to tak! Wy nie wiecie... to sekret dla wszystkich, ja może za kilka dni wyjadę... może... otóż chciałem was pożegnać... tylko was! bo o tém nikt wiedzieć nie będzie.
— Jakto? jedziecie bez wiedzy państwa! potajemnie? a! to bardzo źle...
— Ale bądź spokojną... to nic złego, ręczę wam... późniéj dowiecie się wszystkiego... Ja wam tylko na odjezdném chciałem raz powiedzieć, że kocham was jak brat... i chciałem was spytać... Wyrazy umarły na wargach, oczy je zastąpiły.
Dziewczę pobladło jak marmur a potém zaczerwieniło się jak wiśnia.
— Ja was kocham, bardzo was kocham, Ewusiu! tak jak nikogo w świecie kochać nie będę... ale wy? wy?...
— Ja — panie Karolu! o mój Boże... ja pana kocham... jak brata... odrzekło dziewczę nie śmiało — ale doprawdy... strach mnie jakiś ogarnia...
— O! nie bój się! zawołał Karol ośmielając się — a powiedz mi, czy mnie tak zawsze kochać będziesz.. czy.. nie zapomnisz o mnie..?
— O nigdy! nigdy! odpowiedziała Ewa...
W tém miejscu rozmowy jakby straszny grom rozległ się głos matki.
— Cóż wy tu tak rozprawiacie? Matka stała tuż, o krok, uśmiechnięta ale z oczyma łzawemi... może się téż domyślała czegoś. Przybliżyła się do wychowanki.
Karol miał tylko czas dać jéj znak, aby go nie zdradziła. Promienna chwila życia minęła, powoli szli nazad ku dworowi — nie śmiejąc już oczów podnieść na siebie.


Tymczasem Staszek biegł ze dworu do chatynki za ogrodem, do matusi, wdowy młynarzowéj. On ją tylko jednę chciał pożegnać... na świecie nie miał więcéj nikogo a gdy zobaczył ją w progu, na sercu mdło mu się zrobiło...A! bodaj te wojny! tych ludzi!..
Matuś była blada i nędzna.. chora, kaszląca, a nie miała na bożym świecie nikogo krom jego jednego.
Podszedł ku niéj kręcąc w palcach słomkę ze spuszczonemi oczyma.
— Matuś kochana, może ja z paniczem gdzie pojadę.. coś mi się widzi, że on się wybiera, a juści mnie weźmie, bo choćby nie brał to go nie opuszczę..
Przyszedłem was pożegnać..
— A! panicz jedzie! dokądże? Spytała wdowa z trwogą.
— Albo to mnie wiedzieć, rzekł Stach, który choć wychowany po szkolnemu, z matką mówił jak prostaczek. — Teraz po świecie straszne się rzeczy dzieją... kto wie dokąd... a no — wojna!
— A! juścić nie na wojnę!
— Kto tam wiedzieć może.
Matka w milczeniu płakać zaczęła.
— Czy wiedzą o tém we dworze? spytała..
— Ale nie, uchowaj Boże.
Stara zarzuciła mu ręce na szyję, a w duszy myślała..
— Trzeba pójść matce oznajmić o tém co się święci, i ona ma jego jednego..
Serce jéj biło.. płacząc poszła wyjmować z węzełków co miała aby oddać synowi, ale Stach nic przyjąć nie chciał. — Wam się to tu zda, a mnie panicz z głodu nie da zdychać!
Przyjął tylko poklęknąwszy medalik z matką Boską Kalwaryjską.
Siedzieli długo z sobą, a coraz matka mu na szyję się rzuciła i ściskała i płakała..
Potém Staszek zerwał się, padł do nóg, zapłakał i uciekł, bo musiał powracać do dworu.
Ledwie znikł za drzewami, a stara płachtę zarzuciła na ramiona i leciała już do dworu. A stanąwszy w izbie kobiecéj, kręciła się biedna jak tu dostąpić do Jéjmości.
Wpadła do sypialni ukradkiem ulękła, drząca i do nóg Jéjmości.
— Moja matko, moja dobrodziejko, straszne się tu rzeczy knują.. bodajżeby nam panicz ze Staszkiem nie uciekli. Mój mi się przyszedł dziś, oto przed chwilą żegnać. Juścić nie mogłam tego przenieść żeby nie przyjść a mojéj dobrodziejce nie oznajmić.
Spojrzała jéj w twarz, siedziała Pani wstrzymując płacz, nie śmiejąc zapłakać. Była matką ale Polką i córką tych, co ginęli wszyscy od szabli, kuli lub w pętach tatarskich. Matka płakać chciała, Polka serce niosła wysoko; czuła że w godzinie ofiary nie powinna była osłabnąć.
— Przywiduje ci się i twemu Staszkowi, młynarzowa moja — rzekła powoli, Karol dla nas niema tajemnic, — bądźcie spokojną..
— Pewnie? spytała kobieta.
— Bądźcie spokojną, dodała pani Jakubowa. — Bóg łaskaw a co on poda do serca człowiekowi, i co się czyni z modlitwą i krzyżem.. złe być niemoże, nie sprowadzi nieszczęścia..
Potém łzy się puściły obu, pani już mówić nie mogła.. rozeszły się przybite, smętne, ale w duszy spokojniejsze.
Karolek błądził po dworze jak dusza czyscowa, wszystko mu teraz inaczéj w oczach stawało.. żegnał ludzi, miejsca, sprzęty, przecież nie uległ żalowi..
Do izby pułkownika, który modlił się siedząc w oknie, wszedł Poremba i chrząkając stanął w progu. Nie była to jego godzina, wkradł się jakoś cicho i ostrożnie, pułkownik nań spojrzał, dokończył Zdrowaśki. —
— Cóż tam, mój stary?
— Czołem pułkownikowi..
— Masz jaką potrzebę?
— Nie.. tak — słóweczko. —
— Bez ogródki, mój stary co ci potrzeba, mów.
— Mnie nic, ale są święte obowiązki, nie darmo się wasz chléb je; trzeba żebyście w czas wiedzieli co się święci.. Ot, boję się żeby Karolek nie uszedł, kipi strasznie i coś bardzo do konia dziś latał...
— Hę? co? zapytał stary.. przyśniwa ci się.
— Lękam się żeby to nie było prawdą.
— A ja nie, dziecko karne, toby się tak nie wykradało, rzekł pułkownik.
— Ale w takiéj sprawie?
— W jakiéj sprawie?
— Gdzie o ojczyznę idzie! to jest sprawa nad wszelkie względy! Któż to z nas z domu nie uciekał na wojnę!
— Prawda, rzekł pułkownik, ale po co ma uciekać? wie że mu tego nie wzbronią gdy przyjdzie czas.
— Ale z pozwoleniem pułkownika dzieciak, to mu się łeb pali.. nie wytrzyma. Mam poszlaki przygotowań pewnych..
— O! o!..
Pułkownik głową potrząsł i zamilkł.
— No, no, rzekł po chwili — wola Boża, bądź spokojny Poremba, Bóg zapłaci za twą przyjaźń, ale.. nie! Już ja ci powiadam, — nie..
— Jakto nie? odparł stary..
— A no mówię ci nie?
— Nie to nie! kłaniając się powtórzył Poremba.
— Wiecie tam co o Moskwie? przerwał pułkownik, gdzie się to paskudztwo obraca?
— A no, wszędzie się tego snuje dosyć, dziś tu jutro tam, aby kraj objeść. —
Stary się zadumał.
Poremba stał u drzwi, chrząknął znów by na siebie zwrócić uwagę.
— Spełniło się co obowiązek kazał, rzekł — przepraszam pułkownika — więc pokłon i z powrotem.
— Dziękuję ci serdecznie, dodał dziadek — Bóg zapłać. Ja to choć siedzę w kącie, widzę ztąd wiele, ale niéma nic, wierzaj mi, nic...
Gdy wyszedł Poremba, pułkownik znowu się począł modlić i posmutniał.
— Jednak, myślał — z rodu naszego ostatni.. ale, tém większa ofiara a ojczyzna téż jedna i jedynaczka!
Co Bóg przeznaczył niech się stanie.. tylko go bez Saracenki nie puszczę..
Ale jak mu ją tu dać? Jak mu dać..
Zadzwonił, zmierzchało, wszedł chłopak ze świecami pod umbrelką i w progu rzekł jak to był obyczaj gdy wnoszono światło, na pamiątkę Chrystusa który światło przyniósł na ziemię.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki..
— Gdzie panicz! Karolek?
— Jest pono w pokoju..
— To mi go tu poprosić..
W chwilę otwarły się drzwi i wszedł Karol blady, trochę zmięszany. Stary nań popatrzał.
— Gdzieżeś to waszeć bywał, com ja cię tak długo nie widział?
— Nieśmiałem dziadkowi przeszkadzać.
— Albo to ty nie wiesz moich godzin?
— Słuchaj no — dorzucił po chwili namysłu, a jam cię tu właśnie potrzebował.. Wszak to tu od ogrodu jak się drzewa rozrosły, wilgoć się zakrada do mnie; trzebaby mi broń poczyścić i oliwą trochę potrzéć, bo już się plamki od rdzy pokazują..
— Rdza? tutaj? spytał Karol. —
— Tak, i co najgorzéj — jeszcze mi gotowa do Saracenki się dobrać, bo tu wisi na ścianie, a w téj ścianie wilgoć.. już się boję o nią.
Karol pokraśniał, serce mu uderzyło, spojrzał, wisiała staruszka na swém miejscu.
— Ja to sobie myślałem, począł pułkownik, że jużby ci może ją powierzyć czas.. ale mi tu na ścianie dziurę zrobi, oczy nawykły patrzéć.. Jakąż ty masz szablę!
— A starą tę co od dziada?
— E! kujawiaczkę! prawda! dobra, dobra, ale zawsze to nie Saracenka! nie! dodał zdejmując powoli relikwiją. To, mospanie, klejnot.. nie wiem wiele pokoleń Plutów ją nosiło, nie jedna ją kropla krwi pogańskiéj odżywiła.. Tę szablę z życiem się chyba oddaje..
Słuchaj Karolu — rzekł po namyśle.. przynieś no mi tamtę kujawiaczkę.. zobaczę.. może i pohandlujemy.. bo się téj rdzy boję..
Karol, jakby go rzuciło, poleciał, i w mgnieniu oka z ową swoją powrócił. Stary ją dobył, popatrzał, świsnął.
— Dobra, składna, rzekł, ale zawsze to nie Saracenka.. utrzymana porządnie, czysto.. lubię tak! No, no! to ci może pora i najdroższą.. pożyczyć..
Karólowi serce biło, mało się nie wyrwało z piersi, załamał dłonie i padł na kolana przed dziadem.
Półkownik zwolna podniósł do góry uświęconą szablicę ojców, wyjął ją z pochew, krzyż na niéj wyryty pocałował i szepnął z cicha..
— Pro Deo et patria!
Łza mu padła na żelezce, ale ją starł prędko rękawem.
Karol klęczał.. duchem się modlił, była to chwila uroczysta. Płazem z lekka dotknął go po ramieniu półkownik..
— Noś ją, rzekł wzruszony, na obronę praw Bożych i naszych.. Wielkie to są słowa za Boga i ojczyznę.. widzisz, że ojczyzna nie stoi tu sama, ale pod opieką Bożą. Znaczy to, Karolu kochany, że kto o Bogu zapomni i o prawach jego, ten ojczyzny nie godzien. Noś ją na obronę wiary i kraju.. dobądź za uciśnionych, w obronie słabych, za prawdę.. a nie oddaj jéj, chyba z życiem.. W imie Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba niech będą nad tobą..
Daj — ja ci ją sam przypaszę.. Staremu ręce się trzęsły, ale spiął rapcie na Karolu, który padłszy do stóp jego całował mu nogi. Zdało mu się to snem, cudem.. widział już w wyprawie swéj wolą Bożą.
— A teraz, rzekł, ręką trąc czoło stary, idź, Saracenkę odnieś, swoją mi tu powieś i nikomu o tem nic.. rozumiesz, bom ci ją.. pożyczył!
Co się działo z chłopakiem, nikt nie wypowie.. dla niego były to cuda.. Szablę, szablę tę, o któréj marzył dostać tego wieczora.. gdy o północy miał się puścić w drogę — nie byłże to cud prawdziwy?
Powracał rozmarzony do dworu, gdy dzwonek na wieczerzę wołający dał się słyszeć..


Dziaduś rzadko lub prawie nigdy na wieczerzę nie chadzał, bo jéj téż nie jadał, już mu bowiem na sen szkodziła.
Bywały jednak dnie, że się przywlókł dla gawędy, a wówczas przysuwano szerokie krzesło, skórą obite i miejsca swojego ustępowała mu pani Jakubowa, czasem pół kieliszka wina wypił i chlebem zakąsił. A była to wielka uczta dla wszystkich, gdy się stary pokazał, słuchano go pilnie, bo mówił o dawnych czasach.. Miło było siwą jego brodę widzieć przy tym stole.
Otoż i tego dnia cudów, gdy zadzwoniono na wieczerzę, półkownik też zadzwonił i kazał się do stołowéj sali przeprowadzić.
Powoli już się tu cały dwór zbierał. Był i Bernardyn kapelan i stary ubogi szlachcic podróżny, wołokita, co nigdy nie mijał Skały, przyszedł z nim Poremba, zwlekli się garbus i Krzywaczyński i panna Kunegunda, nadeszła wreszcie Jejmość z Ewusią i pan Jakub o kiju z ekonomem razem.
Stół był długi, skromnie zastawny. Nim zasiedli, stali wszyscy przy swych miejscach, a bernardyn modlitwę odmawiał, chleb wieczorny błogosławiąc. Półkownik zwykłe swe miejsce zajął w końcu stoła, daléj przy nim pan Jakub, Jakubowa, za nią Ewusia, przy ojcu Karol, tuż rzędem mężczyźni i kobiety, każdy wedle wieku i znaczenia. Kapelan wedle reguły zakonów ś. Franciszka przez pokorę zajął ostatnie miejsce od szarego końca.
Dzień to był, jakich mnogo w roku, nic uroczystego nie odznaczało go, przecież czuli wszyscy, że ta chwila jakąś świętszą, stanowczą, ubłogosławioną była. Twarze oblekła powaga i smutek spokojny, chylący się pod dłonią Bożą, usta się otworzyć nie śmiały, długie milczenie trwało po modlitwie. Obcy tylko szlachcic, akomodując się, pierwszy począł mówić o konfederacyi i konfederatach. Słuchano go wśród ciszy, Poremba czasem słowo wrzucił, Bernardyn drugie.. rozmowa nie szła.
Coś wionęło po wszystkich, jakby dziwnym duchem tęsknoty...
Gdybyś im w oczy popatrzył, to choć usta się śmiały, tu i owdzie łza powieki wilżyła, ale zakręciła się i wypłynąć nie śmiała... zgorzała w oku...
Usta drgały.
Ojciec spoglądał na syna a obawiał się, ażeby jego wzroku nie dośledził, matka go jadła oczyma, bała się żeby tego nie dostrzegł, niespokojnym wzrokiem mierzył go Poremba. Tylko dziad raźny, wesół nalawszy kieliszek wina odezwał się do przybyłego szlachcica.
— Mój Mospanie, a co? wypićby może za zdrowie i sukces sług Matki Boskiéj, panów konfederatów. Ale między nami... po cichu... Błogosławieństwo Boże niech będzie z nimi i z dobrą sprawą.
Bernardyn dodał po cichu:
Fiat! fiat!
Szlachcic wstał, pokłonił się i duszkiem wychyliwszy kieliszek na dłoń przechylił, na znak że kropli nie zostawił.
— O témby dużo mówić nie trzeba — dodał pułkownik — ani co się dzieje ani gdzie, bo źli i głupi uszy mają, drudzy i języki długie... a wojna nie cierpi zbytniego paplania.. Nie tyle zdradą co płochością ludzie giną... Bogu ich polecić i — sza!
Obnoszono potrawy, mało kto je tknął, patrzali się wszyscy, udawali że jedzą, tylko Poremba, Krzywaczyński, szlachcic podróżny i Bernardyn dotrzymali placu. Matka ledwie chléb złamała, w usta jéj nie szło...
— Siedzimy coś jak mruki! odezwał się pułkownik, choćby nie o konfederatach, byłoby o czém pogadać... Tak, nic potém...
Ponieważem się tu do was zwlókł, wypiję jeszcze kroplę za wasze zdrowie i powodzenie.
Spojrzał zdala na Karola i ustami dotknął kieliszka.
Syn i synowa w rękę go pocałowała, zatém wieczerza zbliżyła się do końca. Staruszek posunął krzesłem, Bernardyn wstał i począł modlitwę dziękczynną odmawiać... Wszyscy poszli ucałować rękę gospodyni, ścisnąć dłoń gospodarza. Gdy Karol przystąpił do matki, uczuł jakby jéj ręka drżała... mimowolnie schyliła się, dotknęła usty czoła jego.
Zwykle po krótkiéj chwili rozchodzili się wszyscy.
Karol uczuł zbliżającą się godzinę uroczystą rozstania, na jak długo? nie wiedział. Może na życie całe! wzruszony niespokojny, to na rodziców, to na dziada, to na Ewusię spoglądał.
Czuć było jeszcze we wszystkich dziwny smutek i tęskne jakieś usposobienie, boleśne; twarze oblokła powaga uroczysta, czoła były posępne, cisza jakby anioł przeleciał, towarzyszyła téj chwili.
Dobranoc szedł Karol oddawać każdemu z osobna, tym razem dziadek kazał mu się jeszcze odprowadzić do swego pokoju.
— Chodźże no waść ze mną! rzekł.
A gdy wstąpili na próg komnaty i stary siadł w krześle, pułkownik popatrzał nań długo.
— Przypomniałem sobie, rzekł, jeszcze ci się coś do Saracenki należy... kto ją nosił ten brał i ryngraf z Matką Boską... Zdejmże go sobie i powieś tymczasem nad łóżkiem.
To mówiąc ścisnął go dziad za głowę, wskazał na ścianę i rzekł poważnie.
— Dobranoc chłopcze — dobranoc.
A dopiero gdy się za nim drzwi zamknęły, pułkownik łzę otarłszy krzyż pański za nim posłał.


Nie byłoż to wszystko cudem? Karolowi w głowie się plątało, serce mocniéj coraz biło..
Poszedł do matki, ale ta słowa wymówić nie mogła, aby się nie rozpłakać. Gdy ją w ręce całował przycisnęła głowę do piersi, a sama gdy się drzwi zamknęły, poszła wprost do klęcznika. Z drugiego pokoju widać było z zauchylonych podwojów bladą twarz Ewusi... Karol skinął jéj głową i ręką i tak pożegnali się milczący.
Naostatek wszedł do ojca; pan Jakub siedział jak przybity, z głową spuszczoną. Podniósł ją gdy syn wszedł, na twarzy widać było smutek i troskę... podał rękę synowi wedle obyczaju i pocałował go nic nie rzekłszy.
— Nie ma ojciec nie do rozkazania?
— Nie, dziecko moje, niech ci Bóg błogosławi we wszystkiém.
Odwrócił się. — Dobranoc.
Teraz już Karol leciał do swojéj izdebki, gdzie na niego miał oczekiwać Staszek. Maleńkie juki wcześnie porobione były, ale pochowane pod łóżka. Trzeba jednak było czekać aż się wszystko uśpi we dworze, by konie po cichu wywieść ze stajni i niepostrzeżonym puścić się w drogę... a godziny wlokły się tak powolnie.
Pierwszy raz w życiu puszczając się w świat, jakże bije serce młode! Nie jest to bicie na trwogę, ale niepokój siły, która po raz pierwszy niecierpliwa sprobować się pragnie.
Karolowi paliła twarz, Staszek był smutny. Obraz matki, nie téj wielkiéj macierzy wszystkich z rozkrwawioném łoném, ale staréj jego matuchny zapłakanéj stał mu przed oczyma; żal mu było spokojny kąt opuszczać, ale panicza by za nic nie porzucił.
Wszystko było gotowém.
Wyjrzeli oknem raz czy nie pogasły światła we dworze; paliły się świece u starego pana, widać było blask od okien Jejmości, na górze w okienku, u Ewusi błyszczało jeszcze.. w sieni dogasał ogień na wielkim kominie.
Wśród ciszy ze dworu starego słyszeli, jak zegar wybił jedenastą.
Karol męczył się wyczekiwaniem i już chciał się w drogę wybierać, bo i suknie zmieniać musiał, gdy zastukało w sieni, drzwi niespodzianie skrzypnęły i wszedł — rozglądając się po izdebce Poremba.
— Cóż to? jeszcze nie w łóżku? zapytał.
— Rozbieram się właśnie, rzekł, rzucając na prześladowcę prawie dzikie wejrzenie Karol, ale czemuż wy nie śpicie?
— Ja? at! głowę mi nabechtał szlachcic, prawiąc o konfederatach, że się spać odechciało. Pomyślałem sobie, zajrzę co też się tu u was dzieje, bom czegoś nie spokojny..
— No? czegoż? o mnie? opryskliwie spytał Karol.
— No, no, nie gniewajcie się — sza — no, nic, nic, paneńku, rzekł Poremba.. at w starym czerepie lęgną się dziwolągi.
— Ale dajże mi spać, zawołał Karol.
— To też tylko dobréj nocy życzę.. wyszedł wreszcie, Stach i Karol spojrzeli po sobie.
— Ten coś już zwąchał, zawołał gorąco Karol, idź ty mi za nim i patrz, czy się spać położy.
Minął dobry kwandrans, we dworze jeszcze ten i ów się kręcił.. noc była choć ciepła, ale czarna i posępna, wiatr chwilami zawiewał nagle i znowu po nim cisza, jakby co przeleciało i znikło — kiedy niekiedy z pośrodka ponurych chmur błysła gwiazdeczka i zgasła.
Nareszcie na podwórzu, we dworze wszystko usnęło, światła z kolei po jedném pogasły, tylko na górze u Ewusi ciągle jeszcze błyszczało. Karol zrzuciwszy odzież codzienną, przywdział kurtę, buty, pas, pistolety, szablę Saracenkę przypiął z uczuciem dumy do boku, ryngraf pod szyję, ręce mu się trzęsły..... Staszek i on wzięli juki i cicho na palcach wysunęli się ze dworu.
Przechodząc dziedziniec obrócił Karol oczy na stary uśpiony dwór; zdało mu się, — ale to było złudzenie, — że z okna na górze cień jakiś się wysunął i ręka z chustką powiała... Nie! Któżby go mógł dojrzéć w tych ciemnościach?
W stajni, dziwna rzecz, konie zastali gotowe; nie wiedzieć kto je bez rozkazu posiodłał... to była zagadka.
Staszek, trochę po wiejsku przesądny, zląkł się. — Złą to czy dobrą było wróżbą?
Jeszcze kroków parę a między tym światem cichym, któremu zegar wybija powolne godziny, a nowym, dzikim, strasznym, nieznanym stanie przepaść nieprzebyta....
Dosiadłszy szpaka, odwrócił się Karol ku dworowi..
— Żegnajcie mi! żegnajcie! zawołał w duszy; niech błogosławieństwo Boże spoczywa nad wami, kochany dziadzie, rodzice i ty — gwiazdeczko moja! Niech nic spokoju waszego nie zakłóci!
Rzucam wszystko dla Boga i ojczyzny.... i nie wrócę! o! nie wrócę, chyba bezsilnym kaleką lub zwycięzcą.... a może nigdy!!!


Spiął konia ostrogami i nie odwracając już oczów ku czarnemu dworowi, śpiącemu w drzew kolebce, rzucił się boczną drogą, dobrze znaną; dwa konie pokłusowały szybko, chrapiąc i parskając......
Wśród ciszy nocnéj ucho starego wojaka, dziada Adama, pochwyciło tentent głuchy i znowu w tę stronę krzyżem gonił za zbiegiem.
— Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba...
Powtórzył, łza srébrna spadła na siwą brodę.
Stało się! Jedynak ślubował życie ojczyźnie; stare gniazdo orle płaciło dług zaległy..... Bóg miał czuwać nad jego losem. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.