<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł W cieniu zapomnianej olszyny
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KUKUŁKA


WEZWANIE

Pod wieczór przychodzimy z lasu do domu, moi dwaj mali synowie i ja. Na głównej ścieżce, w samym środku ogrodu wbijamy jakiś kijek. Zręcznie, mądrze otoczymy go uschłemi gałęziami sośniny i zapalamy ognisko.
Nie poto, by piec ziemniaki, lecz, że jest jesień, więc aby się paliło. Ogień „pisze“ prędko na zrudziałych igłach, między gałęzie jabłoni rozsnuwa szare pasma dymu i jasne, czerwone języki.
Kucnąwszy we trzech dokoła, widzimy się przez wątek dymu i przez kielich płomienia, którego brzegi wciąż się rozchylają.
— Jesteście dwaj bracia i ja, — mówię wolno w szybkim trzasku gałązek, — czyli jesteśmy tu we trzech.
Chłopcy patrzą poważnie na żarliwe „pismo“ ogniste i przed siebie, za płot, w daleką ścianę lasu. Po długiej chwili znajdują wreszcie odpowiedź.
— Czyś ty też był we trzech? Czyś też miał ojca? Czyś też miał rodziców? Jak się nazywali twoi bracia? Czy też paliliście na takiej ścieżce ognisko?
Synowie moi, — za przyczynieniem drzewa, dymu, ciszy i płomienia stoją teraz i tu, przede mną i już jakoby gdzie indziej, — na brzegach przemijania ludzkiego.
— Naturalnie! Ja też miałem rodziców i też paliliśmy ognisko. Braci więcej nawet miałem, niż wy. Było nas z ojcem czterech. Czyli bez ojca, samych braci trzech.
Mój starszy syn podnosi nad ogniem swój dębowy, rzeźbiony jatagan i woła wgórę między gałęzie:
— Trzech dzielnych braci!
— No tak, — odpowiadam, po niejakiem wahaniu, — trzech braci.
Pisałem dotąd, że nas było dwóch. We dwóch jeździliśmy konno, we dwóch ustawialiśmy menażerję w drewnianych wnętrznościach fortepianu, we dwóch ciosaliśmy miecze z wiślanej wiwliny nad groblą, we dwóch płynęliśmy przez „dywanowy” Nil, we dwóch czekaliśmy wszystkich świąt i imienin, we dwóch ginęliśmy i zwyciężali.[1]
Tymczasem trzech nas było, pamiętam dobrze... Nawet dziś, teraz, nad głowami mych chłopców, w płachetce dymu i w strzępach ognistych widzę twarz trzeciego!
Czas się między nami położył, rozciągnął i już przepłynął. Tyle życia, tyle wydarzeń przeszło, że gdy ogień dzisiejszy czerwieni mi już siwe skronie, — jego, brata trzeciego unosi wciąż jeszcze na swych krajach płynnych, jako małego chłopczyka...
Widzę go dziś, jakim odszedł od nas przed laty; a jakim odszedł, byłby teraz synom moim rówieśny. Nie wyrówna już tego nic i nie połączy, gdyż śmierć nas rozdzieliła.
Ty, której cień najlżejszy odstukujemy zawsze trzy razy palcem w drzewo, do której, śmiejąc się przezornie, wołamy — na psa urok!
Któraś powinna być, bądź zawsze sto tysięcy mil i największą liczbę „razy“ na świecie daleko od nas wszystkich, a najdalej od dzieci!
Która bądź zawsze na świecie w niczyjem ręku, jak tylko w ręku Boga!
W opisanem poniżej zdarzeniu prawdziwem wypowiedziane będzie, jak się pewnego razu z pośrodka szczęścia śmierć wyłoniła, jakie szkody wynikły z tego nieprzebrane. Ale będzie też tutaj pewna próba przedsięwzięta, trudna, choć bardzo prosta, mianowicie próba wykazania, że nawet śmierć w swych zimnych palcach przynosi człowiekowi jasne światło przyszłości.

SAMO WYDARZENIE

Ten trzeci z pośród nas, najmłodszy, o którym dotąd prawie nie wspominałem nazywał się Tanczuś.
Nie chodzi o prawdziwe imię z metryki, które jest dla szkoły, dla świata, lecz o imię rodzinne, które tworzy się samo, dla domu, a chociaż tylko na niby, ono jedno istnieje naprawdę.
Tanczuś, czyli dźwięk zbliżony do tańca, ale więcej tu na wesołości zależało, niż na tańcu.
Trzeba widzieć, jak ojciec idzie z nami przez Planty, gdy zbieramy kasztany. Traci nas z oczu, znów się ukazujemy, we dwóch tylko, Irzek i ja. Trzeba widzieć, jak ojciec natychmiast odrzuca wbok głowę i woła, — gdzie jest Tanczuś?
Wypowiedziawszy to, musi się uśmiechnąć.
Trzeba słyszeć, jak się nas o coś pyta po starszeństwie Irzka, mnie, żeby „poznać nasze rozumy“. Musi przerwać potem, kucnąć, spojrzeć w oczy najmłodszego i jakby na nowo zaczynał, spytać z nowem westchnieniem.
— No, a ty Tanczusiu?
To samo mama. Może nie to samo? Może więcej, ale zawsze, zawsze inaczej.
Nie przeszkadzało to nam wcale, przeciwnie, mieliśmy z tego ogromne korzyści. Po pieniądze na cukierki, na bilet do panoramy lub cyrku, albo z powodu wybicia przez nas szyby, albo, gdy się okazało, że w jakiejś sprawie od tak dawna kłamiemy, — zawsze Tanczuś!
Nigdy nie bał się iść. Przychodził, mówił całą prawdę i czekał, składając sobie ręce na piersiach.
Nie pamiętam, jak wyglądał. O ojcu, o matce, bracie nie pamięta się tych rzeczy. Wie się tak głęboko i na pewno, że pomieszane to już jest ze wszystkiemi myślami na zawsze.
Nie pamiętam, jak wyglądał, ale doskonale przypominam sobie chwilę, w której uznałem go za najmłodszego brata, będącego w środku między nami wszystkimi.
Dzień ten był od samego początku bardzo radosny. Czułem poprostu, jakby wszystko wszędzie objęte było jakąś pozłótką prześliczną. Wszystkie przedmioty naszego mieszkania, które już i tak kochaliśmy bardzo, wystąpiły jeszcze bliżej.
Od samego rana zamieszkała we mnie i chyba w nas wszystkich, — niechże mi wolno będzie wyrazić się dawną gwarą domową — sama grzeczność.
Wszystko, czego się tknę, co zrobię, jest dobre i grzeczne.
Była to niedziela.
Ojciec nie przyjmował chorych, nasz służący Tomasz otworzył pokoje mieszkania naprzestrzał. Od sypialni aż do salonu, wychodzącego na Sukiennice, widać było coraz więcej słońca.
Ojciec leżał w łóżku i czytał lekarskie gazety, pełne rysowanych maszyn, przyrządów i kolorowych wnętrzności.
My z salonu przez wszystkie drzwi, czyli wąwozy, zdobywaliśmy ojca swemi papierowemi armjami. Turkusi, grenadjerzy, kosynierzy, sokoli, baszybożucy z ogromnemi bębnami, bersaljerzy, Bułgarzy w łapciach, Afgańczycy z nożami w zębach, Serbowie, ułani, strzelcy konni generała Zajączka, pułk piechoty Wodzickiego, pruska landwera, Austrjacy, żuawi w czerwonych portkach, Kościuszko, świetnie „wycięty“ Sobieski, Wilhelm I Stary, Madaliński, Hektor, Achilles, trochę starożytnych Greków z tarczami, okręty, łodzie papierowe, wszystkie zwierzęta naszych menażeryj, specjalnie tresowane dla wojny, straż ogniowa, nawet urzędnicy kolejowi dwóch stacyj, podarowanych niegdyś przez Gucia, — wszystko leciało zgodnie na łeb na szyję zdobywać ojca w łóżku.
Gdy Bartosz Głowacki imieniem tych wojsk zatknął na jaśku ojca sztandar kosynierski, odwołała nas mama do jadalni.
Sprawa była ważna, — robił się strudel z jabłkami. Z małej czapeczki ciasta przędło się i przędło i ciągnęło, póki się nie wyciągnęło równiusieńkiej mgły, przez którą można patrzeć i widzieć.
Grzeczność nie opuściła nas do obiadu. Spóźnił się, choć mieliśmy wyjechać jak najwcześniej za miasto, na Panieńskie Skały.
Wszyscy trzej siedzieliśmy w otwartem oknie salonu i samo się dzisiaj działo, że się nikt zanadto nie wychylał. Patrzyliśmy na konie, pyszne bułanki i na powóz, rozmawiając o tem, jakiej są maści i jakiej innej mogłyby być jeszcze?! I gdzie kto siedzieć będzie? O miejsce na koźle ciągnąć będziemy węzełki. I, — że po Panieńskich Skałach buszowali ongiś Tatarzy.
„Wściekle“ dawno temu!
Jeżeliby można powiedzieć, że pogoda z pięknej staje się piękniejszą, to właśnie tak się zdarzyło po południu. Sukiennice aż zbladły, akacjom tyle przybyło jasności... Mogłyby chyba same latać po powietrzu.
Tego dnia, za miastem, w powozie, po drodze przez Błonia zrozumiałem najmłodszość Tanczusia i — że przebywa pośrodku nas wszystkich.
Nie dlatego, że nikomu nie pozwolono przebywać na koźle. Ani nie dlatego, że Tanczuś siedział między mamą a ojcem, a my z Irzkiem we dwóch na przedniej ławeczce.
Nie dlatego!
W pewnej chwili Tanczuś zsunął się ze skórzanych poduszek, zdjął kapelusz, który nosił na gumce, i zapomniawszy coś, stał między nami wszystkimi. Długie, złote włosy rozwiały mu się szeroko, przystrzyżoną grzywkę rozdmuchał powiew jazdy.
Nic się przecież nie dzieje?! Jedziemy, stangret cmoka na konie, słychać tupot nierówny i dudnienie kół, na chodnikach spacerują różni państwo i ludzie, ojciec kłania się niektórym.
Nic się nie stało, jedziemy, — tymczasem Tanczuś się śmieje. Więcej nosem zmarszczonym, niż ustami, niby pokryjomu, aż oczy z niebieskich zrobiły mu się granatowe.
Śmieje się i zbiera nasze ręce. Po jednej od każdego. Gdyśmy wszyscy podali, wziął je między dwie swoje, przyłożył do policzka, do ucha i tak „słuchając“, chciał zajechać aż na Panieńskie Skały.
Wtedy ojciec powiedział, — ależ naturalnie, Tanczuś najmłodszy jest w pośrodku wszystkich.
Zrozumiałem, — nie wiem co? bez sensu, może po swojemu, ale że to jest najprawdziwsza prawda!
Chociaż wysiedliśmy z powozu u stóp wzgórz i poszliśmy w las już tylko piechotą, radość tego dnia wcale nie zmalała. Gdy ojciec zaczął malować, powiększyła się nawet.
Dotąd mam ten widok przed oczami: na brzegu szerokiego zboża nasz Kraków, olbrzymie wieże mniejsze stąd, od gałęzi bzu, przez które patrzysz. Ojciec trzyma pod wąsami dwa, trzy pendzle, mokre, innemi maluje. Macza je sobie na palecie w utwierdzonym, blaszanym garnuszku, rozrabia kolory i, oko zmrużywszy, wyciąga plamy na płótnie.
Mama siedzi obok. Czyta, oddycha, czasem patrzy przed siebie, znów w książkę i znów na nas. Nic do nikogo nie mówi. Jest różowa, nie wiem w jakiej sukni, ale, — jeżeli poeci głoszą, że blask szczęścia może w ludziach gościć, — to gości w jej oczach!
Tyle szczęścia, można je poznać choćby z rozdzielenia włosów na maminej głowie. Unoszą się, skręcają, ciemnieją i znów błyszczą. Gdy patrzy na ten Kraków w słońcu, czy też na nas, nic poprostu nie widzi. Uśmiecha się tylko, jak przez sen, jej skronie stają się świetliste od uśmiechu.
My leżymy obok, w trawie. Wolno nam robić mnóstwo rzeczy, może nawet wszystko?! Wolimy oglądać farby ojca. Zdaniem Irzka najpiękniejszy kolor na świecie ma kalodont. Drugiej takiej różowości spotkać nigdzie nie można. Niestety, kalodontem, jako kolorem, nie malują. Nie malują też złotem, tylko je robią dopiero na obrazie zapomocą cieni.
I, — żółty z niebieskim daje zielone.
I, — odkręcamy tubki farb, aby je wąchać. Wszystkie pachną świeżą posadzką.
I, — pan Karmański, znajomy ojca, malarz prawdziwy, który ma być u nas znowu dziś wieczorem, po wycieczce, wyrabia własne farby, trąc proszki w różnych młynkach.
I, — kiedy się zacznie jedzenie ciastek?
I, — coby tu jeszcze robić?!
W tej chwili właśnie, gdyśmy tak leżeli na świeżej murawie, wszyscy trzej ciałami na kocu, żeby się nie zaziębić, w tej chwili właśnie, gdy się nam dalszy wątek rozmowy urwał, — rozległ się niespodzianie głos kukułki.
Irzek skoczył na równe nogi: — kukułka!
— No więc kukułka, — rzekł ojciec, przez wąsy, zagryzione z pendzlami, — cóż z tego? Nie przeszkadzajcie mi, chłopcy.
Zakukała znowu kilka razy. Wilgotny, pusty głos poleciał przez drzewa, krzaki, przez liście, bez żadnego zatrzymania.
Zerwaliśmy się ja i Tanczuś.
— Mamo, — powtórzył Irzek, — to kukułka!
Mama popatrzyła na nas z książki, światłem rozczytanych oczu, jak przez sen.
Zbiliśmy się we trzech w gromadkę i, szeleszcząc starą ściółką leśną, polecieliśmy prędko za głosem. Irzek powiedział, że kukułkę trzeba pytać, a ona odpowiada, najlepiej pytać jednak o lata, czyli o ludzkie życie.
Tanczusiowi i mnie i Irzkowi stanęły nagle łzy przestrachu w oczach. Dotąd pamiętam słońce na naszych głowach, szelest uwiędłych liści pod nogami, złote łaty jasności na mchach.
— Gdzie jesteście, chłopcy? — zapytała mama zdaleka.
— My wróżymy, — odpowiedzieliśmy z wąwozu jednogłośnie.
Zapadła cisza. Znów ją przerwał pusty, toczony głos ptaka.
— Na nic nie odpowiada teraz, — rzekł Irzek tajemniczo. Zmarszczył brwi, trzy razy na znak prawdy uderzył się w piersi i zapytał:
— Kukułko, kukułko, jak długo będę żył?
Nasłuchiwaliśmy, idąc przez gąszcz za głosem, wpadając w doły wilgotne. Dwadzieścia, — trzydzieści — czterdzieści...
Pięćdziesiąt!
Aż się liczyć nudziło, — o dwa lata pokłóciliśmy się z Irzkiem. Było już coraz więcej. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.
Szliśmy na palcach, głos coraz słabiej odzywał się z pośród wysokich buków.
Siedemdziesiąt kilka, może osiemdziesiąt, chyba już dość.
Pobiegliśmy na skraj wzgórza, zadyszani, krzycząc, — Irzek będzie żył osiemdziesiąt lat, może więcej, tak powiedziała kukułka.
Ojciec bąknął przez pendzle — całkiem głupia zabawa, — i odeszliśmy zawstydzeni.
Teraz ty!
Teraz ja! — Poszliśmy „prosić“ o mnie. Stoimy w wąwozie, znów krzyczymy: — Kukułko! — pusty, okrągły głos ptaka wywołuje rok jeden, drugi, trzeci, długie równe dziesiątki.
Teraz Tanczuś.
Nie wołał, jak my, ani szyję do góry wyciągał.
— Kukułko, ile lat? — zapytał, ręce, jakby na przywitanie całego lasu rozłożywszy gościnnie.
Pusty wilgotny głos tuż nad naszemi głowami wyliczył w ciszy sześć równych czystych łat.
Tanczuś ruszył naprzód, na wzgórek, ku rodzicom. Szliśmy za nim przestraszeni. Już się ukazali, — ojciec z pendzlami w wąsach, mama obok pochylona nad książką.
Siedzieli cicho, spokojnie, jak do fotografji.
Tanczuś zatrzymał się nad nimi ze skargą, że mu kukułka wywróżyła tylko sześć lat.
Czytali, malowali. Może nie usłyszeli?
Powtórzył głośniej.
Mama podniosła głowę, niby w nagłem przebudzeniu. Z jej oczu znikł zamglony blask czytania. Stały się twarde, ciemne, jak kamień. Całą twarz maminą jakby nagle obwinął przeciąg ogromny.
— Coś ty powiedział? — szepnęła.
Podszedł całkiem blisko i powtórzył. Książka spadła mamie z kolan, ojciec uniósł oczy z nad płótna, popatrzył i rzekł po długiej chwili:
— Tak powiadasz? — Pendzel po pendzlu wyciągał z ust, powtarzając: — Ty tak powiadasz.
Wszyscy milczeli.
Ojciec powtarzał cierpliwie, coraz weselej, tyle razy, — póki nagle Tanczuś cicho się nie roześmiał, mama za nim... Póki Tanczuś nie przyskoczył nagle do ojca, nie schował głowy na szerokich piersiach, z których wytrysnał okrzyk:
— Moje dziecko!
Słońce zachodziło, nie mogliśmy dłużej przebywać na Panieńskich Skałach, wieczorem spodziewaliśmy się w domu pana Karmańskiego.
Pan Karmański był wysoki, miał orli nos i „chyrę“ malarską na głowie. Urodził się w tem samem mieście, co nasz ojciec, daleko nad Dniestrem. Chodził zawsze z gwoździkiem w klapie, a odznaczał się ogromnym paznokciem małego palca prawej ręki. Na paznokciu tym możnaby prztykać, jak na grzebieniu, gdyby nie obawa, że się złamie.
Jako narzędzie służył ten paznokieć do malowania pastelą.
Pan Karmański oświadczył ojcu dziś wieczorem, że do robienia portretu wybiera pastel, w takich właśnie tonach widzi i najlepiej czuje naszego Tanczusia.
Bardzo nas bolało, Irzka i mnie, że ojciec każe malować Tanczusia, a nas nie! Czyż chodziło o ładność? Synowie nie potrzebują być ładni i tak są synami; po drugie, gdyby nas ubrać tak samo, tak samo posadzić na tle jedwabnej kotary w pracowni malarskiej bylibyśmy też ładni.
Czy może chodziło o spokojne siedzenie?
Tanczuś siedział, zdaniem pana Karmańskiego, idealnie. Ręce miał złożone na kolanach, oczy utkwione w okno. Pan Karmański mówił, że Tanczuś patrzy tak mądrze, jakby słuchał czasu. Kto wie jednak, czy mybyśmy też nie potrafili słuchać czasu na aksamitnym fotelu w obliczu pięknej draperji?!
W miarę pracy malarskiej okazało się, że nawet łatwiej byłoby z nami!
Pan Karmański oświadczył mamie pewnego popołudnia w lecie, iż wcale się nie skarży, ale wydaje mu się, że albo mu się coś na płótnie pomyliło, albo poprostu jest nagle dwóch Tanczusiów. Jeden dawniej zaczęty, na obrazie, i drugi, który siedzi przed kotarą, całkiem inny...
Mama zerwała się, przestraszona, stając między synem a portretem. Pan Karmański wyciągnął mały palec z długim paznokciem przed siebie. Patrzyliśmy na pana Karmańskiego, nie rozumiejąc, co się tu znów dzieje? Przez twarz maminą leciał znowu zimny, ogromny przeciąg, choć okna były pozamykane, bo pan Karmański nie znosił hałasu przy pracy.
Po tem nieudałem posiedzeniu wytłumaczyła nam mama, że nie powinniśmy zazdrościć portretowania. Wogóle nigdy nikomu niczego nie zazdrościć. Po wtóre — mówiąc te słowa, zawstydziła się nagle, — po wtóre, wy jesteście całkiem zdrowi. Tanczuś pije tran. Że też wam to chłopcy nigdy do głowy nie przyszło?! Tran przecież niewiele się już różni smakiem od rycynusu!
Parę tygodni później musiał Tanczuś pić nie żaden tran a piołun. Zgadzał się na to pod warunkiem, byśmy wszyscy przy tem byli. Inaczej nigdy nie starczy mu odwagi.
Działo się to zazwyczaj w kancelarji ojca, koło godziny jedenastej. Oglądaliśmy w imbryku sine, mokre liście piołunu i śmialiśmy się do naszego brata, gdy zaczynał pić wywar. Zaglądając mu w wysoko podniesione oczy, wołaliśmy:
— Śmiało Tanczusiu, śmiało, nic się nie bój!
Wypiwszy, chował się w drżące objęcia matki, która za każdym razem powtarzała: — Przecież ja nie chcę poić swego syna piołunem! Sam wiesz, jak nie chcę!...
Z tych wszystkich przyczyn wszystko zaczęło iść inaczej między nim a nami, chociaż ciągle byliśmy takimi samymi synami tych samych rodziców.
Weźmy dla przykładu fakt najprostszy, nasze imieniny i jego.
Gdy się tylko zaczęły zbliżać jego imieniny, czuć było przygotowania całkiem inne, a gdy nastał sam dzień, chociaż Tanczuś właśnie leżał w łóżku, drzwi nie zamykały się od rana.
Takiej fury tortów, takich gór ciastek, takich pudełek żelaznych żołnierzy, leżących na różowej atłasowej ściółce, takiej szabli, karabinu, halmy, całego pudełka z czarnoksięstwem, tylu różnych wspaniałych rzeczy nie widziało nasze mieszkanie, — jak mówiła Filipina, — od początku świata.
Skarby te leżały na kołdrze Tanczusia. Był przeziębiony, od czego mu oczy zmalały trochę i głos zgęstniał, cofnąwszy się z powodu obrzękłych migdałów do gardła.
Solenizant chociaż zaziębiony, gospodarował cały dzień, dając się nam bawić prezentami.
Wieczorem, gdy „się skończyli” chorzy ojca, przejechaliśmy całem łóżkiem do salonu. Podarunki rozłożyło się na podłodze od pieca aż do okien. Irzek i ja bawiliśmy się darami. Tanczuś, przysunięty do fortepianu, wybierał sobie z klawjatury jakąś muzykę.
Na to wszedł ojciec, stanął w drzwiach i popatrzył. W pokoju robiło się już ciemno, — listopad przecie, — w piecu strzelał ogień. Ojciec zawołał mamę. Czekali w drzwiach oboje, czy też patrzyli, czy słuchali?
Ojciec wyjął ręce z kieszeni, podszedł na palcach do fortepianu, pochylił się nad głową Tanczusia i powiedział między złote jego włosy:
— Naturalnie, ty jesteś w środku całego domu.
Powiedział to, gdy nagłe drzwi się otwarły i wszedł jeden z naszych wujów, mały, ale srogi. z oczyma, jak świeże kasztany na uwiędłej twarzy. Wuj Kaźmierz, doktór od dzieci. Przywitał się z mamą, z ojcem, Tanczusiowi głowę odsunął z nad klawjatury, odchylił całą twarz ku światłu i popatrzył na nią uważnie, jak się czyta stronicę trudnej książki.
W salonie zapadła nagle cisza.
— A my?! — zawołał Irzek.
Wuj Kaźmierz machnął ręką, jakbyśmy wcale nie byli potrzebni.
Nie mieliśmy o to do niego pretensji. Irzek twierdził, że wuj uczył się zanadto chorób dzieci i na całe życie brzydzi się nawet własnych synów. Jak wiele musiał się był uczyć, miarkowaliśmy z tego, że bardzo długo mieszkał w Wiedniu na Kinderspitalgasse (tak się adresowało listy). Słowo to rozumieliśmy doskonale po polsku i po niemiecku.
Wysunęliśmy się z salonu, wuj pobył jeszcze trochę i wyszedł do przedpokoju z ojcem. Wdziewając płaszcz, powtarzał, — nie wiem, nie wiem, ale dla pewności?... Czyż nie?...
Ojciec odprowadził go aż na schody.
Z głębi z mroku jeszcze raz wypłynął niespodzianie głos wuja: — Czyż nie? dla pewności...
Nazajutrz przyszli we dwóch, ze sławnym wtedy w Krakowie profesorem Pieniążkiem.
Od rana mówiło się o tym Pieniążku, cieszyliśmy się bardzo z tego nazwiska. Nikt nie przypuszczał jakichś nadzwyczajnych cudów, ale:
Można się nazywać „pieniążkiem,“ a być człowiekiem, panem, dorosłym, doktorem, jak wszyscy. Ale, jeżeli nagle, dajmy na to Pieniążek stanie się rzeczywiście miedzianym groszem? Siedzi przy biurku pan doktór... Nagle, niewiadomo dlaczego, — pstryk, — zamiast „pana“ leży na fotelu grosz?!?
Oto rzecz zabawna, wesoła, szalona, która ostatni raz w życiu podobała się nam, trzem braciom razem...
Irzek pokazywał to nawet na sobie. Siadał, potem właził pod krzesło i przez trzcinowe plecenie wypychał wgórę miedziaka. Zanosiliśmy się ze śmiechu. Tanczuś, choć szyja bardzo mu już spuchła, rozgarniał powietrze z radości.
Rodzice wcale nie chcieli patrzeć na tę zabawę. Ojciec chodził na palcach, nie pozwalał siadać na łóżku Tanczusia, mamie wszystko leciało z rąk. Leciało z rąk — na serjo. Nie tak, jak Filipinie, — trzask! huru buru! ale co mama weźmie, to się samo wyśliźnie, rozlezie i niema, niema, niema.
Pan Pieniążek przyszedł dopiero wieczorem, z wujem Kazimierzem. Wyrzucili nas do jadalnego, ale zapomnieli drzwi zamknąć.
Pan Pieniążek wcale nie był śmieszny. Czekając na coś, chodził po pokoju, mruczał; długie poły surduta wiały mu po bokach, jak czarne skrzydła.
Nagle chodzenie ustało. Wszyscy trzej, ojciec, Pieniążek i wuj Kazimierz skupili się nad łóżkiem Tanczusia. Patrzyli na niego, a on na nich — bezbronny, malutki — bo dla wygody i w nagrodę za chorowanie leżał w łóżku mamy.
Straszno się nam zrobiło. Stali nad nim wszyscy trzej, w czarnych surdutach, jak wielka, ciemna skała.
Naprzeciw tej skały siedziała przy Tanczusiu mama. Patrzyła im prosto w oczy, pilnie, uważnie, srogo. Jej twarz zrobiła się malutka, włosy w nagłym przeciągu płynęły równo wtył, za czoło, w cień.
Ściana trzech doktorów rozkruszyła się. Za stołem ukazał się profesor Pieniążek z okrągłem lustrem na czole. Lustro to trzymało się zapomocą czarnej przepaski.
Przestraszyliśmy się jeszcze bardziej, — wyglądał jak spocony cyklop, z białem okiem nad brwiami.
Wuj Kazimierz przeniósł na drugą stronę doktorską lampę ojca, z blaszanym kominem. W kominie tym mieniło się rozżarzone światło.
Mama ostrożnie wybrała Tanczusia z łóżka i poniosła naprzeciw.
Jako synowie doktora znaliśmy się na badaniu gardła, na umiejętnem oddychaniu, — zatrzymać, odetchnać, nie oddychać, — i na wołaniu wporę głośno, — a-a-a-a.
Umieliśmy to doskonale, nawet bez łyżeczki.
— A-a-a-a, — które się rozległo w piersi Tanczusia, porwane, postrzępione, sprawiło, że uciekliśmy! Przez długi, ciemny korytarz, do kuchni, do Filipiny, za beczkę z wodą.
Tu nas znalazła mama.
Taką ją pamiętam tego wieczoru — i tak było... Widziałem potem w życiu różnych ludzi, którzy szli, by spełniać rozmaite rzeczy. Jak szła wtedy nasza matka, chodzą tylko żołnierze do najcięższych szturmów: prędko, skurczona, z głową naprzód pochyloną.
Przeprowadziła nas z kuchni do kancelarji ojca. Gdyśmy stanęli przy umywalni z przepływającą woda, puściła końce naszych palców i zapytała:
— No więc tak? No więc co?
Skądże mogliśmy wiedzieć?!
Przez twarz jej przelatywało zdziwienie tak ogromne, — ogromne, — ogromne, — jakiego w życiu nie widziałem i za największe skarby świata nigdy więcej widzieć nie chcę...
Pochyliwszy się, jęła szeptać do nas bardzo wyraźnie. Widziałem zbliska jej oczy. Już nie były niebieskie... Wielkie, purpurowo-czarne.
— Pójdziecie z domu do babci. Na Karmelicką. Bądźcie tam grzeczni. Tak. Gdy będziecie szli do szkoły, powiecie babci, żeby was wcześniej budziła. Nie wolno tu wstępować. Ale wstaniecie wcześniej i przed pójściem do szkoły zatrzymacie się naprzeciw naszych okien. Przed kościołem świętego Wojciecha. Będziecie czekać. Ja wyjdę do okna i zawsze dam wam znak. Słyszycie?! Porozumiemy się na migi. A teraz...
Zdawało się, że chce nas uściskać. Odsunęła się wtył.
— A teraz, pokażcie, czy umiecie? — Jak płóczecie gardło, — nic nie pamiętam!
Mówiła ciągle szeptem.
— Nie tak! — Wyjęła nam z rąk szklankę i pokazała sama. — Płókać głęboko, głęboko. Tomasz was odprowadzi. Gdzież jest Tomasz?!
Czekał w przedpokoju. Pozawijał nas, żeśmy ledwie mogli oddychać. Wziął za ręce. Zaczęliśmy iść powoli ze schodów, z tornistrami na plecach, mama w futrze na ramionach, z świecą w ręku zstępowała za nami. Poszła aż do bramy. Odwróciliśmy się, — śnieg padał, na mieście było cicho.
Jeszcze raz machnęła ręką. Pod wysokiem sklepieniem starej sieni wydała się nam bardzo malutką.
U babci, na Karmelickiej już pierwszego wieczora powarjowalibyśmy z nudów, gdyby nie nasz najmłodszy wuj, Gucio.
Babcia wystąpiła zaraz z olbrzymiemi kielichami kwasu Borna — nikt nie chciał płókać. Dopiero, gdy Gucio oświadczył, że kwas ten może być trucizną, jeśli się przez nieumiejętność połknie choćby jedną kroplę, wypłókaliśmy do dna oba kielichy.
Babcia wystąpiła z długą mową o chorobie dyfterycie, czyli dyfterji, którą ma Tanczuś, i że wobec tego powinniśmy się zachowywać dwa razy grzeczniej. Na szczęście Gucio zaraz rozpoczął ze mną wyborną grę, — o dwa grosze, czy pociemku trafię do ust łyżką?!
Urządziwszy spanie w salonie, chciała babcia być przy tem, jak będziemy odmawiali co najmniej podwójne pacierze, — na szczęście Gucio zaczął opowiadać o gwiazdach w połączeniu z mleczną drogą — i zasnęliśmy niewiadomo kiedy.
I tak trzeba było wcześniej wstawać, przed szkołą, iść przed świętego Wojciecha na dawanie znaku od mamy.
Cały czas pobytu u babci, choć nie było tam naszych sprzętów a tylko obce, choć nie było rodziców, powodziło się nam nieźle. Zaraz drugiego dnia, — nie Gucio, jeszcze inny wuj, adwokat, — przyniósł gruszkę prawdziwą, wielką, jak z ziemi obiecanej, którą jadło osiem osób i wszystkie miały dość. Mogliśmy się o wiele mniej uczyć, do mięsa podawali zawsze konfitury, u nas ojciec nie pozwoliłby na coś podobnego za nic na świecie.
Przez cały czas pobytu, mimo, że się nam nieźle powodziło, codzień rana byliśmy przed świętym Wojciechem. Przychodziliśmy nawet za wcześnie i musieliśmy czekać na śniegu.
Po naszych oknach drugiego piętra, tuż nad malowanym na murze herbem olbrzymim, nic nie można było poznać. Termometr „reumir“ wisiał na swojem miejscu, otulony śniegiem, jak zawsze.
Gdy się mama ukazała wszystko się nam odrazu przypomniało.
Kilka pierwszych ranków patrzyła na nas, — Irzek to doskonale powiedział, — jak na porąbane drzewo. Czyli jak na przedmioty zwykłe, obojętne.
Odchodziliśmy z przed okien smutni i zawstydzeni. Powiedziałem wtedy, że Tanczuś umyślnie choruje, by nas wykurzyć z domu.
Po tygodniu zaczęło coś się zmieniać.
Mama schudła, zbladła, sczerniała. Ale „przeciąg“, który nas tak przestraszał, ułożył się trochę na jej twarzy. Mniej mocny i gwałtowny stał się podobniejszym do zwykłego wiatru.
Nasza mowa na migi rozwinęła się bardzo dobrze. Mieliśmy już mnóstwo wypróbowanych i zrozumiałych znaków. Mama, uchyliwszy się lekko, wyciągała ręce poza siebie, niby kołysząc kogoś w czarnej głębi za szybą. Znaczyło to o chorym Tanczusiu, jak się ma.
Innemi ruchami pytała nas o nas. Pukanie do czoła i czytanie z dłoni rozłożonych znaczyło uczenie. Składanie rąk pod głowę, dobre spanie. Kilkakrotne przyłożenie palców do warg, — dobre grzeczne jedzenie.
Odpowiadaliśmy ze śmiechem, machając chusteczkami.
Po paru dniach został znów tylko jeden znak, — w głębi za szybą kołyszący czarne powietrze trwożnie uniesionemi rękami. Na twarzy mamy zbrakło już na wszystko miejsca, zostały same ostre, długie kreski.
W tym czasie przyszedł właśnie do babci wuj Kazimierz. Popatrzył na nas mądrem, lecz obojętnem spojrzeniem, jakby zdziwiony, że ciągle tu jesteśmy. Zastanowił się i kazał się wynosić.
Irzek odpowiedział: — To się nazywa wyrzucenie kogoś za drzwi, — ale wuj powtórzył: — lepiej zdaleka ode mnie, wynosić mi się zaraz.
Rozmawiali długo z Guciem, z babką, Kazimierz chodził tam i napowrót po dywanie (dlatego słyszeliśmy, co mówi) i powtarzał dwa zdania.
Albo zdanie: — Robi się wszystko, co jest w ludzkiej mocy.
Albo zdanie: — Czy serce wytrzyma? rozumie mama? Czy wytrzyma?...
Od tej wizyty zaczęło cichnąć wszystko nawet tu, na Karmelickiej. Jeden Gucio był dzielny, jak zawsze. Otworzył z nami do spółki fabrykę papierowych wyrobów, które przez długie wieczory sporządzaliśmy pod jego egidą, — nikt nie wiedział, co znaczy egida?! Sporządzaliśmy konie trojańskie, łodzie pancerne, portmonetki, solniczki i papierowe strzały.
Cichło i cichło.
Przychodziliśmy codzień przed świętego Wojciecha, — napróżno. Mama nie pokazywała się w oknie.
Gdy się pierwszy raz nie pokazała, Irzek, po długiem czekaniu zażartował:
— Zobaczysz, wkońcu nasz termometr urwie się i stłucze.
Reumir tkwił przy szybie jak zawsze na miejscu, ale rozpłakaliśmy się nagle i z tym płaczem pobiegliśmy do szkoły. Następnego dnia rano poszedł z nami Gucio. Nie chciał wstać z łóżka oczywiście, ale gdy się już zerwał, poszedł.
Czekamy, — śnieg. Wszystko na całym rynku białością zakryte, za naszą szybą mieszkalną nikogo, ciemna pustka, jak woda.
Gucio powiada: — Możemy sobie jeszcze poczekać, wielkie rzeczy?!
Ledwie wypowiedział te słowa, aż oto w naszej szybie, jak w lustrzanej powierzchni coś się zarysowuje, coś się zbliża, znów oddala, znów zbliża, znów oddala, znów zbliża... Ukazuje się mama. Stoi prosto, — nic z tego zrozumieć nie możemy!
Chce podnieść ręce, by pokołysać ciemną głąb powietrza za sobą. Lecz nie podnosi, opuszcza...
Nie wiem, czy miała tam krzesło przy oknie, czy fotel. Nagle, jakby ją coś lekko zdmuchnęło ku przodowi, ku ramie okiennej. Opiera się na niej, pochyla głowę, przez jej malutką twarz przepływa uśmiech radosny!
Przepłynął wolniusieńko. Teraz, — bardzo ostrożnie podnosi mama rękę do ust.
Czy taką rzecz można rzucić przez szybę?... Podnosi do ust rękę i rzuca nam przez szybę pocałunek.
Gucio, — dorosły człowiek, — rozpłakał się. Potem, żeby mama widziała wesołość, pogonił z nami do szkoły kłusem.
Triumfował cały dzień.
Po południu rozstawiliśmy naszą fabrykę w salonie, wieczorem była długa, dobra kolacja i chcieliśmy się zaraz pakować, by wracać do nas, już do domu.
Gucio uznał, że na przeprowadzkę jest nieco za późno, ale zato zaproponował nam prawdziwe przedstawienie cyrkowe. Zostaliśmy boso, w koszulach i w majtkach, Gucio, jak klown, nawdział białą, frakową kamizelkę, rękawiczki i cylinder.
Robiliśmy szalone sztuki po wszystkich kątach i na wszystkich meblach. Sztuki tak wspaniałe, że aż się obraz ze ściany oberwał. Obraz pod tytułem Kozacy na zamczysku, malarza Krzesza.
Nadeszła babcia bardzo wzburzona. — Któż tak długo wyrabia takie brewerje? Zresztą, — dodała, — jeżeli dziś, po tylu nocach śpi nareszcie spokojnie wasza matka, to i wy za jej przykładem powinniście już spać!
Ledwośmy się ułożyli, ledwie światła pogaszono, odezwał się dzwonek, ktoś z ulicy wszedł do przedpokoju. Coś się tam działo, syczało, tłamsiło, byliśmy tak zmęczeni po naszym cyrku! Zasnęliśmy wybornie.
Nikt nas rano nie obudził. Prócz starej Marjanny, hałasującej w kuchni, nie było w mieszkaniu nikogo. Ani babki, ani Gucia, ani nawet ciotki.
— Ty, — krzyknął Irzek w drzwiach salonu, — niema nikogo!
No, to co? — odpowiedziałem.
Marjanna dała nam kawy, pobiegliśmy przed świętego Wojciecha i tu rozświetliła się odrazu ta rzecz straszna...
W oknie stanęła mama. Jakby wcale twarzy nie miała! Samo czoło, okropnie przerażone. Otwarła okno wewnętrzne, przełamała się w szybach, otwarła drugie naoścież, wyrzuciła ku nam ręce w powietrze, krzywiąc się do takiego płaczu, żeśmy się zasłonili i uciekli. Uciekaliśmy z myślą, że może za nami wypadła przez okno, chociaż Irzek przysięgał się, że widział zaraz za mamą wuja Kazimierza, bladego, jak upiór...
Uciekaliśmy nie do szkoły, a przez ulicę Karmelicka, do babki. Między kasarniami i kościołem złapał nas Gucio. Zawsze taki ostrożny, zapięty elegancko, goguś, — biegł w szeroko rozpiętym płaszczu.
Nie wiedział, co ma do nas mówić, on, Gucio, który zawsze wszystko wiedział! Spytał nas tylko, czyśmy jedli śniadanie. I dlaczego nie idziemy do szkoły? Gdyż babcia poszła zaraz rano, a obecnie u swojej siostry czeka na mamę.
Kiedy wróciliśmy do babcinego mieszkania, posadził nas sobie na kolana, zakrył nam oczy swemi dłońmi i dodał, — że Tanczuś już nie żyje.
— Stało się to niespodziewanie, — opowiadał Gucio, — Tanczuś już spał. Już w gardle wszystko było jak najlepiej... Gdy w nocy zbudził się, zawołał do mamy, — że mu ciemno...
Mama nasza ocknęła się, objęła Tanczusia za szyję, — za późno!
Nie rozpłakaliśmy się wcale. Gucio pogłaskał nas na dowód, że jesteśmy mężnymi, spokojnymi chłopcami. Tego się zawsze po nas spodziewał. Wierzył święcie, że nie zawiedziemy pokładanego w nas zaufania.
Nie zawiedliśmy. Chodziliśmy po mieszkaniu wyprostowani, jak struny, z głowami do góry, z niezmrużonemi powiekami. Żeby nie zawieść zaufania. Nieszczęście przytrafiło się dopiero po obiedzie, gdy z zegara babcinego, jak codzień, jak zawsze, — ale o tem nie myśleliśmy dotychczas, — wyleciała z godziną kukułka.
Rozpłakaliśmy się obaj z Irzkiem. Wszystko się nam przypomniało, od początku o Panieńskich Skałach, o bułankach, jak Tanczuś ręce nasze zbierał stojąc w powozie, jak kukułka wtedy liczyła, wszystko do końca.
Chcieliśmy koniecznie wracać do rodziców.
Wuj Kazimierz, który przyszedł po południu, pocałował nas w czoło. Nie można było nawet myśleć jeszcze o powrocie. Trzeba będzie u nas w domu przedtem wszystko zdezynfekować. Potem rodzice może gdzieś wyjadą?
— Na pogrzebie też nie będziecie. Wasza matka boi się o was i ma rację.
Widzieliśmy dotąd w życiu dwa prawdziwie piękne pogrzeby, więc, mimo wszystko, byliśmy ciekawi, jak teraz nasz wypadnie?
Pierwszy wspaniały pogrzeb, — nie licząc Mickiewicza, Lenartowicza i Matejki, — był syna jakiegoś generała, młodego oficera ułanów, księcia, który padł w pojedynku.
— Może w pojedynku, może z konia, nic was to nie powinno obchodzić, — mówił wtedy ojciec. Czyż mógł się spodziewać?...
Maszerowało masę wojska, ułanów bez końca, potem trumna w kwiatach. Za trumną szedł ojciec tego oficera, bez cylindra, z siwą głową. I znów wojsko. Zazdrościliśmy poległemu oficerowi tak wspaniałej parady i tylu orkiestr.
Drugi pogrzeb był naszego dyrektora, starego pana Nizioła. Szła wtedy cała nasza szkoła, wszyscy, — widzieliśmy doskonale z okien. Przed katafalkiem szły, względnie były niesione dwie aksamitne poduszki z różnokolorowemi orderami, które pan dyrektor jakgdyby dostał za to, że umarł.
Zazdrościliśmy także i wtedy.
Przy naszym pogrzebie było nam tylko bardzo smutno.
Szary zimowy dzień. Konie zajechały po Tanczusia białe, z niebieskiemi czubami, baldachim biały i niebieski. Pochód zaraz ruszył. Trumna jechała w wielu, wielu kwiatach, najbardziej podobały się nam gwoździki, pewno od pana Karmańskiego, takie same, jakie zawsze nosił w klapie, tylko mnóstwo, — oddzielny wieniec.
Gucio stał z nami przy gościńcu i pytał natarczywie, czy widzimy naszych rodziców?
Nie widziałem ich z początku. Wpadała mi w oczy tylko Filipina, pod ścianą, na schodkach sklepu z nićmi, pana Zimlera. Mówiła coś do siebie, pewno modlitwy, ale Filipina modlitwy nawet umiała mieszać z wymyślaniem.
Rodziców zobaczyłem trochę dalej, przy ulicy Siennej. My z Guciem posuwaliśmy się wzdłuż szpaleru, oni szli zaraz za trumną.
— Widzisz ich nareszcie, — westchnął Gucio, — zapamiętaj, są bardzo nieszczęśliwi.
Cóż można było zapamiętać „z ojca“?! Nic. Z postawionego kołnierza futrzanego podnosił mu wiatr włosy do góry i chwiał niemi na mrozie.
Mama szła w czarnej salopie i w swojej czapce bobrowej, — nosiło się wtedy takie duże czapki. Przy ulicy Siennej, na rogu, odwróciła się do nas. Wyglądało, jakby ją ktoś nagle strasznie mocno uderzył, a ona chce się nam o to poskarżyć. Jej zmizerowana twarz skurczyła się, zacięła, zamknęła, poczem nagle wszystkie rysy otwarł niepowstrzymany płacz: idący już niewiadomo skąd, tak wielki, że dotychczas, ile razy widzę jakiś kielich, urnę, z której przelewa się za brzegi, dziesięć, sto, tysiąc razy za brzegi, — wspominam te jej łzy.
Parę dni po pogrzebie odprowadziła nas do naszego domu babcia, własnoręcznie. Otworzył ojciec. Nas wpuścił, babce kiwnął na obie strony rękami, że nie.
Jedliśmy razem z rodzicami, chodziliśmy znowu po całem mieszkaniu, pachnącem karbolem, i — mimo, że paliło się w piecach normalnie — marzliśmy...
W ciszy i w świetle naszego domu marzliśmy na kość.
Nie było się czem bawić. Wszystkie zabawki dezynfekowały się jeszcze na strychu. Wieczorem, przed pójściem spać, powiedział Irzek, że naprawdę — Tanczuś był pośrodku naszego domu. Teraz nigdy już nic na swoje miejsce nie wróci. I my też powinniśmy umrzeć...
Na szczęście wnet musiało się odmienić z powodu nieznacznego pozornie wypadku. W sobotę, jak zawsze, przyszły z poczty gazety medyczne.
Ojciec wziął je od Tomasza i poszedł do swego pokoju, gdzie, nie przyjmując teraz chorych, siedział sam od rana do wieczora. Z pokoju tego rozległ się nagle krzyk ojca.
Krzyk długi, równy, który nie przemija, który się unosi i trwa na tem samem miejscu, jak mur.
Poleciała mama, Filipina, Tomasz, nawet my, — wszystkie drzwi całego mieszkania stały otworem, w ciemnościach. Ojciec szedł przed siebie, machał rozwiniętą gazetą, jak się może macha białym sztandarem na zawieszenie broni. Machał i krzyczał i mówił wszystkim meblom, kątom, pokolei we wszystkich pokojach i po drodze wszystkim oknom.
— Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! W dwa tygodnie później, ludzie słyszycie?! W dwa tygodnie później!...
Znacznie później objaśnił nas wuj Kazimierz, co to było. W dwa tygodnie po śmierci Tanczusia uczeni wynaleźli na świecie lekarstwo na dyfterję.
Po wypadku z gazetą rodzice zapakowali mały kuferek i odjechali.
Zostaliśmy na łasce Tomasza i Filipiny. Na dobrej łasce starych, zmęczonych sług.
Od nich nauczyłem się wtedy nie mniej, niż od rodziców. Nauczyłem się kochać prostych ludzi i jeżeli dziś żaden trud pospolity nie daje mi spokoju, a przeciwnie serce całe ma po swojej stronie, jeżeli w starym łachmanie rozumiem wielką godność, w kruszonych przy drodze kamieniach zwycięstwo najtrudniejsze, — zawdzięczać to muszę opowieściom Tomasza o sprytnym okpiświacie i srogim prawdom Filipiny o jej łajdaku-mężu.
Dni nasze szły po dawnemu między szkołą a domem. Wolny czas spędzaliśmy z Tomaszem, lub Filipiną.
Prosiliśmy Tomasza, by siedział z nami w salonie. Skoro nie chce w salonie, przynajmniej w kancelarji ojca, gdzieby miał wygodny, wyścielany fotel. Tomasz nie chciał pchać się na pokoje, za żadne skarby. Mówił, że zawsze znał na świecie swoje miejsce.
Całe popołudnia siedzieliśmy z nim w przedpokoju na ceratowej kanapie pod drukowanym Otellem. Teraz dopiero wyszło najaw, że Tomasz służył zamłodu w artylerji fortecznej, nosił jeden czerwony lampas, gdy generałowi należy się wszystkiego dwa. Czy wobec tego każdy żołnierz artylerji fortecznej nie stanowi pół generała?
Teraz dopiero okazało się, że jak ojcu naszemu, gdy sobie maluje w kancelarji, przeszkadzają dzwonki chorych, tak samo przeszkadzają Tomaszowi, gdy nam opowiada o okpiświecie, grającym na organach albo malującym przejścia Żydów przez morze na czerwonej desce.
Aby nie tracić czasu, przestaliśmy jeść w jadalni. O wiele lepiej smakowało nam w kuchni na połupanych talerzach. O ile Tomasz zachwycał nas opowieściami, o tyle Filipina krzepiła, wymyślając na pańskie wydziwiania, czyli na naszych rodziców.
— Każdemu się przytrafi taka śmierć, — mówiła niecierpliwie, — no i co? I nic, żyje i musi swoje robić. Może nie?!
Pytaliśmy, jaka się Filipinie śmierć przytrafiała?
Jaka śmierć? Mąż sprzedał korale, ostatnie pierzyny pozastawiał, że już do nich nigdy nie wróciła, a dzieci, jak zaczęły jednego roku umierać, to ich poszło jednym ciągiem siedmioro, najstarszy odchowany już, piętnastolatek.
Przejeliśmy się tą sprawą i choć Filipina była stara, pomarszczona, chcieliśmy ją pocałować w rękę. Nie zgodziła się, narobiła hałasu, ale od tej chwili coś się w nas przełamało.
Tego samego wieczora spytaliśmy Tomasza, gdzie są, co się dzieje właściwie z naszemi zabawkami?
Wyznał, że to wszystko „zenfekuje” się na strychu i zakazano tego ruszać pod wszelką groźbą.
Sprawę zabawek wyjaśnił dopiero wuj Kazimierz, który leczył Tanczusia. Pewnego popołudnia przyszedł do nas z Guciem.
Dlaczego Gucio tak długo o nas nie pamiętał?! Rzuciliśmy się mu na szyję, — Tomasz powiedział, — jak wypuszczone z klatki.
Ściskaliśmy Gucia i całowali odrazu tu, w kuchni. Nie zapomniał o nas, bynajmniej, ale odwoził naszych rodziców na wieś, do jeszcze innego wuja, dzielnego agronoma. Był tam trochę z nimi, wszystko widział, co się dzieje, — rodzice przysyłają nam mnóstwo pozdrowień, — Gucio dziwił się bardzo, że siedzimy w kuchni.
Z przybyciem naszych wujów staliśmy się na nowo paniczami. Irzek dał znak Filipinie i Tomaszowi, — mądry znak, który znaczył, że odchodzimy tylko z powodu wujów — i polecieliśmy zaraz do salonu.
Wuja Kazimierza już nie zastaliśmy. Szedł przez całe mieszkanie, zostawiał za sobą otwarte drzwi, kazał podnosić story. W sypialni mamy zaczął krzyczeć na Tomasza. Nazwał go starym niedołęgą, jego, Tomasza, pół-generała, czyli żołnierza artylerji fortecznej.
Zaco?
Za portret Tanczusia, który był dotąd nie schowany. Zapakowali ten portret bardzo ostrożnie w papiery i w sznury, aby gdzieś wynieść.
Gucio usadowił się między nami, Filipina przyniosła herbatę, niewiadomo skąd znalazły się świeże ciastka z cukierni naprzeciw, pewno z Sukiennic. Gucio zaczął nam opowiadać, co się dzieje. Nic się nie działo strasznego, choć wszystko razem było jeszcze ciągle bardzo smutne. Rodzice zostawili nas tu nie dla zabawy oczywiście, czy też przez zapomnienie, ale ponieważ bardzo cierpią i nie chcą, byśmy na to patrzyli.
— To znaczy, — spytałem, — że co?
— To znaczy, że bardzo dużo, — odpowiedział Gucio. — To znaczy, że wiesz co? że ojciec, ojciec twój, znany, ceniony doktór, tam na wsi wysadza ścieżki kamieniami! Ze stodoły do dworu. Z dworu aż przez ogród. Sam nosi cegły, potem siedzi na ziemi. Kładzie te cegły, czy kamienie, niby brukuje, bo rozmawiać z nim nawet nie można. Samo mówienie go boli.
— Czy musi brukować?
— Nie musi, ale nie może widocznie robić nic innego.
— Siedzi na gołej ziemi, — przestraszyliśmy się z Irzkiem.
— Tak, na ziemi.
— Na błocie?
— Na błocie.
— A jak jest deszcz?
— I w deszcz.
Na płacz się nam zbierało, gdy znowu wszedł wuj Kazimierz. Napił się herbaty, pogłaskał nas po głowach, ale nieuważnie, jakby tylko przypadkiem. Kazał sobie pokazać języki, poczem strzepnąwszy palcami zawołał Tomasza.
Aż się nam w piersiach otwarło ze zdziwienia. Wuj Kazimierz zabrał ze sobą Tomasza, poszli na strych ze świecami we dwóch, wrócili we troje, z Filipiną, niosąc ogromne pudła naszych papierzanych żołnierzy i wogóle wszystkie nasze zabawki.
Wstyd się nam zrobiło i ucieszyliśmy się nadzwyczajnie.
Wuj Kazimierz obszedł jeszcze raz całe mieszkanie, teraz wszędzie już pozamykał drzwi za sobą, powiedział do nas, — no więc chłopcy, bawcie się grzecznie, nie objadajcie się zanadto — i poszedł.
Zabraliśmy się co prędzej do wielkich pudeł z wojskiem. Mój Boże! Co się przez ten czas dezynfekcji i strychu stało z naszemi armjami?! Najwięcej zaszkodziły im na strychu myszy. Karbol zmienił gdzie niegdzie barwy mundurów, ale myszy! Wyżarły baszybożukom bębny! Cała kawalerja Zajączka była bez zadów, kosynierzy mieli pojedzone krakuski!
Irzek twierdził, że — tu niema co. Nanic się nie zda szperanie po pudełkach, trzeba zrobić jeden porządny przegląd, wtedy za jednym zamachem przekonamy się o wszystkiem.
Drugiego dnia po południu robimy w salonie generalny przegląd. Podnoszą się, wstają z pudełek, niby z dalekiej drogi maszerują przez dywan bersaljerzy, Polacy, Francuzi, pokrzywieni, pogięci, wszyscy pachnący karbolem, w mundurach oblazłych, — aż tu nagle dzwonek...
Tomasz człapie do przedpokoju, zerwaliśmy się z Irzkiem, — kto?!
Rodzice...
Nigdy tego nie zapomnę! Weszli ukradkiem, jak my wchodzimy do domu, gdy w szkole było coś niedobrze. Nie w żadnej żałobie, ani w niczem nowem, w jakichś starych odzieżach, których już całkiem nie pamiętaliśmy. Jakby w ciemnych, srogich mundurach.
Mama zaczęła zaraz coś otwierać, zamykać, jak każda gospodyni. Ojciec wrócił po długiej chwili, i widząc rozstawionych żołnierzy, spytał:
— No, cóż wojsko?
Odpowiedzieliśmy nieśmiało, że nic, wojsko doskonale, tylko myszy mu trochę zaszkodziły, nawet Bartosz Głowacki ma wyjedzoną rogatywkę.
— Któż wam wydał ze strychu to wojsko?
— Wuj Kazimierz.
Ojciec wstał, odszedł prędko i już tego wieczora wcale do nas nie wrócił.
Zaczęły się długie dnie, wieczory, chwile, — przyjazd rodziców niczego nie polepszył. Możebyśmy nawet woleli być sami jak przedtem, z Tomaszem i Filipiną?
Irzek miał słuszność, gdy mówił, że teraz w domu naszym nic nie wróci na swe miejsce. Nie umieliśmy już być wszyscy razem. Zdarzały się przytem rzeczy, na które nikt nie mógł znaleźć żadnej rady, ani Filipina, z którą mama siadywała długo w kuchni na kufrze, ani babcia, ani nawet Gucio.
Rzeczy tych baliśmy się, jak ognia. Nazywaliśmy to, — przepadaniem mamy...
Szukając kluczy, czy jakiegoś listu starego, czy papieru, przepadała nagle w swoim pokoju na kilka długich godzin. Z początku nic się tam nie odbywało, — zwykła cisza. Potem szelest, coraz głośniejszy, potem jakby śpiew nieskładny, pomieszany z szumem, naprzykład wstrząsanego drzewa.
Niewiadomo, co robić? Stanąwszy blisko, słuchaliśmy aż się mama wypłacze. Między ten płacz wpadały słowa oderwane, zmylone, pełne tak strasznej boleści, że od wtedy, dotąd, naumyślnie ich nie pamiętam.
Słuchaliśmy. Potem prosiliśmy. Potem biliśmy w drzwi pięściami, płacząc i siedzieliśmy na podłodze pod temi drzwiami nadaremnie.
Ojciec, jakby nie słyszał, nie wiedział o tem, jakby się to wogóle niczego nie tyczyło.
Umówiliśmy się z Irzkiem, że będziemy pilnowali tego przepadania. Pilnowaliśmy też nieustannie.
Okazało się, że mama w sypialni wyciąga z komody ukradkiem rzeczy po Tanczusiu. Ubranie ćwiczebne z parku Jordana, biało-niebieską krakuskę, wszystkie pudełka żołnierzy, które dostał na ostatnie imieniny, dawną, malutką jego bieliznę.
Irzek postanowił nie pozwolić na to mamie.
Ja też.
Stanęliśmy przed drzwiami.
Mama chce nas odsunąć, aby wejść. Nie pozwalamy. Zrobiła się tak straszna!... Ścisnęła wargi i z sykiem wyszczerzyła do nas zęby.
Irzek nadstawił piersi do uderzenia i płacząc, krzyknął:
— Niech mama bije!
Zesłabła, objęła nas przez pół, wysnuwając z pobladtych ust głos cienki, słaby, znużony, jak czasem leci przez topole, niby głos a właściwie już nic prawie.
Poszliśmy razem i od tego dnia już tylko przy nas oglądała te rzeczy. Niech klęczy przed szufladami, niech płacze, niech głową uderza o kant, ale przy nas.
Trwało tak kilka miesięcy. Z początku płakaliśmy razem z nią. Potem siedzieliśmy cicho obok, na kanapie.
Któregoś razu, nie wiem dlaczego, jakoś na wszelki wypadek, czy też może niechcący, wziąłem ze sobą w kieszeni kilku naszych papierowych żołnierzy. Jakich badź, bez żadnego zamiaru; jeden był kosynier, jeden Moskal, Grek i dwóch Turków.
Mama klęczała przy szufladzie, Irzek siedział cicho na kanapie, a ja nagle bez żadnej myśli zacząłem sobie cicho na krześle ustawiać Turków, Greka, Moskala.
Irzek obraził się, powiedział, że jestem ordynus, ale na drugi raz też przyszedł z żołnierzami. Potem znów, kiedyś później zapomnieliśmy ich wziąć. Mama stała zamyślona przed ubrankiem Tanczusia, zaraz obok, na podłodze leżały pudełka z jego żelaznymi ułanami. Przypełzliśmy pocichu, odsunęliśmy pod stół pudełko i cichutenieczko zaczęliśmy wystawiać tych ułanów z atłasowej ściółki na podłogę.
Byli śliczni, naturalnie nowi, ani jedna krzta lakieru nie była jeszcze odłupana. Kazaliśmy im jechać, najprzód gęsiego, potem w dwójkach, — nagle mama odwróciła się.
Krzyknęła i wybiegła.
Schowaliśmy się w kącie. Wrócił sam ojciec. Usiadł na ziemi, wyciągnął rękę, zapewne, żeby pozbierać tych ułanów, ale ręka mu się już dalej nie ruszyła...
Był to dziwny widok: ojciec, siedzący w pełnym ubiorze na podłodze z nieruchomą ręką, naprzeciw której wyjeżdżają z pod stołu dwójkami ułani. Nie wiem, jak długo tak siedział. Powstał, wyprowadził nas z kąta, pogłaskał pod brodę.
Powiedział bardzo łagodnie: — Złóżmy to chłopcy. Mogę wam kupić innych żołnierzy, ale temi nie bawcie się. To przecież pamiątka...
Nie skończył. Chwycił nas w ramiona i rozpłakał się straszliwie, jak małe dziecko.
Nasz ojciec!
Od tego czasu, powoli, powoli, wszystko zaczęło się wyjaśniać. Ciągle jeszcze nikt do nas nie przychodził, prócz pana Karmańskiego, ale pan Karmański był najlepszym przyjacielem ojca. Przynosił ciągle nowe swoje proszki do farb, przez siebie wykręcone, które jako krajowe farby miał wysłać na jakąś pierwszą Wystawę Krajową do Lwowa.
Nie wiedzieliśmy, gdzie to będzie i kiedy. Ponieważ ojciec lubił mówić o tej wystawie, uśmiechaliśmy się na jej wspomnienie zawsze bardzo życzliwie.
Zaczęliśmy powoli wychodzić na spacery. Na Wawel, albo nad Wisłę. Ojciec rozglądał się, jak po nieznanym kraju. Trzeba przyznać, że co obiecał dotrzymał. Powiedział, — mogę wam kupić innych żołnierzy — i pewnego razu, ni z tego ni z owego przynieśli nam ze sklepu dużo pudełek z prawdziwymi, żelaznymi żołnierzami. Byli tam nawet ułani, tacy sami, jak po Tanczusiu.
Zaczęliśmy ogromne przeglądy. Bitwy wściekłe. Defilady!
Ojciec nie pomagał nam jeszcze, jak dawniej, nie przymawiał, ale widoczne było, że już podziwia. Patrzył i słuchał i patrzył, — bitwy odbywały się teraz codziennie. Aż raz, właśnie kiedy „ułani dzielnie uciekali w najwścieklejszym rozpędzie“ przed Bułgarami, podniósł się, wyszedł z domu i wrócił z paczką, oraz z przedziwną wiadomością.
Wiadomość: — Całym domem pojedziemy do Lwowa, na pierwszą Wystawę Krajową, kupiłem już bilety.
Paczka, — o paczce nic nie powiedział. Poszliśmy razem, nie miał nic przeciw temu. Rozwinął z delikatnych bibułek bardzo piękny papier listowy, orle pióro z obsadką, złoty piasek do posypywania i przycisk, żelazną lilję na marmurze.
— Cóż to znaczy? — spytała mama.
— Sam nie wiem dobrze. — Ojciec ruszył brwiami i zapatrzył się w okno. — To dla ciebie. Na wypadek, gdybyś chciała do kogoś napisać?... Może porozumieć się? Może, nie wiem?...
Ułożył wszystko na maminem biureczku, które dotąd stoi w moim domu, — jakbym jeszcze dziś widział na niem te przedmioty.
Co miał znaczyć wyjazd, zrozumiałem po wielu, wielu latach, po wielu pracach, ciosach, wysiłkach i zawodach, przypominając sobie ową drogę, pociąg pełen ludzi, śpiewu i ojca na schodkach wagonu.
Nie chciał być w przedziale, — w żadnych ścianach. Siedział z zewnątrz, na stopniu, staliśmy po bokach. Rozkładał ręce do widoków, do niskich chałup, do płotów przydrożnych, drżących w świetle zachodu, i powtarzał:
— No więc to my jesteśmy, to my, czy rozumiecie? To wszystko razem, te chałupy, drzewa, konie, studnie, lasy, — i ci, których niema, — to my...

I JUŻ WRACAMY

Już czas się między nami położył, rozciągnął i przepłynął. Tyle życia, wydarzeń, tyle przeróżnych dziejów. Ogień już czerwieni siwe skronie, co minęło, nie wróci.
Wołać, wspominać?!
Trwasz krócej, miły człowieku, niż strzęp dymu, zbłąkany dziś wieczorem pod gałęzie cienistej jabłoni. Obraz twój, nasze życie, stojących tu przy krzewie płomienistym mniej waży, niż nieznaczne drgnienie powiek!
Mój czas i nawet wasze dnie najdroższe, synowie.
Nie w tem sprawa najważniejsza. Rzecz w tem, iż z niewiadomych głosów powstają niewiadome dopusty, radość się poi piołunem, a znów z nieszczęścia doświadczenie wynika.
Rzecz więc w tem, iż w uplątaniu naszem jedni drugim służymy ubogą, lecz bezcenną pomocą, wzrost jednych drugim ciężar z bark zdejmuje, z domostwa zachwianego wybiegamy na szerokie trakty — i tak idziesz w nieznaną stronę daleką, ty, ja, wszyscy, za światłem, które nawet z najzimniejszych palców śmierci połyska blaskami przyszłości.





  1. autor powołuje się na szczegóły, zawarte w pierwszym tomie tych wspomnień pod tytułem Miasto Mojej Matki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.