Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TUŁACZE.

OPOWIADANIA HISTORYCZNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.

„Będziecie nie tylko bez Pana krwie
swojej, ale i bez ojczyzny i wygnańcy,
wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy
włóczęgowie, które popychać nogami
będą.....“
P. Skarga.


TOM PIÉRWSZY.





POZNAŃ.
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. K. ŻUPAŃSKIEGO.
1868.






Państwu
Sewerynowi i Franciszce
Hrab. Mielżyńskim
z Miłosławia
w dowód najgłębszego szacunku
przesyła
Autor.
KSIĘGA PIERWSZA.


PO BARZE.
Prolog.

...W niebiosach, na słonecznych blaskach, jaśnieje śnieżnéj bieli krzyż Chrystusów, znak męczeństwa, jako sztandar nowego świata bojującego ze starym na gruzach obalonych potęg, skruszonych bałwanów, wywróconych fałszu ołtarzów.
Na krzyżu tryumfującym niema ani znaku krwi Bożego Syna, ani śladów gwoździ, które do niego przykuły Boską ofiarę.
Krzyż ten w słonecznéj światłości, bielszy nad nią, gasi ją sobą i jasnością oblewa przestrzenie.
Ale pomiędzy krzyżem a ziemią wznoszą się kłęby obłoków, krążą ćmy czarne, wiją się dymy i zasłaniają godło ofiary, chorągiew zwycięztwa.
Wyżéj po nad te wyziéwy ulecieć potrzeba skrzydłami myśli, piórami modlitwy, aby dojrzeć wiekuisty blask tego znaku męczeństwa, który jest znamieniem zbawienia.
Ziemi rzadko przyświeca słońce i z za chmur błyśnie prawda; chmury ją upowijają i niosą daléj a daléj.
A gdy człowiecze oko wznosi się ku niebu, dojrzy chmur i obłoków, a nie widzi krzyża i światłości.
I idą ludzie w ciemnościach, daléj a daléj, niewiedząc dokąd, a nie jeden w życiu nie widział słońca, szydersko pytając, ażali ono świeci?
I wśród ćmy a cieniów dzieją się rzeczy straszliwe — z grobów tysiącoletnich powstają widma przerażające, pogrzebione i zasypane wzgardą i przekleństwy — powstając upiorami do nowego życia.
Wywlekają z sobą zeschłe wieńce, pokruszone korony, strzaskane berła, wyblakłe purpury, i odziane w pogańskie przepychy siadają sądzić świat nowy.
Z pod gruzowisk budzą się potwory zwyciężone które upadły, gdy przechodził krzyż i ryczą bestye apokaliptyczne na równinach kośćmi usłanych, przez które szumiąc lecą rzeki krwi do morza łez...
Po zamilkłych arenach znowu szumią igrzyska dzikich zwierząt z ludźmi ofiarnemi; na stopniach kamiennych tysiące widm siada i klaszcze do koła dymiącéj od posoki sceny.
Gdy na chwile przedrze się słońce, nocny świat kryje się po norach, topnieją w promieniach jego upiory, rozsypują się w proch kościotrupy i milknie ta świętokradzkich igrzysk wrzawa. Ale chmury naciągają znowu i świat ciemności powraca na ziemię, urągając się słońcu.
I ciemno i smutno i duszno na tym upokorzonym padole ofiarnym, wydanym z wyroków Bożych na wiekuiste mroków z jasnością zapasy.
Wiek upływa bez blasku od krzyża, bez posłańca niebieskiego z białemi skrzydły, a co żywe jest w pośród świata umarłych, wyciąga dłonie i pyta.
— Gdzież jest zwycięzca? gdzie prawda? dla czego skryło się słońce i zapanowały ciemności? A na zapytanie odpowiada śmiechem świat upiorów i w skostniałe klaszcze dłonie żywym ofiarom, które wywleka...


Z wysokości krzyża, patrzy Chrystus na ziemię, wpół łagodném okiem ojca, na pół srogiém sędziego wejrzeniem i cierpi. —
Bo do krzyżów wbitych na pamiątkę wielkiéj ofiary znowu go przybijają żywego w jego dzieciach. —
A gdy oko Syna Bożego przejrzało cały świat, niepostrzegło na czarnych dolinach nigdzie nic — czém rozjaśnić się mogło. —
I rzekł miłosierny.
— Pójdę sam niepoznany między nich, a dam im słyszéć głos mój i słowa moje, ażali się nie nawrócą.
I stało się jako zapragnął, wziął liche ciało śmiertelne na się i przybrał postać żebraczą, aby badał serca ludzi, i przebił obłoki czarne i mgły szare, a stopa jego dotknęła ziemi. —
Szedł tedy po niéj niepoznany jako onego dnia, gdy z uczniami wędrował do Emaus, a patrząc na ziemię ścisnęła się dusza jego, jak w wielkim pamiętnym przededniu męczeństwa.
Wszędzie bowiem stały znaki jego a nigdzie nie było nauki owoców i ludzie mijając krzyże szli kłaniać się starym pogańskim bożyszczom.
Na ziemi zamęt był wielki i wrzawa straszna. Krzątało się co żyło, spiesząc i lecąc a rozbijając się około tego co jutro zgnilizna i zniszczenie poźréć miało.
A gdy tak szedł Chrystus, napotkał człowieka, który z siekierą na ramieniu i sakwą na plecach spieszył się wielce. I pozdrowił go a prosił w imie swe o pomoc, o radę, o przytułek, albowiem obcy był i z daleka.
Ale człek ten czasu nie miał i nie wejrzał na podróżującego, ani w nim chciał znać brata, a rzekł mu:
— Człowiek jest stworzony aby własną siłą dorabiał się swéj doli. Coś zacz bym dla ciebie miał się zatrzymywać w méj drodze i tracić czas którego mam mało, a zarobek który jest całém mieniem mojém? Jeśli stanę a ulituję się nad tobą, ażali nie nadejdzie noc potém i nie poźrą mnie dzikie zwierzęta? Gdybym na ratunek zawołał, nikt mi nie wyjdzie.. boć każdy winien jest myśleć o sobie. —
W cóż wy wierzycie, zapytał boski żebrak — jestli jakie życie inne oprócz tego, a jeśli inne jest a wieczne.. czemu wam znikome to droższe jest niż brat wasz i prawo miłości...
Na to śmiejąc się odparł podróżny.
— O inném życiu oprócz tego które mam ja niewiem, i za co bym się miał troszczyć o nie? Stanie się jako ma być, nie wstrzymujcie mnie na drodze, bom winien myśleć o sobie, nie o bracie.
I poszedł ramiony dźwigając.
Naówczas żebrak wędrowny stanął u drzwi domu i zapukał do nich, prosząc o przytułek, a przeciwko niemu wyszedł opasły mąż letni i zapytał go ktoby był.
— Biedny jestem i niemam przytułku.. odparł Chrystus. —
— A należycież do téj parafii, zapytał sapiąc dozórca, macież świadectwo opatrzone pieczęcią i polecenie od kogo?
— Obcy jestem, a świadectwo ubóstwa noszę na twarzy.
Rozśmiał się na to dozórca i rzekł:
— Jeśliś obcy, idź do swoich.
— Alboż wszyscy ludzie nie są braćmi? zapytał żebrak.
Na to ruszył ramionami opasły i mruknął.
— To są stare gawędy, które próżniactwo żywią! Gdyby każdego przyjmowano, zachęcałoby to swawolę. Macie ramiona i ręce, pracujcie. —
— Dajcież mi pracę...
— Powoli, odparł dozórca — praca się naprzód należy swoim, a nie obcym i nie włóczęgom.
— Kroplę wody, chleba kruszynę! wołał Chrystus...
— A któż ci winien że ich sobie sam przysporzyć nie umiałeś? Świat to nie jest dawny; kto się nie broni i nie zdobywa, niema nic. Miłosierdzie jest zniewieściałością.
To mówiąc zatrzasnął drzwi. —
A Chrystus otrząsłszy proch z nóg swych opuścił niegościnną ziemię i nie rzucił na nią przekleństwa, albowiem klątwy niema w nowym zakonie miłosierdzia, ale rzekł.
— Będziecie dobijali się w pocie czoła prawdy, aż ją zdobędziecie. Zamknę uszy wasze na Ewangeliją i dopuszczę wam bawić się jéj słowy a nie rozumieć jéj głosu, aż same w bólu zmiękną serca wasze i wyschną z pragnienia usta...


I z nowego świata przeszedł Chrystus po falach morskich jako słup światłości na ląd stary.
A pierwszym krajem którego stopą dotknął było mrowisko Bretańskie.
I przeszedł je Zbawiciel żebrakiem, pukając do serc i drzwi zamkniętych, a ilekroć przemówił odpowiadam mu.
— Dla czego nie udacie się do przełożonych nad ubogiemi, do tych którzy się za nas obowiązali być dobroczynnemi za zapłatę? Ażali nie płacimy podatku na ubogich abyśmy głowę mieli spokojną? i nie sprawiamyż uczt dla wielkich mężów, którzy wszelaką wspierają niedolę, wedle naukowych prawideł?
— Nie miłożby wam było; spytał żebrak — coś uczynić z serca nie z obowiązku? coś nad podatek doroczny i co na was przypada?
— Mnogość jest oszustów, rzekł człowiek — nędza udaną bywa, na cóż się mam dać oszukiwać?
— Lecz cóż was obchodzi, gdybyście nawet uwiedzionemi zostali? Grzech spada na sumienie tego co go popełnia, a wam zostaje zasługa i pociecha dobrego uczynku.
Na to ów poruszył ramiony i odparł.
— Nadto mówicie mądrze, abyście z tą mądrością chleba potrzebować mieli. Jeśli nie umieliście z nią nic sobie poradzić aby żyć, snać wielka jakaś wina i kalectwo cięży na was, podejrzani jesteście.
Żebrak mu rzekł z pokorą.
— Nie stałem o dobra ziemskie, pracowałem na duszę moją.
— Aliści wiedzieć powinniście byli, iż dusza z ciałem poślubioną jest nierozdzielnie i że morząc ciało, zabijacie duszę.
— Jam słyszał, odparł żebrak, że ciało martwiąc, duszę podnosim.
— Była to nauka fałszywa, z któréj wyszliśmy, zaśmiał się Bretańczyk. Idziemy teraz tą drogą do światłości która do bogactw prowadzi, gdyż ta jest najprostsza i obróciliśmy słowa Ewangielii na wspak, mówiąc: Starajcie się o złoto i chléb a reszta wam dodaną będzie.
Usłyszawszy to odszedł Chrystus i pobłogosławiwszy ziemię onę rzekł.
— Będziesz zjedzona trądem ubóstwa i rakiem nędzy, albowiem starałaś się o bogactwo.


A gdy szedł nad brzegiem morza, tłuszcza wielka zbliżyła się, która błotem i kamieniami rzucając, wrzeszczała. Aż biegących zapytał Chrystus coby ich tak gniewało.
— Oto obcy włóczęgi i przybysze na okręcie przybili do brzegu naszego i chcieli wysiąść na ziemię naszą aby jeść chléb nasz i oddychać powietrzem naszém a odebrać cząstkę pracy, która tylko nam należy.
Dla tego porwaliśmy głazy i błoto i odegnaliśmy ich od brzegów naszych bo są włóczęgi które kąta własnego i przytułku niemają.
— Ażaliż nie są braćmi waszemi? zapytał żebrak.
— My nie mamy braci! wrzasnęła tłuszcza, oprócz tych którzy z nami grosz składają do jednéj skarbony i wpisani są do jednego cechu.
A tyś téż może z kupy tych włóczęgów! zapytali.
— Bratem ich i waszym jestem! odrzekł Chrystus.
Usłyszawszy to rzucili się nań z kamieniami i błotem, ale opasawszy się mgłą Chrystus wyszedł z pośrodka nich i obmywszy stopy w Oceanie, szedł daléj, błogosławiąc obłąkanym, ażeby ich nędza duszna zmieniła się w opamiętanie...


Gdy tak szedł, aż oto ukazał się brzeg jasny i kraj ozłocony słońcem i jako raj owocowemi drzewy i winną macicą zasadzony. Na wysokich górach jego stérczały zamczyska stare, a po ciemnych dolinach bielały klasztory i wysokie kościołów dzwonnice; a na każdym dachu i wieży i domu jaśniał krzyż.. drogi pełne były mnichów, gościńce kapliczek, a kraj rozlegał się pieśnią pobożną.
Miało się ku zachodowi, słońce gasło za gór pasmem, gdy żebrak przybył do muru opasującego klasztór, po nad murem wznosiła się winną latoroślą odziana altana, a na ławie w niéj siedział oparty mnich przy flaszy wina przed półmiskiem ogryzionych kości i okruchów jadła; siedział a wzdychał.
I podniósłszy ku niemu oczy żebrak, modlił się o przytułek w klasztorze.
— Do furty! odpowiedział mu groźno przeor, jest dla żebraków chlew, to cię tam pomieszczą.
— Ażaliż wy także Chrystusowemi żebrakami nie jesteście i czy tak ojciec nasz rozkazał przyjmować nędzarzy i siéroty? Chlebem i chlewem a nie sercem i duszą!
Przeor usłyszawszy to, spojrzał nie wstając z ławy i potrząsnął głową.
— Odszczepieniec jest! rzekł, albowiem wykłada słowo Boże, niemając namaszczenia kapłańskiego i uczyć nas chce, którzy jesteśmy solą ziemi. Przeto niechaj go ujmą i rzucą do ciemnicy i niech go bada inkwizycya, aż się nawróci i upokorzy.
Gdy to mówił, Chrystus w jasnym promieniu zachodzącego słońca znikł mu z oczów, a dzwon zawołał na modlitwę i Przeor zerwał się do chóru, gdyż w ławie jego drzémać mu było wygodniéj.


Tak idąc Zbawiciel wszedł znowu na fale morskie, albowiem nie chciał patrzéć na nędze ziemi i dotykać ich. I słupem światłości leciał po wodach, aż ukazało się nad brzegiem w dali wielkiéj miasto święte, po nad którém wysoko jak góra wznosiła się kopuła pierwszego kościoła ziemi.
Ale ujrzawszy zdala gród wiekuisty Chrystus nie poszedł doń, albowiem ścisnęło się serce jego na nieszczęśliwości i na nieprawości które w nim jak w osiém gnieździe syczały.. i niechciał ukazać się na téj drodze znowu, na któréj niegdyś spotkał go pierwszy apostół idącego po nowe męczeństwo, albowiem krzyżowano tam codzień następcę jego.
I pobłogosławił zdala gród aby oczyszczonym był i oswobodzonym, aby zeń spadły okowy ciała i pęta niewoli ziemskiéj, i żeby się stał grodem Bożym a Jerozolimą ducha.


A wstąpiwszy opodal na ziemię Latynów starą, szedł Chrystus smętny, bo była pełną posągów i bałwochwalstwa i nieczystéj modlitwy a wszeteczeństwa i swawoli. I idąc tak napotkał wędrowca nad drogą który z nędzy i wycieńczenia konał, a ujrzawszy go spytał. — Czemuby się tak stało:
— Schroniłem się tu, rzekł nieszczęśliwy — od ręki kata który mi zamęczył ojca i znieważył matkę i pohańbił siostry i głowy niemowląt braci mych poroztrzaskiwał o kamienie. Albowiem myślałem że naród, który sam kosztował męczeństwa i przeszedł przez krew — litościwe mieć będzie serce dla wygnańca. Ale się omyliłem, bo na granicy zaparł mi drogę, a gdym doprosił się iż wpuszczono mnie, smagany byłem i chłostan szyderstwy i urągowiskami i bezdusznością, morzony głodem a oto dobity jestem obojętnością.
Albowiem naród który się dobijał wolności dla siebie, gotów ją był okupić cudzą niewolą i wyciągał rękę do przymierza z katem moim.
I ulitowawszy się Chrystus nad nieszczęśliwym, przymknął łagodnie oczy jego.. a dusza oswobodzona uleciała w niebiosa. A błogosławiąc krajowi temu rzekł.
— Będziesz i ty zjedzon nędzą, albowiem nie łamałeś się chlebem z bratem twoim.


Aż idąc daléj Pan, stanął na wierzchołku góry śnieżnéj, która była szatą śrebrną odziana cała, a z wierzchołka jéj widać było kraje mnogie i przestrzeń wielką. U stóp jéj leżała ziemia uboga, potokami poryta, lodami najeżona, jaśniejąca pięknością, jaka czasem bywa na obliczu umarłych. I niechciał kusić onéj mieszkańców albowiem wiedział iż wygnańca przytulą choć nędzni sami i nie zaprą się prawdy dla chleba.
I błogosławił ziemi onéj, aby swobodną była po wszystkie wieki, a ubogą zawsze i aby ubóstwo to broniło ją od kału zepsucia, od rozpusty i od zbytku.
I rzekł:
— W uścisku przemocy wytrwasz wolną, ziemio Helwecka, albowiem kochać umiałaś i miłosierdzie dałaś tym co szli w imie moje.


A przeszedłszy góry śnieżyste po wierzchach ich, wszedł pan do kraju Germanów, i ujrzawszy ziemię wesołą jako ogród uprawną, a we wszystko obfitującą, zapukał do domu u którego wrót siedziała rodzina cała i dzieci grono i przy nich stworzenia domowe, a ptastwo oswojone jakby wszystko do kółka tego należało, miłosiernie przytulone..
Siwowłosy staruszek czytał biblią a młode dziewczęta i karmiące matki słuchały. A była cisza do koła święta i spokój uroczysty, a obraz szczęśliwości rzadkiéj na ziemi.
Stanąwszy tedy Chrystus przed wroty, prosił o przytułek. Starzec zamknął księgę, złożył okulary i powstał zwolna wpatrując się w podróżnego.
— Nim wam odpowiem na prośbę waszą, rzekł, porządek wymaga i spokój publiczny, ażebym wiedział kto jesteście?
— Jestem ubogi bez ojczyzny i przytułku, ażali tego nie dosyć? odparł żebrak.
— I nasz kraj téż jest ubogi, odpowiedział powoli staruszek, ludzi u nas podostatkiem a chleba mało, żyjemy pracą ciężką i oszczędnością niezmierną przeto chleb ci dając i dobre słowo — więcéj nie mogę.
Przytém przechowując nieznanego przybysza naraziłbym się władzy czujnéj.. idźcie więc z Bogiem daléj..
A gdy to mówił nadciągnął inny człek stateczny, zapytując żebraka o świadectwa i papiery i jako by się dostał przez granicę ostawioną, którędy nie puszczano tylko tych, co grosz pokazali, iż ciężarem nie będą.
Chrystus na to rzekł.
— Świadectw nie mam żadnych, wygnaniec jestem..
— Zatém przytułkiem twoim będzie więzienie, rzekł mąż stateczny, dopóki sąd nie wybada cię — i o losie twym nie postanowi. Uśmiechnęły się usta Zbawiciela i odrzekł mu.
— O ludzie ładu i porządku, zaprawdę powiadam wam, strzeżcie się abyście nie padli ofiarą niewoli i ucisku. Albowiem prawo i porządek dobre są, ale gdy w nich mieszka duch Boży nie strach człowieczy.
I zniknął z ich oczu a idąc przez miasto już nie pukał do domostw ich i nie nawracał ludzi, bo widział w piersiach ich wyschłe błony miasto serc i puste komory uczucia, a w głowach kłębki myśli różnobarwnych kręciły się nie rozwikłane iż wierzyli w rozum którego nie mieli.
A pobłogosławił Pan ziemię tę, aby przez rozum wykupiła postradane serce, jako najprędzéj.


I gdy nadchodziła noc, stał Chrystus już na skraju ziemi Gallów i Franków, a jeszcze nie tknąwszy jéj błogosławił jako wybranéj między narodami. —
Nad gościńcem stała chatka a w chatce téj mieszkał strażnik, który cła i przechodniów pilnował.
Mijał go Pan, gdy tamten głosem zatrzymując, rzekł.
— Coście za jedni?
Rzekł mu żebrak. — Otom żebrak nędzny bez domu.
— A jakiego jesteście narodu?
— Jestem synem ziemi.. mówił Chrystus.
— Nie dość tego, odezwał się Celnik, albowiem powiedzieć musicie, zkąd idziecie i czy macie świadectwo pod pieczęcią od urzędu waszego?
Albowiem widzę po twarzy waszéj i szatach niedostatek, a ubóstwo niebezpieczne jest i kto wie czy przeciw cesarzowi nie spiskujecie? Niesiecie może złą myśl i broń skrytą abyście na życie Cezara czyhali?
— Dla czegożby się miał obawiać! spytał Chrystus jeśli miłują go, a jeśli go nie miłują, czemu się o miłość nie stara, która z dłoni wytrąca oręże i serca rozbraja.
— Ze słów twych widzę iż podejrzanym być musisz — odpowiedział Celnik i nie puszczę cię.. a.. odepchnąć muszę..
Idź jakoś tu przyszedł.
Gdy to mówił celnik, w sinéj koszuli idący uznojony robotnik stanął, słuchał i ująwszy żebraka za rękę, rzekł mu.
— Pójdź ze mną. Sam nędzny jestem przeto niedoli litować się umiem, a z oblicza twego poznaję w tobie brata wydziedziczonego, jakom ja jest..
Gdy słowa te wyszły z ust jego, Chrystus ręce złożył nad głową jego i mówił.
Nasieniem jesteście; gdy rozpusta i złość wytępią życie w ich trzewach, z was odrodzi się naród nowy.
Aliści słysząc to celnik, cicho szepnął.
— Nie przeklinajcie mnie — biedny jestem przeto cesarzowi służę.. a spełniać muszę wolę ludzi jego... Uchódźcie przeto, abym wam złego nie uczynił, którego będę żałował.
Jesteś może tego narodu dziecięciem który obok nas walczył, i krew lał dla nas i poślubił się z nami przymierzem wieczném a dziś opuszczony przez nas kona, a my patrzymy ściskamy dłoń co go katuje.. Jeśli jesteś jednym z tych których rozproszyła burza, rzeknij jeno, albowiem przyjmą cię, aby tobą strachano północ i sąsiadów i sprzedano za ich pocałunek.. dadzą ci tyle abyś nie umarł z głodu.. ale z choroby i rozpaczy.
Mówił celnik a Chrystus ustąpił z ziemi téj, która się stała jako świątynia pełna frymarczących a kupczących i rzekł tylko..
— Przebaczono wam będzie, albowiem nie wiecie, co czynicie...


I uniósłszy się w obłoki Chrystus, przeniósł się przez ziemie, góry i morza aby oglądał ażali tam gdzie obalono krzyż i zasiano fałsz — nie zieleniła się już rola lepszém nasieniem, nie rosło już w sercach to czémby się odrodzić mogły.
I zstąpił Pan między pogany czczące księżyc a wyznające naukę ludzką, a kłaniające się zerdzewiałéj szabli proroka, który nic nie przepowiedział — i łachmanom szat jego. —
Ale tu o gościnę niewiernych nie prosił Chrystus, aż ujrzawszy szatę jego ubogą i twarz wybladłą jeden ze ślepych zbliżył się doń i rzekł.
— Człecze, oto woda i daktylów garść i placek, podzielę je z tobą, abyś nie umarł..
— Jam obcy i wiary innéj, rzekł Chrystus.
— Człowiekiem jesteś odpowiedział niewierny, przeto mi bratem będziesz.. po niedoli; albowiem ptakom dajemy pić i psów nie zabijamy, czemu byśmy nad ludzką istotą ulitować się nie mieli?
I zdumiał się wielce nad tą mową jego Chrystus, a wznosząc dłonie do nieba, rzekł.
— Ojcze mój! pobłogosław im, aby światło ujrzeli, albowiem godni są iżby ich z nocy wywiedziono, gdy poganami będąc, ludźmi być umieli lepiéj niż narodowie, co wierzą a nie czynią.. i wiara ich zeschła jest.. a nie rodzi. —


I szedł Chrystus błogosławiąc niewiernym aż stąpił stopą na ziemię tę, która carską się zowie a jako rozbójnicze mienie ze szmat wydartych wszelkiemu narodowi się składa. —
Aż oto czarnego ptaka drapieżnego godło o dwóch łbach i dwóch dziobach ukazało się na rubieży, mówiąc iż to kraj drapieżców a gwałtowników.
Stało ono na straży świata tego który jest wielkiém więzieniem, a orłowi kłaniali się którzy szli mimo, albowiem miał koronę carską.
Niewidzialny Pan minął straże czujne i szedł w głąb tego świata który łańcuchem orłów opasuje Azyą, kolebkę ludzi, Europę, połamane łoże rozpusty człowieczéj.
A wszędzie spotykał krzyże swe, ino nie były z drzewa ale ze złota, albowiem drewnianym i ubogim nie kłaniali by się..
Błyskały one na szczytach świątyń, w których siniały dymy kadzideł i brzęczały dzwony, a czoła bałwochwalcze leżały w prochu z sercami w prochu.
Tedy spytał przechodnia Chrystus.
— Kto tu mieszka?
— Car, rzekł upadając przechodzeń, Car który jest żywym Bogiem naszym.
— Dla czegoż godła Chrystusa podnosicie i uczyniliście z nich narzędzia niewoli i ślepoty? Patrzał Pan, a im patrzał dłużéj na ziemię ucisku, tém łagodne jego oblicze więcéj gorzało i płonęło i stało się jako oblicze Boga starego zakonu, gdy się ukazał Mojżeszowi w krzu gorejącym.. płomieniem stały się ręce jego, usta jego ogniskiem, czoło żarzewiem, a oczy piorunami. A gdy przeklinać nie mógł, płakał nad tą ziemią i nad świętokradztwy jéj, dla czego bałwochwalczą będąc krzyż obluzgany krwią nosiła...
Gdy usta jego drżały, zbliżyło się doń dwoje ludzi. —
Jeden z nich mówiąc po cichu.
— Nieszczęsny! położył przed nim chleb, i uszedł; a drugi chciał ująć ręką połę szaty jego, aby go do więzienia wtrącił.
Ale Chrystus uniósł się po nad tę kałużę nieczystą posoki i błota, a płacząc błogosławił jéj słowy temi..
— Bądź błogosławioną abyś oczyszczoną była.. Albowiem i dla jednego serca miłosiernego ostoi się ziemia ta, a przez ogień oczyszczoną zostanie.
I gdy padnie wielką ruiną, która pół świata gruzem zasypie — natenczas z pod zwalisk wstanie młodą, nową i odrodzoną.. I przyjmą ją narodowie — która była odrzuconą. —
A pozostanie ohydą ludzkości aż do dni pomsty i błogosławieństwa!


I lecąc pan po nad ziemią ucisku nie stanął aż nad brzegami płowéj Wisły.
Kraj to był jako jedna katownia i więzienie a czarne chmury osłaniały go; na zagonach mogiły, na górach szubienice, w dolinach kości i zgliszcza, w lasach bagnety błyszczące, a dokoła cisza.. z któréj głębin niekiedy dobywał się śmiech pijany naigrawającego żołdaka.. Brzęk kajdan był muzyką, przy któréj sierotom tańczyć kazano.
A gdy szedł pan przez ten cmentarz, aż oto pod lasem napotkał świeżo zasypane mogiły.
Leżały w nich ciała męczenników bez pogrzebu rzucone.
A gdy je ziemią nakrywano w pospiechu, została dłoń jedna trupia, która z mogiły na świat wytknięta zdawała się błagać miłosierdzia.. Była to ręka biała i miękka, ale dziś pożółkła i zczerniała..
Tę wyciągniętą ku sobie ujrzał Chrystus i zapłakał nad skatowaną ziemią, która z mogiły doń dłoń wzniosła.
A gdy padła Chrystusowa łza na dłoń trupią... duch umęczonego poleciał z cherubinami śpiewać chwałę jego w niebiosach..
Za mogiłami nad ścieżką stała chatynka uboga, któréj ściany całe od kul podziurawione, dach odarty, okna powytłukane — przez otwory patrzała nędza.
Do tych drzwi zapukał Chrystus.. a głos z wnętrza niewidząc go, rzekł mu.
— Ktośkolwiek jest, wnijdź w imie Boże.
I wstąpił Pan na próg. Na ławie przed wyziębłém ogniskiem siedział starzec siwy ze złożonemi rękami, oczy miał spuszczone, wargi sine, czoło posępne. Łzy płynąc z powiek jego wyryły dwa żłoby czerwone.. ale źródło ich wyschło i ślad tylko potoku pozostał.
A powstawszy starzec, spytał Chrystusa — kto jesteście i czego żądacie?
— Jestem wędrowiec, szukam przytułku, nigdzie go znaleść nie mogę.. odparł Zbawiciel.
— Znajdziecie go tu — rzekł stary — podzielę się z wami kątem, chłodem i głodem moim.. Ale ukryć się musicie, albowiem jeśliście biedni, pewnie prześladowani i pogoń iść musi za wami.. a ściga was wróg nasz.. Otom już przez niego stracił wszystko.. żonę, dzieci, mienie, kajdany mi pozjadały kości, więzienie obieliło włosy.. Ale w imie Chrystusowe przyjmę was.. boście biedni i bez przytułku. Cóż nędzne to życie warto? lepiéj je oddać na poratowanie bliźniego niż wlec w męczarni.. Gdybym był szczęśliwym, nie żałowałbym ofiary dla obowiązku.. cóż dziś?
Weźmij więc chleb spleśniały mój i miejsce ogrzane przy ognisku, a zasiądź i spocznij, ja zaś pójdę, stanę na straży, aby nieprzyjaciel nie nadszedł znienacka..
Tak mówił starzec a Chrystusowe oblicze jasném się stało i błogosławił jemu i narodowi jego w te słowa:
— Oto wam błogosławię męczeństwem, nędzą, upokorzeniem, boleścią.. Rozproszę was po świecie jako ziarna gorczyczne, abyście szli siać słowa moje i nawracać serca ziemi.
I rozeszlę was na wsze krańce świata dźwigających kajdany, rozbijających kamienie, mrących z głodu, abyście wśród katuszy, na wygnaniu opowiadali prawdę i pokazali narodom, iż nie żyje się jeno dla chleba i tylko dla spokoju ciała, ale dla miłości, prawdy i ofiarnictwa..
I będziecie pohańbionemi a wrogowie wasi tryumfować będą i poniesiecie krzyż mój wśród urągowiska, a biada temu który zwątpi, zaprze się mnie i prawdy, albowiem ten padnie i krzyż go na śmierć przygniecie.
A ci co siewaczami mojemi będą, tych męczennikami memi uczynię, tych okryję szkarłatem krwi i ukoronuję cierniem i spalą się na stosach ofiarnych — ale ze stosów tych świecić będą ziemi na wieki.
Bądź więc błogosławioną ziemio siewaczy Bożych, a niech dzieci twe rozejdą się z apostolstwem prawdy, czynem nawracając, nie słowem, pokorą, nie cudami i zaparciem się siebie a nie dumą.


Rzekł Pan i stało się.. i długie jeszcze lata spełniać się ma błogosławieństwo Boże, które ślepota dzieci ziemi nazwie upadkiem i śmiercią.
Albowiem w śmierci téj największe życie jest, a im zimniejszy świat, im sprzeczniejszy, im chłosta straszliwsza, tém błogosławieństwo Pańskie do wyższych nas prowadzi losów.
A ci co cierpieć nie chcą i na męczeństwo się wzdrygają, podając ręce nieprzyjaciołom aby na nich plwali i składając ofiary przed bałwanami ich — przestają być błogosławionemi dziećmi boleści. —
Kto się sprzymierzył ze złym, mówiąc w sercu — przetrwam czysty, chociaż brudnemu potakiwać będę dla ocalenia siebie — ten zaparł się Chrystusa i prawdy i w godzinę wielkich sądów Bożych zaparty będzie, albowiem dłoni nie odmyje i serca nie odczyści.
Ziemio męczenników, siewaczy, bądź błogosławiona — choćbyś cała zostać miała jednym cmentarzem i jedném sił nieczystych obozowiskiem.
Spełnią się dnie, rozbiją chmury, ukaże biały krzyż w niebiesiech a jako proch padną nieprzyjaciele prawdy, aby więcéj nie powstali...
25 Listopada 1866.



KSIĘGA I.

1771.

Stary dwór — stary dwór — kto pamięta to gniazdo orle, które się dawniéj zwało szlacheckim dworem polskim, a z którego źli ludzie i złe duchy uczyniły nierządu gniazdo i plamę na białéj szacie męczennicy?
W sen to przeszło, w ideał, w powieść, którą u komina stary dziaduś opowiada, a wnuczęta zasłuchane dumają, w duszy myśląc że im może bajkę prawi.
Przecież nie bajką jest jasna przeszłość, która w oczach naszych powoli konając, umarła.
I wieczny jéj spoczynek w grobie laurami palmami obwieszonym — choćby go szatani i karły błotem obrzucać mieli.
Kto pamięta ów stary dwór i owych starych ludzi, co chodzili w żelezie, a karmili się chlebem razowym i nie pili jeno wodę? A mieli oręże które ludzi płatały na pół i pokorę, co ich nad anioły wywyższała..
Przeciwko temu gniazdu orlemu posadził szatan na ziemi naszéj gniazdo papuzie i klatki ptastwa o kraśnych piórach ze szczebiotaniem swawolném.. Orle gniazdo opustoszało.. a papugi ogłosiły się dziedzicami orląt i poszły żebrać przyjaźni ze wszystkiém ptastwem plugawém, aby jeno spokojnie żyły.
Orle pióra krwią zbroczone zwalały się po rozstajach i naśmiewano się im, a w pośmiewisku stały się relikwijami i czyniły a czynią cuda. Bo do nich przylgła cnota stara.
Wy — znacie tylko z przeszłości Polski jéj grzechy i zmazy, a oczy wasze krecie nie mogą dopełnić jéj wielkości.
I dziejopisarze wasi są malarzami brodawek na obliczu matki, a nie natchnionemi jéj syny co obraz odmłodzony, dziewiczy, noszą na piersi dziecięcéj.
Kto zna tę jasną przeszłość naszą? Śmieją się szydersko, ukazując poszarpana jéj podszewkę — nie była ona nigdy szatą — a szata tkaną była z purpury i złota... z męczeństwa i cnoty.


Od najlepszych czasów — plemie bohaterów co chodzili w żelezie i na wskroś zżeleźnieli, trwało aż do czasów najgorszych, dożyło do progu dni naszych. —
W progu dopiero skonał ostatni, rozdarłszy sam pierś któréj kule niechciały. A pogrzebiono go szyderstwami i potwarzą.
Pasmo wielkich mężów od Bolesławów ciągnęło się aż do panowania niemieckiego, które spoiło naród na heloty i wydało go w ręce moskiewskie, nim się wytrzeźwił. —
Nie było przerwy nigdy aż do dni ostatnich, ale było zaćmienie oczów krecich, które nic widzieć nie chciały i niemogły.
Zdało się jakoby cnota zmalała a żyła pokryta żałobą i zawstydzona — i w grobie żyje aby z niego powstała.
Nie umarła téż wieść o mężach ze cnoty i stali, choć wnuki, jako dzieci Egiptu, do ojców wielkich przyznać się nie śmieją patrząc na gmachy przez nich wzniesione i zapierają się dziadowskiéj wielkości — mówiąc — To duchy wzniosły. Duchy olbrzymów siedzą u Bolesławowskiego stoła w pieczarze — i czekają słońca aby zeń wyszły — na świat lepszy. —
A dziś omroczonéj ziemi panują pigmeje i papugi, więc nie czas.. jutro. Jutro jest wielkie jak siła Boża, jutro jest wszechmocne, a kto nie wierzy w jutro, ten w Boga nie wierzy.


Patrzcie no, oto tam na dolinie wśród pagórków i lasów otulony, posępny jak klasztór, krzyżami obłogosławiony jak świątynia, śpi stary dwór szlachecki co najdawniejsze dzieje pamięta.
Wzniósł on się na gruzach grodu i rozzieleniał sadami na wałach i po za wały; a do koła przytulił do siebie sioła i wsie i osady, aby im ojcowsko przewodził.
Inne to były czasy — tak — inne — aby zrozumieć je, Boga mieć w sercu potrzeba, nie ludzką rachubę. Tam wszystko było na cnotę obliczone, na wiarę, na poczciwość, na ludzi wielkich rozmiarów. Oddawała im ojczyzna w ręce drugich ludzi, bo wiedziała, że przycisną ich do serca jako braci — i prawa mogło wówczas nie być, bo była cnota. —
Stało ono wypisane w niebiosach nie w księgach. —
Gdy zabrakło cnoty, co spajała, budowa nie związana runąć musiała.
A nie prawa złe były — ale ludzie do nich nie dorośli. Maleli, maleli, aż z posłańców Bożych stali się kupcami potu ludzkiego i ojczyznę sprzedali dla piór papuzich i dla sybaryckiego spokoju. —


Do koła tylko stare drzewa szumią, stare góry się przysłuchują, a młode potoki lecą marząc o przyszłości. —
W pośrodku dwór rozległ się szeroko, dostatnio i pańsko. —
A jako po zakonie Bożym zbudowany wzniósł sobie świątyńkę po prawicy, krzyż nad czołem i krzyż z lewicy aby Boga pamiętał.
Cichy wieczór młodéj, chłodnéj ale wypogodzonéj wiosny zstępuje na ubłogosławione gniazdo z wonią świeżo poruszonéj roli i rozmarzłéj ziemi.
Wśród téj ciszy wieczora słychać tylko jakby modlitewne głosy ludzi i zwierząt w jeden chór zlane, na chwałę Tego który Jest. —
Długa ulica lip pogarbionych, rozpuszczających gałęzie szeroko, sunie się czarnemi słupy od lasu do dworu..
W ulicy to krzyż czarny, to ś. Jan w kapliczce ukryty, to Matka bolesna na słupie, to Chrystus w cierniowéj koronie siedzący.
Zbliżasz się jakby stacyjnym gościńcem do kościoła.
Kościółcito ten dwór szlachecki, bo się w nim życiem modlono od kolebki do trumny, gotując dobrze umierać. —
Idącemu tą ulicą musiało serce poważnieć, bo czuł że się przybliżał do tego przybytku w którym hodowały się orlęta Bogu poświęcone.
Na pagórku wśród szérokiego podwórca, za bramą z obrazem Matki Boskiéj, stał ów dwór o kamiennych stopach z drewnianych bierwion, z dachem wysokim gdyby szyszak na głowie.
A wszedłszy weń naprzód spotkałeś sień w któréjby się i sta ludzi pomieścić mogło — i komin gościnny co ich ogrzéwał.
Ale tu już stąpać potrzeba było cicho. Od progu poczynała się klauzura dworu i karność jego. Ludzie którzy tu wchodzili, szli z mniszą pokorą, w milczeniu, choć z usty uśmiechniętemi i sercem rozradowaném.
Więcéj siwych głów niż silnych bark, bo te w pole ciągnęły a siwizna stała na straży z niewiastami u domowego ogniska.
Wnijdźmy więc od proga daléj a patrzmy.
Na prawo stołowa izba — ściany w płótna odziane, a z nich twarze patrzą marsowe, surowe, ascetów rycerzy. Na zbrojach krzyże, w ręku różańce.
Ta niewiasta włosiennicę nosiła wiek cały; owa lilija biała ślubowała się ubogim, więźniom i zapowietrzonym; ten młodzian padł od Tatara, ów poległ w Moskwie, inny od niemieckiéj kuli; tego męża na haku powiesiwszy Turcy, strzelali do konającego przez trzy dni. —
Tamtego niewierny poganin ściął, bo za niego okupu nie mógł wziąść jakiego chciał, owemu Moskwa serce wydarła... trzeci zmarł gnijąc w murach niemieckiéj turmy..
Patrząc na nich czytasz dzieje rodziny ofiarnéj, i wiesz czemu ona siedzi dziś we dworze drewnianym, a nie na senatorskich krzesłach gdzie szczebiocą papugi. —
Szereg to niegłośnych męczenników, poemat to ofiar od Bolesławowskich czasów; w spadku wzięty obowiązek śmierci za ojczyznę. Ginęli wszyscy, a ostatni by ich być godnym, tak zginąć pragnął, jak chcą żyć drudzy. —
A nie byli to ludzie o których széroko piszą dzieje — wiedział o nich ledwie kronikarz do mowy, co wieczne odpocznienie spisał dla kapelana, grabarz cmentarny, sąsiad o milę trochę — daléj nikt. Któżby się w ówczas chlubił że umiał umierać, gdy żyć daremnie wstyd było?
W domu cicho mówiono o bohatérach, ze wstydliwością aby nie posądzano ich że dla chwały ludzkiéj nie dla imienia Bożego poumierali.
Szło w grób ciało, duch do niebios z palmą, a na ziemi błyszczały łzy rodziny tylko.
Od pomorskich walk za Bolesławów, od Łokietkowskich zapasów, jeden w drugiego ginęli syn po ojcu.
I była tradycya u ogniska że ojczyzna boleć zacznie, gdy oni w łożach umierać będą, nie na koniu i na błoniu, z krzyżem na piersi a szablą w dłoni.
Ale w ostatku już ginąć za ojczyznę nie było gdzie; papugi co rej wodziły, pobratały się ze wszystkiemi, do orłów tylko własna krew strzelała na spokojnych obradach w kościele.
Trzy pokolenia na raz czekały dzwonu, wici, hasła, siedząc we dworze na Skale. —
Skałą zwał się dwór Plutów.
Plutowie wyszli byli niegdyś z ziemi Wiskiéj na Mazurach, tego rozsadnika który szlacheckiemi członkami całą Polskę obsadzał — ale z dawna już zasiedzieli w Krakowskiém i tu dogorywali. —
Chodziło to w żelezie póki mogło, a w żałobie po niém gdy go nie stało. Ich powołaniem było walczyć i umierać za kraj; po to się rodzili. Wiedziała każda matka biorąc niemowlę do piersi, że męczennikowi życie dała, i chowała je tak aby cierpieć umiał.
Nie karmiono orłów słodyczami a ciszą, ale karmią twardą i cierpieniem ostrém jak w Lacedemonie, a gdy dziecię rozumiało słowa, uczyło się pogrobowych legend dziadowskich.
Osnuwały one kolebkę i jak mleko lwicy przepajały dzieci. Nawet niewiasty ich, gdy zapłakać chciały, szły ze łzami tam, gdzieby je Bóg tylko widział, bo mięknąć nie było im wolno aby synów nie zmiękczyć.
Byli to polscy rycerze zakonni, tacy jako za prastarych czasów.
Trzy pokolenia żyły w Skale. Najstarszym był dziad Pluta.. niegdy dzielny pułkownik, który stękał że umrzeć nie potrafił, a wstydał się oblicza ojców iż żył starcem. Miał lat osiemdziesiąt i kilka; przyszedł na świat za owych to czasów gdy Sobieskiego Pan Bóg posłał pokazać światu jak to się biją dla imienia jego — na to aby ocaleni wyśmiewali ofiarę. —
Stary był głową domu, a imie mu było Adam, jako ojcu rodzaju ludzkiego.
Choć do całego wieku nie wiele mu zostawało, miał siłę hartowną niezardzewiałéj stali. Tylko siwa, ogromna do pasa broda i łysa jak kość słoniowa czaszka, świadczyły że wieku dożywał.
Gdy siedział pułkownik Adam, to mu się ramiona gięły i malał, ale gdy się podniósł, a rozprostował — olbrzymem był jeszcze i gdy w ręku żelazo ścisnął, pękało.
Nie siły mu brakło ale ochoty do życia.
Żonę postradał był dawno, a z syna żołnierza uczynić nie mógł. Za młodu jeszcze chłopczyna dosiadłszy swawolnego konia, obalił się z nim i nogę zgruchotał. Źle leczony na całe życie kaleką z krótszą jedną pozostał, i chodził o kiju. Więc mu już przyszło dziesięciu pokoleń rycerskich potomkowi być hreczkosiejem i domatorem. A czuł to ojciec i on sam, iż w tém było znamię kary Bożéj, jakoby mu rzekł Pan. Nie chcę was i waszéj ofiary, a służyć wam sobie nie dam.
I na całe życie smutek osiadł na twarzy Jakuba. — Oblicze téż Adama rzadko się uśmiechało, choć pogodą jaśniało zawsze.
Gdy go obcy raz spytał, wygnańca chwilowego, coby był za jeden. — Miles christianus sum, odrzekł. W tém było wszystko.
Za ową salą w któréj biesiad wstrzemięźliwości strzegły wspomnienia mężów wielkiéj cnoty, była izba dziada. Okna jéj wychodziły na ogród, przez drzew konary widać było kaplicę, tak że gdy się jéj drzwi otwarły, ołtarz widział i mszą a gdy czasem chodzić nie mógł — bo go nogi naprzód opuściły (jako to zwykła w Polsce śmierć brać ludzi od nóg poczynając, znać że za barki nie mogła) — słuchał mszy świętéj z krzesła i klęcznika u okna. Zaglądał tu kościół bo téż to cela była rycerska, ta izba dziadowska.
Na stole przed nim zawsze dwie księgi, Pismo święte i Plutarch.. Księgi pobożne i starożytne dzieje.. W pośrodku stał krzyż a na nim wisiał różaniec, który niegdy bywał u pasa przy zbroi, różaniec z oliwek ogrójcowych...
W rogu anachorety łoże, skóra łosiowa, poduszka sianem wypchana, siennik nadziany słomą; nad niem Chrystus, palma, ryngraf z Matką Boską, kawał zbroi z krzyżem, szabel dwie na krzyż i strzelba..
Naprzeciw łoża wizerunek kobiety w szacie czarnéj, w kwefie białym, z książką, z różańcem i kwiatem w dłoni..
Była to ta święta co mu syna dała.. którą on kochał w grobie tyle co za życia, która mu żyła zawsze, choć od lat wielu umarła. Była to jego panna, tak ją zwał, z czystą bowiem dziewiczą duszą poszła na śmierć. —
Daléj na ścianach obraz króla Jana III., wizerunek hetmański i święte sprawy..
Pod piecem kaflowym stała okryta ława — więcéj nie było nic. —
W oknie otwartém ku wiosennemu powietrzu siedział stary i dumał, księgę trzymał otwartą a nie czytał, myśl go odbiegła a ręka silna się trzęsła, bo jéj już silniejsza nad nią wola nie trzymała.
To było z jednéj domu strony, z drugiéj mieszkał syn i synowa i kobiety, tam się chroniło życie powszednie dworu, które gwarzyć musi i śmiać się musi.
Jakób nie mogąc być żołnierzem, gospodarzył po żołniersku, ale téż z sercém rycerskiém. Ilekroć na szablę a na konia spojrzał to wzdychał, o kiju chodzić zmuszony, zmuszony siać i zbierać.. a prowadzić żywot włodarski. —
Gdy siedział pan Jakub niemal tak wyglądał jak ojciec, tylko młodszy, posępniejszy. Truło go to życie ekonomskie, czuł dopust Boży w tém co go bogaciło.
Dwie izby, pańska i jéjmościna stykały się z sobą. W drugiéj stały małżeńskie łoża pod kotarą i krośna, a na stole pobożne księgi.
Obok jejmości, pod jéj bokiem chowały się dziewczęta ubogie, daléj była izba sług, apteczka, śpiżarnie i czego potrzebuje dwór wiejski.
Jakub miał jednego tylko syna; tego już i dziad i on tak karmili aby dług zapłacił za obu, za jednego że umrzeć nie mógł na polu bitwy, za drugiego że konia nie dosiadł. —
Ale go chcieli mieć dojrzałym, silnym, niżby mu dali błogosławieństwo na bój — i czekali a poili i karmili szpikiem swym. Matka pobożnością, dziad Plutarchem, ojciec pracą i trudem, domownicy przodków przykładami. —
Chłopiec chował się w domu długo, ale wiedział ojciec że młodemu ława szkolna, to pierwszy życia wzór i próba. Dali go wraz z ubogim chłopakiem sierotą do szkół, tylko patrząc jak to rosło.
A rosło krzepko i bujno i gorące a niecierpliwe, ale posłuszne, karne, pobożne i zacne.. dobra krew. —
Rosło to na żołnierza chrześciańskiego jak dziad — silne, krew z mlekiem na twarzy, w sercu ogień i żelazo.
Czasem dziad dawał mu do łamania podkowę i milczał gdy ją skruszył bez zaczerwienienia a wysiłku; czasem ojciec dawał mu chłód i głód do przetrwania słuchając czy się nie poskarży — a gdy zmilczał był rad, ale nie chwalił. —
Czasem i pani matka postem morzyła lub pomęczyła modlitwą. — I byliby go uściskami zdusili z miłości wielkiéj, gdyby tę miłość pokazać mogli.
Po staremu kochanie nawet w ryzie szło, aby od niego człowiek do zbytku się nie rozpieścił — W sercu mieszkając skryta miłość ta rosła i silniejszą jeszcze była.
Cała się z nich składała rodzina — daleka tylko jejmościna krewniaczka, sierota na wychowanie wzięta, kwitła także w tym cieniu.
Imie jéj było Ewusia, lat poczynała szesnaście, a wychowano ją w bojaźni Bożéj, i niewinności duszy i pokoju serca, na niepewne losy, na życie próby — sierotkę.
Któreż dziewczę na polskim zagonie, gdy je rodzinne słońce ozłoci, miłość wyhoduje, pokój osłania, piękném nie jest?
Ewusia téż była piękną, ale zaledwo o tém wiedziała. Jejmość zaręczała jéj że jest brzydką, dziaduś ją srodze musztrował, pan Jakub gdérał choć kochał. Tylko oczy i rumieniec młodego Karolka, gdy powróciwszy ze szkół po dłuższém niewidzeniu spojrzał na nią, mogłyby jéj były coś powiedzieć, ale dziewczę się zlękło i nie zrozumiało. —
Chowali się jak brat i siostra, nauczono ich żyć jak rodzeństwo, choć dobrze nikt nie wiedział jakie ich pokrewieństwo łączyło, i kto byli Ewusi rodzice, nawet jak się na dwór dostała i czy gdzie miała jeszcze rodzinę.
Ona sama nie pamiętała dzieciństwa, a przybrana jéj matka unikała o tém rozmowy.
Ile razy Karol powracał do domu coraz ją piękniejszą zastawał, naostatek; naostatek zdała mu się ze wszystkich kobiet na świecie najpiękniejszą.
Ale o tém nie śmiałby był powiedzieć nikomu; ze strachu aby się kto tego nie domyślił, nawet na nią nie patrzał, z bojaźni ażeby usta nie wypowiedziały czego nie chciał, nie mówił do niéj, z trwogi ażeby nadto nie przylgnął, uciekał gdy ją zobaczył. Kiedy się przypadkiem zeszli, stali naprzeciw siebie jakby gniewni, a uchodzili co prędzéj drżący.


Taką była rodzina, ale w polskim dworze stojącym gospodą brama się nie zamykała. Kryto stół do wieczerzy zostawując zawsze miejsce wolne dla Bożego zesłańca; był zawsze kątek dla obcego, wszelakie téż kalectwa szukały tu przytułku, a chore serca lekarstwa.
Więc gdzieżby dwór taki bez ewangielicznych gości mógł pozostać?
Było ich podostatkiem w Skale. Nikt, nigdy téj Bożéj czeladzi nie dał poznać że była na łasce, w gościnie. Każdy biedny zwał się tu po staremu panem bratem, a co więcéj, znajdował braterskie przyjęcie.
Był tam tedy stary rotmistrz Poremba, co o kiju się włócząc już tylko przeszłe życie opowiadać umiał, jak pacierz jednakowo zawsze, tak że to co im mówił już wszyscy na pamięć umieli, przecież go ludzko, litościwie słuchali. Od lat piętnastu rotmistrz Poremba co wiosna wybierał się do krewnych na Ukrainę a nigdy odjechać nie mógł — chociaż nie zrzekał się wyjazdu, owszém tém gorliwiéj się gotował, im mniéj było prawdopodobieństwa że wyruszy. I temu coś już było w nogi wlazło, nie przypuszczał wszakże iż to go śmierć pętała, aby łatwiéj obalić.
Był i drugi garbus stary z długiemi rękami i ogromną głową, którego kalectwo litość wzbudzało, a złostki i żarty jeszcze nędzniejszym czyniły. Gdzieby go trzymano z tym spiczastym językiem gdyby nie tu? Zwał się on komornikiem Krzywaczyńskim, liczył lat sześćdziesiąt, i jak tamten jechał ciągle, tak ten zawsze się miał żenić.
Uciułał był trochę grosza, ale jeszcze więcéj żółci, któréj panny gorzéj się obawiały niż jego garbu i szóstego krzyża.
Był naostatek gracyalista, wysłużony rządzca, którego Bóg pokarał pijaństwem, zresztą najlepszy człek ale nieuleczony bibuła. I tego więc przytulić było potrzeba, bo by go z tym nałogiem nikt nie trzymał. Jejmość go różnie leczyć próbowała od téj choroby, ale nic nie pomagało. Kubasiński wstrzymał się czasem jaki tydzień, ale go potém z karczmy przynoszono na rękach.
Po trzeźwemu był uśmiechnięty i najłagodniejszy z ludzi, ale gdy podpił, burdy wyprawiał straszne.
Była we dworze i stara panna, która lubiła kanarki i koty, jakby dowieść pragnęła że spragnione jéj serce największe przeciwności razem pomieścić może; panna Kunegunda śpiewająca nawet teksty światowe z lepszych czasów a w kościele intonująca godzinki. Miała ona recepty na wszystko, chadzała po wsi gdérząc a lecząc, nudząc ale wysługując się jak siostra miłosierdzia. Kunusia czasem nawet na Jejmość gdérała.. a zawsze była ze wszystkiego nie kontenta. Miała biedaczka przysłowie. — Otóż to jest!
Pomniejszego ludu kryjącego się w oficynach, na folwarkach, we dworkach, wyliczyć trudno.
To téż gdy w Wielki post, w adwent, w wigilije, w święta i niedziele dzwonek na modlitwę zawołał do pokoju obszernego przed garderobą, gdzie na ścianie wisiał obraz Matki Boskiéj Częstochowskiéj, ledwie się ta ciżba domowników do progu pomieścić mogła. Jejmość sama z księgą w ręku klęczała na przodzie, daléj sam się dwór po starszeństwie układał.
A choć nie było nikogo z gości w pospolite dnie do stołu, nakrywano więcéj niż na dwadzieścia osób, i mało kiedy było miejsce puste, chyba gdy komornik bardzo zły nie przyszedł, naówczas mówiono że go zęby bolą.
Dwór w Skale był jak klasztór, wiedział tu każdy co mu o jakiéj godzinie czynić przystało; karność była wielka, porządek przykładny, nikt go nie złamał przez lekceważenie.
Z panem Jakubem żartować było niebezpiecznie, a ze starym pułkownikiem kiedy dobry był, mówiący drżeli, gdy marsa nastawił, słów brakło na ustach. Nie żeby tak surowym był, bo się nigdy nie gniewał i nie fukał, ale karał milczeniem. Kogo on nie widział ten jakby już do dworu nie należał, nie miał tu co robić. —
Jejmość téż szanowano jak anioła opiekuna, przez nią szły sprawy, prośby i instancye, ona wiedziała kiedy miłosierne słowo wyrzec do męża i ojca. Chodziła biało, uśmiechała się jasno, i zwano ją białą panią po wsiach, bo się była od straty córki a narodzin syna skazała na tę jasną żałobę. Czarna być miała, ale męża i ojca oczom i sercu folgować musiała, bo ich kolor ten zasmucał.


Tak wyglądał ów dwór, orle gniazdo stare, ale wejrzawszy weń, ujrzałeś więcéj dziwów i cudów, niżby się z razu po tém obliczu prostém spodziewać można. Nie było tu popisu z niczém; często najlepszego szukać głęboko i domyślać się musiano, bo się kryło. Tu i surowy post się chował i modlitwa taiła, i dobrodziejstwa skrywały; życie szło pomiędzy niemi a Bogiem w tajemnicy.
Znał te serca może — jeden spowiednik, co patrząc w głębie ich, płakał z wesela.
Na tym dworze wychował się Karolek, i przyszedł mu już czas może po ojcach wziąć szablę, na którą często poglądał pożądliwie.
Dziaduś pokazywał mu ją na ścianie, ale trzeba było do niéj i wzrostem i sercem dosięgnąć.
Szabla to była stara.... z pokolenia w pokolenie przekazywana, prosta, szeroka, biała jak srébro. Był na niéj z jednéj strony promienisty krzyż, z drugiéj — Pro Deo et Patria𝔓𝔯𝔬 𝔇𝔢𝔬 𝔢𝔱 𝔓𝔞𝔱𝔯𝔦𝔞, staremi głoskami. Rękojeść czarna, pochwa skórzana, żadnéj ozdoby, — za żaden skarb by jéj był Pluta nie oddał.
Zwała się Saracenka.
Wiedziano o niéj, że była pod Płowcami i Grünwaldem, że cudem z rąk konających na polach bitwy zawsze ją ktoś ocalił, że powracała, gdy ją już za zaginioną mieli, jakby z wyznaczenia Bożego, do rąk dziedziców. Szanowano ją jak relikwiją.
Z tém imieniem Saracenki w najstarszych testamentach zapisaną była. Głucho mówiono, że przyniósł ją antenat, co służył na wojnach krzyżowych. Jeno potém napis i krzyż dodano, aby pogańskie żelazo ku służbie Bożéj ochrzcić.
Karolek miał lat dwadzieścia, serce mu do szabli i do konia drgało niecierpliwe. Czemu go nie wyprawiano pobłogosławiwszy, któż to wié? Coś tam dziad z ojcem szeptali, naradzali się, a chłopak czekał.... a pytać nie było wolno, a prosić!?... któżby śmiał!
Karolek za zabawkę dosiadał dzikiego konia, siłę miał dziadowską, barki Adama, zręczność niezmierną, serce ogniste, ale naturę karną i oczy, co ciskały ogień i płomię, kąpały się téż czasem we łzach mimowoli.
Serce mu w piersiach biło, jak młotem, ale milczeć umiał.
Złe przyszły czasy, nie dziw, że ojciec i dziad i matka jeszcze się wahali, komu i gdzie oddać dziecko.
Od czasu, jak na Batorych i Sobieskich tronie siadły pludry niemieckie, sprofanowany ów tron stał się wszelkich bezeceństw stolicą. To co nad krajem świecić miało, ssało go i wycieńczało.
Aż przyszło do tego, że karabiny moskiewskie osadziły na nim kochanka Carowéj, dworaka i Francuza, co malować umiał, a cierpieć i rządzić nie umiał.
Była to już ostatnia klęska i ostatnia plaga Boża, co lalkę upudrowaną dawała rycerskiemu narodowi za króla.
Białe te ręce żelaza tknąć nie umiały, a z miękkiego gacha nie mógł rycerz wyrosnąć. —
Więc ludzie poważni źle wróżyli, mówiąc po cichu: — Chyba Bóg!
Jedni go zwali Stolnikiem Litewskim, drudzy Soliterem, co ojczyzny wnętrzności wyparał, inni, jak pan Adam, Galantem Imperatorowéj. Królem uznawali go ci tylko, co w sercu ojczyzny nie mieli, którą on za spokój i zgodę miał sprzedać; ze strachu moskiewskich posłów i z grzeczności dla Imperatorowéj Jéjmości.
Gdy przyszedł ten czas upokorzenia i upadku, że ów Piast na drwiny, posadzony był na stolicy, — co było serc poczciwych, przeczuło, iż zbliża się uroczysta wieków godzina.
A choć weseliła się stolica, kraj przywdział żałobę. Ale owe stare orle gniazda wytępiły saskie łowy i pozmierała cnota bezpotomnie, a wielu ślepych i krótkowidzących ujęto strachem lub łaską.
I była Polska rozdzielona przez dzieci własne, nim ją rozszarpali oprawcy narodów; tak iż w niebezpieczeństwa godzinie na jedno serce co zaszło krwią, dziesięć uśpiły fortele i mamidła.
Nie mogła skrępowana macierz wstać cała, bo ją spoił i odebrał jéj wprzód siłę ten, co jéj chciał niecny gwałt zadać.
Wziął jéj naprzód tych, z których szli Hetmanowie i Kanclerze, owe ramiona i one głowy potężne, co jak słupy i sklepienia ojczyznę podpiérały. W starych gniazdach lęgły się bękarty francuzkie, co szczebiotały, bo ryknąć nie umiały, i tańcować się uczyły, nie umierać.
Na bezdzietnych gniazdach sadzono przybłędów, na stolice biskupie brano ludzi, co w Boga nie wierzyli, dwór stał się salą balową, sejm więzieniem z bagnetami u wrót, życie stypą pogrzebową.
Gdy po wsiach żelazna szlachta do kościoła zbiegła na sejmik, co był dawniéj z rady i natchnienia Ducha Bożego. — Siekli się kortezanie z Polaki staremi jako nieprzyjaciele i krwawili domy Boże, a Moskal pilnował i śmiał się.
Wreszcie poszedł głos jeden po dworach i po starych zamkach, na których rody dawne przetrwały. — Dopókiż pić będziemy wstyd i niewolę w domu własnym a dźwigać kajdany! Policzyły się stare szablice i dłonie silne i serca pobożne, i rzekli: — Któż obroni ojczyznę, jeśli nie my?
I tak pod bagnetami Moskwy zawiązała się ojczyzny obrona, pod hasłem i opieką Królowéj nieba i ziemi a Polskiéj Korony.
Znalazła hetmany i żołnierze i Ojca Marka, proroka i kapłana. Rozległa się pieśń konfederacka od granic przez kraj calutki. Kto serce miał, to mu drgnęło, kto szablę miał, ostrzył, kto konia znalazł, siodłał, — i szli —
Ale Bóg wiedział jeden, na jak długie próby nas wskazywał.
Różném szczęściem szło obrońcom, a widomie nieraz złe zwyciężało, bo była potrzeba próby, łez i cierpienia.
Warszawa z królem galantem stroiła się i wdzięczyła; na polach żelazni ludzie z krzyżem na piersi, poczęli ten bój, który więcéj niż cały wiek miał trwać nieustannie.
Nieraz wśród skrzypków i uśmiechów, jak grom cichy przyszła wieść od granic straszna, z ust do ust podawali ją sobie w tańcu dworscy, i lica bladły i ręce drżały, oglądali się tchórzliwie na okół, aż poseł Imperatorowéj Jéjmości powiedział im na ucho: — Nie bójcie się Waszmość, jam tam posłał mołojca Kreczetnikowa. Imperatorowa miłosierna nie opuści swych wiernych.....
Na rubieży w obozie razowy chléb z popiołem; w stolicy jedzono marcypany za moskiewskie pieniądze; tam brzmiała pieśń pobożna, tu niezbożne trele, tam umierano od kuli, tu z ran miłosnych. Król kupował arcydzieła sztuki, a prochu zebrano u sąsiadów.
I coraz więcéj twarzy się sromało, a kraj coraz to szérzéj płonął i były chwile że król się zadumywał, że dworacy bledli, że tchórze szeptali.. ale ambassador zawsze upewniał że Imperatorowa JMość nie opuści téj umiłowanéj przez się Rzeczypospolitéj..
Ale walka szła w przewłokę, a z polskiemi sercami, niestety! umrzeć na raz łatwo, długo wytrwać, chyba cudem. Gdy jedni przystępowali, odstępowali drudzy, Imperatorowa JMość miała baczne oko, w Polsce u swego galanta była jak w domu rozgospodarowaną.. Królował w istocie ambassador, a król posłował tylko od Imperatorowéj dobrodziejki do narodu.
Był bo to człowiek którego nikt poczciwy zrozumieć nie mógł; młodość czy los rzezańcem go na sercu uczyniły, bo rozum miał a woli mu brakło, bo miłości brakło i kameleonem czynił go strach i grzeszność.
Bywało gdy stary a poczciwy syn ojczyzny przyszedł doń, we cztery oczy płakał z nim nad losem Polski i ściskał go i zdawał się całém sercem polakiem, a gdy ten odszedł a przybył stróż Imperatowéj JMości, król jak płakał przed tamtym, rozczulał się znowu, i spowiadał mu się nie ze swojéj winy, wywnętrzając do dna. —
Miał on godziny skruchy i dnie grzechu — czém był w istocie, dotąd nikt nie wie, anioł chyba w dniu sądu przeważyć potrafi co więcéj zacięży..
Więc targali go jedni i drudzy, panował nad nim ten, co stał bliżéj, i co go nie za cnotę trzymał, ale za wady i słabości jego.
Kiedy od granic przyszły słuchy o Krasińskich, o Pułaskich, król zadrżał, zapłakał (łzy miał łatwe) i poskarżył się Imperatorowéj Jejmości. Tymczasem Sułtan zaopiekował się konfederatami.
Z różném szło szczęściem przez lat kilka; z za granicy to dmuchano na ogień by go rozżarzyć, to zalewano by zgasić, a król drżał, bo mu to utrapienie nawet spokojnie się zabawić w dobrém towarzystwie nie dawało.
Z powodzeń i klęsk tkane dzieje już kilką imionami jaśniały; znano w narodzie Pułaskich, Krasińskich, Branickiego, Kossakowskiego, Sawę, a młodzież niecierpliwsza przekradała się różnemi drogami ku nim. Szczęście służyło różnie, Moskwy było jak plugawego robactwa, żołnierzy Bożych mniéj coraz, bo król i ambassador pilne mieli oko; kto wyszedł do swoich, temu natychmiast palono dwór i niszczono wioski i żołdactwo się rozsiadało na krwawych gruzach, pijąc zdrowie opiekunki Rzplitéj, Carowéj Jéjmości.
Przyszło ku temu że coraz mnożyły się klęski, ludzie serca ze spuszczonemi głowy chodzili jako w dniach żałoby — co począć! Powtarzano słowa X. Marka który był zwiastował zwycięztwo, a potém prorokował — kary; albowiem ujrzał że rycerze chrześciańscy mieli w sercach pogańską ambicyą i szatańską zazdrość ku sobie i przeoblekali się w ludzi pospolitych — posłańcami Bożemi dłużéj być nie umiejąc.


W Skale milczano o wypadkach, zwłaszcza przed Karolem, któremu tajono co się działo.. Dziad i ojciec tak się zdawali ostygli iż chłopak nie wiedział co myśleli, ale zgadywał gdzie serce ich było. Przy nim ledwo się kto odezwał i uciął.
Było tak przecież że na pierwszy odgłos o konfederacyi Adam i Jakub zeszli się u pułkownika nocą i zebrali co było grosza, potopili srébra, jejmość oddała stare klejnoty; razem to wszystko cicho a tajemnie posłano do Generalności — a przy modlitwach codziennych dołożono: Za uciśnioną ojczyznę i jéj obrońców...
Przed Karolem jednak dziad zakąsywał wargi, ojciec milczał — choć Karolek wszystko wiedział. Nie było dnia żeby mu co do ucha nie przyniósł Poremba, Krzywaczyński, Kubasiński, lub kto z dworaków. Wieści te co z daleka na orlich skrzydłach leciały, były do podróży przybrane, strojne, błyszczące, cudowne; świetne a jasne; wielkimi w nich występowali rycerze królowéj polskiéj, żołnierze krzyża, z czołami w aureolach, z barkami w skrzydłach, bohatersko.
Serce do nich gorzało — a Karol słuchając, i niemogąc sam bieżeć do nich — smutniał bardzo; wychował się w tém powietrzu starego dworu, którém oddychając niemożna było gorąco ojczyzny nie kochać. — Czytywał dziadowi Plutarcha, wieczory długiemi słuchał opowiadań o pradziadach i znał to że za ojczyznę powinien był umrzéć. — Gdy w sali jadalnéj przeszedł pod wizerunkami tych co poginęli z Saracenką w dłoni, mówili mu oni co go czeka. Był ich nieodrodnym synem.
Gorzało w nim coraz mocniéj, a ojciec i dziad milczeli.
Było to milczenie wielkie i święte, jako próba Boża nad człowiekiem, albowiem ojciec i dziad w ten sposób hartu duszy jego próbowali. —
Ojciec go chciał był dawno do pana Pułaskiego posłać, ale stary powstrzymał.
— Mospanie Jakubie — rzekł, dla ojczyzny ofiara musi być dobrowolną; albo dojrzał już nasz Karolek, to się swego obowiązku sam domyśli, albo jeszcze nadto młody, to go tam dawać zawczasu.
— Posłuszne dziecko — mówił pan Jakub, nie pójdzie bez zezwolenia.
— Acan tego nie wiesz, bo jesteś kulawy kaleka nieborak, odpowiedział pułkownik — nie byłeś w tém jako ja. Czekałem ci, czekałem żeby mnie Jegomość wysłał, aż gdy dobrze na wojnę zawrzało, myślałem — to i mnie poślą, krew kipiała, nie posyłali. Wreście jednego dnia uchwyciłem konia i z domu rodziców uszedłem. Rodzic bo na rzeź dziecka nie da, byłaby to ofiara Abrahama. Jeśli Karol doścignął już do służenia ojczyznie.. pójdzie on sam! pójdzie! A tego ja chcę aby była ofiara pełna, dobrowolną i aby ją Bóg błogosławił. Patrzę nań, nie podżegam, milczę, już tam w tém sercu wre.. jeno Boga proś aby mu się powiodło jak należy. —
Dał tedy pan Jakub pokój, ale pilniejsze niż kiedy mieli oko na młodego który latał, zbierał wieści, smutniał, męczył się, aż wreście doprowadziły go nieszczęścia ojczyzny do téj rozpaczy, iż sobie rzekł — Nie wyprawują mnie, no to pójdę sam.. przebaczą mi!
Poremba z całego dworu o konfederacyi najlepiéj był uwiadomiony; była to wielka przyjaźń między nim a Karolem.
Ale stary był trochę zdrajca. Bo co z synem gadał wieczorem na ławie pod gankiem, to nazajutrz rano ojcu odnosił — a ojciec milczał — Aż jednego rana rzekł panu Jakubowi — Albom ślepy lub już oto nadchodzi godzina że nam Karolek zbieży.
Czekał odpowiedzi Poremba, nieotrzymał żadnéj, pan Jakub głową pokiwawszy wyszedł. Wtedy pomyślał sobie stary żołnierz — Niechcą się przeciwić woli Bożéj, niech się dzieje...
Chłopcu nie mówił ani tak ani owak, chociaż z pewnych znaków miał za pewno że Karolek już długo nie posiedzi w Skale.
Trudno było w tym karnym dworze, gdzie wszystko szło w ład i skład — przygotować tę ucieczkę — Karol sobie głowę łamał, sposobów szukał.
Starzy z kątów zaczajeni, patrzali, widzieli wszystko a zdało się jakby nie domyślali się nic a nic. —
— Ma być ofiara, powtarzał pułkownik, niechże będzie całą, własnowolną. Aby na wojnę pójść cóż młodemu potrzeba?
Konia miał Karolek którego mu dziadek darował, a był szpak po tureckim stadniku, ognisty i łagodny jak panienka, do swego pana przywiązany jak dziecko; jadł z rąk, głos znał.. latał jak ptak, chodził jakby oczy miał w nogach.
Siodło mu huzarskie sprawiła matka z wszelakim do niego przyborem; podróży bowiem inaczéj jak konno nie odbywał Karol. Szablę starą ojciec mu był dał, składną, lekką, ale to nie Saracenka. Tę Plutowie zwykli byli uroczyście synom oddawać z błogosławieństwem, z obrzędem. Klękał młodzieniec, modlono się i dopiero szablę ową przypasywano. Ale trzeba było na tę cześć i zaufanie zasłużyć.
Karolowi już było tak jakby na Madajowém łożu, ze dniem każdym rosła gorączka, ręce łamał, włosy rwał, dopóki sobie nie powiedział w ostatku. —
— Pójdę! wszakci mi przebaczą! Gdy raz to sobie postanowił w ciszy serca swojego, począł się zaraz ostrożnie gotować do drogi.
Nieopodal w okolicy Krakowa snuły się oddziały konfederatów, kręcili się i Moskale i pan Branicki im pomocny, ale przedrzeć się przez nich z pomocą Bożą, było można.
Nikomu swéj myśli nie zeznał Karól, ale już w nim dojrzała, patrzył chwili. Gdy mu już przyszło ten kąt spokojny opuszczać, w niepewną walkę się rzucić, na chwilę się zawahał, potém poszedł, pomodlił się i znowu do drogi gotował.
Na wszystko to oczy dziada i ojca patrzały, w czystéj twarzy chłopięcia czytały jak w zwierciadle — milcząc oba.
Była znowu chwila że ojciec uląkł się, serce mu zmiękło, chciał już powstrzymać, ale dziad nie dał.
— Jakubie, słuchaj mnie Waszmość, nie godzi się, — rzekł. Jam życia nie dał, ty nie mogłeś, on ojczyznie dług spłacić musi... aby na nas plamy nie było... Niechże płaci dobrą wolą...
Matce téż popłynęły z oczów łzy, bo i ona o wszystkiém wiedziała; wstrzymać by była pragnęła, lub przynajmniéj wyprawić baczno, — i ją przecież ukołysał dziad.
— Niewiasto a matko, — odezwał się do płaczącéj, — kobiety spartańskie same na wojnę dzieci w zbroję opinały i mówiły im: — wracaj zwycięzcą albo nie powróć mi lepiéj. Tego ja od ciebie nie chcę, ale mu przeszkód nie stawiaj; to dzieło święte. Módl się i patrz co Bóg uczyni.
Matka zmilczała, otarła łzy i była posłuszną, jak nawykła — ale w sercu?!
Karol sądził, że nikt nie wié o niczém, krył się z zamiarem swym, bojąc się aby mu nie przeszkadzano. Miał tylko jednego powiernika, który go zdradzić nie mógł: tym był Staszek Kulik, chłopak od szkół jego towarzysz, przyjaciel, sługa i powiernik. —


Za onym dworem pańskim ku wsi, stała chata stara na poły w ziemię wpadła; mieszkał w niéj niegdyś młynarz Kulik, co go było młyńskie skrzydło porwało i bez duszy o ziemię cisnęło. Żona jego Kachna niegdy dworsko służyła; mieli tylko jedno dziecię, tego bladego Staśka. Gdy to nieszczęście padło na ubogą chatę, Staszek był małém chłopięciem, — został siérotą. Wzięto go do posług panicza do dworu, z nim téż Stasiek pojechał do szkoły, i pomiędzy siérotą a paniczem zawiązała się przyjaźń taka, że Stach by był życie dał za Karola, a Karol w ogień rzucił za swojego służkę.
Rośli razem rówiennicy; Stasiek nawet nie pojmował, aby go kiedy mógł odstąpić, Karol, żeby się miał obejść bez niego.
Gdy przyszła stanowcza życia godzina, owa w ciszy osnuta wyprawa na wojenkę, nie mógł się téż Karol obejść bez Stacha, jemu się jednemu zwierzył, a chłopiec pomyślawszy, rzekł.
— A no, toć pójdziemy razem!
Knuli tedy już spisek wspólnie, a szło oporem. Bez grosza się puścić nie było można, dla Staśka téż konia i rynsztunku brakło.
Ale poczęły się dziać istne cuda. Jednego poranka dziaduś rzekł do wnuka.
— Czemu to Stach z tobą nie jeździ, gdy w pole z chartami ruszasz... pewnie konia niema..
A po chwili dodał.
— Konia mu ze stajni dać, pożyczanym sposobem na nic, bo go schlaszcze, zmarnuje; jak swojego mieć będzie, poszanuje lepiéj. Jak ci się, zda, deresz co go zowią popem, to wytrwale konisko? hę? Gdyby tę szkapę sobie Staszek wziął? Tylko powiedz mu, niechże jéj jak oka we łbie strzeże.
Aż w ręce pocałował dziada Karol, tak mu to przyszło w porę.
Niechże mu i siodło z masztarni dadzą, porządne huzarskie, czarne z rzędnikiem surowcowym.. aby ci téż wstydu nie robił.. Oklep nie pojedzie, a raz wraz pożyczać.. Powołano Staszka, przybiegł i plackiem do nóg upadł staremu, który dodał. —
— Tylko mi deresza pilnuj, bo plagi! Koń gorący.. Koń mospanie przyjaciel a nie sługa — niewolnik, koń brat i druh.. dobra szkapa życie daje człowiekowi.. rozumieć ją.. ale kochać trzeba.
Tak tedy Stach naprzód dostał konia wcale niespodzianie.
Ale w drogę bez grosza nie było ani podobna ani przystojna ruszać, a zkąd go wziąć? Nie brakło na potrzeby Karolowi, obyczaj jednak był taki że się z każdego grosza musiał rachować. Naprzód wziąć więcéj nie było powodu, nużby się domyślili!
Matka wprawdzie w dzień narodzin Karola dała mu sto czerwonych złotych, które jak z nieba spadły, a dając powiedziała —
— Nie wydawaj ich, schowaj, niech będą na wielki przypadek, abyś mógł dobry uczynek spełnić bez wiedzy naszéj, gdy ci to serce powie.
Było tego dosyć na drogę, ale to macierzyńskie czerwone złote! Jak je po świecie rozproszyć — zawahał się Karol. —
Byłże lepszy uczynek jak pójść z niemi bić się za ojczyznę? Tymczasem znowu, niewiedzieć jak się trafiło, że na tydzień przed wyprawą, przyszedł Abraham stary arendarz w Skale do dworu i do stancyi Karola z pokłonem.
— Mam do jasnego panicza bardzo wielką prośbę, rzekł pokornie.
— Do mnie?
A no, tak.. tylko proszę mi nie odmawiać —
Panicz wie, że mam maleńką córeczkę Ruchlę, która teraz dopiero piąty rok zaczyna. U nas taki zwyczaj że się na posag wcześnie zbiera. Otóż mi się dla niéj już trochę złota uciułało.
Karol słuchał niemogąc zrozumieć o co idzie.
Jasny panicz niechaj do siebie weźmie to złoto.. a późniéj mi odda.. Za lat.. dziesięć.. Ja nie potrzebuję ani pisania ani dokumentu.. a z procentem to się obliczemy.. niech to sobie leży u panicza, bo ja tak myślę, że to mi przyniesie szczęście. Żyd, zwyczajnie żyd, jest zabobonny, otóż ja mam taki zabobon.. żeby koniecznie to było w rękach u panicza.
Karol aż się zarumienił.
— Kusicielu, rzekł śmiejąc się — lepiéj byś to oddał ojcu memu albo matce.. a mnie to na co.
— No, to jest żydowski zabobon, rzekł Abraham.. Na co? albo to można wiedzieć kiedy pieniądz potrzebny? To się może zdać.
Spojrzał Karol, zląkł się czy go żyd nie odgadł, lub po judaszowsku nie próbował.
— Ale pieniędzy mi ojciec daje..
— To ja wiem.. ale..
I położył zielony woreczek na stole żyd a kłaniał się, Karol drżał jak liść, ów prosił a prosił.
W woreczku było złotem obrączkowym dukatów dwieście. Nic dziwnego, Abraham był bardzo bogaty.
Karol się wahał, obawiał, naostatek uściskawszy żyda wziął, posądzał go że się coś domyśla, ale był pewien że nie zdradzi.
Nie wiedział iż te czerwone złote tegoż ranka z rąk jego ojca wyszły.
Tak mu się wszystko dziwnie składało.. jak by go sam Pan Bóg wyprawiał.
I on i Staszek już byli nawet dzień postanowili.. nadszedł on.. wszystko stało w pogotowiu.


Dziesięć może razy tego dnia Karol do stajni zaglądał, szpak rżał zdrów, raźny.. serce mu biło myśląc jak go dosiędzie i poleci! oh! poleci!
Ale jakże tak pojechać bez błogosławieństwa, bez pożegnania.
I tęskno téż było porzucić tu wszystkich i wszystko, na długo.. nie wiedząc kiedy się wróci a nawet czy się powróci.. Więc choć radością biło serce młode, chmura wisiała na czole. Chodził smętny oglądając kąty wszystkie jakby je żegnał. —
Pod wieczór już zszedł do ogrodu.. wiosna była wczesna, na niektórych drzewach tryskały listki zielone, pod stopami szmaragdami słała się murawa a w krzewach osłonione zakwitały pierwiosnki..
Pomiędzy drzewy zdala zaświeciła biała sukienka... ulicą szła Ewusia.
I tę mu dziwnie sam los nastręczał, aby ją Karol jak brat mógł pożegnać, sam na sam, bez świadków, swobodnie a rzewnie.
Zbliżywszy się, zadrżeli oboje, Karol chciał uciekać, a znalazł się o krok tylko... Ewusia w téj chwili zdała mu się tak piękną, jak może, może nigdy jeszcze.
Miała białą sukienkę i kapelusik prosty, słomiany z różową wstążką. Dwoma długiemi kosami spadały jéj warkocze na białe ramiona. W niebieskich oczach śmiało się niebo; w ustach malutkich igrał dziecinny wdzięk niewysłowiony. W ręku niosła cały pęk kwiatów wiosennych.. a Karol postrzegł, że ręka ta drżała.
Gdy się zbliżyli i stanęli przeciw sobie.... długo im wargi drżały a słowa przemówić nie mogli. Karol powoli sam nie wiedząc co czynić, wziął ją za tę rękę drżącą, któréj w życiu jeszcze nigdy tknąć nie śmiał... dziewczę pobladło, on dostał głowy zawrotu. Przyłożył usta w milczeniu do ręki, oczy się ich spotkały.
— A! panie Karolu! szepnęło dziewczę.
— Ewusiu!.. ja.. ja ci tylko chciałem powiedzieć dwa słowa. —
— A! to może co strasznego!
— Nie — nie... to tak... to żart...
— Czyżbyś żartował — ze mnie?
— O! niechże Bóg broni! nie z was! to tak! Wy nie wiecie... to sekret dla wszystkich, ja może za kilka dni wyjadę... może... otóż chciałem was pożegnać... tylko was! bo o tém nikt wiedzieć nie będzie.
— Jakto? jedziecie bez wiedzy państwa! potajemnie? a! to bardzo źle...
— Ale bądź spokojną... to nic złego, ręczę wam... późniéj dowiecie się wszystkiego... Ja wam tylko na odjezdném chciałem raz powiedzieć, że kocham was jak brat... i chciałem was spytać... Wyrazy umarły na wargach, oczy je zastąpiły.
Dziewczę pobladło jak marmur a potém zaczerwieniło się jak wiśnia.
— Ja was kocham, bardzo was kocham, Ewusiu! tak jak nikogo w świecie kochać nie będę... ale wy? wy?...
— Ja — panie Karolu! o mój Boże... ja pana kocham... jak brata... odrzekło dziewczę nie śmiało — ale doprawdy... strach mnie jakiś ogarnia...
— O! nie bój się! zawołał Karol ośmielając się — a powiedz mi, czy mnie tak zawsze kochać będziesz.. czy.. nie zapomnisz o mnie..?
— O nigdy! nigdy! odpowiedziała Ewa...
W tém miejscu rozmowy jakby straszny grom rozległ się głos matki.
— Cóż wy tu tak rozprawiacie? Matka stała tuż, o krok, uśmiechnięta ale z oczyma łzawemi... może się téż domyślała czegoś. Przybliżyła się do wychowanki.
Karol miał tylko czas dać jéj znak, aby go nie zdradziła. Promienna chwila życia minęła, powoli szli nazad ku dworowi — nie śmiejąc już oczów podnieść na siebie.


Tymczasem Staszek biegł ze dworu do chatynki za ogrodem, do matusi, wdowy młynarzowéj. On ją tylko jednę chciał pożegnać... na świecie nie miał więcéj nikogo a gdy zobaczył ją w progu, na sercu mdło mu się zrobiło...A! bodaj te wojny! tych ludzi!..
Matuś była blada i nędzna.. chora, kaszląca, a nie miała na bożym świecie nikogo krom jego jednego.
Podszedł ku niéj kręcąc w palcach słomkę ze spuszczonemi oczyma.
— Matuś kochana, może ja z paniczem gdzie pojadę.. coś mi się widzi, że on się wybiera, a juści mnie weźmie, bo choćby nie brał to go nie opuszczę..
Przyszedłem was pożegnać..
— A! panicz jedzie! dokądże? Spytała wdowa z trwogą.
— Albo to mnie wiedzieć, rzekł Stach, który choć wychowany po szkolnemu, z matką mówił jak prostaczek. — Teraz po świecie straszne się rzeczy dzieją... kto wie dokąd... a no — wojna!
— A! juścić nie na wojnę!
— Kto tam wiedzieć może.
Matka w milczeniu płakać zaczęła.
— Czy wiedzą o tém we dworze? spytała..
— Ale nie, uchowaj Boże.
Stara zarzuciła mu ręce na szyję, a w duszy myślała..
— Trzeba pójść matce oznajmić o tém co się święci, i ona ma jego jednego..
Serce jéj biło.. płacząc poszła wyjmować z węzełków co miała aby oddać synowi, ale Stach nic przyjąć nie chciał. — Wam się to tu zda, a mnie panicz z głodu nie da zdychać!
Przyjął tylko poklęknąwszy medalik z matką Boską Kalwaryjską.
Siedzieli długo z sobą, a coraz matka mu na szyję się rzuciła i ściskała i płakała..
Potém Staszek zerwał się, padł do nóg, zapłakał i uciekł, bo musiał powracać do dworu.
Ledwie znikł za drzewami, a stara płachtę zarzuciła na ramiona i leciała już do dworu. A stanąwszy w izbie kobiecéj, kręciła się biedna jak tu dostąpić do Jéjmości.
Wpadła do sypialni ukradkiem ulękła, drząca i do nóg Jéjmości.
— Moja matko, moja dobrodziejko, straszne się tu rzeczy knują.. bodajżeby nam panicz ze Staszkiem nie uciekli. Mój mi się przyszedł dziś, oto przed chwilą żegnać. Juścić nie mogłam tego przenieść żeby nie przyjść a mojéj dobrodziejce nie oznajmić.
Spojrzała jéj w twarz, siedziała Pani wstrzymując płacz, nie śmiejąc zapłakać. Była matką ale Polką i córką tych, co ginęli wszyscy od szabli, kuli lub w pętach tatarskich. Matka płakać chciała, Polka serce niosła wysoko; czuła że w godzinie ofiary nie powinna była osłabnąć.
— Przywiduje ci się i twemu Staszkowi, młynarzowa moja — rzekła powoli, Karol dla nas niema tajemnic, — bądźcie spokojną..
— Pewnie? spytała kobieta.
— Bądźcie spokojną, dodała pani Jakubowa. — Bóg łaskaw a co on poda do serca człowiekowi, i co się czyni z modlitwą i krzyżem.. złe być niemoże, nie sprowadzi nieszczęścia..
Potém łzy się puściły obu, pani już mówić nie mogła.. rozeszły się przybite, smętne, ale w duszy spokojniejsze.
Karolek błądził po dworze jak dusza czyscowa, wszystko mu teraz inaczéj w oczach stawało.. żegnał ludzi, miejsca, sprzęty, przecież nie uległ żalowi..
Do izby pułkownika, który modlił się siedząc w oknie, wszedł Poremba i chrząkając stanął w progu. Nie była to jego godzina, wkradł się jakoś cicho i ostrożnie, pułkownik nań spojrzał, dokończył Zdrowaśki. —
— Cóż tam, mój stary?
— Czołem pułkownikowi..
— Masz jaką potrzebę?
— Nie.. tak — słóweczko. —
— Bez ogródki, mój stary co ci potrzeba, mów.
— Mnie nic, ale są święte obowiązki, nie darmo się wasz chléb je; trzeba żebyście w czas wiedzieli co się święci.. Ot, boję się żeby Karolek nie uszedł, kipi strasznie i coś bardzo do konia dziś latał...
— Hę? co? zapytał stary.. przyśniwa ci się.
— Lękam się żeby to nie było prawdą.
— A ja nie, dziecko karne, toby się tak nie wykradało, rzekł pułkownik.
— Ale w takiéj sprawie?
— W jakiéj sprawie?
— Gdzie o ojczyznę idzie! to jest sprawa nad wszelkie względy! Któż to z nas z domu nie uciekał na wojnę!
— Prawda, rzekł pułkownik, ale po co ma uciekać? wie że mu tego nie wzbronią gdy przyjdzie czas.
— Ale z pozwoleniem pułkownika dzieciak, to mu się łeb pali.. nie wytrzyma. Mam poszlaki przygotowań pewnych..
— O! o!..
Pułkownik głową potrząsł i zamilkł.
— No, no, rzekł po chwili — wola Boża, bądź spokojny Poremba, Bóg zapłaci za twą przyjaźń, ale.. nie! Już ja ci powiadam, — nie..
— Jakto nie? odparł stary..
— A no mówię ci nie?
— Nie to nie! kłaniając się powtórzył Poremba.
— Wiecie tam co o Moskwie? przerwał pułkownik, gdzie się to paskudztwo obraca?
— A no, wszędzie się tego snuje dosyć, dziś tu jutro tam, aby kraj objeść. —
Stary się zadumał.
Poremba stał u drzwi, chrząknął znów by na siebie zwrócić uwagę.
— Spełniło się co obowiązek kazał, rzekł — przepraszam pułkownika — więc pokłon i z powrotem.
— Dziękuję ci serdecznie, dodał dziadek — Bóg zapłać. Ja to choć siedzę w kącie, widzę ztąd wiele, ale niéma nic, wierzaj mi, nic...
Gdy wyszedł Poremba, pułkownik znowu się począł modlić i posmutniał.
— Jednak, myślał — z rodu naszego ostatni.. ale, tém większa ofiara a ojczyzna téż jedna i jedynaczka!
Co Bóg przeznaczył niech się stanie.. tylko go bez Saracenki nie puszczę..
Ale jak mu ją tu dać? Jak mu dać..
Zadzwonił, zmierzchało, wszedł chłopak ze świecami pod umbrelką i w progu rzekł jak to był obyczaj gdy wnoszono światło, na pamiątkę Chrystusa który światło przyniósł na ziemię.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki..
— Gdzie panicz! Karolek?
— Jest pono w pokoju..
— To mi go tu poprosić..
W chwilę otwarły się drzwi i wszedł Karol blady, trochę zmięszany. Stary nań popatrzał.
— Gdzieżeś to waszeć bywał, com ja cię tak długo nie widział?
— Nieśmiałem dziadkowi przeszkadzać.
— Albo to ty nie wiesz moich godzin?
— Słuchaj no — dorzucił po chwili namysłu, a jam cię tu właśnie potrzebował.. Wszak to tu od ogrodu jak się drzewa rozrosły, wilgoć się zakrada do mnie; trzebaby mi broń poczyścić i oliwą trochę potrzéć, bo już się plamki od rdzy pokazują..
— Rdza? tutaj? spytał Karol. —
— Tak, i co najgorzéj — jeszcze mi gotowa do Saracenki się dobrać, bo tu wisi na ścianie, a w téj ścianie wilgoć.. już się boję o nią.
Karol pokraśniał, serce mu uderzyło, spojrzał, wisiała staruszka na swém miejscu.
— Ja to sobie myślałem, począł pułkownik, że jużby ci może ją powierzyć czas.. ale mi tu na ścianie dziurę zrobi, oczy nawykły patrzéć.. Jakąż ty masz szablę!
— A starą tę co od dziada?
— E! kujawiaczkę! prawda! dobra, dobra, ale zawsze to nie Saracenka! nie! dodał zdejmując powoli relikwiją. To, mospanie, klejnot.. nie wiem wiele pokoleń Plutów ją nosiło, nie jedna ją kropla krwi pogańskiéj odżywiła.. Tę szablę z życiem się chyba oddaje..
Słuchaj Karolu — rzekł po namyśle.. przynieś no mi tamtę kujawiaczkę.. zobaczę.. może i pohandlujemy.. bo się téj rdzy boję..
Karol, jakby go rzuciło, poleciał, i w mgnieniu oka z ową swoją powrócił. Stary ją dobył, popatrzał, świsnął.
— Dobra, składna, rzekł, ale zawsze to nie Saracenka.. utrzymana porządnie, czysto.. lubię tak! No, no! to ci może pora i najdroższą.. pożyczyć..
Karólowi serce biło, mało się nie wyrwało z piersi, załamał dłonie i padł na kolana przed dziadem.
Półkownik zwolna podniósł do góry uświęconą szablicę ojców, wyjął ją z pochew, krzyż na niéj wyryty pocałował i szepnął z cicha..
— Pro Deo et patria!
Łza mu padła na żelezce, ale ją starł prędko rękawem.
Karol klęczał.. duchem się modlił, była to chwila uroczysta. Płazem z lekka dotknął go po ramieniu półkownik..
— Noś ją, rzekł wzruszony, na obronę praw Bożych i naszych.. Wielkie to są słowa za Boga i ojczyznę.. widzisz, że ojczyzna nie stoi tu sama, ale pod opieką Bożą. Znaczy to, Karolu kochany, że kto o Bogu zapomni i o prawach jego, ten ojczyzny nie godzien. Noś ją na obronę wiary i kraju.. dobądź za uciśnionych, w obronie słabych, za prawdę.. a nie oddaj jéj, chyba z życiem.. W imie Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba niech będą nad tobą..
Daj — ja ci ją sam przypaszę.. Staremu ręce się trzęsły, ale spiął rapcie na Karolu, który padłszy do stóp jego całował mu nogi. Zdało mu się to snem, cudem.. widział już w wyprawie swéj wolą Bożą.
— A teraz, rzekł, ręką trąc czoło stary, idź, Saracenkę odnieś, swoją mi tu powieś i nikomu o tem nic.. rozumiesz, bom ci ją.. pożyczył!
Co się działo z chłopakiem, nikt nie wypowie.. dla niego były to cuda.. Szablę, szablę tę, o któréj marzył dostać tego wieczora.. gdy o północy miał się puścić w drogę — nie byłże to cud prawdziwy?
Powracał rozmarzony do dworu, gdy dzwonek na wieczerzę wołający dał się słyszeć..


Dziaduś rzadko lub prawie nigdy na wieczerzę nie chadzał, bo jéj téż nie jadał, już mu bowiem na sen szkodziła.
Bywały jednak dnie, że się przywlókł dla gawędy, a wówczas przysuwano szerokie krzesło, skórą obite i miejsca swojego ustępowała mu pani Jakubowa, czasem pół kieliszka wina wypił i chlebem zakąsił. A była to wielka uczta dla wszystkich, gdy się stary pokazał, słuchano go pilnie, bo mówił o dawnych czasach.. Miło było siwą jego brodę widzieć przy tym stole.
Otoż i tego dnia cudów, gdy zadzwoniono na wieczerzę, półkownik też zadzwonił i kazał się do stołowéj sali przeprowadzić.
Powoli już się tu cały dwór zbierał. Był i Bernardyn kapelan i stary ubogi szlachcic podróżny, wołokita, co nigdy nie mijał Skały, przyszedł z nim Poremba, zwlekli się garbus i Krzywaczyński i panna Kunegunda, nadeszła wreszcie Jejmość z Ewusią i pan Jakub o kiju z ekonomem razem.
Stół był długi, skromnie zastawny. Nim zasiedli, stali wszyscy przy swych miejscach, a bernardyn modlitwę odmawiał, chleb wieczorny błogosławiąc. Półkownik zwykłe swe miejsce zajął w końcu stoła, daléj przy nim pan Jakub, Jakubowa, za nią Ewusia, przy ojcu Karol, tuż rzędem mężczyźni i kobiety, każdy wedle wieku i znaczenia. Kapelan wedle reguły zakonów ś. Franciszka przez pokorę zajął ostatnie miejsce od szarego końca.
Dzień to był, jakich mnogo w roku, nic uroczystego nie odznaczało go, przecież czuli wszyscy, że ta chwila jakąś świętszą, stanowczą, ubłogosławioną była. Twarze oblekła powaga i smutek spokojny, chylący się pod dłonią Bożą, usta się otworzyć nie śmiały, długie milczenie trwało po modlitwie. Obcy tylko szlachcic, akomodując się, pierwszy począł mówić o konfederacyi i konfederatach. Słuchano go wśród ciszy, Poremba czasem słowo wrzucił, Bernardyn drugie.. rozmowa nie szła.
Coś wionęło po wszystkich, jakby dziwnym duchem tęsknoty...
Gdybyś im w oczy popatrzył, to choć usta się śmiały, tu i owdzie łza powieki wilżyła, ale zakręciła się i wypłynąć nie śmiała... zgorzała w oku...
Usta drgały.
Ojciec spoglądał na syna a obawiał się, ażeby jego wzroku nie dośledził, matka go jadła oczyma, bała się żeby tego nie dostrzegł, niespokojnym wzrokiem mierzył go Poremba. Tylko dziad raźny, wesół nalawszy kieliszek wina odezwał się do przybyłego szlachcica.
— Mój Mospanie, a co? wypićby może za zdrowie i sukces sług Matki Boskiéj, panów konfederatów. Ale między nami... po cichu... Błogosławieństwo Boże niech będzie z nimi i z dobrą sprawą.
Bernardyn dodał po cichu:
Fiat! fiat!
Szlachcic wstał, pokłonił się i duszkiem wychyliwszy kieliszek na dłoń przechylił, na znak że kropli nie zostawił.
— O témby dużo mówić nie trzeba — dodał pułkownik — ani co się dzieje ani gdzie, bo źli i głupi uszy mają, drudzy i języki długie... a wojna nie cierpi zbytniego paplania.. Nie tyle zdradą co płochością ludzie giną... Bogu ich polecić i — sza!
Obnoszono potrawy, mało kto je tknął, patrzali się wszyscy, udawali że jedzą, tylko Poremba, Krzywaczyński, szlachcic podróżny i Bernardyn dotrzymali placu. Matka ledwie chléb złamała, w usta jéj nie szło...
— Siedzimy coś jak mruki! odezwał się pułkownik, choćby nie o konfederatach, byłoby o czém pogadać... Tak, nic potém...
Ponieważem się tu do was zwlókł, wypiję jeszcze kroplę za wasze zdrowie i powodzenie.
Spojrzał zdala na Karola i ustami dotknął kieliszka.
Syn i synowa w rękę go pocałowała, zatém wieczerza zbliżyła się do końca. Staruszek posunął krzesłem, Bernardyn wstał i począł modlitwę dziękczynną odmawiać... Wszyscy poszli ucałować rękę gospodyni, ścisnąć dłoń gospodarza. Gdy Karol przystąpił do matki, uczuł jakby jéj ręka drżała... mimowolnie schyliła się, dotknęła usty czoła jego.
Zwykle po krótkiéj chwili rozchodzili się wszyscy.
Karol uczuł zbliżającą się godzinę uroczystą rozstania, na jak długo? nie wiedział. Może na życie całe! wzruszony niespokojny, to na rodziców, to na dziada, to na Ewusię spoglądał.
Czuć było jeszcze we wszystkich dziwny smutek i tęskne jakieś usposobienie, boleśne; twarze oblokła powaga uroczysta, czoła były posępne, cisza jakby anioł przeleciał, towarzyszyła téj chwili.
Dobranoc szedł Karol oddawać każdemu z osobna, tym razem dziadek kazał mu się jeszcze odprowadzić do swego pokoju.
— Chodźże no waść ze mną! rzekł.
A gdy wstąpili na próg komnaty i stary siadł w krześle, pułkownik popatrzał nań długo.
— Przypomniałem sobie, rzekł, jeszcze ci się coś do Saracenki należy... kto ją nosił ten brał i ryngraf z Matką Boską... Zdejmże go sobie i powieś tymczasem nad łóżkiem.
To mówiąc ścisnął go dziad za głowę, wskazał na ścianę i rzekł poważnie.
— Dobranoc chłopcze — dobranoc.
A dopiero gdy się za nim drzwi zamknęły, pułkownik łzę otarłszy krzyż pański za nim posłał.


Nie byłoż to wszystko cudem? Karolowi w głowie się plątało, serce mocniéj coraz biło..
Poszedł do matki, ale ta słowa wymówić nie mogła, aby się nie rozpłakać. Gdy ją w ręce całował przycisnęła głowę do piersi, a sama gdy się drzwi zamknęły, poszła wprost do klęcznika. Z drugiego pokoju widać było z zauchylonych podwojów bladą twarz Ewusi... Karol skinął jéj głową i ręką i tak pożegnali się milczący.
Naostatek wszedł do ojca; pan Jakub siedział jak przybity, z głową spuszczoną. Podniósł ją gdy syn wszedł, na twarzy widać było smutek i troskę... podał rękę synowi wedle obyczaju i pocałował go nic nie rzekłszy.
— Nie ma ojciec nie do rozkazania?
— Nie, dziecko moje, niech ci Bóg błogosławi we wszystkiém.
Odwrócił się. — Dobranoc.
Teraz już Karol leciał do swojéj izdebki, gdzie na niego miał oczekiwać Staszek. Maleńkie juki wcześnie porobione były, ale pochowane pod łóżka. Trzeba jednak było czekać aż się wszystko uśpi we dworze, by konie po cichu wywieść ze stajni i niepostrzeżonym puścić się w drogę... a godziny wlokły się tak powolnie.
Pierwszy raz w życiu puszczając się w świat, jakże bije serce młode! Nie jest to bicie na trwogę, ale niepokój siły, która po raz pierwszy niecierpliwa sprobować się pragnie.
Karolowi paliła twarz, Staszek był smutny. Obraz matki, nie téj wielkiéj macierzy wszystkich z rozkrwawioném łoném, ale staréj jego matuchny zapłakanéj stał mu przed oczyma; żal mu było spokojny kąt opuszczać, ale panicza by za nic nie porzucił.
Wszystko było gotowém.
Wyjrzeli oknem raz czy nie pogasły światła we dworze; paliły się świece u starego pana, widać było blask od okien Jejmości, na górze w okienku, u Ewusi błyszczało jeszcze.. w sieni dogasał ogień na wielkim kominie.
Wśród ciszy ze dworu starego słyszeli, jak zegar wybił jedenastą.
Karol męczył się wyczekiwaniem i już chciał się w drogę wybierać, bo i suknie zmieniać musiał, gdy zastukało w sieni, drzwi niespodzianie skrzypnęły i wszedł — rozglądając się po izdebce Poremba.
— Cóż to? jeszcze nie w łóżku? zapytał.
— Rozbieram się właśnie, rzekł, rzucając na prześladowcę prawie dzikie wejrzenie Karol, ale czemuż wy nie śpicie?
— Ja? at! głowę mi nabechtał szlachcic, prawiąc o konfederatach, że się spać odechciało. Pomyślałem sobie, zajrzę co też się tu u was dzieje, bom czegoś nie spokojny..
— No? czegoż? o mnie? opryskliwie spytał Karol.
— No, no, nie gniewajcie się — sza — no, nic, nic, paneńku, rzekł Poremba.. at w starym czerepie lęgną się dziwolągi.
— Ale dajże mi spać, zawołał Karol.
— To też tylko dobréj nocy życzę.. wyszedł wreszcie, Stach i Karol spojrzeli po sobie.
— Ten coś już zwąchał, zawołał gorąco Karol, idź ty mi za nim i patrz, czy się spać położy.
Minął dobry kwandrans, we dworze jeszcze ten i ów się kręcił.. noc była choć ciepła, ale czarna i posępna, wiatr chwilami zawiewał nagle i znowu po nim cisza, jakby co przeleciało i znikło — kiedy niekiedy z pośrodka ponurych chmur błysła gwiazdeczka i zgasła.
Nareszcie na podwórzu, we dworze wszystko usnęło, światła z kolei po jedném pogasły, tylko na górze u Ewusi ciągle jeszcze błyszczało. Karol zrzuciwszy odzież codzienną, przywdział kurtę, buty, pas, pistolety, szablę Saracenkę przypiął z uczuciem dumy do boku, ryngraf pod szyję, ręce mu się trzęsły..... Staszek i on wzięli juki i cicho na palcach wysunęli się ze dworu.
Przechodząc dziedziniec obrócił Karol oczy na stary uśpiony dwór; zdało mu się, — ale to było złudzenie, — że z okna na górze cień jakiś się wysunął i ręka z chustką powiała... Nie! Któżby go mógł dojrzéć w tych ciemnościach?
W stajni, dziwna rzecz, konie zastali gotowe; nie wiedzieć kto je bez rozkazu posiodłał... to była zagadka.
Staszek, trochę po wiejsku przesądny, zląkł się. — Złą to czy dobrą było wróżbą?
Jeszcze kroków parę a między tym światem cichym, któremu zegar wybija powolne godziny, a nowym, dzikim, strasznym, nieznanym stanie przepaść nieprzebyta....
Dosiadłszy szpaka, odwrócił się Karol ku dworowi..
— Żegnajcie mi! żegnajcie! zawołał w duszy; niech błogosławieństwo Boże spoczywa nad wami, kochany dziadzie, rodzice i ty — gwiazdeczko moja! Niech nic spokoju waszego nie zakłóci!
Rzucam wszystko dla Boga i ojczyzny.... i nie wrócę! o! nie wrócę, chyba bezsilnym kaleką lub zwycięzcą.... a może nigdy!!!


Spiął konia ostrogami i nie odwracając już oczów ku czarnemu dworowi, śpiącemu w drzew kolebce, rzucił się boczną drogą, dobrze znaną; dwa konie pokłusowały szybko, chrapiąc i parskając......
Wśród ciszy nocnéj ucho starego wojaka, dziada Adama, pochwyciło tentent głuchy i znowu w tę stronę krzyżem gonił za zbiegiem.
— Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba...
Powtórzył, łza srébrna spadła na siwą brodę.
Stało się! Jedynak ślubował życie ojczyźnie; stare gniazdo orle płaciło dług zaległy..... Bóg miał czuwać nad jego losem. —



KSIĘGA II.

Konfederaci.

Są wielkie w dziejach godziny, przygotowane wiekami, rozciągające dłoń swą na wieki; czuje ludzkość gdy nadchodzą, chociaż nie włada niemi i z pod ich jarzma wybić się nie może. Pchają one w przepaść, którą widzi upadający pod stopami, ale się już powstrzymać nie może.
W łonie lat tajemniczo gotuje się ta przyszłość i wystrzela jako liść roślinny nad ziemię, a rośnie w potężne drzewo.
Napróżno rozum ludzki chciałby życia wodze pochwycić, — sądzi on o przebieżonéj drodze, ale jéj przygotować nie umie. Często na opak całkiem, to co przeznacza ku budowaniu, służy ku ruinie. — Gdy klęskom zaradzić pragnie, tylko swą bezsilność wyprobowuje.
Ta walka wiedzy człowieka z jego losem, to fatalizm dziejowy, ciągnący się od lat tysiąców.
Niemogąc złamać starożytnego Fatum, chrześciaństwo położyło na nim krzyż i stało się Opatrznością, bo widzimy jasno, że przez najcięższe próby, ludzkość idzie do celów wielkich ku coraz lepszemu.
Więc ze spokojem wiary, patrzéć możemy na wszystkie ruiny.. bo po nad niemi.. nieśmiertelny a sprawiedliwy stoi Bóg, a pod jego stopami czuwa Nemesis.
Myśmy słabi.. w gruzach już widzi oko nasze jasno co było przyczyną upadku, lecz gdy pokruszyć się miały kto baczył?
Azali kiedy pomogły przestrogi proroków i głosy wołających i rozumu przestrogi i jęki tych co przeczuwali upadek?
Po nad ziemskie walki.. stoi na siedem pieczęci zawarta księga prawa Bożego.. a nikt nie czytał w jéj kartach, póki się nie spełniały wyroki.
Jak nad ciałem człowieka nagle tkniętego ręką pana, który padł pośród drogi bez życia — staje gmin i patrzy i rozprawia, kędy weń weszła smierć i jako nań zstąpił piorun — tak nad rozpadłym trupem narodu stoją wieki rozumu ludzi i żale ludzkie rozprawiając — dla czego żyć nie mógł.
Ale życie narodu jak żywot człowieka tajemnicą jest.
To czém żywot się posługuje, narzędzia jego są jawne dla oczów ludzi — ale duch co w nich żywie i niemi rządzi — zagadką jest Bożą. Tylko wielkiéj boleści potęgą i jasnowidzeniem proroczém odsłonić można błyskawicznie tajemnicę Bożą — ale odkrytą nawet, kto dojrzy obejmie, wypowie?
I umierają narodowie jako ludzie a śmierć ich płaczą wieki nie pojmując jéj i kładną się do grobu narody uśpione, omdlałe, a żywe, około których gmin rozprawia umarły, czy żyją?
Któż to powie? i z trupa płynąć może krew i w żywym może jéj zabraknąć — a kto kiedy zbadał tajemnicę Bożą!
Taką tajemnicą był żywot Polski i to co ludzie zgonem jéj nazwali, a co jest jéj drugiém tylko życiem, równie cudowném jak było pierwsze.
Na ciele téj nieszczęsnéj ojczyzny naszéj probowały się rozumy ludzkie, noże anatomistów, rachuby polityków z krédą i cerklami — a zasłony téj kryjówki kędy mieszkało życie, nikt nie odkrył.
Pozostała majestatyczna przeszłość, tak niepojętą, jak niewysłowioną jest boleść teraźniejsza... zagadką.
Nad ciałem stoi tłum, jedni krzyczą i wołają umarł! drudzy płaczą i szepcą: Żyje. Bezduszne bydlęta się znęcają...
W upokorzonym duchu dziecko klęka i przykłada drżącą dłoń do łona matki... ono jedno czuje, że w zimnéj piersi bije jéj serce...
Straszna godzina bożych wyroków spełniła się przez plugawe ręce ludzkie na Polsce — za ostatniego pomazańca, który nie wiedząc sam, miał zostać jéj katem, a za katowstwo to — uperfumowanym męczennikiem.
Nic dramatyczniejszego nad te chwile, przygotowujące walkę wiekową, aż do dni naszych się ciągnącą.
U progu ich jakby ślepotą rażony naród zabywa swych tradycyi, wiary swéj, przestaje ufać w swą siłę, blednieje, omdlewa, słania się w konwulsyjnych ruchach, szukając sił do potargania więzów — a słabnie.
Przybiegają ze wszech stron lekarze i szukają formuły zbawienia.
Każdy z nich jasno widzi przyczyny upadku, każdy je przecie inaczéj określa, wreszcie znaleźli mędrkowie defekt organiczny i zawyrokowali. — Żyć nie mogła.
Dla czegoż wieki z nim żyła? Czy on wzrósł? czy ona zmalała? Kaleka więc będąc, była potężną, silną, zwycięzką przez dziesięć wiekową przeszłość?
Nie — aleście wy ślepi ludzie rozumów i rachunków chłodnych i nie zajrzeliście w tajniki żywota — nie dostępne waszemu oku.
Wzięliście księgi z literą prawa i rzekliście, że w prawie tém tkwił zaród śmierci.
Dla czegoż żyjąc nim była potężną i świetną?
Widzieliście tylko to co było napisane, co martwą było głoską, hieroglyfem — ale żywot polski nie zawierał się cały w tém co napisane było.... a tradycye dopełniające, wywietrzały i znikły.
Dotknął Bóg właśnie tém, że ten duch co ożywiał prawo, co je poruszał... co stanowił istotę narodowego życia zatracon został... Reszta jest niezrozumiałą, bo stała się nie pełną.
Ostatnim czynem staréj Polski, w którym tradycya wciela się jeszcze i przychodzi do najostateczniejszego szczytu wielkości — jest Sobieskiego ofiara — dla nieprzyjaciela!!
Jest to ostatnia téż epopeja nowszych dziejów... epopeja chrześciańska, heroiczna, na tle polityki egoizmów i materyalizmu.
Polska zamyka swój żywot rycerski a chrześciański... ofiarą — i jakby po tym wysiłku wyczerpała się cała, upada znękana i bezsilna.
Dziejopisarze w tym bohaterskim czynie zaparcia się, widzą tylko szaleństwo — dowód jak im cała przeszłość jest zakrytą i niepojętą.
Ale od chwili gdy ręką Jana spełnił się ów najświetniejszy czyn poświęcenia podjęty dla idei, na korzyść tych co nazajutrz do rannych obrońców swoich u wrót Wiednia strzelali — ciemności ogarniają nieszczęsną Polskę, wydaną na łup ludziom co ją po ludzku chcą zbawić rachubami, lekarstwy, spodleniem, pieniędzmi, samolubstwem. Poczyna się krzyż narodu, od dwóch panowań które do reszty ścierają z jego czoła znamiona starego posłannictwa... Wszystko powszednieje, maleje, spada, karłowacieje. Co było wielkiém przeradza się w dziwaczne, co było heroiczném w dziecinne, jakiś paraliż odrętwia członki téj społeczności idącéj samopas.
Wodza nie ma, myśli nie ma, Bóg poskąpił posłannika, tłumacza, Mojżesza, któryby wiódł przez pustynie.
Stu uczonych jeografów układa drogi — ale któż natchnienie wiedzą zastąpić potrafi?
A natchnienie zostaje przeklętém, ludzie wystygli zowią je chorobą, obłąkaniem.
Życiem chorobliwém, nie swojém już, nie cudzém, ale potwornie skoszlawioném, żyje Polska za dwóch Augustów, którzy ani języka ani idei narodu poddanego sobie nie rozumieją.
Jest to niewola, w któréj aby żyć, swego żywota wyrzec się potrzeba. — Maleją ludzie, drobnieją pokolenia, — ostatek spuścizny duchowéj ulatuje.
Naród, co zgubił myśl przewodną, szuka jéj w puharach, i znajduje w nich odżywienie serca i dłoni... ale nie ducha. Wśród biesiad palą się czoła — ale Bóg pomięszał umysły, oślepił oczy, szable krwawią bratnie piersi.
W łonie tego chaosu rośnie cudzoziemskim rozumem karmiony maleńki człowiek, który poczyna od przymilonego dworactwa i od gronostajowego cudzołowstwa... aby mu dało prawo do korony.
Jest to mąż jakiego potrzebował Bóg na pokaranie narodu, piękny, uśmiechnięty — dobry a zepsuty i zgniły, bojaźliwy a spartańska cnotę ceniący tylko na starym włoskiéj szkoły obrazie. Żelazo go przestrasza ale nie kradzież i rozpusta... byle w koronki była strojną i mówiła po francuzku.
Stanisław woli być występnym, niż okazać się nieprzyzwoitym i niegrzecznym. Gdyby mu dawać przyszło takie charakterystyczne imienisko, jakie nosili Śmiały i Chrobry, stosowniejszego znaleśćby niepodobna nad — Stanisław Grzeczny.
Jest to mąż nowéj epoki, który nie wierzy w nic, a ma na sobie tylko zeschłą skorupę Polaka, obwieszoną łachmanami błyszczącéj cywilizacyi.
Kocha słowo, pismo, poezyą, muzykę, malarstwo — ale się brzydzi czynem. Człek to malowanego życia, cały sztuczny, ze sztuczném uczuciem i rozumem, ale jako automat Vaucansona, w swym rodzaju, arcydzieło.
Ilekroć do czynu wzywa go dzwon wiecowy narodu — blednie i idzie szukać pociechy w kunszcie, który odtwarza fałszywe wizerunki życia. Fatalność, co tego wycieńczonego gacha na tron rzuciła — rozbudza naród; poczyna się on wysilać do życia — ale rozpusta dwóch panowań bezmyślnych — strata tradycyi pchają na fałszywe drogi.
Słup ów ognisty, co wiódł naród przez wiekowe pustynie — zagasnął, każdy go chce zastąpić swoją latareńką... z latarniami idzie naród w dalszą drogę, w smutną drogę obłędów. Lada wiatr gasi te latarnie... w wielu oleju zabrakło, za nim się w drogę puściły.
Rozpoczyna się tragedya od tego wyboru, w którym Ducha świętego zastępują Moskwy bagnety... Pierwsza to scena dramatu nieskończonego po dziś dzień.
Któż potrafi odmalować tę epokę i tego króla wzdychającego z hetmanem Ogińskim i hetmanową Branicką nad nieszczęściami ojczyzny, a ściskającego jako zbawców jéj Repnina i Salderna, Stachelberga, Sieversa... i Igelstroma, króla, co płacze nad losem narodu i sprzedaje go na opłacenie kieszonkowych długów[1]
Policzkowana Polska — wstaje nareszcie, porusza się — ale w ciemnościach nie wie kędy ma iść, szuka u obcych światła, u obcych pomocy, pieniędzy u obcych i oręża; u obcego mędrca nowéj praw księgi...
W niedostatku tradycyi żąda od rozumu, aby jéj formułę życia stworzył... rozum jak Albert Wielki, smaży jéj Homunculusa — bez duszy.


Im daléj, tém historya króla i narodu stają się niezrozumialszemi — jest w nich dwie twarze, które się sobie sprzeciwiają nieustannie. Zaledwie się wpatrzyłeś w jedną, już ci wykręciła się głowa i pokazała drugą swa stronę, która tak jest białą jak tam ta była murzyńską.
Na przemiany nawet w jednéj postaci spostrzegasz bohatera i nikczemnika, proroka i — zdrajcę, wodza i niewolnika.
Z jednéj rodziny wychodzą Pułaski, Barski i Targowicki, Radziwiłł konfederacyi Radomskiéj, przerzuca się do Baru, szwagier królewski myśli o jego detronizacyi, pan Zaremba, któremu należał laur, zasługuje rychło na

patibulum et rota...

ludzie, co, krew lali za ojczyznę, biorą potém oberznięte dukaty Fryderyka przez spotniałe od rozpusty ręce Katarzyny... palmy od ojczyzny i ordery od jéj oprawców.
W każdym z tych Polaków skarlałych jest niemal dwóch ludzi, a nie ma — człowieka... jest jeden, dziecko przeszłości, który w zetknięciu się z jéj duchem na chwilę odżywa i drugi, stworzonko teraźniejszości, bojące się aby ona go nie pożarła.
Szczęsny Potocki ojczyznie w ofierze składa działa i pułki, aby ją późniéj związaną oddać w ręce Katarzyny.
Książe Józef odsyła ordery stryjowi i dymisyą, a opuszcza szańce dla imienin faworyty.
Ażeby znaleść prawdziwie czyste, świetne, acz nader proste charaktery... przy niewykształconych umysłach — trzeba zstąpić aż pomiędzy szewce a rzeźniki... między Kilińskich i Morawskich...
Wiek to niezrozumiałych sprzeczności i uorganizowanego chaosu.
Nawet najszlachetniejsze charaktery, najjaśniejsze umysły mają chwile zwątpienia, omdlenia i upadku, jak najsłabsi mają godziny podźwignienia i przejrzenia... Ale nic nie trwa... wszystko się kruszy... Dzień jeden nie jest przepowiednią drugiego, jest jego zaprzeczeniem.
Polska obudza się wreszcie, gdy z pod boku króla wyrywają senatorów, a w stolicy przestaje rządzić nawet pozornie ten, któremu dano berło na zabawkę.
Piastunowie tradycyi poprzebierali się po francuzku; ale po chatach i ubogich dworach budzi się ona i lepi z okruchów... Wychodzą wielcy mężowie z pod strzech słomianych, rosną bohaterowie i stają się wodze z ludzi, co wczoraj nic w sobie nie czuli. Duch na Kościuszkę zstępuje, jak na Joannę d’Arc; na Marka, jak na proroka starego zakonu... co wczoraj chodził za trzodą.
Jednego poranku budzi się ślepy jasnowidzącym, żołnierz wodzem.


Lat cztéry, cztéry wieki targa się naród w narzuconych mu pętach... są to lata epopei i cudów. — Cuda te poczęte jasnością wielką, spadają gdzieś, topiąc się jak meteory na trzęsawiskach i w błocie, jak gwiazdy spadające, które lgną w zatęchłych kotlinach...
Ludzie, co się porwali czynić te cuda, są jako ów apostoł, któremu do iścia po morzu wiary zabrakło — i tonie.
Po jasnych wstęgach bohaterstwa, czarne smugi niedołęztwa.
Shakesperowski dramat, w którym Hamlety ocierają się o Poloniusów... a krzyk boleści graniczy ze świstem ulicznego szyderstwa.


Polska jak słaniająca się niewiasta... ręce wyciąga ku postronnym... o swéj sile nie może stać, bo w nią nie ufa; nieprzyjaciołom ratować się każe, a ci ją czynią narzędziem swych intryg i frymarków... Czepia się słabszych od siebie.
Temu coby chciał odmalować to dzieje, ten obraz konania matki — mimowolnie pęzel zadrga w dłoni, zmięszają się rysy... za łzami mu nie widać nic...........


W chwili gdy rozpoczynamy opowiadanie nasze (dramat wiekowy) — wysiłek ludzi przysięgą związanych w Barze, już wyczerpywał się i zwiastował rychły ich upadek.
Pierwszém złowrogiém oznajmieniem jego była klęska Stołowicka, zadana przez tego, co się wprawiał, aby rzezią Pragi dopełnił swych przeznaczeń.
Zwyciężonym był człowiek, który do ostatniéj godziny zwlekał odwagę, nie śmiejąc wyrzec po jakiéj staje stronie.
Ze trzech stron spiskowali w milczeniu ci co kraj rozszarpać mieli. Resztki barskich żołnierzy i francuzkich dowódzców (bo nam i na wodzów nie stało) biły się jeszcze bez nadziei wygranéj.
Radzić potrzeba było na obcéj ziemi, bo w swojéj kąta nie mieli bezpiecznego. Generalność nosiła się z Turcyi do Preszowa, do Cieszyna, do Białéj, po węgierskich, szląskich i niemieckich potém grodach.
Wielka rozsypka narodowa już się poczynała, puszczali się wszyscy na żebraninę po Europie, po dworach, po gabinetach, po przedpokojach ofiarując Polskę za małą cenę, jako rzecz, którą chce dłużnik od wierzyciela wykupić. Nikt nie chciał tego klejnotu, który blask swéj idei utracił, dyament ten wydawał się szkłém przepaloném.
Na Jasnéj Górze w Częstochowie, w tém miejscu co widziało cudowną obronę Kordeckiego, siedział jeszcze Kaźmierz Pułaski... ale on jeden może z całego zastępu miał tę wiarę co Szweda krzyżem i modlitwą pobiła... I on nawet słabszym uwieść się dawał, i on znęcił się na porwanie króla — lalki z rąk Salderna w nadziei, że go konfederacya potrafi przerobić na prawdziwego pomazańca Bożego.
Wiedziano w istocie, że to był król, z którego każdy robił co chciał, płakał i śmiał się, byle go kto o to pięknie poprosił.
Naówczas odegrał się ten tajemniczy dramat w stolicy porwania, uwięzienia, ocalenia.. rzuconéj potwarzy królobójstwa na ohydzenie konfederacyi.
Pomięte koronki odchuchawszy król z uśmiechem zaręczał, że byłby, zawieziony do Częstochowy nawrócił elekokwencyą swą konfederatów, jak oni ręczyli, iżby byli przerobili króla.
W téj historycznéj zagadce do dziś dnia jest ciemno.. to pewno że ona zwiastuje upadek związku, a posługuje wielce królowi w ręku Moskali.
Głucha przelatuje wieść, że część téj teatralnéj historyi podrobioną była umyślnie, aby lalce — królowi wyzyskać oklaski i współczucie dlań obudzić.
Scenicznie to wygląda.
Warszawa tłumnie ciśnie się oglądać relikwie męczennika Stanisława Augusta — but, który z nogi mu się zsunął... zabłocone pończochy, zdarte rękawiczki, poszarpane koronki.
Ze łzami w oczach papugi całują te resztki gachowskiego stroju.. przyprawne dla tym większego efektu, trochą krwi z niewinnego utoczonéj kurczęcia.
Tymczasem we Francyi, która już przysposobiła się być tą starszą siostrą Polski, jaką późniéj została — zmienili się ludzie, potrzeby, kochanki i gorące współczucie dla biednego kraju. — Turcy także nie potrzebowali już posługiwać się barskiemi rycerzami.
Rozbitki tułały się po Europie, nim dzwon ostateczną rozproszenia uderzył godzinę. Krasiński z Turcyi jechał do Waradynu, z Waradynu do Preszowa; Ogiński szukał spoczynku w Saxonii i wygodnego kąta u Niemców.
Ostatki konfederatów w walce z samemi sobą, stały patrząc nie w niebo ale na ziemię.
Codzień rycerz ubywał, wódz odpadał, wygnaniec nowy się zjawiał, zwyciężony uchodził.
Brakło człowieka; najczystszego, Pułaskiego złamała i zgniotła listopadowa komedya z królem, Krasińskiego spór z Potockim, Zarembę strach o wioski i dwór.
Zwolna sznury wojsk przemożnych sąsiadów wpajały się w martwiejące ciało rzeczypospolitéj.


Takim był koniec 1771 roku i początek l772, gdy długo wyczekując chwili pochwycenia za broń, Karol wreszcie nocą ubiegł z rodzicielskiego domu, ślubując życie ojczyznie.
Dla niego dopóki stał w polu jeden żołnierz i trwał bój, była zwycięstwa nadzieja — młodém sercem nie liczył on wojsk, ale ufał w dobrą sprawę.
Byłaż kiedy na świecie lepsza? niegodziwiéj zwalana i popsuta niezgodą i prywatą, tym trądem narodów zesłabłych.
W uszach mu jeszcze brzmiała owa pieśń zanucona u brzegów Dniestrowych przed czterma laty:

Dla kogoś panie wyniósł Krzyż swój drogi?
Komużeś okup sprawił z męki srogiéj

Z całą jeszcze siłą swą odzywał się do niego ów hymn:

Przebóg! kto czuje
Niechaj ratuje
Matkę ojczyznę....

Biegł więc jak zawołany choć opóźniony dłużnik, a gdy się raz wyrwał, całe swe życie poniósł na ofiarę, nie należał do siebie, ale do wielkiéj macierzy.


Noc była czarna, posępna ale cicha.. w powietrzu już zalatywało tchnienie wiosny.. dwa konie leciały drogą, jakby przeciw losom biegły. W stronę ku Krakowu było najbliżéj ale goścince przecięte.. przedrzeć się trudno i niebezpiecznie.. Umysł młody wabiła Częstochowa, Jasna Góra z jasnym wodzem, chorągwią i nadzieją.
Tam by był chciał iść walczyć.. ale jak się dostać przez snujące się kupy moskiewskiego żołdactwa, które po gościncach plądrowały i chwytały? niewiedział.
Pobożne dziecko sądziło w dobréj wierze, iż ten Bóg, co mu dał natchnienie, powinien go był sam zawieźć na miejsce przeznaczenia jego.
Nie szukał więc przewodnika, było nim — serce wielkie. —
Zdało się Karolowi, że byle wyszedł w pole, duch co go natchnął, ręka niewidzialna ująć go miała i powieść na boje.. konia nawet nie wiódł sam, bo go już zwierzył téj dłoni. —
Od téj chwili czwałował jakby snem ujęty.. był w gorączce, żył marzeniem, przed którém przelękła rzeczywistość cofnąć się musiała.
Niewiedział jak długo biegli i w którą stronę od Skały, gdy Stach przytomniejszy od swego pana, czując się zbłąkanym, przeląkł się o Karola. Kilkakroć starał się wykrzykiem cichym napróżno zwrócić jego uwagę. — Koń i jeździec czwałowali niepowstrzymani.
Wśród nocy ciemnéj ledwie drożyny widać było. Karol czy koń jego wybierał zawsze najmniéj dostępną, najdzikszą, jakby chciał uniknąć pogoni za sobą.
Wistocie Karol podejrzewał, że podejrzliwy Poremba musiał czatować i mógł gonić, dopaść, odprowadzić: myśl sama krwią mu twarz oblewała, czoło sromem.
— Panie, panie! odezwał się wreszcie Stach po długim biegu, zaczynając się rozpatrywać w okolicy — panie! panie wszak to my zajechaliśmy gdzieś pod Ojców ku Pieczarom.. a nam trzeba było pono gdzieindziéj...
W istocie wśród ciemności nocnych ukazujące się skały coraz wyższe, zwiastowały górzystą okolicę.. Karol odwrócił się, nie wstrzymując konia, obejrzał nic nie widząc i westchnął.
— Gdzieindziéj, rzekł — tak, może chciałem w inną stronę, ale Bóg nas gdzie każe poprowadzi. Co się ma stać z Jego woli, to się stanie.. Co mi tam.. bylem na chorągiew swoją i braci mógł trafić! pierwszy lepszy wskaże nam gdzie jéj szukać. — Powiedz mi lepiéj czy daleko jeszcze do dnia.. długo nas jeszcze ta ciemność oślepiać będzie?,
Stach wiejskie dziecko, przywykłe zegara dnia i nocy szukać na niebie, po gwiazdach i zorzach szukać godziny, popatrzał w niebo o ile chmury i las dozwalały.
— E! chyba jeszcze do dnia daleko! zawołał: o północy ledwie, konie okrutnie zhasane.. Drugie kury jeszcze nie piały...
Tych słów domawiał gdy konie się nagle żachnęły i głos zabrzmiał nad uchem.
— Stój! kto jedzie? Hasło?
— Hasło! hasła nie mamy, zawołał Karol z wybuchem radości. — Hasło! na co mi hasło! hasłem Polska i Marya!
— Zkądże jesteście? z jakiego oddziału?
— Z żadnego jeszcze... ale jutro będę należał do waszego, jeżeli wy należycie do konfederacyi, rzekł Karol. Jadę się zaciągnąć. Prowadźcie mnie do obozu.
Niewidzialna ręka w ciemności schwyciła konia u pyska...
— Zobaczemy! odezwał się głos, za mną! do obozu.
— Nie rękaż to Boża mnie prowadzi? wykrzyknął Karol! z coraz rosnącym zapałem.
Przewodnik nie nie odpowiedział, szedł spiesznie, konia z jeźdzcem wiodąc za sobą.
Niecierpliwe chłopie próżno mu zadawało pytanie, niewidzialny ów żołnierz milczał lub pomrukiwał coś niezrozumiale.
Chwilami zdawało się że idąc kończył jakąś rozpoczętą wprzódy modlitwę.
Wszystko to cudem świeciło dla Karola. — O mój Boże! powtarzał, wiedź mnie jakoś począł na chwałę twoją i Polski.
Stach trochę więcéj strwożony, niespokojny, jechał za panem milczący.
Gdy się na pagórek nieco wdrapali, a jaśniejsze niebo ukazało, przewodnik malował się na nim barczysty, szerokich ramion, zbrojny, z czapką, po któréj poznać było można konfederata... Nad barkami sterczała mu strzelba i lekkie drzewce z proporczykiem.
Lecz zaraz spuścili się znowu w gęstwinę czarną i ścieżyną wązką drapali pomiędzy skałami, aż stanął niewidzialny strażnik i dał hasło.
— Jezus, Marya, Józef.
Na głos ten z lewéj strony góry wysunęło się kilka milczących postaci czarnych, których rozeznać było niepodobna i po chwili otoczyły Karola i Stacha. Nic słychać, nic widać nie było... czuli tylko że końmi nie władli, bo je wiedziono daléj. Po chwili ktoś zbliżył się i rzekł: — Z koni! do pułkownika.
Karol zeskoczył spiesznie, serce mu biło.
— To mój luzak, ten przy koniach zostanie, rzekł — ja za dwu idę.
Nie było więcéj pytań ni rozmowy; przed młodzianem szedł jeden, za nim w ślad drugi; ścieżka ich wiodła gdzieś w ciemności ku górze. Mówiono o obozie ale nigdzie ani ogniska, ani śladu obozowiska dostrzedz nie było można.
Noc czarna, posępna zalegała dziką, pusta okolicę, zarosłą krzewami, obnażonemi jeszcze, zarzuconą obrywami wzgórzów opoczystych... Gdzieniegdzie dojrzeli coś nakształt ścieżynki wązkiéj pod wysoką skałą nagą, to znów wspinali się pomiędzy obrywy, parowami i spuszczali przez wąwozy po nad któremi drzew skelety zwieszały gałęzie suche. Na tle nocy wszystko to olbrzymiało, przybierało kształty dziwne, wyrastało w widma i widziadła poczwarne. Niekiedy górą błysnął szmat nieba... to znów przez splecione gałęzie jakby z zakraty trochę jasności, a potém szare mroki, a wreszcie nieprzejrzane nocy przepaście.
Karolowi zdawało się że stąpa po chmurach, że idzie ku niebu, że się spuszcza w otchłanie i że przestał należeć do świata powszedniego, a wkroczył w nieodgadniony kraj cudów. — Serce mu potężniało, tak właśnie pragnął on wnijść w nowe życie...
Przewodnik począł się spuszczać zwolna w dół, a Karol podniósłszy głowę nie dojrzał już nad sobą nieba szarego, ale jakby sklepienie czarne, ciemność jakąś nieprzebitą; owionęłą go razem jakaś atmosfera podziemia... a w dalekiéj głębi blade mignęło światełko.
Na niebie czy na ziemi rozpoznać było niepodobna.
W téj szyi która się zwężała wiodącéj jakby do pieczary... spotkali nową straż... wymienili po cichu hasło.
Karol domyślił się wreszcie, że być musieli w jednéj z tych pieczar okolic Ojcowa, o których słyszał nieraz, że się w nich wedle podań, miał niegdyś ukrywać Łokietek... W nich to, powiadały legendy... z dwunastu rycerzami u kamiennego stołu siedzi Chrobry aż do dnia zmartwychpowstania... gdy konająca Polska o pomoc jego zawoła...
Czasem wilgotny powiew od wnętrza przeleciał muskając mu twarz... czasem kropla z góry upadła jak łza na rozgorączkowany policzek, gałązka jakby żywa trąciła witając przechodnia. Światło w dali rosło, było to jakby gasnące ognisko... przed którem przesuwały się zwolna czarne postacie... niby cienie olbrzymie ludzi...
W słabym odbłysku tego ognia zarysowywać się zaczęły mokre ściany, pieczary ginące gdzieś w górze i połamane w ogromne bryły, jakby toporami duchów.. Niby urągowisko i groźba wisiał gdzieś obłam, który spaść nie chciał, aby zawsze spadać się zdawał. —
Ścieżyna stawała się szérszą, ludzie szli coraz prędzéj i pewniejszemi kroki, oko Karola ich wyprzedzało, serce biło.. oswojony wzrok przebijał już ciemności i pochwycił obraz w istocie jakby z sennego wyrwany marzenia.


Tuż u wniścia podłoga była z ludzi leżących pokotem... Kamienie to były zaklęte, czy znużeni żołnierze? oko z razu rozpoznać nie umiało. Przypominała się bajka o czarodziejsko w skałę obróconych rycerzach.. Na nierównéj téj, pogarbionéj przestrzeni gdzie niegdzie wystawała dłoń ściśnięta i groźna, podnosiła się zwolna głowa, którą sen schwycił czuwającą i zwiesił tylko, nie złamał, jak uwiędły kwiat na łodydze.. Z pod dłoni rozsypane świeciły szable.. jakby tylko co puszczone..
Ludzie to byli żywi.. bo na szmér ruszyło się głów więcéj, jakby z ziemi wyrastały i w ciemnościach błysło kilka par oczów, jak wilcze ślepia, jasnych i krwawych.. Podniosły się milczące i opadły z westchnieniem.
Daléj po za tym żywym wałem z ludzi płonęło ognisko to żywszym blaskiem gałęzi, to dymem miecąc czerwonym.. Jakiś wiatr podziemny przyciskał kłęby dymu do dołu, potém uwolnione dźwigały się i parły uciekając gdzieś w głębie.
W lewo za tém zarzewiem, widać było pod skałą klęczącego starca. W ścianę wetknięty był krucifix czarny, na którym złocisty Chrystus połyskał.. w prawo, a w lewo stały dwie chorągwie, oparte o opokę.. Na lamie złotéj rozpięty Zbawiciel, na złotéj lamie czarna Matka Boska z Częstochowy.
Starzec się modlił, przy nim w habicie bernardyńskim klęczał ksiądz z wygoloną głową i jak on ręce miał wyciągnięte do Chrystusa.
Oba, odpowiadając sobie na przemiany i z cicha gorąco prosili Boga.
Twarz mnicha była żółta i sucha, a oko czarne i wpadłe.. ręce jego zdawały się kośćmi bez skóry.
Starzec mógł mieć lat.. któż zgadnie wiele? Lata idą po ludziach, jak pługi po roli, na twardéj zaledwie żelezce zedrze skorupę — miękką rozerwie do głębi — któż pozna, ile tam razy przeszedł pług Boży po twardém obliczu męża, co cierpieć umiał?
Był wzrostu tych co w grobach leżą, a na których trumny trzeba było żłobić dęby kilkosetletnie; krzepki był i silen, a na karku wzbijała mu się dumnie głowa ostrzyżona nizko, z brodą obciętą krótko i spuścistemi wąsami.
Opięty był cały jakby suknią zakonną, szarą, wazką, rozprutą do końca po bokach, ujętą czarnym pasem skórzanym. Na szyi miał z grubych pacierzy różaniec czarny, a przy nim trupią głowę kościaną i medal i krzyż mosiężny, jak zwykli nosić mnichy.
Na lewéj piersi u serca wyszyty był z sukna krzyż czerwony. Z pod szyi nie odpiął ryngrafu z Matką Boską Częstochowską.
U nóg jego na ziemi leżała czapka rogata z czerwonym wierzchem. Szablę na rapciach skórzanych miał u boku.
Ze złożonemi rękami żylastemi, z wielką pokorą i namaszczeniem, z podniesioném w górę czołem, modlił się gorąco i wzdychał — oczu nie odrywając od ukrzyżowanego. — Daléj nieco usłane widać było ale nietknięte łoże żołnierskie. Mała książeczka pobożna roztwarta na ziemi, tylko co znać była rzucona.
Usłyszawszy szmér i głosy za sobą, zwrócił się a skinął niecierpliwie, aby mu modlitwy nie przerywano. Żaden bo wówczas pobożny katolik nie przerwał służby Bożéj dla sprawy ludzkiéj.
Karol stał a patrzał, potém mu się same zgięły kolana i ukląkł modląc się po cichu. — Ale z krucyfiksu oko jego mimowolnie pociągnięte szło na tego starca poważnego, który w blaskach ogniska chwilami promieniał jak święty.
Z cieni dalekich głów kilka ciekawie wyjrzały.. ale ich oczy tylko groźne i wąsy długie mignęły w dali i znikły.
Cisza była w pieczarze, tylko oddechy śpiących, jakby niewidzialnych duchów podziemnych stłumione jęki, obijały się o uszy.. czuć było że szły z piersi znużonych, zbolałych.
Starzec pochylił głowę, uderzył się trzykroć silnie w piersi i powstał powoli. Postać to była potężna, rycerska, czoło posępne, szerokie ale spokojne choć poorane, oczy jasne, usta łagodne, przecież nie śmiejące się zbytnio gwoli światu i ludziom.
— Oto — podróżny, rzekł głos z za Karola, który podniósł się z ziemi — wzięła go placówka w dolinie.. było ich dwóch.. Stary patrzał długo.
— Kto? z kąd? dokąd? odezwał się spokojnie.
— Jestem Pluta ze Skały — jadę zaciągnąć się do konfederacyi.
Całą swą historyą w tych kilku prostych wyrazach zamknąwszy, chłopak pokłonił się rycersko.
— Ze Skały? to chyba wnuk pana Adama?
— A syn Jakuba.. dodał Karol.
— Cóż to tak późno, dziecko moje.. zawołał pułkownik ważąc słowa. — Czy za zezwoleniem rodzica i jego radą?
— Późno w istocie — odpowiedział przybyły — ale bom właśnie czekał rozkazu rodzica.. a nie doczekawszy się, poszedłem za głosem sumienia.. Nigdy zapóźno by służyć ojczyźnie.
Stary przybliżył się i rękę ciężką położył mu na ramieniu wpatrując się bliżéj w twarz..
— O dobra krwi stara, nasza! zawołał — dobra krwi, coś tam to serce w piersi rozgrzała..
Ależ, dziecko moje, w dni wesela i nadziei przyjść ci było, a nie na dni ostatnie zwątpienia i rozpacznéj walki! Wiesz że co to ślubować ojczyźnie? Jeśli niewieście u ołtarza do śmierci przysięgasz, ojczyźnie nie mniéj należy.. A ta oblubienica nie przyniesie ci nic.. krom palmy i całunu..
Jeżeliś nie ślubował...
— Ślubowałem w duszy mojéj — przerwał żywo Karol — i nie złamię przysięgi. —
Stary zmilkł, patrzał, w oczach mu pojaśniało..
— Dajże mi dłoń, daj, rzekł, tośmy towarzysze.
— Twoja niech mnie pobłogosławi! jam prosty szeregowiec — odpowiedział Karól — a żem dach mój rodzinny opuścił bez błogosławieństwa, bez pożegnania, zastąpże mi starego dziada i rodzica..
Dwie drżące dłonie wyciągnęły się nad głową pochyloną Karola, a pułkownik milczał.. lub może modlił się cicho.. potém ręką prawą ujął dłoń Karola.
— Siądź i spocznij, odezwał się.. pomówmy... Wszystko to dobre, ale cóż myślisz z sobą? dokąd chciałeś się dostać? coś zamierzał?
— Myślałem tylko iść a bić się.. chciałem tam być gdzie serc i rąk brak może.. a dziś, gdzie Bóg przyprowadził, zostanę.
— Dziecko moje.. Bóg wielki.. ja ci nic nie powiem.. Bądź tą ofiarą, jaką być pragniesz, ale wiedz..
Tu się zatrzymał.
— Wiedz co poczynasz, dodał z namysłem. Nie są to już świetne dni pierwsze konfederacyi; bodajbym nie był prorokiem, jest to żywy protest dogorywający.. przeciwko gwałtowi, który krwią podpisać potrzeba.. bo ani sławy ani zwycięztwa nie spodziewam się dla nas. Myśmy straconym posterunkiem wielkiéj armij przyszłości..
Przyobleczeni w kir, o głodzie i chłodzie.. bijemy się, bo cofnąć się nie godzi.. ale wybić się nie możemy.. walczym tylko, o mogiły..
Szkoda mi cię, dziecko moje! któż wie.. przyjdą może czasy lepsze..
— Nie — zawołał Karol z zapałem, w tém co czynię czuję wolę Bożą, a choćby mnie ona wiodła na największą ofiarę, pójdę z ochotą.. zginę szczęśliwy za ojczyznę..
Starzec łzę otarł, jeszcze jego oczy mgłą zaszły.
— Hej! hej! zawołał — gdybyś ty był przyszedł w porę.. a z tobą gdyby był cały naród wstał na głos nasz, jako jeden mąż, gdyby każdy silen do dźwignięcia broni, ujął był szablę a dosiadł konia, gdyby się Polska była rozległa naszą pieśnią pobożną, a poszła pod chorągiew Królowéj.. gdyby wodzowie byli zgodni, gdyby na siebie rachował naród nie na Turków, nie na Francuzów, nie na rakuszan i na wszystkich wrogów swych.. jużby dziś stopy wroga nie ujrzał na świętéj ziemi naszéj... I nie byłoby takich zaprzańców, co rosną ze zgnilizny jak wrzody, ludzi, jak Branicki idących z Moskwą na swoich, nikczemników, co gorzéj niż zgubę, bo spodlenie imieniowi polskiemu przynoszą.
Ale — przerwał po chwili kończąc, źle mówię — żal mi myśli pomięszał. Któż wyroki Boże odgadnie? drogi jego nie zbadane, ten wie, który z niebios patrzy, co z nas robaków uczyni.. czy motyle jeszcze czy kroplę gnoju.. Bo nic nie idzie darmo na świecie.. ani prochu ziarno.. a myśmy prochem.. w ręku jego.. narzędziem tylko..
Przychodzisz, dziecko moje, w złą chwilę, ale ci robotnicy najdrożsi co bez nadziei zapłaty pracują.. bo nagroda ich będzie wielka.
— To téż, ojcze, rzekł Karol, jam nie rachował ani na sławę, ani na zwycięztwo.. poszedłem, bom pójść był powinien.
— Tak święcie czynisz, odparł pułkownik — ale gdy na ofiarę zabijają starego wołu który już pługa nie pociągnie, mniéj go żal.. a tyś.. w sile wieku!
— Jeśli rzeczy tak zrozpaczone, przerwał Karol, — to wy byście raczéj cofnąć się powinni. Stare głowy, w których żyje droga dawnych czasów pamięć, potrzebniejsze nam są niż młode dłonie.
Pułkownik popatrzał nań i drgnął.
— Dziecko moje! zawołał — ja się cofnąć! ja cofnąć! Ty chyba niewiesz jak się ojczyźnie ślubować powinno.. Kto z nas poprzysiągł, raz ujął szablę a wyciągnął w pole.. temu się już cofnąć nie godzi — porzucić chorągiew na hańbę, chronić głowy, nie wolno mu.. powrócić do domu i pługa, przejednywać się sromotnie z tém, przeciw czemu walczył o gardło, wołając pomsty nieba i ludzi! Skazanym on jest iść, ginąć a gdy mu nie ześlą, śmierci błąkać się, walczyć, cierpieć, stérać.. ale mu już nie zażyć więcéj spokoju u domowego ogniska.. bo by się stał krzywoprzysiężcą.
Znasz ty tę pieśń z którą idziemy w bój, mój chłopcze?

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy,
I spać pójdziemy o wieczornéj zorzy...
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy...
I hufiec Boży!
Bo kto zaufał Chrystusowi Panu,

I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie!

Gdy to mówił, zajaśniały mu oczy i ręce podniósł do nieba.
— Tak jest z nami, dodał — tyś wolny, bo nie przysiągłeś jeszcze... myśl i czyń wedle sumienia, albowiem stawszy się raz rycerzem Bożym, jak my woli swéj mieć nie będziesz...
— Jam już poprzysiągł w duszy... zawołał Karol — a świadkiem miałem Boga... ślubowałem i nie cofnę się...
— Niech ci Bóg błogosławi, ja odciągać nie będę... rzekł pułkownik.
Czemuż ta nasza miła Polska, to gniazdo stare świętych i męczenników, więcéj takich jak ty nie miały? Ale jad i zarazę wpuszczono w jéj łono, wygaszono ogień święty, wytrzebiono dzieci jéj... aby za rzezańców służyły niewiernym.
Wiarę w Boga i siebie, to ognisko, przy którém grzaliśmy się wieki — zalano umyślnie... a głównie jego róznieśli na cztéry wiatry.
Ale piorun Boży rozpali je na nowo...
Zamilkł, i była chwila smutnego rozmysłu dla starca, który ocierał oczy — a wesela dla Karola, w którém inaczéj biło serce, bo się czuł jakby do nowego życia powołanym, wyświęconym zbroją i szablą na człowieka. Myśl wprawdzie wracała jeszcze po nad spokojny dwór w Skale, lecz zawstydzona uciekała od wspomnień dni szczęśliwych.
— Młodo, młodo — wstępujesz do naszego zakonu, odezwał się pułkownik jeszcze — ale wola to Pańska... Powtarzam ci, obrońców ojczyzny zakon jest, usque ad finem — nieswawolna bijatyka i partyzantka... Biada tym co go pojmują inaczéj, a rachują się z nim po ludzku. Pójść jak na zabawkę z chartem w pole i wrócić pod strzechę, pocałowawszy rękę królewską, pokłoniwszy się Moskalom, świętokradztwo i szyderstwo... Widzisz mnie... mam lat sześćdziesiąt z okładem, a więcéj byłem na posługach macierzy niż doma. Dwór kędym się rodził, obrócili w perzynę, żonisko z żalu i tęsknoty zmarło, syna mi pod bokiem ubito... gdym blade czoło jego całował, a dusza mu z ust ulatywała... sam ranę dostałem... A jeszczem na posterunku...
I nie zejdę już z niego, chyba... ad patres...
— I ja przysięgam, że go nie opuszczę! zawołał Karol.
Wymawiał te wyrazy, gdy się szmér zrobił u wnijścia, pułkownik wstał niespokojny i parę kroków podszedł naprzód.
— Pewnie to Samocha powraca... rzekł — ale co przynosi! Jeździł rozpatrywać się w okolicy... Od strony Krakowa włóczą się oddziały moskiewskie, a mnie właśnie chciałoby się do Tyńca...
W blasku ogniska ukazała się postać nowa, człek zdyszany, a mimo chłodu nocnego ocierający pot z czoła.
Był to w istocie spodziewany Samocha, stary szlachcic, sługa a towarzysz nieoddzielny pułkownika Skiby, prawa jego ręka, choć dwóch ludzi mniéj do siebie podobnych, znaleść było trudno. Stary pułkownik wyglądał na powstałego z grobu krzyżowca, Samocha zaś miał sobie właściwą postać oryginalną i fizyognomią, którą nie łatwo było do czego porównać.
Człeczyna był mały, krępy, przysadzisty, do siedzenia w siodle stworzony, a oduczony od chodzenia po ziemi. Mimo małego wzrostu, kości znać miał grube, ręce żylaste i silne, łeb turzy, oczy w nim małe, wgłębione, ogniste. Twarzy ogorzałéj towarzyszył wąs nieprzycinany, długi, spadający aż na piersi, biało-żółty.
O ile Skiba poważną, ten miał jakąś żartobliwą postać, niby obozowego trefnisia; uśmiechu z pod wąsa trudno było dopatrzeć, ale marszczki w koło ust i oczów go zdradzały. Cały obwieszony był świętościami, miał szkaplerze na piersi i różaniec przy zbroi i ryngraf ze św. Józefem, patronem dobréj śmierci i krzyż wyszyty na lewym boku. Znać w życiu nieraz w opałach bywał, bo na czaszce, na policzkach, na brodzie pełno było szram białych, sinych, czerwonych, głębokich; — pary palców mu u ręki prawéj brakło, a na jedną nogę nieco nakuliwał.
Szpakowaty, czerwony, spalony, bystry i żywy był choć stary. —
Po pułkowniku on rej wodził wszędzie, w rzeszy był jego adjutantem, powiernikiem, sługą.
On pierwszy poczynał pieśni i modlitwy w obozie i w potyczce; gdy głodno bywało, bawił a karmił żartami; w złym razie dodawał ochoty i humoru szydząc z upadłych na duchu. Już mu wesołość tak weszła w naturę, że gdy raz posiekanego, na poły żywego niesiono, a krew zeń ciekła jak z beczki, jeszcze się do ludzi odezwał:
— Ot co juchy płynie darmo, gdyby tak z innego bożego stworzenia, byłaby przynajmniéj kwaśna polewka...
O cudze życie tak mało dbał jak o własne, tylko do pułkownika przywiązany był jak pies... Skiba go téż kochał, choć się nieustannie sprzeczali.
Samocha wszedł, tarł czoło, stał, z twarzy znać było frasunek, choć go w sobie taił.
— Cóż ty tam przynosisz, Samocha?
— A no, pułkowniku, dobrego teraz na targu nie dostać, odparł skrobiąc się po łysinie i wahając z nogi na nogę stary rębacz... Moskaliska zawalili nam drogę do Krakowa, do Tyńca, a choćby i w inną stronę, tak że gdziem się potknął albo nos w nos, albo po nich jeszcze świeżo dziegciem śmierdziało. Mówią że w Krakowie i okolicy ma być do pięciu tysięcy... Z kąd się to psiarstwo bierze...
— No, dowiedziałeś się, w Tyńcu, w Lanckoronie, w Bobrku, w Częstochowie trzymają się nasi?
— Trzymają się ale słabo.. jest tam znowu tych rozumnych francuzów siła... moskwa przecie nie rozumem to tłumem nas zaleje.
— Cóż że ich siła wielka, zawołał pułkownik.. że tego chłopstwa napędzą.. inaczéj liczyć to pijane żołdactwo a ludzi.. gdyby ich było i trzy i czterykroć tyle co nas.. co to znaczy?
— Tak, cztery i pięć.. to nic, szepnął Samocha kręcąc głową.. a jak dziesięć?
— Mnie bądź co bądź, do Tyńca się dostać potrzeba! dodał Skiba.
— Ja to wiem że musimy, rzekł Samocha, ale już nie inaczéj jak przebojem.. A czasu tracić nie ma co.. Musim się przekradać nocami, we dnie po lasach i błotach siedzieć.. inaczéj nas wytłuką do nogi. Tylko tu pod Ojcowem moskali jeszcze nie widać.. ale jak nam tu w wąwozach drogę zaprą.. ciężko się przerzynać przyjdzie.. Drogę opatrzyłem.. poprowadzę.. konie siodłać i póki ciemno ruszać trzeba...
— Więc nie zwłóczyć, ludzie się wywczasowali, rzekł Skiba — dać zaraz rozkaz do wymarszu.. cicho, przez kułak zatrąbić.. niech wiara wstaje.. darmo spać dłużéj! Na koń!
— To dobrze, dobrze mruknął Samocha, ale nim wyjdziemy, mój pułkowniku — rzekł z ukłonem, potrzeba skończyć z tym...
Wskazał w głąb pieczary...
— Co mi ty znowu prawisz swoje? ofuknął pułkownik.
— No, bo skończyć należy — po co to żywić to wszeteczeństwo.. toć to jest szpieg Branickiego, odezw miał torbę pełną, lepszego przekonania trudno.. to z nim na gałąź!
— Jużem mówił, surowo odparł Skiba — ludzkiém życiem szafować nie lubię. Sędzią mu być niechcę.. katem nie byłem i nie będę. Związanego poprowadzim i odda się komu należy. —
— Ojcze pułkowniku — prosił Samocha — po co my ten ciężar plugawy mamy wieść z sobą? Ksiądz by go porządnie wyspowiadał, sumienie mu wyczyścił jak się patrzy, i na gałąź..
— Samocha, daj mi pokój, groźno rzekł pułkownik.
— No, to go bestyą rozstrzelać, dodał uparty Samocha — toć już krzywdy mieć nie będzie.
— Samocha, na śmierć nie pozwolę, głośno zawołał pułkownik, nie chcę się krwią plamić.. nie sędzia jestem, nie oprawca, ale żołnierz...
— Ależ wojna! a to.. szpieg!
— Co to wojna, krzyknął Skiba niecierpliwiąc się, czy to ty nas masz za pospolitych żołnierzy, za jakąś szajkę rębaczy? Spojrzże na piersi, zobacz krzyż na szabli drugi, a w sercu mieć powinieneś trzeci...
— Ojcze, zdrajca niegodny!
— Któż wie, tłumaczy się że nie wiedział co mu dano, a minę ma głupią..
— Ojcze udaje głupiego, a frant.. krakowskim targiem, schylając się do kolan Skiby, szepnął Samocha, pozwólcie mu dać trzysta płazów i niech sobie rusza się wylizywać...
— Stary ty rzeźniku — rzekł pułkownik — nienasycony, niepoprawny... idź, a rób co ci mówię.. czasu niema do stracenia! do koni!
— No, no, wola wasza, mruknął Samocha, targając wąsa — ale się klnę żem do was dawno takiego żalu nie miał.. no, no! abyście tylko waszéj miękkości nie żałowali.. ja ręce umywam.
Spostrzegłszy nową twarz dorodnego młodzieńca, nie mógł się jeszcze wstrzymać stary, aby nie popytać po cichu, popatrzał na Karola, uśmiechnął się.
— Od takiego przybytku głowa nie boli.. szepnął.
Zaczęto tedy obwoływać do koni. —
W głębi pieczary na dany znak, ten pokotem leżący ludzki łom ruszył się, drgnął i zerwał na nogi; jakby z ziemi powyrastali. Roiło się czarnemi cieniami.. które zdawały się z grobów wstawać milczące.. Od krzyża na piersi dzień się poczynał..
Cisza, spokój, ład był wielki mimo pospiechu.
Samocha stał mrucząc, nierad z wodza.. —
— On to swoją dobrocią gubi wszystko! co jabym takiego trutnia miał żywić.. czy to żyć warto? zły? to na szubienicę.. głupi, po co rozumnym chleb odjada.. ale gdzie on głupi!
Garść ludzi Skiby nie była liczna, ale doborna, drab w draba silni, a jednym ożywieni duchem...
Pułkownik zwał ich braćmi, a byli niemi nie tylko po miłości ale i zakonie, który od początku konfederacyi do końca jéj trzymali...
Gdy w świętéj myśli poczęta owa konfederacya Markowa rozprzęgała się drobnemi intrygami ludzkiemi, na pierwszéj wysokości jéj tylko Pułascy i Skiba utrzymać się potrafił.
Już tedy wszystko ciągnęło w milczeniu na stanowisko.. ale zwykłym trybem od pieśni porannéj począć nie było można, bo przed nieprzyjacielem mogła ich zdradzić; po cichu każdy szeptał modlitwę.
Tymczasem na prędce wpośród pieczary wzniesiono ołtarzyk do mszy świętéj.
Stary kamień, trochę mchu i zbroi złożyły się na stół ofiarny, nad którym powiewała chorągiew z Matką Boską i Chrystusem. — Dwóch starców przy szablach do mszy służyli. Na przodzie ukląkł Skiba z rękami do góry podniesionemi.
I stała się cisza wielka, tak że kapłana modlitwę słychać było, a że losy jutra... zakryte.. każdy słuchał, jakby w życiu mszy ostatniéj. W czasie Ewangielii starym obyczajem szczęknęły na pół podobywane szable, na znak gotowości do obrony wiary świętéj.
Kilkunastu przystępowało do komunii; w końcu ksiądz od ołtarza dał błogosławieństwo. Pochyliły się kornie głowy, uderzyły ręce w piersi, wszyscy wstali; chorążowie ujęli chorągwie, a nim ołtarz rozebrano, już w dolinie okrytéj mrokiem szarym poranka, hufiec się gromadził.


Kilką cichemi słowy rozporządzono pochód. Naprzód miała iść szpica, główny oddział po środku, z tyłu mała garść w osłonie od napadu niespodzianego.
Wszystko było w pogotowiu do wymarszu, gdy Samocha, który miał iść z tyłu, głośno począł kląć i łajać w pieczarze.. pułkownik oburzył się i pogniewał, sam rzucił się ku niemu, obawiając jakiego gwałtu.
Szło o zapomnionego owego szlachetkę wziętego z papierami i proklamacyjami królewskiemi; którego związawszy w końcie rzucono, nimby się jego losy rozstrzygnęły.
Na samém wychodném poszedł po niego Samocha, chcąc go uwiązanego przy swym koniu prowadzić, ale.. nie znalazł. Pogryzione i stargane sznury leżały na ziemi, szlachcic wpadł jak w wodę. Szukano go wszędzie po kątach pieczary, ale jak tam było odkryć, jeśli uchodząc śmierci, zaszył się w jaką niedostępna kryjówkę. Samocha klął, Skiba się srożył.
— Bóg z nim, rzekł, niewielka strata.. rzuć do licha, nie ma czasu do stracenia.
— Bogać niewielka strata.. wołał Samocha targając czuprynę.. toć to nas obliczyło podsłuchało... a jeżeli uszedł... nie pomoże nam pewnie.
Szukać było próżno.. boleć na nie wiele się zdało, a gniewać się jak Samocha, toż było darmo.. przecie się gniewał na siebie, na sznury i że go prywatnie, nie pytając nikogo, summaryjnym sądem, sam nie obwiesił od razu. —
Mruczał na półkownika, gdy Skiba zniecierpliwiony, krzyknął — milczeć! niech lepiéj winny mi ujdzie, niżby niewinny miał być karany.. lekce życia ludzkiego nie ważmy! Naprzód!
— Naprzód!
Stary milcząc dosiadł konia, wszyscy się przeżegnali, kapelan głośniéj rozpoczął modlitwę, którą kończono po cichu:
„Panie Boże nasz, któremu wszelka cześć pokłon i bojaźń należy.. Królu nieba i ziemi, w którego ręku wszystkie królestwa...“
Ranek był smętny, powietrze chłodne, mroki jeszcze zalegały dolinę... górą wiatr pędził rozerwane obłoki po ołowianém niebie. — Same uszykowały się konie, ciężki chód ich zatętniał.. zdałoby się zdala, że to pochód duchów o świcie wracających do mogił cmentarnych.
Za szarego mroku pospieszać było potrzeba, aby przebyć część drogi najniebezpieczniejszą, niepostrzeżonym.
Karola postawiono na proźbę jego, nieopodal od chorągwi — serce mu rosło, gdy na nią spojrzał.. Szli tak wolno w cichości, kiedy niekiedy koń parsknął, głos silniejszy przedarł milczenie, i znowu tylko chrzęst żelaza a stąpanie koni.
Naraz o świtaniu stanęła straż przednia i przybiegł od niéj jezdny do pułkownika. Stój! stój! rozległo się po szeregach.
— Co tam? zapytał Skiba chłodno.
— Droga się zdaje przez Moskwę zaparta.
— Przesłać ludzi, a wziąć języka.. Puściło się kilku, Samocha jeden z pierwszych, koń pod nim utknął, zły omen, ale smagnąwszy go poleciał.
— Zobaczycie, zawołał, że to ten zbieg szlachcic nawarzył nam piwa.. Jeśli dopadł moskali, łacno mu ich było na nas naprowadzić...
Dniało coraz jaśniéj.. w różne strony poszły zwiady, wyruszył na dereszu i Skiba nieco naprzód.
Nie potrzeba było jechać daleko, o kilkoro staj gościniec przerzynało obozowisko moskiewskie. Przy dogorywających ogniach biwaków, które z za krzaków dymiły, widać było żołnierzy w gotowości na czatach..
Pułkownik nie przypuszczał, żeby to być mogła ułożona zasadzka, unikając daremnego krwi przelewu i o wątpliwe nie chcąc się kusić zwycięztwo, wolał wycofać się w inną drogę na prawo, sądząc, że tam wolne znajdzie przejście.
Oddział szedł cicho, moskale zaufani w sile placówek nawet nie mieli, alarmu nie dano, niedosłyszawszy ciągnących.
Wnet na rozkaz półkownika zwrócono w bok choć ciasną i niewygodną w dwa konie przerzynając się dróżyną, na wypadek walki niebezpieczną, gdyby nieprzyjaciel choć jedno działo miał z sobą.
Był to rodzaj wąwozu wśród zarośli a w nim błoto zgęstniałe.. ale próbować musiano drogi, aby ludzi oszczędzić. Szli przez pół godziny i przednia szpica znów stanęła. Po za wąwozem w lesie na polance, były ognie moskiewskie i obóz.
— Niema wątpliwości żeśmy zdradzeni i otoczeni! zawołał Samocha.. Tego tu wczoraj nie było, znać po szarakach że ledwie co nadciągnęli, znużeni.. Teraz, wola Boża..
Skiba niezmarszczony, z wypogodzoném czołem namyślał się. Chodziło tylko w istocie o wybór nieprzyjaciela i pozycyi najwygodniejszéj do rozpaczliwéj walki.
W tém od tylnéj straży przyszedł jeździec oznajmując że i od ojcowskiéj doliny zabierają tył Moskale.
Nie było więc wątpliwości iż garść ta wyszpiegowaną i zdradzoną została; nieprzyjaciel opasywał ją w przeważnéj liczbie, w miejscu do obrony nadzwyczaj niewygodném, bo zewsząd otoczony lasamy i wzgórzami.
Położenie było rozpaczliwe, ale ludzie nieulękli i wszyscy przeżegnawszy się czekali zbici w jedno spójne ciało.
Drgnęła warga Skibie, oko się zapaliło, ręką wskazał naprzód.
— Bracia! kiedyśmy odkryci, rzekł, czemu pieśni nie zanucić, serca rozgrzeje...
Samocha w téj chwili już intonował ją; dolina nagle rozległa się śpiewem uroczystym..
Ten kościelny hymn o mroku na tych pustkowiach, przy chorągwi z ukrzyżowanym.. ci rycerze nieruchomi w siodłach, starzec przodkujący im.. przedstawiali jakby obraz innego wieku.. Pieśń nastroiła serca do Boga, łzy połyskiwały na powiekach, Karol zdawał się siłą jakąś porwany od ziemi.. na barkach rosły mu skrzydła.
Jeszcze pierwsza strofa brzmiała gdy szmer się zrobił, od przedniéj straży wiedziano parlamentarza moskiewskiego z chustą białą, zieloną gałęzią i papierem w ręku.
Rusin szedł a rozglądał się.. szyderski uśmiech krzywił mu wargi, garść ta ludzi tak mu się zdawała do połknięcia łatwą!
Na papierze stało, dobrą, niestety, polszczyzną, że pułkownik Morozów wzywał konfederatów do zdania się na łaskę.. gdyż inaczéj oddział w koło otoczony, w pień będzie wycięty..
Skibie czytając, krwią zabiegły oczy, z konia spojrzał na żołdaka, i zdartym papierem rzucił mu w oczy.
— Powiedz temu kto cię przysłał, odezwał się — że żołnierze matki Boskiéj padają ale się nie poddają.. Co Bóg da!
— Zatrzymać parlamentarza! obejrzał nas! krzyczał Samocha.
— Hej! hej! liczonych i nieliczonych śmierć bierze — odparł pułkownik.. puścić go..
Cicho i pieśń zabrzmiała daléj znowu, oddział począł się posuwać ściśnięty, szable obnażały się, pistolety dobywano z olstr.. konie zdawały się blizką czuć bitwę, bo chrapały niecierpliwie a ten to ów rzucił się w bok jakby przelękły.
Pieśń skończona.. kapelan odczytał antyfonę.. potém..

Kto się w opiekę odda Twoją Boże,
A grzech swój wyzna żałując w pokorze...

W głowie tych ludzi na śmierć prawie nieuniknioną skazanych, na zgon niemal pewny idących, głodnych, wyziębłych, znękanych, była przecież taka siła i zapał, że gdy coraz jaśniejszy blask dnia oświecił chorągiew, rozwidnił twarze, przed śpiewającym zastępem, trzykroć silniejszy by był się cofnął.. tak szedł groźny i straszny. Konie jak zagrzane rwały się do prędszego biegu.. pieśń grzmiała potężniejąc coraz głośniéj.
— Naprzód! wołał, wskazując ręką Skiba.
Oddział Moskwy stojący naprzeciw, może był najliczniejszy, ale po wyjściu z wąwozów, miejsce do walki dogodniejszém się zdało..
— Wiara! w imie Maryi! Ławą! Razem! przy sztandarze! Naprzód! Wolno! Szablą sobie trzeba drogę wyrąbać..
Jak mur, szara, niema niewolniczo milcząca wyciągnęła się przed niemi kolumna moskiewska, czekając znaku do strzału..
Oddział stępo, potém szedł kłusem.. potém na pułkownika rozkaz, ostrogami spięte konie, z kopyta... Cała kolumna jak kłąb jeden z wrzawą rzuciła się na Moskala, wołając: Jezus, Marya! dym ją cały owionął, kule świsnęły.. ale chorągiew ani się cofnąła, ani rozpierzchła!.
Moskale widząc ich następujących, przerażeni zuchwalstwem, nim się z bronią na nowo przygotowali, już mieli ich na karku, złamały się szeregi.. Chorągiew z krzyżem i Chrystusem onieśmielała wielu..
Konfederaci od razu wbili się w tę kupę nieprzyjacielską.. bezładnie pomięszaną, ale trzymającą się stanowiska i wrzeszczącą dziko aby sobie dodać serca.
Znaleźli się naraz otoczeni, ściśnięci, obsypani niezbyt szkodliwym ale gęstym ogniem i tłoczącym się tłumem.
— Naprzód! wołał pułkownik, za sztandarem!
Szablami krwawemi potrzeba sobie było tą tłuszczą drogę torować — ale szło oporem, tak gęstemi szeregi zalegał pole nieprzyjaciel. — Tu i owdzie zsunął się z konia wojak i jakby tonął padając.. złamał się szyk, szczerba w nim, i wnet ściśnięci znowu szli przebojem daléj.
A pieśń nad głowami brzmiała przerywana wykrzykiem śmierć zwiastującym, a sztandar powiewał górą choć od kul podziurawiony.
Jedna z nich przebiła bok Chrystusa..
Z bladych a zimnych w początku twarze rozpłomieniły się, ludzie urośli, siła ich zolbrzymiała.. żelezca błyskały nad głowami, oblane krwią, nieustannie podnosząc się i spadając.
Ciżba moskiewska wrzeszczała dziko, pisk ten mięszał się dziwnie z pieśnią uroczystą..
Był to bój rozpaczliwy, bohaterski, bez nadziei, ale tak straszny, że przed zajadłością jego żołdak się cofał jakby nie ludzi ale niezwalczone istoty, wybrańców Bożych miał przed sobą.
W gwarze tym i dymie już nic widać nie było, tylko w jedną kupę zbite, rwące się ciała ludzi, których rozpoznać, ani policzyć nie było można.. Stali w pośrodku tego mrowia szarego Moskwy, i zwolna rznęli się przez nią.. Skiba szedł przodem, oficer moskiewski stał na pagórku i klął rabiata..
Pierwszy raz Karol upił się szałem boju.. usta mu się śmiały, śpiewał, drżał, bił a siekł.. niewiedząc co czyni, czując tylko że był szczęśliwy. Uśpiona krew pradziadów odżyła w nim zbudzone okrzykiem bojowym.. wspaniałością walki gorączkowéj rozwścieczonéj. Zdawało mu się że świat by był rozbił piersiami, a czoło promieniało takim zapałem, że ludzie się przed nim wylękli, cofali...
Jechał przy sztandarze, Chrystus błogosławił, uśmiechała się Matka Boża.
Któż powie jak to długo trwało? Niebo się zaczerwieniło, z za pasów chmur wyjrzało słońce, oni szli, szli, coraz mniejszą garścią po trupach ludzi, po koniach, które wbijali do ziemi.
Za niemi wreszcie została Moskwa.. rzucając się, to odskakując i obsypując kul gradem.
Przerznęli się przez ten motłoch strwożony ich męztwem; ale mimo ran, strat, znużenia, chwili nie było do spoczynku, nie zwalniano biegu, iść musiano, odstrzeliwając się..
Trzecia część walecznych legła na placu, więcéj niż drugie tyle było rannych co się jeszcze wlekli.. Żołdactwo odzierało trupy i dobijało rannych...
Karol poczuł jakiś ciepły pot płynący mu po piersiach.. chwycił się ręką.. Czy ze znużenia zrobiło mu się słabo? zaćmiło w oczach, pochylił się na siodle.. Świat i bitwa i wschodzące słońce zamgliły się.. znikły.. w uchu tylko huczały okrzyki i wrzawa.. a po nad nie:
Jezus Maryja!
Na szpaku krwią obluzganym, Staszek sam ranny lekko podtrzymywał omdlałego pana i lecieli tak, daléj a daléj.. aż strzały ustały, gwar przycichł, dzień jasny, łagodny, wiosenny roztaczał blaski swe nad ich głowami.
Stanęli na polance rany obwiązywać, koniom się dać wysapać, zmarłych opłakać.. i policzyć. —
Skiba ukląkł i gorącą modlitwą Bogu dziękował za garść walecznych, ocaloną choć w części.
Karolowi kula zorała pierś młodą, ale postrzał nie był śmiertelny; przesunął się po niéj czerwoną wstęgą ją znacząc.. jakby ręka niewidzialna wstrzymała kulę, by daléj nie poszła.
W gorączce drgał chłopak jakby ciągle jeszcze walczył, śpiewał, śmiał się, ściskał.. aż szał ten w końcu w głęboki sen ołowiany i odrętwienie się zmienił.......



KSIĘGA III.

Częstochowa.

Dzień był wiosenny, nielitościwie piękny i spokojny po nad tą nieszczęśliwą Polska, któréj niebiosa urągały lazurem, ptacy pieśniami, powietrze wonią młodości i świeżości; dzień był tak rozpaczliwie i niepojęcie jasny, cichy i błogi, jak bywa czasem na cmentarzu w czasie pogrzebu, aby ludziom przypomniał ich znikomość, a Bożą nieśmiertelność.
I w tym roku żałoby rozwijały się drzewa, przyleciało ptastwo, rozkwitły na mogiłach kwiaty, a w stolicy Saldern miotał obelgi na nieposłusznych i uległych sobie, na upokorzonych i zaprzedanych, na wszystkich... czuł się biczem Bożym i urągał przybitym z szatana cynizmem. Deptał nogami Polskę i plwał w twarz królowi, a liżącym mu się rzucał garść złota z pogardą. Prymasowi... chlubił się, że odebrał — kochankę, Ponińskiemu bluzgał — Idź precz, nie dam ci więcéj pieniędzy.
Podział nieszczęsnego kraju już był postanowiony, Fryderyk przypisywał go Katarzynie, Katarzyna zrzucała go na ks. Henryka, w końcu wszyscy składali inicyatywę na zajęcie Spiżu przez Austryą, która znak dała i zatrąbiła na owo pogrzebowe..
Nad zwycięztwo nieprawości, nad tryumf siły zwierzęcéj, i bezprawia było coś straszniejszego... to spodlenie narodu... Oprócz kilku głów, co posypane popiołem nie ugięły się do ostatka, prócz kliku co poszli łkając na dobrowolne wygnanie, iluż to ich całowało ręce króla i posła! brało ordery i urzędy! Iluż, jak Zaremba, chroniąc majątki, oddali honor, zdradzili sprawę, sprzedali sumienie.
Zniszczenie, wytępienie — wielka jedna mogiła na karcie dziejowéj nie byłaby tak straszną, jak to zdeptanie narodu, któremu urągał nieprzyjaciel płacąc, a potém za ten grosz judaszowski pędzili hultaje szaleć, hulać, skakać i zapijać robaka, co im piersi przegryzał...


Wiosna była piękna, a wpośród brzóz zielono rozpuszczających na rozdrożach, przy wsiach, stały Drewiczowskie i Salderna szubienice, a na szubienicach pod pozorem konfederatów i ich wspólników wisiały trupy ludzi nieznanych... Psy głodne wyły u ich stóp, krucy padali na czaszki i wydzióbywali oczy.
W Warszawie bale po balach następowały, król się cieszył znaczném uspokojeniem kraju, Poniński gotował do sejmu... kilku ludzi na męczeństwo...
O karto żałobna dziejów naszych, któż cię — napisać potrafi? Z palmą dla jednych, z piętném hańby wiekuistéj dla drugich... stać musi historyk i znaczyć zbrodniarzy i płakać nad ofiarami.
Sprawa poczęta w Barze dogorywała, wojska trzech mocarstw zwolna, cicho, posuwały się w głąb kraju. Reszty pułkow Królowéj, reszty krzyżowych rycerzy poddawały się przemagającym siłom; rozbrojeni szli płakać na zgliszcza domowe, albo na wieczne wygnanie, lub do trumien na sen — z marzeniem o ojczyznie.
Cichy wieczór téj wiosny wiał niewymowną świeżością, rosa spadała na trawy i kwiaty, wiatr z lekka falami zbóż kołysał, a kłosy kwitnące wonią miodową przepełniały powietrze. Nad tą biedną Polską równiną — zawsze smętną jak pobojowisko, zasianą krzyżami czarnemi po rozdrożach jak cmentarz... zachodziło słońce ciepłe... jakby nie nasze, pożyczone gdzieś z gorętszego nieba.
W gaju sosnowym, który gdzieniegdzie maiła brzoza a podszywała leszczyna, nad małą drożyną wiejską, stała chata leśniczego, nędzna lepianka stara, na pół w ziemię zapadła; dach na niéj mchem obrosły, ogródek ledwie obrzucony płotem, ubóstwo sięgające nędzy. Bogactwo jéj stanowił las, zieleń, cisza w koło, swoboda pustyni.
Z po za drzew w dali na skraju, jak sięgało oko, widać było górę, a na niéj mury i wysoką wieżycę.
Była to Jasna Góra, a twierdza ta... zwała się Częstochową... Słynne imie, wielkie imie... gdzie Bóg zwyciężał niegdyś.
Przez okno otwarte chaty, wprost wyjrzawszy, wzrok padał na tę latarnią, jakby strażniczą u brzegu morza.
Na widok jéj kłoniły się głowy pielgrzymów, biły serca, jak w kampanii rzymskiéj, gdy na widnokręgu ukaże się kopuła św. Piotra.
I teraz okienko stało otworem, a w oknie pochylona, blada twarz, młoda, tęskne... patrzała ku Częstochowie.
A słońce zachodzące, oświecało świat, nucąc promieniami swemi złocisty hymn wieczora.
W chacie leśnika ubogo było, ubogo; czarne ściany mchem otkane, ławy wysiedziane, piec czarny, siwy staruszek w połatanéj siermiężce domowéj, w zgrzebnéj koszuli kobieta i dziewczątko kilkoletnie, ciekawe, w kąciku za piecem.
Wśród izby roztaszowało się kilku ludzi; starzec z długim wąsem srebrnym i krótko ostrzyżoną głową, posępny, pochylony, ze świeżemi ledwie zaschłemi blizny, kilku żołnierzy przy nim na ziemi, a na ławie u okna, młody ów chłopak blady. Wszyscy w milczeniu zdawali się ino czekać ciemniejszego wieczora... byli pogotowiu do drogi.
Z resztką oddziału niedobitków swych z Tyńca przedzierał się do Częstochowy pułkownik Skiba, i wyleczony nieco z rany młodością Karol, i pocięty Samocha i kilku żołnierzy, co się ani w niewolę, ani do grobu dostać nie mogli.
Szli na Jasną Górę... bo tam jeszcze siedział pierwszy i ostatni z konfederatów, Pułaski.
Trzech ich miał synów starosta Warecki, wszystkich trzech wziął z sobą z domu i poprowadził ojczyznie, mówiąc w duszy: Daję ci wszystko co mam — siebie i dzieci.
Podkomorstwo koronne, starostwo Wareckie, Pułaż, Kostry, Grabow, Deraźnię... życie własne, imie poczciwe — to nic — wiodę ci dzieci jedyne...
Poszli wszyscy, ale starosta Warecki mógłże bronić ojczyzny, kiedy za młodu u trybunałów bronił JMKks. Czartoryskich?? Jeden z palestry wyszły szlachetka, miałże dostąpić czci męczeństwa, ofiary, sławy zbawcy i bohatéra...?
Na to głowy konfederacyi pozwolić nie mogły, krzywo na ten ród rycerski patrzano... nie należał do uprzywilejowanych zbawców ojczyzny.
Pułascy się bili, rada konfederacyi deliberowała, a w końcu odsadzono Pułaskich od prawa przelewania krwi i bronienia ojczyzny... bo to służyło od wieków Potockim, Lubomirskim, Krasińskim.
Stary Józef Pułaski wydany Turkom, zamknięty do więzienia, ze zgryzoty przeklinając niegodne dzieci téj ojczyzny, któréj bronił — zmarł na obcéj ziemi, — zaprzedan niewiernym przez swoich.
Synowie... poszli ginąć za ojczyznę po jednemu...
Patrząc na ich bohaterstwo z zazdrością, drudzy szli, zdradziwszy sprawę, do domu, bo im sprostać nie mogli.
Ostatni, Kazimierz, trzymał się na Jasnéj Górze... w Warszawie mówili ludzie rozsądni — Szaleniec! w ciszy wiejskiéj wzdychali ludzie poczciwi a słabi — mówiąc — Męczennik.
Kazimierz stał do końca na posterunku.
Do téj chorągwi z N. Panną ciągnęły wierne niedobitki, jak on niechcące złamać przysięgi, pragnące zginąć dla imienia Bożego i imienia Polski.


Wieczór powoli, jakby nie śmiejąc dnia pięknego pokryć cieniom, zsuwał się na ziemię pokropioną rosą chłodną. Promień ostatni zachodzących już blasków wdzierał się do chaty, oświetlając twarz bladą i smętną młodego chłopaka.
Skiba w ręku przesuwał różaniec, a głowę miał spuszczoną i twarz posępną, znać mu już życie ciążyło.
Wszystko milczało — cóż było mówić, gdy z ust lała się rozpacz krwawa, a głowy od niéj szalały?


W tém na ścieżce, okryty kurzawą, ukazał się żebrak stary, z siwą do pasa brodą.
Okryty był zszarzaną siermięgą, podpasany sznurem, szedł pieszo z kijem w ręku, z torbą próżną na plecach, ale spojrzawszy mu na twarz poznał każdy, że to nie był dziad co żebrze i życie po drogach rozrzuca.
Pod łachmanem żebraczym świecił w nim majestat królewski... twarz była straszna i groźna, jakimś wyrazem niedoli a rezygnacyi. Nieokryta czaszka wznosiła się jak kopuła świątyni nad tą budową człowieczą, już na poły zburzoną, a jeszcze wielką i poważną.
Siwych dwoje brwi rozrosłych, krzaczystych pokrywały oczy czarne, żarzące się dziwnie, mówiące, potęgą wzroku pociągające człowieka.
Na licu ogorzałym fałdy powyrzynały łzy, marszczki wyżłobiła boleść; żyły jak siatką ce pokryły, znać krwi w nich płynęło więcéj, niż strzymać mogły, bo wzbierały węzłami na skroni i wychudłych policzkach. Resztę twarzy jakby umyślnie kryły siwe włosy obfite, potargany wąs i broda.
Szedł nie patrząc, nagle się sparł na kiju, stanął przeciw drzwi chaty i podniósł głowę i oczy. Przez otwarte drzwi widać było Skibę odmawiającego różaniec, leżących kupkę żołnierzy, a daléj w oknie twarz zadumaną młodzieńca. Żebrak czytał w tym obrazie i nie wchodząc do ubogiéj chaty, naprzeciw niéj zsunął się na ziemię pod starą sosną... Na kolanach oparł ręce, na dłoniach położył czoło, spuścił głowę, modlił się czy płakał...
Ludzie postrzegli go a ubogi leśniczy poszedł z bochenka chleba czerstwego odkroić kromkę, bo niemógł przepuścić ubogiego mimo chaty, aby z nim niepodzielił się choć okruchem daru Bożego. — Dar to był.. suchy, spleśniały, gorzki, ale ostatkiem łamał się biedny, pokornie go przyniósł ubogiemu, cicho położył przed nim.
Żebrak podniósł głowę i wziął chléb.
— Niech Bóg zapłaci — szepnął cicho, jam nie głodny, ale dar to Boży..
Obłamał pruszynę i włożył ją w usta.
— Dzielę się z tobą..
Pobłogosławił resztę..
— Weźmij to, rzekł.. dobry człecze, opatrzność ci przymnoży, boś był posłuszny rozkazom Bożym.
Leśniczy się pokłonił.. w tém Skiba podniósł oczy i zobaczył także żebraka.
Obaczywszy go.. zdrętwiał na chwilę.. potém się nagle zerwał, przestraszony, poruszony i pobiegł ku niemu.
Dwaj ludzie ci długo patrzali na siebie oko w oko, żaden słowa powiedzieć nie mógł czy nie śmiał. — Na twarzy przybysza nie zmienił się wyraz spokoju, pułkownik walczył z sobą, kilka razy usta chciał otworzyć, zadrgały mu, nie powiedział słowa, wyciągnął ręce — niemy. — Żebrak nie podał mu dłoni.. ani okazał uczucia. —
— Ojcze! ty żeś to! ojcze! zawołał nareszcie Skiba, prawie chcąc paść na kolana, tak się ku niemu pochylił.
Nic nie mówiąc żebrak głową potrząsał — jakby nierad i gniewny.
Pułkownik odstąpił smutny. —
— Zkądże to Pan Bóg prowadzi? zapytał.
— Mnie? odrzekł przybysz — mnie zdaleka! zdaleka! całe życie wędrówką.
— To jego głos! to on! zawołał Skiba.
Żebrak ruszał ramionami i trząsł głową.
— Człowiecze, rzekł, jeżeliś mnie poznał, po co pytasz a kusisz?.. jéśli mnie nie znasz na co ci imie moje? A może ja idę z ordynansem Bożym nie za sprawą własną?. ze słowem z nieba i niewolno mi co innego rzec tylko to z czém mnie posłano? ani znać innego człowieka prócz tego do którego idę?
Wszak widzisz łachmany żebraka.. znać jestem dziś nędzarzem i wędrowcem.. nic więcéj.. A czém byłem to Bóg wie, który czyni małemi narzędziami sprawy wielkie i kruszy ludzkie potęgi w proch, a bohaterów w kał przemienia.. ze świętych czyni zgorszenie a z najpodlejszych zbudowanie. Dla czego porzuciłeś modlitwę i wstałeś i przyszedłeś kusić i badać człowieka.. jakbyś był tym co go ma wydać wrogom??
— O! gorzkież słowa wasze! zawołał korząc się pułkownik — ale od was przyjmę w pokorze. Winienem. Przecież grzech mój zrodziła miłość i cześć a przebaczony mi być może.
Żebrak popatrzył ku słońcu zachodzącemu.
— Idźcie, rzekł, a gotujcie się w drogę, albowiem godzina uderzy wkrótce. A któż wie czy nie w jedną idziemy wszyscy??
— Więc i wy.. do Częstochowy? szepnął pułkownik. —
— Co to.. wy? odparł surowo żebrak.. co, wy? Azali wie kto com ja jest? żebrak i sługa Boży.. Kto widzi miejsce święte i nie dąży do niego, jakby minął źródło czyste w upał i nie zaczerpnął. —
Pułkownik stał jeszcze.. wzruszony.. wreszcie gdy ten odwróciwszy się zamilkł; poszedł do chaty i nakazał sposobić się do drogi.
Przystęp do twierdzy, mimo że moskiewskie siły opodal nieco jéj były odsunęły się — w kilku szturmach odparte; nie zawsze był łatwym. Nieprzyjaciel bacznie śledził okolicę i wpaść było można w ręce Moskwy, a kogokolwiek posądzono o szpiegostwo lub poselstwo od kraju do konfederatów, nielitościwie karany był śmiercią na szubienicy bez sądu. —
Musiała więc garść owa niedobitków o mroku szarym do twierdzy się podkradać, z któréj właśnie Pułaski wysunął się z oddziałem, zostawując na swém miejscu Radzimińskiego.
Leśniczy, który znał dobrze okolicę i wszystkie wnijścia twierdzy i drożyny bezpieczne, miał poprowadzić konfederatów. Już się był wybrał, wdziawszy torbę borsuczą i kij ująwszy, gdy na progu ukazał się Skiba, a żebrak który siedział posępny, rzekł mu. —
— Nie bierzcie żadnych przewodników, wola nas Boża sama wieść będzie.. Ja pójdę i zajdę, bo tam dziś jeszcze muszę być, wy za mną..
Po niebie się rozglądnąwszy rzekł. — Azatém w drogę w imie Ojca i Syna....
Skiba ze wszystkiemi swemi co było w chacie, wyszli smutni i milczący, dosiedli koni.. Żebrak już przodem szedł drogą, popatrzał, a gdy wszystko zobaczył gotowém, przeżegnał i ująwszy kij w milczeniu ale raźno iść zaczął. —
Noc nadciągała szybko — drogi po pagórkach krzyżowały się gęste, przecież nie zawahał się przewodnik, szedł śmiało, krokiem pewnym jak gdyby go gwiazda wiodła.. Niosła go taka siła, iż konie wyciągnioną stępią ledwie za nim podążyć mogły.. nikt słowa rzec nie śmiał. Za żebrakiem tuż jechał sam pułkownik, obawiając się znać aby kto z ludzi nie obarczał starca pytaniami, daléj Karol, Samocha i reszta żołnierza.
Na pagórek wyszedłszy gdy już czarna noc się stała, a w przepaścistych głębiach niebios gwiazdy tylko świeciły, przodem na drodze dał się słyszeć tentent jazdy. Skiba jako żołnierz, poznał, że szedł oddział znaczny z kilkuset koni złożony, spiesznym krokiem w kierunku twierdzy. Obawiając się by to nie była nieprzyjacielska kolumna, Skiba przystanął, milczący nasłuchując..
Poczuwszy to żebrak, wstrzymał się także, sparł na kiju i twarzą ku niemu odwrócił.. Pułkownik pytać go jednak nie śmiał.
— Człowiecze stary, którego Bóg tysiąc razy od śmierci ocalił — odezwał się przewodnik — pytam cię dla czegoś małego serca i wiary? Oto czytam jak w książce w myśli twéj iż ci tam tętni nieprzyjaciel.. a szczęk i wrzawa, którą ty słyszysz i ja słyszę.. znana mi jest i wiadoma.. Ten to powraca do któregom jest posłany, wraca posłuszny rozkazom.. krok w krok za nim i my do twierdzy podążym..
Rzekł i począł iść żywo.. Skiba z głową spuszczoną jechał posłuszny.
— Kto jest ten dziwny człowiek? spytał po cichu Karol dosłyszawszy jego mowy.
— Dowiesz się późniéj — odparł cicho pułkownik — nie pora pytać i nie wolno tłumaczyć.. jedźmy, są rzeczy niezbadane.. i cudowne.. nawet tam gdzie Bóg twarz swą odwracać się zdaje.
Wciąż tedy poprzedzani tętnem koni niewidzialnego oddziału, który szedł przed niemi; zbliżali się ku Jasnéj Górze.
Wysoka wieża i mury twierdzy coraz wyraźniéj, olbrzymiejąc malowały się na niebie.. Na wieży w szczycie błyskało światełko jakby gwiazda nad koroną Matki Boskiéj.. drugie jaśniało na ścianie kaplicy.. zresztą mury były czarne i puste. U podnóża ich miasteczko opuszczone, domy porozwalane, kominy stérczące na pogorzeliskach, ziemia poryta kulami, poprzerywane rowami.. wygasłe ogniska, stosy gruzów i popiołów.. pokryte nocą stanowiły obraz straszliwego smutku i majestatu zarazem. — Czuć było że o tę opokę obiły się szturmy wściekłe, że ta ziemia przesiąkła była krwią ludzką i poryta grobami. —
Pomimo trudności pochodu, które z każdą chwilą się pomnażały, przewodnik szedł coraz żywiéj, coraz bardziéj zdając się rozgorączkowany i gnany pospiechem niewysłowionym.. Ten szał z jakim pędził, dawał mu jasno widzenie dziwne drogi, którą w pośród gruzów i zawad wynajdywał instynktowo.. na chwilę się nie wstrzymując w biegu. —
Tylko co za ostatnim jeźdźcem orszaku, który ich poprzedzał, miały się zamykać wrota twierdzy, gdy u nich stanął żebrak i wychyliwszy się w podwórzec, na którym właśnie oddział konnicy z siodła się zbierał, otoczony ciekawą załogą, — zawołał głosem wielkim, który echem rozległ się wśród pustych murów i ciszy:
— Kazimierzu, w imię Boga wszechmogącego staw się do mnie!
Po tym głosie milczenie było grobowe.. wszystkich dreszcz jakiś przeszedł usłyszawszy te słowa; aż z głębi podwórca wybiegł mężczyzna średniego wzrostu, w sile wieku, zbudowany krzepko, w ubiorze wojskowéj starszyzny, z huzarska oblamowanym suto srebrnemi galonami.
Poznać było wodza po rozkazującém obliczu..
Latarnia w bramie stojąca rzucała nań pas światła.. Twarz była nacechowana wyrazem energii, surowa, ale pociągająca urokiem natchnienia i zapału.. Rysy jéj na pierwszy rzut oka zdawały się pospolitemi — ale tyle życia tryskało z oczów ruchomych, z warg koralowych nieco dumnie oddętych, z fałdów czoła — iż każdy w nim czuł człowieka wybranego do stérowania i przykładu..
Jak obłąkany biegł dowódzca wołając:
— Czyj to głos? kto mnie woła?
A postrzegłszy żebraka stojącego w bramie — na pierwszy rzut oka jakby oczom nie wierząc się cofnął: potém podniósł ręce i chciał poklęknąć, ale groźny ruch starca wzbronił mu tego. Oniemiały stał..
— Jestem żebrak.. ubogi.. ale ubogiego Bóg śle.. Oto zemną żołnierzy garść, niedobitków, szukających przytułku.. rozkażcie ich przyjąć..
Pułaski, gdyż on to był tylko co z konia zsiadł — stał jeszcze zdumiały; a starzec już szedł, modląc się głośno z głową odkrytą.
— Do matki Boskiéj.. królowéj nieba i ziemi.. do kaplicy! do stóp jéj.. prowadź żebraka..
Kilku słowami szybko rzuconemi rozporządziwszy, aby przybyłych przyjęto i pomieszczono, Pułaski rzucił wszystko i widocznie wzruszony głęboko prowadził starca, który odmawiał:
Sub tuum praesidium...
Tak weszli z modlitwą w krużganki, a choć pułkownik był tu w znajomém sobie dobrze miejscu, jego zdawał się wieść żebrak.. natchniony...
Na drodze spotkali dwóch księży Paulinów, którym słowo tylko szepnął Pułaski.. Znalazł się kapłan zaraz i dwóch braciszków, niosących świece.. z któremi razem żebrak z widoczną niecierpliwością wzrastającą biegł niemal ku kościołowi.
A gdy weszli naprzód do pustéj szerokiéj Świątyni.. przykląkł tylko przed jéj ołtarzem.. i wyciągnąwszy ręce szedł do kaplicy Matki Boskiéj. —
Cicho tu było i pusto.. ale lampy gorzały wśród hebanowych cieniów tego przybytku.... Z mroków nocy w połysku bladym gdzieniegdzie widniały vota srébrne, zbladłe lica starych wizerunków i kosztowne na ścianach ofiary. Obraz był zasłoniony, jak zwykle, nikt jeszcze nie zdążył go odkryć, a z podziwieniem księży, gdy żebrak wszedłszy, rzucił się przed nim na kolana, a potém krzyżem na ziemię.. podniósłszy oczy ujrzeli oblicze cudotworne odsłonięte.. korony obrazu i szaty złociste świeciły tysiącem iskier, jakby godowo.. przybrane.
Za żebrakiem padł na kolana Pułaski, i przybyli w ich ślady pędzeni pobożnością i jakimś uczuciem niepokoju Skiba i Karol.
Ta garść pobożnych wśród nocy modląca się ze łkaniem prawie i jęk dobywający się z piersi żebraka, który bił się oburącz a płakał i wołał miłosierdzia.. do łez pobudziły nawet dwóch zdumionych zrazu tylko braciszków..
Przybyły to rzucał się krzyżem i płakał, to podnosił ręce wyciągając do obrazu, a znać było, że litości nie dla siebie błagał.
Długa chwila minęła na modlitwie.. pełnéj skarg i błagań.. Wszyscy czekali, ażeby starzec powstał, on jeszcze modlił się, ale jakby promieniem z nieba uspokojony nieco.. Nareszcie podniósł blade lice, zlane łzami, drgające bólem przecierpianym — uderzył czołem o posadzkę, ręką w piersi, która jęknęła i powstał. W milczeniu ujął rękę Pułaskiego, szli razem.
Gdy w korytarzu stanęli, skinął tylko.
— Do waszéj celi.. rzekł.. a nie będzie świadkiem między nami, tylko ten Bóg, który mnie do ciebie posłał..
Jakkolwiek nadzwyczajną starzec obudzał we wszystkich ciekawość, znać rozkaz jego był dla Kazimierza świętym, gdyż odprawiwszy gości i poleciwszy ich księżom, sam poprowadził go do jeneralskiéj celi, którą zajmował.
Obszerniejsza od innych, z dwóch złożona izb sklepionych, była wszakże prostą i prawie ubogą.. Trocha wytworniejszéj broni i książek na stole, chorągwie, bębny i rycerskie sprzęty część jéj zajmowały. Łóżko zakonne, skórą okryte stało pod krucyfiksem, od dawna nietykane.
Gdy drzwi się za niemi zamknęły, Pułaski dłużéj wytrwać nie mogąc, jak stał tak pokląkł przed starcem i ręce wyciągnął ku niemu.
— Ojcze mój, zawołał — co mi przynosisz?? pozwól niech ucałuję dłonie twoje...
— Ani klękać przed człowiekiem, ani się czcić godzi grzeszną istotę... surowo odparł starzec. Człowiek to kielich gliniany, w który Bóg czasem naléwa napój żywota... ale gdy się wypróżni, jest kawałkiem gliny... I jam taki... Posyła mnie Bóg, mówi do ducha mego, sługą jestem Pańskim.
Teraz — dodał — przybyłem do ciebie Kazimierzu, boś ty jeden pozostał czysty z tego ufca pobłogosławionych, którzy krzyż Pański na krzyże bałwochwalcze zamienili i w błocie się potarzali. Przybyłem nie ze słowem pociechy — nie z posłannictwem cudu, ale z gromem Bożym, który w pokorze przyjąć trzeba.
— Ale jakżeś się wybawił z rąk nieprzyjaciela? jak tu się dostałeś? spytał Pułaski... Wiedzieliśmy że was osadzono na pokucie w Horodyszczach, pod czujną strażą...
— Nie pytaj — sam nie wiem jakem wyszedł, ani jakem się tu dostał. Wiodła mnie tu siła, co może wszystko, dla któréj trudném nic nie jest.
A nie jestem już czém byłem... ani prorokiem, ani błogosławionym od Pana, w którego on ręce dawał cuda na chwałę swoją. Wziąłem grzechy wasze na barki moje i zgniotły mnie...i w proch obróciły...
Dni przebyłem straszne... noce przebolałem w mękach niewysłowionych, bo dał mi Pan widzieć przyszłość a nie dozwolił dla niéj wybłagać litości.
To rzekł i głowę spuścił na piersi a płakał.. Pułaski zakrył oczy, bo i z nich dobywały się łzy.
— Jednéj nocy — mówił starzec natchniony podnosząc czoło — porwany byłem od ducha abym tu szedł z rozkazem do was.. Nie wiem już sam jak szedłem i czy ciało moje jest ze mną lub w niewoli pozostało.. Ale oto mnie widzisz przed sobą posłańca tych wyroków co się nie zmienią.
Nie wolno nam płakać i narzekać nie wolno, i burzyć się nie wolno, a cierpieć tylko wolno i nakazano..
Cierpienie to przechodzić będzie wszystko, czegokolwiek kiedy doznał naród nieszczęśliwy i upadły, co oczy ludzkie widziały a język wypowiedział, tak że ulitują się nas ci, co jako żydowie w rozproszeniu byli, w niewoli, zabijani jako psi, i pohańbieni jak najostatniejsi zbrodniarze.
Niewychodzi się i niewymodli żaden stan od pokuty Bożéj, ani żaden wiek, ani żadne kapłaństwo, ani świętość żadna; będą tryumfować najbezecniejsi, znęcać się nad nami najpodlejsi, deptać bydlęta, wyśmiewać narody — a nie znajdziemy litości nigdzie — u ojców własnych, u braci, u matek, u ziemi.. u Boga.
— Ojcze, zakrzyknął Pułaski łamiąc ręce.. dla czegóż naród nasz ma być rozpięty na krzyżu tym.. czyż tak wielkie są grzechy jego?
— Nie pytaj Boga dla czego czyni, bo bluźnić będziesz, zuchwały człowiecze, odparł starzec — któż kiedy zbadał drogi Boże? Wieszże ty na co krew i łzy są potrzebne? i co z nich uczyni ten co cuda czyni?
Przyszedłem z tém do ciebie abym ci zwiastował męczeństwo, wygnanie, tułactwo i boleści i śmierć...
A nietylko tobie, ale najwybrańszym z narodu.. a kto ocalony będzie, zwalany zostanie i pohańbiony szczęściem, bo będzie pił z czaszki zabitej matki, jadł wnętrzności ojca.. i przyszłość dzieci swych strawi i zmarnuje.. i obluzgan będzie plwocinami wrogów, co mu uścisk na szyję z pętlicą założą..
Słuchaj, człowiecze — a nie buntuj się duchem.. Rozkazano ci przezemnie złożyć oręż i iść na wygnanie, niegodzi się aby gdy wyrok padł Boży, człek przeciw niemu walczył, święte miejsce oddając na zniszczenie.
Na Jasnéj Górze długie jeszcze pokolenia włosiennicą i żałobą i popiołem okryte modlić się będą i darmo — błagać litości..
Na Jasnéj Górze przyjdzie zwycięzki poganin odzierać szaty z obrazu i ważyć je i spisywać...
Na Jasnéj Górze.. uklękną wnuki prawnuków waszych dopiero.. wyzwolonemi i gdy proch z naszych kości wiatry rozwieją..
Przystało aby to miejsce nie tkniętém zostało dla przyszłości. —
A więc weźmiesz w pokorze brzemię twe i pójdziesz z niém w świat... Bóg ci da życie czyste, i niepokalane i zgon — męczennika...
To mówiąc, porwał go starzec za głowę schyloną i całując płakał rzewnie nad nim, a Pułaski ściskał mu kolana. —
— Przeszły, przeszły dni nadziei i miłosierdzia, mówił starzec, próbował Bóg narodu, pozwolił mu krzyż swój wdziać na pierś i iść walczyć za sprawę dobrą.. ale krzyż nawet piersi w których szatani mieszkali nie poświęcił i z tłumu krzyżowców zrodziła się zgraja rozbójników, szajki intrygantów.. wyrośli przedajne Judasze i zdrajcy.. Poszło w rozsypkę na pośmiewisko wojsko Boże i Maryi.
Ojca twojego skazali na śmierć więzienną u niewiernych a było to szczęściem dlań, bo oczy jego nie widziały końca.. Inni poszli służyć djabłu i po kawałku sprzedawać ojczyznę.. a włożyli na się psie skóry..
Ujrzał Bóg iż nie byliśmy warci życia i odjął je nam na długo, aż się go dopracujemy nędzą potępieńców na ziemi.
Poszarpią ten kraj niedowiarki, ateusze, mędrkowie i nierządnice na kawały i rozniosą „jako psi flaki“ a syny i córki popędzą na cztéry świata strony dźwigać kamienie na gmachy ich tryumfów i służyć im u łożnic do wszeteczeństw...
Będzie upadek tak wielki, iż bydlęta panować nam będą, co oblicza ludzkiego nie mają, i rozum nasz, co nam cnoty nie dawał, będzie zmuszony służyć głupocie ich i szałom zwierzęcym tłuszczy...
Przejdzie lat sto i nie będzie dniom pokuty końca... bo nie będzie poprawy... bo buntować się będą ręce a nie poprawiać serca, bo nie będzie pokory ani upamiętania.
— O ojcze mój — przerwał znowu Pułaski — nie odsłaniaj mi téj straszliwéj przyszłości — wszakżeś nam lepszą zwiastował i obiecywał prędko...
— Prędko? a wiesz ty co u Boga prędko? zapytał starzec... a wiesz ty że grzechy wasze uczyniły mnie z proroka kłamcą... Z wami razem upokorzył mnie Bóg, ukazał mi to, co się stać mogło, aleśmy warci nie byli.
Na tronie pobożnych królów i bohaterów siedzi oto ostatni pomazaniec — na szyderstwo dany, który płakać umie i śmiać się jak mu każą... a ofiarnikiem być nie zdoła.
Straszny będzie koniec niezbożnego, co w cudzołostwie się wychował, a obrzydliwością karmił, bo mu na łbie pokruszą koronę Chrobrową i w szmacie królewskiéj poprowadzą na wygnanie...Ecce Rex! aby pod zmarzłém niebem umierał, pod którém grzeszył...
Skruszony będzie tron i ołtarz i stolica i świątynie, a poczną rzezać ręce bezbożne tych, co Bogu nie byli posłuszni... i popalą księgi wasze i przeszłość spotwarzą i odbiorą wam — nawet cnoty dziadowskie...
Pocznie się z was rozproszenie straszne i tułactwo wiekowe... Będzie brać w roku i w dniu Bóg na ofiarę co najlepszego w narodzie, pierwociny jego, a rozsypie jak proch i śmiecie po wszystkich ziemiach świata. Imie polaka stanie się nazwiskiem włóczęgi i żebraka.. a uciekać będą od was wszyscy, jak od trędowatych i zapowietrzonych..
A ile razy bohaterstwem zuchwałém porwiecie się odzyskać swobodę, tylekroć Bóg was rozmiecie, rozbije i rozproszy.. na nowe tułactwo.. z każdego plemienia weźmie tułactwo ofiary.
Starzec mówił i łzy strumieniami dwoma płynęły mu po twarzy z oczów rozognionych, a dźwięk głosu jego był przerażający i surowy.. Bolał, ale potęga wielka zmuszała go wieszczyć te przyszłości męczarnie, które on wszystkie w sercu za naród duchem przecierpiał.
Pułaski słuchał znękany..
— Słuchaj! słuchaj mnie, mówił starzec, tobie jednemu będzie odkryta przyszłość, boś ty jeden wiernym dotrwał do końca.. a nie będziesz przeto, pocieszon bo nie doczekasz i nie ujrzysz zmiłowania, ani ty ani czworo pokoleń, dzieci tych, co żyją dzisiaj.
Ale wiedz, Kazimierzu.. iż Bóg jest sprawiedliwym, a weźmie zemstę za wszystkie zbrodnie tych ludzi, co w męczeństwie naszém siepaczami zostaną. —
Zginie polska i imie jéj i królestwo i stolice i będą rzezie i kajdany i niewola, a w kraju, co wszystko święcił dla wolności, nie pozostanie jéj cienia, ani prawa, ani litości, ani uczucia ludzkiego..
Nabuchodonozora tryumfy słodyczą się wydadzą przy tych, na któreśmy skazani, za winy nasze..
Będą nas rzezać tłuszcze, wieszać Tatarowie i urągać niewiastom naszym nieczyste stworzenia w gnojowiskach wylęgłe.
Nie poszanują dzieci, kapłanów, ołtarzy, Boga..
A świat cały patrzeć będzie na to męczeństwo nasze śmiejąc się, ucztując, nierozumiejąc, niewierząc lub potakując, i nieobudzi się litość dla nas, bo powiedzą — Bóg karze. —
A gdy pokolenia wysyłać będą rozproszone dzieci w świat, pierwsze z nich przyjmą litością i miłosierdziem, drugie oklaskiem i sławą, trzecie jałmużną i hałasem, czwarte urągowiskiem, niewola, popychaniem — tak że nie będzie dlań kata na ziemi..
Narody swobodę kochające odrzucą was, i te, za które będziecie krew przelewać zaprą się was, nikt z wami chleba nie rozłamie, dadzą wam mrzéć z głodu u progów i kamieniami rzucą jak na psy wściekłe.
Nic to jeszcze! to obcy! ale gdy do ojca, co zostanie na ziemi utrapienia ozwie się z wygnania syn — to się go zaprze ojciec własny — Nie znam cię, nie, odpowie mu matka, a żona jego poślubiona będzie wrogowi, dzieci wezmą broń moskiewską, aby strzelały do ojców i będzie kraj przeklinał niedolę swą w nich.. a tułacze szaleć będą i niejeden z nich rzecze — gdzie jest Bóg?
Przyjdą chwile, gdy na grobie Polski zapomni Świat o Bogu i sprawiedliwości — i powie, pokoju potrzebuję, aby mi mój handel szedł, za nic mi cnota i prawo, bylem miał co jeść i pić i spał na złocie.
Podadzą wszyscy dłonie oprawcom waszym, zrzeką się was i powiedzą — niechaj naród ten ginie, albowiem żyć nie umiał.
A to dopiero będzie ostatnia męczeństwa godzina, nietylko naszego, ale męczeństwa sprawiedliwości Bożéj i buntu przeciwko duchowi świętemu. Gdy ludzie powiedzą, nie ma Boga, jedno siła i pieniądz naówczas...
— A! Ojcze! Ojcze! litości, przerwał Pułaski — dusza moja nie może podźwignąć tego brzemienia, umiéram na duchu.. miéj miłosierdzie niech nie cierpię za pokolenia.. zostaw mi życie.
— Nie umrzesz — przecierpisz, a proroctwo moje pójdzie po nad tobą, jako mgła i rozwieje się.. powiesz sobie, iż jako się jasne wieszczby nie sprawdziły.. bośmy ich nie byli warci, tak się czarne nie ziszczą dla miłosierdzia Bożego.. Ale potrzeba było, abyś cierpiał tę chwilę, bo wybranym jesteś, a wybranym u nas cierpieć dano. Szczęśliwi zostaną odrzuceni, bo dla tego szczęścia będą się musieli zaprzeć Boga, ojczyzny, wiary i narodu. —
Widzę ich.. widzę całe pokolenia tych ludzi spodlonych co zgiąwszy się na ramionach nosić będą złocone jarzmo, rozkryte mi są ich sumienia pełne ran i zgryzot i śmiać się będą ich usta, nasycać kadłuby, świecić piersi, a boleć i jęczeć wnętrzności serdeczne aż do zgonu. Albowiem nikt, kogo Bóg stworzył białym niemoże wdziać skóry czarnéj, a kto wdzieje ją, umrze, bo go ona spali..
Kazimierzu! dodał — tobie przeznaczone wygnanie.. i Bóg pobłogosławi ci w niém, abyś na wielkie imie zapracował, a da ci bohaterski koniec..
Dziś.. potrzeba ażebyś natychmiast zdał to miejsce święte choćby w ręce plugawe.. albowiem nie dopuści Bóg, aby mu co złego uczynili i napełni ich grozą i strachem. Godzina przyszła ofiar.
Dzisiejszéj nocy jeszcze masz wynijść ztąd i iść w świat, gdzie oczy poniosą. Nad tobą Bóg!!
Idź wybrańcze na tułactwo!
— Wybrańcze! powtórzył Pułaski z boleścią.
— Ale niech cię pycha nie podnosi choć wybranym jesteś, bo razem z niemi pójdą téż na tułactwo i najostatniejsze pomyje narodu, abyście nie mogli pochlubić się żeście synami Bożemi.. A będą was uczyć téj pokory zbytnicy, którzy wezmą tułactwo, aby je sponiewierali i zwalali u obcych..
Jakby złamany wysiłkiem, domawiając tych słów żebrak pochylił się i padł w stojące za nim krzesło.. a chwilę pozostał milczący z zamkniętemi oczyma, jakby duchem odpoczywał i otrzeźwiał się. Pułaski stał przed nim nie śmiejąc rzucić pytania.
— Duch mocen ale ciało słabe.. rzekł zmienionym głosem starzec. Oto dwa dni oprócz chleba spleśniałego niemiałem nic w ustach.. a nim powrócę do celi mojéj niewolno mi téż tknąć nic, oprócz chleba i wody.. Przynieś mi czarnego chleba, i podaj kubek wody czystéj abym się orzeźwił.
— Nic więcéj? spytał Kazimierz. —
— Nic — odpowiedział żebrak — nakarmię ciało, aby mnie odniosło tam, gdziem być powinien, a gdy rozświta odprawię ofiarę przed ołtarzem Matki Zbawiciela i pokrzepiony pójdę daléj.
— Nie spoczniecie w klasztorze?
— Ani godziny, ani chwili nad tę, która mi, jest dana. Przyszedłem ci oznajmić wolę Bożą i być świadkiem, że ją wykonasz.. a potém! pobłogosławiwszy cię synu mój, jako błogosławiłem ojcu twemu na bohaterstwo i męczeństwo — pójdę..
— Raczże mi powtórzyć co czynić mam, odezwał się Pułaski, który zarazem przyniósł dzban wody i chleb, i podał je starcowi.
Żebrak pobłogosławił je i wziął, a począł mówić spokojniéj ale stanowczo.. jakby wydawał rozkaz nieodwołalny.
— Jest do dnia dosyć czasu.. abyś się do drogi przysposobił.. o pół nocy siędziesz na koń.. sam, lub z temi których wybierzesz.. i którym Bóg myśl towarzyszenia ci natchnie.
— Jakto? przed rankiem? przed mszą twoją, mój ojcze?
— Przed północą.. powtórzył starzec, ja klęknę do modlitwy, ty wyjdziesz abyś zaraz gotował się do drogi.. Bez pożegnania z ludźmi.. jako zbieg wyjdziesz wpierwospy. Pobłogosławię cię w imieniu tego, który rozkazuje ci wynijść z miejsca świętego, bo ono nie jest ani własnością jednego pokolenia, ani jednéj garści poczciwych dzieci.. ale narodu całego i wieków..
Zatém jedna cegła z tych murów wypaść nie powinna.. przez cię.. Idź, spełnij rozkaz!.
Pułaski załamawszy ręce stał i wahał się, zdawał się chcieć prosić i modlić, aby mu wolno było dłużéj, choć kilka godzin tu pozostać. Tę myśl jego jakby odgadnąwszy żebrak, zawołał.
— Jeśli lekceważyć będziesz rozkazy, naówczas na własne barki weźmiesz winę swa i jéj skutki, opuści cię opieka tego, który czuwał nad wami.. Zważ co uczynisz, wybieraj..
Zégar klasztorny bił dziesiątą godzinę, starzec ujrzawszy na ścianie krzyż i obraz, nic już nie mówiąc kląkł na modlitwę.
Pułaski stał jeszcze, stał, w ostatku skłonił głowę przybity i po cichu wyszedł z celi. —


W korytarzu nieco opodal ode drzwi stało kilku ze starszyzny oczekujących na rozkazy dowódzcy, po chmurném czole poznali wszyscy, że przychodził z czémś ciężkiém dlań i niepomyślném..
— Mam świętego pielgrzyma w celi mojéj, rzekł, przeto drzwi jéj są dla wszystkich zamknięte. Rozkazy wydane na jutro, stoją w swéj sile, nam z panem Radzimińskim przyjdzie się pójść naradzić.. pójdziemy do Refektarza.. u drzwi moich niech kto stanie na straży, aby spokoju świętemu mężowi nie przerywano. Natychmiast Radzimiński wziął światło, a pan Kazimierz milczący skinął mu aby szedł za nim. —
Reszta oczekujących rozeszła się po swych celach.. przeczucia jakieś smutne, nikomu o śnie i pomyśleć nie dozwoliły.
Powrót nagły Pułaskiego który dniem wprzody w kilkaset koni był wyciągnął na dłuższą wyprawę i niespodzianie powrócił, dawał najobojętniejszym do myślenia. Wiele téż mówiła posępna twarz jego, która nigdy kłamać nie umiała.
Skiba znalazł tu starych towarzyszów broni, którzy się doń zbiegli słuchać opowiadań o losach Krakowa, Tyńca, Bobrka i Lanckorony. Szczególniéj wypadki w Tyńcu, potém wieści od Generalności; posłuchy o jéj losach zajmowały załogę Częstochowską, wyglądającą odsieczy, żywiącą jeszcze lepsze na przyszłość nadzieje.. gdy już niestety — nie było żadnych. —
Skiba i Karol opowiadać musieli garstce ciekawych, rozczarowujące nowiny swéj niedoli; ale samo ich wytrwanie i przybycie tych niedobitków, jakiéjś dodawało otuchy, tym co się łudzić chcieli.
W ostateczności wszystko się zmienia w nadzieję.
Pułaski wszedł z Radzimińskim zaufanym swym do pustego Refektarza.. Radzimiński, który go nieodstępował nigdy, był prawą jego ręką, on po nim brał komendę.. Pułaski mu ufał, był to żołnierz mówiący nie wiele, ale żelaznéj woli i charakteru. —
Odsunęli się od drzwi, aby ich nie podsłuchano, Kazimierz począł od serdecznego uścisku.. milczącego ale pełnego wzruszenia. —
Radzimiński zadrżał, uścisk ten nic dobrego nie wróżył.
— Słuchaj przyjacielu, rzekł głosem zmienionym — z niewymownym żalem dzielę się z tobą rozkazem z góry, któremu nawykłem być posłusznym.. przychodzi mi on przez usta człowieka, którego jak świętego czczę.. Muszę spełnić ordynans, bom żołnierz Boży. —
— Co za rozkaz? podchwycił Radzimiński — żywy i gorączka, gdy szło o konfederacyą — może Suwaronowi poddać Częstochowę — nie! to nie może być! Będziemy jéj, jak Kordecki bronić do ostatka.. wyginiemy do nogi, a gruzy jéj nas przysypią.
— Słuchaj cierpliwie — ze smutkiem odparł Pułaski. Częstochowa nie lada jest twierdzą i nie samą twierdzą tylko którą na łup ruinie dać można. Barski zameczek czém był inném. Berdyczow wszakże poszanować przyszło dla Matki Boskiéj, cóż dopiero to miejsce, które do milijonów, do całéj Polski należy...
Tak jest, przyjacielu.. Częstochowę oddać musimy.. Gdyby była iskierka nadziei, że się utrzymamy, że ocalim.. lecz napróżno się łudzić. My z tysiącem zostaliśmy jedni jedyni.. garść.. odrobina.. święte mury te obroniły nas od zagłady...
Ja.. ja muszę was porzucić! muszę odejść, dla wszystkich przebaczenie łatwe.. mnie uczynili królobójcą, aby we mnie zohydzić i pokalać konfederacyą. Za królobójcę! o Boże!
Westchnął Pułaski.
— Wiem, że załoga cała, gdy ja wyjdę, znajdzie łaskę, ucieszą się, że ostatnich Barskich żołnierzy zmienią w pospolitych ludzi...
— A coż z wami? spytał Radzimiński, cóż wy myślicie?
— Ze mną — co da Bóg! nie wiém! pójdę gdzie poniosą, oczy; abym widokiem mojéj niedoli jednał pomoc i współczucie ojczyznie. Pójdę po narodach, po dworach, po wojskach.. apostołując dla Polski...
I począł znowu ściskać starego druha, który jakkolwiek żołnierz zahartowany, człek twardy! zrazu nadąsawszy się, łzy ocierał.
— Za godzinę mnie tu nie będzie, dodał Pułaski. Muszę z ciemnéj nocy korzystać. Uchodzę.. uchodzę, jak zbrodzień od szubienicy:
— A! weźże i mnie ze sobą..
— Radzimiński nie żądaj tego, błagam cię, tobie jednemu powierzyć mogę towarzyszów broni, bolesny obowiązek poddania się tak, aby ani życia ani czci nie stracili.. Proście, starajcie się, aby przynajmniéj twierdzę wojsku królewskiemu, nie moskalom poddać dozwolono...
Bracie — dodał tęskno — Bóg wielki, życie cudów pełne.. któż wié? dożyjem może, iż szabli znowu dobędziemy w obronie ojczyzny.
— Któż pójdzie z wami? spytał niespokojny towarzysz.
— Zdaje mi się, że Rogowskiego tylko wezmę, a do usług Bohdanka.. Gdzie mnie losy zaniosą, niewiem.. ukrainiec mi może rodzinną dumkę na obczyznie zanuci i łez dobędzie, gdy pierś zduszą...
Ani słowa nikomu, dodał, idzie o głowę moją, o cześć moją!. ani słowa! Dajcie mi pióra i papieru.. napiszę do towarzyszów słowo pożegnania.. ty jutro tu je... przeczytasz... gdy mnie już tu nie będzie.
Radzimiński powlókł się spełnić rozkaz, nawykły będąc do ślepego posłuszeństwa; Pułaski został sam. Wzrok jego padł na wielki krucifix, wiszący na ścianie, kolana ugiął, złożył ręce.
— Prowadź mnie Boże, rzekł w duchu — na męki, na śmierć, na nędzę.. byleś mi dał siłę wytrwania godnym imienia dziecka twojego..
Powracający Radzimiński zastał go jeszcze na klęczkach; ale siadł zaraz pisać nie mówiąc słowa; kazawszy tylko przywołać Bohdanka, którego wierności był pewien.
Za chwilę stawił się wyrostek, dziecko stepu z tą fizyonomiją, co piękną być umie, choć nie jest, co się wdzięczy jakimś serdecznym urokiem, oczyma łzawemi, usty malinowemi, a w piersi dziecięcéj ma męztwo starca..
Bohdan był chłopakiem ledwo wyszłym z chłopięctwa, ale silnie po kozacku zbudowanym, zwinnym i zręcznym. Oczy miał niebieskie jasne, czoło wysokie, podgolone, a na twarzy ten spryt ukraińca, co się kryje pod dobrodusznością wesołą.
— Co bat’ku każecie?
— Naprzód milczeć jak ryba, a spełnić, co powiem.. pod utratą łba.. Do stajni bez latarni.. iść, konia mego, swego i Rogowskiego okulbaczyć, tak żeby nikt o tém nie wiedział.. w troki dam węzełek.. za godzinę powinno być wszystko gotowe.. ty jedziesz ze mną..
— Słucham..
— Za godzinę, gdy ludzie się pośpią — wyprowadzisz konie, słomą im obwiązawszy kopyta.
Posłuszne kozacze nie śmiało pytać o więcéj.
— Konie choć po ciemku, obmacać dobrze, podkowy, siodła, popręgi, aby nic nie brakło... Radzimiński da klucz od furtki, zwanéj wycieczką, konie tam za nią czekać mają —
— Idź i spraw się..
Kozaczek popatrzył żywemi oczyma, jakby chciał z pana piersi prawdę wyjeść, zawrócił się i poszedł na palcach..
Ale od drzwi jeszcze spytał.
— Na ile dni koszul, ojcze?
— Na całe życie! surowo odparł Pułaski... rozumiesz... koni mi nie obciążać... koszula się znajdzie na ciało, póki dusza w nim... ruszaj...
Bohdanek zatrzymał się, usta mu drgnęły ale zmilczał... pan nie był rozmowny.
Ciężkież to było pożegnanie z miejscem świętém, z świętą ziemią rodzoną, z towarzyszami doli i niedoli — a najcięższe z tą nadzieją donoszoną do dni ostatnich... Naraz wszystko trzeba było porzucić i iść... w ciemną nieznaną przyszłość.
Ale téj twarzy i duszy obcą była słabość co sił pozbawia, im boleść stała się większą, tém energia do pokonania jéj rosła.
Gdy się ten dramat serdeczny odegrywał w tajemnicy dla wszystkich, w celi dowódzcy modlił się i spoczywał pielgrzym, a u drzwi jéj poziewał chodząc, niby na straży postawiony, konfederat...
Skibie leżało na sercu aby tego starca... mógł ucałować ręce... przemówić doń serdecznie... byli dawni znajomi... Rozgadawszy się i upłakawszy ze swemi, wyszedł cichaczem w korytarz, domyślając się gdzie szukać żebraka potrzeba... Pokazano mu celę Pułaskiego, ale w progu jéj żołnierz zaparł mu drogę.
— Komenda panie pułkowniku, nie wolno nikomu...
Skiba się zafrasował, myśląc co pocznie, gdy wewnątrz głos się ozwał donośny — Puszczaj!
Korzystając z pozwolenia, wszedł co prędzéj... na środku izby stał żebrak ów z wyciągnionemi rękami i nie dając się pochylić do swéj dłoni Skibie, pochwycił go w ramiona.
— Nie korz się przed zlepkiem, korz się przed Bogiem — jam nie ten co byłem... nie natchniony duchem prorok... ale zdruzgotany obłamek człowieka... z wypłakanemi oczyma.
Fuimus! fuimus! a za pokoleń naszych już to co było nie powróci.
Cóż ty stary robaku? powiedz mi zkąd? dokąd?... Ja coś wiem i nic nie wiem... widzę jak przez mgłę i nie pomnę...
— O moich losach co tam prawić, odparł Skiba, ojczyzny losy to moje... Kaleka przyszedłem tu paść w obronie ołtarza... tubym chciał śmierć znaleść...
Starzec pokiwał głową.
— Oj duszo harda! duszo harda! jakże to was Bóg chłostać musi, aby pokory nauczył... Więc wam koniecznie zwycięztw albo bohaterskiéj śmierci potrzeba... a cierpieć, a siedzieć z głową posypaną popiołem — nie łaska?? Więcbyście dla dumki waszéj w perzynę gotowi miejsce święte obrócić?
— Mamyż broń złożyć i pojść w kajdany? Czyż taka dyspozycya Boża?
— Dyspozycya zawsze jedna — pokora i posłuszeństwo...
Zatrzymał się...
— No, to ci powiem stary a wierny żołnierzu chorągwi Matki Boskiéj... powiem ci... Tak... kazano się poddać... upokorzyć.
Poszaleliśmy swobodą, popiliśmy się swawolą — nie chciało się króla, nie szanowało prawa, nie uznawało w chamie człowieka... więc oko za oko, ząb za ząb weźmie mściwy Bóg Izraela.
„I wyciągnę rękę moją na nie, i uczynię ziemię spustoszoną i opuszczoną od puszczy Deblatha... po wszech mieszkańcach ich... a doznają żem ja Pan“... (Ezechiel 6.)
Tak synu, kara się dopiero poczyna.
Jam przyszedł z rozkazem Pańskim, abyście rozpoczynali pokutę...
Skibie wargi drżały, oczy się zaczerwieniły, bo płakać nie mógł już, a w piersi gotowało mu się i wrzało, ale nie wybuchnął.
— Cóż nam czynić? spytał po żołniersku.
— Żyć i pokutować włosiennicą okrytym... Jednego czeka wygnanie między obcemi, drugich wśród swoich sromota... u swoich jak obcy bezbożnych.
— A dla mnie ojcze, przykazanie jakie? zapytał Skiba, ja nie mam domu ani łomu, ani dzieci, bom je oddał ojczyźnie, ani majątku, bom go spalił jéj na ofiarę, nic prócz życia ciężaru...
— Ulituje się pan, odpowiedział żebrak — ulituje... on sam natchnie, ja nie wiem, ja dla was nie mam rozkazu...
Skiba ręce załamał.
— O ojcze mój święty — zawołał, niechże ja stary pień spruchniały... burza go lada dzień obali... klasztor mi da przytułek, a suknia mnisza spokój... ale ze mną jest chłopak jak róża rozkwitły, czysty, poczciwy, ochrzczony krwią przelaną w boju, który przysiągł sobie nie wracać do domu... Święte dziecko, dobre dziecko... pokochałem go jak własne... co z nim pocznę, mój ojcze? powiedz...
— Niewidzę go, rzekł powoli starzec — jak mu imie?
— Karol — Karol Pluta..
— Ten który jechał przy boku twoim.. Niech idzie z wybranymi na wygnanie.. przywiedź mi go tu.. dam i jemu szkaplerze z błogosławieństwem.. ale nie rychléj, aż tu przyjdzie Pułaski.. Pomodlę się na intencyę waszę..
— Więc żadnéj pociechy? żadnéj nadziei?
— Synu.. Bóg zawsze ma pociechy, Bóg zawsze chowa nadzieję — Ale czyśmy zasłużyli na nie? Wyście może lepsi od innych, ale dla dziesięciu sprawiedliwych Sodoma i Gomora nie będzie ocaloną.. Wierzyliśmy więcéj w Turka, więcéj w Wołoszyny zdradne, we Francuzy płoche, w Rakuszan.. niż w Boga i cnotę.. Bóg karze..
— Cóż czynić?
— Modlić się, cierpieć, pracować.
— Długo?
— Starcze! przyszłość się nie mierzy ludzkiém życiem.. Świętokradzca, kto ją chce odsłaniać gdy niema woli Bożéj..
— A! nie dla siebie.. nie, rzekł z zapałem Skiba — pytam was, ale dla ojczyzny.. Niech dziś umrę na mękach, byleby ona wstała z chorągwią zwycięzką!
— A wola Pańska? a wyroki Jego? wybyście je złamać chcieli?.. nie.. stanie się co przeznaczył — amen.
„I będzie ziemia Egipska pustynią i spustoszeniem; a poznają żem Pan, za to żeś mówił — Moja jest ręka i jam ją uczynił..
„I dam ziemię Egipską pustą w pośrodku ziem pustych, a miasta jéj w pośrodku miast zburzonych i będą puste.. czterdzieści lat, a Egipcyany rozproszę między narody i rozwieję je po ziemiach.“ (Ezechiel 29.)
Mówiąc to, gdy kończył, zapłakał, puściły się łzy Skibie i tak w milczeniu owi starce stojąc, łykali łzy, a nie mówiąc słowa poili się boleścią.


W tém zapukano do drzwi, w progu ukazał się Kazimierz Pułaski, którego na pierwszy rzut oka ciężko było poznać, bo i twarz przez tę godzinę zmieniła mu się pod naciskiem troski — i strój był przywdział niezwykły.
Ubierał się zwykle p. Pułaski po huzarsku a jak to było w obyczaju dla dowódzców nie szczędząc galonów, guzów i sznurów; teraz włożył prostą szaraczkową taratatkę, a w ręku miał granatową czapkę z siwym barankiem... Twarz była czarna i posępna. Ujrzawszy go żebrak szepnął Skibie — Idź po swego chłopca, nie trzeba czasu tracić.
— Po kogo? spytał dosłyszawszy Kazimierz.
— Daje ci Bóg poczciwego towarzysza — którego potrzeba wziąć z tąd, bo się krajowi przydać może.. niech idzie na surową szkołę wygnania. Nie znasz go ani z imienia ani nazwiska; ale oto ten zań ręczy i prosi za nim.
— Modlę się — dodał Skiba.
— Każecie, wezmę rzekł łagodnie przybyły — ale ojcze, ojcze! na tę drogę wygnania, nędzy i tęsknoty za krajem, za ojczyzną ukochaną.. a! daj mi krzyż swój i błogosławieństwo.. błogosławieństwo Abrahama i Jakuba, któreby ulżyło bolu a pomagało dźwigać ciężar... Zlituj się słabości ludzkiéj.
Właśnie gdy to mówił, starzec z pod sukni dobył kilka par szkaplerzy i żegnając je drżącą dłonią, modlił się.
— Jedne z nich są dla ciebie, te dla twych towarzyszów. Zawieś je i noś na sobie.. będą ci bronią i puklerzem.. Jeśli z piersi twych znikną.. nie lękaj się ale przygotuj umrzeć po chrześciańsku.. będzie to bowiem oznajmieniem rychłego końca. Bóg da ci to hasło, gdy powołać zechce.. A teraz.. nie marudźcie, czas wam w drogę.. w imie Ojca i Syna......
I na schylonego włożył szkaplerze.. Pułaski rozpiął suknią aby je na piersi uwiesić i pocałował w rękę starca.
Prawie w tejże chwili Skiba przyprowadził Karola, na którego ciekawie oczy się wszystkich zwróciły. — Stał blady i pomieszany przed Pułaskim... Żebrak długo długo nań patrzał, a powoli badając go, wyjaśniała mu się twarz, bo poczuł, że czystą, dziewiczą i szlachetną istotę miał przed sobą.. jeszcze w zetknięciu ze światem niepokalaną.
— Słuchaj, dziecko — odezwał się — droga wygnania cię czeka.. Bić się już dłużéj teraz wzbroniono, taki jest ordynans Boży, póki on znów nie powoła... Chcesz iść z p. Pułaskim? nie żal ci rodziny, domu.. kraju?
— A! żal mi, mój ojcze.. alem poprzysiągł poświęcić się cały ojczyźnie.. pojdę gdzie jéj użytecznym być mogę..
— Jakże w rozproszeniu, na tułactwie służyć będziesz téj ojczyźnie umiłowanéj? powiedz mi?
— Nauczcie mnie..
— Służ jéj cnotą twą — noś w sobie ojczyznę polską, a pomnij, że świat w tobie ją widzieć będzie i z ciebie sądzić o macierzy twéj. Każde słowo i czyn twój na nią spadną, każda plama twa ją zwala, każda zasługa ozdobi..
W domu, synu, myśmy między swoimi na gnieździe, drzwi zaparte.. Bóg tylko widzi i sądzi; ale jak wychodząc za wieś chłopek bierze odzież czystą, aby sądzono z niéj o zamożności chaty, tak i my musimy iść odziani poczciwością, aby z nas o Polsce wnoszono, a nie powiedziano o niéj — jest legowiskiem niepoczciwych. Dziecko moje, pomnij te słowa, bo wielu ich nie poczuje w sercu, a sromem nas okryją..
To mówiąc włożył mu na szyję poświęcone szkaplerze..
— Pójdziesz w świat, powiedzą ci niedowiarkowie, to kawałki sukna i szychu.. to stare szmaty zabobonnym ludziom, niewiastom i dzieciom tylko drogie.. ale zaprawdę, wierz mi, że duch Boży mocen jest mieszkać w szmacie i odrobince kamienia i wszędzie, gdzie chce; bo wszechmocen jest.. a kto wierzy w siłę, ten ją ma.. a komu świętość jest łachmanem, ten sam łachmana nie wart, bo w ciało wierzy, a nie w ducha, który z prochu i nicości światy — zlepił..
A teraz idźcie pielgrzymi, idźcie na świadectwo narodom, wysłańcy boleści, idźcie pokazać światu, że na tym zbawionym przez Chrystusa, a do braterstwa powołanym świecie są ludzie bez ojczyzny, bez braci, bez dachu.. którym odebrano wszystko.. a nie ulitował się.. nikt..
Idźcie! Bóg niech będzie nad wami..
Tu zamilkł nagle, oczy mu zajaśniały ogniem dziwnym, podniósł wysoko rękę po nad głowę, potem ręce obie, czoło, oczy.. milczał.. jakby z Bogiem rozmawiał. —
— Na świadectwo, że mnie posłał Pan, i że rozkaz jego pełnię, abyście uwierzyli.. w imie Trójcy przenajświętszéj.. niech piorun uderzy!!
Chwila, trwoga była i milczenie, przed oknami przeleciał blask ognisty i straszny grom rozległ się wśród murów, dalekiém echem odbijając się po otoczających wzgórzach..
Ksiądz Marek padł na kolana..


Kilku jeźdźców wyszło furtą wycieczki z klasztoru i milcząc puścili się drogą ku granicy.
A gdy przyszło rozstać się z Polską i przekroczyć ostatnia rubież jéj... dopiero wstrzymali konie wszyscy.. a odwróciwszy twarze ku wschodowi, klękli się modlić... żegnając w duszy wszystko, wszystko co rzucali za sobą. Potém wstał p. Pułaski i ujął garść ziemi polskiéj, a z poszanowaniem pocałowawszy ją, zawinął i obok świętości na piersiach zawiesił.
Jeśli umrę na obczyznie, rzekł, tą ziemi garstką zasypiecie mi oczy.. Jeśli żyć mam, nosząc ją w każdéj chwili, pamiętać będę, żem jéj winien wszystko; żem żyć nie godzien, jeżeli o niéj zapomnę, i wstyd jéj przyniosę!...
Od téj to garstki ziemi, wziętéj przez Pułaskiego, gdy rzucał Polskę, obyczaj powstał tułaczy, iż każdy z sobą nosi na piersi szczyptę ojczystéj ziemi... i że ją piérwszą rzucają na mogiłę wyznańca... Sit ei levis!


KSIĘGA IV.

Tułactwo.

Gdy się wyroki Boże spełnić mają nad narodem, a przyjdzie ona godzina ostateczna, o któréj żaden żywy człowiek nie wie; naówczas ziemia drży, w powietrzu chodzi głos Boży, szumi w falach wichrowych, w snach opowiada się śpiącym, płaczą w kolebkach niemowlęta jak gdy ma nadejść burza.. Trwożliwi sami nie wiedzą zkąd im przylatują myśli złowrogie i rozpraszają się przelękli, kędy ich czeka kara, błogosławieństwo.. przeznaczenie nieuniknione..
To przeczucie losów, przed dniem wielkim jest znamieniem palca Bożego. — Nikt jeszcze nie posłyszał gromu ani zwiastuńczego głosu, jeszcze się nie zatrzęsła ziemia pod stopami, nie rozdarła zasłona w świątyni, a już w pogodném niebie, w czystém powietrzu czuć.. nadchodzące zniszczenie — Idzie aniół niewidzialny co z mieczem ma stanąć w bramach raju, nie postrzegły go oczy, a drżą przed nim dusze.
Tak było w Polsce w przeddzień rozproszenia.
Dla czego szalały tłumy i upajali się ludzie małego serca i na stosach Sardanopola palili się Król i radni jego i ci co okropności zgonu przenieść nie mogli? — bo widzieli już przed sobą dzień sądu i kary.
Dla czego nikt nie porwał się i nie powołał ludu ku obronie? bo wszyscy niemoc nadchodzącą, ów paraliż, którym tknął Bóg, czuli na duszy.
Były to zaprawdę dnie straszne, owe dnie, zwiastujące rozproszenie narodu i uprowadzenie go w niewolą.
Jak z gniazda wyrzucone orlęta, podnosili ludzie rozbitych i nieśli, urągając się ich kalectwu. Reszta sama biegła jakby oszalała rozpaczą.
Jedni nie zmuszeni, strwożeni tylko, wylękli, opuszczali ziemię ojczystą, jakby się ona otworzyć pod ich stopami i poźréć ich miała... biegli niewiedząc dokąd, szukać na wygnaniu tęsknoty i mrzéć nie z ręki kata ale z suchot duszy i sumienia.
Drugich siła i przemoc porywały od ołtarzy, z domów spokojnych i gnały między dzicz tatarską, na lodowe krańce pustyń azyjskich..
Innym zdało się, że gdy pójdą żebrakami między narody, znajdą ludzi.. serca, litość, braci, pomoc i sprzymierzeńców.
Innym jeszcze marzyło się, że zrobią ojczyznę — jakby można stworzyć — drugą matkę!
Inni szli z zakrytemi oczyma, aby umierać niewidząc zbezczeszczonéj ojczyzny, obalonych świątyń, zbluzganych ołtarzy i chodzących w pętach ludzi wolnych.
Nakoniec byli co biegli szaléć aby zapomnieć przeszłości. — A byli i tacy którzy łatwo wdziewali nową skórę i przebierali się za generałów moskiewskich, za feldmarszałków austryackich, i za pruskich lokajów, lub szambelanów. —
Któż zliczy, ile rodzajów tułaczów i tułactw, wygnańców i wygnania zrodziła ta godzina; ilu wędrowców po niewoli lub po woli opuszczało kraj jak szczury wynoszą się z okrętu co ma spłonąć, jak ptacy z gniazda na drzewie, które ma wicher obalić. —
Była w tém jakaś mistyczna siła... niepojęta. Źli i dobrzy, często nawet najgorsi kochali przecież ten kraj; każdy prawie w sakwie podróżnéj niósł garść ziemi rodzinnéj, a w duszy tęsknotę po niéj — przecież każdy tchórzliwie siebie ocalał tylko, bo siebie kochał najwięcéj. —
Począwszy od króla, który śnił o abdykacyi i chciał jako dyletant umierać pod włoskiém niebem, spokojnie — sprzedawszy kraj za cukierek — począwszy od tego nieszczęśliwego króla, marzącego o Włoszech, a mającego skończyć życie nad Newą, włóczony za tryumfalnym wozem zwyciężcy, uciekali lub pragnęli uciec wszyscy od grożącego kataklyzmu.
Stary życia porządek runął, zwichnęły się osie jego, nowego stworzyć nikt nie miał mocy, na to się składają wieki.
Ostatnie dnie dogorywającéj konfederacyi były także włóczęgą: z Turcyi na Waradyn, szedł Krasiński do Węgier, gonił go zwaśniony z nim Potocki, kłócono się w Preszowie za radziwiłłowskim stołem, pijąc Tokay i przeklinając zdrajców; potém wygnana jeneralność biegła do Cieszyna i Białéj, potem jękami tylko znaczyła drogę wygnania z Braunau, Augsburga, Lindawy.
Na wszystkich gościncach, po wszech dworach Europy tułało się polskie sieroctwo, wycierając przedpokoje tych, którzy je zbywali — westchnieniami.
W Wiedniu Pac i Jabłonowski napróżno modlili się do Kaunitza, próżno inni biegli do Drezna szukać nadziei u królewicza, który poślubiwszy Polkę, już miał czas dla niéj zobojętnieć i o jéj ojczyźnie zapomnieć. Garnęli się tu ci, co w słabéj Saksonii dla słabszéj jeszcze Polski wyglądali posiłku.
Pełno było tych dyplomatów improwizowanych na dworze Ludwika, u wrót Porty, ba nawet w pokojach Fryderyka, choć ten przynajmniéj nie obiecywał nic, a co mógł, zagarniał pod siebie. — Było to królestwo w dorobku...
Zawczasu poczęły się te bieganiny po świecie, gnała losu ręka niewidzialna po rozdrożach, za morza, gdzie wprzódy imie i stopa Polaka nie postała.
Kościuszko sposobił się do wielkich przeznaczeń pod bokiem Washingtona, marząc w ogródku w West-Point o Polsce wśród krzaków bzu, przypominających wiosnę naszą.
Beniowski konfederat dla miłości swobody zabiegł pod biegun północny, o nieznanych marząc światach, o wyrąbanych królestwach i podbojach, które mu może powieści Dzierżanowskiego w bujnéj wyobraźni zasadziły.
Tam pod śniegami Sybiru rozpoczynała już Moskwa kolonizacyą niewoli, głodu i nędzy, ów nieludzki rozsadnik nieszczęścia, któremu każdy stan, wiek i niedola, każdy rok przez secinę lat miał dostarczać nowych ofiar. Senatorów, kapłanów, niewiasty, dzieci, najwyższą cnotę skuwano ze zbrodnią śląc na śmierć, aby ją zohydzić i utopić w bezcześci.
Kto raz dostał się w ten kraj nocy i śniegu, cudem chyba wyrwał się z niego na światło Boże; jak Beniowski jak Kopeć, jak ów Thesby de Bellecourt, jak Bazylian Ochocki... Upior co powracał z tego świata umarłych, niósł powieść o nim jak bajka straszną i cudowną...
Sypały się groby w nierozmarzającéj ziemi wykute, przechowującéj zarówno mammuty dla naturalistów i ofiary katów na sąd Boży.
Bez wojny, bez sądu, w ciche wieczory zimowe zajeżdżały kibitki pod spokojne dwory i przez tę niby wolną jeszcze ziemię rzeczypospolitéj — całą, niepodległą!! wieźli siepacze Carycy tych, co śmieli być ludźmi nie niewolnikami.
W tém wszystkiém któż nie dojrzy palca Bożego? mówiło z tych wypadków przeznaczenie narodu, tułacze a męczeńskie.
Ale strasznym wyrokom serca uwierzyć nie chciały.
Ileż to stworzono bańkowych nadziei, aby nie umrzeć z rozpaczy? ile wymyślono poematów politycznych, ile stworzono przyjaciół i sprzymierzeńców, ilu Wernyhorów obiecywało dzień zbawienia, konie tureckie pławiące się w Wiśle i senne bitwy na Hończarysie?
Ileż to zwycięztw przespaliśmy wśród męczeństwa — wygranych w marzeniu — ile proroctw nieziszczonych a tak jasnych, jakby były dziejami przyszłości, nie chorobliwą zmorą ginących z tęsknoty...?
Niezbłagane dzieje niedoli pisał wciąż palec Boży na coraz czarniejszych kartach..
A matki u kolebek stojąc mówiły dzieciom. Wy dożyjecie Polski! A starce czekając na nią konać nie chcieli.. aby umierając choć na chwilę białego orła lecącego w tryumfie zobaczyć..


W chwili gdy Europa, gdy świat roznamiętniał się dla dobijającéj o swobodę Ameryki, gdy Franklin szarą swą opończą obudzał entuzyazmy Francyi, gdy dwudziestoletni Lafayette płynął, życie niosąc dla ludu bohaterów na drugą półkulę; gdy Rousseau głosił przyszłą utopiją wolności, jutrzenkę jéj widząc w antypodach; gdy Burus śpiewał chwałę wybijającego się narodu, a Anglia nawet okrzykiwała bohatera Fabijusa — Washingtona; — dla biednéj Polski co ginęła przez wolność i dla wolności, nikt nie miał nic prócz chłodnego politowania. Sprawa święta za morzami niemal potępioną była w Europie: spadkobiercy wolnéj niegdyś Polski szli w kajdanach na Sybir, lub w łachmanach na tułactwo, a Voltaire król wielbił posłannictwo cywilizacyjne Katarzyny.
Posyłała mu wprawdzie tak piękne futra i kupowała w jego fabryce tyle zégarków!


Nie wszystkim wszakże z tych rycerzy ostatnich staréj Polski, co za nią walczyli i cierpieli, daném było dla niéj umierać i świadectwo dać na wygnaniu. Radziwiłł przejednał się i powrócił nawałęsawszy się po świecie, po drogach które wysypywał złotem, zdumiewając tą milionową nędzą; wrócił Ogiński, przebolawszy w Królewcu i Dreznie i Włoszech przegraną Stołowicką i utracone toaletowe przybory. Wrócili inni, cichaczem jednając się z królem, który tak był grzeczny dla wszystkich i tak wymowny, że na podłość nawracać umiał nawet najupartszych.
Wracali możni, tułali się ubodzy, i ci co wierzyli, że kiedyś z zastępem Bożych mścicieli powrócą na oswobodzoną ziemię. —
Słodził się on gorzki chleb wygnania temi nadziejami z obłoków, którym każdy dzień kłam zachował, a każde je odradzało jutro.
Polska rozprezentowaną była w Europie przez bohaterów i samozwańców, przez najwybrańszych i najostateczniejszych, przez marzycieli i świętych. Nie brak jéj było nawet istot zagadkowych i tajemniczych, którzy w epoce niewiary szli w imie mętnych religijnych idei..
Razem prawie z Pułaskim wyszedł z Częstochowy ów Frank, co Mojżesza miał przejednać z Chrystusem.. kupił do siebie tłumy, sypał złotem.. siał przed adeptami nie zrozumiałą naukę, roznosząc ją po świecie z piętnem tajemnicy, pod godłem Polski.
Któż zliczy!
To pierwsze tułactwo polskie było jeszcze pełném nadziei; nikt nie rozwiązywał sakiew podróżnych i nie siadał do pracy; czekano u drzwi Polski cudownego jutra.. Tułactwo to niemiało jeszcze téj nędzy i goryczy jakie się czuć dały następnym — nigdzie nie odmawiano przytułku, wszędzie zmuszano się do współczucia, nie okazywano obawy, o gościnność była, jeśli nie serdeczną to głośną i pokaźną.
Wędrowcy na każdy powiew wiatru od ojczyzny zrywali się, sądząc że wieść swobody przyniesie i starzeli się tak po gospodach, na popasach; marli w oczekiwaniach. Ale głód przynajmniéj nie doskwiérał, a nadzieje tak jeszcze były żywemi!
Zdawało się, że ten bezprzykładny dramat rozdarcia kraju, który rozbrojono naprzód, aby mu siłę odebrać — któremu dano króla porcelanowego, aby go jedném trąceniem dłoni rozbić można — wywoła oburzenie, zawezwie świat do sądu przysięgłych na zbrodnią. W tysiącu obrazach i pamfletach rozeszła się po świecie historya rozbioru Polski, ale ten placek królów, jak go nazwali Anglicy, spożyty został bez przeszkody.
Strawić go tylko do dziś dnia nie mogą...
Rozproszone dzieci, jak po zburzeniu Jerozolimy, lud niegdyś wybrany — pociągnęły na tułactwo wiekowe...


Było to w drugiéj połowie Sierpnia 1777 roku.
Na rozkołysanych falach Oceanu Atlantyckiego, zgubiony wśród niezmiernych przestrzeni, sam jeden na całym widnokręgu — biegł ku brzegom Nowego Świata, statek francuzki, La belle Louise.
Wieczór się zbliżał, powietrze duszne było i gorące, słońce piekło jak ogniem, na umysłach i ciałach ciężąc ołowiem, chociaż chwilami zrywał się wiatr silny, lecz parny i rozpłomieniony, dodawał żaru nie chłodził.
Majtkowie ściągali żagle powoli. Mimo że niebo jasne było jeszcze i wypogodzone szeroko, ale dla doświadczonych oczów marynarzy zwiastowała się już burza nadejść mająca nocą... kilka smug ciemniejszych, kilka kłębiastych obłoków rozściełało się w dali na jaskrawém niebie zachodu.
Ptastwo morskie niespokojnie latało dokoła okrętu nizko, a dwa rekiny, oddawna płynące w ślad za piękną Ludwiką, wychylały niekiedy głowy nad zburzone fale, jakby upatrywały rychło im krucha łupina okrętowa — ofiary wyrzuci.
Z rachunku kapitana statku Leclerc, starego morskiego wilka — jak go zwali podwładni — i z licznych, niewątpliwych oznak zwiastujących dla żeglarzy zbliżanie się do lądu, wnosić już było można, iż statek wprędce swéj dwumiesięcznéj dokona podróży.
Szczęśliwie dosyć przebył on niebezpieczną żeglugę, ale tu, u kresu gromadziły się trudności i niebezpieczeństwa.
Do koła tych brzegów, poza któremi wrzała walka zajadła pomiędzy krajem, który swą niezawisłość ogłosił, u starym jego parem co mu jéj odmawiał — krążyły niepoliczone statki Anglii dumnéj ze swéj niezachwianéj dotąd przewagi na morzu, broniące przystępu, szczególniéj okrętom płynącym z Francyi, wiozącym pomoc, otuchę, nadzieję...
Wszystko co tu zmierzało, podejrzewano o współczucie dla buntu, a posiłkowanie niepodległych kolonistów.
Łatwiéj było przepłynąć ocean, niż uniknąć na wodach Ameryki spotkania z korsarskiemi statkami i flotą Wielkiéj Brytanii, która niosła na flagach swych sławę niezwyciężonéj.
Burza widocznie nadciągająca i owo przeczucie statków krążących u wybrzeżów — chmurą powlokały czoło kapitana pięknéj Ludwiki, który z ogorzałą twarzą swą, posępną, milczącą, pokazywał się z kolei wszędzie, gdzie coś wykonać było potrzeba. To się przyglądał mglistéj dali w stronie, od któréj ziemię się ujrzeć spodziewał; to patrzał po wodach oceanu rozkołysanych już i wzdętych. Dano rozkaz zwijania żagli, gdyż nocą niepodobna było zbliżać się do lądu.
Noc tę burzę kazała przebyć jeszcze na rozkołysanych falach, walcząc ze zburzoną głębią... a potém pozostawało jeszcze potłuczonym może szczątkom zdążyć do przystani ściganym przez angielskie kule.
Nie dziw, że w obec takiéj przyszłości groźnéj kapitan był ponury i zadumany.
Na pokładzie statku siedziało w milczeniu posępném kilku ludzi. — Byli to podróżni już znużeni długiém morza kołysaniem, oczy ich pożądliwie wyglądały ziemi, ziemi nieznanéj, ziemi swobody — dla wielu z nich tylko ojczyzny złota, gdzie człowiek mógł się sprzedać korzystnie.
I tu, jak wszędzie, sprawa wielka wolności ciągnęła ku sobie najczystszych bohaterów i tych, co na świecie nawet honoru już do stracenia nie mieli.
Wypowiedział wielki wieszcz wieków (Dante) tę jedną z najsroższych boleści tułactwa, iż szlachetne serca brzemię jego na współ nosić muszą obok spółeczeństwa wyrzutków. Iść potrzeba z pokorą tą drogą skutym ze zbrodnią i podłością często dla większéj jeszcze ofiary —
Na jednego młodzieńczym zapałem popchniętego Lafayetta, iluż tam było startych na miazgę, życiem obrukanych niedobitków swawoli, szumowin i śmiecia.
I ten okręt płynący ku Ameryce wiózł jéj w swém łonie zwykły kontyngens bohaterstwa i nikczemności. Na pokładzie w jednym kącie siedzieli smutnie i poważnie ludzie umiejący życie dźwigać godnie, w drugim kręcili się niespokojni ci, którym pilno było tylko wyjść cało, a przehandlować się drogo.
Statek prawdopodobnie miał doścignąć lądu pomiędzy Karoliną północną, a nowym Jersey, a tu właśnie około ujścia Delawary kręciły się obficie angielskie rozbójniki.


Ściśnięci w gromadkę, pół siedząc, pół leżąc na zwojach lin okrętowych i rzuconych płaszczach, gwarzyli cicho polscy wygnańcy, to znów długiém milczeniem wypoczywali.
Byli to Kazimierz Pułaski, Karol Pluta i Maciéj Rogowski.
Pierwszy z nich, mąż jasnéj myśli, wielkiéj ducha potęgi, teraz się zdawał złamanym i przybitym więcéj, niż w ciągu całéj podróży, w któréj sam drugich znużenie krzepił, zniechęcenie rozpraszał, nadzieje podtrzymywał.
Nie patrzał on w tę stronę, od któréj ląd nowego świata miał się im wkrótce pokazać, ale w przeciwną, jakby po za przebytym oceanem szukał snu, choćby straconéj ojczyzny.
Na tym statku, co ich niósł od niéj, czuł się jeszcze prawie w Europie, jakby w jakimś domu szczątku; za dzień, za dwa miał już stopą dotknąć nieznanego świata, ziemi wolności, ale zarazem wygnania.
Wszystkie odpędzane tęsknice po kraju rodzonym, po przeszłości ze świateł i cieni utkanéj, cisnęły się ku niemu, obsiadały piersi, zawisły na czole, przygniatały myśl znękaną.
Niekiedy rzadki gość na męzkiéj powiece, łza się zakręciła w oku i nikła spalona. Usta czasem nieprzytomne, machinalnie poczęły jakby modlitwę, a myśl nadbiegła i ołtarz ów obaliła. Uśmiechało się lice i oblekało żałobą, krew napływała i uciekała od serca; jakby zapowiadająca się burza już i niém miotała.
Co téż przeżył ów złomek człowieka od téj godziny, gdy z krzyżem na piersi, wyszedł z ojcem i braćmi do Baru?? Upokorzenie, zwycięztwo nieprzyjaciół, niechęci i waśnie od swoich, zdrady, potwarze i ohydę. Ojciec zmarł, dobity niemi, bracia życie oddali w sprawie świętéj, on jeden, gdy miał się pogrzebać żywcem w gruzach twierdzy... rozkaz z góry wytrącił mu miecz i wskazał tułactwo, aby wypił czarę do dna.
I pociągnął skazany pod te pręgierze, na ten plac sławy i kary z pokorą posłuszną.. opatrzność rzucała nim, jak trupem na zburzonéj fali..
W stolicy Saskiéj zobaczył znowu, powitał i pożegnał, niegdyś ukochaną Franusię Krasińską, tylu nadziejami szczęśliwą, a teraz tak biedną..
Potém wałęsał się bez celu, do Turcyi, aby walczyć ze wspólnym nieprzyjacielem.. i być świadkiem i uczestnikiem klęski; aby uciekać z hańbą i gniewem od murów Sylistryi, przeżyć kilka dni jaśniejszych w Adryanopolu i Rodosto, przedrzymać miesięce w Stambule. — To był tylko nocleg w gospodzie.
Walczą gdzieś za wolność, więc iść gdzie się za nią biją.. wszakci to sprawa całéj ludzkości jest wspólna.. Wspomnienia tego kilkoletniego, a kilkowiekowém zdającego się tułactwa — oblegały biednego żołnierza. A nad nie wszystkie żywiéj przypominała się Ukraina i Podole, lata młode, matka, co go w progu nowego życia błogosławiła, ojciec, bohater oplwany i wieczory pod lipami, na których klekotały bociany przyjaciele, i to szare niebo północy ze zgrzebnych domowych płócien utkane, w którego obsłonach zwierciedli się nasza tęsknica.
Przychodziły łzy po jednéj na każdy ból, a odprawiał je nazad do serca, aby z niego nie wychodziły.
Obok niego siedzieli towarzysze przybici, wymęczeni swym smutkiem, podróżą i tęsknotą długą.
Karol usiłował utaić w sobie uczucia, które nim miotały, choć z duszy odzywała mu się ta pieśń nie pozbyta wspomnień, do szału i rozpaczy rozgorączkowująca człowieka.
Rogowski nie wiele tam zostawił prócz grobów, a i jemu po wąsach płynęły łzy, które przeklinając odpędzał.
Karol poświęcił obowiązkowi przysięgłego ojczyźnie żołnierza wszystko, co w ofierze przekonaniom złożyć można, niżeli odda się życie.
Gdy odpoczywali w stolicy saskiéj, ojciec dowiedziawszy się z listu o jego pobycie, przybiegł sam, chcąc go z sobą zabrać do Skały; ale próżne były pokusy i namowy. Karol pod urokiem bohaterstwa i poświęcenia Pułaskiego, pod wrażeniem słów natchnionych starego Skiby, powiedział sobie, że przysiągł walczyć lub tułając się czekać walki i z młodzieńczą fantazyą od postanowienia swojego odstąpić nie chciał.
Ojciec prosił, przekonywał, na końcu uległ. Prosił drugich aby za niego mówili do upartego dziecka; Pułaski sam skłaniał go do powrotu i oczekiwania lepszych czasów w domu, ale milczący Karol stał przy swojém, że mu towarzyszyć będzie.
Tęsknił po dziadzie, po matce, ojcu i po Ewusi, o któréj nie śmiał wspominać, ale tęsknota potęgowała w nim żądzę ofiary. Chciał cierpieć.
Cierpieć za ojczyznę, iść na wygnanie dobrowolne zdawało mu się z razu tak piękném jak Radziwiłłom, Ogińskim, Pacom, Potockim; którzy wszakże jeszcze piękniejszém wkrótce uznali powrócić do łask królewskich i do domu.
Dalecy krewni Plutów, Mniewscy, bawiący naówczas w Dreznie, bo Drezno od czasów Saskich było dla wielu pierwszym popasem wygnania, dla innych pierwszym i ostatnim; zacna pani Moszyńska, inni ziomkowie używali wszelkich możliwych perswazyi, aby go skłonić do powrotu, ale wybłagał u ojca, że mu pozwolił dzielić Pułaskiego losy.
Nad brzegami téj Elby, która tyle naszych pożegnań na wieki widziała — rozstali się z ojcem, który powrócił do Skały, a syn poszedł bić się pod Sylistryą, patrzeć na morze w Rodosto, tęsknić, błąkając się nad najpiękniejszemi w świecie wybrzeżami Carogrodu, aż dopóki rozbudzony nagle Pułaski nie zawołał: — Jedźmy do Ameryki!
— Do Ameryki! myśl tę z zapałem młodości pochwycił Karol.
Teraz siedział i on z ciężarem na duszy, ale dumą zarazem, że dotrwał na stanowisku, i jedném westchnieniem żegnał ojczyznę, drugiém witał ziemię boju i trudu.
Promienisto wydawał mu się ten kraj tytanicznych zapasów, homerowych bojów i spartańską cnotą odzianych jak zbroją bohaterów.


Wśród tego milczenia i smutnych myśli wieczora niekiedy słówkiem odezwał się który z nich o Polsce, tylko o niéj, o niéj zawsze. Po licach przebiegł jakby promień światła, potém jakby chmura ciemna i znowu milczenie.
— Któżby to był mi powiedział, gdym chłopięciem biegał po polach w Raduczu, że mnie wiatry i miłość ku wam zagnają kiedyś aż do Antypodów! Rzekło się wprawdzie w Częstochowie — mówił Rogowski — że choćby do Antypodów za wami, ale dalipan nie myślałem wówczas, ażeby się to sprawdzić miało. —
— Hej! hej! ktoby mi był śmiał przeczyć, odparł Pułaski — że na murach jasnogórskich życia nie położę — miałbym go za oszczercę.. ale losy człowieka to wiekuista zagadka. Bóg kazał inaczéj — nie myślmy o tém — stało się. Karol westchnął i on pomyślał.
— Gdym wyjeżdżał do Tyńca lub Częstochowy, któżby zgadł, że się na ocean atlantycki zabłąkam.
— Dziś jeśli mi kogo żal, to tego dziecka Ukrainy, Bohdanka mojego, mówił Pułaski — trzebać mu było, wyrwawszy się cało z rąk tłuszczy tureckiéj pod Sylistryą, przepłynąwszy większą część drogi, dać się poźréć rekinowi pod San Domingo.. biedne, poczciwe chłopię..
— Ale bo i sam sobie winien, do trzykroć.. przerwał Rogowski — com go naprzestrzegał żeby nie dokazywał z tém pływaniem. Dobrze to u nas gdzie największa ryba sum, ale tu.. te djabelskie monstra toby wołu zjadło na śniadanie nie tylko takie drobne stworzenie jak Bohdanek.. Ale on byle wodę zobaczył, jak ryba, jak amfibija zaraz mu się zachciewało pływać.
— Dajże mu już pokój nieborakowi, odparł smutnie Pułaski, niech mu Bóg da odpoczynek.. dziecko było i służka serdeczny. Mój Boże jak to piosnki śpiewało! Nie jestem zabobonny, dodał, ale mam to sobie za niedobra wróżbę, że swoją miłość dla mnie życiem przypłacił.
Rogowski westchnął — E! generale, rzekł po chwili, kto tam wie co lepiéj, czy ginąć od rekina, który gładko schrusta, czy od kuli angielskiéj, co gotowa, na dwa podzieliwszy dania, naprzód zrobić kaleką, a w końcu nieboszczykiem.
— Zapewne, odparł Pułaski — kiedy zginąć raz potrzeba. To téż mi to wszystko jedno co Bóg przeznaczy, ale bym już co rychléj pragnął na ląd wysiąść i bić się a coś robić. Ta długa bezczynność i kontemplencya wód morskich.. rano, w południe i na wieczór, zmordowały mnie.. Gładka powierzchnia téj szyby nudzi, nie cierpliwi.. obmierzłe morze.. Fala ruchawa niby, bałamutna, a zawsze toż samo.. i człowiek przeciw niéj nic nie może..
— Nie trzebaby jednak kłócić się z nią i mówić jéj nieprzyjemności przed burzą — odezwał się Rogowski, na noc podobno zbierze się na dobrą przeprawę. Niedarmo kapitan Leclerc chodzi nasępiony jak mruk, nawet nie poświstuje, a płótno ściągają zewsząd. Uważałem to nieraz, że gdy tylko te szmaty poczną wałkować.. już coś złego.. grozi.
— Zbiera się na burzę to pewna, dorzucił Karol — chmury pędzą choć jeszcze daleko, wiatr dmie coraz gwałtowniéj i nierówno, jakby się gniewał.. zły znak. Okręt jak łupina skacze po falach.
Zamilkli. Karol na wspomnienie Bohdanka westchnął po swoim Staszku.. Niewiedział nawet co się z nim teraz działo. Musiał go zostawić w Częstochowie, ale chłopię wierne dognało go późniéj w Dreznie, towarzyszyło wszędzie i dopiero w Paryżu, przestraszone długą morską podróżą, wahać się poczęło..
Karol widząc go smutnym, sam się postarał zostawić go we Francyi.. Staszek miał wrócić do Skały.. wahał się jednak..


Głos kapitana Leclerc komenderejącego mięszał się z szumem wichru, pluskiem fal coraz rosnących, ogromnych, spienionych; z chrzęstem masztów i drzewa w samych wnętrznościach statku. Majtkowie zwijali się żywo, mrok zapadał, burza nadciągała widocznie.. Niekiedy w dali błyskawica, jak wstęga złota przerznęła czarne obłoki i piorun przeleciał jak wąż w przepaście.. to znowu cichło, milczenie groźne dawało słyszeć nowy ryk nadchodzącéj burzy, która rosła, wzmagała się, wyła i ustawała jakby sił do nowych szałów nabrać potrzebowała..
Milczenie naówczas straszniejszém było od szumów i wycia..
Wśród nadchodzącéj wrzawy.. z pod pokładu dobył się nagle na wierzch człowiek szpakowaty, ospowaty, niemiłéj choć usiłującéj przymilić się twarzy, małych oczek krecich, rysów ruchawych pulczynella, suchy, żylasty.. Oparł się łokciami o deski, wystawił głowę zaspaną, obejrzał do koła, a obaczywszy chmury i poczuwszy wicher, który go opoliczkował, wyskoczył niespokojny na podłogę. —
Był to Gaskończyk, kapitan Girod, płynący jako towar do Ameryki, typ oryginalny człowieka na sprzedaż.. który tak wysokie miał, a przynajmniéj okazywał o sobie wyobrażenie, iż mu się zdało, że byle dotknął stopą ziemi nowego lądu, a zagadać raczył do Washingtona, Amerykanie go złotem obsypią i na rękach nosić będą.. pod Palankinem..
Giród roił o świetnéj przyszłości. Ale burza w pobliżu lądu, a jeszcze nocą, przeraziła go niepomału, począł się obawiać o drogą swą osobę, zachmurzył i pobiegł do zasępionego Leclerca.
— Kapitanie! czy jest niebezpieczeństwo? na miły Bóg? czy jest niebezpieczeństwo?
Francuz nic nie odpowiadając nawet, ręką rzucił w powietrzu zniecierpliwiony, pozbywając się natręta.
— Burza, burza nadchodzi widocznie, ja się znam na tém jak na innych sprawach.. wy to wiecie! A właśnie jesteśmy nieopodal od brzegów, nuż nas rzuci o skały, lub osadzi na mieliźnie.
O mało nie dodał: Caesarem vehis ejusque fortunam; ale Leclerc odpędził go gniewny, rozkazując mu niegrzecznie iść do stu tysięcy djabłów. Naówczas przerażony Girod, czując w niebezpieczeństwie niepohamowaną potrzebę wygadania się, obrócił się do garstki Polaków.
Można sobie wystawić jak ta samochwalcza, awanturnika postać wstrętliwą była dla Pułaskiego; rad się jéj pozbywał aby jak najmniéj o tę żywą antithezę ociérać.
Ale Girod umiał być natrętnym aż do głuchoty i ślepoty dobrowolnéj. — Dopadł do nich łamiąc ręce.
— To bałwan ten kapitan, on nas wszystkich pogubić może! Co panowie myślicie? To nie są żarty! Leclerc mruk ani się odezwie, prawdziwy rekin morski, czuję grożące niebezpieczeństwo...
Wszyscy milczeli.
— Śliczna rzecz! przepłynąć Ocean, nadławić się morską chorobą a na brzegu dać nurka! Gdybym był wiedział, co się stanie.. byłbym został w San Domingo.. poczekał na inny statek..
Z nim ani pogadać, ani mu poradzić! Żeglowałem nie po jedném morzu.. pod noc w burzę.. nad brzegami..


Gdy Gaskończyk tak narzekał maszty coraz mocniéj trzaskały gięte od wichru, burza rosła, statek obnażony z płótna, rzucany falami, kołysał się, przechylał, skakał po pełném morzu, na łaskę wiatru i wody oddany.
Miotało nim już tak, że ludzie na pokładzie choć nawykli do tych skoków, musieli się oburącz trzymać lin i drzewa, aby ich fala i wiatr nie zniosły. Bałwany coraz groźniejsze przeskakiwały statek, porywając z sobą co spotkały; Gaskończyk schronił się pod ławę klnąc i płacząc, nikt na niego nie zważał. —
Noc stawała się co chwila czarniejszą, przepaścistszą, zstąpiła z chmurami gęstemi, zdając się niebo przechylać tak iż nad masztami zawisło. Nakoniec lunął dészcz ulewny a raczéj strumienie wody rzuciły się z obłoków rozerwanych, pioruny bić zaczęły, a błyskawice nieustanne oślepiać.
Na pokładzie cisza była uroczysta, ludzie zmaleli, tulili się jak robaczki po okrętu szczelinach. Każdy z nich zajmował swe miejsce milczący, z okiem wlepioném w linę, w maszt, w pompę, gdzie stał i co mu oddano do straży. Kapitan jak wrosły do desek, niemy, obojętny, zimny, patrzał na ten szał żywiołów nie nowy dlań z zimną krwią, z chłodną powagą starego marynarza.. który nie jeden orkan przebył na Chińskich i Japońskich wodach.
Burza choć gwałtowna, nie była wszakże tą trąbą, porywającą i druzgocącą wszystko, z któréj cudem chyba statek wyjść może cało. Kładła ona okręt, rzucała go w przepaści, miotała nim w górę, ale walczyć z nią mógł rozum, męztwo i doświadczenie człowieka.
— I ta burza u brzegów to także nie najlepsza dla nas przepowiednia, rzekł Pułaski. —
— Ktoby powiedział, szepnął Rogowski, że — jak mi Bóg miły, kochany wódz wierzysz w te banialuki.. Co ma za związek burza amerykańska z losem polskich wygnańców?
Ot to bieda, dodał, że zasnąć będzie trudno, bo hałasuje diable i z łóżka wyrzucić może.. a ta noc wyda się, jak cztérysta lat długą... Czeluści czarne.. chmurzyska gdyby całuny...
Giród jęczał i klął na przemiany.. modlił się nawet po cichu, na wszelki przypadek, gdyby gdzie jaki pan Bóg się znalazł, choć w pogodę zwykł był chlubić się ateuszowstwem... Niekiedy głowę podniósł, w niebiosach szukając nadziei, to znów chował ją ze strachu..
Wściekły wicher okręt pędził, miotał nim, jak dziecinną zabawką.. Były chwile, że statek pochylony zdawał się wywracać i tonąć, to znów wzlatywał, odbity na grzbiecie fal i wyskakiwał w powietrze.. i wpadał w przepaście..
Szerokie błyskawice wszystko się zdawały zapalać do koła, ale w ich blasku nie widać było nic, oprócz piętrzących się fali i białéj piany, która je obrębiała. Niekiedy otwierała się, jakby paszcza ogromna, spieniona i zdawała chcieć poźreć statek.. oblewała pokład, przelatywała przezeń i biegła daléj..
— Zważcie, proszę, rzekł, przysuwając się Giród — co za los mój! już miałem zapewnione szczęście, bylem się tylko na ląd dostał.. a tu.. sądny dzień.. to nie obejdzie się bez katastrofy. Jeszczem takiéj burzy na morzu nie widział.
— A ta, co nas chwyciła u Antyllów, spytał Rogowski.
— Tamta! to była zabawka w porównaniu do téj piekielnéj nocy...
— Prawda, dodał Pułaski po polsku, że to noc jarząbkowa — wszakże tak, panie Macieju?. u nas się tak te błyskawiczne nocy nazywają...
— Ale wiem, jarząbkowemi lub Eliaszowemi...
— Na Rusi dodał z westchnieniem Pułaski.
Girodowi w biedzie gęba się nie zamykała, ale go nikt nie słuchał. —
— To już fatalność jakaś, wołał — służyłem Fryderykowi Wielkiemu i tam mi diabeł przeszkodził do jeneralskich szlifów, choć stary Fryc poznał się na mnie i cenił; służyłem potem w austryjackich dragonach i z tamtąd mnie intrygą wypchnięto, gdym już pewny był awansu.. Cap de diou! żałuję teraz, żem nie dostał się jak chciałem, do Petersburga.. jest to kraj dziewiczy, potrzebują ludzi, jak ja.. do wszystkiego zdolnych.. byli by mnie obsypali.. a morza nie było do przebycia.
Gaskon mówił sam dla siebie, burza głuszyła jego paplanie.
Karol nie mogąc wysiedzieć bezczynnie, poszedł się kapitanowi ofiarować do jakiéj roboty.. i otrzymał zlecenie dozorowania ludzi przy pompie na dnie..
Burza zawsze jeszcze zdawała się zwiększać i rosnąć —
Pułaski niezmrużoném okiem patrzał na migocące błyski i bijące pioruny, płonęło od nich powietrze.. oślepiały chwilami.. Uderzający grom w bliskości wyrywał źrenice, a ciemność nieprzebita, otchłanna, długo nic rozpoznać nie dawała.
Świat się palił wśród potopowéj ulewy a mimo grozy tego widoku był on wspaniałym i wielkim. Światłości i cienie składały się na obraz, jakiego wyobraźnia stworzyć nie może, coraz różny, coraz groźniejszy. Błyskawic światło odbite w falach i rozprysłych kroplach, jakby iskier tysiącem obsypywało statek. —
— Majestatyczny widok daje nam ocean na pożegnanie — odezwał się cicho Pułaski.. ale co za upokarzające położenie człowieka, który w obec śmierci nie może walczyć, z założonemi rękami czekać musi losu swojego, — bezwładny! Wolę burzę wojenną.. hufce, tłumy, kule, strzały.. sam jestem z szablą w ręku.. tu spowity, jak dziecko —
— To téż Karol, poczciwy chłopak, nie mogąc walczyć z piorunami i burzą, odezwał się p. Maciej, poszedł podobno do pomp, byle się komu sprzeciwić, a coś robić. —
— O! zacneż to młode stworzenie, dodał Pułaski.. a jak mi go żal, że dla mnie i ze mną idzie na stracone imie.. Ale na pociechę, żebyż się już dostać do konia, obozu, roboty...
— Tak, tak, przerwał Maciéj, byle nie na dno morza, do tych zębatych rekinów... ciągle za okrętem płynęły, czując co nas czeka.. podwieczorku im się chciało..
Okręt hecę wyprawia, jakiéj nie bywało.
W téj chwili trzask silniejszy się rozległ i oślepiający błysk oczy im zakrył — ogień strumieniem przeleciał po jednym z mniejszych masztów, i strzaskany słup upadł na pokład okrętu...
Szczęściem nie zapalił go, a majtkowie rzucili się natychmiast, aby szkodzie zaradzić.. W chwili trwogi Girod wyleciał z pod ławy, wołając — Giniemy! giniemy..
— Milczże Waść, ofuknał Pułaski. Gdzie siła Boża z ludzką słabością idzie w zapasy, tam i o łasce Bożéj pamiętać potrzeba...
Po chwili krótko trwałego przerażenia już resztki masztu ściągano; nikt rażonym nie został, a strata łatwo się zapaśnym masztem wynagrodzić dała.
Piorun ten zdawał się być zwiastunem końca burzy.. błyskawice stawały się rzadszemi, wicher opadał powoli, dészcz lał tylko rzęsisty.
Nad głowami ich chmury się rozbijały, dzieliły, niebo gdzieniegdzie przeglądało jaśniejsze, a choć wicher jeszcze straconą odzyskiwał siłę, koniec tych szałów jego przewidywać było można. Okręt z walki wyszedł zwycięzko... Głos kapitana znowu się dał słyszeć, majtkowie śmieléj zwijali się po pokładzie; — na horyzoncie dalekim, jakby linią czarną, odcięło się morze od niebios jaśniejszych.
Francuz obejrzawszy się, ośmielony całkiem z pod ławy się dobył, i weselszy, raźniejszy zbliżył się do Pułaskiego, z uśmiechem zwycięzkim na ustach. Statek rzucał się jeszcze, ale fale już nie były tak rozhukane, głębie nie roztwierały się głodne... kołysał się na wierzchach wzdętych bałwanów, a rzadko większy z nich zaglądał przez ściany do wnętrza...
— Mojéj to szczęśliwéj gwieździe i przestrodze, którą w porę dałem kapitanowi, przypisać potrzeba, żeśmy jako tako wyszli z tego diabelskiego tańca! rzekł Girod do Rogowskiego.
— Ale czy nie zawcześnie się cieszycie — odparł z przekorą p. Maciéj. Kapitan mi powiadał, że wybrzeża około Delawary okryte są statkami angielskiemi, tam nas może dopiero czeka ostateczna rozprawa. Jeżeli nas złapią... nie ma wątpliwości, że pójdziemy albo na dno morza, lub na pontony, na których życie gorsze podobno, niż tu na statku przy śmierdzącéj wodzie, staréj słoninie i robaczliwych sucharach...
— Kapitan ma od tego głowę, rzekł Francuz.
— Dla tego téż się frasuje, że mu tu i najlepsza nie pomoże, dodał umyślnie Rogowski, aby się pozbyć natręta...
Poszedł więc gaskon skwaszony.


Teraz cichło już i łagodniało morze, fale jeszcze szeroko były rozkołysane, ale niebiosa już się widocznie rozpogadzały.
Przez podartych chmur reszty, które doganiały starsze towarzyszki swoje... gwiazdki ciekawie ku morzu patrzały... Obłoczki coraz lżejsze, rozczochrane, zmęczone, odlatywały w stronę, w którą burza na ocean się zwaliła...
Wzięto położenie statku i obrachowano gdzie się znajdował, a Leclerc przekonał się, że był daleko bliżéj lądu niż się spodziewał. Było już dobrze z północy, wiatr upadając znacznie, dozwalał nieco rozpiąć żagli, można było rachować że ze dniem pokaże się ziemia...
Kapitan, który już niejedną podróż po wodach tych odbywał i znał dobrze wybrzeże, u którego bezpiecznych portów było mało, rachował na to, że burza, co piękną Ludwikę pędziła, musiała téż i angielskie statki oddalić od brzegów; nimby więc na stanowiska czas powrócić miały, trzeba było pospieszać, aby bezpiecznie zawinąć.
Jak tylko nieco uspokojone dozwoliło powietrze, rozwinięto żagle, zaczęto je pomnażać stopniowo i nagie liny statku okryły się powoli rozpiętemi skrzydły. Załoga była doświadczona, ludzie zwinni i ochotni, okręt posłuszny, i choć miotające nim fale przerzynać musiał, wiatr mając ukośny, pospieszał znowu ku brzegom Ameryki.
Nad świtaniem gdy wszelkie minęło niebezpieczeństwo, podróżni znużeni od kajut i hamaków na spoczynek się porozchodzili, tylko polscy wygnańcy bez snu na oczach pozostali na pokładzie, poobwijani w burki i płaszcze, zobojętnieli na sen i spoczynek.
Karol spracowany, oblany potém, wrócił od pomp i padł przy swoich na pokład... Jakaś tęsknota niezmierna, jakby przeczucie złych losów opanowała umysły — rozmowa nawet o domu się nie kleiła.
Tak na wpół drzemiących, pół sennych i rozmarzonych smutnie zastał poranek, który na wypogodzoném niebie zabłysnął. — Morze poruszało się jeszcze zagniewane i wzdęte, ale nic nie groziło już pięknéj Ludwice, oprócz angielskich statków. Cała osłoniona białemi żaglami od góry do dołu, strojna, wesoła, pędziła ku nowemu światu.
Uroczyste było milczenie, gdy z wierzchołka kosza na maszcie porucznik statku zawołał:
— Ziemia!!
Okrzyk ten powtórzony w mgnieniu oka stem ust, zalektryzował wszystkich... porwali się podróżni zewszad, pobudzili, zbiegli patrzeć... a Pułaski starym obyczajem, jak zawsze w przeddzień ważnéj godziny, pokląkł na pokładzie, zdjął czapkę z głowy i sparty na kolanie... począł po cichu... Kto się w opiekę...
Karol i Rogowski poszli za jego przykładem reszta czeredy zbieranéj po świecie patrzała urągliwie na tę ich jawną pobożność.
Wielu z nich może miało jeszcze w sercu religijne uczucie, ale odwagi do okazania go — nie miało... inni postradali ją a nie zyskali nic za nią, prócz dziwacznych zabobonów..
Ziemi téj zapowiedzianéj dla oczów nieprzywykłych do jéj szukania — nie było... na widnokręgu.
Coś w dali jakby pas sinych chmurek leżących na morzu szarzało. Ale z każdą chwilą ta mgła stawała się wyraźniejszą, dobitniejszych nabierała kształtów.
Tak... był to nareszcie świat nowy. Serca się ścisnęły. Co Bóg da na tym nowym świecie, dolę czy niedolę... śmierć czy zwycięztwo?
Fiat voluntas Tua! zawołał głośno Pułaski.




KSIĘGA V.

Ameryka.

Od chwili, gdy się oddalone brzegi Nowego Jersey ukazały i coraz wydatniejszemi stawały nawet dla niewprawnych oczów, cały dzień prawie w niecierpliwém wypatrywaniu lądu upłynął. —
Ale to, co teraz widzieli i rozpoznawali podróżni, jakże ubogo wydawało się przy snach ich i marzeniach o olbrzymich górach, dziewiczych lasach, majestatycznéj naturze świata nowego!
Wszyscy spodziewali się wspaniały ujrzeć krajobraz rozmiarów wielkich, a oczy i perspektywy ukazywały im nagie ławy piasczyste.. brzegi puste i płowe, ledwie znaczne, gdzieś w głębi nieco podnioślejsze wzgórza Neverill i górującą nad niemi, mało widoczną Mitchill..
Smutne to było pustkowie spalone, bez życia i wdzięku. —
— Coś mi ta Ameryka wcale na złotodajną ziemię, płynącą mlekiem i miodem nie wygląda.. mruczał Girod.
Pułaski wpatrywał się obojętnie. — Cóż mu było po piękności Ameryki!!
Leclerc bacznie rozglądał się po morzu, szukając żagli angielskich, ale na szczęście Ludwiki burza w istocie porozpędzała je daleko, można więc było bezpiecznie do brzegów się dostać.
W oczekiwaniu rychłego wylądowania zbierał każdy co miał, wszyscy niecierpliwi, spragnieni siedzieli już na powiązanych tłomokach, nie zchodząc z pokładu. Ziemia w miarę ich żądań, niekiedy odsuwać się zdawała, patrzali na nią, dosięgnąć nie mogli, brzeg wydawał się blizkim, oko rozeznawało coraz lepiéj dymiące w rozdołach ogniska.. daleko w głębiach czerniejące lasy..
Ale spustoszenie wojną objawiało się w opuszczonych prawie wybrzeżach.
Słońce już zachodziło jaskrawo, gdy nareszcie statek znalazłszy sternika i łódkę przewodną, do prowadzony został do ujścia Delawary. Zjawiły się barki i czołna do przewiezienia podróżnych, spieszących do upragnionego lądu.
Od nich dowiedzieli się, że angielskich statków na teraz nie było w pobliżu. Maleńka osada z kilku na prędce skleconych szałasów i lepianek złożona, przy któréj wylądowali, wyglądała ubogo, nędznie ze swemi chatkami ogołoconemi z zieloności, na wydmie piasczystéj zasianéj drobnemi kamykami, któremi brzegi wyściełało morze..
Znać było, że mieszkańcy nie byli pewni swych siedzib, że nie mieli czasu ani ochoty, niczém ich ozdabiać i utrwalać. Cała okrążająca okolica dosyć płaska, smutna i jednostajna, zwiększała wrażenie przykre wylądowujących.. Girod mimowolnie porównywał piaski i moczary do nagich brzegów południowéj Francyi około Cette i Mont pellier.


Już od swoich przewoźników dowiedzieli się podróżni, że wojska Washingtona i obóz jego w głębi kraju o mil jakie dwadzieścia od miejsca tego się znajdowały.. trzeba było nieznanym krajem, zawichrzonym, z przewodnikami niepewnemi do nich się przedzierać.
Pierwsze twarze mieszkańców nowéj ziemi, mowa ich, obejście się tak różne od spotkanych dotąd na stałym lądzie Europy, zwiastowały istotnie świat.. nowy..
Mogło się zdawać podróżnym, że nie na drugą półkulę — ale w inne prastare wieki się cofnęli.
Coś szorstkiego, dzikiego patrzało z oczów, wiało z ust tych ludzi twardych, milczących, obojętnych na pozór, zamkniętych w sobie, energicznych i nie garnących się wcale do przybyszów, na których nawet bez ciekawości młodzieńczéj spoglądali.
Trudno było wybadać ich usposobienia, bo ciężko dobyć i słowo, żaden entuzyazm nie objawił się na zewnątrz, ledwie we wzroku ostrym lub szyderskim myśl się jakaś niezrozumiała zdradzała.
Gaskończyk ujmujący, gdy tego widział potrzebę, napróżno próbował ująć ich, zaćmić wymową, poruszyć dowcipem, obałamucić samochwalstwem, nikt na niego zważać i mówić z nim nie chciał.
Można było wnosić z tego milczenia i zamknięcia się, że ludzie ci należeli do licznych w początku dosyć stronników przejednania, i powrotu pod angielskie rządy z pewnemi ustępstwy z ich strony.. ale minęły już były te chwile, gdy Washington miał z niemi do walczenia i przyjaciół tych Anglii, nie w téj warstwie narodu szukać było potrzeba..
Ostatnie wypadki 1777 roku zaczynały coraz widoczniéj szalę zwycięztwa przechylać na stronę dobréj sprawy. Nie było wielkich i stanowczych korzyści, ale ogólny tok rzeczy wskazywał, że walka wypadnie pomyślnie dla niepodległych stanów. Jeniuszowi i niezmiernéj wytrwałości Washingtona winna była Ameryka to zwycięztwo, zrazu prawie do wiary niepodobne, gdyby nie pycha Anglii, nadzwyczajna opieszałość i nieudolność jéj wodzów, jak Hawe i Burgoyne.
Pierwszy z nich już czasu wojny zyskał był sobie sławę najnieudolniejszego wodza, jakiego kiedykolwiek zapamiętały dzieje. —
Ufna w swe siły olbrzymie, w potęgę floty niezwyciężonéj, w posiłki, które w téj chwili spodziewała się ściągnąć z Kanady, we współczucie „przyjaciół porządku i spokoju“ zrazu dosyć licznych, a odradzających się po każdéj klęsce Washingtona; ufna w nieład i niedostatek armii nieregularnéj, rekrutowanéj mozolnie, na krótko i niewprawnéj, często pozbawionéj amunicyi i najpierwszych potrzeb do życia; — Anglia jeszcze walczyła pewne zwycięztwa, nie szczędząc ofiar.. Odzyskanie kolonii zdawało się niewątpliwém, ale było kwestyą czasu.. nikt jeszcze nie przypuszczał, że mogło też być i kwestyą roli Francyi.. jéj przymierza lub obojętności. —
Ale wśród saméj wojny, od czasu ogłoszenia niepodległości, sprawa ta, z początku niby domowa kłótnia familijna, przybrała wcale niespodziewane rozmiary, zolbrzymiała, rozrosła się. —
Opinia publiczna Europy z zapałem młodzieńczym wzięła ją w opiekę.
Przy tém usposobieniu umysłów, jakie panowało w końcu XVIII w. spragnionego reform, żądnego utopij, bo czującego wielki moralny społeczności upadek — sprawa wojny o niepodległość, będąca sprawą jednéj z głównych zasad, zapisanych na sztandarze wieku — swobody! — musiała świat roznamiętnić. — Szczególniéj Francyą, która się, bodaj we krwi obmyć pragnęła z brudów, otrząsnąć z dławiącego i źrącego ją despotyznm, z demoralizacyi trądem i zgnilizna przejadającéj rodzinę i podkopującéj narodowy byt przyszłości. —
Podwoił się ten zapał szlachetny we wszystkich, gdy jako przedstawiciel Ameryki przybył do Europy, ów staruszek, idealny samouk, jeniusz nieszlifowany, śmiały, dzielny a szorstki nieco, coś wieśniaczego mający w sobie, i tę oryginalność, co pociąga ludy, fantazyą rządzące się, jak Francya. Mówimy o Franklinie, owym wyrobniku w szaréj kapocie, poważnym jak król a prawdomownym jak kapłan. Był on dla Francyi takiém zjawiskiem, jak dla Rzymian ów wieśniak naddunajski.
Szczęśliwym narodom Bóg daje w porę takich przedstawicieli, co nawet słabościom ludu i wieku są sympatyczne. —
To co było istotnie wielkim w Franklinie i co w nim było tylko oryginalnym a prostaczém; równie się przyczyniało do uwielbienia go. Życia jego surowość, mowy nie wykwintność, moralność jasna i prawa, naostatek i ów — piorun niebu wyrwany!
Tak w porę aby z nim zjawić się we Francyi.
Był to pewnie najlepszy apostoł wolności, jakiego widziano od wieków — bo czysty, zacny, spokojny, nie wynoszący się z niczém.. prawdziwy; prawdę zaś i ci szanują i cenią, którzy sami się na nią zdobyć nie mogą.
Naówczas to Francya arystokratyczna, pańska ale postępowa, pełna entuzyazmu, dała Ameryce z łona swego Lafayett’a dwudziestoletniego zapaleńca, świeżo ożenionego ze śliczną hr. de Noaille, bogatego, wykształconego, swobodnego, a dla wolności kwiat życia niosącego na ofiarę.. Lafayette szedł bić się za wolność obcego narodu, czynem tym uznawał on i jego wielbiciele wspólność obowiązków całéj ludzkości, jéj braterstwo.
Czyn ten pojedyńczego, ale wydatnego człowieka, rozgłoszony szeroko, zaraźliwy swą pięknością, bohaterstwem, jak wiele innych okoliczności pomyślnych, dźwigał sprawę Ameryki. Sama Anglia czuła się sparaliżowaną w walce, upokorzona nią.
Po ogłoszeniach Burgoyn’a, które przypominały często odezwy posłów moskiewskich w Polsce, dyktowane przeciw konfederatom — nastąpiły ciche próby zgody. Washington nie odrzucając ich zrazu, uznał niemożliwemi, poznawszy ich warunki i odepchnął.
Postanowiono walczyć. Anglicy zwyciężali, kongres i Washington zniósł klęski, niedając się zastraszyć niemi. — Niezmordowana praca, wola niezłomna wielkiego męża wkrótce się téż wynagradzać zaczęły, ale drogo okupywano małe powodzenia. — Ileż razy ten oswobodziciel ojczyzny jako zdrajca, jako nieudolny wódz, prześladowany był i dręczony, ile pokątnych doniesień i obelżywych zniósł zarzutów! Kongres, który się niemi pokonać nie dał, ma także wielką zasługę. Mozolnie szła walka o niepodległość, nie było w niéj owych wielkich, stanowczych bitew starego świata, które losy państw rozstrzygają w kilku godzinach na krwawém pobojowisku; daleko trudniejszy bój codzienny, często nieszczęśliwy a wytrwały, wiążący się szeregiem klęsk pozornych, nieuniknionych omyłek — a ostatecznie łamiący nieprzyjaciela nieustannością swoją.


Takie było położenie wojsk angielskich w Stanach Zjednoczonych w tym roku. Posuwały się one w głąb kraju, mozolnie torując sobie drogi wśród pustyń, zawałów, rozlewów, poniszczonych dróg, ogłodzonych obszarów, przez nędze i bezludzie. Dezercya w najemném wojsku się zwiększała, partyzanci zuchwali chwytali jenerałów angielskich we własnych ich namiotach z pośrodka wojsk. Zaciągnięte pod sztandary Anglii plemiona dzikie łupiły własnych sprzymierzeńców obozy, indyjskie posiłki obracały się przeciw wspólnikom; zniechęcenie, znużenie, niepowodzenia nużyły.
W miarę, jak wojska W. Brytanii słabły, Washington zwolna wrastał w siłę i najmniejsze zwycięztwo przyczyniało mu obrońców, jednało umysły, sporzyło ochotnika.
Europa téż niemało go dostarczała. Z Francyi szczególniéj napływ był tak wielki, ale tak różny, że już Lafayette przybyły walczyć za wolność — z trudnością mógł być przyjętym w szeregi jéj obrońców. — Musiał się ofiarować jako żołnierz, prosty ochotnik, ze służbą o własnym koszcie. — Kongres się wahał czy przyjąć ofiarę.
Washington i on rozumieli to dobrze, że swoboda najemnikami się nie zdobywa, że na ludzi, co pędzą szukać chleba za krew nie wiele rachować można.
Ameryka pragnęła sobie saméj zawdzięczać wolność swoją. Na kilku takich jak Kościuszko, Lafayette, La Roche du Termois, du Portail i Duplessis Mauduit — iluż przypływało gaskonów jak Girod, awanturników głodnych, którym powierzać dowództwa sama ostrożność nie dopuszczała.
Usposobienie więc Washingtona, wodzów i kongresu dla nowych przybyszów, w chwili gdy Pułaski z towarzyszami wyładowywał u ujścia Delawary, wcale im nie było przyjazném; lękano się raczéj tych posiłków niż ich pożądano. Nowy świat czuł, że uwłaczającém dlań było szukać dowódzców u obcych.


W tak nieprzyjaznéj chwili garstka naszych wędrowców, wyszukawszy środki dostania się do obozu, puściła się ku Wilmingtown; przez nieznany, dziwny i zdumionym oczom z nową naturą przedstawujący się świat nowy.
Po pustynnych, piasczystych, spalonych wybrzeżach.. zwolna zapuścili się w tajemnicze głębiny kraju.. Przebywszy wydmy suche nadmorskie i słone jeziorka, przybierały one coraz wyrazistszą fizyognomią. —
Tu czuli się otoczeni naturą inną, potężną, wykwitająca kształty nieznanemi z siłą młodzieńczą, któréj skarlała i ostygła Europa nie mogła dać wyobrażenia.
Droga wiodąca do Wilmingtown wkrótce wprowadziła ich w mokre rzek zbiegowiska, jeziora i moczary, gęsto cyprysami zarosłe.. Nie płoszony zwierz dziki zrywał się z pod nóg przechodniów; nad głowami ulatywało zdumione ptastwo pomalowane we wszystkie tęczy kolory.. Ukazywały się nareście wybujałe, poplątane lasy, pierwsi mieszkańcy téj ziemi, pnące się ku niebu śmiało, oczepione wieńcami roślin, okryte więzami wina dzikiego, z czołami strojnemi w wonne ogromnych kwiatów bukiety.. U nóg ich gnijące cedrów olbrzymich kłody, rozmiarem swym pisały dzieje wieków, które przeżyły.. Wszystko tu było podziwem i zachwytem, choć często i kraj własny się przypomniał niespodzianie..
Nieraz podróżni stanęli wpatrując się, rozpoznając klony, jodły i sosny, rodzone siostrzyce tych, za któremi tęsknili na drugiéj półkuli.
Karol szczególniéj z młodzieńczą żywością podziwiał, cieszył się, unosił; dla niego był to kraj snów i powieści, nagle rószką czarodziejską stworzony. — Ta cisza lasów, te cienie czarne ich wnętrzów, w które rzadko złoty promień słońca wsuwał się pręga jasną, te poczepiane girlandy lijanów, kwiaty jaskrawe na drzewach niebotycznych, woń, którą poiło powietrze — składały się w istocie na dziwne jakby marzenie.
Ale podróż miała tyle trudności co uroków, trzeba się było przedzierać przez nieprzebyte gęszcze, kolcami dzikich Yuk najeżone, przez grzązkie zalewy, kłody obalone burzami, siedliska wężów i knieje z których gałęzi patrzały ślipia zaczajonych żbików i kotów.. Mało tu było śladów człowieka, który z tych obszarów niezmiernych, cząstkę ledwie mógł opanować. Gdzieniegdzie przejście Indyan, pochody wojsk, zostawiły po sobie zgliszcza osad, okopcone pale Yukki i splądrowane plantacye, na których już chwasty bujały.
Kilka dni przedzierając się przez wilgotne zarośla cyprysów, przez zastępy puszcz ciemne, brzegiem rzek, które przerzynały kraj ten siecią gęstą — zbliżyli się wreście ku północnéj części Delawary, wznioślejszéj, dzikszéj, skalistszéj.
Tu pomiędzy dwoma rzekami Christianą i Brandywin, w piękném położeniu, na wzgórzu, ukazał się Wilmingtown: a pod tą, naówczas niezbyt rozległą mieściną, rozłożony obóz Washingtona.


Gdy przewodnik wskazał im nareszcie ten cel podróży, było to rankiem pochmurnym i dżdżystym; znużenie i słota osmutniały nietylko krajobraz ten wdzięczny w dni jasne, ale i ludzi.. i dusze.
Pod miasteczkiem, ledwie na to nazwanie zasługującém, licho i niepozornie przedstawiał się wojskowym europejczykom obóz ten wolnych ochotników. Rogowski, jak zwykł był wszystko do Polski porównywać, tak i amerykańskie obozowisko znajdował podobném do lichéj mazowieckiéj wioski.
Z po za na prędce usypanych wałów na trzebieży widać było znaczną przestrzeń, zajętą gęsto plecionemi z chrustu szałasami, do nędznych wistocie chat podobnemi.. Po nad tém niebo chmurne, szaruga, ziemia od deszczów przesiąkła, błotnista, dodawały widokowi smętnego wyrazu.
Śmiały się tylko wzgórza lesiste i szumnie bieżące wody dwóch rzek, stanowiących ramy obozu. —
Pierwsi téż rycerze niepodległości, których spotkali na placówce, nie byli podobni do tych bohaterów, których sobie wyobraźnia stwarzała.
Ludzie ci, acz silnéj budowy, wynędzniali, wychudli, znękani, poodziewani w suknie odarte, w odzież różną, w lichém obówiu, odznaczali się tylko uzbrojeniem fantazyjném, ale obfitém. Każdy z nich dźwigał co mógł, a przybierał się jak chciał.
Na straży obozu zatrzymał ich drab ogromny, smętny i gniewny. Dowiedziawszy się kto byli, iże wprost przybywali z Francyi zamruczał dosyć głośno.
— Dosyć już mamy tych przybłędów. Czy oni tam myślą, że nam tak bardzo cudzych rąk i głów potrzeba? Napatrzyliśmy się już tutaj tych rycerzy wolności, co naprzód nam sięgają do kieszeni, a gdy przyjdzie się bić, leżą po rowach...
Przywitani tą niegrzeczna apostrofą, szczęściem nie bardzo ją zrozumieli, oprócz gaskona, który także wlókł się za niemi, a lepiéj niż oni umiał po angielsku..
Ten ją sobie przetłumaczył i zastosował.. Pułaski mało co pochwycił, a przybrawszy wcześnie, choć z niemałym wysiłkiem krew zimną, któréj zwykle miewał mało — postanowił milczeć, nie rozprawiać i nie wywnętrzać się, tylko z tymi, do których wiózł listy, z Washingtonem i Lafayettem.
Mimo więc trudności, zwłok, łajań i sporów wywołanych niezręcznością francuza, który wszędzie czynnym być musiał, odprawiono o nich wiadomość do głównéj kwatery, a tymczasem czekali na ulewnéj słocie..
Pułaski widział się zmuszonym napisać list do Lafayetta i przesłać go przez kupionego posłańca. Potém obwinął się w burkę i rzuciwszy w błoto pod wałem, pozostał tak gotów na to, co los zdarzy.


Nierychło potém, francuz, przyszły adjutant przyszłego jenerała.. gdyż Lafayette nie miał jeszcze swéj nominacyi od kongresu, przybiegł zabrać podróżnych, zgłodniałych i zmęczonych. W grzeczniejszym posłańcu znać było nadsekwańskie dziecię pieszczonéj cywilizacyi, nawykłe do pewnych form i zastępujące niemi, co może brakło w sercu. Po humorze i obejściu zdradzającém zafrasowanie, ocukrowane wykwintniejszym obyczajem, łatwo się domyślił Pułaski, że nie był tu on i jego towarzysze bardzo pożądanymi gośćmi.
Ale Lafayette nadto był wielkim panem i przyzwoitym człowiekiem, aby choć skłopotany, grubiańską mógł dać odprawę przybyłym z listami z drugiéj półkuli.
Przez obóz pełen strug błota, cały zastawiony szałasami, środkiem wozów i koni, które na deszczu stać musiały; dobili się podróżni do nieco schludniéj urządzonego szałasu, w którym Lafayette zamieszkiwał. Choć w miasteczku znalazłby był może schronienie wygodniejsze, ochotnik dobrowolnie podzielał losy żołnierza.
Ale chcąc walczyć za sprawę amerykańską, potrzeba było przejąć i obyczaje republikanów, surowość i prostotę Washingtona. Lafayette na pół jeszcze pozostał Paryżaninem, zbyt był nawykł do życia salonów, do ich wykwintu i wygód, by nieco sobie więcéj nad innych nie pozwolił.
Namiot jego chruściany, lepiéj od innych zabezpieczony był od ulewy; i nie brakło mu sprzętów, czyniących życie to znośném. — Wśród ciasnéj téj klatki ujrzeli wychodzącego przeciw sobie pięknego młodzieńca, z jasném obliczem, twarzą uśmiechniętą, rysy szlachetnemi i obudzającemi uszanowanie. W fizyognomii saméj znać było potomka rodu, który odwykł od bojów i niewygód, a kwitł w cieniu zwierciadlanych ścian i złoconych gzemsów.
Postać jego była ujmująca poetycznym urokiem, — z ideami demokratycznemi łączył on najwykwintniejsze formy francuzkiego towarzystwa...
Mimo munduru z grubego sukna, bez żadnych ozdób, bo taką odzieżą i Washington się odznaczał, łatwo w nim było poznać przybysza z innych światów, pieszczone dziecię wielkiego domu.
Odwaga rycerska malowała się na jego czole, słodycz i łagość patrzała z oczów; obok szorstkich ludzi Ameryki nieustannie draźnionych walką i nieumiejących panować nad sobą, spokój jego natury dawał w nim czuć jakąś wyższość.
Pułaski, który o nim już wiele we Francyi od P. de Noailles słyszał — przeczuł od razu szlachetną naturę jego; z nim było mu nierównie łatwiéj się zrozumieć, niż z temi, których dotychczas spotykał.
Mimo uprzejmości z jaką go Lafayette powitał, obłoczek zafrasowania z czoła jego nie schodził. Usiłując co rychléj to pierwsze usunąć wrażenie, dobył Pułaski list żony Lafayetta i podał mu go w milczeniu.
Listy pp. de Noailles, S. Priest, Franklina, towarzyszyły téj najlepszéj ze wszystkich rekomendacyi.
— Pozwól mi pan, bym nie sam przemawiał za sobą, rzekł po chwili, te listy o mnie powiedzą...
Lafayette rzucił okiem na koperty i radośnie wykrzyknął rozrywając pieczęcie:
— Od żony mojéj!
Pismo to tak go zajęło na chwilę, iż zdawał się całkiém o przybyłych zapominać; pożarł je nieodrywając oczów; skończywszy, dopiero spojrzał uważniéj na Pułaskiego, uprzejmie podając mu rękę...
— A! drogi hrabio (wszyscy Polacy w listach polecających z Francyi z temi tytułami byli przedstawieni), w jakże nieszczęśliwą przybywasz chwilę.
— Dla czego? spytał Pułaski.
— Siadajcie panowie naprzód, kto gdzie może, odezwał się grzecznie robiąc miejsce Lafayette — zaraz wam to wytłumaczę. Ja sam, jadąc tu, inne miałem wcale wyobrażenie o usposobieniach Ameryki dla cudzoziemców. W obozie i kongresie panują przeciwko nam jak najdziksze uprzedzenia. Są one poniekąd usprawiedliwione, można je przezwyciężyć, ale walczyć z niemi potrzeba. Jak dla siebie je musiałem przełamywać, tak dla was chętnie podejmę tę pracę, ale nie pochlebiajmy sobie, — przyjęcie do szeregów nie jest łatwém... Nie każdemu można dostąpić honoru walczenia za sprawę wolności. W początkach chwytano kto przybył, dziś daleko są trudniejsi — powtarzam nie bez powodów, bo nieraz zostali zawiedzeni...
— Mam listy Franklina i Deana do Washingtona, odparł Pułaski.
— I lepiéj niż listy macie imie znane, zaszczytnie (rzekł na liście żony zapewne opierając się Lafayette), ale to wszystko nie jest jeszcze dostateczném... Washington zależy od kongresu, a kongres jest cudzoziemcom nieprzychylny. Ja sam, panowie moi — i baron Kalb, mój towarzysz, jesteśmy dotąd tylko prostemi ochotnikami, cierpianemi przez szlachetnego Washingtona.
Ale — zrobimy co się tylko da uczynić — dodał — dacie mi listy wasze, ja je sam przedstawię i oszczędzę może przykrych przejść wstępnych.
To mówiąc rozweselony nieco, zajął się przyjęciem obmokłych gości. —
— Jak widzicie, panowie moi, szałas przyszłego jenerała rzeczypospolitéj, nie wiele więcéj wart nad żołnierską budę.. przyjmijcie w nim taką gościnność, na jaką się ja zdobyć mogę.. wszyscy jesteśmy żołnierze..
Zapomniawszy wkrótce o kłopotach położenia, zaczęli mówić o Francyi, o którą Lafayette żywo wypytywał, o Paryżu, o nowinach z Europy, o znajomych i rodzinie. Opowiadania szły nieprzerwanym ciągiem, jedne po drugich się rozwijając.
Pułaski i Lafayette w prędce się zbliżyli, poznali, ocenili, przypadli sobie do serca. Młody panicz, bo takim naówczas był jeszcze Lafayette, czuł w przybyłym to bohaterstwo męzkie, nieulęknione, milczące, poważne, o które sam się kusząc, umiał je szanować. —
Towarzysze Pułaskiego z baronem Kalb przeszli tymczasem do sąsiedniego szałasu, w którym mieścić się mieli, a Lafayette wstrzymał konfederata, niemogąc się z nim nagadać. Rozmowa rosła w serdeczność. —
— Kochany hrabio, rzekł w końcu ochotnik francuzki do polskiego rozbitka — powiedzcie sobie naprzód, że to nie jest druga ziemi półkula, ale druga i inna ziemia.
Ta społeczność złożona z okruchów różnych warstw ludności starego naszego świata.. zahartowana walka z naturą, potrzebą starczenia sobie, pracą, dojrzała w surowych ideach religijnych, które tu dziwne a rozrosłe jak puszcz tych drzewa przybrały rozmiary — z gruntu jest inną niż nasza. Ma ona cnoty, jakie miały Sparta i Rzym republikański, a wady wieków dzikich i barbarzyńskich, po części zetknięciem się z indyjanami i murzynami nabrane. Człowiek tu łagodnym stać się niemógł, bo musi nieustannie czuwać, bronić się, walczyć.. równie ze zwierzętami i z dziczą.
Znajdziecie tu wielkich ludzi, podobniejszych do bohaterów Plutarcha, niż do współczesnych naszych idei. W spokoju i zbytku, stara Europa rozłożyła się na klasy, na warstwy, na przerozmaite kółka ludzi — tu jest już jeden człowiek znowu, bo losy i potrzeby życia zrównały wszystkich..
Znajdziecie tu starą szlachtę anglosaksońską, hiszpańską, francuzką, powróconą do stanu natury.. za stołami kupieckiemi, z siekierami plantatorów, i wczoraj zbogaconych parobków, rozsiadających się obok z demokratyczną dumą, która jest nie mniejszą od arystokratycznéj. — Ale ta przesadna duma wyrabia uczucie godności ludzkiéj, zasługi pracy... choć podporą jéj jest — niestety, często pieniądz.
— Do tego wszystkiego byliśmy nieco przygotowani, i to nas dziwić nie może, przerwał Pułaski.
— Tak, kończył Lafayette — i ja téż jasną stronę téj nowéj społeczności i narodu widziałem wprzódy, niżelim tu przybył — ale ciemne — które muszą być wszędzie (bośmy ludźmi) — ciemne, wyznaję, były mi obce.. domyśleć się ich było niepodobna.. są rażące. Wybaczyć je i poszanować nawet należy, — są to nieuchronne, odwrotne strony medalu.
Do nich zaliczam, w chwili gdy przybywacie rażący wstręt do cudzoziemców i ich obyczaju, niechęć przeciw nim i odraza. W miarę jak się silniejszemi poczuwają Amerykanie, chcieliby się okazać wyższemi od naszego starego świata.. Marzą, że tu stworzą lepszy.
Mnie było nie łatwo i wam przyjdzie z cieżkością pomieścić się między niemi.. Imie Polski nie wszędzie tu dojść mogło, nie wszędzie jasne przyniosło z sobą pojęcie o jéj losach.. a wasze, sławne w ojczyźnie i w Europie.. dla tych ludzi będzie jeszcze nieznaném. —
Pułaski spuścił głowę na piersi.
— Dam się im poznać! rzekł; niech mi tylko dadzą miejsce w szeregach, abym w nich choć zgon godny żołnierza mógł znaleść — o nic mi więcéj nie chodzi. Mimo przykładu Katona targnąć się na własne życie nie mogę, bom chrześcianin.. ale ono mi cięży dziś, po upadku ojczyzny — chcę je dobréj poświęcić sprawie. — Polska w ucisku, spodleniu, niewoli najsroższego nieprzyjaciela, bo niższego od niéj wykształceniem; walczyłem za jéj wolność do ostatka, dziś złamany, chcę jeszcze walki, bo pragnę śmierci. —
Lepszych już nie doczekam czasów. Zdaje mi się, że wolni amerykanie wolnego niegdy narodu potomkowi miejsca w szeregach i ziemi kawałka na grób odmówić nie mogą.
Twój szlachetny przykład panie uczy nas, że gdziekolwiek toczy się walka o wolność, idzie o wspólną sprawę ludzkości — tam każdy obcy zyskuje prawo obywatelstwa.
Lafayette słuchał rozrzewniony, ale smutny ścisnął w milczeniu rękę Pułaskiego, i po chwili pożegnał go z listami i papierami udając się w sprawie przybyłych do Washingtona.


Deszcz lał ciągle, widok obozu, ludzi zapełniających go nie były powabne i rzeczywistość daleko odchodziła od wymarzonych w podróży obrazów. Żołnierz amerykański mężny, natchniony często duchem wielkim, wglądał z blizka prawie odrażająco. Brakło mu zupełnie nęcącéj powierzchowności; wielu z nich okrywały łachmany, zamiast obówia rodzaj kurpiów i indyjskich mokasynów, na twarzach dobitnie malowało się zniechęcenie i znużenie.. Zła pora, niedostatek jadła, niewygody obozowe osmucały twarze i zaostrzały wejrzenia.
Nowi przybysze gdzie się kolwiek ukazali, za każdym prawie razem witani byli niechętnemi słowy, pogardliwemi wykrzyki i szyderstwy — krwawiło się serce.
Karol stał znękany, w płomieniach gniewu.. wrzący, żałował, że się naraził na tę męczarnię nieprzewidywaną.
Tak upłynał smutnie dzień pierwszy, późno w noc powrocił Lafayette od wodza naczelnego, zajrzał do szałasu podróżnych, życzył dobréj nocy, ale się wymówił, że z powodu ważniejszych kwestyi sprawy ich jeszcze u Washingtona zagaić nie mógł. Skłopotany był widocznie i smutny.
Nazajutrz niebo się wyjaśniło, bo rzadkie są w tym klimacie trzy dni bez słonecznego uśmiechu, ale nastąpił upał nagły, skwar niezdrowy wśród nizin ulewą przesiąkłych.. Obóz niemal cały pokrył się łachmanami, porozwieszanemi na szałasach.. rozrzuconemi na wałach i palisadach i to mu jeszcze nędzniejszą nadawało powierzchowność. —
Bohaterstwo miało tu tak spartańskiego ubóstwa oblicze, tak prozaiczną tchnęła nędzą, że przybyli z zapałem wielkim mogli się tém rozczarować. Pułaski tylko wcale niezrażony powtarzał.
— Nie mają butów, ale mają serca.
W dniu tym znowu nic się stanowczego uczynić nie dało; wódz naczelny zawsze był jeszcze zajęty, wyjeżdżał na oglądanie okolicy.. kazano czekać.. Chwile to były nad wyraz ciężkie, a im bardziéj oczekiwanie się dłużyło, tém nieznośniejszém stawało..
Z szałasów nawet trudno było się wydobyć cudzoziemcom, aby nie obudzać niechęci, nie narażać na obelgi.. nie robić sobie nieprzyjaciół.
Garstka tylko emigrantów francuzkich gościnniejsza, sympatyczniejsza, spragniona nowin, otaczała przybyłych. Tak dzień minął cały, wieczór znowu nic nie przyniósł nowego, Lafayette prosił o cierpliwość.. okoliczności ją nakazywały.
Pułaski choć się czasem gorzko uśmiechał, najmniéj tracił ducha; domowe doświadczenia nauczyły go cierpieć..
Gdyby co rozweselić mogło w tak przykrém położeniu, to postawa rozpaczliwa gaskona, który przybywszy z najświetniejszemi nadziejami, po dwudziestu czterech godzinach doszedł do najkomiczniejszéj rozpaczy. Ani jego papiery, ani wymowa, ani zuchwalstwo nie wyjednały mu nawet kąta w obozie. Znalazł ledwie u któregoś z litościwszych ziomków przytułek, a zamiast szlifów jeneralskich, marzonych zawcześnie, miał w perspektywie powrot przez zburzony ocean do ojczystéj pustki i biedy... klął téż i przedrwiwał bosych republikanów, nie szczędząc ich wcale, wyśmiewając łachmany, ubóstwo, barbarzyństwo, nieład, szałasy, obóz, taktykę.
— A! Cap de Diou? krzyczał chwytając się za głowę — z Europy, w oddaleniu wszystko się wydaje prześlicznie, rosną na bohaterów chłopy za oceanem... a to garstka condotierów bez butów, bez chleba, bez pieniędzy, i bez broni! — Póki mego życia już się złapać nie dam... i nie daruję sobie, żem się pięknym opisom dał wziąć na wądkę...
Wojsko... saperlotte! które żyje kukurudzą, patatami pieczonemi, ciepłą wodą zmoczonemi korzonkami i liśćmi — a pieprzu więcéj spożywa niż mięsa...!
Nie ustawał w tych narzekaniach, których już i słuchać nie chciano.
Polacy cierpieli w milczeniu, z godnością — nie rachowali nigdy na świetne powodzenie, szło im o bój, o sławę...
Trzeciego dnia zniecierpliwiony wreszcie i Pułaski w szałasie zamkniętym wytrwać nie mógł, pod wieczór wymknął się niepostrzeżony, żeby na sąsiednich wzgórzach, poza obozem odetchnąć lżejszém powietrzem i nieco się rozpatrzeć w okolicy... Niespokojna natura usiedzieć mu nie dawała, rwał się do pracy.
Wieczór zdawał się zapowiadać pogodę, w obozie nieco raźniéj wyglądało po nadejściu wołów i amunicyi. Nadciągali ochotnicy, ruch panował wszędzie, o Anglikach pewniejsze nadeszły wieści, sposobiono się widocznie do stoczenia z niemi bitwy... konni posłańcy krzyżowali się po ścieżkach.
Kazimierz wyszedł na szańce, potém za miasto i ku niezbyt odległéj rzece...
Okolica pusta i dzika, była dość piękną. Z dawnych ją okrywających lasów pozostały gdzieniegdzie pnie cedrów i dębów sterczące bezładnie, lub ocalony olbrzym puszczy osamotnioną głowę podnosił nad tym cmentarzem swéj braci. Na gałęziach i obalonych kłodach czepiały się już bujnie rozrastające rośliny nieznane, pełne sił, szerokolistne, jaskrawe, wytryskujące wszędzie, gdziekolwiek znalazły piędź ziemi wolnéj. — Nawet spruchniale kłody drzew rozkwitały cudownemi kielichy... Liście tych cudownych stworzeń, ich postawa, bujność dziwić musiały mieszkańca północy, nawykłego do tych istot wątłych, które pół roku śpią pod śniegami, a pół walczą z chłodem i mrokiem. Powietrze téż przesiąkłe wonią odurzającą, czuć było odmienne... lało ono w piersi potęgę odmładzającą, a w mózg upojenie jakieś i szały...
Zaledwie przeszedł z siekierą po trzebieży robotnik... rzekłbyś, że za jego stopami odzyskiwała roślinność swe prawa, ścierała zniszczenia ślady, walczyła z nim zwycięzko. Drobnym tu, słabym wydawał się pan natury w obec potęg dziewicznego świata. Rozpatrując się w tych nowych dla siebie widokach, Pułaski siadł na pniu ściętego drzewa, a myśl jego poleciała za ocean, na ukraińskie stepy. Zagrała jéj tęskna pieśń od mogił wiekowych... utonął w snach przeszłości. —
Gdy tak spoczywał i marzył, postrzegł przed sobą powoli nadchodzącego i jakby rozglądającego położenie mężczyznę wysokiego, barczystego, ubranego bardzo skromnie, z perspektywą i laską w ręku.. Wyglądał on na zamożnego kolonistę, co własnemi rękami pracował około plantacyi — ale twarz poważna, myśląca, piękna, zwiastowała w nim i duszę szlachetną i rozum niepowszedni.
Szara suknia prostego kroju nieco dawnéj formy nie dozwalała domyśleć się wojskowego.
Spojrzawszy na Pułaskiego, uderzony znać obcą zupełnie postacią, zdradzającą cudzoziemca i bolesnym wyrazem twarzy zoranéj troskami wygnania.. stanął przed nim i powitał go uprzejmie.
— Niewątpliwie, rzekł przystępując, przybywacie z Europy — nieprawdaż? co to robicie za obozem?
— Zgadliście, odpowiedział Pułaski, jestem tu świeżym przybyszem.. wyszedłem, korzystając z jaśniejszego nieba, aby się rozpatrzeć w kraju mi nowym i nieznanym. Jestem tu całkiem obcy, przybywam od stron dalekich, z północy..
— Do jakiéjże należycie narodowości?
— Jestem polak, rzekł Pułaski, mam zaszczyt liczyć się do najnieszczęśliwszego narodu na ziemi, który był wolnym, gdy inne chodziły w pętach, a dziś rozszarpany jest i ujarzmiony. Nieopatrzność własna, nieszczęśliwe położenie, spisek trzech silnych mocarzy, wydał nas na łup bez wojny.. przeciwko prawu narodów.
— Nie mogliżeście się bronić? zapytał nieznajomy.
— Przeciwko trzem? z których każdy osobno trzykroć był mocniejszym od nas? rzekł Pułaski.. Broniliśmy się do ostatniéj godziny, mimo, że we własnym królu i własnych braciach mieliśmy nieprzyjaciół, co nam ręce wiązali, przenosząc ohydny spokój i niewolę nad szczérą, świętą walkę o swobodę...
Przybyły patrzał oczyma ciekawemi na ożywiającego się rozmową polaka.
— I byliście zmuszeni.. ujść, spytał.
— Ujść? nie, ale wyjść, by ginąć za wolność u obcych.. gorąco zawołał Pułaski. Życie mam do zbycia, niech z krwi, jeśli nie kraj to sprawa skorzysta.
Nieznajomy milczał chwilkę.
— Szlachetne to postanowienie.. zaczął mówić powoli — Nie znam dosyć dziejów kraju, do którego należycie, aby o nich sądzić — ale ze słów waszych wnoszę, że nie mogliście postąpić inaczéj.
— Nie wolno mi było walczyć, dołożył Kazimierz — a w jarzmie żyć nie umiałem.
— Przybywacie tu sami?
— We trzech..
— Dawno?
— Przedwczora.
— Mówiliście już zapewne z kim? Macie tu znajomych? Może Kościuszkę?
— Nie, jest to nasz ziomek, ale go nie znam dotąd... choć jemu znane jest pewnie imie moje.. Bylem u Lafayetta, któremu list przywiozłem od żony, mam także pisma Franklina i Deana do Washingtona.
Spojrzeli na siebie.. znowu było milczenie krótkie.
— A! widzieliście czcigodnego Benjamina naszego? spytał przybyły.
— Wiele razy..
— I nie odradzał wam.. podróży do Ameryki?
— Nie, owszem. Przybyłem do Francyi z Turcyi z tém postanowieniem. Franklin mnie od niego nie odwodził.
— A przecież, przecież, przerwał nieznajomy, powinien był zrozumieć, na co was naraża..
Przyznam się wam, iż szanując, żałuje waszego poświęcenia.. boję się, żeby nie było daremném. W téj chwili nie wiele tu sobie obiecywać możecie.
Ameryka chce i musi o własnych siłach się podźwignąć, honoru zdobycia swobody nie powinna dzielić z nikim, jest ona zazdrosną. Cudzoziemców mamy tu już wielu.. zanadto.. W naszym żołnierzu budzą oni niechęć, sieją zazdrość i nieufność, są żywiołem ciężko dającym się połączyć z nami.
— Jużem to wszystko słyszał od Lafayetta i trochę widział własnemi oczyma, rzekł Pułaski, nie łudzę się téż wcale. — Ale miałożby, dodał z goryczą, pierwszym swobody owocem być zapomnienie obowiązków braterskich? Wszakże nie przychodzimy do was wyzyskiwać waszego położenia — odpędźcie tych, co idą krew sprzedawać, ale godziż się dla garści ludzi nikczemnych, poświęcać zasady święte? wielką tą ideę — że jak za całą ludzkość, aby ją wykuć z kajdan, umarł Chrystus, — tak każdy z ludzi bratu powinien otworzyć dłoń i serce. — Wygnajcie tych, co przychodzą sobą frymarczyć, ale nie skąpcie przytułku wygnańcom bez ojczyzny, co złożyli dowody krwawe poświęcenia w sprawie wolności. —
— Któż wy jesteście? przejęty zapewne gorącością tych słów wymówionych z zapałem, odezwał się nieznajomy.
— Kto jestem? z pewną ironiją smutną, a poważną odpowiedział Pułaski — kto ja jestem? Moje nazwisko samo byłoby wystarczającą odpowiedzią w Europie.. tu, musiałbym wam mowić wiele, i nie dowiedzielibyście się z tego, kto jestem.. Słuchajcie! Było nas u starego ojca trzech braci, lat temu osiem, poszliśmy razem z nim wszyscy bronić — bronić ojczyzny — poświęcając jéj mienie i życie. — Ojciec — spotwarzony, zdradzony, wydany obcym przez swoich, umarł w więzieniu, bracia moi padli w bitwach, a ja przyszedłem tu — umrzeć. —
Byłem wodzem, dziś mi być dosyć — żołnierzem.
Milcząc uchylił nieco kapelusza z poszanowaniem nieznajomy, widać w nim było wzruszenie; w Pułaskim krew wrzała..
— Kto jestem! mówił daléj — dziś biednym tylko rozbitkiem, dziś, dosyć że jestem człowiekiem.. bez plamy a z brzemieniem na ramionach. Miałożby to w Ameryce nie starczyć?
Amerykanin skłonił głowę.
— A, panie, rzekł, różne są wymagania czasu i okoliczności — nie jątrzcie się jeszcze przeciwko nam przedwcześnie.. Wszystko się może dać ułożyć. —
Potém zwracając rozmowę, odezwał się spokojnie.
— Widzieliście więc starego Bena?
— Tak jest, widywałem go często w Passy, mówiliśmy z nim długo o mojéj i waszéj ojczyźnie. Franklin nie tak niegościnną malował mi Amerykę, jak ją znajduję; on mi zrobił nadzieję, że lud wolności godzien potomkowi wolnego ludu dać w szeregach dwie stopy ziemi do boju a sześć stóp... na mogiłę.. bo ja o więcéj nie proszę.
— Ale i ja téż, przebaczcie, przerwał nieznany mąż — wcale wam nie chcę odbierać żadnéj nadziei.. maluję wam tylko szczerze, otwarcie położenie nasze.
Przyjęcie do wojsk.. nie zależy nawet od wodza, sam on podlega kongresowi i jest mu posłusznym; kongres w ogóle jest nieufnym i źle usposobionym dla cudzoziemców. Mówił wam pewnie Lafayette, jak jego przyjęto.
— Tak jest, wspomniał mi o tém, rzekł Pułaski, ależ mnie także nie idzie o żaden stopień ani o pieniądze.., dopóki choćby na suchar mnie stanie.. mnie i dwom towarzyszom moim idzie o to, abyśmy się bili za wolność, tego dostąpim walcząc jako prości ochotnicy.
Amerykanin zamilkł i zwolna przysiadł na kłodzie blizko leżącéj, podparł się na rękach, patrzał poważnie zamyślony.
— Darujcie mi, że was może trudzę rozmową — dodał po przerwie — dla nas Amerykanów pożyteczném wielce jest dowiedzieć się, jak żołnierz europejski widzi nasz kraj i sądzi.. nasze wojsko.. obóz.. ludzi.
— Trudno to, odrzekł Pułaski nieco ostygły — zdać sprawę z wrażenia, które się odbiło od powierzchni, głębiéj sięgnąć nie mogąc. Gdybym miał szczerze powiedzieć wam co myślę.. może by to niezbyt było dla was pochlebném i miłém. Wojsko, obozy nie zbudowały mnie. Nawet my, cośmy téż w wojsku nowozaciążném, ochotniczém służyli — ja, com lat kilka podobnemu oddziałowi dowodził — nawykłem do większego porządku, ładu, jednostojności.. bodaj nawet ubioru, która wdraża do karności i równości obozowéj. To co widzę, wygląda mi na pospolite ruszenie, na partyzantów, nie na wojsko i pułki szykowane. Ale — rozumiem i to.. że mi się nie godzi sądzić o kraju tak nowym, miarą innych go mierząc.. Każdy naród ma swe obyczaje, własności, cóż dopiero tu.. na drugim świecie!
Tu tysiąc zapewne nieznanych mi okoliczności składały się na nadanie wojsku tak niekorzystnego pozoru.. Wyglądają żołnierze wasi na żebraków, ale dla tego bić się mogą, jak bohaterowie.
— Zgadliście dobrze, uśmiechając się odpowiedział Amerykanin — często biją się bardzo dobrze, ale przyznaję że niezawadziłyby nam ład, surowość większa i porządek.
Niezapominajcie że to jest ochotnik, wojsko co trzy miesiące rekrutowane na nowo — proszone — że to są coraz świeże zaciągi, które każda klęska i niepowodzenia rozprasza.. my się musimy uczyć i bić i zwyciężać.. Niechce rzecz pospolita mieć żołnierza regularnego, coby się stał żołdakiem, przestając być obywatelem i zagrażał swobodzie.
— Tak właśnie było u nas, rzekł Pułaski, ta obawa nas zgubiła.. Nie umieliśmy pogodzić interesów swobody z potrzebami obrony stałéj i silnéj. W kraju do rdzeni republikańskim, gdzie nie ma się co obawiać ambicyi wodza, nie ma się też co lękać żołnierza.. Wojsko regularne, wyćwiczone jest potrzebne...
— I ja tak sądzę, odpowiedział amerykanin, ale to są primicye swobody — myśmy do niéj doszli, a jeszcze jéj nie zdobyli.. wszystko nas przeraża.. Myślę, że wodzowie pragnęliby inaczéj urządzić armiją, ale kongres się może obawia, aby z Fabiusa nie wyrósł mu jaki Cezar.. jaki Cromwel..
— Z tego, co o przyjacielu Franklina, z niego wnosić mogłem, odpowiedział Pułaski — nie sądzę, by kto mógł Washingtona o samolubne posądzić widoki, jest to mąż prawy..
— Bądź co bądź, przerwał nagle nieznajomy, kongres ma słuszność, on powinien się lękać nawet, gdy nie ma się czego obawiać — to jego powinność.. Stoi na straży, a choćby nieprzyjaciela nie było, warta z placu zejść nie może.
W tém miejscu przerwaną została rozmowa niespodziewaném ukazaniem się Lafayett’a, który od obozu jechał, szukając właśnie Pułaskiego, a zoczywszy go, szybko się przybliżył.
Nie spostrzegł on zaraz jego towarzysza zakrytego gałęźmi i krzakami, ale w chwili, gdy nadjeżdżał i zsiadłszy podawał rękę Pułaskiemu, wychyliła się ku niemu poważna postać nieznajomego.
Na ustach Lafayett’a ukazał się uśmiech wesoły, powitał naprzód Amerykanina, potym tego, za którym gonił.
— Widzę, rzekł, żeście mi oszczędzili formalności zapoznawania, któréj właśnie miałem dopełnić. —
— Któż to taki? zapytał cicho Pułaski.
— Jakto? czyżbyście niewiedzieli? —
— Nic nie wiem, spotkanie było przypadkowe.
— To wódz! to Washington, zawołał Lafayette, a w téj chwili amerykanin z pełną uprzejmości prostotą i wyrazem przyjacielskim dłoń polakowi wyciągnął..
— Proszę mi darować, panie generale, odezwał się Pułaski, moją żołnierską gburowatość, rubaszność i może zbytnią otwartość; prawdziwie niewiedziałem, kogo miałem szczęście spotkać. Wódz potrząsnął ręką..
— Ale tak jest lepiéj, rzekł — znajomość nigdy się korzystniej dla mnie zrobić nie mogła. Poznałem was, takim, jakim jesteście dla wszystkich.. a możebyście innemi nieco byli dla owego Washingtona, który jest niczém więcéj, jak chwilowo odpowiedzialnym za wszystko złe, jakie kraj spotyka. Cenię was już wielce z piérwszéj rozmowy i cofam, com o amerykanach powiedział. Takich ludzi, jak wy, potrzebujemy, pragniemy.. niewiém waszego nazwiska...
— Panie generale, przerwał Lafayette, właśnie wam miałem hrabiego Pułaskiego przedstawić. Pisze za nim do was gorąco Franklin, dodam od siebie, że w Europie imie jego słynne jest jako bohatera w ostatniéj wojnie z Moskwą...
— Gdybyż z Moskwą tylko! westchnął pan Kaźmierz, ale z Moskwą i zdrajcami.
To mówiąc, spuścił głowę na piersi.
— Wierzcie mi, rzekł Washington, będziemy się starali, aby dla was Ameryka nie była niegościnną ziemią... dla braci Polaków zrobimy chętny wyjątek. Jutro napisze do kongresu, i mianuję was....
Piechotą czy konnicą dowodzić chcecie? dodał.
— Dowodzić! rzekł Pułaski — ale ja chcę mieć tylko bić się prawo, nie dowodzić.
— Z rozmowy waszéj widzę, żeście starym, wytrawnym dowódzcą — musimy z waszego doświadczenia korzystać. Więc piechota czy konnica?
— Ha! odparł uśmiechając się pan Kaźmierz — to pytanie, które Polakowi tylko w Ameryce zadaném być może. My nie znaliśmy piechoty prócz najemnéj, zrośliśmy na koniach, jesteśmy od kolebki jeźdźcami... Bóg nas stworzył z nogą w wstrzemieniu.
— Właśnie my jazdy mamy najmniéj — rzekł Washington... wy ją nam stworzycie...
— No! zakończył weseléj — bądźmy dobremi przyjaciołmi, niech was nie zraża, com mówił o niechęci dla cudzoziemców... Bywają różni. W wojnie takiéj jak nasza szkodliwi są ludzie, na których cięży skaza najmniejsza... Żołnierz swobody winien być czystym... rzekłbym, świętym! Cóz dopiero dowódzca!
Tak mówiąc, wstał wódz, i powoli rozmawiając, poszli ku obozowi, a szałasowi mało co nad inne pokaźniejszemu Washingtona.


W taki sposób, po owém szczęśliwém spotkaniu, los Pułaskiego i jego towarzyszów został rozstrzygnięty i łatwiéj i prędzéj niż on sam i Lafayette mógł się spodziewać, listy Franklina wiele téż do tego pomogły.
Lafayette, jakeśmy mówili, dotąd także oczekiwał na potwierdzenie nominacyi swéj przez kongres w Filadelfii.
Ten początek na pozór pomyślny, gdyż reszta przybyszów z pięknéj Ludwiki została odprawioną z niczém, a Girod ledwie wielkiemi narzekaniami wyrobił sobie mały datek na podróż — nie łudził wcale Pułaskiego, który z powierzchownego przypatrzenia się ludziom, już mógł przeczuwać co go tu czekało.
Nigdzie o zazdrość nie trudno, i na niechętnych nie zbywa. Charakter energiczny, mało się hamować w wybuchach umiejący Pułaskiego, przywyknienie do wojskowéj karności, którą za jeden z głównych powodzenia warunków uważał, wcześnie musiały mu przysposobić nieprzyjaciół. Dość było wreszcie, że przybysz, człek nowy, otrzymał dowództwo. Opierał się on na życzliwości Washingtona, którą pozyskał od razu, umiał ją zachować i zbliżeniem się doń, zjednać ufność i szacunek.
Washington cenił w nim nietylko męztwo, ale nieubłaganą w służbie surowość i pojęcia karności, które przynosił.
Amerykańscy ochotnicy, dzielni duchem, bitni w ogniu, swobody téj, za którą walczyli, wymagali dla siebie wszędzie, nawet tam, gdzie się jéj żądać nie godziło, a dać nie było wolno — w obozie, w pochodzie, w szyku.
Rozprzężanie było wielkie i jemu téż większą część klęsk poniesionych przypisywać należało. Washington czuł to, ale nie wszystko mógł wykonać, czego pragnął.
Właśnie w chwili gdy generał Read odmówił przyjęcia dowództwa nad jazdą, która się z dwóch pułków zbieraniny awanturniczéj składała, przybywał Pułaski i na objęcie téj brygady został naznaczonym. Rogowski i Karol mieli się przy nim pomieścić.
Pluta już znowu szczęśliwy był ze wszystkiego, nie tak chmurną wydawała mu się teraz Ameryka, roił zwycięztwa i wawrzyny. Jasnym, cudnym wydawał się teraz świat nowy, pełnym niespodzianych zjawisk i wdzięku; znajdował go przy dziewiczéj dzikości jego majestatycznym, wspaniałym..
Pułaski przy tém sercu młodzieńczém, pełném poezyi i miłości, otwartém dla wszystkiego, co szlachetne i piękne, rozgrzewał się, lepsze swe przypominając lata.. Takim i on wyjechał był z rodzicielskiego domu.
W czasie długiéj podróży Karol się zbliżył do niego, stosunek ich był prawie braterski z odcieniem starszeństwa. W sercu Karola poznanie lepsze, poufalsze Pułaskiego zrodziło nietylko miłość, ale uwielbienie pełne zapału. Przywiązaniem tém był szczęśliwy.. Teraz gdy Ameryka gościnnie przyjęła jego bohatera, wydawała mu się ziemią obiecaną. Marzył, że tu odbywszy szkołę rycerską u jego boku, z nim kiedyś powróci do Polski i wywalczy jéj swobodę.
Do jego naiwnych a serdecznych uczuć stroiła się często znękana dusza starszego wygnańca.. Z nim razem często dziecinnieli, z nim ściskali brzozy i jodły, polskich siostrzyce.. spotkawszy ja w lasach Ameryki.
Zapał Karola zwrócił Pułaskiego ku majestatycznym pięknościom natury nowego świata; a choć prozaiczniejszy Rogowski zżymał ramionami na te uniesienia, oni we dwóch w dziewiczych borach Pensylwanii stawali często podziwiać i rozkoszować się omszonemi dęby, cedrami, tulipanowemi drzewy, tysiącem zjawisk niespodziewanych a wdzięcznych.. okwitłych i wonnych, lub dziwacznych i dzikich..
Młodzieńcze to serce i wyobraźnia żywa Karola jasnym promieniem ozłacały szare dni wygnania. Znosił on wszystko wesoło, niewygody, głod, komary i utrapione muchy, które Amerykanie nazwali Hesskiemi, utrzymując, że je z sobą najemne półki Hessów przywiozły na zjadanie obywateli kolonii..
Karol nigdy się nie poskarżył, nie zachmurzył, chyba gdy Pułaskiemu na czém zbywało. —
U brzegów Delawary, i Brandywine gdy w moczarach posłyszeli nocą głuszące żab krzekoty, siedzieli razem do dnia marząc o błotach i stawach, w których pieśni ich wieczornéj w kraju się przysłuchiwali.
Karol wszystkie świetne ptaki, wszystkie drobne latające świecidełka, kwiaty wonią siejące do koła.. myślą posyłał do Skały, na wianki, do klatek Ewusi. —
Tam szły jego ciche westchnienia, a nic nie powracało — prócz jakiegoś groźnego milczenia. —
Myślał często o domu, lękał się o swoich — ale się modlił i spodziewał, że u Boga wyprosi, by się nic nie zmieniło, nic nie ubyło do jego powrotu. —
Wyobraźnia coraz wyraziściéj teraz malowała mu stary dwór w Skale i wiedział co się tam o jakiéj działo godzinie, żył z niemi sercem i duszą.
— Teraz poszli się modlić — teraz siadają do stołu.. kapelan błogosławi, dziaduś powoli sunie ze swego pokoju, słychać laskę ojca stukającą o podłogę, i szelest sukienki..
Ale z téj umiłowanéj Skały, od pożegnania z ojcem, nie było słychu ni wieści.. listy naówczas szły jakby łaską.. ciężko i powolnie, a ileż razy, ginęły!


Nim jeszcze spodziewano potwierdzenie kongresu nadeszło, przybysze mieli czas rozpatrzéć się w kraju i obozie. Niespodziewany obrót wojny zmusił Washingtona opuścić okolicę pod Wilmingtown i pospieszać przeciwko generałowi Howe, który zdawał się zagrażać Filadelfii, stolicy kongresu.
Dowódzca ten tak wogóle nieszczęśliwy w swych obrotach strategicznych, tym razem miał jakaś pomyślniejszą natchnienia godzinę. Stał on z siłami swoimi u brzegów Delawary, gdy w końcu Lipca, nagle opuściwszy New-York i ujście rzeki Hudson, gdzie wojska jego były rozłożone, rzucił się w stronę z początku niewiadomą, tak że obrotu jego celu odgadnąć było trudno.
Chwilowe powodzenie wojsk generała Burgoyne zachęciło go do śmielszego próbowania szczęścia. Sądząc się dość silnym, by działać stanowczo, umyślił napaść niespodzianie na samo ognisko potęgi Amerykanów.
Zabrawszy z sobą kilkadziesiąt batalionów wojsk europejskich i nieco ochotnika amerykańskiego, rozłożył je, zostawiwszy około N. Yorku kilka tysięcy pod Jenerałem Clintow, a drugie tyle w Rhode-Island. Siły te miały utrzymywać na wodzy Amerykanów; reszty zabrał na okręty Howe i odpłynął..
Długo mimo najtroskliwszych śledzeń, tajemnicą był dla Washingtona cel téj nagłéj wyprawy, a w wojnie tajemnica każda jest niebezpieczeństwem. Zapóźno może doniesiono mu o przeznaczeniu wojsk angielskich; nie tracąc więc chwili, potrzeba było zwijać obóz i posuwać się forsownym marszem w głąb Pensylwanii.
Ochotnicy polscy, chociaż jeszcze urzędownie nie zaciągnięci pod sztandary rzeczypospolitéj, zarówno z Lafayettem, towarzyszyli pochodowi, radzi, że się sposobność do czynu stręczyła. Skosztowali piérwszy raz trudów i niebezpieczeństw przepraw wśród tych puszcz, błot i gąszczy, ciągnąc przez moczary w porze dżdżystéj, krajem, który tysiące strumieni i trzęsawisk przerzyna.
Każda z tych ogromnych rzek nowego świata, płynących szerokiem korytem i każdy ze zgniłych strumieni i błot je otaczających, przebywać potrzeba było w bród lub na pospiesznie skleconych promach i tratwach.
Tak wojska przebyły Shuykill, oprócz wielu pomniejszych.
Obóz znużonych pochodem spiesznym amerykanów, rozsiadł się nad mokremi brzegami Brandywine. Po prawéj jego stronie cała sieć strumieni wezbranych dészczami, biegła uchodząc do rzeki; z przeciwnego brzegu nieopodal, rozłożyli się byli Anglicy, widocznie zagrażając Filadelfii.
Howe dnia 25. Sierpnia wylądowawszy w zatoce Chesapeake, przebrnął tylko rzekę Christianę i stał nad Brandywine, obrawszy na ten raz dosyć korzystne stanowisko.
Rzeka w tém miejscu nie zbyt głęboka szeroko rozlewała się błotnistemi trzęsawiskami, które czarny cyprys gęsto porastał. —
Zaledwie się przeciwko sobie znaleźli, Washington niecierpliwy zażądał bitwy..
Z obu stron się do niéj przygotowywano.
Rankiem dnia 11 Września huk dział zapowiedział starcie..
Jeszcze raz wielki wódz, a nadewszystko wielki mąż, niezłamany niczém, miał doznać upokorzenia i klęski i ochotnikom polskim, jakby ojczyzny swéj przeznaczenie przynieśli z sobą, dostało się poczynać od niepowodzenia. Ale mieli zarazem okazać męztwo świetne i pogardę śmierci bohaterską. —
Plan anglików zasadzający się na fałszywym ataku z jednéj, a oskrzydleniu amerykanów z drugiéj strony, powiódł się im zupełnie.
Całe ich siły rozdzielone były na dwa dosyć silne oddziały, prawém skrzydłem dowodził generał Knyphausen. Ten miał przejść Brandywine, ściągnąć na siebie główne siły, gdy lewe skrzydło angielskie Cornwallisa okrążywszy sieć ową strumieni i bagien nadrzecznych dalszą drogą — tył i prawe amerykanów skrzydło najść i otoczyć miało.
Przebrnięcie strumieni i moczarów nie było trudném, wojska regularne posłuszne i karne, powodowały się lepiéj niż podwładni Washingtona, którzy jego rozkazów nie spełniali ściśle.
Dzień to był nieszczęśliwy dla wodza, bolesny dla żołnierzy, a dla tych, co po raz pierwszy dobyli oręża w sprawie swobody nad wszelki wyraz przykrzejszy. Anglicy wykonali co zamierzyli.
W pierwszym napadzie żołnierz republikancki natchniony uczuciem, idący z przekonania, przebił się zwycięzko, ale się oparł o żołdactwo jak mur stojące — i złamać go a pokonać nie mógł.. Stracił potém wiarę w siebie i przytomność. —
Przełamawszy na pierwszém uderzeniu Knyphausena ochotnicy, wytrwać nie potrafili, Cornwallis tymczasem groził zajęciem tyłów i opasywać zaczynał z prawéj strony.
Gdy Washington chcąc nie dopuścić przejścia Brandywine Knyphausenowi, skupił przeciwko niemu całe siły swoje, brygady Stephensa, Sterlinga, Sullivana — nie zdołały same stawić czoła Cornwallisowi — oddział jego wyparłszy je, groził opasaniem...
Bitwa po krótkiéj chwili początkowego powodzenia, do którego niezmierny zapał ochotników, Lafayette i Pułaskiego, się przyczynił — widocznie zagrażała klęską wielką. Musiano plan już niewykonalny zmienić i cofać się ręką obronną, aby uniknąć zabierającego tył Cornwallisa.
Dywizya jenerała Waine, dłużéj téż przeciw przeważnym siłom Knyphausen’a wytrwać nie mogła.
Bój ten w którym nadzwyczajne rozpaczliwego męztwa dowody dawali wszyscy — trwał do nocy od świtu.. Ochotnicy z zielonemi gałęźmi na kapeluszach, z okrzykami lecieli na murowane szeregi Anglików, dokazywali cudów chwilowo, ale się rozbijali w końcu o te wyćwiczone, chłodne i posłuszne szeregi.
Ani przybycie spóźnione generała Griena, ani męztwo żołnierza, ani zimna krew Washingtona, niezdołały zapobiedz klęsce. — Dzień ten, który w kronice N. Świata żałobną pozostał pamiątką, wsławił się téż poświęceniem Lafayett'a, Pułaskiego i jego towarzyszów.
Pułaski rozpromieniony, przeżegnawszy się przed bojem starym obyczajem, w ryngrafie z M. Boską, w konfederatce, rzucił się razem z konnicą na nieprzyjaciela, szczęśliwy jakby mu wyrosły skrzydła.. Karol i Rogowski nie odstępywali go na krok..
Saracenka zbroczyła się krwią angielską, któréj podobno dotąd w długiém życiu nie kosztowała jeszcze.
Rogowski w spotkaniu z chmurą czerwonych dragonów, dostał raz przez głowę, który mu skórę przeciął na czaszce, ale za to — utrzymywał, że zuchwałego dragona trupem położył.
Lafayette podobny do anioła boju, wybrał się na potyczkę świetnie, strojno, jak na królewskie pokoje, usta mu się uśmiechały...
Wmięszany w szyki razem z żołnierzem, około południa ranny był w nogę, ale chustką ją tylko obwiązawszy, nie dał się odwieść z pola i walczył do nocy.
Czemże to taki bój bez nadziei wygranéj! smutną walką w obronie życia lub tylko zemstą nieludzką.
Trzeba było w końcu ustąpić z placu i nie dając się rozpierzchnąć niedobitkom, uchodzić.
Washington zniósł tę klęskę nową ze stoicyzmem filozofa, a raczéj z energią człowieka, który ufa w swą siłę.
Nic nie uszło jego oka, ani zachwiało krwią chłodną. Patrzał na harce ochotników z uśmiechem, na cofanie się wojsk z boleścią, ale na marmurowéj jego twarzy pod koniec dnia nie widać było ani zniechęcenia, ani ducha upadku.
— Uczymy się zwyciężać! rzekł wieczorem do Lafayette — ale drogo płacimy lekcye nasze.
Niepowodzenie to w wojsku amerykańskiém nie zrobiło téż zbyt złego wrażenia; ochotnicy byli nawykli do nieszczęśliwych potyczek, które wynagradzali sobie, nużąc nieprzyjaciela, napastując go i ścigając. Pułaski wręcz przypisywał przegranę brakowi karności i wprawy w żołnierzu, który bił się dobrze, ale w obrotach był nie raźny i nie tak posłuszny komendzie, jak należało.
Ze szczerotą żołnierską powtórzył przy dowódzcach Washingtonowi, iż wojsko potrzebuje surowszego w kluby ujęcia.


To jedno już wyznanie źle dlań uprzedziło ludzi nawykłych do rozprzężenia. —
Właśnie, gdy wrażenie tych słów było najżywsze, bo je po obozie powtarzano, przyszły oczekiwane potwierdzenia od kongresu i Pułaskiemu oddano nad jazdą dowództwo.
Znalazł w niéj już gotową niechęć ku sobie i postanowioną zgodnie potajemną zmowę, aby krzyżować jego rozkazy, a nie dać ująć się w zapowiedziane kluby.
Owa tak szumnie ochrzczona brygada Pułaskiego była zbieraną drużyną awanturników, podzieloną na dwa półki, liczące razem około czterech set koni; regiment dragonii i tak zwanéj rajtaryi.
Dragonami dowodził pułkownik Molens, człek odważny, ale samowolny, opryskliwy, gwałtowny i nienawidzący cudzoziemców, z czém się głośno przy każdéj sposobności odzywał. Pomiędzy oficerami byli francuzi, włosi, niemieckie zbiegi z pułków angielskich, ludzie nieokreślonego pochodzenia i narodowości, więcéj do rabunku, partyzantki, wycieczek drapieżnych usposobieni, niż do porządnéj służby wojskowéj.
Wszystko to o posłuszeństwie i rygorze słuchać nawet nie chciało. Zadanie Pułaskiego było prawie nie do wykonania, bo wśród wojny i pochodów zaprowadzenie karności między ludźmi, co się za lepszych nad niego uważali — rozbijało się o niepokonane trudności. Oficerowie, żołnierze, cała ta czereda związana wspólnym interesem, stawiła się przeciw niemu mężniéj, niż przeciw nieprzyjacielowi. Nawykli do bezkarności, nieznając charakteru Pułaskiego, rachowali niepłonnie, iż go swoim postępowaniem zmuszą do zrzeczenia się dowództwa. — Skryty milczący opór, ciche szyderstwa, przechwałki, znosić musiał co chwila. Pułaski schnał, bladł, usta zacinał, ażeby nie wybuchnąć, w końcu parę razy gwałtownie się uniósł, dając poznać, że sobie przewodzić nie dozwoli, ale niepodobna było codziennie odwoływać się do wodza i na nieposłusznych składać sądy. — Musiał znosić. Niezupełna znajomość języka utrudniała położenie. —
Karol w przeciągu pierwszych kilku dni miał pare ostrych starć, stając w obronie Pułaskiego, a Rogowski klął się, że w boju go nie odstąpi na krok, bo z taką hałastrą nawet zdrady i postrzału obawiać się było można.
Po klęsce pod Brandywine wojska Washingtona cofnęły się w kierunku Chester. Filadelfia była stracona. Znowu musieli przebywać rzeki, przebrnąć nazad Shuykill i opierając się nachodzącym anglikom, przedzierać przez błota, lasy i dzikie pustynie.
Główne siły angielskie gromadziły się około Germanstown; kongres wcześnie przeniósł się do Lancastre. Opuszczoną stolicę zajął był Cornwallis, który zmuszony został rozdzielić swe siły.
Część wojsk wysłał na zdobywanie małych twierdz, przecinających komunikacyą, między Filadelfią, a niższą Delawarą i flotą u ujścia stojącą, która dostarczała zapasów.
Wkrótce po wycofaniu się z nieszczęśliwego spotkania, Pułaski pociągnął razem z Washingtonem na Germanstown. Wódz rachując na uszczuplone Anglików siły, chciał co rychléj powetować klęskę i zwycięztwem w wojsku ducha odżywić.
Po ciężkim marszu stanęli dniem jesiennym pod Germanstown.


Ranek był dżdżysty, mgła gęsta późniéj nie dopuszczała się lepiéj rozpatrzeć w położeniu Anglików. — Wszakże niecierpliwe wojska się starły.
Jak wprzódy tak i teraz, pierwszy napad powiódł się Amerykanom, generał Conway z prawem skrzydłem, w którym był i Pułaski ze swoją brygadą i celnemi strzelcami — porzuciwszy Anglików — wparł się do środka ich obozu, przypierającego do miasteczka.
Pułaski na czele swéj jazdy, dając przykład męztwa, przeleciał na wskróś obozowisko angielskie, rąbiąc tak zaciekle, że struga krwi z pałasza jego lała mu się w rękaw munduru. Nic to wszakże nie pomogło, znowu pojedyńcze świetne czyny nie rozstrzygnęły walki.. nieszczęśliwéj jak pierwsza.
W budynku nakształt blockhauzu obwarowanym na prędce, pułkownik Musgrave zasadziwszy się z piechotą, oparł się kilku szturmem dzielnym ogniem. Washington rachował na to, że Cornwallis powstrzyma oddział na odsiecz wysłany i nie da mu w czas pospieszyć; stało się inaczéj, posiłki przebiwszy się, nadciągnęły i Amerykanów przemagającą siłą wyparto.
Poniósłszy znaczną w ludziach stratę, cofać się musiano znowu.. rozbitych popłoch ogarnął i ciężko skupić się było. Dwa te smutne doświadczenia wskazały, że należało się wstrzymać od działań zaczepnych, dopókiby wojsko i świeże zaciągi lepiéj zorganizowane nie były.
Washington przeszedł rzekę Perkiomi i w porządku zajął stanowisko między wodami Shuykill i Shippah.
Po tych porażkach, które z blizka po sobie nastąpiły, tylko wytrwałość Washingtona i zaufanie w nim kongresu, utrzymać zdołało ducha. Zniechęcone żołnierstwo, zniszczeni mieszkańcy szemrać poczynali, domagając się pokoju i zgody. Dezercyja w szeregach dotkliwie czuć się dawała.
Tę chwile zwątpienia, nieuchronną w wojnach jak amerykańska, godzinę przesilenia pobierczą, maluje Thomas Paine w wydaném wówczas pisemku — „Są to czasy próby dla serc ludzkich.“ — Letni żołnierz, błyszczący patryjota w tych chwilach odmawia ojczyźnie posługi. Zaprawdę ten, który teraz dotrwa, zasługuje na miłość i dziękczynienie każdego obywatela, każdéj niewiasty. Z podziwem patrzym, jak szybko przestrach się szérzy, jak żywo kraj cały przelata. Każdy naród swego czasu przeżyć musiał ten dzień trwogi. Ma on i dobrą swa stronę.. przestrach trwa krótko, a serce po nim krzepi się i mężnieje. Paniczne te trwogi są kamieniem pobieżnym poczciwości i podłości.“
Szczęściem dla sprawy, wkrótce po bitwie pod Germanstown, generał Burgoyne został osadzony przez wojsko amerykańskie pod Saratogą, zmuszony był kapitulować i poddać się.
Zwycięztwo to płaciło z lichwą dwa niepowodzenia poprzednie. Gates podźwignął Washingtona.
Współcześnie prawie Francya podpisała traktat przymierza z rzeczpospolitą, obiecując czynną pomoc Stanom Zjednoczonym, których sprawa już od téj chwili za wygraną uważać się mogła.



KSIĘGA VI.

Trenton — Savannah.

Było to w przededniu wigilii Bożego narodzenia (1777 r.) tego narodowego święta, o którém żaden Polak ani w Sybirze, ani u brzegu Delawary nie zapomina.
Pierwsza gwiazda, co się tego wieczora na niebie ukaże, przypomni każdemu młode lata, błogie lata.. bo dla nas, im głębiéj w przeszłość tém jaśniej. Pułaski ze swoim oddziałem stał naówczas w stolicy N. Jersey, w Trenton; małém miasteczku u ujścia Sapping do Delawary..; w jednéj z najpiękniejszych okolic téj części kraju. Miasto wyrosłe z ziemi jak drzewa i miasta na tym nowym świecie rosnąć umieją — w oczach — nie wielkiém było podówczas — ale to obozowisko człowieka, w półkole pagórkami, okrytemi wspaniałym lasem otoczone, oblane dwóch rzek wspaniałemi wody — przedstawiało obraz wielkiego wdzięku młodzieńczego.
Już miasteczko żyło owém życiem zaszczepioném z Europy — a o sto kroków za niém szumiały odwieczne cedrów lasy, lasy jodeł, wiązów i topoli kanadyjskich, podszyte akacyami, powiązane sznurami lijanów i winnych latorośli, zbite jakby do walki z siekierą, która im trzebieżą groziła.. Nieraz jeleń wybiegłszy z tych cieni, stawał nad doliną,.. patrzał zdziwiony i biegł znowu kryć się w ostępy..
To zbliżenie dwóch światów, dziewiczéj natury i żywota społecznego, ta cisza pustyni, może nawet klimat po części przypominał wygnańcom Polskę..
Trentonczycy mówili im, że czasem zimą Sapping się lodem okrywał, że brzegów Delawary kry się czepiały, że śnieg tu leżał po dni kilka.
W wycieczkach swych myśliwskich Pułaski spotykał zwierzynę nawet jakby europejską, sarny, wilki, zające.. chociaż złoty bażant zaszumiawszy w gałęziach, to marzenie o domu przerywał. Pomiędzy cedrami czarna jodła mówiła o naszych ogrodach i lasach.
Trenton od Pensylwanii dzielił tylko most, rzucony przez rzekę, amerykański most owych czasów, budowa z ogromnych kloców drzewa, chwiejącą się, zdająca stać cudem, pełna szczerb, a mimo to przeszło tysiąc stóp szerokie, szumiące przeskakująca wody.
Pułaski ze swym oddziałem miał częste polecenia czynienia wycieczek do Pensylwanii; rzucał się niespodzianie w okolice Filadelfii, ogładzał je, porywał transporty, niepokoił straże i podraźniwszy nieprzyjaciela, uchodził nazad do swego schronienia. Te partyzanckie wycieczki bawiły jego, rozrywały Karola, ale upokarzały nieco, bo nie dozwalały żadnym głośniejszym odznaczyć się czynem. Wszystko w nich jak one było drobnych rozmiarów.
Leże zimowe w Trenton miały téż na celu wprowadzenie karności w te pułki, z których dowódzca chciał zrobić dobrych żołnierzy; ale ciężko przychodziło łamać się z nieokiełznaném przywyknieniem do swobody.
Zresztą to życie na czatach nie ciężyło Pułaskiemu, który odradzał się siadłszy na koń, uśmiechał gdy nieprzyjaciela zobaczył, w spoczynku tylko będąc smutnym i zgryźliwym... Karol także dzielił jego usposobienia, i byłoby im tu dobrze, gdyby prócz siebie mieli choć jedną duszę przyjazną. Tymczasem wiemy jaką niechęcią, zazdrością szpetną i małą, siało ku nim wszystko co ich otaczało. Oprócz służbowych innych stosunków z komendą nie mieli, żyli z sobą.
Jedyną pociechą w dniu spoczynku były wzgórza i lasy okoliczne, polowania na ptastwo i jelenie; a choć się na nich czasem i z grzechotnikiem spotkać było można, nie obawiano się go więcéj nad obozowych towarzyszów.
Nadchodzące dnie świąteczne, u Anglików także obchodzone z wielką uroczystością, — Karolowi poddały myśl sprawienia polskiéj wilii Pułaskiemu. Nosił on się z nią dość długo, dumał, rozpytywał, wreszcie uznawszy możność, postanowił tę niespodziankę doprowadzić do skutku. Może i jemu samemu przypomnienie to dla stęsknionego było potrzebne serca.
Taił się w początkach z tém, jak je zwał, dzieciństwem, ale naostatek musiał się zwierzyć panu Maciejowi, bo bez jego pomocy, wykonać się to nie dawało.


— Panie Macieju, rzekł do niego rano wszedłszy — mam do was prośbę, gdybyście mi trochę pomodz chcieli, zrobilibyśmy coś, spodziewam się, miłego generałowi.
— Z duszy, serca, wszak wiesz, że ja dla niego dałbym się w kawałki posiekać — tylko mów.
— Jutro wigilia Bożego Narodzenia.
— Prawda! wigilia! mój Boże, u nas to wielkie święto — ale jak się nam tu do niéj przybrać?
— Ja wszystko urządzę, mam już zamówione i ryby morskie i z Delawary, jaja żółwie... przyprawy, murzyn nasz zgotuje, ja mu rozpowiem o ile potrafię o szafranie i innych sosach. Będzie to piąte przez dziesiąte, ale zjemy na sianie, po polsku i przy gwiazdach... kraj się nam przypomni.
— A! niech ci Bóg płaci! myśl złota... Ale — zkądże ty opłatka weźmiesz? zawołał Rogowski załamując ręce... tu w Trenton ani księdza katolickiego, ani nic podobnego do opłatków nie ma. A bez opłatka znowu co to będzie za wilia! nie ma wilii bez niego, to darmo! Opłatek się piecze...
— Wiem nawet jak się piecze, rzekł Karol, bom nieraz widział u nas jak kapelan piekł opłatki — ale przyboru nie mam. To bieda w istocie... bo opłatka nie wiem czy dostanę.
— A cóż po rybie z szafranem, jeśli nie będzie opłatka! dodał Rogowski.
Na próżno łamali głowy.
Zgodzono się wszakże, bądź co bądź, zastawić wieczerzę z ryb, na sianie, a w kącie snop polski..
Snop! miły Boże.. z kąd tu nawet było wziąć w Ameryce ów snop polskiego zboża. Gdzie te co rosną na naszych łanach? żyto, przenica, jęczmień, owies, wszystko aż do lnu i tatarki, bo w snopie na wiliją nic nie powinno braknąć.
A im tego wszystkiego potrzeba było, by polską macierz przypominało wygnanym jéj dzieciom.
Karol do spisku wciągnąwszy Rogowskiego, latał jak opętany, posyłając starego murzyna, gniewając się na jego omyłki, ale na włos niechcąc ustąpić ze swojego planu.
Rogowski nie brał nic na siebie, oprócz, że miał utrzymywać w niewiadomości do ostatniéj godziny Pułaskiego i odciągać go, gdyby przedwcześnie do wielkiéj izby na dole chciał zaglądać.
Karol zresztą wszystko wziął na barki swoje. Zdawało mu się, że to przypomnienie ziemi rodzinnéj, religijnego obrzędu, dnia, w którym w Polsce z jéj zboża upieczonym opłatkiem cały lud się łamie jak na owych Agapach katakumbowych.. wleje pociechę w smutną duszę wodza.
Dom, w którym stali razem był dosyć obszerny, ale prosty. Na piętrze mieścił się Pułaski we dwóch pokojach, z których jeden był sypialnią a drugi służył do przyjęcia i pracy. Jadalny dzielił je od dwóch izb, w których mieszkali po żołnierska, prawie bez sprzętów, dwaj towarzysze nieodstępni, Karol i Rogowski.
Obszerna izba na dole służyła na skład rzeczy, pomieszczenie przybywających posłańców, i różne nieprzewidziane wypadki. Raz nawet była więzieniem dla wziętych w niewolę Anglików, dopóki ich nie wymieniono.
W téj izbie oczyszczonéj, wyświeżonéj na prędce, przybranéj, Karol urządzić miał swą tajemniczą wieczerzę. Murzyn stary, osiwiały, słynny ze swéj sztuki kucharskiéj, równie przynajmniéj jak ze swéj słabości dla rumu — służył za jedynego wykonawcę. Obietnica rumu i sowitéj nagrody czyniła go nader usłużnym i uprzejmym. — Młody gospodarz pragnął, aby żadnego przyboru, który polską wilią odznacza — nie brakło. —
Jedną z najnieubłagańszych trudności był niedostatek, jaki naówczas cierpieli; zapasy z Europy wyczerpały się, bo musieli często żyć o własnym koszcie. Karol co miał oddał towarzyszom; Pułaski co mógł, to w pułki wkładał, a płaca nie dochodziła.. Były dnie, trudno uwierzyć temu — prawie bez chleba.. żyło się o miłosierdziu Bożém i cnocie rycerskiéj.
Rogowski ani śmiał się spytać, zkąd się wezmą pieniądze na ucztę.. wiedział bowiem, że ich nie było u nikogo.
Karol miał od ojca dany zégarek złoty z łańcuchem, długo oszczędzał go, wahał się, żałował.. ale dla wodza ukochanego możnaż było poskąpić ofiary? Poszedł i sprzedał go po cichu.. Z tego grosza miała się wilija odprawić. —


Szło tylko o opłatek..
Wszystko się dawało albo czemś zastąpić lub ominąć — niedostatek opłatka.. był niewynagrodzony. On właśnie jest znamieniem wilii, on jeden starczyłby za wszystko.. on mógł być wilią, całą, bez niego wieczerza na sianie.. tą uroczystą ucztą naszą nazwać się nie mogła.
Już Karol rozmyślał o upieczeniu opłatka, gdy chodząc na zwiady, dowiedział się, że w niedalekiéj osadzie, która była, jakby przedmieściem Trenton, zwanéj Lamberton, za rzeką Sapping, mieszkał ksiądz, francuz, który tam w kapliczce urządzonéj w pokoju, mszą dla szczupłéj liczby katolików odprawiał.
Nie potrzebowano się taić zbytecznie z katolicyzmem, ale w czasach wojny, w chwilach rozdrzaźnienia, wśród większości protestanckiéj, fanatycznéj, nie chciano się na szyderstwa jéj narażać.
Karol siadł na koń, aby dobiedz do Lamberton do księdza.. Już był minął ostatnie domki osadników i miał się puścić za rzekę, gdy na drodze zjechał się z obcym, widocznie podróżującym, nieznajomym mężczyzną. Był to człowiek młody jeszcze.. z podziwieniem Karól postrzegł na nim, po amerykańsku zrobioną, ale polską taratatkę.. Rysy jego nie piękne, ale miłe, łagodne i ożywione, miały w sobie coś tak polskiego, że Karol uderzony i strojem i twarzą, machinalnie konia powstrzymał. Przybywający do Trenton od Pensylwanii był wzrostu niewielkiego, krzepkiéj budowy, twarzy originalnością uderzającéj.. Była w niéj energia, siła i wielka dobroć i wielki smutek.. coś obudzającego sympatyą i zaufanie.
Podróżny wpatrywał się też w Karola, którego rysy piękne nosiły także wybitny charakter polski. Stali tak na gościncu chwilę, naprzeciw siebie — niepewni.
Przybywający siedział na koniu objuczonym i miał z sobą przewodnika. Wszystkich już w okolicy Trenton znał Karol, ten widocznie był gościem z daleka.
Oba mieli pytanie na ustach.. Po mundurze poznawszy wojskowego, podróżny wreszcie, przyłożywszy rękę do czepeczki, odezwał się po angielsku.
— Czy znajdę w Trenton Brygadjera Pułaskiego? Pan pewnie należysz do jego oddziału, lękam się, by nie był na wyprawie jakiéj?
Karol mówił już nie źle po angielsku, po wymowie pytającego poznał w nim cudzoziemca, to go utwierdziło w przekonaniu, że polakiem być musiał.
Serce mu uderzyło do tego człowieka, sam nie wiedział jak wyrwało mu się słowo polskie.
— A! Polak! brat! zawołał ochoczo podróżny. I oba nie pytając więcéj, skoczyli z koni aby się uściskać... jak bracia rodzeni po długiém rozstaniu.
— Co za szczęście! zawołał Karol.
— Jadę od granic Kanady, rzekł przybywający, umyślnie tu do was, do Pułaskiego, którego poznać pragnąłem... Nazywam się Tadeusz Kościuszko...
— O słyszeliśmy już o was, nawet nimeśmy tu przybyli, w Tulonie. Jakże generał rad wam będzie, Bóg nam zesłał we wilią najpożądańszego z gości... Ja jestem odjutantem Pułaskiego, nazywam się Karol Pluta.
— A! nie wiesz, przerwał rozrzewniony Kościuszko — co to jest po długim poście posłyszeć mowę swoją, zobaczyć brata!...
Łza pokazała mu się na oczach.
Spotkanie najdroższego przyjaciela nie uczyniłoby w kraju na nich obu takiego wrażenia, jak tu zetknięcie się niespodziane dwóch nieznajomych, ale krwią i duchem braci... Stali i drząc ściskali dłonie, nie mogąc się napatrzeć sobie.
— Co za szkoda, że ja was zaraz do Pułaskiego zaprowadzić nie mogę, rzekł Karol... ale mam sprawę pilną, muszę dojechać do Lamberton... za pół godziny spodziewam się być z powrotem. Jedzcie wprost ztąd... a z placu wam każde dziecię dom Pułaskiego pokaże, bo go tu znają i imie nawet wymawiać się nauczyli.
— I szanować go! dodał żegnając Kościuszko.
— A któżby, poznawszy go, nie szanował, nie kochał, nie wielbił — zawołał Karol. Mało takich ludzi, jak on, miała Polska, a wysłała go zbierać laury za atlantykiem...
— No! w drogę, w drogę i co najrychléj z powrotem! rzekł Kościuszko...
— O! pospieszę pewnie, bo przybycie wasze dla nas, to uroczystość, jakiejśmy nie mieli!
— A! a dla mnie! widzicie, żem przybył umyślnie, aby swoich zobaczyć, język nasz, tę najsłodszą sercu muzykę usłyszeć..
Każdego wyrazu dźwięk śpiewa mi w duszy pieśnią młodości i nadziei.. Ale dość! dość, na koń i w drogę..
Karol piorunem popędził do księdza po opłatki. —


Tak owa wilija Bożego Narodzenia stała się podwójnie dniem uroczystym.. Pułaski był szczęśliwy z przybycia ziomka, którego nie wiedział, jak ugaszczać i przyjmować.
Został mu ten stary szlachetny nałóg nasz polski, co z sercem dom i dłoń otwiera, coby krwi utoczył gościowi, byle go jak króla uszanować i dowieść, że mu się nic nie skąpi. Ale przy niedostatku żołnierskim jak tu było okazać tę tradycyjną serdeczność.
Zasępił się biedny Pułaski. —
Całą resztę dnia tego spędzili jakby w gorączce, mówiąc o kraju, o dziejach konfederacyi, o starych i nowych domowych sprawach. —
— Słuchaj mój Rogowski — rzekł Kazimierz wieczorem, odwiódłszy go na stronę — nasz to święty ojcowski obyczaj gościa pobożnie przyjmować.. a jeszcze taki gość! nasz! polak! Musimy bracie wystąpić.. ale jak? Sprzedaj co chcesz, zastaw, pożycz.. a trzeba żeby widział, żeśmy mu radzi.
Rogowski tylko co się z projektowana wiliją nie wygadał, ale sobie języka zakąsił.
— Panie generale, rzekł, proszę być spokojnym, ja z Karolem obmyślimy środki a — jakoś to będzie. Tylko co się tyczy jutra.. to post i wilija..
— Wilija! a prawda rzekł smutnie Pułaski..
— Więc jutro.. to się jakoś przekołacze, a na Boże Narodzenie ja za lusztyk ręczę.. dodał Rogowski.. Zastawim się a postawim po szlachecku!
Cała noc niemal zeszła na gawędzie przerywanéj i wiązanéj na nowo. Rozchodzono się i pożegnawszy wracano znowu. Zastawiono wieczerzę, ale mało kto ją tknął, poiło i karmiło żywe słowo. Mówili o Polsce, nagadać się nie mogli. Każdy z sakwy podróżnych pamiątek dobywał, co miał najdroższego, wszystko swoje tak się wydawało zajmującém.
Karol, który powrócił rychło, więcéj się przysłuchiwał niż mówił. —
Każdy z nich był z innego kąta szerokiéj ziemi polskiéj rodem, ale uczucia i wspomnienia ich łączyły. Kościuszko litwin, z Brzeskiego długo żył w Warszawie i na Mazurach, znał dwór, króla, Czartoryjskich i wielu owego wieku ludzi, od których z goryczą w sercu uszedł dobrowolnie. Pułaskiemu śniło się zawsze Podole i Ukraina, trochę kozacza, nieco szlachecka, taka, jaką dziś już znaleźć chyba można na pomniku w Ławrze kijowskiéj, w ruskim nagrobku Konstantyna Ostrogskiego, sławiącym jego zwycięztwa nad Moskwą.
Rogowski rodzinę miał w Wielkiéj Polsce i Kujawach rozproszoną..; Karola ojcowizna była w Krakowskiem. Oni razem przedstawiali niemal cały obszar ziem rzeczypospolitéj, która się teraz rozpadała pod nożem, a szczepiono jéj starannie niechęć bratnią, żeby się bujno rozrosła.
Nieprzyjaciele poczęli już wówczas rzucać nasiona niezgody między szlachtą a ludem, pomiędzy Polska a Rusią, między wiarą a wiarą, dworem i narodem, królem a krajem, panami i służbą, duchowieństwem a świeckiemi.. złe to ziarno podlewał szatan, aby w owoce przerosło.
Choroba téż spółeczna z wycieńczenia i bez rządu dopomagała do rozkładu, na którego pognoju miał ten chwast wybujać... Rozkład ów pomagał do rozszarpania i zniszczenia tego, co wieki z wolą Bożą, miłością i przymierzem bratniem spoiły.
Ludzie ci ze czterech kończyn Polski, jakby się w jednéj kołysali kolebce — obyczajem, językiem, podaniami, duchem się zrastali. —


Późno w noc, gdy już nareszcie szli na spoczynek, Rogowski pochwycić mógł Karola..
— Bracie, dobrodzieju! zawołał, teraz dopiero tryumf cię czeka, gdy wystąpisz z wilią! Generał sam mnie prosił, zaklinał, ażeby zkąd wziąć to wziąć, a przyjęcie gościowi sprawić świetne.. Ale.. powiedzże zkąd ty grosza dostałeś?
Karol się zarumienił..
— No — miałem tam coś, rzekł.. to moja rzecz.. dosyć, że nie zabraknie, tylko czyście nie wyśpiewali już o wilii?
— Uchowaj Boże — nic a nic...
— No, to dobrze..
— Ale czy będzie dobrze?
— O ile z murzynem, zamiast mazura polską wilią można zgotować, odpowiedział Karol, ruszając ramionami. Co za szkoda, że człowiek nic się nie domyśla co go czeka! Gdybym był w Skale lepiéj się kuchni przypatrywał i przeczytał sekreta kucharskie z książki matczynéj!
— No jadło tam jak jadło! zawołał Rogowski, byle przez gardło przelazło — ale cóż z opłatkiem?
— W tém, jak wiecie, była trudność największa, po cichu rzekł Karol, a przecież i to co nieprzezwyciężonym się zdawało, zwyciężyłem! Wiecie, że jeździłem do Lamberton, szukając księdza Francuza.. Ledwiem tam o niego dopytał, ale oznajmiwszy mu się jako Polak i katolik, zostałem dobrze przyjęty. — Przyznał mi się, że był kapłanem i mszą świętą odprawiał. Człowiek to w średnim wieku, poważny, surowy, ale — darujcie mi co powiem, do naszego księdza niepodobny... Pocałowałem go w rękę z radości, przypominając sobie jak w Skale sługiwałem do Mszy św. w owéj komeżce z niebieskiemi wstążkami, która mnie czyniła szczęśliwym i dumnym. — Po krótkim wstępie powiedziałem mu, o co go prosić przybyłem; ale mnie nie zrozumiał wcale, obruszył się strasznie i począł łajać, sądząc, że niepoświęconéj hostyi do jakiegoś zabobonnego żądam obrządku. Ledwiem mu zdołał wytłómaczyć, że to jest u nas przez duchownych uznanym zabytkiem prastarych czasów. Zrozumiał mnie nie rychło, gdym już prawie jak dzieciak łzy miał na oczach, ulitował się w ostatku i tknięty moja wymową, skłonił się dać mi parę opłatków! A! z jakąż pochwyciłem je radością!
— Masz tedy szczęśliwcze — opłatki! krzyknął Rogowski w uniesieniu. A! będziemy się więc po polsku łamali opłatkiem.. Mój Boże! komuż to łez nie wyciśnie!.. Kto nie uczuje nic.. ten.. dodał bijąc pięścią o stół — ten.. psa nie wart! A teraz — sza.
— Majorze.. na Boga! tajemnica!
— Zmilczę, dochowam jéj! ale zlituj się wystąp jak należy. Jeśli pieniędzy zabraknie.. mam jeszcze łańcuszek zloty.. zastawim go lub sprzedamy.
— Niepotrzeba.. przerwał Karol.. Wy tylko skłońcie jenerała i gościa, żeby z obiadem, wedle zwyczaju narodowego i religijnego do gwiazd poczekali..
— To moja rzecz, i nie będzie trudno, odparł Rogowski. — Gość nasz zdaje mi się, nieco filozof — ale go téż katolicka matka karmiła.
— Ale poczciwy człowiek, zgodzi się na wszystko!


Nazajutrz rano dzień po nocy chłodnéj wstał dziwnie pogodny i ciepły, a choć pora nie zupełnie przypominała nasz Grudzień i było raczéj wiosenno jakoś niż zimowo, data 24 mówiła o wilii; przywodziła na myśl wszystkie Adamy i Ewy pozostałe w kraju, i dawne polowania na ponowę śnieżną i próby szczęścia.. i zjazdy rodzinne; i ów stół długi, do którego w tym dniu zasiadało często kilka pokoleń, a dziaduś siwy szedł z opłatkiem od najstarszego do najmłodszego błogosławiąc, całując, płacząc po tych co do wilii zasiedli — z aniołami u Bożego stołu.
Wspomnienia te trochę ochmurzały czoła — ale wstawszy zeszli się wszyscy prócz Karola.. na górę, i już się rozejść nie mogli.
Bliższe poznanie Kościuszki przywiązywało doń Pułaskiego; dwie te dusze bratnie rozumiały się dobrze, łączyła je miłość kraju gorąca, choć w wyobrażeniach nie zawsze się zgadzali.
Pułaski znał tylko Polskę szlachecką i czując potrzebę reform, opierał je wszystkie na tradycyi; Kościuszko był synem XVIII. wieku, ale razem dzieckiem Polski; chciał ją odbudować wedle pojęć epoki.
— Mój panie Tadeuszu, spytał po długiéj rozmowie Pułaski — jakeśmy my konfederaci, rycerze Maryi, cośmy przysięgli walczyć do zdechu, wyszli z kraju... to już wiecie; ale powiedzcież mi, jak się to stało, że wy opuściliście Polskę... Co było powodem?
Kościuszko spuścił oczy, zdawał się nieco zmięszany.
— Ja — rzekł po chwili rumieniąc się, przyszedłem tu z myślą nabycia wprawy wojennéj, nauki, dla zahartowania się w ciężkim boju, abym gotów był służyć ojczyznie gdy zawoła... Mam to przeczucie, że bój nieskończony, sprawa nierozstrzygnięta, że przepłynę atlantyk, i —
Pułaski rozrzewniony wstał i natchniony proroczo, ręce położył na jego ramionach..
— Tak, rzekł podnosząc oczy w górę, jakby w niebiosach chciał czytać — tobie daném będzie walczyć za matkę.. ale nie mnie już! nie mnie! Marek wydał wyrok.. ja tu kości położę..
— Bóg tylko jeden wie przyszłość, przerwał Kościuszko. — Samiście opowiadali mi, że X. Marek w początkach wróżył zwycięztwa.. a na ostatku.. same klęski..
— Tak! ale wiesz co mi powiedział w Częstochowie.. Słowa są wielkie dziwne, a dusza z któréj wyszły, święta.. Gdym mu przypomniał pierwsze jego proroctwa, rzekł mi. — Tak! prorokowałem zwycięztwa.. ale wy grzechami swemi zadaliście kłam proroctwu i miłosierdzie złamaliście Boże — bogdaj wasze cnoty uczyniły mnie jeszcze raz kłamcą i odwróciły pomstę!
Kościuszko słuchał milczący.
— Ja wrócę — rzekł po chwili — tak. — Śni mi się Polska, wiem że mnie angielska kula nie weźmie, muszę jeszcze ucałować ziemię, co mi dała życie. Dziś niema tam co poczynać jeszcze.. po świeżych ranach nabiera sił znużona, ale walka się ponowi.. będę bił się z nieprzyjacielem ojczyzny!
Tu się wojny uczę którą tam będę prowadzić.
— Tak, dodał Pułaski — nauczyć się tu można wiele i tego, co robić potrzeba, jak oni robią i tego, co jak oni czynić nie należy. Wojsko ich lichsze jest od naszego.. ale gdzie u nas takich znajdziemy mężów jak Washington, Franklin, Jefferson! my jesteśmy mężniejsi może, mamy starego rycerstwa tradycyą, u nas szlachcic rodzi się żołnierzem, bawi w ułana nieumiejąc chodzić, a jeździ konno wprzód niż się czytać nauczy. W rodzinach naszych jest karność, która się z młodzieżą łatwo przenosi do regimentu, gdy dowódzca chce być ojcem miłością i powagą, — ale gdzież u nas ta ich żelazna wytrwałość, ta wiara w siebie nie złomna po klęskach, chęć ofiary we wszystkich.. naostatek..
— Naostatek, dorzucił Kościuszko, gdzie u nas ta jedność w narodzie jaka jest tutaj? W Polsce mamy jeszcze panów, szlachtę, mieszczan, żydów, lud, wszystko poodosobniane, podzielone. Mieszczaństwo ledwie z pieluch się rozplątuje, niedorosłe i zbiedzone; przesądów tysiące.. ludzie różnych rodzajów, a nie ma dotąd — człowieka..
— Po części macie słuszność, rzekł Pułaski, ale wina tego, jak zasługi przeszłości ciężą na — szlachcie; w niéj było i jest życie narodu.. którém się ona podzielić nie chciała, a obowiązków swych w końcu nie spełniła.. Sam jestem szlachcic, wysoko cenię powołanie, które nam dał Bóg, ale wiem i to, że szlachcic godzien tego imienia, winien pamiętać, iż jest z ramienia Bożego wysadzonym przewodnikiem, starszyzną, która ma wieść do pracy, do ofiary, do wszystkiego, co poczciwe i szlachetne.
Szlachcic opój, niezdara, kłótnik; pan sybaryta a rozpustnik a przekupiony; tchórz w obec wroga — to klęska i zguba narodu. Powtarzam wam demagogiem nie jestem, nie będę — za starym na to — po chrześciańsku widzę we wszystkich braci, po polsku w szlachcie zakon rycerzy.. Bożych. A kto wstąpiwszy do zakonu, poślubiwszy obowiązki wielkie, zapomni o nich, zdradzi, rozbestwi się, temu miecz Boży — łeb utnie. Nie stanie szlachty! nie stanie narodu!
— A! panie generale! przerwał żywo Kościuszko.. jam ci też kawał szlachcica.. ale czuję, że nam już dosyć tego szlachectwa i przywilejów i wyłączności.. równości potrzeba.. podnieść lud..
— Równości! zawołał Pułaski. Zapewne, ale gdzież ona jest, mospanie..? i w niebie między aniołami są przecie archanioły i cherubiny szlachcice..
Trzeba wieków, aby naród zlał się w taką masę; stworzeniśmy nierówno.. Szlachta winna, ale ona być musi i spełniać, co na nią włożono..
— Tak było niegdyś, odparł Kościuszko — dziś już tak nie jest i jutro nie będzie. W Polsce też potrzeba społeczność całą zlać i połączyć, obaliwszy zapory, co ją dzielą — połączyć się obyczajami, życiem, bodaj największą ofiarą. Bo gdy wybije godzina wielka, obrony ojczyzny.. ci, co jéj nie mieli, co w niéj byli niewolnikami — bronić jéj nie będą. Obywatelstwo dać wszystkim, aby z nich zastęp utworzyć jeden. — Cóż dziś Polska? to garść wybranych, a nam trzeba mas, tysiąców, milionów, nam ludu potrzeba.. Lud jeszcze się u nas nawet nie narodził, jest czerń tylko. Gdy z ludu u nas wyjdą Frankliny i Washingtony, naówczas..
— He! he! zawołał Pułaski, to są te wasze nowe ideje.. Masy po staroświecku, gdy ich zapotrzebujemy, powinny pójść na zawołanie.. ale potrzeba je cnotą, miłością, zaufaniem sobie zjednać, obudzić w nich wiarę i umieć prowadzić. A któż poprowadzi, jeśli nie szlachcic?
— Kochany generale — rzekł, sciskając go Kościuszko — powtarzam wam, ani Franklin, ani Washington, ani Jefferson nie poszczycą się podobno szlacheckiemi klejnotami.. a oni..
Pułaski zamilkł.
— Inny kraj, inny obyczaj! dorzucił po chwili.
— Krajowi naszemu téż obyczaj zmienić potrzeba — dodał Kościuszko. — Jeśli Bóg da mi kiedy iść na nieprzyjaciela, włożę chłopską sukmanę.
Ta myśl, rozgrzewająca serca, pojednała ich, Pułaski go uścisnął.
— Byle na nieprzyjaciela, idź, czy w sukmanie; czy w habicie, czy w koszuli..
Tak uczeń Russa i wielbiciel Franklina, przyjaciel Jeffersona, rozprawiał z konfederatem Barskim, w którym tlał duch ś. Marka i żyły tradycye.
Niestety! one tradycye były to szaty nad dziadów za przestronne, na skarlałe wnuki; do instytucyi patryjarchalnych, trzeba było i ludzi patryjarchalnych, a w ich miejsce stanęły zgniłe niedobitki i plewa..
Gdzieniegdzie po nad te znikczemniałe tłumy podnosiły się głowy, charaktery, geniusze nawet — ale nie miały dosyć woli i siły, aby owładnąć narodem i prowadzić go.
Ten rozstęp między instytucyami dawnéj Polski, a ludźmi, co w nich chodzili, od początku XVII wieku coraz widoczniejszym się stawał; nikt nie dorósł do ideału praw dawnéj rzeczypospolitéj, a w ręku zepsutych ludzi ten gmach, co poprzedził tyle budowli, późniéj kleconych, wielkością i pięknością swą — runąć musiał..
Klonowicza i Wacława Potockiego czytać potrzeba, aby wiedzieć, co prawy polak rozumiał jako szlachectwo.. — obowiązek ofiary, kapłaństwo.


Rogowski wypełnił zlecenie, namówił z łatwością Pułaskiego i Kościuszkę, aby się z obiadem do gwiazd wstrzymali i zmienili go obyczajem polskim na wieczerzę. Oba poklasnęli téj myśli. — Dzień zszedł szybko, poszli oglądać okolicę nad brzegi Delawary, potém wrócili.. nic nie zobaczywszy; bo nad nią stojąc, mówili o Wiśle i Bugu. Nastręczała się téż sposobność mówienia obszernego i o Ameryce; Kościuszko przybywał od armii północnéj; rozpowiadał o niéj, o generale Gates, o Washingtonie, mówiono o Francyi, wyglądając od niéj posiłków.
Wierzyli wszyscy w powodzenie dobréj sprawy; inne to były czasy, dziś — w dobréj sprawy tylko pognębienie wierzym.......
Nareszcie przyszedł wieczór; na wypogodzonem niebie pokazał się krzyż południa... coraz ciemniejszy szafir okrywać się począł tysiącem iskier, jakby na ucztę zapalonych... Karol już tylko oczekiwał na ukazanie się gwiazd — był w gotowości.
Serce mu biło jak swawolnemu studentowi, który zamierza dobrego spłatać figla... wbiegł do ogródka, po którym się przechadzali i uśmiechając rzekł do Pułaskiego:
— Panie generale, wieczerza na stole!
— A! wieczerza! tak! podchwycił gospodarz... żartuj zdrów! co mi to za wieczerza w Ameryce! Nie polska to nasza owa wilia braterska, uczta święta, ale... co Bóg dał, chodźmy...
Ująwszy pod rękę Kościuszkę, zmierzał na górę, gdy Karol wskazał mu drzwi na dole.
— To tu — rzekł.
— Tu? spytał Pułaski — cóż to jest?
— Tak nam wypadło, odpowiedział Karol...
W tém drzwi murzyn, kryjąc się za niemi, otworzył.
Salka przedstawiała widok niezwyczajny i na tém wygnaniu niespodziany. Naga izba ubrała się świątecznie, ściany jéj zawieszone były zielonemi gałęźmi cedrów, jodły i cisów, stół świecił rzęsisto... okryty białym obrusem, pod którym siana domyślać się było można. W kącie stał ogromny snop zboża, jeśli nie gatunkiem jego, to formą przypominający nasze godło pracy rolniczéj.
Stary murzyn w czerwonéj koszuli stał u drzwi, pokazując resztę białych zębów... Na talerzach świeciła migdałowa polewka z ryżem i rodzenkami, o którą pono było najłatwiéj.
Pułaski jak olśniony stanął w progu, zobaczył naprzód na talerzu opłatki; odwrócił się do Karola i ze łzami prawie porwał go za szyję całując.
— Poczciwy, kochany przyjacielu... zawołał rozrzewniony — chyba twe złote serce dokazać tego mogło, byśmy tułacze, na obcéj ziemi tym chlebem żywota... ojczysty sobie obyczaj mogli przypomnieć. Niech ci to Bóg nagrodzi, abyś po latach pielgrzymki, syt chwały, z głową usrebrzoną, położył kości na téj ziemi naszéj, krwią męczenników przesiąkłéj...
Drżącą ręką chwycił Pułaski i podał go pierwszemu Kościuszce...
— Gdy w Polsce rozłamiesz go kiedyś z braćmi, przypomnij mnie i Trenton, rzekł cicho.
Czy łza nie stoczyła się nań i nie poświęciła — nie wiem.
Milczący, poważni jak kapłani, uroczyście jak w świątyni, z myślą do Boga wzniesioną, do ojczyzny, do ludzkości... łamali się tułacze chlebem życia... na ziemi wygnania, a myśl ich i serca biegły tam, gdzie do nich także biły piersi stęsknione, rodziny, braci... przyjaciół.
Tadeusz otarł łzę, przypomniały mu się — Moraczewszczyzna, Siechnowicze...
— Dawno, rzekł, dawno nie kosztowałem takiéj rozkoszy — to godło Chrystusa spoiło nas jak rodzinę. Ze wszystkich polskich obrzędów i uczt to najpiękniejsza, to najuroczystsza, to najwięcéj mówiąca do duszy.
— Bo téż to dzień narodzenia Tego — rzekł Pułaski — który skruszył kajdany niewoli świata.
Łamali się opłatkiem, patrząc niedowierzająco, na tę dawno niewidzianą kraju pamiątkę...
Z rozweseloném czołem zasiedli do stołu. Niestety! murzyn barszczu z uszkami zrobić nie umiał... Zastępowała go polewka.
Inne potrawy, jeśli nie miały smaku naszych, przypominały je przynajmniéj z twarzy, murzyn ów (przezwany Mandarynem) czego nie mógł dobrze wyrozumieć, w to kładł jak najwięcéj pieprzu, który w jego przekonaniu, zdolnym był zastąpić wszystko i omamić podniebienie. Ryby wszakże z szafranem, po żydowsku z patatami, i smażone z kapustą palmową wybornie się udały.
Dobyto parę butelek, nie było to owe Hungaricum.. Cracovine educatum, ale stare Malaga, Xeres i wina krajowe.. Po kilku kieliszkach rozmowa się ożywiła i z toru smętnego przeszła w ową wesołość polską, co nikogo nie kąsa a każdego zabawić umie. —
Chwilami jeszcze zadumał się z nich który, ale spieszył posłać dumę za morza.. Sypnęły się anegdoty przywiezione z Polski, w które ona obfitowała po wsze czasy; co to je z taką serdecznością, zawiesisto, z miną, akcentem, deklamacyą właściwą, tradycyonalną opowiadać umiano.
Dziś — nie ma już tych gawędziarzy z profesyi, którzy choćby sto razy powtarzali jedno, zawsze słuchano ich mile; co gdy weszli do izby, już się wszystkie rozchmurzały oblicza; co mieli koncept na wszelką przygodę, komplement w każdym wypadku, a w potrzebie i toast do kielicha, i ucinek gładkim wierszem na imieniny.
Pułaski nie był wesół, ale Rogowski w tém celował, a jako exkonfederat miał anegdot obfite zapasy. On to ożywiał towarzystwo i wziął na siebie utrzymywanie dobrego humoru. Dokazał tego, że pod koniec uczty, twarze i serca się śmiały.
Mandaryn tymczasem biegał z coraz nowemi półmiskami, a zakończył deserem obfitym, rad, że nareszcie sam do jadła i obiecanego rumu dopadnie.
Każdy z gości wsunął mu coś w rękę, stary śmiał się, kładnąc dłoń na piersiach, szwargotał coś, ale chyba wielki Duch jego ojczyzny go rozumiał.
Biesiadnicy pozostali przy tym stole długo w noc, pito nie wiele, powoli, ale mówiono dużo.
Późno już ktoś przypomniał obyczaj wilii naszej, wyciągania z pod obrusa siana; miało to podobno znaczenie, iż kto najdłuższą trawę wysunął, u tego najpiękniejszy len miał obrodzić.
— Ale z nas żaden ani lnu, ani żadnéj rzeczy, która jego jest, nie sieje, rzekł Pułaski. —
— Siejemy trud i krew — zawołał Kościuszko — a co z nich wyrośnie — Bóg wie. —
— Ciągnijmy więc, dodał śmiejąc się Pułaski — i będziemy sobie z tych roślin nowego świata prorokowali o żniwie.
W tym sianie z nad Delawary.. i Sapping, były, prawdę rzekłszy, przeróżne rośliny, nie wszystkie do trawiastéj rodziny należące. Każdy rękę włożył pod obrus a co pochwycił, wyciągnął i podniósł do góry.
Pułaskiemu dostał się kwiat jakiś nieznany, zeschły już, na którego łodydze para tylko listków zieleńszych została.
Rogowski dobył kiść jakąś bardzo długą, w którą się mniejszych dużo wplątało; na końcu jéj grono nasionek bardzo przypominało prozaiczną naszą hreczkę.
Karol wyciągnął łodygę zieloną, niemal świeżą, z kwiatami jeszcze niezupełnie zwiędłemi, nakształt dzwońców.
A pan Tadeusz zdziwił się, znajdując — ucięta młoda gałązkę o liściach laurowych. —
Śmiali się wszyscy, nie wielkie do tego przywięzując znaczenie, a pan Pułaski rzekł.
— Wam laury panie Tadeuszu! daj Bóg byś je w ojczyźnie zbierał! Mnie się dostało coś zeschłego, czarnego jak ja.. i bez życia... taką może pamięć zostawię po sobie. Karolowi jego kwiaty obiecują, że będzie rozkwitał i dzwonił, a daléj pan Rogowski.. ty masz czyste i jasne proroctwo, — że jeszcze hreczkę siać będziesz na swoim zagonie.
— Ale ba! zawołał Rogowski — co o tém, to mi się nie śni!
— Mnie téż o wyprorokowanym mi końcu.. zeschłą gałęzią myśleć się nie chce.. przynajmniéj dopóki mam szkaplerz ks. Marka na piersiach..
Karol zamyślił się nad swoją Campanullą.. pobiegł sercem do Skały.. tam obchodzono jéj imieniny.. a on nie mógł nawet cichem ją rozbudzić życzeniem..
Ale ufał, wierzył, że tam kiedyś z Saracenką powróci, że ona go tam czekać będzie, stała, wierna, niezmieniona. Niestety! Znał świat tylko ze swego poczciwego serca.. w które się jeszcze zęby czasu nie wpiły..
Pili zdrowia..
Naprzód — Polski wolnéj od morza do morza..
Potém wiernych synów téj matki w żałobie.
Potém przyjaciół za morzami..
A w ostatku owo polskie, owo stare.. owo nasze.. kochajmy się!
Bez tego symbolicznego kielicha miłości i zgody nie było nigdy w Polsce uczty żadnéj.
Niech mi kto pokaże na świecie naród, któryby myśl tak świętą, tak wielką zamknął w dwu słowach, bez których nie było biesiady, nie było przyjęcia..
Coś w tém większego jest nad rozpasanie ducha, bo pragnienie świętości, harmonii, braterstwa na ziemi..
Czyśmy się kochali? Bóg osądzi, ale żeśmy kochać pragnęli, uważali za obowiązek, żeśmy na sztandarze tradycyi zapisali to godło, które w sobie mieści całą naukę nową.. to przecie coś znaczy.. Nie czcze, nie czcze to było słowo!
Pijąc ten kielich pełen wspomnień gorzkich, wymówek okrutnych, krwi braterskiéj i żółci — spłakali się ściskając.
— Ten kto miasto miłości braci i kraju, krzyknął Pułaski, ojczyźnie zdradą, braciom nienawiścią się wypłacił, niech mu każdy kielich będzie trucizną..
I rozbił szkło o podłogę.. posypały się wypite kieliszki..
Wstali wszyscy.
Jeszcze raz ścisnęły się dłonie, ucałowały usta, po tych polskich agapach; każdy poszedł do pościeli nie zasnąć, ale myślą polecieć ku domowi..
Pułaskiemu przed oczyma stał wizerunek bladéj, smutnéj, z wypłakanemi oczyma a usty uśmiechniętemi do świata, Franusi.. w królewiczowski płaszcz, jak w całun opiętéj.
Kościuszce ukazała się twarzyczka Księżnéj Lubomirskiéj, uśmiechająca się smutnie i błagająca litości. —
Karolowi białe ząbki wyszczerzyła, w różowe oplecione usteczka, jego... bohdanka, siostrzyczka. —
Pan Maciéj Rogowski, westchnął téż do owéj pięknéj francuzicy w Rodosto, która serdecznie się spłakawszy po nim.. poszła za jakiegoś greka.
Wierni kochankowie opłakiwali swych miłości zawód i zdradę.. żaden przecie na ukochaną nie rzucił przekleństwa.
Z piersi ich rwały się życzenia. —
— Niech będzie szczęśliwą!
Karol.. nie domyślał się ani przeczuwał że i on może mógł powiedzieć z niemi.
— Niech będzie szczęśliwą! nie miałby siły dodać. — Choć nie ze mną.
Mandaryn spał znużony z wypróżnioną flaszką rumu na piersiach.. Ta go nie zawiodła.


Gorzkie są dnie wygnania nawet gdy do ciepłéj piersi tuli brat przybrany — niezapomniana przeszłość stoi między szczęściem a człowiekiem. Były chwile jasne, ale życie snuło się czarno i leniwo.
Pułaski żył tylko walką i pracą. Karol zrazu się nią ożywił, ale oswoiwszy się z krajem i położeniem zatęsknił do domu, do tego wszystkiego, co za oceanem zostawił..
Choroba nieuleczona żalu po swéj ziemi, na którą niema ratunku chyba śmierć albo powrót — wślizgnęła się do jego piersi i potajemnie je szarpała. Wstydził się jéj, obawiał przyznać, taił z nią, wojował z sobą, a czuł, że ona go łamie i zwycięża. Każda godzina karmiła wzrastającym niepokojem, przeczuciami, w snach widział Polskę, na jawie marzyła mu się Skała, często ze snu zrywał się z sercem bijacém — próżno do mar zwodniczych wyciągając ramiona.
— Ale nie byłby się nikomu w świecie przyznał do tego co zrobił, chociaż go zbladła i uwiędła twarz zdradzała.
Pułaski upajał się sprawą wolności wprowadzając ład i porządek, w nieustannych waśniach z podwładnemi. — Niezwykły do hamowania się, gwałtowny, porywczy gdy mu krew do głowy buchnęła — zawsze jednym sposobem usiłował pokonać opór, żelazną wolą i charakterem. W końcu struty pasowaniem się z tą uorgarnizowaną niechęcią, doprowadzony do ostateczności, zmuszony był prosić o uwolnienie od służby. —
Rogowski wysłany został z listem do Washingtona stojącego w Valley-Forge.
Wszyscy dowódzcy którzy byli świadkami trudów i męztwa Pułaskiego, Wayne, przyjazny mu osobiście, przyznawali głośno, że strata takiego generała, pełnego energii i żołnierza niezmiernéj odwagi była niepowetowaną, ale Pułaski cofnąć prośby swéj niechciał. Washington ścisły postrzegacz prawa niemógł znowu odwołać niesprawiedliwego wyroku w zajściu z oficerem o samowolą, wydanego przeciw Pułaskiemu.
Stanęło więc na tém, że aby Pułaskiego nie stracić, dozwolono mu samemu oddział ochotników zebrać i sformować. W Marcu (1778) zdawszy dowództwo dawne, udał się Pułaski do Valley-Forge, a na przedstawienie Washingtona kongres podane zatwierdził warunki.
To nowe zajęcie odżywiło starego konfederata, który natychmiast wziął się do formowania legionu jazdy i piechoty. — Jazda miała mu przypominać polskich ułanów, dano im piki i chorągiewki z kolorami narodowemi, Rogowski i Karol rzuciwszy bez żalu niechętną sobie drużynę rozwałęsanych i rozpasanych rajtarów, poszli za wodzem.
Oddział ten z niemniéj różnorodnych żywiołów był złożony, wchodzili doń nawet zbiegowie z angielskiego wojska, ale na wszystkich wkładano warunek ślepego posłuszeństwa, przyjmując. Pułaski nieubłaganym był w przestrzeganiu karności wojskowéj.
Wiosna 1778 r. nie polepszyła położenia Washingtona i wojsk amerykańskich. Stan był zawsze ten sam, brak najpierwszych potrzeb życia, trudy do znoszenia wielkie, pochody nużące, wyczerpywały najdzielniejszych. — Washington jako wódz, miał nieprzyjaciół usiłujących go obalić, podkopujących u kongresu, czerniących niepokalany jego charakter.. ale znosił to wszystko wielką prawdziwie duszy potęgą.
Co chwila oczekiwano stanowczego ogłoszenia się Francyi za sprawą Ameryki; na sam odgłos o tém Anglia gotową była do ustępstw, w obawie zupełnéj kraju utraty. Stronnictwo pokoju i przejednania potajemnie usiłowało obalić Washingtona — ale kongres pojmował swe obowiązki i uwieść się nie dał. Traktat z Francyą został nareście podpisany, kongres go ratyfikował. Anglia odwołała posła z Paryża.. otucha weszła do serc, ale wojna się zapowiadała długa i ciężka.
Mimo świetnych nadziei, wojska ogłodzone, wycieńczone, okazywały zniechęcenie. — Wysyłane oddziały wszędzie kraj znajdowały spustoszonym przez anglików; obie strony paliły zboża i plantacye, niszczyły magazyny i marły z głodu. —
Anglicy chociaż lepiéj zaopatrzeni, bo im flota dostarczała żywności, musieli jednak w końcu po dziewięciomiesięczném zajęciu Filadelfii opuścić ją i zmienić dalsze plany działań wojennych. —
Przeszedłszy w Czerwcu Delawarę, udali się do Allen-Town, zagrażając razem Brunświkowi i Monmouth. Washington w ślad za nimi opuścił Valley—Forge i pociągnął, zawsze marząc o stoczeniu walnéj bitwy.. Zdało mu się, że korzystniejszą ona być może dla żołnierza, niż wyczekiwanie o głodzie. Część dowódzców odradzała mu jednak, nie chcąc losów kraju stawić na niepewne szczęście dnia jednego.
Wojna między Anglią a Francyą, jak to przewidzieć było można, rozpoczęła się starciem na morzu. — Ochotnicy nasi dzielili losy wojsk amerykańskich i ich przykre położenie; żyjąc już nadzieją pomocy Francyi. — Tu lepiéj zdawały się składać okoliczności, flota admirała d’Estaing przeznaczona do Ameryki, wypłynęła z Tulonu, nim admirał Byron gotów był w ślad za nią podążyć. Składała się ona z kilkunastu okrętów liniowych i czterech fregat. Burze i cisze przez trzy miesiące opóźniły jéj przybycie.
W obawie napaści anglików d’Estaing, nie chciał sił rozdzielać, cała więc ta flotylla płynęła razem i powoli. W nocy zwijano żagle i zatrzymywano się, gdzie mrok pochwycił. Byron był jeszcze daleko.
W Czerwcu stanął admirał francuzki u ujścia Delawary, potém popłynął za admirałem Howe, który z flotą swą schronił się w zatoce N. Yorku. Można sobie wystawić radość i otuchę, jaką przyniósł poseł Gerard, stając przed kongresem jako zwiastun pomocy Francyi..
Anglia na morzu rozwijała całą swą potęgę, wypowiedziawszy wojnę, zajęła posiadłości Francyi, wyspy ś. Piotra i Miguelon, inna część flotylli z N. Yorku puściła się, wioząc wojsko na brzegi N. Jersey. D’Estaing pragnął bitwy, ale burze i wichry przeciwne nie dopuściły mu walki i odwlokły jéj roztrzygnięcie. —
Kapitan Ferguson wylądowawszy w Egg Harbourg, popalił statki amerykańskie, zniszczył magazyny, splądrował sąsiednie warzelnie soli.


Właśnie w czasie tego napadu Pułaski stał z ochotnikami świeżo zaciążnemi, niedaleko Egg Harbourg. Szpiegi angielskie oznajmiły Fergusonowi o tym oddziale słabym i odosobnionym... Napaść nocna o mało się nie stała przyczyną klęski strasznéj, a dla Pułaskiego sromu, którego by był nie przeżył.
Szczęściem francuz Armand, oficer oddziału, zwietrzył wcześnie napad anglików, a męztwo osobiste Pułaskiego, który jak lew rzucił się na nieprzyjaciela niespodziewającego oporu — ocaliło ludzi i honor oddziału. —
Wojna ta nieustannych napaści, wylądowań niespodzianych, nocnych wycieczek, podejść, a nadewszystko zniszczenia; pełna z obu stron okrucieństw i mordów — ciągnęła się daléj z wzrastającą zajadłością.
Cudownie ocalony oddział Pułaskiego przeznaczony był do armii Lincolna, który wzmocniwszy się po stratach poniesionych, nowemi zaciągami w południowéj Karolinie, szedł przeciwko generałowi Prévost. —
W pochodzie przez zniszczoną tę prowincyą, którą i Prévost napadał, Pułaski dowiedział się o zagrożoném przez anglików Charlestown. Dowodził w téj twierdzy przyjaciel jego, generał Mustrie, a milicyą Rutledge. Choć niepowołany i bez rozkazu umyślił się on przedrzeć i przybyć im w odsiecz.
Piękny ten kraj, który przebywali ochotnicy nasi, nosił na sobie ślady najokrutniejszego spustoszenia.. Mimo to lasy otaczające Charlestown uśmiechały się całym wdziękiem wiosny południa; wonią Gardenii i Calwii, świeżą zielonością dębów swych.. i klonów.. W opuszczonych ogrodach kwitły drzewa pomarańczowe i róże okryte wieńcami.. Gdzieniegdzie wśród téj zieleni opustoszały domek zawalony był trupami, które padły ofiarą wywołanéj rzezi i okrucieństwa zbuntowanych murzynów. Czarni, poniszczywszy plantacye, po odejściu anglików, musieli uciekać w lasy, a wielu z nich, zabranych w niewolę, poszło na wyspy Antylskie. Większa część plantacyi i ferm stało zgliszczami i pustką.. okropne przedstawiając widoki.. Stosy trupów gniły poszarpane przez zwierzęta dzikie. —
Przebywszy lasy, okalające Charlestown, Pułaski dosiągł twierdzy, któréj bronili jego przyjaciele. Twierdza główna na Sullivans Island i Fort Moultrie na prędce z palów yukki zbudowane, zatrzymywały go chwilę, bo ich tu serdecznie przyjmowano. Pułaski korzystając ze zręczności, ułożył był zasadzkę na anglików, ale ta przez nieostrożność jednego z oficerów się nie powiodła. Zabawiwszy tu krótko, szedł daléj oddział dla połączenia się z Lincolnem, przez równie zniszczone okolice.
Toż samo co spotkali w Karolinie, anglicy zrobili w Virginii, James River, gdzie opanowawszy miast kilka, zrabowali je, w perzynę obrócili i uciekli do N. Yorku.
Walka była gorąca — często twierdze i pozycye co kilka dni przechodziły z rąk do rąk, jak Stoney Point — stanowczych jednak następstw te utarczki i wycieczki nie miały.
Oprócz murzynów anglicy użyli także plemion indyjskich przeciw amerykanom; okrucieństwa tych mściwych tłuszczy stawały się groźnemi, musiano i ich ścigać, odstraszać, a po ucieczce palić i niweczyć ich osady, aby choć grozą powstrzymać na wodzy tego nowego nieprzyjaciela.
D’Estaing szukając na morzu anglików, spotkał się wreszcie po wycieczce ku Antyllom i zdobyciu wyspy S. Wincentego i Granady, z admirałem Byron, ale bój ten nie był rozstrzygającym, acz dla francuzów dość pomyślnym. — Popłynął potém do S. Domingo. Chociaż instrukcye przepisywały mu powrót do Europy, z własnego natchnienia widząc położenie południowych prowincyi, postanowił przyjść im w pomoc.


Armia generała Lincolna, w któréj się znajdował Pułaski, przeznaczona została do odzyskania twierdzy Savannah w Georgii, którą od ośmiu miesięcy opanowawszy, trzymali anglicy. —
D’Estaing chciał przyczynić się do jéj zdobycia. Wypłynąwszy z Cap Français ze dwudziestą okrętami i ośmią fregatami, na wybrzeżach Georgii napadł na kilka statków angielskich. — Z pod Charlestown dano znać Lincolnowi o zbliżeniu się floty francuzkiéj; pospieszył więc zebrać barki większe i czołna lekkie dla ułatwienia wylądowania francuzom.
Savannah położoną jest na południowym brzegu rzeki tego nazwiska, na dość wysokiém wzgórzu piasczystém. Wzgórza podobne (buffs) i piaski otaczają miasto w prostokąt zbudowane, ciągnące się po nad rzeką.
W tym czasie i znacznie późniéj osada składała się prawie z samych drewnianych budowli, opasanych wałami. — Twierdza nawet i jéj palisady zbudowane były w większéj części z palów yukk, dębów i cedrów, gdyż cegłę musiano sprowadzać z daleka. —
Niziny zalane wodą i moczary, na których ryż uprawiano, dzieliły miasto od morza. — Od lądu na równinach czarne lasy iglaste opasywały okolicę, smętne trzęsawiska, pokryte cyprysami, wyżéj gąszcze liściastych zaroślów splecionych, powiązanych lijanami, obfitujących w cuda południowéj roślinności.. w cedry, dęby, wiązy, klony, magnolie, dzikie pomarańcze, laury i palmy.
Wśród téj okolicy na pół smętnéj, wpół rozzielenionéj... legły wojska amerykańskie otaczając twierdzę... Przyszły one tu w lecie wśród nieznośnych upałów, gdy skwar w dolinie piasczystej był nie do wytrwania, a trzęsawiska ziały po nocach febrami i gorączką.
Kraj do koła był wyniszczony, plantacye stratowane, ogrody powycinane, pola zbite... ledwie gdzieniegdzie dzikim owocem lub ocalałym patatem zasianym, na przeżywienie murzynów... odżywić się było można.
Na stronie zachodniéj piasczystego wzgórza znajdowała się twierdza, zajęta przez anglików.


Dnia 15 Sierpnia Lincoln i posiłki francuzkie przyciągnęły do stóp fortec... W twierdzy dowodził Prévost; na owe czasy była ona dosyć silną. Czując się zagrożonym, miał czas dowodzący wysłać, aby rozproszone po Georgii siły angielskie spiesznie się zgromadziły, wzmocnić usiłował pozycyą, spędził murzynów, sypał szańce i poprawiał blokhauzy.
Zbiegów z plantacyi i indyan, gotowych do posiłkowania anglikom, zebrano na prędce do czterech tysięcy, załoga wynosiła ze trzy, tak, że razem siedm tysięcy mając ku obronie Prévost, liczebnie silniejszym był od wojsk amerykańskich i francuzkich.
W pierwszych dniach, gdy nie był jeszcze całkiem osaczony Prévost, przybyłym parlamentarzom, wzywającym go do poddania się, nie odpowiedział stanowczo, prosił o dwadzieścia cztéry do namysłu godziny.
Tymczasem resztę ludzi rozproszonych, zdołał do Savanny wprowadzić.
Po upływie rozejmu oświadczył otwarcie, iż poddać się nie myśli i bronić będzie do ostatka.
Musiano więc, przeciwko oczekiwaniu, rozpocząć formalne oblężenie i podkopy.
We Wrześniu pracując na skwarze Amerykanie posunęli się o trzysta kroków od szańców angielskich..
Pierwszych dni Października (3) rozpoczęto bombardowanie, które trwało dni pięć bez ustanku i miasto obróciło w perzynę, ale Anglicy trzymali się w twierdzy uparcie..
D’Estaing, który się zrazu spodziewał, że oblężenie trwać nie będzie długo, lękając się w powrocie burz jesiennych, gdy i okręta jego stały nieosłonione na morzu, i spóźniona pora zagrażała — naglił o gwałtowniejsze kroki.
Choć więc podkopy ukończone nie były, a wyłamu w murach nie zrobiono żadnego, admirał żądał szturmu.
Lincoln się wahał, inni dowódzcy oddziałów nie byli mu przeciwni, Pułaski z natury swéj gorącéj będący za pospiechem i działaniem stanowczém — sądził także, iż śmiały napad mógł się powieść.
Po upartém bombardowaniu, które zniszczyło miasto, domyślać się było można, że straty i szkody osłabiły odwagę oblężonych, i nadwyrężyły mury; niespodziany więc szturm mógł ją dać w ręce Amerykanom. —
Napróżno Lincoln chciał jeszcze przeciągnąć oblężenie do ukończenia podkopów i min, któremi część murów wysadzić się spodziewał. — D’Estaing był niecierpliwy, pomoc Francyi i jéj sztandar ważył na szali... Naówczas jeszcze Francya była tą sługą Bożą, któréj dzieje godziło się nazwać Gesta Dei per Francos.


Pierwszego Października, gdy się jeszcze ważyły rzeczy, a zdania co do szturmu były podzielone, wieczorem wszedł Pułaski do namiotu, w którym Rogowski i Karol spoczywali po całodziennym trudzie.. W obozie panowały gorączki, umierali ochotnicy, smutne jakieś przeczucia zdawały się wisieć nad wojskiem znużoném; mimo wesołości ochoczéj, niewyczerpanéj, hałaśliwęj, którą brzmiał sąsiedni kampament francuzki. — Pułaski wszedłszy jakby roztargniony, usiadł nie mówiąc słowa. Karol i Rogowski, którzy znając go dobrze, z twarzy czytali uczucia, postrzegli w nim jakąś zmianę, był pogrążony i smutny.
Nie śmiano go pytać, bo w tém usposobieniu wolał milczeć, sądzono, że jakaś przekora w służbie, o którą było nie trudno, zniecierpliwić go musiała.
Karol musiał wyjść dla dopilnowanie nocnych przygotowań jazdy. — Rogowski sam został z wodzem. Siedział tak długo, dając tylko znaki życia, nareszcie wstał, podszedł i nieśmiało się odezwał.
— Coś nam pan generał nie swój, miałożby co zajść niepomyślnego?
— Nie ma nic, rzekł Pułaski. Cóż być może, o czém byś nie wiedział.
— Trudno się domyśleć, ale to widzę, że coś panu kochanemu jest.
Pułaski wstał i kładnąc rękę na ramieniu Rogowskiego, jak był zwykł — szepnął cicho. —
— Pamiętasz ty proroctwo ks. Marka?
— Nie wiem które. —
— Gdy mi z błogosławieństwem oddawał szkaplerze. —
Rogowski spojrzał przerażony. —
— A cóż się stało?
— Wczoraj — musiał mi się sznurek przetrzeć i szkaplerze... no — gdzieś przepadły.. Szukałem ich sam, drudzy także.. jak nie ma tak nie ma.. Rozumiesz ty co to znaczy?
— Ale co znowu ma znaczyć, odpowiedział Rogowski — co ma znaczyć! Ks. Marek, święty człowiek, w uniesieniu czasem prorokował nie jasno.. nie wyrozumiale... Szkaplerze się znajdą..
— Nie znajdą się — zawołał Pułaski weseléj z rodzajem rezygnacyi męzkiéj — niech się wola Boża stanie. Dzisiaj się u kapelana Francuza wyspowiadałem i na duszy jestem spokojny.. Niech się dzieje, co Bóg przeznaczył. Życia mi nie żal, dodał powoli, nie doczekam nic lepszego dla Polski, póki króluje Soliter.. boli mnie tylko, że was tu tak samych porzucę.. otoczonych tą niechętną gawiedzią... Słuchaj Rogowski, ty sobie jeszcze dasz radę, ale ten biedny Karol..
Pamiętaj, w złym razie, garnijcie się do Kościuszki — on was z téj otchłani wyratuje.. Otchłań to w istocie, choć o świętą idzie sprawę.. mnie tu życie obrzydło.. tłum.. ochotnicy ci.. wojsko bez Boga.. rycerze bez wiary.. żołnierz rozpasany.. murzyny, Indyanie, Anglicy... z całéj kuli ziemskiéj zbierane włóczęgi. —
Jeżeli mnie nie stanie, dodał, nie macie tu co dłużéj robić, szkoda was, wracajcie do domu, lepiéj siać hreczkę, a czekać nowych wici na swoim zagonie, dość by wam téj włóczęgi.
Rogowski milczał długo.
— Co to o tém mówić, panie generale, dodał w końcu — na co te myśli przypuszczać; jeżeli powrócimy to razem.
— Kto? ja? ów mniemany królobójca? — uśmiechając się i ruszając ramiony, rzekł generał — dosyć mnie tam spotwarzono! Dla mnie miejsca w Polsce nie ma.. ladajaki ciur bryźnie mi w oczy owém królobójstwem... to...
Nie! nie! czuję, że mi w tym gorącym piasku amerykańskim kości położyć przyjdzie. Ks. Marek święty, a zgubione szkaplerze, to niebios przestroga..
Więcem téż gotów. —
— Skaplerze! ale ja ich mam dwa, zawołał Rogowski, rozrywając mundur z piersi. — Generale, na miłość Bożą, podzielmy się. —
Zlekka odtrącił go ręką Pułaski. —
— Nigdy w świecie! rzekł stanowczo.. nie chcę, nie mogę cię pozbawiać tych tarczy niebieskich.. one na tobie zawieszone zostały i z piersią twoją się zrosły... Nademną — wola Boża.. nieprzełamana.
Rogowskiemu aż się łza zakręciła, udawał, że nie wierzył w proroctwo i szkaplerze, ale mimowolnie uczyniło to na nim wrażenie. —
— No — jeśli ginąć, to ginąć.. zawołał, bo ja generała nie odstąpię..
Pułaski go uściskał. — Uspokój się, rzekł, nikt wyroków niebios nie zmieni. Co ma się stać — musi, nie mówmy o tém.. Pamiętaj, że ci Karola powierzam i com ci radził i radzę..
Na tém przerwała się rozmowa, gdyż Karol wszedł z raportem od ułanów.. a Pułaski przybrawszy weselszą twarz, nie dał po sobie poznać, co w sercu nosił.
P. Maciej był zasępiony.


Następnych dni zaczęło się to bombardowanie od lądu i rzeki. Francuzi spragnieni boju rzucali się na twierdzę z tą porywczością narodowi swemu właściwą, która ich prawdziwemi czyni bohaterami. Lenfant, oficer francuzki, kilka razy podkradał się pod palisady drewniane twierdzy, mimo gęstych strzałów usiłując je podpalić. Zajmowały się one, ale prędko gasły, bo drzewo było stare i przegniłe.
W twierdzy, choć znaku osłabienia nie dawali anglicy, zbiegowie mówili, że znacznie stracono na duchu.
Ta wiadomość przyczyniła się zarówno z niecierpliwością d’Estainga do zdecydowania szturmu... Francuzi byli najpewniejsi zwycięztwa.
Wieczorem d. 8 Października, Pułaski wrócił wesół do namiotu z rady wojennéj. Od dawna pierwszy raz uśmiechnął się ochoczo do Karola, który stał zasępiony i całując go spytał.
— Cóż ty mój drogi Karolku jakoś osowiało wyglądasz? Czy ci serce nie skacze? nic nie przeczuwasz? nie wiesz?
Karól spojrzał nań zdziwiony, Rogowski także.
— No, to ci powiem na ucho! Jutro jak świt.. przypuszczamy szturm, gotuj się więc, bo postanowiłem jutro, lub nigdy francuzom pokazać, co polacy umieją i popisać się po szlachecku. Już téż tego leżenia pod tą psią budą, bo to nie twierdza.. dosyć. —
— Jakto? wyłomu nie czekając? spytał Rogowski.
— Wyrąbiemy go pałaszami naszemi, zawołał Pułaski. — Ho! jeszcze by ci się zachciało otwartéj bramy do miasta! obejdzie się. — P. Maciej miał drugie pytanie na ustach, ale się powstrzymał. Karolowi uderzyło serce do boju. —
— Wolę, że raz skończemy, zawołał, to obozowanie wśród gorączek i trupów, w tym ścisku, najsilniejszego złamie.. bić się, to się bić.
— Ale nie z murem, rzekł Rogowski, bo muru głową nie przebijesz..
— No — to głowę o mur roztrzaskasz — dodał Pułaski, zawsze dobrze..
O świcie szturm.. na godzinę przededniem ma być wszystko w gotowości. —
Noc była dosyć pogodna, nie myślano już o spoczynku, siedli we trzech u namiotu i zadumali się wszyscy. — Przed niemi cel ów boju stał na jasnym niebie fort czarny, groźny milczący.. Dołem paliły się ognie obozowe.. W ciszy nocnéj słychać było tylko głuchą wrzawę francuzkiego wojska u biwaków i szum wezbranéj rzeki, a niekiedy krzyk pieskliwy ptastwa wodnego, które wielkiemi stadami z moczarów na rzekę przelatywało.
Pułaski pomilczawszy zaczął się modlić, Rogowski jął się krzątać około wyekwipowania, Karol chodził i gotował się też na jutro.
Na spoczynek, który ich miał nieco pokrzepić, zostało ledwie godzin pare, legli tak nierozebrani, aby ruszyć za daniem pierwszego znaku.


Wśród najgłębszéj ciszy, (noc była jeszcze) gdy obóz już powoli poruszać się zaczął. Rozkazy wydawano półgłosem.. ognie umyślnie pogaszono, siodłano konie omackiem.. regimenta szykowały się w milczeniu posępném.. dowódzcy objeżdżali oddziały.
Sam Lincoln kilka razy przesunął się konno, aby obejrzeć, czy wszystko jest w pogotowiu, największą bowiem wagę przywiązywano do tego szturmu, który miał być stanowczym..
Brało się na brzask, gdy cichy rozkaz ruszania, jak szmer przeleciał szeregi.. Pułaskiemu przywiedziono konia, miał siadać, gdy nastręczył się Rogowski, uścisnęli się milczący, rozrzewnieni oba. Karol już był na siodle, generał podał mu rękę, uścisnął ją, zadrżały dłonie, ale słowa do siebie nie powiedzieli.
Chwila przed bitwą jest zawsze godziną uroczystą.. W milczeniu ruszyły wojska powoli; nie wielka stosunkowo przestrzeń dzieliła je od fortec. Do przypuszczenia ataku obrano część jego, która się zdawała najsłabszą, bastion zwany Ebenezer na Spring Hill.
Mrok gęsty okrywał okolice.. gdy pierwsze działa zagrzmiały, a twierdza, jakby czuwała i była przygotowaną, natychmiast zażywnym ogniem odpowiedziała.
Z gorączką wielką pułki amerykańskie i francuzkie rzuciły się przeciwko murom i palisadom; spodziewano się ubiedz anglików nieprzygotowanych, ale czy skutkiem zdrady, czy ostrożności, nieprzyjaciel się okazał gotowym do odporu.
Na czele francuzów z męztwém godném swego narodu, szedł sam admirał d’Estaing, amerykańscy generałowie nie dając się ubiedz współzawodnikom, z zapałem wpadli na bastion. Zdawało się, że temu uraganowi ludzi nic oprzéć się nie zdoła.
Wschodzący poranek oświecił bitwę zaciętą, okrutną, z obu stron rozżartą jakiemś uczuciem plemiennéj nienawiści. Francuzkie oddziały miotały się jak burza, i po trupach rwały na mury i wały, ale za każdą razą ogień anglików z wielką stratą ich odpychał, a trupy nowe świadczyły o męztwie, z jakiém szli nieustraszeni..
Pułaski czekał rozkazów, dotąd niebył jeszcze w boju, i już go to niecierpliwiło, gryzł wąsy.
Dzień się robił, gdy zżymnąwszy się z gniewem, spiął konia i pobiegł sam do Lincolna..
W téj chwili prawie z twierdzy jak chmura nawalna wysypali się anglicy, czyniąc zuchwałą wycieczkę.
Chcieli oni słabnący widocznie atak odeprzéć stanowczo wstępnym bojem i czerwony zastęp potoczył się po piasczystéj dolinie.
— Generale, zawołał podbiegając Pułaski, który z oka twierdzy nie spuszczał.. — To chwila albo żadna, do śmiałego, decydującego kroku! Widzisz lukę otwartą, pomiędzy temi dwiema bateryami.. to droga, którą ja z moim oddziałem wpadnę pomiędzy twierdzę a anglików i odetnę ich od niéj. Któż wie! może mi się udać, nawet wpaść do miasta! do twierdzy! Już raz dziś na okopach nieprzyjacielskich powiewała francuzka chorągiew. Sam ją widziałem, ale te siarczyste francuziki zdobyć umieją, utrzymać nie potrafią.
Lincoln’a, który był bardzo sposępniał, gorąca mowa Pułaskiego odżywiła. —
— Wycieczka ta niebezpieczna, rzekł.. możesz wszystkich ludzi stracić.. baterye we dwa ognie cię wezmą, anglicy się zwrócą na was..
— Padnę jak piorun.. zawołał, podnosząc szablę Pułaski.. rozkazuj, pozwól.. a twierdza nasza!
— Czyń jak chcesz.. niech Bóg błogosławi — ale..
Reszty już nie słyszał Pułaski, dał koniowi ostrogę i popędził do oddziału. Stanął przed frontem jego z szablą obnażoną, ognisty, natchniony, jakby już opromieniony tryumfem. —
— Bracia, zawołał, za mną.. idziemy w ogień, ale my zdobędziemy twierdzę.. za mną! komu honor miły!
Oddział, z którym szedł Pułaski składał się cały z dwóchset koni, ale w istocie bardzo dobrego ochotnika. Oficerowie jak Pluta, Rogowski, Armand francuz, przyjaciel Pułaskiego i przybyły późniéj Jerzmanowski, wszyscy się odznaczali odwagą, i krwią zimną w boju..
Widok walki rozpoczętéj bez nich, godzina bezczynności podnieciła i w żołnierzu męztwo do najwyższego stopnia. Zazdrościli francuzom ich nieustraszonéj odwagi i nieraz ale podwakroć zatkniętego na okopach sztandaru.
Gdy głos Pułaskiego dał się słyszeć, cały oddział jednym duchem natchniony, jako mąż jeden rzucił się wskazaną drogą. Wódz leciał przodem..
Ale drogą nazwać nie godziło się przesmyku, którym się puścili.. była to wązka luka wśród okopów, rowów, zawalona trupami, zryta kulami, przez którą przedzierać się było potrzeba. Oddział szczupły jazdy georgijskiéj rzucił się za Pułaskim w tropy.
Zrozumieli wszyscy, widząc anglików wycieczkę, że myślą Pułaskiego było po za niemi wedrzéć się do twierdzy i miasta.
Są chwile w życiu i boju, które spotęgowują człowieka; czuje on w sobie naówczas siłę nie złomną, piersią by gruchotał mury, szablą płatał olbrzymy, tchem by obalał szeregi. —
Rozum nim już nie kieruje, głowa się pali, serce bije, szał ogarnia — a śmierć niknie z oczów, jak gdyby męztwo dawało nieśmiertelność. —
Z taką wściekłością i żądzą, w szalonym pędzie czwałem rzucili się ochotnicy ku twierdzy — oddział toczył się ściśnięty, zbity, na czele z podniesioną szablą Pułaski, tuż obok, osłaniając go Pluta i Rogowski. Chwila tego prądu niepohamowanego była niestety krótką. Z bastyonu zagrzmiały działa, ostatni jeźdźcy wparli się na poprzedzających, cisnąc i prąc jakby na żelezną zaporę.. bo pierwszy szereg został wstrzymany nagle.. Pułki zmięszały się w jeden kłąb, w jednę nieforemną masę, ludzie i konie.. trupy i żywi.
Na przedzie kolumny wódz leżał obalony z koniem.. a w koło mrówie anglików..
Rogowski, który go nie opuścił i Karol, oba odcinali się już napastnikom pod kul gradem. —
Pułaski oparty na łokciu wskazywał jeszcze jedną ręką twierdzę, gdy drugą cisnął pierś, z któréj buchała krew. Nogę miał urwaną od działowéj kuli. —
Rogowski schylał się, aby go podźwignąć, gdy karabinowa kula z okopów zryła mu czaszkę i obaliła z konia, zbroczonego obok wodza. Wstrzymany w ciasném przejściu oddział, dogodnym był celem wystrzałów, kule sypały się gęsto, niektórzy z ochotników tył podali, mała garść skupiła się około Pułaskiego, który głosem osłabłym wołał jeszcze —
Forward!
Ale już zewsząd ustępowały wojska pod ogniem fortec, francuzi nawet z rannym kilkakroć admirałem d’Estaing cofać się zaczynali.
Karol z Jerzmanowskim, Armandem i kilką ludźmi porwawszy rannego śmiertelnie Pułaskiego i bezprzytomnego Rogowskiego, pod zasłoną pozostałéj kupki, która ich otoczyła.. zwrócili się nazad ku obozowi..
Pochód to był żałobny ludzi bezprzytomnych, zgniecionych, idących machinalnie.. gdzie ich już wiódł tylko instynkt zachowawczy. W milczeniu rzucali po sobie obłąkanemi oczyma, gniew, znękanie, żal, walczyły w ich piersiach z sobą.
Pułaski dogorywał.. doniesiono go żywym jeszcze do namiotu i złożono na tém łożu, z którego już nie miał powstać. — Chwilami omdlewał całkiem, to zrywał się, chwytał za piersi, rękę podnosił i niezrozumiałemi wyrazy zdawał się jeszcze chcieć zagrzewać do walki..
Najbliżsi nawet już słów jego zrozumieć nie mogli...w krótce téż siły opuszczać zaczęły, myśl plątać dziwnie.. widoczném było konanie ciężkie człowieka, który ma jeszcze w sobie całą życia potęgę i niechce poddać się śmierci.. Ale ciało poszarpane stygło, krew ubiegała.
Resztka mocy przeszła w gorączkę i marzenie.. jakby senne..
Dwa ciała zbroczone leżały obok siebie tam, gdzie przed chwilą, razem gotując się do bitwy siedzieli, Pułaski i Rogowski.. Karol klęcząc u łoża wodza, trzymał drzącą dłoń i starał się ostatnie zrozumieć rozkazy..
Ale dziwnie się one mięszały, wylatując z ust niedokończone... bez związku... Była w nich Polska, wspomnienia i imiona drogich osób... myśli niepochwycone, obrazy jedném słowem napiętnowane... przerywane modlitwą i oburzeniem, żalem i miłością.
Francuzki chirurg wezwany do rannego, przyszedł tylko, aby wszelką odebrać nadzieję.
Pierś była strzaskana, noga — została na pobojowisku, krew nie przestawała upływać.
Resztka już tylko życia błyskała chwilami, otwierały się konwulsyjnie powieki nad oczyma, coraz bardziéj zamglonemi, ściskały się ręce niespokojnie... aż po tych wybuchach gorączkowych, pasującéj się ze zgonem duszy, nadeszło odrętwienie śmierci, ciało stygło... oddech ustał... żółta bladość, okrywająca twarz, oznajmiła Karolowi, że wódz jego, brat, przyjaciel, opiekun, nie żył.
Takim był zgon tego człowieka, któremu przeznaczenie dało najszlachetniejszą duszę, na to tylko, by cierpiała niewdzięczność od swoich, potwarze.. a potém bóle wygnania, a wreszcie.. lekceważenie pośmiertne we własnéj ojczyźnie, — wynagrodzone czcią u obcych. Ostatni z rodziny, ostatnią krwi jéj kroplę wylał w sprawie, któréj wiernym dotrwał do zgonu.


Gdy Rogowski ranny ciężko kulą, która mu z czaszki skórę zdarła, po kilku godzinach nieprzytomności przyszedł znowu do zmysłów, — po twarzach Karola i otaczających go towarzyszów poznał, że ukochany wódz już nie żył.
Żałoba oblokła ich wszystkich.. czuli się bez niego sierotami; bez niego Ameryka, wojna, sława, przyszłość świetna nic ich nie obchodziła. — Rogowski płakał jak dziecko, Karol stał jak posąg zmartwiały i znękany.
Żal powszechny w całym obozie ulżył może ich strapieniu, przekonaniem, że umiano ocenić wielkiego męża. Lincoln, Wayne, Washington ciężko byli dotknięci stratą człowieka, którego energia za pułk często starczyła, podwajała męztwo w żołnierzu, obudzała współzawodnictwo, była bodźcem i przykładem..
Do smutku powszechnego przyczyniało się téż niepowodzenie tego szturmu, który na wielkie naraził ich straty. D’Estaing sam ranny nie doliczył się siedmiuset ludzi, czterechset padło z wojsk Lincoln’a. W kilka dni potém, admirał zmuszony odpłynąć, począł czynić przygotowania do powrotu i amerykanie ustąpili z pod Savanny.
Od dnia tego, w którym ciało bohatera złożyć musiano w amerykańskich piaskach na brzegach Savanny Rogowski i Karol myśleli tylko o powrocie. Pierwszego rana czyniła na długo niezdolnym do boju, drugi tłómaczył się sam przed sobą, że wraca spełniając rozkaz Pułaskiego i dla opieki nad rannym.. W początkach jednak nieśmiejąc się przyznać do myśli wspólnéj.. czekali pierwszéj zręczności, aby się wzajem wybadać. Rogowskiemu łatwiéj było począć, mówił o ranie, o potrzebie spoczynku, o tęsknocie do kraju; Pluta nad spodziewanie mu zawtorował zgodnie, a gdy raz postrzegli, iż jednego pragną, wykonanie przyspieszono.
Pluta w imieniu obu udał się do Lincolna, próżno zachęcał ich do pozostania, obiecując im złote góry.. Karol składał się raną Macieja i niepodobieństwem opuszczenia go. Podali się więc razem o uwolnienie. Szło tylko o to, ażeby nadejść mogło nimby flota admirała d’Estaing odpłynęła. — Dla pospiechu Pluta sam z jednym przewodnikiem, puszczami i błotami przedarł się do głównéj kwatery Washingtona.. On mu pierwszy przyniósł smutne wieści o klęsce pod Savannah i Pułaskiego zgonie.. prawdziwie bohaterskim.
Chociaż i Washington i Kościuszko, którego Karol tam znalazł, starali się ich powstrzymać — postanowienie było niezłomne; odebrali uwolnienie, i Pluta pożegnawszy przyjaźnych sobie, odprowadzony przez Kościuszkę.. pospieszył dniem i nocą, ażeby stanąć na czas dla zabrania się na okręt francuzki... Mieli oni obietnicę admirała d’Estaing, iż przy jego boku podróż do Europy odbyć będą mogli.
Dnia dwudziestego ósmego Października byli już na pokładzie statku, który wiatr pędził od Nowego Świata nazad do staréj Europy, do żałobnéj Polski..


Tak dla Karola Pluty skończyła się pierwsza epoka jego życia, próby i ofiary..
Powracał z siłami młodości, w pełni życia, przecierpiawszy wiele, zahartowany, — a w sercu tak świeży, młody, dziewiczy jak był wyjechał ze Skały — wracał ze wszystkiemi swemi marzeniami spotęgowanemi rycerskiemi przygody, które mu się, jak sen piękny wydawały.
Błogosławieństwo matki, opieka Boża, wśród tego świata pełnego zepsucia, płochości, zgorszeń, wszystkiego, co palne materyały młodości podżegać może — zachowały go nieświadomym złego, głuchym na nie, obojętnym na to, co z poezyą duszy jego nie dźwięczyło zgodnie i harmonijnie..
Gdy stopą dotknął tego pokładu, po nad którym powiewała bandera Francyi, zdawało mu się, że za chwilę już.. będzie w ojczyźnie.. rosła niecierpliwość, żądza widzenia swoich, przyciśnięcia do piersi stęsknionéj rodziny.. krewnych przyjaciół.. znajomych i nieznajomych, a braci. Przed oczyma bez ustanku przesuwały się dziecinne, młodociane wspomnienia, obrazy téj Skały, którą był pewien tak zastać, jak ją owego pamiętnego odjechał wieczora.
Te ciężkie lata tułactwa zdawały mu się godziną jedną.
Nie przypuszczał nawet, ażeby nieubłagany czas wykruszył co z tego marzenia... zniszczył tę cudną całość rodzinnego dworu... Nic go nie przygotowywało do zawodu... serce nie przeczuwało... myśl roiła tylko radość powrotu, i serdeczne, rozrzewnione przyjęcie!
Płynął pełen nadziei, pełen miłości, spragniony... nie domyślając się, co go na téj ziemi snów rajskich... w progu czekało...

Koniec części I.





  1. Pamiętnik Sieversa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.