W cieniu zapomnianej olszyny/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W cieniu zapomnianej olszyny |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nigdy nie szedłem w takiem szczęściu jak kiedym miał sześć lat!
Nie chcieli mi wtedy pozwolić na to maszerowanie, gdyż złamałem sobie obojczyk. Obojczyk złamał się w czasie zabawy w cyrk z moim starszym bratem Irzkiem, podczas wieczornego machania kozłów na kanapie, przy lampie, w jadalnym pokoju, przed pójściem rodziców do teatru, — za teatr mieliśmy dostać, jak zawsze, po spodeczku malinowych konfitur do kolacji.
Ponieważ cieszyliśmy się na maliny, powstawszy z podłogi, zaraz przestałem beczeć.
— Bardzo dzielnie. I widzisz, nic ci się nie stało — rzekł ojciec.
Poszli do teatru, myśmy sobie zjedli kolację i konfitury, stara kucharka, Filipina, opowiedziała bajkę o wyrwidębie, — tymczasem w nocy obudziłem się nagle na kolanach matki...
Była wciąż jeszcze w czarnej atłasowej sukni, — atłas uważaliśmy wtedy za najpiękniejszy materjał na świecie. Patrzyła na mnie przestraszonemi oczyma. Filipina w białym czepku i w białym kaftaniku trzymała lampę nad głowami, ojciec, wycierając szybko ręce ręcznikiem, mówił:
— No więc trudno, złamał obojczyk, zlepić się to nie da.
Z tego powodu już na drugi dzień zjawił się u nas kolega ojca, też doktór, ale do którego mówiło się — panie profesorze. Miał grube, bardzo zimne ręce, pachniał karbolem, a nazywał się Trzebicki. Pooglądał, pooglądał, pooddychał na mnie zbliska kosmatemi dziurkami nosa i powiedział:
— W gips go weźmiemy, panie kolego, na dwa tygodnie.
Nie wiedziałem wtedy, co to jest gips? Czy to się je, zażywa, czy też może służy to do płókania? Potem dopiero okazało się, dlaczego mama, ubierając mnie ostrożnie, tyle mi różnych rzeczy obiecała. Gips, — to znaczy, że muszę chodzić z ręką złożoną na piersi, szczelnie owinięty bandażem, a to wszystko jest ze wszystkich stron zagipsowane.
Tymczasem za dziesięć dni wypadała wielka uroczystość w naszym Parku Jordana, doktora wesołego i grubego, bez którego, — jak lubił czasem mówić do mnie ojciec, — na pewnoby mnie bocian gdzieś zgubił po drodze.
Uroczystość polegała na zdobyciu twierdzy nieprzyjacielskiej i na wspaniałej defiladzie przez błonia. Mieliśmy już do tego poszyte białe bluzy płócienne i białe płócienne krakuski z niebieskim aksamitem.
Kolory naszego Krakowa.
Bluzy do wdziewania przez głowę, odpinane z boku, u dołu zebrane na gumkę, nie były obliczone na gips! Myślałem, że mnie puszczą w samej krakusce. Irzek w bluzie i krakusce, a ja tylko w krakusce.
— Irzek nie ma złamanego obojczyka, czy tego nie rozumiesz?!
— Dlatego bluzy nie wezmę! — odpowiedziałem z płaczem.
Na to mama rozpłakała się razem ze mną: — Nie chodzi, dziecko, o bluzę! Jesteś chwilowo kaleką, zgniotą cię tam, stłamszą i może być jeszcze większe nieszczęście!
W tej chwili zjawił się ojciec, z piórem za uchem. Widocznie, coś pisał. Stwierdził, że jeżeli prowadzić się będę jak dotąd, wiecznie się kręcić, wiercić, biegać, nie pójdę nawet patrzeć na defiladę. Jeżeli jednak parę dni przetrwam spokojnie, nie wstrząsając. nie terpiąc bandaża, kto wie, czy się nie da, bym uczestniczył w pochodzie.
Kto wie?! Mogę szczerze powiedzieć, że w czasie tych sześciu dni, które dzieliły nas od defilady, nie ruszałem się prawie. Nawet pod gipsem, samemi palcami przestałem zwijać kulki ze spoconych nitek bandażu. Irzek uczył mnie defilady wieczorem, wróciwszy z ćwiczeń. Odpadania w lewo, w prawo, zaskakiwania w czwórki.
W sobotę wieczorem, przed upragnioną niedzielą wyłoniła się nowa groźba. Rozmawiali przy kolacji, ojciec mówił, że już poprosił nauczycieli, czyli dowódców, by na mnie zwrócili uwagę.
— Cóż wielkiego, — dodał w stronę mamy — szedłby jako skrzydłowy!?
— Na szczęście, — mama odłożyła nóż i widelec, — wszystko niepotrzebne, jutro nie będzie pogody. Wierzę święcie, że będzie lało, jak z cebra!
Irzek i ja pochyliliśmy głowy nad talerzami, — tymczasem od jutra, od samego rana pogoda! Bez jednej chmurki prawie, bez cienia wiatru, co najwyżej trochę, żeby się liściom nie nudziło.
Całe przedpołudnie siedzieliśmy z Irzkiem w oknie, pilnując nieba. Dobrze, że po południu mama miała migrenę i poszła spać. Pokazało się jakieś duże chmurzysko i gdyby mama przeciw nam sprzyjała deszczowi, niewiadomo, czybyśmy dali radę? A tak, bez żadnej przeszkody mogliśmy cały czas popierać wyłącznie pogodę.
Przed podwieczorkiem przyszedł ojciec i zapytał:
— No, i cóż?
Uśmiechnęliśmy się niepewnie.
— Więc cóż? — powtórzył, patrząc na nas srogo.
Zadarliśmy głowy do góry. Westchnął głęboko i zawołał:
— Widzisz przecie jeden z drugim, że nie pada!
— Naturalnie!! — wykrzyknęliśmy.
Ojciec pochylił się ku mnie: — Zasłużyłeś sobie na defiladę.
Pobiegliśmy do sypialnego pokoju mamy, — że jest świetna pogoda i my już idziemy! Podniosła się na łóżku ze słowami: — Istne szaleństwo.
Uciekliśmy zawczasu, ojciec został. Zaczęła się kłótnia. Żałowałem, że to o mnie, ale cóż robić?!
Stoję pod piecem, cieszę się i żałuję. Irzek wdziewał już bluzę, już głowę wychylał z pod rękawa. Wtedy powiedziałem głośno:
— Nie myślę wcale zdobywać fortecy, — tylko defilada...
Rozmawiają i rozmawiają, — słowo defilada bije mi w piersiach, jak młotkiem. Nagle wszedł do naszego pokoju ojciec, w sokolskim mundurze, w czapce z piórkiem i w długich butach, z moją bluza na ramieniu. Pod pachą trzymał czarne pudełko z lekarskiemi narzędziami.
Nie rozumiałem, co to znaczy? Czy będzie znowu jakaś operacja?! Na wszelki wypadek rozpłakałem się.
— Nie rycz. — Rzekłszy to, ojciec kucnął przy mnie, otworzył pudełko, wyciągnął z niebieskiego aksamitu straszną, jak półksiężyc zakrzywioną igłę lekarską i jedwabne nici. Rozplątując je, powtarzał raz za razem: — Bójcież się Boga.
Przygotowawszy wszystko, zaczął coś urządzać w mojej bluzce, przecinać, sapać i szyć. Mama ukazała się w drzwiach, gotowa do drogi, w kapeluszu.
— Co robisz?! — zawołała do ojca.
— Skoro nie chcesz mi pomóc... Szyję. Teraz bluzkę włoży doskonale nawet na ten gips.
Drżałem z dumy i radości. Pusty rękaw po zagipsowanej ręce zawiązał ojciec na węzeł.
Przyszliśmy z mamą do parku. Irzek zaraz poleciał zdobywać nieprzyjacielska fortecę, a ja stałem i stałem i stałem.
Aż tu nagle, na szosie, blisko, przy pobielanych słupkach ukazuje się mój oddział. Naturalnie! W pierwszej czwórce kroczyli Dziurzyński, Frączak, Banasiak i Derdecki, w drugiej, przy Zieleniewskim, z kraju, skrzydłowe miejsce puste!
Szarpnąłem się, coś mnie pociągnęło wtył, to mama trzymała za węzeł rękawa. Na szczęście węzeł sam się rozwiązał, — już biegłem, — mama wołała, gdzie stać będzie przy drodze, — nie usłyszałem, gdyż teraz defiluję! Śpiewamy. Pełną piersią na dwa głosy: — Choć burza huczy koło nas!
Za nami śpiewali i przed nami! Przed nami szli i za nami. Nikt mnie nie popychał, szedłem z brzega, jako skrzydłowy. Mój pusty rękaw powiewał wspaniale, a tu jeszcze jakiś stary pan z tłumu powiada:
— Patrzcie, ten dzielny chłopiec maszeruje bez ręki.
Żałowałem, że ją mam, że jest tylko zagipsowana.
Szedłem, jakby już naprawdę bez ręki, na przodzie zaczęła grać muzyka, — bęben i głosy trąb.
— Patrzcie, ten dzielny chłopak bez ręki — zawołał znowu ktoś z tłumu.
Idziemy, — słońce ślicznie zachodzi, zdaleka wyłaniają się wieże naszego Krakowa. Wytrwałem cały tydzień, wysprzyjaliśmy z Irzkiem na dzisiaj pogodę, — tłumy ludzi, — z boku kapelusz mamy, nie może nas dogonić!
Idę sobie, defiluję, maszeruję, mimo, że nasz wuj najmłodszy Gucio, i służący Tomasz i Filipina i wszyscy mówili, że nie pójdę. Idę, idę, a tu jeszcze nagle wyjeżdża z bocznej ścieżki konno, naprzykład kto?...
Nasz ojciec w butach z ostrogami. Chłopcy się przestraszyli, czwórki wygięły się i wklęsły.
— Nie bójcie się nic, chłopcy, — rzekła z konia postać wesoła.
— To mój ojciec — szepnąłem, wzruszony. Przestałem śpiewać. Nasze czwórki i tak już nie śpiewały. Po chwili krzyknąłem nagle: — Ojciec uczył się jeździć konno u murzynów w Ameryce!!!
Opowiadał nam o tem wiele razy. Chłopcy nie wiedzieli, co to znaczy. Nie czekałem wcale aż zrozumią. Rzuciłem się wbok, gdyż wyjechał z lewej strony kolumny. Pchałem się naprzód obandażowaną stroną, póki nie znalazłem się blisko, tuż przy koniu.
Pachniał swoim pachnącym, końskim potem. Filipina zawsze mówiła, że tylko święci mogą być cudowni. — To nieprawda! konie też mogą być cudowne.
Siodło na nim chrzęściło, jak ciastko kruche. Bił nogami o ziemię. Później z Irzkiem goniliśmy bez końca, żeby słuchać sobie serc, tętniących jak kopyta końskie po murawie. A boku, na czapraku miał wyhaftowane litery. Może swoje śliczne imię zwierzęce?! Wędzidło na nim dzwoniło w białej pianie.
Ojciec pochylił się ku mnie z tego żywego, prawdziwego konia i spytał:
— Maszerujesz?
Dopiero po chwili odpowiedziałem: — Tak. — Nie mogłem mówić więcej.
Znów siodło zachrzęściło, znów się pochylił: — Nie bój się nic. Teraz od tej złamanej strony będziemy cię zasłaniali.
Zrozumiałem, jak było powiedziane, — będą mnie zasłaniali we dwóch, on i koń.
Jeszcze raz dotknąłem sobą cholewy ojca.
— Jak się nazywa?
— Ten koń? Nazywa się Gniady.
Gniady postawił uszy do góry.
Nie wiem dlaczego, mówiliśmy w tej chwili ukradkiem, prawie tajemniczo, do ucha. Ojciec musiał się nisko zginać z siodła, przecież inni śpiewali za nami i przed nami i szli i szli, — cała defilada odbywała się ciągle.
— Jakże ci się powodzi w tym marszu? — spytał ojciec.
Tknąłem go jeszcze raz w cholewę i w ogromnym hałasie, pętając się już prawie między kopytami Gniadego, zdążyłem szepnąć:
— Chcę jeździć konno...
— No, to dobrze. — Ojciec podniósł się na siodle, powiedział do naszych czwórek: — Śpiewajcież chłopcy. — Sam mocnym głosem zaczął.
Szliśmy w resztkach gorącego słońca, naprzeciw wież kochanych, śpiewaliśmy aż nam w piersiach pękało. Minęliśmy tak jeszcze górkę jedną, właśnie zdobytą fortecę. Kroczyłem dumnie po szosie, zaraz w drugiej czwórce, z głową od śpiewu ku niebu wychyloną, od strony złamanego obojczyka broniony przez Gniadego i ojca.
Mama odnalazła nas dopiero przy rogatce, gdy pochód dawno się już rozwiązał. Irzek miał podbite oko, ale trzymał chorągiewkę, bo ją pierwszy zatknął na szańcach, za co mu ją podarowali.
My z ojcem, ja zdrową ręką, a on swoją, prowadziliśmy za uzdę Gniadego. Wszyscy trzej bardzo szczęśliwi, niejako w cieniu konia, który nam nad głowami wymachiwał swym łbem wspaniałym.
Mama była zmęczona, przestraszona, suknię miała na sobie zmięta, kapelusz nabakier, — żeśmy z Irzkiem wybuchli śmiechem.
— Szaleństwo, — krzyknęła głośno, nawet Gniady spojrzał na nią groźnie.
— Ja tymczasem, — odpowiedział ojciec, — o niczem nie wiedząc obiecałem im, że się będą uczyli konno jeździć!?!
— Jeszcze to! — Mama wyciągnęła mi gwałtownie cugle z ręki.
Nie chciałem oddać. Ogarnęła mnie rozpostartym płaszczem ostrożnie ze wszystkich stron, jakbym był ze szkła.
Parę dni później przyszedł znowu kolega ojca, pan profesor Trzebicki. Pomacał, poogladał, pooglądał, nacisnął, wreszcie ciachnął długiemi nożycami.
Gips spadał ze mnie w kawałach, jak śnieg. Pan Trzebicki dodał: — Najlepiej, jak się znów wcale nie będziemy widywali, mój chłopcze, — i wszystko się skończyło.
Nic się w życiu nie kończy! Zaczęło się właśnie wtedy, a nie skończyło! Parę dni później dostaliśmy od ojca bilet, ja i Irzek, bilet do ujeżdżalni, do pana profesora Walczaka, który miał nas uczyć konno.
— Po pierwsze, — stwierdził ojciec, — nie zgubcie po drodze biletu. Po drugie, radzę wam do pana Walczaka mówić zawsze panie profesorze.
Wejście do ujeżdżalni było zamknięte. Ale i tak pachniało stamtąd końmi, od czego, jak się nam wówczas zdawało, powietrze, wysoko w słońcu, staje się niebieskie.
Zastukaliśmy do mieszkania pana profesora Walczaka, w tym samym budynku na parterze. Wszedłszy, skłoniliśmy się pokornie. Leżał na łóżku, rozebrany, bez butów, ale w bufiastych spodniach do konnej jazdy.
Irzek powiedział mi potem, że prawdziwi jeźdźcy zawsze tak śpią. W spodniach, aby im nogi nie wychodziły z drygu.
Baliśmy się poruszać w tym pokoju, wszystko bowiem było tu inne, niż wszędzie. Końskie. Obrazy na ścianach, szpicruty, baty, podkowy, sztylpy, — coś cudownego!
Pan profesor Walczak zadzwonił. Uskoczyliśmy od drzwi. Wyszedł z nich ogromny chłop, w butach, w czerwonych portkach, też oczywiście konnych, i w koszuli z odwiniętemi rękawami.
Pan profesor Walczak zapytał przez zęby: — Macieju, czy ten Przyjemski jest już na ujeżdżalni?
— Przyjemski! — wykrzyknęliśmy zdziwieni i zgorszeni. — Przyjemski mieszkał obok nas, był synem masarza, razem z nami chodził do szkoły, a wogóle było rzeczą zupełnie pewną, że był głupcem.
Pan Walczak zadarł nogi do góry, zeskoczył z łóżka, zawołał do Macieja: — No to brać ich, — i za chwilę spotkaliśmy się z Przyjemskim oko w oko.
Przyjemski był może jeszcze więcej niezadowolony ze spotkania, niż my. Nie przywitał się, nie podszedł nawet. W aksamitnem ubraniu, w koronkowym kołnierzu, wydymając policzki i tak już czerwone jak odmrożona szynka, udawał, że nas wcale nie poznał.
— Widziałeś? — szepnął mi Irzek do ucha, — ma prawdziwe buty z cholewami.
— No tak, — odpowiedziałem. Aby udać, że sobie z tego nic nie robię, patrzyłem, jak Maciej wlecze buciskami po piachu ujeżdżalni, podchodzi do jakichś wielkich wrót drewnianych, otwiera je z potężnym łomotem i znika w powietrznych głębiach stajen, niebieskich od końskiego zapachu.
Trudno i darmo, Przyjemski miał prawdziwe buty z cholewami. Nigdy o tem w szkole nie mówił. Nie mówił też dotąd nikomu, że się uczy jeździć konno. Widocznie chciał się nauczyć, a potem wszystkich zawstydzać.
Z jednej strony wyszedł pan profesor Walczak, z drugiej ukazał się Maciej, prowadzący za uzdy trzy konie: białego, czarnego i złotego.
Nie wiedzieliśmy, gdzie wprzód patrzeć. Pan Walczak szedł uśmiechnięty, świeżutko ogolony, napudrowany, w czarnej dżokejce ze złotym guziczkiem, w kamizeli ze skóry, ma się rozumieć w swoich konnych spodniach w kratkę i w butach. Nogi miał tak krzywe i, widać, zaprawione w drygu, że właściwie, gdyby stanął, wystarczyłoby wsunąć między te nogi konia, — a jużby odrazu na nim siedział.
W ręku niósł długi, biały bat z zielonym chwościkiem na końcu. Strzelał nim lekko po piasku, od czego, zdawało się nam, że zaraz potrafimy najtrudniejsze sztuki konne.
Z drugiej strony, prowadzone równo przez Macieja szły trzy wierzchowce. Pan profesor Walczak nazwał je po imieniu. Biały — była Adela, Irzek miał na niej jechać. Złoty — nazywał się Bałwan. Ja na Bałwanie.
Na czarnym, Krakusie, uczył się Przyjemski.
Nigdy nie przypuszczaliśmy, że między marzeniem a rzeczywistością tak wielki istnieć może przedział, między tem, co wygląda, a co się robi samemu tak wielka różnica!
Pięknie wygląda jazda, — jakże trudno i twardo siedzieć oklep, gdy konie kłusem na lince drepcą wkoło. Gdy pan Walczak krzyczy, — piersi naprzód, wesoła mina, — a w człowieku, jakby się całe mieszkanie do góry nogami wywracało!
Gdy pan Walczak puszcza nareszcie galopa, trzaska białym batem, woła: — Mocno wcierać siedzenie w grzbiet, wcierać! — a tu siedzenia dawno już niema z bólu i ze strachu, kolana drętwieją, jedno się wdół obsuwa, drugie podjeżdża wgórę, piasek ujeżdżalni z jednej strony się zbliża, z drugiej właśnie oddala, podczas, gdy okna kręcą się same dokoła sufitu.
Gdy pan profesor znowu trzaska batem i krzyczy:
— Nie trzymać się grzywy, ręce gracko na biodrach.
Chcieliśmy się podczas tej jazdy ratować rozmową. Trzęsąc się w kłusie, zaczynaliśmy raz po raz od — panie profesorze.
Nie odczuwał żadnej litości. Bił szpicrutą w odtartą cholewę i ryczał: — Nie gadać! nie gadać!! Patrzcie na Przyjemskiego, jeździ i nic nie mówi!
Patrzyliśmy na Przyjemskiego, — czemuż nie spadał, z radością pospadalibyśmy za jego przykładem! Ale cóż, miał grube spodnie aksamitne, my cieniutkie płócienne. Wysokie buty, my gołe kolana. Był tłusty, musiało mu być mięcej.
Na każdym zakręcie patrzył na nas przekornie wąskiem, bezczelnem spojrzeniem. Gdyby nie te spojrzenia, nie złość, nie wściekłość, dawnobyśmy już chyba leżeli na piachu. Nareszcie pan Walczak zakomenderował: — Stać!! Zsiadać pokolei.
Od stajen wybiegł ku nam Maciej, z przeciwległej strony ukazał się niespodzianie nasz ojciec, z boku szedł naukos ojciec Przyjemskiego.
Pierwszy zsiadł Przyjemski. Usta miał potem zroszone, dyszał ciężko. Czekał. Patrzył na każdy nasz ruch.
Irzek, znalazłszy się na ziemi zatoczył się, jak pijany. Krew sączyła mu się z kolan. Pode mną nogi się zawiązały, osunąłem się na piach, jak kluska.
— Nie umieją zsiadać — pisnął Przyjemski swym idjotycznym głosem i odwrócił się od nas wzgardliwie.
Popatrzywszy na niego, wyszeptał do mnie Irzek jedno tylko słowo...
— Zemsta.
Zrozumieliśmy się odrazu, ale już ojciec był przy nas i pytał, jak się nam podoba jazda? Irzek odpowiedział, że świetnie, a ja, — że siadłem na ziemi dla śmiechu.
Pan Walczak machał batem wesoło, pan Przyjemski opowiadał coś wszystkim i grube palce wplatał sobie w ogromny łańcuch od zegarka. Chcieliśmy już najprędzej stąd iść, położyć się, a przedtem o jedno tylko zapytać ojca, — czy murzyni tak samo uczą jazdy konnej?
— Chcecie iść? No, a konie? Musisz zobaczyć, — uczył ojciec, — co się dzieje z twoim koniem!
Poszliśmy do stajni, niestety, już bez żadnego przekonania. Adela i Bałwan patrzyły na Irzka i na mnie, wygiąwszy szyje od żłobu, jakby nas przepraszały. Nie były winne. Poklepaliśmy je nawet.
Winien był Przyjemski. Idąc za ojcem, nazwaliśmy Przyjemskiego kiełbasiarzem.
Kiełbasiarz triumfował. Lepiej puszczał galopa z lewej nogi, lepiej robił ósemkę, wszystkie trawersy zawsze mu się lepiej udawały. Irzek podejrzewał, że Maciej sprzyja chyłkiem Przyjemskiemu. Napewno dostaje od kiełbasiarza na piwo i zapomocą różnych znaków umówionych pomaga.
Stwierdziłem, prawie napewno, że nie. Wobec tego zgodziliśmy się pokryjomu, — żeby Przyjemski złamał nogę. Wtedy go nawet polubimy.
— Pocóż ma łamać, — powiedziałem, — niech poprostu przestanie jeździć konno. Dlaczegoż nie? Naprzykład, gdyby mu zbrakło pieniędzy?!
Niestety, okazało się, że ojciec Przyjemskiego jest bogatszy od naszego.
— Twój ojciec jest doktorem, — zaśmiał się najmłodszy nasz wuj, Gucio, któremu powiedzieliśmy w tajemnicy o Przyjemskim. — Cóż to znaczy wobec dwóch kamienic masarza, Przyjemskiego? Masarz będzie mógł do końca życia płacić swemu synowi za lekcje, chociażby to miało kosztować bajońskie sumy.
Bajońskie sumy!!..
Wszystko było za kiełbasiarzem a przeciw nam, — bogactwo, kamienice, Maciej, może nawet sam pan profesor Walczak?! W ważnym dniu popisowego brania przeszkód okazało się, że nawet nasza własna matka popierała mimowoli sprawę kiełbasiarza.
Mieliśmy tego dnia brać przeszkody. Pan Walczak chciał koniecznie pokazać rodzicom owoc swojej pracy, bo ewentualnie kto wie, czy wobec spodziewanych wyników nie moglibyśmy wziąć udziału w wyścigach jesiennych, które przecież nasz Sokół urządzi. Przy słowie wyścigi popatrzyliśmy na siebie z Irzkiem spojrzeniem, — wyścigowem. Zaciskają się od niego szczęki, a oczy mrużą z pośpiechu.
Na pokaz brania przeszkód przyszli naturalnie rodzice Przyjemskiego, rodzice innych jakichś trzech chłopców, którzy już dawniej uczyli się, a teraz mieli sobie tylko przepowiedzieć, i nasi rodzice, z panem Juljuszem Kossakiem.
Znaliśmy go z wspólnych kąpieli we Wiśle. Miał na całem ciele złote plamy. Ojciec mówił, że wątrobiane, ale Irzek twierdził, że to z malowania.
Ojciec zaprosił pana Kossaka aby przekonał mamę, jako sławny przyjaciel koni, że nic się nam nie stanie.
Pan Juljusz Kossak przyszedł na obiad, darował nam swój album z Legjonami, poczem zaczął błagać mamę, śmiejąc się najweselej w świecie i pięknie uderzając w klapę swego czarnego surduta.
Kiedy się stało, że mama ustąpiła, czy przy leguminie, czy po czarnej kawie, dokładnie nie wiem. Wiem, że pojechaliśmy wszyscy razem powozem, Irzek na koźle, ja obok ojca na przedniem siedzeniu, pan Kossak obok mamy.
Przypominała mu, że miałem złamany obojczyk, pan Kossak odpowiadał na to coś takiego, że śmiała się bezradnie.
Tak się zaczął zwycięski popis Przyjemskiego.
Jeździ nas na ujeżdżalni sześciu. Tamci trzej, co sobie przepowiadają, Przyjemski naturalnie i my dwaj.
Jak długo szliśmy stępa, wszystko było doskonale. Pamiętam, — dotąd mi w uszach dzwonią równe słowa pana profesora Walczaka. Stał na środku, jedwabnym chwościkiem bata łaskotał głuchy piasek i powtarzał:
— Poklepać po szyi, poklepać, spokojnie.
Jechaliśmy już kłusa, — jeszcze ciągle nic. Różni rodzice siedzieli na swych miejscach, naturalnie kiełbasiarze zaraz z brzegu, inni dalej, nasi z panem Kossakiem w cieniu, w głębi.
Dopiero, gdy pan profesor Walczak zakołysał w powietrzu i na całą ujeżdżalnię wypuścił ukochane słowo — Ga-l-l-lop, — coś się pomieszało właśnie tam, w cieniu, w głębi, u naszych rodziców.
Nie mogę powiedzieć, że to mama — trudno, mając w galopie tylu wrogów i jednego takiego, jak Przyjemski, trudno, wcierajac się wzorowo w siodło, — widzieć coś jeszcze z boku. Dość, że z cienia, w którym byli nasi rodzice i pan Kossak, jakby się oderwało białe kółko i powolutku, potem coraz prędzej spłynęło z pochyłej powierzchni wdół, nad sam brzeg areny.
Mama, — jej przestraszona twarz...
No więc trudno, — galopujemy, pan Walczak strzela z bata, robimy małą ósemkę, dużą. W Adeli klaska wątroba, mój złoty Bałwan sunie zaraz za nią, profesor Walczak krzyczy:
— Maciej do przeszkody!!
Maciej pędzi z drągiem, owitym w słomiane powrósło, przystawia go do ściany, tuż pod weneckiem oknem. Słońce pada z góry na drąg, słoma lśni jak złoto, w dużej szybie mąci się niebieskie powietrze.
My, — na drugim końcu w szeregu. Pierwszy sadzi jeden ze starych uczniów, co sobie tylko przepowiadają dzisiaj. Ktoś z góry bije brawo. Nasz ojciec woła srogo: — Nie klaskać!
Hop!! — Już jeden uczeń przesadził przeszkodę. Za nim dwaj inni, wzięli. Za nimi Przyjemski na swym czarnym Krakusie. Stanęliśmy w strzemionach, by zobaczyć czy Maciej nie szachruje, nie zniża przed Przyjemskim drąga?...
Ujeżdżalnia aż jęknęła pod tłustym kiełbasiarzem, ale wziął.
Teraz ma skakać Irzek. Pochylił się nad grzywą swego konia powiedział:[1] — Adela, — już leci. I tu się stało to nieszczęście...
Szeleszcząc czarną suknią, biała, pusta twarz spłynęła na arenę. To nasza matka.
Rozłożyła ręce, ciska się w lewo, w prawo, a tu koń pędzi, mama biegnie prosto na pana Walczaka, ojciec krzyczy z góry: — Na litość boską!
Irzek wykręcił Adelą, — podziwiałem, jak on to zrobił w tej chwili, — mama już jest przy panu Walczaku i przeraźliwie krzyczy: — Irzuś!!!
Odwrócił się, na szczęście Maciej czeka jeszcze z drągiem przy ścianie, Irzek znowu przechodzi w galop. Adela wyrznęła kopytami w drąg, już było za późno, Irzek rymnął z siodła, jak długi.
Wszystko głupstwo, ale Przyjemski?!? Przyjemski na swym Krakusie roześmiał się.
Najboleśniejszy był koniec tego wszystkiego. W pośrodku ujeżdżalni mama płakała, od czasu do czasu przepraszając pana Walczaka. Pan Walczak krzyczał na Macieja, a my trzęśliśmy się ze wstydu.
Nazajutrz powiedział ojciec przy śniadaniu: — Gdybyż przynajmniej pan Kossak nie musiał był patrzeć na to wszystko!
Następne lekcje jazdy konnej zamieniły się w istne piekło. Ojciec z panem Walczakiem postanowili doprowadzić do tego, byśmy skakali, jak z nut!
— Jak z nut, — powtarzaliśmy uparcie przy każdym dobrym skoku.
Pewnego popołudnia ojciec, przypatrzywszy się naszemu skakaniu, podał panu Walczakowi uroczyście rękę i spojrzawszy na nas:
— No, to możebyście wkońcu jednak wzięli już udział w tych wyścigach!?
Szalona radość! Tylko na jakich koniach stajemy? Ja na Bałwanie. Irzek na Adeli. Wybornie. Przyjemski na Krakusie. Świetnie.
Radość wielka i smutek. Wyłaniała się bowiem na nowo z powodu tych wyścigów sprawa kiełbasiarza. Stwierdziliśmy, że Maciej daje protekcję Krakusowi.
Dawał.
Na naszych koniach, Adeli, czy też Bałwanie, jeździł podczas godzin szkolnych, kto chciał. Nawet kobiety i panny. Na Bałwanie jeździła nawet nasza ciotka!
Na Krakusie nikt prawie.
Dostawaliśmy zawsze cięższe siodła, Krakus lepsze i lżejsze. Porównać derkę Krakusa i nasze! Ileż razy zastępując pana profesora Walczaka, skrobnął Maciej to Adelę, to Bałwana batem, Krakusa nigdy.
Spytaliśmy o to Gucia, który wiedział już o wyścigach, jak zresztą zawsze o wszystkiem. Dał nam bardzo dziwną odpowiedź.
— Mój drogi, — rzekł do Irzka, czegoż chcesz? Przyjemski, taki bogacz! Gdyby chciał, to nietylko tego waszego Macieja, konia nawet mógłby wyżywić kiełbasą!
Wyrozumowaliśmy z tego, że Przyjemski żywi Krakusa mięsem.
— Skąd brać mięso dla naszych koni?!
Dwa dni później Irzek wynalazł sposób. Bardzo prosty. Przed konną jazdą jedliśmy zawsze obiad wcześniej, by nie jeździć z pełnemi żołądkami.
— Nie jem, — rzekł Irzek, oglądając się spiskowo dokoła, — a kotlety zabieram i zanoszę do stajni.
Zanieśliśmy i nic nie mówiąc, położyliśmy w stajni, na drewnianym kuferku Macieja. Pierwszy raz trochę się zdziwił, ale nic nie powiedział.
My też nie. Poprosiliśmy go tylko, aby słowa jednego nie mówił o tem Przyjemskiemu. Parę dni później oświadczył nam Maciej, że Przyjemskiemu nic nie trzeba mówić i panu Walczakowi też nic. I, — że sztuka mięsa na zimno zawsze skrzepnie, lepiej przynosić kotlety.
Prosiliśmy wobec tego Filipinę ciągłe o kotlety, zwłaszcza wieprzowe.
— Jak kiełbasiarz świninę, to my też!
Nie jadaliśmy już prawie mięsa, przestaliśmy używać cukru. Maciej wszystko zagarniał, cukru ciągle było mało „na takie dwa konie“. Zaczęliśmy wykradać z cukierniczek, od babci, na wszystkich wizytach, ze wszystkich stron. Lepił się nam po kieszeniach, obrywał je!
To nic, robi się wszystko dla zwycięstwa! Konie teraz dobrzały. Adela przestała chodzić pod paniami, Bałwan, jako bardzo spokojny, chodził jeszcze, lecz rzadko.
Przestaliśmy jeść chleb. Prawdziwi dżokeje dla lekkości swych ciał nigdy chleba nie jedzą! Wszystko szło do stajni.
Irzek postanowił, żebyśmy oddali także na dożywienie koni nasze pieniądze. Zachodziła tylko obawa, czy Maciej przyjmie?!
Naradzaliśmy się nad tem, u nas, w pokoju, za szafą, czyli w „zbrojowni“, gdy nagle drzwi się otwarły i weszła mama z wielkim triumfem.
— Ty, — rzekła do mnie, — ponieważ miałeś złamany obojczyk i wogóle jesteś jeszcze za mały, na wyścigach jeździć nie będziesz. Ojciec tak powiedział. — I uciekła.
Łzy stanęły mi w oczach. Irzek zbladł. Milczeliśmy długo, kotlety zawinięte w papier chrzęściły nam w kieszeniach.
— To nic, — rzekłem nareszcie do brata, — będziemy teraz wszystko dawali Adeli!
Na szczęście Maciej zgodził się przyjąć pieniądze.
Całą tę sprawę opowiedzieliśmy wieczorem Guciowi. W tajemnicy ma się rozumieć.
— Maciej jest skończony gałgan, — zniecierpliwił się Gucio, — zresztą i tak nanic się wszystko zdało! Cóż wy z waszemi głupiemi kotletami wobec całego magazynu wędlin takiego bogacza, jak Przyjemski!?
Nie mogę, nie chcę zataić, że na tej drodze szalonej od zawiści, kradzieży, przekupstwa doszliśmy do zbrodni. Dzień wyścigów się zbliżał, ćwiczyliśmy pilnie, zdzieraliśmy sobie kolana na końskich bokach, ja też, choć nie stawałem przecie. Cóż jednak mieliśmy począć wobec przewagi Przyjemskiego?!
Własny nasz dom popierał go, mimowoli, ale popierał! Mama kupowała stale w sklepie Przyjemskiego. Prosiliśmy, że nie chcemy, nie lubimy, nie będziemy jedli wędlin!
Nie pomagało. Postanowiliśmy niszczyć kiełbasiarza jeszcze inaczej. Za ostatnie grosze kupiliśmy sobie koziki. Trzymamy je w rękawie...
Mama grzecznie, przy ladzie w sklepie u pana Przyjemskiego: — Proszę o pół funta szynki, — powiada.
Pół funta szynki?! — Dobrze. Czekamy. Wszyscy patrzą przed siebie na kiełbasy, szynki i salcesony. Irzek daje hasło, — i szast nożem przez połeć słoniny, wiszący od stropu aż do ziemi.
Szast, — szast, — szast.
O tem nie dowiedział się nikt, nawet Gucio. Najsmutniejsze, że Przyjemski wcale tego nie odczuł. Ojciec jego z naszym rozmawiał w najlepsze, a on sam, kiełbasiarz uśmiechał się po dawnemu „na złość”, udając, że nas nie widzi.
Na ostatniej lekcji przed wyścigami pokazał nam banknot i rzekł:
— Ode mnie, dla Macieja. Zobaczymy, kto zwycięży!...
Co się działo w sam dzień wyścigów nie pamiętam dokładnie. Ciągle tarliśmy ręce o spodnie. Irzek dla lekkości oprócz śniadania nic nie jadł i nawet o pogodę nie staraliśmy się już zapomocą sprzyjania.
Przed dwunastą poszliśmy z ojcem do ujeżdżalni, zobaczyć konie przed biegiem. Mama ostatni raz prosiła ojca o coś po francusku, na co odpowiedział po polsku: — Nie bądź dziecinna.
Przez rynek, przez ulicę Wolską, przez całe miasto szliśmy ojciec, Irzek i ja w „konnem“ ubraniu. Wielka, szczęśliwa, niezapomniana chwila: ojciec w długich butach i w sokolskim mundurze, my w bufiastych białoniebieskich bluzach i w granatowych dżokejkach.
Była nawet pogoda. Nikt na to nie zwracał uwagi, wydarzenia, których oczekiwaliśmy, zaćmiewały wszystko.
Przyjemski łaził już po stajni. W aksamitnem ubraniu, w nowych butach z cholewami i w małych, ale prawdziwych ostrogach.
— Przyjemski ma znowu nowe buty, — rzekł Irzek nagle.
— Cóż z tego? — odpowiedział ojciec. — W kolanach spoczywa siła jeźdźca, nie w butach! Lepiej, zobaczmy konie.
Ojciec skinął na Macieja, mówiąc: — Cóż tam powiecie nowego?
Maciej roześmiał się, — hy, hy, hy!
Zaczęli rozmawiać o popręgu, długości strzemion, o uzdach, aby już potem nie było żadnych niespodzianek.
Poszliśmy do naszej Adeli, namawiać ją, prosić, zachęcać. Obok w przegrodzie stał wstrętny, czarny Krakus, któremu właśnie dawał Przyjemski cukier.
Nie wypadało nic mówić. Głaskaliśmy Adelę po białych bokach i całowaliśmy ją w długą siwą szyję. Odwróciła głowę z nad żłoba i tchnąwszy ciemnemi nozdrzami, nastawiła uszy, jakby chcąc słyszeć wyraźniej ciche nasze słowa.
Drogi z miasta na pole wyścigowe nie pamiętam. Ostatecznie wjechaliśmy powozami w jakiś las. Grała muzyka. Pan profesor Walczak galopował na czele sokołów, ojciec na Gniadym w pierwszej czwórce.
Rozdawali jakieś nagrody. Z boku, na drugiej, mniejszej łące robił się podwieczorek. Dymiło stamtąd ciągle, a z rozdartych papierów ukazywały się lukrowane torty.
Jakichś dwóch panów, z rozdziałkiem przez całą głowę, przybiegło do mamy, jako do pani doktorowej. Wszyscy tam na nią czekali.
Trzymała mnie ciągle za rękę. Odpowiadała im, rozglądając się niespokojnie, że przyjdzie za chwilę, ale musi jeszcze zaczekać aż się wszystko skończy...
Była bez rękawiczek. Ręce miała zimne, ciągle przecierała czoło, jak człowiek, który sobie koniecznie chce coś przypomnieć i nie może...
Znowu zdaleka rozległy się głosy trąbek. Irzka już dawno nie było. Poszedł ustawiać się do wyścigów. Przyjemski się nie śpieszył. Paradował na swym czarnym Krakusie tam i napowrót, w krótkim galopie przemykał od jednej strony na drugą.
Wszyscy pytali się, co to za chłopiec? Taki zgrabny i śmiały?
Kiełbasiarz!...
Na łąkę wjechali starsi panowie-sokoli i zaczęli rozgarniać publiczność ze środka ku ciemnym krzakom olszyny, które ciągnęły się po obu stronach.
W czasie tego rozgarniania z szarych, grubych chmur, rozścielonych na niebie, lunął nagle deszcz. Staliśmy pod krzakami, w pierwszym rzędzie. Mama ścisnęła mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
— Deszcz pada! — zawołała.
— No to się schowajmy gdzieś dalej.
— Ależ nie. — Oddychała głęboko, kwiatki, które miała na kapeluszu pokładły się nisko, z pięknej jedwabnej sukni spływała woda.
Mama pochyliła się ku mnie i zaczęła mówić prosto do ucha, jakbym nie dosłyszał: — Deszcz pada, rozumiesz?! Nie będzie tych wyścigów. Nie będzie. Po tak rozmiękłej ziemi nie puszczą koni. Nie puszczą. Nie mogą.
Nie wiem dlaczego, odpowiedziałem, żeby rozpięła parasolkę.
Nagle, z przeciwległej strony wyjechał ojciec na Gniadym. Był blady, ale się uśmiechał. Sokole pióro trzymało się na deszczu doskonale.
Rzekł do mamy: — Czy ci nie przemokną buciki?
Zaprzeczyła głową kilka razy.
Ojciec oparł rękę na szyi Gniadego i powiedział spokojnie, jakby nie do mamy, a przed siebie, w łąkę:
— Muszą przeczekać jeszcze. Na zachodzie już się wyjaśnia.
Istotnie, nad pasmami zrudziałej olszyny i ciemnych buków rozszerzał się biało-niebieski pas nieba.
Po chwili deszcz ustał, z kraju lasu znów popłynęły głosy trąbek. Serce mi waliło, słyszałem tak wyraźnie, jakbym je trzymał w rękach, na wierzchu.
Ojciec jeszcze raz poklepał Gniadego i znowu zwrócił się do mamy. W oczach paliło mu się silne twarde spojrzenie.
— Nie bój się, — zaczął i urwał...
Zdaleka, od wylotu łąki wypadł tętent. Po obu stronach olszyny zadrżały gałęzie, publiczność garnęła się naprzód, coraz śpieszniej, przez krzaki.
Wiedziałem, co znaczy ten tętent!
Już stanęli, odstartowali, — już gonią! Irzek, Przyjemski, Adela, Krakus i inni jeszcze chłopcy.
Już gonią, — ziemia dudni...
Zaczęło mi świszczeć koło uszu. Z piersi, od dołu, wgórę, w gardło jął się tłoczyć, wpychać maleńki, większy, coraz większy szum!
Już gonią...
Przyjemski ma ostrogi, Irzek nie ma... Ziemia bije coraz bliżej, — jasny pas nieba wypłynął do pół łąki, — ojciec stoi na Gniadym, jak mur.
Ziemia tętni coraz bliżej, puściłem rękę matki.
Zaczęła mnie szukać, dotykać, jak poomacku, ślepa!
Trzeba naprzód skoczyć, zobaczyć ich! Na jeden błysk sekundy odwróciłem się wtył, by to powiedzieć mamie.
Biała, pusta twarz wśród liści powiędłej olszyny wysunęła się ku mnie pośpiesznie, ręce objęły za szyję i przez piersi, pociągnęły wtył mocno.
Ogromny tupot koni bije zbliska, leci, leci, pośpiesza, — cały świat nadlatuje!... Zdarłem z siebie drżące ręce matczyne, skoczyłem naprzód, już ich widzę! Widzę i krzyczę, krzyczę...
Gromada wyciągniętych koni, — przednie nogi i chrapy. Grudy lecące z pod kopyt, — trawa się rozlatuje, jak wyrwane włosy, — tętent i świst, — blade niebo nad łąką, — oczy nad grzywami pochylone i nagle!!!
Nagle, — Adela! Nagle, — Adela... Nagle biała Adela o łeb, o szyję, o cały długi grzbiet wysuwa się naprzód.
Przyjemskiemu krew leci z zębów! Przyjemski — nie, nigdy Przyjemski! Zawsze ztyłu! Zawsze, zawsze, nazawsze!
Adela! Pierwsza! Sypać grudą z pod kopyt za siebie, — za siebie, — za siebie!! Irzek nad samą grzywą białą, daszek dżokejski między stulonemi uszami, Irzek — pierwszy!
Rozbłysło we mnie całe słońce, ręce trzymam nad sobą i krzyczę ustami, gardłem, oczami, nosem, całą głową:
— Irze-e-e-e-ek!!!
I wtedy, nagle, moc jakowaś straszliwa, niepojęta obróciła mnie wtył... Mama! W ciemnych liściach olszyny, z zamkniętemi szczelnie oczami...
Chwyta się za czoło, za skronie, za ramiona, jakby ogień na sukni gasiła, który ją objął ze wszystkich stron i parzy... Przez ściśnięte powieki lecą łzy nieustannie. Pusta twarz w ciemnych liściach powiędłych oddycha głęboko, przez zamknięte powieki płyną łzy.
Od tej chwili do dziś wciąż jeszcze nie wiem i może nigdy już nie odgadnę... nie wiem... Czy triumf jest ważniejszy, czy lęk pokorny przed nim? Czy rozwaga zwycięska, czy miłość przerażona?
Och, koniu! Polotna dumo wszystkich pól, dróg i pochodów świata, któryś w czasie zamierzchłym oznaczał człowiekowi bieg słońca, któryś kładł w startej podkowie szczęście na progu ojców, sławo szybkonoga, wiejąca poprzez mroki rozpuszczoną grzywą!
Oddalają się zwolna wszystkie głosy, tętent twych kopyt niknie, nad całą łąką leży już czyste niebo, czas przechodzi swe koło, a mnie, ociężale kroczącemu pośród zmian bezustannych zdaje się coraz częściej, że więcej słychać prawdy w cieniu zapomnianej olszyny, niż na drogach wstrząsanych gonitwą...
- ↑ Błąd w druku; po słowie konia brakuje przecinka albo spójnika i.