<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł W cieniu zapomnianej olszyny
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POLITYKA



Pan fryzjer Finkiel ostatni raz pociągnął przez dłoń rozprostowaną, potem jakoby ukłonił się brzytwą w powietrzu i podszedł do ojca naszego, siedzącego na fotelu.
Lubiliśmy tę chwilę.
Ojciec namydlony wyglądał na staruszka z siwą brodą. Pan Finkiel pachniał swym lustrzanym sklepem fryzjerskim, przynosił torebkę z rozmaitemi przyborami do golenia, z kieszonki sterczały mu grzebienie, niekiedy nawet nam przycinał grzywki, a zawsze miał jakieś nowe wiadomości, co sprawiało, że ojciec z oczami utkwionemi w sufit musiał odpowiadać:
— Bójże się pan Boga, panie Finkiel, czy to możliwe?!
Gdy rozmowa ustawała, słuchaliśmy miłego skrobania brzytwy.
Zgolone mydło piętrzył sobie pan Finkiel na wskazującym palcu. Umiał na nim utrzymywać całe góry piany. Przechylały się niebezpiecznie to w jedną stronę, to w drugą, a my czekaliśmy, aż spadną. Naogół nigdy nie spadały, — tymczasem dziś piana nie spiętrzyła się nawet na palcu.
Mydło, rozrobione rzadko, ciapało na serwetę białemi placuszkami, pan Finkiel nic sobie z tego nie robił. Opowiadał ojcu, że teraz wszystko jest już źle, a wnet będzie o wiele gorzej.
Opowiadanie musiało być ważne, gdyż ojciec nie wołał, jak zwykle — Bójżeż się pan Boga, czy to możliwe? — tylko odrazu:
— Nie może być, nie wierzę.
Finkiel, kłaniając się brzytwą w powietrzu:
— Pan doktór sam się przekona!
Dlaczego pan Finkiel skarżył się, dlaczego uważał tego słonecznego ranka, który z niewiadomych przyczyn tak dobrze pamiętam, że jest źle, nie wiem.
Panu Finklowi powinno było być świetnie. Miał sklep fryzjerski w Rynku, przed odwachem, po tej samej stronie, na której odprawiała się zawsze ostatnia, najważniejsza stacja w procesji Bożego Ciała. Miał mnóstwo perfum i mydeł, zawijanych w wiecznie pachnące papiery atłasowe.
Jeżeli wypadało święto Lajkonika, mógł się na nie patrzeć bez żadnego ścisku, przez własne szyby wystawowe. Widział codzień zmianę warty na odwachu, czy też trębacza, grającego capstrzyk wieczorem. Golili się u niego wszyscy porządni ludzie. Nasz ojciec, pan Gall, pan Karmański, może nawet pan Asnyk?!
Finkiel musiał się był dziś skarżyć szczerze i poważnie, gdyż ojciec po umyciu się, przy śniadaniu, rozmawiając z mamą, zakończył tak:
— Może się mylę moja kochana, mam jednak wrażenie, że te sprawy zaczynają się naogół zawsze od fryzjera. Już to tak jest na tym świecie...
Jakie sprawy zaczynają się naogół od fryzjera? Dlaczego tak jest na świecie, nie wiedzieliśmy.
— Co pan Finkiel powiedział ojcu?
— Byłeś przy tem, więc chyba słyszałeś — zniecierpliwiła się mama.
— Być a słyszeć to wielka różnica — odpowiedział Irzek i narazie zapomnieliśmy o panu Finklu.
Można było śmiało zapomnieć, mimo jego przepowiedni nic się w niczem nigdzie nie zmieniło. Po powrocie ze Lwowa, z wspaniałej Pierwszej Wystawy Krajowej, na której słyszeliśmy pierwszy raz w życiu operę Straszny Dwór i poznaliśmy całe kupy przeróżnych lwowskich krewnych, i na której pierwszy raz w życiu zgubiłem się, choć mnie prędko znaleźli, żyliśmy po dawnemu.
Śniadanie, obiad, kolacja, oczywiście, — szkoła, spacer — i wogóle wszystko, jak zawsze.
Powiedzenie pana Finkla sprawdziło się nie odrazu, a później, po dość długim czasie. W jaki sposób szły różne przygotowania do tego, by się te słowa sprawdziły, nie wiedzieliśmy. Może w ten sposób, że zaczęli u nas bywać całkiem inni ludzie, niż dawniej?
Naprzykład nasz pan Karmański, urodzony tak samo, jak nasz ojciec, nad Dniestrem, pan Karmański, który ilekroć był na obiad zając, mówił „zając nie przymierzając“, — poszedł w kąt.
Pan Gall z długiemi siwemi włosami — w kąt.
Wszyscy panowie, z którymi ojciec grał dawniej w winta albo w taroka, — w kąt.
Zaczęli bywać całkiem inni, głównie zaś dwaj. Jeden umiał łamać w ręku jabłka i mówił zawsze o mieszczaństwie. Pan Białkowski. Siłacz!
Drugi, — którego nazwiska nie pamiętam. Drugi mówił miłym głosem, wedle ówczesnego mniemania naszego głosem podziemnym. Nosił futro-czamarę. Wspaniale wymawiał słowo lud. Trącaliśmy się zawsze wtedy z Irzkiem.
Nie „lud“, lecz „l-l-l-lud’“.
Pewnego razu przyszedł z egzaminu uniwersyteckiego we fraku i w żółtych trzewikach. Mama życzyła mu wszystkiego najlepszego. Gdy pożegnał się, rzekła do ojca:
— Zdał, zdał, bardzo mnie to cieszy, ale frak i żółte trzewiki to już za dużo, dziękuję ci bardzo.
Oprócz tych dwóch zjawili się inni, którzy nie mieszkali w Krakowie, lecz przyjeżdżali zdaleka. Przychodzili na podwieczorki. Opowiadali rzeczy tajemnicze, pytając zawsze, czy można przy nas mówić?
Ojciec machał ręką na znak, że przy nas wszystko można. Miał rację. Do podwieczorków tych występowało zawsze ogromne pudło blaszane z angielskiemi albertkami, których smak był bardzo dziwny. Musiało się ich jeść ogromnie dużo, by dojść do właściwego sensu.
W czasie tego bywania, przyjeżdżania, podwieczorków i pudeł z albertkami sprawdziły się całkiem nieoczekiwanie słowa pana Finkla. Pewnego wieczora ojciec długo chodził po salonie, naradzał się z mamą, wracając ciągle do tego samego, to znaczy, że jest źle i tak dalej być nie może!
Dwa dni później bawiłem się najspokojniej u nas w pokoju, gdy wpadł Irzek, biegiem, na palcach.
— Co?
— To!
— Ale co?!
— To się już dzieje!
— Gdzie?
— U nas!
— Ale co?!
— Gazety!! Nic nie mów, zaraz zobaczysz!
Podkradliśmy się do kancelarji. Jakiś człowiek w granatowym kaftanie wykładał na nowy, specjalny stół całe pliki gazet. Polskich, niemieckich, nawet francuskich.
Poszedł, a już pod wieczór zaczęli przestawiać całą kancelarję. Stół z gazetami zajął prawie pół ściany. Obejrzeliśmy jakie, czy z obrazkami, czy bez? Były gazety grubsze i cieńsze, składane i do przecinania, każda miała swój własny zapach.
Francuskie, może dlatego, że jechały zdaleka, pachniały powidłami, niemieckie blachą. Nasze, wedle Irzka, pomidorami, wedle mnie, skórą tylko.
Od czasu napływania gazet zaczęło się zmieniać nietylko u nas w domu, lecz także między mną i Irzkiem.
W domu: — nie można mamy oderwać od czytania. Ciągle gubiła klucze w tych ogromnych stosach papieru.
Tomasz, wedle własnego wyrażenia — nic nie mógł znaleźć na swem miejscu.
— Czego się człowiek „tchnie“, — narzekał, — jakiego świstka, śmiecia, wszędzie wszystko potrzebne. Nie będzie z tem nigdy końca!
Chodził codzień rano z irchową ścierką dokoła gazetowego stołu, niby odkurzał a walił w poukładane grzędy dzienników, aż klaskało po całem mieszkaniu.
Zaczęli na serjo używać tych gazet. Wszystko poszło w kąt, nawet my. Ojciec przestał wycinać nam żołnierzy. Kupił sobie parę długich nożyc, kilka buteleczek gumy arabskiej z pendzelkami w korku i wycinał potrzebne miejsca z gazet. Rozkładał je, naklejał na arkusze i zakreślał czerwono lub niebiesko, nie ołówkami, lecz olbrzymiemi „ołówami“, których nie wolno było wcale dotykać.
Przy lepieniu, zakreślaniu i wycinaniu bardzo się zapalał.
— Może powiesz, — woła do mamy, — że to nie jest łajdactwo?! Nie odpowiadasz? Uważasz, że to wszystko jest w najdoskonalszym porządku?
Mama uważała, że nie należy się tak przejmować, wskazywała przytem oczami na nas ze względu na słowo „łajdactwo“.
Niestety — za późno. My też kłóciliśmy się już z powodu gazet. Poszło nam o rubrykę Humor, drukowaną zawsze przed ogłoszeniami, na ostatniej stronie.
Irzek rozumiał wszystkie dowcipy, ja żadnego. Chciał mi wytłumaczyć. Tłumaczył za długo, za głośno i tak niezrozumiale, iż nazwałem go wkońcu głupcem. Obraził się sam przez się i za swoją gazetę, to jest Głos Narodu, w którym codzień był właśnie ów humor.
Odpowiedziałem na to, że gazety, drukujące humor, nie mają nic do gadania. Byłem za Czasem, który, choć był większy i miał dosyć miejsca, nie zajmował się żadnemi głupstwami.
Pierwszy raz nic wielkiego z tej kłótni nie wynikło. Postanowiliśmy tylko raz na zawsze: wycięte Głosy Narodu należą się z kosza Irzkowi, wszystkie wycięte Czasy mnie.
Nasza kłótnia o gazety nie była niczem znów tak bardzo głupiem, skoro starsi, nawet ojciec i nasz uczony stryj Ernest, kłócili się o to samo. I jeszcze jak!!
Działo się to w laboratorjum naszego stryja, przy ulicy Gołębiej, w sobotę po południu, kiedy miał trochę więcej czasu i kiedy — jak mówił — uczniowie pozwalali mu choć trochę odetchnąć.
Kręciliśmy się cicho wśród przeróżnych maszyn, spoconych rurek szklannych i różnych zakurzonych przyborów. Udawaliśmy, że nic nie słyszymy. Nibyto bawimy się cybuchami stryja, które rzędem, jak karabiny na odwachu, stały w stojaku pod ścianą.
Starsi kłócili się. Chodzili po pracowni tam i napowrót, jak dwie potęgi. Stryj Ernest taczał się w chodzie z nogi na nogę. Ojciec coraz niżej uginał się w kolanach. Czasem spotykali się na środku. Wtedy stryj Ernest, mówiąc, uśmiechał się z politowaniem, a ojciec podnosił głos do prawdziwego gniewu, jak kiedy jest głodny przed śniadaniem.
Zaczęło się nam robić straszno. Padały słowa coraz trudniejsze a głośniejsze. Głównie jedno: urna wyborcza. Mówili o oddawaniu głosów do tej urny. Kto tam pójdzie, z jakiem czołem przed nią stanie?!...
Na szczęście od czasu do czasu ukazywał się w drzwiach jakiś uczeń, z flaszką lub rurką szklanną w ręku. Dorośli nie zwracali na to uwagi. Trzeciemu takiemu uczniowi, oczywiście żeby nie widział ani stryj, ani ojciec, zaczęliśmy z poza rzędu fajek dawać porozumiewawcze znaki. Żeby wszedł i trochę pobył z nami. Baliśmy się już tej kłótni!
Uczeń, gdy tylko zobaczył w mroku twarz stryja, oświeconą rozognionem cygarem, umykał co tchu.
Odważyliśmy się tedy na rzecz ostateczną. Irzek podkradł się do wynalazku stryja — nieprzemakalna dachówka pod wodą zawsze płynącą — i zakręcił kran...
Bulgot wody ustał, — tamci nie. Mówili. Tytuły naszych dzienników też były w robocie. Gdy ojciec powiedział pierwszy raz: czytałeś przecież choćby w Czasie, — uderzyłem Irzka pięścią w bok i szepnąłem: O-o-o...
Ernest odpowiedział coś o Głosie Narodu.
Byliśmy szalenie ciekawi, kto zwycięży? Powinienby zwyciężyć chyba nasz ojciec!? Stało się coś całkiem innego!
Kłócą się, wymachują rękami, Irzek odkręca bursztynowy ustnik od ogromnej faji wiśniowej. Wchodzi tercjan (dziwiło nas zawsze, że nawet w szkołach dla dorosłych są tercjani), stryj krzyczy na niego: Zabieraj się pan do stu djabłów — i znów powtarza coś o Asnyku!
Przestaliśmy kręcić w cybuchach, ile razy bowiem mówiło się u nas w rodzinie między starszymi o Asnyku, były sprawy ważne.
Asnyka, poetę z brodą ogromną pokazywała nam mama nieraz w teatrze, każąc raz na zawsze zapamiętać: — Tak wygląda Asnyk, poeta polski. — Ile razy wracaliśmy od jednej ze starych ciotek ulicą Zwierzyniecką, ojciec pokazywał nam okna pewnego domu i też kazał patrzeć, mówiąc:
— Tu mieszka Asnyk, żebyś wiedział, jeden z drugim.
Ze strachu i z szacunku wzdłuż całego domu przechodziliśmy na palcach. Teraz stryj mówi o Asnyku, że ma go za sobą, a ojciec odpowiada:
— No to daruj, mój drogi, ale...
Stryj — znowu... Ojciec po raz drugi:
— No to daruj, mój drogi, ale...
Stryj — znowu.
Za trzecim razem, — jak wiadomo, każda walka, sztuka, upominanie, ostrzeżenia, zwracanie uwagi idzie do trzech razy. Za trzecim razem ojciec nasz:
— Daruj, jeżeli tak jest rzeczywiście, to dla mnie w tych rzeczach Asnyk jest skończonym ślepcem! Nie widzi. Rozumiesz! Ślepcem! Kaleką! Ślepcem!
Znaliśmy ojca i wiedzieliśmy, co to znaczy. Znaczy, że Asnyk myśli coś innego, niż ojciec. Niestety, stryj Ernest nie rozumiał się na tem tak dobrze. Westchnął, rozniecił w ustach cygaro, zawołał — ach, tak? — i spytał zimnym głosem, co poza tem słychać, jak się ma nasza mama?
Ojciec spytał o żonę stryja Ernesta i przestali rozmawiać. Rozstając się, powiedzieli do siebie — żegnam — i nie podali sobie ręki.
Rozważaliśmy, coby było, gdyby się dalej kłócili? Musiałoby było dojść do bitki. Ktoby kogo pokonał? Stryj Ernest był grubszy i cięższy, ojciec z pewnością lepiej wygimnastykowany. Mówiliśmy o tem przez całą drogę od ulicy Gołębiej aż do nas na Rynek.
Zwyciężyłby z pewnością nasz ojciec, zwłaszcza gdyby znienacka kopnął stryja w brzuch. Zapaliliśmy się do tej myśli, po chwili jednak napełniła nas strachem i przerażeniem.
— O takich rzeczach nie można mówić z rodzicami — zauważył Irzek. — Lepiej zapytamy Tomasza.
Opowiedzieliśmy Tomaszowi wszystko jak najdokładniej. Siedział na kanapie w przedpokoju i otwierał drzwi chorym. Kazał sobie nie zawracać głowy „po próżnicy“. O kłótni powiedział:
— Że nasz pan pogniewał się z panem profesorem, to jeszcze nie jest żaden dowód...
Co do urny wyborczej:
— Nie jest nawet „żadno“ naczynie, ani wazon, ani waza, ani nic. Papierowe pudło liche. Z tego tylko nieporządek się robi między ludźmi!
Wyprosił nas z przedpokoju, bo — otwieranie drzwi chorym jest praca, jak każda inna, przy której nie można przeszkadzać.
Tomasz jeden, — z Filipiny i tak nikt nigdy nic nie miał, — nie zmienił się w tym czasie.
— Ja ta o niczem nie wiem, nie tkam palca między drzwi, — mówił i czekał, żeby wszystko wróciło do porządku.
Nietylko nie wróciło, ale doszło do tego, że nasz ojciec miał przemawiać na zebraniu. Zostało to wydrukowane w gazetach, może nawet we wszystkich, nam wystarczało, że jest w Głosie Narodu i w Czasie.
Na zebranie, czy zgromadzenie z przemówieniem ojca postanowiliśmy pójść koniecznie. Po pierwsze dlatego, że ojciec przemawiał znakomicie. Było to zupełnie pewne. Gdy nas beształ nie zapomocą krzyku, lecz zapomocą dowodów i wzniecania wyrzutów sumienia, zasłuchiwaliśmy się zawsze z ogromną przyjemnością.
Po drugie, — jeżeli u nas w domu dla trzech lub kilku panów podaje się herbatę i albertki, a nawet konfitury, — jakie jedzenie wystąpi dla całego zgromadzenia?!
Niestety, ojciec nam odpowiedział: — Dajcie mi święty spokój — a mama jeszcze krócej: — Nigdy w życiu.
W dzień zgromadzenia zjawiła się po południu babcia z Guciem. Matka mamy. Wyglądało, jakby opłakiwała mamę, mówiąc do niej równocześnie bardzo srogo o naszym ojcu. W pewnej chwili musiała była widzieć go duchowo, tam gdzie stał zawsze, gdy byli goście, to jest pod piecem, w salonie. Mówiła do tego miejsca, czyniła mu ostre wyrzuty, mierząc kwadrat posadzki od stóp do głów.
Co sobie z tego ojciec robił? Ma się rozumieć nic. Dawno go już nie było, poszedł w palcie jesiennem, z kartką malutką, którą od rana pisał dla swego przemówienia.
Dziwiliśmy się, że mama pozwała na ojca wymyślać. W pewnej chwili ujął się za nim Irzek, krzyknąwszy śmiało:
— Tere fere, bardzo proszę!
Odpowiedziała mu na to babka — cicho bądź, smarkaczu! — gdy nagle wszystko przyjęło inny obrót. Mama spojrzała na zegarek i rzekła:
— Siódma. Zgromadzenie na pewno skończy się już. Wyjdzie zgrzany, zaziębi się, bardzo mamę przepraszam.
Znaczyło to, że ojciec może się zaziębić. Mama kazała się nam ubrać. Babka krzyknęła: Niema w tem za grosz sensu, — Gucio przestał brzdąkać na fortepianie. Przeprosili się pośpiesznie, i poszliśmy, raczej pobiegli pod dom zgromadzenia.
W bramie i na zaśmieconych schodach, pełnych ludzi, widać było, że się tu coś odbywa nie na żarty. Wchodziło się z pierwszego piętra. Przy szklannych drzwiach stali jacyś panowie. Dość nędznie ubrani, ale srodzy, każdego kto wchodził pytali i nawet przy nas kilku ludzi zbesztali i wyrzucili.
Zgromadzenie było w toku, czyli, — jak to określił Irzek — ani mu się śniło kończyć. Jedni szli, drudzy wracali, szklanne drzwi uchylały się raz po raz. Widać było wtedy, co się tam w środku dzieje. Na dole czarno od ludzi, na górze niebiesko od dymu i jakiś głos wielkiemi słowami buchający z wysoka.
Cisza, znów krzyki, przerywanie, brawa i znów cisza.
— Kłócą się, — szepnął Irzek.
Drżąc na całem ciele z dziwnego bardzo uczucia, schwyciliśmy się za ręce. Mama stała w głębi, my, naturalnie, przy drzwiach. Irzek puścił mnie nagle, pobiegł do mamy i zawołał:
— Ojciec przemawia!
Nic na to nie odpowiedziała, ale wszystko było odrazu wiadome. Ruszyliśmy we troje naprzód. Panom przy drzwiach nicby nie pomogło, gdyby nas chcieli zatrzymać. Sunęliśmy naprzód we troje, jak lawina.
Na zgromadzeniu, zbici w twardą grupkę, dopchaliśmy się przez płaszcze, plecy, ramiona i mankiety, aż do połowy sali. Widać stąd było wcale nieźle. Naturalnie, że to ojciec! Irzek miał doskonały słuch, wcale się nie pomylił.
Ojciec przemawiał doskonale, najlepszym, najwdzięczniejszym głosem „dowodów i wyrzutów sumienia“. Pierwszy raz tego wieczora słyszeliśmy słowa ludzkie, rozlegające się do takiej ciżby. Sprawiło to na nas wrażenie straszne! Wstydziliśmy się...
Niektóre części przemowy były zrozumiałe. Nie można tego powtórzyć, ale wiedziało się, o co chodzi. Były to „wyrzuty sumienia“, któremi tyle razy wzruszał nas ojciec tak skutecznie. Potem dopiero przyszły słowa trudne i nieznane. Urna, — stawać, — iść do urny?!
Z urną zaczęło wałczyć drugie słowo, nowe i nieznane, mianowicie — kurja.
Dyskusja, — organizacja, — urna, — kurja, — mnóstwo innych. Nie słuchaliśmy tych ustępów, rozglądając się dowoli.
Ostatni raz widziałem ojca, występującego publicznie na pogrzebie Tanczusia. Szedł wtedy pochylony, włosami jego zmierzwionemi powiewał mroźny wiatr. Teraz wszystko inaczej, aż nam żal było pogrzebu i tamtych smutnych czasów. Ojciec wychylał się z katedry do pół osoby, oczy mu się skrzyły, na policzkach miał czerwone rumieńce, wymachiwał szeroko rękami.
Zaczęto mu przeszkadzać, — ogarnęło nas oburzenie. Jacyś ludzie z pod ściany, zresztą całkiem przyzwoicie odziani, zaczęli sykać, potem stukać laskami, potem wstawiać do przemowy niepotrzebne okrzyki. Ojcu wszystkie żyły wystąpiły na szyję. Najlepszym głosem wrócił znów do wzniecania wyrzutów sumienia.
— Tamci — nic. Jedni byli za ojcem, drudzy przeciw, jakiś stary pan z siwą brodą, może nawet sam Asnyk zaczął zdaleka dzwonić.
Mały srebrny dzwoneczek na takie wrzaski?!
Nie można było nie dosłyszeć. Mama zagryzła wargi, zapuściła nagle woalkę, ojciec stał jeszcze na trybunie, ale nikt już teraz nic nie rozumiał.
Odetchnęliśmy, gdy skończył.
Irzek szepnął mi do ucha:
— Łotry...
Nie dokończył, znowu zaczęto przemawiać — kto? Pan Białkowski!
Nie spodziewaliśmy się tego! Żeby po tylu jabłkach, herbatach, może nawet obiadach zjedzonych u nas ośmielił się występować przeciw naszemu ojcu?!
Gdyśmy wychodzili z sali, rodzice zażarcie rozprawiali. Musieliśmy się zatrzymać na dole. Mama kazała ojcu zapiąć się porządnie, jako zgrzanemu. Rozpinali parasole, deszcz padał.
— Wiesz? — rzekła, wychylając nieco głowę z bramy na miasto, — żeby Białkowski?... Nigdy się tego nie spodziewałam!
— Moja droga, — odpowiedział ojciec, — cóż chcesz? Polityka...
Nazajutrz, zaraz po szkole, zrobiliśmy politykę u nas w domu. Z początku nie chciałem, Irzek mnie przekonał. Armje nasze stały się publicznością i musiały natychmiast pójść na zgromadzenie.
Dotąd, — choć już długie lata minęły od tej chwili, — widzę zbrojne tłumy Niemców, Rosjan, Anglików, Polaków, Francuzów, Turków, w najróżniejszych pozycjach, strzelających, leżących, „uklęknionych do celu”, zamachniętych szablami, zgromadzonych zgodnie w naszym szkolnym pokoju, przy ławce, dokoła pudła z czarnej tektury, po cukrze.
Z pudła tego zaraz przemówi jeden, który będzie miał rację, i drugi, jakiś ktoś, — bezczelny łgarz. Papierowy kapitan piechoty Wodzickiego będzie ojcem i będzie miał rację. Cesarz Wilhelm I, Stary, będzie panem Białkowskim, czyli bezczelnym łgarzem.
Nieprzebrane zastępy tylu wojsk, tylu narodów, srogo uzbrojone czekają wciąż cierpliwie, który z nas dwóch przemawiać będzie za ojca, a który za Białkowskiego?
Obaj chcemy być ojcem w postaci kapitana piechoty Wodzickich. Sprawa jest zbyt ważna, by ciągnąć o nią węzełki.
— Trudno, — Irzek blednie nagle, — wszystko jedno, więc ja będę Wilhelmem!
Żal mi, zanadto go lubię, by był Wilhelmem.
— No, to ty bądź! — prosi Irzek.
— Ja też nie chcę.
— No, więc kto?
Tłumy czekają... kapitan pułku Wodzickich z wzniesioną szablą stoi już w pośrodku, na czarnem pudle, Wilhelm I, Stary, konno, na czele panów, którzy wczoraj stukali laskami pod ścianą (jest nimi wojskowa orkiestra Szkotów z kobzami), gotuje się, by zaraz prosić o głos.
— Głupiś — rzekł nagle Irzek z ciężkiem, poważnem westchnieniem. — Wszystko jedno, to jest przecież polityka! Ja będę Białkowskim, wszystko jedno.
Przeszedł, stanął przy ławce, po stronie cesarza Wilhelma, i zaczęliśmy co prędzej zgromadzenie.
Odbywało się zupełnie, jak wczoraj, prawdziwie, z tą tylko różnicą, że rzeczy nie szły pokolei, lecz wszystko równocześnie. Odrazu pewien Asnyk (był nim u nas sam Kościuszko) zaczął dzwonić, odrazu mówił i nasz ojciec, jako ja, — najwspanialszemi wyrzutami sumienia, i Białkowski jako Irzek, czyli cesarz Wilhelm I, Stary, — swojem ohydnem szczekaniem.
Białkowski ciągnął z początku jako tako, potem zaczął wymyślać. Stanął na czarnem pudle, w osobie cesarza Wilhelma przy ojcu, to jest kapitanie polskiej piechoty, i trzymany przez Irzka silnie za klocek, powtarzał wkółko, coraz głośniej:
— Łżesz, podły psie! Łżesz jak pies, podły psie! Jak pies!!
Przemowa ta, niewiadomo kiedy, doprowadziła nas do wściekłości.
Zestawiłem z pudła kapitana piechoty Wodzickich, — takich obelg nie mógł zbliska słuchać, zwłaszcza jako nasz ojciec, — i spytałem Irzka, — czy mówi, jako Białkowski, czy też „tak“?....
Odpowiedział, że w polityce bracia też się nie uznają, ojciec nasz może najspokojniej w świecie wymyślać stryjowi Ernestowi można wogóle kpić ze wszystkiego, nawet z jakichś tam Asnyków.
— W takim razie dobrze, — zawołałem, — cofnij Białkowskiego!
Cofnął go, w osobie cesarza Wilhelma, i zaczęliśmy gadać do siebie samych. Obie przemowy były „wściekłe“. Siła ich polegała na wymyślaniu i coraz większej szybkości.
Nie mogąc sprostać Irzkowi, zacząłem głośno mlaskać. Niczem, własną śliną. Nie znosiliśmy mlaskania, prowadziło zawsze do bitki. Już naprzód przezornie odsuwaliśmy lud coraz dalej, by — gdy się na siebie rzucimy — nic się nie stało żołnierzom. Irzek gadał z szybkością „szaloną“, słów prawie odróżnić nie można było, ja mlaskałem, aż mi łzy w oczach stawały.
Jeszcze chwila... Na szczęście ukazali się w drzwiach nasi rodzice, wołając:
— Chłopcy! Chłopcy! Chłopcy, fe! Wstyd!
Rozmawiali o tem przy obiedzie i przy czarnej kawie, niewiadomo dlaczego ojciec irytował się, a mama triumfowała? Później przez parę dni, gdy tylko ojciec zapalił się w rozmowie, mama przypominała (rzecz wytłumaczyliśmy szczegółowo) kapitana piechoty polskiej i cesarza Wilhelma.
Ojciec uderzał się w spodnie od strony kieszeni z kluczykami i powtarzał:
— Nadużywasz przykładu, w gruncie rzeczy nic nie mówiącego...
Mama triumfowała do chwili ukazania się na mieście plakatów wyborczych. Były to, zdaniem Irzka, całe drukowane stronnictwa.
Tomasz obraził się, gdy je przeczytał, Mówił nie „pla“, ale „blakaty“. Obraziło go wydrukowane w pośród tak wielu innych nazwisko naszego ojca.
My też byliśmy obrażeni. Ojca nie drukowano, jak naszego stryja, śpiewaka, — skąd przyjeżdża i, wogóle, ogromnemi literami „wołowemi“, lecz tylko w spisie różnych innych.
— Wydrukowali — zakończył Irzek, — to i tak jest już coś!
Wcale nie żadne „coś“, ale bardzo dużo!
Przybiegł do nas tego samego dnia (był tak małego wzrostu, iż uważaliśmy, że zawsze tylko biega) nasz wuj, adwokat, ten sam, który kupił kiedyś gruszkę na osiem osób, ogromną, jak z ziemi obiecanej. Wpadł do kancelarji w palcie, z białym szalem przez piersi, prychnął uprzejmym uśmiechem i zawołał do wchodzącego ojca:
— Nie kładźże zdrowej głowy pod Ewangelję.
Ojciec wypalił mu długie kazanie o wielu różnych rzeczach i o ludzkości.
Po ordynacyjnych godzinach przyszedł wuj Kazimierz, też doktór przecie, i odpowiedział ojcu właśnie o ludzkości. Mówił o tem jakby dawał przepis na potrawę. Trochę wody, soli, węgla, wapna, — czy warto tracić spokój?! Człowieku, spokój?!?
Przeglądając wycięte gazety przekonaliśmy się jeszcze tego samego dnia, że spokoju tracić nie warto. Ojciec zapomniał w nich widocznie ważnej rzeczy o sobie. Było w obu i w Głosie Narodu i w Czasie. Wydrukowane wyraźnie całe przemówienie, z ojca nazwiskiem na czele.
Polecieliśmy do kancelarji, taką rzecz trzeba odrazu pokazać.
— Co, gdzie, jak? — spytał ojciec przestając pisać.
Pokazaliśmy nasze gazety.
Krew mu uderzyła do głowy. Zaczerwienił się. Obie gazety zmiął w jeden chrzęszczący pakuł i zawołał do wchodzącej mamy:
— Czemu się oni włóczą po całem mieszkaniu? Trzymaj ich jakoś w dziecinnym pokoju. Przylatują tu i pokazują mi z triumfem mowę tego durnia Ernesta!!
Powiedzenie o stryju dureń, i to przy nas, nie oznaczało chyba spokoju?
Powiedzeń takich było coraz więcej. Gdy mama urządziła podwieczorek, który Gucio nazwał zasadzką, podwieczorek z obu babkami, padło nowe słowo: kumoszki.
Słowo to istniało dotąd w starym wykazie ról naszego stryja, śpiewaka, jako tytuł jednej opery, nie spodziewaliśmy się, by można je było stosować do naszych babek.
Ojciec śpieszył się, miał zaraz gdzieś iść, pił herbatę popołudniową, na nic nie uważał, aż tu ni stąd ni zowąd obie nasze babki, które naogół zawsze się kłóciły, zaczęły zgodnie błagać ojca, by nie skakał na głowę do wody.
Ojciec powtarzał: Ależ mamo, ależ mamo, ależ mamo, — poczem w przedpokoju rzekł do naszej mamy, i tak już bardzo przestraszonej:
— Moja droga, wiesz, jak je obie szanuję! Jeżeli jednak chodzi o politykę, kumoszki i nic więcej. Tu niema żadnego gadania, kumoszki!
Wynikła z tego ogromna nieprzyjemność. Obie babki pokłóciły się, odeszły, mama nie mogła ani grać na fortepianie, ani szyć, ani wogóle nic. Gdyby nie był nadszedł Gucio, niewiadomo cobyśmy tego wieczora robili!
Na szczęście zjawił się, napił się herbaty, porobił nam z pudełek od tytoniu doskonałe urny wyborcze; wybudował dwa porty morskie, jeden pod tytułem Głos Narodu, drugi pod tytułem Czas. Było to wypisane atramentem z jednej i drugiej strony, na kartonie, przy naszych miejscach za stołem.
W portach porobił nam Gucio i ustawił mnóstwo łódek papierowych z naszych gazet. Łodziami temi jechać mieli nasi wyborcy, to jest żołnierze, na środek jeziora, — do właściwych urn.
Zajęliśmy się teraz przedewszystkiem ładowaniem wyborców w portach. Mama z Guciem obok rozmawiali. Mama skarżyła się z początku, wszystko jedno na co, Gucio żartował, że to nic wielkiego. Gdy się porozumieli, zaczął opowiadać o mlecznej drodze (jego ulubione opowiadanie), o tysiącu wszelakich gwiazd, o czasie, przez który lecą i wobec którego wszystko jest nikłym drobiazgiem.
Wyborcy nasi zatrzymali się w pół jeziora, by też trochę posłuchać, bo rzeczy te bardzo ich ciekawiły.
Nawet mama słuchała.
Zasnęliśmy przy stole, obudziło nas dopiero przyjście ojca.
Był to ostatni miły wieczór, ostatnia miła i pogodna chwila przed okropnemi zdarzeniami. Ojciec stał w drzwiach zziajany, zdziwiony, uśmiechnięty Gucio patrzył na nas, a my na łodzie pełne zbrojnych wyborców, w pół drogi zatrzymane.
— Cóż znaczą te napisy?!
— To nazwy portów, — zaśmiał się Gucio, — dwóch olbrzymich portów nad brzegiem oceanu.
Pozwolono nam nie iść spać, nasze łodzie opłynęły nakrycie ojca, nikt nie rozmawiał o niczem ważnem i było bardzo przyjemnie.
Nazajutrz zaczęło się od rana istne piekło, z początku nawet dość ciekawe i wesołe. Dzwonek wejściowy dzwonił od samego rana.
Tomasz oznajmił, że puszcza drzwi z klucza, żadna miarą nie nastarczy otwierać. Ojciec zgodził się na to, mama kazała wynieść wszystkie płaszcze, okrycia, kalosze z przedpokoju i też się zgodziła.
Waliło najrozmaitszych ludzi porządnie ubranych i łapserdaków bez końca. Nie witali się z nikim, nie żegnali, nic ich nie obchodziło, prócz jakiejś wiadomości, której nikt nie mógł zgadnąć. Przedpokój, potem poczekalnia dla chorych, potem już całkiem bezczelnie salon, — przestały zaliczać się poprostu do naszego własnego mieszkania.
Nikt sobie tu z niczego nic nie robił, nikt nie zamykał drzwi ani wejściowych, ani żadnych. Na nas nawet nie zwracano uwagi. Lataliśmy na wszystkie strony, nie witając się z nikim, i sprawiało nam ogromną przyjemność, że w naszem własnem mieszkaniu możemy się zachowywać jak obcy ludzie.
Obcy goście robili to samo, co my. Rozwalali się na krzesłach, gadali ze sobą, wychodzili. Zależało im może jeszcze trochę na ojcu. Ale znów specjalnie nie czekali na niego.
Mama nie opuszczała jadalni. Miała migrenę, trzymała pod kompresem kilka płatków cytryny na każdej skroni, włosy, — niby jakiejś królowej, — bujną falą przez opaskę spływały na plecy.
Polecieliśmy do Tomasza zapytać kogoś wreszcie, czy to są już właściwe wybory i co z tego wyniknie?
Odpowiedział:
— Tak, to są wybory, a co z tego wyniknie, sam Pan Bóg nie wie. Ja wiem tylko jedno: to wiem, co robię.
Teraz dopiero zauważyliśmy, co rzeczywiście robi Tomasz. Zawzięcie wynosił gazety z kancelarji do przedpokoju. Na pewno korzystał tylko z zamieszania, bo nikt mu chyba rozkazu co do gazet nie wydał. Grube pliki papieru zwalał na szafę, za szafą i obok, — chrast-prast, — jedno na drugiem.
— Przyjdzie Żyd, — mruczał, — kupi, będziecie z tego mieli na cukierki.
Pomagaliśmy, lataliśmy mimo różnych obcych gości z pełnemi garściami dzienników, gdy nagle Irzkowi przyszło do głowy, by do tego ręki nie przykładać. Może Tomasz naumyślnie wyrzuca gazety, a potem na nas będzie?!
Poszliśmy do swego pokoju bawić się w głosowanie. Służyły nam do tego nasze armje. Ustawialiśmy żołnierzy gęsiego, długim szeregiem w stronę urn z pudełek tytoniowych, umieszczonych przy obu rogach naszej szkolnej ławy.
— Co z tego wyjdzie, — zachęcał mnie Irzek, — potem się zobaczy, teraz nic nikogo nie obchodzi, niech głosują!
Tomasz, który właśnie przechodził przez nasz pokój, splunął. Bez śliny, lecz z wielkiem obrzydzeniem.
— Wojsko nigdy nie głosuje — powiedział.
Wytłumaczyliśmy mu, że nie wojsko, ale zwykli, prości obywatele. Nie dał sobie tego przełożyć.
— Obywatele z karabinami jest wojsko.
Zaczął Tomasz o tem, że wojsko nie głosuje, aż tu wpada mama z okrzykiem:
— Gdzie dzieci?! — Spostrzegła nas, zawołała — nie ruszać się z pokoju! — i zatrzasnąwszy drzwi, uciekła.
My za nią.
W jadalni — nic... W salonie nic, wszystko na miejscu, tylko drzwi naprzestrzał otwarte. Przestraszyliśmy się tego tak dalece, żeśmy stanęli obaj na progu kancelarji ojca, jak wryci. Nie było tu jeszcze nic widać, ale już można było słyszeć.
Coś jak morze, czy też szybkie gmeranie w ogromnym koszu śmieci i papierów, — niewiadomo co?...
Mama stała w kancelarji, wlepiona w okno. Podbiegliśmy bliżej. Za oknem przez cały Rynek, dokoła pałacu Pod Baranami, przez stronę, gdzie był sklep fryzjerski pana Finkla płynął tłum.
Nie żadni panowie, jak Białkowski, czy jak nasz ojciec. Nie tacy nawet, którzy na zgromadzeniu, pod ścianą, stukali laskami. Nie wiedziało się o nich wcale, na pewno nie czytało w żadnych gazetach! Na pewno nikt się tego nie spodziewał, ani ojciec, ani nasz stryj Ernest, ani może nawet sam pan Asnyk?!
Nie żadni ludzie, tłum...
Bez butów, w szmatach, szary, biały, siny. Szumiał i wrzeszczał. Śpiewał tysiąc różnych pieśni naraz. Pieśni te, jakby kulawe, przypadały do ziemi i znów hyc! do góry, tysiącem okrzyków.
Może nieśli jakieś obrazy, może mieli ze sobą jakie sztandary, — niewiadomo. Wiadomo jedno: od Finkla aż po kościół świętego Wojciecha pełno było tłumu.
— Mamo? — chcieliśmy pytać, mówić, o coś prosić, coś zaraz robić...
Nie odpowiadała, wpatrzona przed siebie, sycząca cicho do szyby.
Coś się zakręciło pod ratuszem, na odwachu. Wartująca tu piechota ściągnęła się do wewnątrz.
Tłum — dosłownie — oblał dokoła cały odwach. W połowie drogi między wartownią i sklepem pana Finkla jacyś ludzie coś przynieśli... Coś wydźwignęli, czy nagle zbudowali?
Co?!
Zrobili niespodziewane podwyższenie. Znalazł się na niem mówca. Wionęło ciszą tak ogromną, że aż tu, na drugiem piętrze, za podwójnemi szybami zatoczyliśmy się ze strachu i z podziwu...
Mówca, człowiek w tabaczkowym płaszczu, zaczął mówić. Wyrzucał ramiona w powietrze. Słów nie słyszeliśmy, tylko sam dźwięk, ostry i krający. Po kilku zdaniach żołnierze z bagnetami na lufy nasadzonemi wyszli przez otwarte kraty wartowni. Jęli rozrzucać tłum na boki, poprostu, jakby widłami.
Mama przyłożyła sobie ręce do skroni. Płatki cytrynowe i ręcznik dawno już leżały na podłodze.
— Dzielni! — krzyknąłem na cześć żołnierzy.
Mówca, mimo że zrobiło się zamieszanie, nie schodził z wywyższenia. Przemawiał dalej.
— Jesteś za żołnierzami?!
Spojrzałem na Irzka. Powiedział — jesteś za żołnierzami? — i zgrzytnął, co oznaczało nienawiść. Dodał po chwili:
— A ja, właśnie, że nie. Jestem za ludem.
Popatrzyliśmy na siebie. Jak nigdy dotąd. Jakby pierwszy raz w życiu. Jakbyśmy wcale braćmi nie byli... Jakbyśmy się wcale nie znali!
Mama wciąż syczała przed szybą, przypominając sobie od czasu do czasu, że powinniśmy się stąd natychmiast wynosić. Co chwilę odpowiadaliśmy: Zaraz, już idziemy!
Rozległ się dzwonek wejściowy. Długo, bez przerwy, widać temu komuś bardzo się śpieszyło. Mama wybiegła, zostaliśmy we dwóch.
Piechota rozgarniała tłum i rozgarniała. Zrobiła trochę wolnego miejsca przed odwachem, ale dalej bała się zapuszczać.
Tak blisko przecie, w oknie, głowa przy głowie, a nie rozmawialiśmy z Irzkiem. Powtarzał swoje, ja swoje. Czy mu rzeczywiście zależało w tej chwili na ludzie, nie wiem. Co do mnie, nie przepadałem za piechotą, a jednak...
Wszystko razem było niezmiernie dziwne, jakby gra... On swoje a ja swoje...
Ja:
— Wojsko zwycięży.
On:
— Właśnie, że lud.
— Wojsko.
— Właśnie, że lud.
— Wojsko.
— Właśnie, że lud.
Powtarzaliśmy miarowo, spokojnie, szeptem prawie, nie patrząc na siebie, z nosami o szybę spłaszczonemi. Czułem, że i jemu i mnie aż tchu braknie w piersiach, od tego powtarzania. Aż w uszach dzwoni, po plecach łaskocze. Czułem, że jeśli nagle nie stanie się coś innego, zacznę mlaskać, albo nawet bez mlaskania rzucimy się na siebie.
Coś innego stało się na Rynku. Z ulicy Starowiślnej zabrzmiał sygnał konnicy. Trąbiliśmy go nieraz, łatając w czapkach po mieszkaniu. Była to pobudka do kłusa.
Bojąc się za jednym zamachem zobaczyć tak ogromny cud, — oddział prawdziwej konnicy na Rynku, w kłusie, — przymknąłem oczy. Słychać było stukot kopyt, jakby kto orzechami sypał po kamieniach.
— Widzisz! — krzyczałem do Irzka, — wojsko, wojsko, dragoni!
Wyłaniali się z pomiędzy domów w złotych hełmach, pyszni, piękni, wspaniali.
— No to co? — Irzek patrzył na nich swem najgroźniejszem, najwścieklejszem spojrzeniem. Zpodełba. — No to co?:
Wyzywał mnie w ten sposób.
— Co? Że zwyciężą!
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
Mama nie wracała, siedzieliśmy jeden przy drugim, zlepieni ze sobą, bok przy boku, tchu nam już znowu brakowało w piersiach.
Wyjechał trębacz na siwym koniu, — głos trąbki rozległ się donośnie. Za trębaczem wysunął się oficer i zaczął coś wołać.
W odpowiedzi na wołanie wyrwał się z całego tłumu straszny szum wycia i pisku. Obleciała dragonów srebrna błyskawica, dobyli szabel.
Bałem się spojrzeć na Irzka. Bałem się swego zwycięstwa i jego przegranej... Nie patrzyliśmy na siebie.
Sapał.
Ja też.
Marszczył czoło.
Ja też.
Powtarzaliśmy sennie, równo, ale z wielką uwagą, jak pacierz:
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
Ruszyli kłusa.
Zdążyłem jeszcze krzyknąć Irzkowi — licz ośle, chociażby siłę samych koni, — gdy mama wpadła do pokoju. Z rozwianym włosem, z wyciągniętemi rękami, w niebieskim kaftaniku, z oczami wpadniętemi za powieki, podobna zupełnie do figurki z naszego teatru drewnianego, żony Trojańczyka Hektora.
— Wynosić mi się stąd natychmiast! — krzyknęła tak straszliwie, że w jednej chwili uciekliśmy z pokoju.
Gdzie? Co? Jak? Co się tam teraz dalej dzieje!?! Czekaliśmy za drzwiami. Irzek przestępował z nogi na nogę, wyskubując sobie sukno z rękawa.
Ja też.
— Wiem!! — wrzasnął nagle i puścił się dokoła całego mieszkania, drugą stroną zpowrotem do salonu. Biegnąc piszczeliśmy z pośpiechu.
W oknie salonu stał Tomasz. Takiego Tomasza nikt chyba jeszcze dotąd nie widział. Ogromne bokobrody leżały mu na piersiach nieruchomo, jak z kamienia. Był blady! Można mu było dojrzeć na policzku każde kółeczko cienia w dawnych dziobach po ospie. Przez skronie wiły mu się po trzy pioruny czarnych żył.
Przywlekliśmy fotele, stając przy oknie, blisko z obu stron Tomasza. Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Nie słychać było nawet, czy oddycha, choć zazwyczaj sapał wyraźnie.
Dragoni werznęli się w tłum, — i ponieśli klęskę. Czwórki pogmatwały się, konie zaczęły stawać dęba, wytryskać wgórę ponad tłum, który zalał całą kolumnę.
Irzek skuczał. Nie można tego inaczej powiedzieć, skuczał. Bił się pięściami po głowie i z radości skuczał.
Nieszczęśliwy, zhańbiony, powtarzałem raz za razem: — Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą...
— Cicho — szepnął Tomasz. Trzymał nas obu za ręce. Nigdy do nas tak srogo nie przemawiał, ani tak srogo nie patrzył.
— Dragony nie jest żadne wojsko, — zachrypiał, — żadne. Wojsko jest artylerja forteczna, czyli wałowa. Rozumiecie?!
Nie śmieliśmy nawet mrugnąć.
— Jakbym narychtował działo ze Zwierzyńca, z kopca Wandy, albo jeszcze skąd i puścił tu jeden dobry strzał, toby — Tomasz z obrzydzeniem ukazał na tłum — kości nie zostały. Kości!!
Urwał. Dragoni zawrócili w ulicę świętej Anny. Ze Starowiślnej wychodziło coś całkiem innego... Bez żadnego trąbienia i bębnienia wyłaniała się piechota. Nie było słychać kroków, tylko widać, jak sunie długi, ludzki wąż.
Irzek zbladł, we mnie wstąpiła nadzieja. Tomasz znów stanął w środku między nami. Powiedział teraz jedno słowo. Zimno się nam od tego zrobiło:
— In-fan-te-rja...
— Tomaszu! Tomaszu! Tomaszu! — Znowu mama, — Proszę zabrać chłopców do kuchni. Proszę ich tam dopilnować!
Stała w drzwiach, blada, wyprostowana, jak posąg. Rzeczywiście, działy się rzeczy niepojęte: zakazywano nam zawsze wszelkiego łażenia do kuchni, teraz, w czasie wojska i wyborów, w kuchni mamy siedzieć?...
Tomasz wziął nas za ręce i silnie przytrzymując, odprowadził.
— Niby co tu mamy robić w kuchni?! — wrzasnął Irzek na całe gardło. Miał zamiar „odpowiednio“ przerazić Filipinę.
Nie raczyła nawet odpowiedzieć. Tu ma sagan z gotującą bielizną, tu rozwałkowane ciasto, tu bije pianę, tu grzebie pogrzebaczem w piecu, tu łyka coś nagle i próbuje, oczy pod sufit wznosząc, — mów do niej!
Tomasz zakazał nam rozmawiać, usiadł przy oknie, skręcił sobie papierosa, zapalił i słuchał. Chciał wysłuchać, co się na mieście dzieje? Popatrzył na Filipinę uważnie i żeby ją jakoś zaciekawić, rzekł srogo:
— Będą strzelać.
— Niech ta sobie strzelają — odpowiedziała. — Wcale się nie zaciekawiła.
Tomasz poprosił ją, żeby aby może była trochę ciszej.
My też poprosiliśmy.
Nic tu nie można usłyszeć. Zazdrościliśmy śniegowi, który zaczął padać i lecąc, gdzie mu się podoba, mógł płatkami widzieć ze wszystkich stron wszystko.
— Jak mają strzelać, — warknęła Filipina, — to i tak usłyszycie wporę.
— Nie o samo strzelanie chodzi, — bąknął Tomasz, — jako wojskowemu chodzi także o samo „komando“. Przytem człowiek musi wiedzieć, kiedy hołota ponosi zasłużoną karę.
Nie zaciekawiło to wszystko Filipiny. Jeszcze mocniej, głośniej „zdejmała“ pokrywy, jeszcze straszniej ciskała wszystkiem dokoła.
Tomasz — jedno, Filipina — drugie. Tomasz — krew się zaraz poleje... Filipina — stoję o to, co o onegdajszy wiatr.
Rzecz nigdy w życiu niewidziana, niesłychana: Filipina z kopystką, Tomasz z pogrzebaczem naprzeciw siebie wymyślają, Tomasz krzyczy — krew, kara, — Filipina aż kuca ze złości.
Gdy na chwilę przycichli, okazało się, że w jadalni ojciec kłóci się z mamą. Mamy nie słychać, ojca doskonale.
— Nie, nie, — woła, — żebyś wiedziała, pójdę!!
Nagle wszystko zmilkło... W przypadkowej ciszy usłyszeliśmy zdaleka, z Rynku gęstą falę ludzkich głosów, straszliwie wezbraną.
Aż w piersiach mdlało od tego. Fala powstawała, znów nikła.
Na długim, ciemnym korytarzu rozległy się kroki. Ukazał się ojciec z wypiekami na twarzy i ze słowami:
— Powarjowaliście wszyscy, czy co?! Gdzież jest obiad?!
Obiad był, ale nikt go nie mógł jeść. Udało się nam tego dnia, na co zazwyczaj nigdy nie pozwalano: mówiliśmy razem ze starszymi o wszystkiem.
Ojciec nie zjadł zupy, rozkruszył chleb, odsunął talerz z mięsem. Mama „była za ludem“.
— Są biedni, — powiedziała, — ja siedzę w ogrzanym pokoju, a oni chodzą w łachmanach, wszystko inne jest mi całkiem obojętne.
Tomasz stał przy kredensie i poruszał brwiami, wysoko, jak nigdy.
Ojciec też „był za ludem“, razem z mamą. Powiedział to głośno i zaczerwienił się. Ja razem z Tomaszem „byłem za dragonami“.
Mówiliśmy wszyscy razem, — nie należy chyba już ukrywać, — kłóciliśmy się głośno, coraz zajadlej, gdy nagle cisza powiała przez całą jadalnię.
Coś się musiało stać na Rynku?!...
Widzę dotąd tę chwilę: ojciec podnosi się, mama ręce przykłada do piersi, Irzek przestaje nogami wymachiwać pod stołem. Tomasz stoi w drzwiach z herbatą, pękły mu dwie szklanki (nie wstawili do środka wporę łyżeczek), herbata leje się z tacy na podłogę, wszystkie szyby w salonie i w kancelarji dygocą...
Potem nagle z Rynku przez całe nasze mieszkanie sunie, drży, tętni okrzyk wielkiego zdumienia...
Ojciec wybiegł, mama skoczyła na równe nogi, mówiąc:
— Nie może być!...
Wszyscy razem pobiegliśmy do okien. Poszedł za nami Tomasz. Niepytany, nieproszony, jak wuj, czy zwykły gość.
Na Rynku pod odwachem warczało kilka bębnów. Śnieg padał jeszcze.
Tłum przerzedził się, ale mrowie było jeszcze duże.
Bębny urwały... Z za Sukiennic wysunął się jakby długi połyskujący szkielet rybi, czy grzebień, najeżony bagnetami. Żołnierze mieli głowy pochylone naprzód, czaka za każdym wypadem bodły przed sobą powietrze, tłum zbiegał się przed bagnetami i rozbiegał.
Zacząłem ściskać Irzka za rękę. Chciałem, żeby nikt nie przegrał i nikt nie zwyciężył. Ale mówiłem co innego. Mówiłem, zgrzytając zębami: — Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą...
Mama syknęła boleśnie.
Grzebień piechoty, motając na bagnetach czarne łachmany, doszedł, wskroś Rynku od odwachu aż do domów z salonem pana Finkla. Tu zrobili wtył zwrot, na chodnik wjechał konno oficer. Czy ten oficer, czy koń, czy żołnierze kolbami, niewiadomo: nagle zbiły się wielkie, wystawowe szyby pana Finkla i z jękiem spadły na bruk.
Od tej chwili przepadło!
Konia odprowadził żołnierz i zakrakały straszne komendy. Grzebień piechoty zjeżył się w połowie postaci i szczęknął złowrogo...
Tomasz podniósł brwi i rzekł wyraźnie: — Ładują.
Mamą dreszcz wstrząsnął. Odwróciła się od okna i rzekła do Tomasza cicho, ale stanowczo:
— Proszę bardzo. Proszę. Ja idę na Rynek!
Tomasz zatrzymał ją: — Pani doktorowa nie pójdzie. Niema co patrzeć, lepiej przeczekać z dziećmi w sypialni.
Mama zaczęła nagle błagać Tomasza, by wojsko nie strzelało. Tłumaczyła mu, że nie należy się niczemu dziwić, bo ci ludzie, tak nędznie odziani, nie mają prawa głosu.
Rozkładał ramiona, ale był nieprzebłagany. Wojsko musi i powinno strzelać.
W odpowiedzi na to mama ostatni raz uśmiechnęła się, — jakby to wyrazić, — uśmiechem zapomnienia.
Ja też razem z Tomaszem byłem nieprzebłagany. Wykrzyknąłem nagle:
— Strzelą i będą mieli rację!!
Irzek przyłączał się do mamy. Zawołał ku mnie krótko:
— Podły pies!
Mamie rozszerzyło się coś w oczach, przetarła ręką czoło i powiedziała w moją stronę:
— Tak, to podłe, żebyś wiedział, podłe!!
Uczułem jakby mi się serce obrywało.
Gruchnęła salwa.
Mama upadła na kolana i zaczęła się modlić. Nie było to właściwe modlenie, lecz wymawianie słów nieznanych, ważnych i drżących.
Z tłumu zrobiło się jedno szare, rozpryskujące błoto. Tomasz stał nieporuszony, blady, straszny, zacięty, z twardemi, kamiennemi bokobrodami.
Powiedział:
— Jeszcze strzelą.
Irzek i ja złapaliśmy się wzajem palcami za szyje i dusiliśmy się.
W tej okropnej chwili rozległo się za nami człapanie pantofli i huczący, stary głos Filipiny:
— A dy brewerje tu się dzieją, niewiadomo jakie?!
Rzecz dziwna, — Filipina, była w chustce jak do wyjścia, a niosła szklankę herbaty. Pewno dla mamy.
— Chodźcież, chłopaczki, — nigdy prawie nie wołała tak na nas, — chodźcież ze mną do kuchni, akurat w kufrze przestawiam, jabłek dostaniecie.
Dlaczego usłuchaliśmy jej nie wiem. Czy już nie mogliśmy tu dłużej wytrzymać?... Byliśmy w jadalnym, gdy gruchnęła druga salwa.
— Zaczekajcie! — Filipina skoczyła naprzód.
Pognaliśmy za nią długim, czarnym korytarzem. Słychać było, jak służbowemi schodami zbiega pośpiesznie nadół. Strach nas zatrzymał w ciemności. Dopiero w końcu sieni złocił się blady prostokąt uchylonych drzwi kuchennych.
Wystrzelili po raz trzeci, aż zahuczało w grubych czarnych murach.
— Zwyciężają — szepnąłem.
Irzek — nic.
Przerażony, powtarzałem raz po raz: Zwyciężają, zwyciężają, zwyciężają!
Gruchnęła nowa salwa, — z wrzaskiem, z dzikim krzykiem rzuciliśmy się na siebie. Ani przedtem, ani potem, już nigdy w życiu nie biliśmy się, jak wtedy. Pazurami, zębami, szarpaniem, kopaniem, tarzając się po kamiennej podłodze, z płaczem i jękiem.
Kto kogo pobił, niewiadomo. Sczepieni w nienawistnych zapasach, potoczyliśmy się do kuchni za skrzynię z węglem i tu jeszcze, nieprzytomni, tłukliśmy się zażarcie, póki cały dom nie wpadł przez otwarte drzwi, z ojcem na czele.
Mama, Tomasz, Filipina i ojciec.
Co ojciec mówił do nas, nie pamiętam. Pamiętam, że dyszał ciężko i że lampka naftowa kopciła na ścianie. W pewnej chwili wziął długi nóż, leżący na stolnicy przy górce usiekanego klopsu. Nóż ten, z przyczepionemi grudkami mięsa, jakby krwią splamiony, wtykał nam ojciec kolejno do rąk i wołał:
— Pocóż masz się bić z bratem?! Źle ci z nim, niewygodnie?! Zarznij go odrazu!! Masz doskonałe wyjście!! Zarznij!!
Płakaliśmy we troje, mama przy drzwiach.
O tym fakcie, o tym dniu i wogóle o tem wszystkiem, choć już minęło kilka miesięcy i cała zima przeszła, nigdy się u nas nie mówiło. Sprawy te wypłynęły znacznie później, dopiero na wiosnę, podczas pewnego, bardzo dziwnego obiadu, na który ojciec zaprosił do nas: —
— Zgadnijcie, kto będzie dzisiaj u nas na obiedzie? — zawołał ze śmiechem.
Zgadywaliśmy napróżno.
— Będą całkiem nowi ludzie, — powiedział — czyli inaczej mówiąc, zobaczycie, jak się ostatecznie zakończył straszny dzień wyborów...
Irzek wyobrażał sobie, że może przyjdzie tłum, ale przygotowane były „wszystkiego“ cztery nakrycia więcej?!
Sprawa wyjaśniła się o godzinie pierwszej, po naszym powrocie z wystawy obrazów. Rozległ się dzwonek i Tomasz otworzył ze zgrozą drzwi wejściowe, — zwykłym, prostym chłopom... Dwóch chłopów i dwie baby, takie same, jak te, u których tyle razy kupowaliśmy z mamą na rynku, w piątek i we wtorek, serki, śmietanę lub masło.
Mówili bardzo głośno, jak na polu. Tupali butami, podkówki zgrzytały na posadzce. Byli w sukmanach, w skórzanych pasach, żony w aksamitnych gorsetach i w marszczonych spódnicach.
W przedpokoju i salonie zrobiło się odrazu tyle hałasu.
Obraziliśmy się trochę, ale ojciec pogłaskał nas obu i rzekł do chłopów:
— A to, panowie posłowie, moi dwaj chłopcy. O, tak, — uśmiechnął się — oni też brali bardzo czynny udział w wyborach.
Pobiegliśmy zawstydzeni do jadalni, — działa się tu rzecz całkiem niespodziewana...
Przed mamą, pięknie ubraną, mrużącą szybko powieki, stał Tomasz, w czarnym surducie. Na tacy podawał mamie złożone, jedna na drugiej, rękawiczki niciane.
Leżały, wydęte trochę powietrzem, jak martwe, białe ręce.
— Wszystko mogę, — szumiał Tomasz niskim, gęstym głosem, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
Mama kazała porozumieć się z ojcem i pobiegła co prędzej do gości.
Porozumienie ojca z Tomaszem odbyło się zaraz tu, w jadalni.
— Wszystko mogę, — powtarzał Tomasz, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
— No więc jakże, Tomaszu? — Ojciec zgniewał się nagle. — Skoro mi gości moich, posłów, per chamy traktujecie, co mam robić?
— Pan doktór zrobi, co będzie uważał. — Tomasz zająknął się, zaczerwienił, postąpił naprzód, zbladł, wyprężył się służbowo. — Proszę łaski pana doktora, nie można inaczej, wymawiam miejsce.
— Tomaszu, bójcież się Boga! Po tylu, tylu latach zostawicie nas tak na łasce losu?!
Tomasz patrzy przed siebie w ścianę — i nic.
— Odpowiadajcież.
— Żebym chamom podawał w honorowym domu, — nie będzie.
— Nie są chamy przecież, posłowie!
— Ale chamy!
Ojciec żachnął się: — Tomaszu, chłopi! Z takich samych chłopów, jak wy!
— To też właśnie. Nic z tego nie będzie, panie doktorze.
— Zastanówcie się, stary.
— Nie będzie.
— Tomaszu, tyle lat!...
Patrzył przed siebie w ścianę — i nic.
Ojciec wciąż jeszcze czekał.
Tomasz potrząsał głową przecząco, spokojnie, miarowo, jak nasz porcelanowy Chińczyk.
Ojciec westchnął.
Tomasz dalej potrząsa.
— I cóż będzie?
— Wymawiam, panie doktorze, miejsce.
Ojciec wziął z tacy rękawiczki niciane, westchnął jeszcze głębiej, schował je sobie do kieszeni surduta, Tomasz przez cały obiad mamrotał w kuchni na kuferku (widzieliśmy, gdyśmy się napić wody przylecieli), do stołu podawała Filipina, okazało się w rozmowie, że jest z tego samego okręgu, co jeden z posłów, oba posły śmiały się, jadły, potem nieraz jeszcze los ojczyzny naszej dzierżyły w swym ręku, żony ich potrząsały karbowanemi czepcami, Tomasz nie zgodził się z ojcem, ani z nami, przez starania naszego domu nastał do klubu Koła Literackiego, czasem jeszcze do nas wracał, przychodził dowiedzieć się, czy rośniemy i jak się mamy, a zawsze zaczynał od słów:
— Bo, proszę pana doktora, niema porządku na świecie. — Nie podobało mu się w Kole: — Zawsze śpiewają, grają, radzą. Teraz już, widać, nigdzie niema prawdziwego państwa.
— To trudno, — siadajcież, Tomaszu.
Bokobrody mu posiwiały.
— Siadajcież, Tomaszu. — Ojciec częstował go papierosem, potrząsał koleżeńsko za rękę i dodawał:
— Cóż robić, nic nie poradzicie. Trudno już, taka teraz idzie polityka, — przepadło...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.