<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł W cieniu zapomnianej olszyny
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GUCIO



Od samego rana drżeliśmy, czy się to uda?! Miała się dziś odbyć uroczystość, na którą wszyscy wyjeżdżali z domu. Przedtem wyścigi, z grą, totalizatorem. Po wyścigach uroczystość — wszystkie polne i ogrodowe kwiaty pojadą przez miasto. Będzie to korso.
Lataliśmy po pokojach i skacząc z fotela na fotel wołaliśmy: — Korso! Korso! Korso!
Obwoławszy tę sprawę wszędzie, usiedliśmy w salonie przy otwartem oknie, gdzie Irzek wszystko mi odrazu wytłumaczył. Korso jest zabawą hrabiów. Trzeba mieć nato powóz, konie i własny pałac. Mają to tylko hrabiowie.
Mieszkało ich dużo w naszem mieście, a nikt ich nigdy nie spotykał. Dlaczego? Bo mieli własne pałace i w nich siedzieli. Dziś muszą jeździć po ulicach i to się właśnie nazywa korso.
Wszystkim szalenie zależy na tem korsie.
Irzek miał słuszność. Mama zaczęła chodzić od samego śniadania nieubrana. Czekała na suknię. Nie mogła wdziać żadnej innej, tylko tę, której jeszcze nie było.
Tomasz drugi raz wpuścił krawcową z dużem, lakierowanem pudłem prosto do sypialni.
Nie było czasu na żadne ceregiele.
Zobaczywszy, co się z pudła wyłoniło, usiedliśmy na niem, pełni zachwytu i podziwu. Wyłoniła się, jakby gąsienica szeleszcząca, opalowego koloru. Była tak piękna, że nikt w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie ją położyć. Na łóżku, na krześle, na stole, może na toalecie?!
Z toalety maminej, prócz niebieskawego lekarstwa przeciw siniakom, wszystko było uprzątnięte. Na szklannym blacie królował sam jeden, samiuteńki nowy kapelusz.
Z czego zrobiony? Może ze słomki, z aksamitu, jedwabiu, czy z cienkiej blaszki? Może z dętego szkła?! Chwiały się na nim kwiaty żółtych margerytek.
Krawcowa już zaczęła upinać suknię, gdy mama zatoczyła nagle przerażonem spojrzeniem w naszą stronę:
— Powalacie mi wszystko powidłami!!!
Okazało się, że jemy chleb z powidłami... Irzek odpowiedział spokojnie i bezczelnie:
— Niema obawy.
Zapomnieli o nas. Suknia leżała doskonale. Trzeba jeszcze liczyć, co będzie, gdy dojdą do niej pantofelki, długie czarne rękawiczki i kapelusz?!
Zawołali ojca i kazali mu zobaczyć.
Stanął w drzwiach, zmarszczony, powiedział — chwała Bogu, — już miał wracać, gdy mama zatrzymała go, pokazując siniaka na ramieniu.
— Wcale nie schodzi.
— Ba!
— Ta twoja woda jest, zdaje się, do niczego.
— Widzisz, — szepnął Irzek, — o to jest prawdziwa obawa. Z siniakiem nie puszczą mamy między hrabiów.
Co parę minut przybiegaliśmy, oglądać miejsce na ramieniu. Bladło, ale nie schodziło.
Obiad wcale się tego dnia nie odbył. Wszyscy czekali na wiadomość o koniach naszego wuja, rolnika. Wiadomość przyszła prawie za późno. W ostatniej chwili. Gdy przyszła, cały nasz dom „zaczął chodzić na głowie“. Postanowili ostatecznie ubrać się na Karmelickiej, u babki i tam dopiero rozmieścić się jakoś w powozach.
— Walimy na Karmelicką! — wrzasnąłem, szukając kapelusza. Leżał w przedpokoju.
Pojechaliśmy dwukonną dorożką.
— Śpieszcie się, Szymonie, — rzekła mama do starego dorożkarza.
Odpowiedział, że zawsze się śpieszy.
Przy mamie siedziała panna z pudłem. Każdy coś trzymał w ręku. Wszyscy byli obładowani, jakby się już jechało na wakacje. Nam nic nie chcieli dać, — że zgubimy.
Na szczęście Irzek przypomniał sobie w ostatniej chwili! Porwał flaszkę z wodą mleczną na siniaka, mnie dał do trzymania watę i spodeczek. Jechaliśmy z wielką dumą, żałując tylko, że po drodze nie spotykamy kolegów.
Na Karmelickiej u babki, tak samo, jak u nas, wszyscy powarjowali.
Wuj rolnik, ten sam, u którego ojciec kiedyś ziemne ścieżki z powodu śmierci Tanczusia kamieniami brukował, — siedział w salonie i nic nie robił. Oddychał tylko bardzo głośno. Od czasu do czasu dodawał ochrypłym rolniczym tonem:
— To ja mogłem dwie pary koni przyprowadzić na czas zpod Niepołomic, a wy się zebrać na porę nie możecie!
Wujowie byli gotowi, nie stosował tego do nich, lecz do pań, które z całem ubieraniem „były jeszcze w lesie“.
Tymczasem przyjechał nasz ojciec, zaczesany, ogolony, pachnący, z wąsami rozprostowanemi w motylka.
Zjawiły się oba powozy, zaprzężone we własne, „najwłaśniejsze“ konie wuja. Siwki i gniadosze. Gdy zajechały, wuj przymrużył chytrze jedno oko, a ręce wsadził do kieszeni.
Po przeciwnej stronie ulicy utworzył się mały tłumek ciekawych, którzy — mieliśmy nadzieję, — pękają chyba z zazdrości.
Wuj rolnik rozmawiał głośno ze stangretami. Po imieniu. Poiłeś, — patrzyłeś, — nakarmiłeś, — czy się nie zagrzały, a lewy a to, tamto, dwudzieste.
Podnosił głos, jakby pytaniami szturchał stangretów. Byli w granatowych płaszczach na srebrne guziki w dwa rzędy.
Powozy świeciły od lakieru, budy na tak śliczną pogodę były naturalnie spuszczone.
Wzięliśmy sobie z Irzkiem po jednej aksamitnej poduszce z kanapy i podścieliwszy na oknie, zaczęliśmy patrzeć. Oba siwki biły kopytami w bruk. Gniadosze trochę mniej, ale też, ma się rozumieć. Kiedy konie grzebią tak nogami? Gdy się niecierpliwią.
Zaczęliśmy błagać wuja i ojca, czyby się nie dało przejechać powozami, chociaż do rogu, gdy weszły panie. Dwie obce i dwie swoje, nasza mama i ciotka.
Wejście to sprawiło, że wszyscy odrazu zapomnieli o koniach.
Najpiękniejsza była mama. Irzek powiedział: — Tu niema nawet gadania. — Uśmiechnęła się z pod kapelusza tak wesoło, że schwyciliśmy ją za ręce.
Z uśmiechu jej tchnął chyba zapach fiołków.
Wszystkim zaczęło się bardzo śpieszyć. Już wychodzili, gdy na środku salonu mama sobie przypomniała, że nie wie, z kim nas tu zostawi?!
W tej właśnie chwili wpadł do salonu Gucio. „Siadał do matury”, więc był nieubrany.
— Jak ty wyglądasz?! — zawołała ciotka.
Wyglądał, — pożal się Boże. Z grubą książką w ręku, a zresztą w spodniach tylko i w nocnej koszuli. I w pantoflach. Włosy mu stały na głowie, uszy miał czerwone, aż obrzmiałe od ciągłej nauki. Gdy zobaczył, jak są ubrani, zaczął wołać, że razem z nimi pojedzie.
Niestety, nie mieli chwili jednej do stracenia.
— Dogonię was gdzie bądź, dokładnie, na minutę, zobaczycie!
Nie mieli już miejsca.
— Będę siedział na koźle, wielka rzecz!!
— A dzieci?!
— Ułożę się z Marjanną.
Gruba, stara Marjanna była kucharką u babki. Rozryczeliśmy się wniebogłosy. Bez powozów i jeszcze bez Gucia?!
Kucnął przed nami, popatrzył, roześmiał się — i został.
Panie zaczęły mu tłumaczyć, co ma z nami robić, gdzie będzie podwieczorek, do którego ma już wszystko nakrajane, co nam trzeba dać na kolację, a przedewszystkiem, żebyśmy się podczas korsa nie wychylali z okien.
Staliśmy przed bramą, bez kapeluszy, tamci wszyscy, jak hrabiowie, wsiadali po żelaznych dziurkowanych stopieńkach do powozów. Wymachiwaliśmy pożegnalnie, mama odwróciła się jeszcze raz, panowie unieśli kapeluszy, konie szarpnęły, — podniósł się wspaniały kurz i zostaliśmy przed brama domu z Guciem, jak na bezludnej wyspie, ale szczęśliwi.
Gucio umiał nami rządzić. Zaprosił nam syna stróżki, Karola, zebrał nas razem przy kanapie w salonie, kazał siedzieć godzinę i uważać, kiedy się rozlegnie daleki huk. Huk ten oznaczać będzie zbliżające się korso. Mamy wtedy pędzić co tchu na podwórze, w stronę dawnego, drewnianego domu i wołać Gucia.
— Pamiętajcie! Za godzinę korso już nadjedzie.
Krzyknął — do widzenia — machnął książką i poszedł.
Zaczęliśmy od patrzenia na zegar. Wskazówki posuwały się za powoli. Okazało się, że syn stróżki, Karol, nasz przyjaciel, nie zna się wogóle na godzinach. Ja się też nie znałem, ale to nie liczyło się teraz. Trzeba przedewszystkiem nauczyć Karola.
Wzruszał ramionami, pociągnął nosem, tarł sobie dłońmi bose pięty i ciągle nic nie rozumiał.
Irzek przyniósł drewniana linję z biurka babki i, wymawiając godziny walił nią coraz głośniej w podłogę. Dodał, że można tak samo walić uczniów, jeżeli za długo czegoś nie rozumieją.
Karol skurczył się, zaczął drżeć i nagle zapłakał. Baliśmy się tego najwięcej ze wszystkiego. Umiał beczeć jednym ciagiem godzinę, nieraz dwie. Chcieliśmy go przebłagać, — napróżno. Niewiele brakowało, bym mu podarował swój wykręcany ołówek, gdy do salonu wpadł Gucio z okrzykiem:
— Osły! Korso nadjeżdża!!
Porwaliśmy poduszki, przytaszczyliśmy krzesła i rzuciliśmy się do okien.
Powozy, ubrane prawdziwemi kwiatami na górze, na dole, wedle kół i szprych! W środku siedzieli państwo i udawali, że rozmawiają, jakby nigdy nic. Inni rzucali na siebie kwiatami, których nikt nie podnosił z ziemi.
Furmani mieli nawet baty umajone.
— Widzisz, — szepnął mi Irzek do ucha, — jadą sami hrabiowie.
Niektórzy mieli nad sobą porobione kwiaty olbrzymie. Sztuczne. Olbrzymi mak, olbrzymia niezapominajka albo olbrzymi słonecznik. I wiele innych.
Karol wstydził się. Ze strachu ciągle właził pod okno. Trzeba go było stamtąd wyciągać siłą. Musiał patrzeć, chcieliśmy, żeby koniecznie widział naszych rodziców.
Gdy nadjechali, jakby się okno samo szerzej rozstąpiło. Irzek krzyczał: — Niech żyją, wiwat!
Mama siedziała poprostu w morzu margerytek. Rzuciła nam do okien całe garście. Niestety nic nie doleciało. Powozy jechały nieskończonym sznurem. Nie spodziewaliśmy się, że może być tyle kwiatów na świecie.
Gucio też się nie spodziewał.
Spytaliśmy go, jakby sobie ubrał powóz, gdyby nie siadał do matury i miał teraz czas? Odpowiedział, że wcale nie ubierałby powozu. Jechałby z jedną jedyną różą, piękną, bardzo rzadką, której nikt inny nie ma i nie może mieć na świecie.
Rzeczywiście! Lepiej jeden kwiat bezcenny, niż dużo różnych, rozmaitych, które wkońcu walają się niepotrzebnie po ulicy!
Jechały coraz gorsze powozy, już nie było na co patrzeć. Oczekiwaliśmy od Gucia nagrody, to jest wspólnego z nami uczenia się do matury.
Minęliśmy podwórze, małe schodki drewniane domu i wyszliśmy ostrożnie na pierwsze piętro facjatki. Irzek nie radził wchodzić do środka. Zatrzymaliśmy się w drzwiach. Przy oknie siedział bliźni brat Gucia, Władysław, którego nazywaliśmy Ogórkiem, dla ogórkowego nosa.
Zoczywszy nas, warknął: — Poco tu przychodzicie smarkacze? — Uczył się, jak opętany. Wodził „ogórem“ nad kartkami i mruczał monotonnie, bezustanku.
Gucio zawstydził się, stanął przy drugiem oknie i też zaczął mruczeć.
Czekaliśmy, co z tego wyniknie? Nic nie wynikało. Żal nam było Gucia. Czasem wyczyniał do nas jakiś znak, albo minę nieśmiałą. Ogór nie dał mu zipnąć. Pytlowali, zasłaniali sobie rękami stronice, znów pytlowali. Gucio chciał coś opowiedzieć o korsie, ale Ogór, jak nie wrzaśnie:
— Cicho! Praca!!
Woleliśmy wrócić do ogrodu. Irzek postanowił, że tu będzie nam o wiele łatwiej „uczyć się dla Gucia“. Zaraz przy ścianie. Im bliżej, tem łatwiej przechodzi nauka z jednego na drugiego.
Zamykało się oczy, krążyło dokoła bratków czy gwożdzików i mruczało. My z Irzkiem — doskonale, Karol znowu nie umiał. Nie umiał, czy nie wierzył w tę naukę? Pokrążył trochę i nie chciał.
Irzek wrzasnął: — Cicho! Praca!!
W okienku facjaty ukazała się twarz Ogóra. Pomogło to, ale nie na długo. Karol pokrążył trochę i znów ustał. Ledwie zaczęliśmy go walić za karę, gdy rozryczał się tak strasznie, że nauka na facjacie umilkła.
— Niech sobie głowy urywają, — wrzasnął nagłe Ogór, — cóż cię to obchodzi?! Matura!! — Po chwili ukazała się twarz Władysława w okienku. Wściekła. Beształ nas najostrzejszemi słowami.
Czekaliśmy pod murem w gąszczu dzikiego wina i udawaliśmy, że nie słyszymy... Ogór przestał besztać, a wciąż jeszcze baliśmy się drgnąć. Tylko Irzek szeptał odważnie:
— Świnia, — świnia, — świnia, — Ogór świnia.
Karol zaczął cicho płakać. Ja też. Postanowiliśmy czekać pod ścianą, jako biedne dzieci. Sieroty wyrzucone na bruk, których rodzice jeżdżą z hrabiami po mieście, a dzieci stoją tymczasem pod murem, opuszczone.
Nasza cisza przeraziła widocznie Gucia. Pokłóciwszy się z Ogórem, ukazał się w okienku. Udaliśmy, że nie widzimy, jako nieszczęśliwi. Zszedł do nas, bardzo zdziwiony i zasmucony.
— Czemuż nie dajecie mi się uczyć? Czemuż, zamiast pomagać, przeszkadzacie?
Rozpłakaliśmy się naprawdę, aż się nam zachodzące niebo roztopiło w oczach.
Gucio wzruszył się odrazu. Zaprosił nas na podwieczorek, połączony równocześnie z kolacją. Posadził nas rzędem na schodkach werandy, przy każdym ułożył chleb z masłem, po kilka pierników, po trzy cukierki, „na zęba“. Do rąk dał każdemu, nawet Karolowi, garnuszek mleka z poziomkami.
Garnuszki były białe ze złoconym brzeżkiem i z czerwoną różą na środku. Zapytaliśmy Gucia, czy z taką właśnie różą chciałby jeździć zamiast korsa?
Odpowiedział, że z taką.
Nie dokończył zdania, gdy z facjatki rozległ się straszliwy głos Ogórka:
— Gucio! Gucio — czekam!!
Zostaliśmy sami, nic nam to teraz nie szkodziło. Mieszaliśmy łyżeczkami w garnuszkach, Irzek kazał czekać póki zapomocą mieszania nie rozpuszczą się poziomki w mleku na całkowity krem.
Słuchaliśmy z lubością miłego głosu łyżeczek.
Irzek, który pamiętał świetnie Zakopane, powiedział: — Trzoda górska na stokach Czerwonego Wirchu.
Przez podwórze przeszła Marjanna, a ogród ledwie wstrzymywał światło zachodzącego słońca. Czerwone promienie szły nisko, przez owocowe drzewa, naskroś.
Widać było równocześnie księżyc, srebrnosiny, przeźroczysty, który ze szczytu nieba śpieszył naprzeciw. Na ulicy dawno już było cicho, ani śladu korsa, z facjatki równo bębniły oba głosy, Gucia i Ogóra. Mówili i młócili tę maturę, bez końca. Złożona była ze słów tak prędkich i obcych, że nawet po polsku nic nie rozumieliśmy.
Chciałem jeszcze raz pomóc Guciowi naszem własnem uczeniem. Irzek twierdził, że już na to teraz za późno.
Teraz musimy, — powiedział tajemniczo, — wyleczyć Karola.
Umieliśmy leczyć doskonale, zwłaszcza gardło i brzuch. Okazało się, że Karol do tego czasu zjadł był już wszystkie poziomki. Wcale nie ubijał kremu. Wobec tego Irzek zmarszczył się i rzekł:
— Pokaż-no język, mój zuchu.
Poczem opukaliśmy Karolowi brzuch. Chwilę tę dotąd pamiętam, nietylko bowiem Karolowi, nam samym straszno zaczęło się robić od tego leczenia.
Tu księżyc pobłyskuje już na niebie, tu szelest leci przez gałęzie pobliskiego sadu, tu głosy uczących się płyną ciurkiem z facjatki, tu Karol, jak topielec, leży na schodkach blady, wyciągnięty, tu my, we dwóch stukamy po brzuchu. Irzek powiada wreszcie:
— Przejedzenie! — odbiera Karolowi chleb, cukierki i pierniki.
Karol, jak się nie udrze! W jednem okienku ukazał się długi nos Ogóra, w drugiem Gucio z okrzykiem:
— Zaraz schodzę do was, smarkacze!!
Naturalnie, oddaliśmy Karolowi wszystkie chleby, zabieramy się zpowrotem do garnuszków na schodach werandy, — w głębi pokoju, oświetlonego już księżycem, ukazuje się po długiej chwili...
Gucio i nie Gucio... W spodniach, pantoflach, w koszuli, ale z laseczką, w tyrolskim kapeluszu, w szalu ciotki, upiętym przez ramiona... Gucio a zarazem postać tajemnicza.
Czekamy z garnuszkami na kolanach, postać, stanąwszy w księżycowem świetle, zaczyna, z anielskim uśmiechem:

Jakiż to chłopak piękny i młody,

Jakaż to obok dziewica?
Ona mu z kosza daje jagody

A on jej kwiatki do wieńca!

Zapomocą tego wiersza, jeszcze w zimie, umiał nas Gucio, ile razy tylko chciał, doskonale usypiać. Słuchało się, potem słowa płynęły coraz wolniej, zamykało się oczy i nigdy nikt nie wiedział, jak się kończy ta cudna historja.
Zaczęliśmy zaraz prosić Gucia, aby przestał. Mówił dalej, wyrzucając ręce naprzeciw księżyca, czyli, jak to wyrażaliśmy wówczas, kładąc je na niedościgłej dalekości.
Okazało się, że dziś nie nas nie usypia. Ciche mieszanie łyżeczkami pomagało słowom, które tonęły spokojnie w szeleście osrebrzonych liści sadu.
Gucio przekrzywiał sobie na głowie tyrolski kapelusz, wymachiwał szalem i mówił, jak duch. Łzy zachwytu stanęły nam w oczach, gdy skończył z ręką, „położoną na niedościgłych dalekościach“.
Nie wiedzieliśmy, co robić? — Pierwszy odezwał się Gucio:
— Jeszcze nie śpicie, szelmy?!
Zaraz potem rozległ się głos Ogóra z facjaty:
— Hej tam! Cóż to ma znaczyć?!
Ocknęliśmy się ze zdumienia i zaczęliśmy co prędzej walić brawo. Przecież to już było prawdziwe przedstawienie! Gucio stał w głębi, my byliśmy widzami.
Za drugim razem rozumieliśmy o wiele więcej. Nikt już nie mógł usiedzieć na miejscu. Irzek patrzył w księżyc, Karol otworzył usta, wplątał się między dzikie wino i sapał głośno.
W pewnej chwili podczas deklamowania podkradłem się do Irzka na palcach i szepnąłem:
— Najlepiej zrobić potem zbójów i żandarmów...
Gdy Gucio skończył, huknęliśmy wszyscy razem:
— Zabawa w zbójów i żandarmów!!!
Z facjaty rozległo się piekielne besztanie Ogóra, — na szczęście za późno.
Puściliśmy się w ogród aleją bzową. Gucio pędził za nami w swych dziwnych szatach, z laseczką, w szalu, w tyrolskim kapeluszu, przez co zabawa była o wiele prawdziwsza, wspanialsza i straszniejsza.
Ogród zalany poświatą, jakby się sam rozstępował przed nami. Trzeba się kryć, uciekać, ale gdzie?!! Każde miejsce zdradzało.
— Wszędzie zdrada, zdrada, — szeptał Irzek z rozkoszą.
Wpadliśmy w szparagowy las. Przez cieniutkie gałązki widać było gwiazdy na niebie. Kuliliśmy się w tym lesie, wystawiając twarze na łaskotliwe muskanie puszystej rośliny.
Kroki Gucia dudniły na ścieżkach. Głos — gdzie zbóje?! — rozlegał się daleko po rosie.
Ze szparagów wpadliśmy między wysoką kukurudzę. Można tu było siedzieć chyba do rana. Nikt nie domyśliłby się nigdy. Długie liście zgrzytały w poruchu, z kolan olbrzymich łodyg spływała wilgoć zimnemi kroplami.
— To rosa — szepnąłem.
— Nieprawda... — jęknął Irzek.
W strachu wyskoczyliśmy z gąszczy, jęliśmy pędzić, krzyczeć, hukać, wrzeszczeć po całym ogrodzie, aż nas złapał Gucio w samym środku, na głównej alei.
Kucnąwszy, trzymał nas przez pół. Brakowało nam już sił, ze zmęczenia, strachu i ze szczęścia.
Na plecach błyszczał Guciowi szal, przewiązany przez ramię, jak u prawdziwego Rinalda. Kazaliśmy dotknąć naszych serc, żeby czuł, jak biją. Dotykał z podziwem i zachwytem. Powiedzieliśmy, że nigdy nie zapomnimy tego dnia. Poprosiliśmy, aby nam Gucio jeszcze raz cały ten dzień powtórzył, jak było od początku.
Powtórzył, zaczynając od śniadania. Kawa, — nowa suknia, — konie, — hrabiowie, — korso, — uczenie do matury, — mleko z poziomkami — i teraz tu, gonitwa.
Położyliśmy głowy na jego ramieniu, żeby wygodnie słuchać, gdy w głębi alei zabłysnął ognik papierosa i rozległ się twardy głos Ogórka:
— Nigdy nie zdasz! Nic w życiu nie zrobisz!!
Uciekliśmy, zaczailiśmy się, stulili mocno, ale Ogórek miał rację, — Gucio nie zdał.
Z powodu tej klęski, przed wyjazdem, w pełni lata, na Karmelickiej u babki w ogrodzie odbyła się tak zwana rada familijna.
Nakryli do tego pod starą, wielką akacją.
Pocieszaliśmy Gucia, namawiając, by się poprostu nie przyznał.
— Wykręć się i skłam. Powiesz, żeś zdał, i co ci zrobią? Wielkie rzeczy!...
Ojciec nasz słyszał to i wcale się nie gniewał. Przywitawszy się ze wszystkimi, popatrzywszy, co i jak przygotowano do jedzenia, szurgnął krzesłem przez piach małego placyku pod akacją, i rzekł: — Ja w twojej sprawie, Gucio, umywam ręce, — i nieproszony zabrał się do winogron.
Początek rady familijnej był wyśmienity. Piliśmy czekoladę z pianką. Co najwyżej wuj rolnik i wuj adwokat niepotrzebnie za każdym łykiem wieszali Guciowi na nos Ogórka, który naturalnie zdał świetnie, od a do zet z odznaczeniem.
Przy owocach zaczęła się rada właściwa. Rozpoczęli wszyscy naraz, babka, wujowie, ciotka, nawet nasza mama. Gucio milczał blady i uśmiechnięty. Miał prawo zabrać głos na samym końcu.
Zaczął idjotycznie. Kopaliśmy się z Irzkiem pod stołem z rozpaczy.
Gucio zaczął: — Jaki jestem, taki jestem.
Nie jest to żadne mówienie. Potem powiedział: — Sami mnie do wszystkiego ciągle potrzebujecie. Tu, tam, wszędzie! Cobyście bezemnie robili?
— To się nie dawaj! — prychnął przez nos wuj, adwokat. — A tak? Władek (to znaczy Ogórek) odsłuży sobie wojsko w kawalerji, a ty za karę w piechocie!
Dotrzymali słowa i rzeczywiście, gdy zdał, oddali go za karę do piechoty. Bylibyśmy szczęśliwi na jego miejscu, — nosić mundur zapinany na złote guziki?! Gucio nie cieszył się tem zbytnio.
Służył przy tej piechocie, spał i chudł. Zasypiał przy każdej sposobności. Przy rozmowie, nawet podczas obiadu, przed leguminą. Każdy mundur był na niego za duży... Szyja mu sterczała z czerwonego kołnierza, jak badyl. Ogórek rozbijał się konno, miał czerwone bufiaste spodnie i bluzeczkę ułańską koloru śliwki. Gucio, — wszędzie piechotą.
Obiecywaliśmy mu, że zato cały Kraków zgłupieje, gdy Gucio zaprowadzi zmianę warty na odwach. Prosiłem go, aby, jeżeli się coś wydarzy nagle, może jakiś bunt, czy też zbrodnia, — nie certolił się wcale i zaraz kazał strzelać żołnierzom.
Wziął mnie na kolana, powiedział: — Nigdy nikomu nie każę — i zasnął.
Przyszedł nareszcie ten dzień, w którym Gucio miał zmieniać wartę. Już na pół godziny przedtem czekaliśmy z mamą na rogu ulicy Szewskiej. Rozległ się zdaleka głos trąbki i rzeczywiście, na czele całego oddziału kroczy Gucio.
Chodziło o rzecz bardzo ważną. Czy nam, jako prywatnym znajomym, ukłoni się szablą, czy nie?!
Gucio zbliża się wreszcie. Z ulicy Szewskiej na czele swych żołnierzy wychodzi już na Rynek.
Mama powiała białą chusteczką, — uśmiechnął się. Kąty ust opadły mu ku podpince czaka. Nie wstydził się nas, owszem, nam, prywatnym znajomym, złożył ukłon szablą.
Nic mu to nie pomogło, — wstydziliśmy się Gucia. Był najmniejszy z całego oddziału, mniejszy od trębacza.
Obiecywał nam, jeszcze dawniej, że po zmianie warty, około trzeciej godziny wyjdzie na odwach, i będziemy go mogli oglądać, jako prawdziwego oficera na służbie.
Wyszliśmy przed odwach zawczasu, bez nikogo, — w takich chwilach trzeba być samemu i czekaliśmy.
Gucio nie spostrzegł nas narazie. Stał za kratami.
Jako oficerowi, nie mogliśmy mu dawać żadnych rodzinnych znaków.
Irzek doskonale doradził. Zaczęliśmy chodzić przed odwachem, oczywiście nie za blisko, mówiąc sobie wspólnie nie za głośno, ale znów nie za cicho, wiersz Gucia:

Jakiż to chłopak piękny i młody,
Jakaż to obok dziewica?

Już przy drugiej zwrotce zobaczył nas. Ucieszył się, zaczerwienił, nie dając zresztą nic poznać po sobie.
Spostrzegłszy, że coś mówimy, wysunął głowę nieznacznie z pośród krat i zrobił ruch, jak kiedy człowiek ukradkiem pyta: — Co?...
Cóż to za chłopak!! — wykrzyknął Irzek głośno i uciekliśmy aż przed wystawę Finkla.
Gucio nie stracił nas z oczu. Machnął chustką, niby do siebie, a jednak na pożegnanie.
Nie chcieliśmy jeszcze całkiem odchodzić.
— Wiesz co? — spytał Irzek.
— No co?
— Jest smutno.
— Mnie też.
— Bo co?
— Nie wiem.
Wzięliśmy się pod ręce, obeszliśmy odwach dokoła, wszystko było odrazu zrozumiane, — żal nam było Gucia.
Nie powiedzieliśmy o tem nikomu w domu, ale ostatecznie starszym też musiało być żal, wnet przejrzeli i Gucia z wojska wyciągnęli.
Przebaczyli mu. Ukazał się niebawem jako cywil. Może mu przebaczyli dlatego, że mieli się żenić i znów go potrzebowali?!
Żenili się, — wedle Irzka, — na łeb na szyję. Wuj rolnik, wuj adwokat i ciotka. Nie mówiło się o niczem, tylko, — meble i wyprawa. Sprowadzili trzy lalki do damskich sukien, na Karmelickiej zagnieździła się na stałe jakaś panna do bielizny, niejaka Maślankowska, którą dla krótkości nazywaliśmy poprostu „wyprawą“. Otoczona wszelakiemi sztukami materjałów, blada, jak płótno, siedziała cały dzień przy oknie, raz wraz wznosząc błyszczącą igłę ku ogromnemu niebu.
— Warjaci! — powtarzał ojciec, klepiąc się w udo od strony kluczyków, — jakto, więc nawet ty?!
Nawet Ogórek miał już swoją własną narzeczoną.
Nie dziwiło to nas. Gdyby nam pozwolono, pożenilibyśmy się odrazu. Przy ożenku dostaje się świetną kolację, wyprawiają człowieka zagranicę, przedtem jeszcze dostaje własne mieszkanie i całe kupy prezentów.
— Bierz tylko same meble i licz, ile kosztują?! — mówił Irzek.
Do wszystkich żeniących się czuliśmy wielką pogardę. Perfumowali się tak mocno, że nie można było wytrzymać.
Pootwierałem ukradkiem wszystkie flakony ciotki, która wychodziła zamąż, i poszedłem napachniony do szkoły. Chustka, zlana zapachami, mokra była, jakby ją kto z balji wyciągnął.
Pan nauczyciel całą godzinę kręcił nosem, że w klasie czuć okowitę.
Oto skutki narzeczonych.
Zaręczeni robili właśnie same takie głupstwa. Jeżdżenie konno, granie w tenisa, jakieś spacery, latanie, jakieś rozmowy. Czasem nawet śpiewy.
Doszło do tego, że pewnego razu, w ogrodzie, przy księżycu zaczął śpiewać nasz wuj adwokat. Miał głos, — straszny! Ryczał, jakby go ze skóry odzierali.
Irzek twierdził, że to wszystko jest bezczelną zasadzką. Później, gdy zaczną razem mieszkać, będą się grzmocili na potęgę. Na tem polega małżeństwo. Gucia używają dla niepoznaki, na przynętę!
Niby, że to tak wszystko ślicznie, ładnie, niby Gucio, Gucio, Gucio, a potem — hurra!!!
Gucio poddawał się im wszystkim aż wstyd. Latał, pędził, załatwiał.
— Wydajesz na to za dużo pieniędzy. Nie uczysz się, zaniedbujesz, — upominała go mama.
My też upominaliśmy, całkiem szczerze. Nie miał dla nas czasu, a gdzie indziej rozkazywali mu, niczem sługusowi.
Jakby go było nie stać na żadną własną porządną zabawę, latał za cudzemi sprawami, zajęty, szczęśliwy, zgrzany.
Na parę dni przed ślubem warjactwo ogarnęło wszystkich. Zimną krew zachował tylko przyszły mąż ciotki naszej. Wysoki dryblas, blondyn, odwiedzał wszystkich krewnych, — jak król.
Zapalali dla niego wszystkie światła, sprzątali, froterowali, jadł, pił, palił papierosy bez końca.
Baliśmy się poprostu z Irzkiem, czy do naszego czasu, gdy my się żenić będziemy, przetrwają jeszcze te obyczaje?!
Brzydziliśmy się zarówno narzeczonym, jak i ciotką. Gucio śmiał się z jego dowcipów, jak nędzny głupiec. Pocieszaliśmy się jednem tylko, że ciotka nie da sobie grać na nosie i w każdej chwili potrafi męża oblać ukropem.
Początku dnia ślubnego nie pamiętamy. Przyjechali po nas już po wszystkiem. Przysłali pusty powóz. Czekaliśmy na to w oknie oddawna. Ukłoniliśmy się grzecznie obu stangretom na koźle i wszystko poszło doskonale.
Wesele odbywało się na Karmelickiej u babci. Gdyby nie to, że nie umieliśmy otworzyć drzwiczek karety, przejazd przez miasto możnaby zaliczyć do najszczęśliwszych chwil naszego życia.
Samo wesele, prócz jedzenia, bynajmniej nie było ciekawe. Ryk, wrzask, babek, ciotek i całowania bez końca. Niewiadomo kogo w rękę, kogo tylko w twarz, obcy mieszali się ciągle z krewnymi. Zasiedliśmy odrazu przy osobnym, dziecinnym stole. Chłopcy i rozmaite kuzynki z kolorowemi wstęgami w rozpuszczonych włosach. Nie zwracaliśmy na nie uwagi, choć okazało się, że i one i my gramy ten sam kawałek na fortepianie.
— Nie zwracaj uwagi na te idjotyzmy, — krzyknął do mnie Irzek przez straszliwy wrzask starszych, donoszący się z salonu. — Wołajmy o obiad!
Zaczęliśmy walić nożami i widelcami w talerze, — przez jadalnię przeleciał Gucio... Czy słyszał nasze ryki? Nie. Jakby się to wcale nikogo nie tyczyło.
Tomasz nawet, który miał czuwać nad nami, zajęty był czem innem.
Gdy ukazali się w jadalni starsi i zasiedli do stołów, wyszła najaw nowa bezczelność. Na pierwszem miejscu usiedli — nie któraś z babek, nie, chociażby nasi rodzice, a państwo młodzi.
Gdyby nie toasty, — zdaniem Irzka, — zdechłoby się tutaj z głodu. Podczas toastów psykaliśmy na obcych, donajętych służących i nakładaliśmy sobie całe góry na talerze. Irzek znakomicie dowodził nakładaniem. Ze wszystkich półmisków same tylko piersi.
Irzek schował pod nasz stół jakąś butelkę. — Czekajcie, czekajcie, — prosił, — niech tylko znowu zaczną mówić!
Ktoś dzwoni w kieliszek, opiera ręce o stół, zaczyna już, my kolejno, hyc pod obrus i prosto z butelki gul-gul-gul. Z początku tylko chłopcy, potem także dziewczęta.
Najpiękniej przemawiał nauczyciel fortepianu naszej ciotki. Wierszami! Zakończył, — aby wśród prawdziwej muzyki życia wspominała nasza ciotka niekiedy także i muzykę tonów.
Przemawiał dość długo. Na końcu, mimo, że podobny do cesarza Napoleona z kozią bródką, — rozpłakał się. Irzek wytłumaczył nam, że nauczyciel płacze z rozkoszy.
Pusta butelka wytoczyła się z pod nas aż między krzesła starszych. Równocześnie staliśmy się bardzo srodzy. Widzieliśmy jeszcze doskonale, jak się wszyscy ruszają, ale nie słyszeliśmy już hałasu, a to, co do siebie mówimy, z ogromną trudnością.
Trzeba było ciągle krzyczeć.
Irzek twierdził, że wszystko jedno, i tak będziemy się musieli pożenić wkońcu. Na dowód zaczęliśmy coraz mocniej walić nasze kuzynki. Dwie pocichu płakały. Miały zaraz skarżyć, gdy wypadła kolej na przemówienie Gucia.
Stał na szarym końcu dorosłego stołu, w białej krawatce, w za szerokim kołnierzu, jakby niezmiernie zawstydzony. Czekał na coś i rumienił się śmiesznie. W ręku trzymał rozkwitająca różę ponsową.
Musiała oznaczać coś ważnego, przypatrywał się jej bowiem, jakby się od niej miało zacząć jego przemówienie.
Gdy po raz trzeci zadzwonił w kieliszek, wszyscy starsi uciszyli się. Nie było to łatwe. Gadanie umilkło, wypuszczali tylko jakieś dowcipy, od których Gucio mrużył powieki. Nie widział nas zapewne, oczy miał zamglone, rękę „położoną na niedościgłej dalekości”, jak wtedy, gdy mówił wiersze.
To właśnie zgubiło go w naszych oczach. I tak już byliśmy na niego wściekli, jako na zdrajcę! I tak już nie dbał o nas! A tu jeszcze ta ręka?!
Gdy drżącemi palcami z tak zwanym anielskim uśmiechem podniósł wgórę różę i zaczął od słów, może nawet pięknych:
— Jako ten kwiat...
Ryknęliśmy. Irzek i ja, zgodnie skandowanym, piwnicznym głosem wołaliśmy:
— Jakiż to chłopak piękny i młody... —
Gucio dalej swoje, my swoje, potem ryczeliśmy już tylko jedno: — Konduktor! konduktor! konduktor!
Było to świetnie wymyślone, choć narazie niewiadomo, dlaczego?!
Starsi zakrzyczeli cały toast, mama podniosła się, zawołała:
— Obrzydliwe dzieci, zrób-no z niemi porządek, niech sobie tak nie pozwalają!
Gucio przyszedł do nas, nareszcie przysiadł się do dziecinnego stołu. Powiedzieliśmy mu odrazu, że jest podlecem, Irzek zamierzył się nożem tortowym.
Gucio rozkrzyżował ręce. Był blady, oczy miał smutne, zamglone. Pochyliliśmy ku niemu głowy w zupełnej zgodzie, dziewczynki i my.
Dotąd pamiętam bliski zapach rozpuszczonych włosów Stefci.[1].
Gucio twierdził, że zrobiliśmy mu nieoczekiwaną przykrość, że widzi wszystko, co się dzieje. Widzi, jak targamy za włosy nasze siostry, tymczasem... Zamiast do starszych, zaczął tu do nas mówić prześlicznym szeptem swoją toastową mowę o róży.
O róży, — którą wciąż jeszcze trzymał w palcach.
Wgramoliwszy mu się na kolana, zapłakaliśmy, Gucio też. Co do konduktora, wytłumaczyliśmy, że tu nie chodziło o ubliżenie, a o zajęcie.
Drugiej tak miłej chwili nie było przez cały ciąg obiadu i całego tego wesela napuszonych, głupich „udawaczy”, aż dopiero wieczorem na dworcu.
Gucio wystąpił z nowym bukietem w atłasowym mankiecie i mimo, że było tylu innych starszych, którzy o wiele dalej jeździli (naprzykład nasz ojciec do Ameryki) — grał najważniejszą rolę.
Nie mieszaliśmy się do niczego, widok wagonu przykuwał nas do miejsca. Co mogło jeszcze na świecie tak wyglądać, chyba prawdziwe niebo!!
Tyle złotych śrubek, jedwabnych, niebieskich siatek do spania, schodowa drabinka do wyłażenia, przewracana miednica, okno spuszczane, — istny raj!
Chociaż starsi wujowie byli już po kilka razy w Wenecji i przykazywali udawaczom zajechać koniecznie do miasta wieczorem, jeden Gucio potrafił o tem mówić.
Mówił o tem wierszami z pewnego dramatu. Wspaniale!
Pociąg już ruszał, już udawacze machali chusteczkami ze spuszczonego okna a Gucio, właśnie Gucio szedł po peronie pierwszy na czele wszystkich, w małym obłoczku pary i wznosząc ręce ku wychylonej ciotce, mówił:
— Gwiazdy nad wami, gwiazdy pod wami!!
Kroczył na czele wszystkich wzdłuż czarnych, głuchych wagonów, aż na sam brzeg stacji. Doszli tam we dwoje tylko, z mamą. Dalej leżała już czarna noc ze znikającem światełkiem ostatniego wagonu.
Mama oparła Guciowi rękę na ramieniu. Pochylili się oboje nad szynami, nad samą krawędzią ciemności.
— No cóż, Gucio?
— Widzisz przecie, żenią się, żenią, żenią.
— No, i?
— No i nic.
— Owszem, — odpowiedziała mama po namyśle. — Za kosztowny był ten bukiet, wiesz?
Ujął mamę za obie ręce, twarz mu nagle „usnęła“, jak do mówienia wierszy. — Moja droga, ludzie żenią się raz w życiu, zresztą za parę tygodni będę pełnoletni.
Pełnoletność Gucia wyobrażaliśmy sobie w ten sposób: — W danym dniu podrasta na zakończenie o kilka centymetrów.
Tymczasem dnia tego zjawił się u nas wieczorem, z grubą, pękatą książeczką różnokolorowych próbek od krawca. Dla nas przyniósł ciastka.
— Jestem pełnoletni, — zawołał, — mogę sobie pozwolić, więc powiedz, jak uważasz, który materjał?!
Przejrzeli materjały, poczem mama, dowiedziawszy się, ile Guciowi zostało ze spadku, wypaliła długie kazanie.
Słuchał i uśmiechał się przyjemnie.
Rozmawiali o tem, co będzie robił w życiu. Którędy pójdzie?...
Wyobrażaliśmy to sobie, jako ogromny las, przez który idzie Gucio w zaprasowanych spodniach tennisowych, uśmiechnięty i bezbronny. Gucio, jakby przeczuwał. Przyznawał, że nigdzie daleko iść nie myśli.
Mama porównała go z innymi wujami, nawet z Ogórkiem. Ogórek nie przestraszał Gucia. To trudno. Guciowi chodziło o szczęście, a nie o powodzenie.
Wynikło z tego wszystkiego, że zaczęli mówić o pannie Maślankowskiej, że prawie rozpłakali się oboje i że siedzieli przy oknie. Mama powiedziała wyraźnie:
— Wykopiesz przepaść między sobą a nami. Przepaść, Gucio, przepaść...
Zrozumieliśmy to, jako widok: — Gucio łopatą kopie w strasznej głębinie, my na przeciwległych cyplach patrzymy wdół, jak kopie. Przerwawszy zabawę, jęliśmy słuchać uważniej.
Przy żadnem opowiadaniu, wierszu, bajce, nigdy, nigdy, nawet podczas — „jakiż to chłopak piękny i młody“, — nie układała się twarz Gucia tak uroczyście, jak teraz, gdy o tem mówił.
O czem?
Irzek podszedł do mnie na czworakach i przy krześle szepnął:
— Wiem... On mówi o Ma-ślan-kow-skiej...
O Maślankowskiej!...
Tu zaraz, przy krześle obraziliśmy się o to śmiertelnie. Mówił o szwaczce...
Mama z zapałem walczyła przeciw niej. Gucio, jak zawsze w trudnych wypadkach, wezwał na świadka drogę mleczną, widną teraz na czarnym stropie nieba, powyżej Sukiennic.
Rozmawiali coraz ciszej, szeptem, mama odstąpiła trochę ze swej srogości, Gucio też ze swej strony nie pretendował zaraz do wszystkiego.
— Cóż chcesz? Głową muru nie przebiję, prawda? Usuniemy się. Mogę się doskonale usunąć. Dlaczegóż nie? Dlaczego?! Słabym oddechem podrzucał te słowa do góry.
Mama położyła sobie palec na usta na znak tajemnicy.
Tajemnica ta spełniła się.
Minęły długie lata, a nikt nie wiedział nic realnego o ożenku Gucia, „jak oni tam żyją, mieszkają i rady sobie dają”?
Nawet my z Irzkiem zapomnieliśmy odrazu o tej sprawie.
Lata cierpliwym biegiem wszystko bez śladu zadeptują na świecie! Rozeszliśmy się, rozjechali wszyscy, nie żadne przepaście wielkie, a małe mogiły sypały się pomiędzy nami. Ludzie pożenili się, rozwiedli, urządzili i jeszcze raz przenieśli.
Przypomniałem sobie Gucia dopiero kiedyś, znacznie później, gdy jako młody chłopak, między jednym powrotem a drugim, zaszedłem do wspaniałego biura Ogórka po pożyczkę.
Któż zamłodu, w wykrzywionych trzewikach, w rudym kapeluszu, w pelerynie wiatrem podszytej, pełen najświetniejszych nadziei nie znalazł się ostatecznie w biurze, pełnem ludzi sytych, posłusznych, wpatrzonych czujnie w połyskliwe drzwi wielkiego pana dyrektora, który jest naszym wujem!...
Tu, za stolikiem sekretarskim spotkałem Gucia. Stał przy biurku Ogóra cichy, układny i skrzętnie notował dyspozycje.
Jak tam było Guciowi w tem biurze, „jak tam żyli, mieszkali, co robili“, — jeżeli wręczając mi niewielką sumkę, wypalił mi Ogór ogromne kazanie, zanotował dla porządku w notesie, ile dał, oraz kiedy to będzie płatne.
Wyszliśmy nareszcie z Guciem prosto wzdłuż szyn tramwajowych. W jesiennem słońcu ulicy oglądaliśmy się wzajem, zdumieni. Gucio bardzo się zmienił. Przez rysy jego twarzy przebijały inne, wątłe, nieśmiałe, — niby spłoszone rysy tej jakiejś Maślankowskiej?!
Przypomniało mi się, jak stał razem z matką moją przy końcu stacji, na brzegu ciemności. Naturalnie, pamiętał wszystko. Naszą udaną fabrykę papieru, mleczną drogę, cyrk, Tomasza, swoje pierwsze tennisowe spodnie, korso, gonitwę po ogrodzie, szal, kapelusz tyrolski.
Paliło mi się pod nogami, nie miałem czasu na tak szczegółowe wspominanie! Zostawała nam niecała godzina, podczas której trzeba było Gucia raz na zawsze oświecić, nauczyć „ostatnich“ filozofów, poglądów, rewolucyj, anarchji — wszystkiego.
Zacząłem, ma się rozumieć od Ogóra, od robienia pieniędzy, od łajdactwa takiego systemu. Gucio nie krytykował Ogóra, przeciwnie, podziwiał. Energję, bystrość, rozpęd. Starał się być bezimiennem kółkiem w tej maszynie.
Jak dalece nie rozumiał moich teoryj, niech świadczy, że wolał mówić o wspomnieniach!
Już nadjeżdżał mój tramwaj. Z literą D. Do dworca. Ludzie wsiadali, szeleszcząc nagromadzonemi na chodniku liśćmi.
— Zostań może jeszcze parę godzin.
Już stałem na tylnym pomoście. Gucio zabiegł z boku, kiwnął zacerowaną rękawiczką, wychyliłem się. Rozejrzał się wkoło i wyciągając szyję z szerokiego kołnierza:
— Bo nie wiem, czy wiesz?... — szepnął. — Mam syna i córkę. Już dawno! Już dorastają.
Tramwaj ruszył, — śpieszyłem trzecią klasą osobowego pociągu przez całą Europę do słońc wiedzy i natchnienia, nie miałem czasu.
Głodowało się pod temi słońcami, chodziło, dążyło. Aż określiwszy wszystkie drogi, stanęły wszystkie słońca nad dniem ogromnym, pełnym sierpniowej pogody, — gdyśmy na wielką wojnę wyruszali.
Kogo żegnam? Tylko ciebie... Stoisz u zbiegu dwóch ulic, przestraszona, porzucona. Kogóż więcej mam w życiu?!
Chodzimy, krzyczymy, kolbami bijemy o ziemię, przyszedł rozkaz, nie ruszymy, aż w nocy, — ostatni raz siedzi się w kawiarni, w świetle, w muzyce. On, ja i jeszcze jeden, jacyś wieczyści przyjaciele krótkiej chwili, idziemy do bufetu. W muzyce wszystkich hymnów naszej sprawy przeciw wszystkim innym wrogim hymnom na kieliszek wódki.
Możemy tu, na marmurowej płycie, świat, jak małego pomidora pokrajać na plasterki, choćby zaraz, — gdy z drugich drzwi ukazuje się Gucio! W czerwonych za szerokich wyłogach, malutki, skromny, jakby wczoraj wrócił z odwachu.
Radość dawnego dzieciństwa przeleciała mi przez serce. Z kiełbasą na widelcu, ryknąłem odrazu:
— Jakiż to chłopak piękny i młody?!
Padliśmy sobie w objęcia.
— Idziesz na wojnę?!
— Idę!
— Kiedy się zobaczymy?
— Zobaczymy się na pewno, niema o czem mówić.
— Oczywiście.
— Czy pamiętasz?! — Gucio położył ręce na „niedościgłej dalekości“.
— Pamiętam...
Pamiętaliśmy wszystko od początku do końca. Stanęły przy nas w kawiarnianym dymie, zgiełku i muzyce dawne czasy, okazje i niepowrotne chwile.
Gucio był tak dumny ze swych braci. Żaden z nich nie szedł na wojnę, za wielkie powagi! Matadory! Musieli zostać na odpowiedzialnych stanowiskach i kierować zgóry społeczeństwem.
Byłem wówczas srogi, łasy na krew. Wyrzucałem opiekłym rekinom, że siedzą w komitetach.
Gucio twierdził, że doskonale robią. Dosyć, gdy on jeden za rodzinę jako tako przyczynia się do wielkich wydarzeń.
— Nota bene, przy moich latach? Licz-no, licz! Cóż mi mogą zrobić? Będę pilnował mostów, najwyżej!
Nie chciał mówić tu, na środku sali, tylu tych obcych oficerów. Poszliśmy za bufet. Wśród połamanych kijów bilardowych, spluwaczek, brudnych ścierek wyznał mi w półmroku rzecz najważniejszą...
— Ty nie masz dzieci, — mówił, — jesteś legjonistą! Możesz sobie należeć do powstania. Kozacy będą was wieszali, jeżeli złapią którego, wiesz o tem?! — Objąwszy mnie nagle przez pół, zaczął szeptać ze łzami w oczach. — Nie masz dzieci a ja mam. Musicie nam przebaczyć... Zwykłym, porządnym ludziom. Musicie przebaczyć!...
Przebaczać, myśleć o zwykłych ludziach porządnych w tym czasie ognia, śmierci, chwały i upokorzeń?! Niema tu jednej sekundy dla ciebie, Gucio, czy giniesz w rozgłosie strzałów, prędszych od najszybszego klekotu matury, czy jęczysz po szpitalach, czy jak ciura stoisz pod mostem...
Więcej tu znaczy garstka ciepłego ryżu, lub też numer „koty“ rozoranej, do której dojeżdżam dziś w nocy, między powalonych honwedów, pod niebem czarnem, pustem i szumiącem.
Na tej kocie, przy rozstrzelanej karczmie spotka się o danej godzinie nasz bataljon z osłoną artylerji.
Stoję w krzywych wrotach i czekam, zapomniane ognisko dogasa pod płotem, zdaleka szczękają ciężkie żelastwa baterji. Z za lasu świt wypływa, jakiś ptak woła w rozjaśnionych ciemnościach, — czekam — wciąż nie nadchodzą, nigdy już chyba nie nadejdą...
— Czy to osłona artylerji?!?
— Tu idzie osłona artylerji!
Sczepiliśmy się w siwym poranku, dowódca osłony i łącznik bataljonu, — Gucio i ja.
Kto zna ów prawdomowny czas krótkich spotkań wojennych, ten wie ile w spotkaniu takiem żalu, pośpiechu i radości.
Wykopaliśmy jakieś rowy, pijemy kawę z rumem, Gucio zmalał, poszarzał w austrjackiej służbie. Posiwiał. Oczy mu zaszły rdzą.
— Masz zardzewiałe oczy, — powiadam, — jesteś stary. — I lecę mu przez ręce, śpię, słońce nad nami chybota w huku armat, dokoła świeża trawa, mnóstwo drobnych, głupiutkich kwiatów polnych.
Śpię na rozścielonym kocu, słucham Gucia, jakbym był jego zasłużonym ojcem, ja młody legjonista!
Gucio w za dużych sztylpach, w za dużym płaszczu, w za dużych rękawach, kładzie obie sczerniałe ręce na niedościgłej dalekości, jak kiedy deklamował przed nami dawno, kiedyś, w dzieciństwie.
Tak samo, tak samo, tak samo!
Po tylu latach, tu dopiero, gdzie cieniami raczej jesteśmy już niż ludźmi, pokazał mi wytartą fotografję tej swojej Maślankowskiej...
Znużona, biedna kobieta, na którą żaden z nas, młodych żołnierzy, w żadnem świeżo zdobytem mieście nie zwróciłby uwagi.
Pokazał tę fotografję, opowiedział o jedynej róży swego życia.
Malutka twarz Gucia wznosi się ku niebu. Jest szczęśliwy, rodzinę swoją przezornie zabezpieczył. Nie ma żadnych obaw. Maślankowska z córką zabrały się i przygarnęły do żony Ogóra.
— Są na Ukrainie. Ileż tam śmietany, masła, jarzyn, dobrobyt! A syn tu został. Wyrósł. Wcale nie jest mały. Marzy tylko o was. O polskiem wojsku. Rozumiesz to?!
— Naturalnie, rozumiem. Dzieci nato są, żeby rosły. Co mają robić? — zawołałem i zasnąłem.
Czy można myśleć o Guciu i jego chłopcu w tych czasach?! Już stoimy w twierdzy krakowskiej, wszystkie Austrjaki uciekły, mam wypisane na kartce całe setki szarż zdetronizowanych, które się cisną z prośbą do nowego polskiego generała.
Trzymamy ostry porządek, aż tu, kto się przebija naprzód z tłumu?! Kto siwą, starą głowę wyciąga z luźnego kołnierza?!
Gucio jakgdyby z drugim jakimś Guciem, jeszcze mniejszym, obaj w ciemnych wojskowych płaszczach.
Ręce Guciowi drżą, na rękawie ma krepę żałobną, po Maślankowskiej, po swej róży jedynej, którą niósł całe życie szczęśliwie, a uronili mu ją daleko. Tamci wszyscy, rodzina Ogóra, z dziećmi wrócili, te dwie, matka z córką zostały w obcej ziemi na zawsze.
— Ja wiem, — prosi Gucio w nagłym przypływie olśniewającej jasności, — to się nie liczy, cóż się w tej chwili liczyć może, wogóle?!...
Przemawia tu dwóch Guciów: ojciec i syn... Ojciec, stary Gucio, kapitan rezerwy, i syn Gucio, patrzący z oblicza nieznanej mi prawie Maślankowskiej Guciowemi oczyma. Odsuwa ojca, nie daje mówić, trzeba koniecznie, ażebym się dowiedział, poco tu przyszli we dwóch.
Jest to sprawa prywatna, ale też i powszechna zarazem. Nie chcę się dowiadywać o niej tu w fortecy, — tu służba, chodźmy w danym razie gdzieindziej.
Siedzimy w knajpce, naprzeciw ogromnych gmachów dowództwa. Młody Gucio odsuwa ojca na bok, wychyla ku mnie stęsknioną twarzyczkę.
— Muszę teraz wszystko odrabiać, panie poruczniku!
— Mów mi ty.
— Pan wie, ojciec zawsze urządzał wszystko cicho i potulnie, pan wie. Muszę teraz wszystko za niego odrabiać!...
Stary Gucio śmieje się, olśniony wodzi oczyma za rękami syna, a twarzą, pełną najtkliwszego marzenia, przytakuje prośbom.
Malutki Gucio chce iść na polską wojnę bez wahania, odrazu.
— Nie będę mostów pilnował, — wymachuje małem piwem, — ja panie poruczniku przydam się do roboty ważniejszej!
Młody Gucio słuchać nawet nie chce o ojcu.
Wielki czas leci naprzód, kto się teraz zajmować może sprawami rodzinnemi.
Palą się wszystkie granice, stara ziemia ojczysta ściąga się w jedną całość, siedzimy już w Warszawie, krzątamy się, biegamy, w ogromnych biurach rządzimy. Czasem przeleci przez gazety z łoskotem, zamaszyste nazwisko któregoś wuja, stryja. Ogór siedzi już dawno na wysokim urzędzie, inni o ministerstwa zabiegają skwapliwie, aż tu w stukocie mego biura otwierają się drzwi i wchodzi stary Gucio.
Zafrasowany, grzeczny, skromny, i bardzo cichy.
— Czemże ci mogę służyć, Guciu?!
Sprzedaje losy państwowe, służyć mu niczem nie można. Popatrzył w słońce, rdza spłowiałych jego źrenic przemieniła się w mgłę.
Sprzedaje losy.
Nie wierzę w takie głupstwa, ale od niego kupię, może właśnie ma rękę szczęśliwą.
— Szczęśliwą?
Zawrócił i położył na biurku maleńki wycinek gazety, zadrukowany petitem.
— Cóż to jest, mój kochany?!
— To jest mój mały Gucio...
Odczytałem wszystko, w paru słowach, o szeregowcu ochotniku. Poległ w bitwie, — którego miesiąca nad którą rzeką, — w obronie jakiejś przeprawy...
Stary Gucio stał nad tą karteczką z rękami złożonemi żałośnie, jak nad mogiłą. Schował wycinek do koperty, kopertę między losy, do portfelu.
Nie widzieliśmy się później długo, aż kiedyś, gdym miał wyjeżdżać w świat, przyszło mi na myśl, że trzeba się pożegnać ze wszystkimi.
Ogór wymienił mi pieniądze w swem biurze wspaniałem, i korzystając ze sposobności, przypomniał Gucia, którego, — jak mówił, — nareszcie jakoś przyzwoicie urządził.
— Zobaczysz, w hurtowni owoców. Zupełnie przyzwoicie.
Zastałem Gucia w małem lakierowanem przepierzeniu centralnego składu. Z różnych działów jabłek, gruszek, winogron spływały na biurko arkusze, pełne cyfr. „Przemierzał“ je od góry do dołu pilnie, niebieskim ołówkiem, nasz Gucio, — szary, blady, w kaloszach. Całą zimę tu stoi na kamiennej podłodze, przy sztucznem świetle, ze zmarzniętemi rękami na liczydle.
— Widzisz, — od tego zacząłem, — okno ci tu powinni zrobić, to rzecz pierwsza!
Biurko miał umieszczone przed ślepą, bezokienną ścianą. Coś podobnego! Pracować tak dnie całe, tygodnie, niby w obliczu muru więziennego.
Rozmawialiśmy dość długo. Opowiadał, że uspokoił się już po śmierci syna.
— Człowiek wszystko może wytrzymać, a jedno tylko jest naprawdę bolesne. Wiesz co?
— No co, Gucio, naprzykład co?
— To, że mój syn, zginął za mnie. Tak to teraz rozumiem. Umarł, ponieważ ja, właściwie, — nie żyłem nigdy własnem życiem!...
— Nie nacierpiałeś się za swoje, Gutek?!
— Cierpiałem. — Pochylił się, by mi tę rzecz powiedzieć wstydliwie do ucha. — Ale nigdy nie walczyłem... I to jest myśl, rozumiesz, to jest ta myśl, od której niema żadnego wybawienia... Może jedno, kiedyś, wkońcu... Jak sądzisz?! Sprawdzać cyfry, stać tutaj całe lata i żywcem wrastać w tę pobielaną ścianę.
— Gucio, Gucio, co też ty pleciesz?!
Odwróciwszy się spojrzał na mnie zdumionemi oczyma. Twarz mu się wyciągnęła w bezruchu i tak trwał mały, szary, tak szary że niemal przeźroczysty.
Rzekłbyś, już tylko cień samego siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.
  1. Uzupełniono na podstawie tego samego wydania z duplikatu książki - https://polona.pl/item-view/a5d12846-7c24-4dd3-b7cc-daec03db1b16?page=158