W cieniu zapomnianej olszyny/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W cieniu zapomnianej olszyny |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niema mrozów, upału, gąszczów, czy też pustyni, któreby przeszkodziły ludziom kochać się dowoli.
W obliczu sławy i w obliczu nicości, na stopniach kamiennego Cheopsa, dokąd tłumy przybywają od wieków, i za drewnianym parkanem w Mościskach, gdzie pociąg nie staje, któż sprawi, by się usta nie wychyliły ku ustom, ramiona nie przeplotły, by nas nagle wielki płomień nie owinął i nie połączył?!
Wszędzie szukają się ludzie i znajdują, jak ziemia ogromna, nieschodzona, — pod starą wierzbą w Polsce, we Francji nad błękitną rzeką, pod Wezuwjuszem w gaju zielonych oliwek, w Czechach pod czerwonemi bukami, w Anglji, jak sarnie biodro wynurzonej z sinych strzępów oceanu, w Hiszpanji ogorzałej, w krajach, znanych z wojen, i w innych, znanych tylko z wyrobu, i w innych jeszcze, znanych już tylko z geografji, i w jeszcze dalszych, których imiona powtarzamy jako hasła mitycznej przestrzeni, — na wyspach, górach, po lasach, wobec wulkanów, lawin, olbrzymich owoców i najdziwniejszych zwierząt, wobec ciszy, wiatru i pioruna jeden jest głos i jedna muzyka tego ślicznego uczynku. Jeżeli przecież mojej rady zechce ktoś posłuchać, niech sobie głowy nie zaprząta błękitną rzeką, bukiem czerwonym, czy oliwkowym gajem, — niech jedzie kochać się do Lwowa.
Ty jesteś ku temu celowi stworzone miasto, miłe i bohaterskie, w miarę ciepłe, nie za gorące, miasto dziesięciu ras, które się krwią gorącą pienią w twych mocnych murach, miasto gibkich kobiet i najlepszych śliwek na świecie, słowa rozciągliwego i słońca, ziemi uniesionej i okien otwartych, pełnych wesołej muzyki.
Tu się odbyła na ganku drugiego piętra starej kamienicy pierwsza moja miłość: — ziemska, zachwycona, szczęśliwa, smutna i ukarana. Tu właśnie chodziliśmy pod rękę, spłoszeni i wybrani pod niebem wczesnej pory.
Dziś wracam z dalekiej podróży człek dorosły. Wróble skaczą po starych krzesłach restauracji na dworcu, serce moje przeszywa ukochana pewność, że po czasach, latach i wielu różnych przemianach będę jeszcze wróblem w tem mieście.
Ja też kiedyś rano, jesienią usiądę na poręczy, gdy przez drzwi wchodzić będą obcy podróżni. Ja też kiedyś poderwę się przezornie, gdy tuż obok wypowie przybysz słowa:
— Dziękuję, pójdę piechotą.
Idę piechotą do miasta.
Gdzież są dawne kroki na tym bruku, gdzież się podziały wśród drzew najważniejsze dnie, kto wyjrzy nagle z za szyby, zamykając okno?! Jak się masz, stara szkolna ulico, — idź stąd precz, nowy domu ogromny!
Jakże łatwo puszczają do hotelu, przed którym dawniej całe godziny wystawaliśmy olśnieni?!
Jakże się przez ten czas zbliżyły wszystkie miejsca!
Miniesz swoje stare gimnazjum, zawrócisz w prawo, około pomnika i oto masz rząd dziesięciu okien cierpliwej kawiarni, gdzie ongiś nauczyciele twoi czytywali gazety. Usiądziesz za marmurowym stolikiem, przy szklance kawy, i z tych samych drewnianych ramek, co oni dawniej, wyczytasz sobie ostatnie wiadomości.
Robimy to już dzisiaj rozważnie i spokojnie... Tu oto stoi kawa z wyjętą łyżeczką, tu papierosy, bułki, nic się nie przewróci, nie powala, tu właśnie ramki z Kurjerem, który o to samo walczy od tylu, tylu lat!
Nie mówię do was, starych, a do ciebie, chłopcze! Nie siadujesz tu jeszcze w kawiarni, nie jesteś ciekaw ostatnich wiadomości, z ulicy dopiero spoglądasz do wnętrza przez rąbek niezsuniętej firanki. Uwierzysz mi, gdyż w sercu twojem pali się wielkie światło spotkań i przygód młodości.
Mieszając cicho kawę z mlekiem, zgadnij, kogo dostrzegam o trzy stoliki dalej?!
O trzy stoliki dalej, w cieniu, przy piecu, siedzi pierwsza moja miłość, ziemska, zachwycona, szczęśliwa, smutna i ukarana!
Już nie w małej, czerwonej czapeczce! W spłowiałym, wytartym kapeluszu. Nie w obcisłym, wyszywanym kubraczku! W lichem futrze farbowanem.
I w rozdeptanych kaloszach!
Pije kawę, śpieszy się, patrzy na zegarek, wertuje książki szkolne. Pewno jest nauczycielką i tu gdzieś niedaleko wykłada.
Nie śmiej się, dziś na jej godzinach nie przeszkadzaj! Z ostatniej ławki nie puszczaj papierowych strzał ku tej głowie, cieniem lat objętej, bo oto znów, po tylu nadaremnych czynach, wielkich klęskach, losach i podróżach idę pod tym gankiem, po którym chodziliśmy we dwoje, spłoszeni i wybrani, jeszcze raz wracam drogą „ostatnich imienin“, długą ulicą pod górę, w stronę publicznego ogrodu. Mieszkaliśmy przy tym ogrodzie z rodzicami na ostatniem mieszkaniu naszego domu rodzinnego, naprzeciw brzóz szumiących.
Brzozy wyrosły pięknie, ileż to lat! W bramie niema nikogo, nikogo na schodach — jak wtedy... Jeżeli ktoś wyjdzie i niespodzianie zatrzyma mnie i spyta, kogobym tutaj szukał, wymienię nasze nazwisko i dodam: — Już nie mieszkają tutaj? Przepraszam, widocznie pomyłka.
Nie śmiej się, nie puszczaj strzał przeciw tej głowie, cieniem lat objętej, bo kiedyś z jej powodu, w tem oto mieście starem, słowa rozciągliwego i słońca, zastałem drzwi domu rodzicielskiego zamknięte, w sam dzień imienin matki.
Nikt nigdy nie dowie się ode mnie jej nazwiska; choć ludzie wiedzieli i domyślali się zuchwale! Musi być utajone, na zawsze przemilczane. Można walczyć o nie, stracić czapkę na ganku w tym boju, usłyszawszy je, zarumienić się i krzyknąć... Można je wypowiedzieć w duszy, gdy spada na człowieka dwója z algebry, ale wyznać je, wyznać?!
Przenigdy!
Nikt nie dowie się ode mnie, kiedyśmy się całowali!
Ludzie porównują te sprawy do owoców, kwiatów, ptaków. Często do żywiołów ognia i wody. I do pór roku. I do gwiazd. Nic tu nie pomogą porównania, — tylko my mogliśmy się tak całować, a jak to było naprawdę, mógłby powiedzieć jeden tylko stary, skręcony sznurek, który leżał we framudze tego okna.
Schowałem go sobie na pamiątkę. Spoczywał długo na perfumowanej wacie w pudełeczku z granatowej porcelany, zapodział się wreszcie, zgubił, a jednak dzisiaj jeszcze myślę o nim z tkliwością.
Dzisiaj jeszcze, gdy widzę sznurki, sznury, liny, wśród pracy ludzkiej, czy też na wojnie, czy porzucone na drodze, czy też w portach, na łodziach, albo wysoko na maszcie olbrzymiego okrętu, — wspominam wnękę tego okna, skrawek szpagatu i blask pocałunku, bijący z pod powiek przymkniętych.
Nikt nigdy nie dowie się ode mnie nazwiska i wielu innych ważnych rzeczy, mógłbym co najwyżej wypowiedzieć jej imię.
Janina.
Gdy je wypowiem, — znikam, jako człowiek dorosły... Biegnę z książkami pod pachą do gimnazjum, pierwszy przymrozek srebrzy opustoszałe drzewa. Uważam, by się kroki moje na chodniku kończyły do pary, ma to wielki wpływ na stopień z algebry. Powtarzam zadanego napamięć Arystydesa, gdy oto widać z za węgła naszą piękną aleję!
Czarnemi gałęziami obejmuje niebo wybladłe, dołem wśród pni przemyka kilku zmarzniętych profesorów w rozwianych płaszczach. Stoję przy sklepie z materjałami piśmiennemi, koledzy mnie potrącają, — chodź, głupi, na co czekasz?
Czekam: stąd, przez długość całej drogi, aż do podnóża góry Zamkowej na małą, czerwoną czapeczkę. Gdy się ukaże, uciekam dziesięć domów wtył. Będę szedł jeszcze raz, całkiem już inaczej, będę stąd szedł na spotkanie.
Jak iść, smutno, czy wesoło?! Czy może tylko odniechcenia?! Czy też kroczyć atletycznie, uginając się w kolanach i w łokciach?!
Atletycznie nie można, zajął to już dla siebie Dworski. Siłacz rzeczywisty, jedną ręką podnosi krzesło za koniec tylnej nogi.
Idę „na smutno“, patrzę przed siebie wdal, lub co najwyżej zrzadka na chmury. Nikt tego nie rozumie! Dworski, kroczący po prawej stronie czerwonej czapeczki, pospolicie wymachuje rękami.
Po lewej idzie jej brat, Stefan, jako brat takiej siostry, — zwierzę! Trzyma ręce w kieszeniach i idzie. Ordynus!
Mógłbym go zmiażdżyć w jakiś sposób. W tysiące najprostszych sposobów. Nasz ojciec jest dyrektorem teatru, jego ojciec wiolonczelistą w orkiestrze.
Jakież porównanie?!
Mamy konie, — każdy widzi, że to własność prywatna, — na powozie niema przecie dorożkarskiego numeru; ojciec Stefana chodzi po mieście piechotą, z wiolonczelą w ogromnym futerale.
Idę prosto po chodniku, oni we troje aleją. Siła całego świata ciągnie mą głowę w bok, w stronę czerwonej czapeczki. Opieram się sile całego świata, głowy nie od wracam.
Gdy nagle rozlega się głos, którego z niczem porównać nie potrafię!
— Dzieńdobry.
Udaję, że nie słyszę.
— Dzieńdobry, gdzież ty idziesz znowu?! — woła Janinka w cudnej, czerwonej czapeczce.
Tę czapeczkę porównać można z jednem tylko, najpiękniejszem wyrażeniem ludzkości: jaśminy i bzy.
Przeskoczyłem drut, okalający zaszronione trawniki, idę przez błoto radośnie, jakby to były konfitury. Nie mogę podać ręki nikomu, gdyż wtedy i jej podam.
Przekracza to narazie siły ludzkie! Za wiele szczęścia!
Szalony smutek, od którego dziwnem zrządzeniem losu można zwarjować z radości, zakazuje mi patrzeć na twarz Janiny. Domyślam się tylko jej oczu czarnych, połyskujących mgłą srebrną.
— Skąd-eście się tu wzięli? — pytam, choć przecież codzień spotykamy się w tem miejscu.
— Idź, głupi, nie zawracaj głowy, — śmieje się jej brat, Stefan, idjota.
Biegną środkiem alei we troje, ja przy drucie ogrodzenia przez rozmiękłe błoto.
Wygnaniec! Całe życie będę miał własny powóz, będę pochodził z sześciopokojowego mieszkania, będę synem dyrektora teatru, ale inni, handlarze win [Dworski był wszystkiego synem handlarza win], synowie ojców noszących wiolonczelę sunąć będą środkiem alei!
Takie jest prawo uczuć bezgranicznych, prawo godne najpotężniejszych marszów żałobnych świata! Nagle zatrzymują się we troje. Dworski zaczyna mówić o pewnem miejscu z Kyrje, za trudnem dla basa.
Chcą mnie skusić w ten sposób. Przystanąłem, zapatrzyłem się w obojętną dal. Chcą mnie skusić zpowrotem do swego idjotycznego kwartetu. Wystąpiłem z niego za to, że na zaprosiny Stefana odpowiedziałem — fi, ostatecznie...
Już wówczas czułem miłość, trzeba się było maskować, nie dawać nic poznać. Stefan czując widocznie, co ja czuję nazwał mię przy niej bydlęciem.
Reszta, — sama przez się wiadoma...
Reszta sama przez się wiadoma! Gdy rzecz spoczywa na ostrzu najcieńszego noża, musi ktoś powiedzieć pierwsze słowo pojednania... Kto je wypowie?!
Dworski basowo nadymając szyję, prześpiewuje basowe miejsce z kwartetu. Ryczy, aż mu się głowa trzęsie.
Patrzę obojętnie wdal i układam zemstę. Dziś znów na wszystkich przerwach śpiewać będę Verdiego Śmierć Otella. Moim bohaterskim tenorem, który u nas w rodzinie jest dziedziczny. Który mam, poprostu mimowoli.
Niech Stefan czuje, co traci w moim głosie dla swego kwartetu.
Dworski ryczy i spoziera na mnie wzrokiem przyjacielskiej zachęty, choć sam kocha się też w Janinie nazabój.
Taka jest przyjaźń nasza!...
Janina wsadziła ręce w kieszonki futrzanego kubraczka.
Wiem jedno: Musimy kiedyś razem z Dworskim zginąć w jakiejś walce. Może utonąć na rozbitym okręcie? Ostatniem tchnieniem wypuszczę z zaciśniętych kurczowo palców szczątki łodzi roztrzaskanej i z niemym okrzykiem popchnę je przyjacielowi. Potem utonę! Ale śpiewać w kwartecie brata niegodnego mej ukochanej — przenigdy!
Stefan wyciągnął z kieszeni metalowy kamerton. Uderza widełkami o pień, wszyscy troje słuchają tonacji. Głowy Dworskiego i Janinki stuliły się razem.
Można na ten widok skonać z rozpaczy! To nic, patrzę wdal i milczę.
Nagle, z wieży bernardyńskiej wali godzina. Najwyższy czas, buda zaczyna się o ósmej. Biegniemy, oni środkiem alei, ja przy drutach ogrodzenia po błocie.
Tuż za mną, a przecie, jak zawsze, niby przez blask księżyca, rozlega się zdyszany głos Janinki:
— Leć tu, razem z nami, zapryskasz się okropnie!
Nie odpowiadam, brnę jeszcze głębiej, wiadoma rzecz, kto w życiu naszem pójdzie górą, a kto dolina!
Zemściłem się na Stefanie zaraz na pierwszej przerwie zapomocą Śmierci Otella. Ciężkie chmury wisiały na niebie, uzmysłowiłem sobie następującą po przerwie godzinę algebry... Gdy okazało się, że algebra nie przejmuje mnie dostatecznym dreszczem, przypomniałem sobie nasze domowe położenie. Chorobę mamy, może nawet ciężką, na serce, że ojciec wyjechał i niewiadomo wkońcu, jak tam wszystko na świecie załatwi, może nie dostaniemy wcale nowych mundurów?!...
Pożądany dla śpiewu dreszcz zjawił się odrazu: jak nie wyrznę Śmierci Otella, jak nie rozciągnę wysokiego „chwała“!
Stefan siedział z rękami w kieszeniach, zielony z wściekłości, a koledzy, Burzyński, Faliszewski, nawet Gałek, w czasie śpiewu zaglądali mi poprostu do gardła, żeby zobaczyć, jak się to tam odbywa?!
— Ten ma głos! — wrzasnął Dworski. — Chodź, funduję kiełbaskę!
Polecieliśmy we dwóch nadół do tercjana. Tu dopiero okazało się, że funda jest podstępem. Dworski zapłacił, ale zato postawił sprawę kwartetu i naszej wspólnej miłości na ostrzu noża.
Zaczął od tego, jak doskonale można się urządzać w domu rodziców Janiny. Pod każdym względem! Stary dawał całe popołudnia lekcje. Szkodził co komu? Nie.
Na znak nieprzebłagania słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętemi szczękami.
Matka Janiny, Niemka, nie mieszała się wogóle nigdy do niczego. Można sobie było u nich palić papierosy do uchylonych drzwiczek od pieca, robić ćwiczenia w walce francuskiej na materacach. Zawsze przytem wkońcu dawali herbatę, a na rum nikt nie uważał. Można sobie było wlewać, ile kto chciał.
Odpowiedziałem krótko, lecz bardzo zręcznie:
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Ojciec mój jest przełożonym jej ojca. Mam za duże stanowisko. Nie mogę wywierać wpływu na los ich rodziny.
Dworski nie rozumiał tego.
Wytłumaczyłem mu na przykładzie pewnego hrabiego, który zakochawszy się w dziewczynie z ludu, wywołał powstanie całej Flandrji.
— Chyba pamiętasz, — rzekłem, — hrabia Egmont!
Dworski wzruszył się, zbladł i zaczął odrazu z innej beczki. Z beczki przyjaźni.
Gdzie wchodzi w grę przyjaźń taka, jak nasza, nie liczą się ojcowie i nic nie ma do gadania niczyje stanowisko.
Pamiętam do dziś miejsce, w którem to mówił. Opleceni uściskiem staliśmy w kącie klasy, przed szklanną gablotką. W ostatniej ławie Genio Faliszewski bił się z Burzyńskim. Padał śnieg. Może nawet słychać już było dzwonki pierwszych sanek, może słowa Dworskiego działały tak kojąco?!
Mimowoli patrzyłem na trzecią półkę gablotki. Stał tam model jaskru [rananculus acer], z zalążnią, pręcikami, słupkami, olbrzymi, jak głowa końska.
Trzeba przyznać, że ze słów Dworskiego nie było żadnego wyjścia.
Żądał, bym brał udział w kompozytorskim kwartecie Stefana i byśmy razem chodzili do Janinki. Mniejsza o rum, o palenie, nawet o talent Stefana, który to talent bez porządnego głosu pierwszego w kwartecie może przepaść na zawsze. O to wszystko mniejsza!
Ale: — razem zaczynaliśmy palić, razem oberwaliśmy już po kilka dwój z niemieckiego i z algebry, — musimy razem kochać!
Nie zgadzał się na cierpienie osobno.
— Albo jest przyjaźń, albo jej niema!
Zakończył wspaniale:
— Aut — aut, albo — albo, entweder — oder, i nawet po francusku, — ou — ou.
Wzruszyłem się! Zabrzmiały mi w uszach jej ostatnie, tak znaczące słowa, — „zapryskasz się okropnie“... W skłębionych myślach pojawił się Henryk IV, na śniegu przed murami Kanosy... Ja też miałbym tak iść do idjoty Stefana.
— Upokorzenie?! — krzyknąłem z rozpaczą.
— Cicho, głupi, — szepnął mi Dworski do ucha, — robisz to dla niej.
Jedno z tego wynikało bezwzględnie! Nowy mundur... Na ten kwartet, do ich domu? Tylko w nowym, świetnym mundurze!
Dworski kuł żelazo póki gorące. Na drugiej przerwie stanął ze mną przed ławką Stefana i rzekł:
— Mamy kwartet, jak mur, on już chce!
Stefan udał, że go to wcale nie wzrusza. Owszem, jeszcze dalej posunął się w bezczelności.
— Wiedziałem, że nie wytrzymasz, — powiedział, — moje Kyrje jest tak zharmonizowane! Samo się śpiewa!
— Chcesz, — trzeba się było jakoś przeciwstawić, — mogę ci tu zaraz rypnąć Śmierć Otella?!
Śpiewałem ją, jak nikt. Coprawda trudno mi już było wzruszyć się po raz drugi, „dreszcz“, rozrabiany zapomocą smutnych wypadków [lekcja algebry, ciężkie położenie domu] wyczerpał się już. Miałem jednak drugi jeszcze sposób: przed arją potrzymać w ręku jakieś ostrze, sztylet, chociażby scyzoryk.
Na ławce Stefana leżała długa linja. Wziąłem ją i odrazu krew mi uderzyła do głowy.
— Co mi tam „śmierć, — zaśmiał się Stefan zuchwale, — ciągnij lepiej gamę.
Dno upokorzenia! Z pewnością zbladłem, jak trup.
Dla niej!
Gama brzmiała potężnie, — za oknami padał bezduszny śnieg.
— Ponieważ nie chciałeś dawniej, — Stefan wyszczerzył zęby w krwiożerczym uśmiechu, — teraz też nie potrzebujesz brać „tego“ za bywanie. Możesz sobie do nas przychodzić fachowo, jako głos.
— To świetnie, — odpowiedziałem.
Można mówić o uczuciach, co się chce, wiem jedno: w duszy mojej otwarły się całe piętra bezdennej rozpaczy.
Pozostawał na wszystko jeden, jedyny ratunek: nowy mundur!
Ja — w nowym mundurze!
Ja, — poruszający się w nowym mundurze odniechcenia.
Ja, — udający, że nie słyszę, kiedy wszyscy zaczynają ryczeć: — Ma nowy mundur!!
Moja odpowiedź na te ryki: — Nowy? Być może, nie pamiętam...
Czy to się spełni? Rzeczy takie można odgadywać wyłącznie zapomocą przeczuć. Miałem całkiem dobre przeczucie. Spadł śnieg, gdyśmy wracali z gimnazjum zaszły mi drogę dwa pogrzeby. Przynosiły mi dotychczas zawsze szczęście.
Pod naciskiem tych uczuć wymyśliłem bardzo piękne określenie „danej“ pogody: „Całun śniegu okrył całe miasto“.
Całun, słowo żałobne i kochające zarazem, doskonale mogło koić rozpacz.
Do domu naszego, położonego naprzeciw parku, do tych sześciu pokoi, w których Stefan, bądź co bądź, nie wiedziałby, jak się obracać, wróciłem „żałobnie“. Na znak, że wszystko jedno. Niech się mnożą te pokoje, niech jeszcze więcej „wspanialeją”, niech wszystkiego przybywa, — nie dla mnie! W sercu mem utkwił pewnego rodzaju cierń, który może wyrwać tylko bardzo dobra i „mimowoli“ szczodra ręka.
„W tym duchu” złożyłem książki w naszym pokoju i w tym duchu poszedłem do salonu. Postać przy oknie, wpatrzeć się w pierwszą lepszą dal, aż ktoś zobaczy, co się ze mną dzieje...
W mieszkaniu było zupełnie cicho. Ośnieżone drzewa wielkiego parku stały w połyskach słońca, jakby wyrznięte misternie z białego marmuru. Z wysokich grabów podrywał się niespodzianie puch srebrzysty i leciał, niknąc w pogodnym błękicie, jak oddech. Nad młodemi brzozami kręciły się po niebie wrony z donośnem krakaniem.
Dopiero w przerwach krakania spostrzegłem, że i u nas w mieszkaniu coś się odbywa...
Rozlegało się, jakby szelest listka, czy też przemykanie karteczki papieru po podłodze. Na pewno mama dostała list od ojca, teraz znowu siedzi, pisze i płacze przy biurku...
Znaliśmy się już na tem.
Oczywiście! Nad inkrustowanemi słupkami galeryjki widać było odgarnięte wtył włosy i czoło mamine, raz gładkie, to znów zmarszczone. Nad brwiami, w ciemnych miejscach układało się po sto trosk naraz.
Skłoniwszy głowę niżej, zaczęła pisać. Rozległ się pośpieszny skrzyp pióra i szereg słów, wymawianych z ogromnym trudem przez drżące, splątane westchnienia. Naprzeciw amfilady naszych sześciu pokoi, naprzeciw śnieżnych drzew i blasku słońca pisała mama śpiesznie, żarliwie, ze łzami w oczach, przecząc czemuś głową...
Ludzie nazwaliby to dziwnym zbiegiem okoliczności: że ów list znaczący przyszedł właśnie, gdym sobie nowy mundur przyobiecał!
Gdy godzina dopędza godzinę, minuta minutę prześciga, gdy się dwie chwile sprzęgną i rozwiane w nicość padają, niech nikt nie mówi o przypadku. Minuty, godziny, chwile sposobiliśmy dla siebie oddawna w upartym obrocie rzeczy! Nigdy prawdą nie jest, że różana nadzieja spotkała się z szarem zmartwieniem, lecz że w jasnem świetle serca ujrzeliśmy nagle sprzeczne oblicza naszej własnej duszy.
W liście swym pisał ojciec: — Sadzę chwilami, że nie wybrnę.
Mama pokazywała mi to miejsce palcem wzdłuż linijek. Badała je, tłumaczyła na różne sposoby. Wynikało ze wszystkich, że teraz musimy się poniekąd ukrywać, nic ludziom poznać nie dawać, prowadzić wszystko po dawnemu, między sobą zaś w domu, oszczędzać pocichu na wszystkiem.
Ojciec pisał, że nie traci ducha, walczy dalej, choć ciągle ten sam człowiek [tu szło nazwisko] staje mu na drodze i krzyżuje zamiary.
Mama potrząsnęła głową żałośnie.
Człowieku, który w sprawach błahych i największych stajesz drugiemu na drodze, czy pamiętasz, że dzieci rzekomego wroga twego szukają cię myślą strwożoną w przestrzeni nieznanej po świecie i skromnie zjednać cię pragną?!
Ojciec pisał: — Chodzi jeszcze o zatwierdzenie planów, tu w stolicy są całkiem inne stosunki.
Mama przypomniała sobie odrazu wszystkich najdawniejszych znajomych ze stolicy. Mogliby wszystko, gdyby chcieli. Postanowiła zwrócić się do nich listownie, muszą ją jeszcze pamiętać!
Wszystkie ich nazwiska i tytuły wypowiedziała głosem natchnionym, jakby to były nazwy dobrych bóstw, czy bohaterów. Przygarnąwszy mnie ramieniem, odczytała koniec listu, o nas. Czy nie zalegamy w przedmiotach i wogóle w całej nauce, gdyż ojciec myśli o nas teraz, — na przyszłość — i na zawsze.
Spojrzała mi w oczy blaskiem świeżych łez.
Zmrużyłem powieki:
— Czyli, że o nowym mundurze niema mowy?! — Powiedziawszy to, uczułem, jakby się we mnie rozpostarło mądre, spokojne, niczem niewzruszone zimno.
Ramiona moje zrobiły się nagle tak twarde, tak przedziwnie śliskie, że ręce mamine zsunęły się po nich, niby po szkle.
— Całkiem prosta rzecz, — dodałem.
Mama już nie odpowiedziała. Zaczęła pisać, jakby mnie nie było w pokoju. Usiadłem przy oknie, czyż nie sprawdzało się wspaniałe porównanie: „Całun śniegu okrył całe miasto”?
Pisała, oddychając głęboko, w natłoku wzruszonych myśli. Zacząłem mówić o mundurze półgłosem do samego siebie. Czyby, naprzykład, nie można było pożyczyć skądś lub też coś sprzedać pokryjomu?!
— Co ty mówisz?
Powtórzyłem głośno i dodałem:
— Odpowiedni ludzie w odpowiednim wieku mają odpowiednie plany. To trudno.
Mama rozejrzała się dokoła, jakgdyby nic nie rozumiejąc. Odpowiedziała mi parę słów pocichu, tak cicho, że nic nie było słychać. Głowa jej spadła poniżej galeryjki biurka na drżące ręce, — z płaczem.
Och, tego znowu nikt nie chciał!
Odgarnąłem jej włosy z czoła, pochyliłem się skwapliwie. Jakże starą miała twarz w tej chwili?! Popatrzyłem mocno w oczy.
Ani jednej iskry zrozumienia, rozlane światło łez, nic więcej!
— Z mamą wcale nie można żartować!
Nie trzeba może żartować, przeciwnie, chytrze uważać!
Za podłe było wystąpienie Stefana, za ważna moja zemsta, a na szczycie tej zemsty zbyt szalona miłość! Uważać, liczyć, minąć tysiąc niepewnych zakrętów — i wejść, wejść do nich, do ich domu, z jedwabną chusteczką w mankiecie nowego munduru.
Piękny, świeży, wyprasowany, z uśmiechem Almanzora na ustach.
Oto wszyscy ryczą: — Nowy mundur!... — Odpowiedź: — Nowy? Być może, nie pamiętam...
Dla tego celu przez kilka dni przywarowałem. Nakrywałem do stołu, dopisałem się na półtora stronicy do listu ojca i sam nadałem list przy okienku na głównej poczcie. Pamiętałem o lekarstwie dla mamy, wznosiłem oczy nabożnie, gdy przełykała pigułkę, uczytałem dobrowolnie dwadzieścia stronic Sakuntali po niemiecku.
Wszystkie te wysiłki zniszczyło mi niebacznie futro mamine, przyniesione wieczorem z przechowania.
Oto leży cicho na kanapie śliczny błam bronzowy, lśni puchem drogiego gatunku. Głos mi odjęło nagle, poczem, jakby robiąc naiwne odkrycie, powiedziałem:
— Możnaby przecież doskonale sprzedać futro?!
Mama uśmiechnęła się: — W czemże będę chodziła przez zimę?
— W czem? Mama nie wyzdrowieje tej zimy...
Są słowa, które przychodzą z niewiadomych stron, z nieznanych myśli... Słowa, które rzucamy, by nigdy nie móc od nich uciec.
— Sądzisz, że nie wyzdrowieję?
— Wielka rzecz, jedna zima. Janina, siostra Stefana, chodzi zawsze w watowanym kubraczku.
Musiałem to powiedzieć. Za karę... Niech będzie wyrażone głośno w ścianach naszego mieszkania, jak chodzi Janina.
Sprawę munduru zakończyła mama jednem słowem: — Sobek!
Na sinej ich krawędzi.
Od sz od cz, od złowrogiego tr wzmagały się uczucia dumy i samotności.
W bramie domu czekało na mnie jakieś dziwne błogosławieństwo. Dziwne, gdyż niewiadomo jakie, a, że błogosławieństwo, to pewne. Coś wiecznego, nieśmiertelnego w oświetleniu starej lampy naftowej, coś, co się potem niesie z sobą przez długie lata i nigdy nie zapomina.
W przeciwieństwie do bramy, trudno było znieść bezczelne szczęście murów klatki schodowej, które przecież wiele razy dziennie mogły się były cieszyć widokiem danej postaci.
Bywałem tu już wiele razy, a jednak z miejsc tych tchnęło wyrzutem, jakbym lata całe nie przychodził.
Na drugiem piętrze rozległ się pod mojemi stopami dudniący głos drewnianego ganku. Nie było innej drogi do tego mieszkania, jej stopy dudniły tu zapewne, jak moje...
Po lewej ręce okna, po prawej balustrada. Na dole aresztanci jacyś piłowali sąg drzewa, górą zaś niebo płynie.
Za trzeciem oknem zaczynało się już ich mieszkanie. Na oknach przedpokoju cztery wielkie słoje z korniszonami. Czerwone gwiazdki marchwi i żółte seleru, dziwnie wesołe wśród śliskich ogóreczków.
Szaragi, na których wiszą płaszcze. Obce, obojętne płaszcze.
Na koszu, okrytym szarą ceratą, leży jej czerwona czapeczka. Dlaczego trzy lub dwie istoty nadziemskie nie unoszą tej czapeczki w najsuchszem i najcieplejszem miejscu przedpokoju?!
A oto siła miłości: Ja, syn sześciopokojowego mieszkania, własnego powozu z końmi, tenor bohaterski, biorący Śmierć Otella jak piórko, skradam się tu na palcach... Staję skulony na wydreptanej słomiance i boję się zadzwonić.
Nacisnąłem, może dzwonek sam się rozległ?
Oto jestem w najszczęśliwszym przedpokoju wszystkich mieszkań świata!
Stara służąca pyta: — Na lekcję?
Odpowiadam: — Przyszedłem tak tylko.
Z jednych drzwi słychać granie wiolonczeli, z drugich ryki i wrzaski.
To kwartet!
Służąca poszła i nie wraca, czas mija.
Czekam, dotykam czerwonej czapeczki, czuję w oczach łzy nadziemskiej rzewności. Na usta cisną się słowa Napoleona, o tyle dostosowane do tego wypadku, że wiekopomne: „Czterdzieści wieków na was patrzy”...
Ktoś otworzył drzwi, — mogą śmiało otwierać, już oddawna stoję pod oknem przedpokoju w pozycji strzaskanej urny.
Stefan, za nim Irzek, za nim Dworski ślizgają się ku mnie przez cały pokój na podeszwach.
Jej nie widzę. Może to podstęp, może jest w jakimś innym pokoju? Może wyszły razem z matką?! Ale dlaczegoż Dworski tak nieprzytomnie szaleje z radości?! Chce ściągać ze mnie płaszcz. Pokazać ostatni wieniec jej ojca z czerwonemi wstęgami.
Wieniec ten, — choć go jeszcze nie widzę, — przypomina mi nagłe sławę i niedoszły mundur. Moje wejście, ich ryki, przypuszczalną odpowiedź moją: — „Nowy? być może, nie pamiętam...“
W starym mundurze nie mam wyjścia! Wspaniały gniew piętrzy się we mnie niebotycznie.
Dworski ryczy: — Byczo, żeś przyszedł!
Opieram się przyjaźni Dworskiego i cierpię. Kosmyk jej włosów, jedno słowo, jedno spojrzenie sprawiłoby, że wszedłbym do jadalni, zamiótłbym, napaliłbym we wszystkich piecach, potrzepałbym im wszystkie dywany, zbiegłbym rano po bułki...
Niema nawet śladu jej spojrzenia. Przez uchylone drzwi widać kredens i chleb w koszyku. Oto wszystko. Dworski klepie mnie ogromnemi łapami po plecach. Może to podstęp?! Może przed chwilą zaręczył się tu właśnie?! Opieram się z całych sił. Dworski ciągnie mnie do środka za rękawy.
Wtedy Stefan! Stefan, idjota, mruży nienawistnie oczy i woła:
— Dajcież mu spokój, on tu przychodzi jako głos. Za niskie progi na wysokie nogi!
Tak powstają przepaści, lawiny tak spadają, przed sekundą słońce świeciło, a oto już za późno.
Zaciskam zęby i odpowiadam: — Proszę bardzo.
Cios wymierzony świetnie, Stefanowi oczy pobielały z upokorzenia. Wobec tego dodaję: — Przyznam się, że chętniej śpiewałbym na ganku.
Stefan zaciska szczęki i odpowiada: — Proszę bardzo.
Tak w niemem milczeniu Dworskiego i Irzka przypieczętowaliśmy naszą nienawiść.
Stoimy na zakręcie ganku, na dole więźniowie miejscy piłują drzewo, górą niebo przepływa. Stefan rozdał nam nuty, ostatni raz pyta oczami, czy już?
Sam los chyba zrządził, że odpowiedziałem: — Proszę bardzo.
Jeśli nie rzuciliśmy się w tej chwili na siebie, to tylko przez miłość sztuki...
Śpiewamy pełną piersią.
Dworski rękę podstawił pod brodę, żeby „dalej niosło“. Niech podstawia. Irzek ścienia głos przez zwarte zęby, — dla przenikliwości. Niech ścienia.
Słyszę się doskonale: dziesięć takich Kyrje potrafię odwalić. Aż aresztanci drzewo piłować przestali.
Powtarzamy drugą część, gdy nagle cud! Pomiędzy słojami korniszonów ukazuje się niewinna twarz Janinki. Zaczynam się uśmiechać błogo do samego siebie i właśnie w tej chwili psuje się coś w basie i w drugim tenorze.
Śpiewają inaczej, inaczej jest w nutach, trzeba poprawić to miejsce.
Stefan, jako kompozytor, nie rusza się. Polecieli we dwóch, Irzek z Dworskim, przepisać kilka taktów, Janinkę z sobą zabrali.
Czuję do Stefana nagle, ni z tego, ni z owego bezgraniczną wdzięczność za to, że ma taką siostrę!
Czekamy na przepisanie głosów i milczymy. Na ganku zimno. Jestem w płaszczu, Stefan marznie.
Cóż mnie to obchodzi?!
Jako natchniony i wzburzony kompozytor siada przy drzwiach na kuchennej ławce, niecierpliwie uderza się kamertonem w kolano i patrzy na przeciwległą stronę podwórza wzrokiem Nelsona z pod Trafalgaru. Więcej jest w tem opuszczenia kątów ust ku dołowi, niż samego wzroku.
Obraz ten widzieliśmy niedawno w pewnej ilustracji, Irzek domalował Nelsonowi akwarelą złote epolety.
Nie mogę dłużej wytrzymać. Zbliżam się do Stefana i, wyciągnąwszy z kieszeni swój scyzoryk, wykładany kością słoniową, mówię spokojnie:
— Możebyśmy zagrali w scyzoryki?
Stefan, zwarłszy szczęki: — Proszę bardzo.
Z powiedzenia tego, lepiej, niż z wszystkich innych potocznych oznak, widać, że nigdy nie wybrniemy z zaklętego koła nienawiści, ale grać chyba jeszcze można?! Siadamy okrakiem na przeciwległych końcach ławy i zaczynamy.
Zachowuję się jak nędznik. Staram się, przebłagać Stefana. Daję mu wygrywać. Mało tego, dziwię się zazdrośnie jego wygranej.
Uderzenia ostrza o ławkę odbijają się stokrotnem echem w mojem sercu.
Dworski i Irzek nie zamknęli za sobą drzwi przedpokoju. Widać w głębi na lewo kuchnię, w której służąca przygotowuje herbatę. Do tej herbaty Dworski naleje rumu, ile mu się będzie podobało...
Ohydny nałóg! Może Janina upija się razem z nimi?
Stefan dał kiksa, scyzoryk przechodzi w moje ręce, gdy na progu przedpokoju ukazuje się sama ona. Żałuję, że siedzę! Gdybym stał, zatoczyłbym się teraz z radości!
Ma czerwoną wstążeczkę we włosach, ręce wsadziła do kieszonek zakopiańskiego serdaczka, podejrzenia moje rozwiewają się u jej stóp, jak mgła. Bardzo trudno o spokój i przytomność umysłu, zaczyna się dziać równocześnie kilka, kilkanaście rzeczy naraz.
Janinka udaje, że nas nie widzi. W roztargnieniu podchodzi do balustrady ganku, którego pręty żelazne drżą, jakgdyby poznawały swą panią.
Równocześnie, — udając, że jej nie widzę, przegrywam w scyzoryki.
Równocześnie, — Stefan, z wesołym triumfem krzyczy: — Uważaj, mam już dziewięćdziesiąt!
Równocześnie, — z głębi donosi się głos Dworskiego, wzywający Janinę.
Równocześnie, — Janinka przytula swą głowę do balustrady żelaznej [szczęśliwe żelazo], wywołuje z pierwszego piętra koleżankę, bezczelną Anielę, w której się Irzek kocha i tyłem do nas odwrócona, pyta, co zadane na jutro?
Równocześnie, — mimo, że od tak dawna jestem tu po raz pierwszy, nie powiedzieliśmy sobie choćby przeciętnego dzieńdobry.
Równocześnie, — Stefan idjota krzyczy: — Mam sto, przegrałeś.
Z radości łapie mnie przy niej za głowę i mierzwi włosy, cały rozdział na wszystkie strony.
Trzasnąłem idjotę po karku, — rzuciliśmy się na siebie, jak rozżarte bestje. Ława wywróciła się i, gdyby nie spokojne piłowanie aresztantów, możnaby na pewno sądzić, że cały dom się wali.
Janina znalazła się w położeniu nadludzko trudnem. Brat, czy kochanek?! Zaczęła nas rozdzielać, z tą różnicą, że gdy ja, spotykając jej osobę, cofałem ręce, Stefan walił mnie przez jej głowę, co wlazło.
Nagle zawołał: — Czekajcie, bo zgubiłem kamerton!
Janina płakała. Nie odpowiedziałem ani słowa. Gdyby nie piłowanie aresztantów, możnaby powiedzieć: zapadła grobowa cisza.
— Kamerton jest, ale oberwałeś mi szelki.
Wyliczanie doznanych krzywd oznaczało przeważnie chęć zgody. Istotnie, Stefan podciągnął spodnie i trzymając je w lewej ręce, prawą wyciągnął ku mnie z wesołym uśmiechem.
Jedno tylko mogłem na to odpowiedzieć. Zapiąłem wszystkie guziki płaszcza, obróciłem się na pięcie i, bez jednego słowa chociażby tylko wzgardy, odszedłem.
Czekałem Irzka na dole. W bramie, w której stara lampa naftowa świeciła podstępnie. Obiecałem mu podarować mój scyzoryk, wykładany kością słoniową, byle nic w domu nie mówił o mojem wydarzeniu ze Stefanem.
Irzek chciwie wyciągnął rękę.
— Nie zaraz! Dam, jak się przekonam, czy rzeczywiście dochowujesz tajemnicy.
— Owszem, dobrze. — Irzek splunął po męsku: — Kochasz się w tej małej?! Ma palce zawalane atramentem.
— Nieprawda!
— Nieprawda? — Podniósł brwi ironicznie. — Jak chcesz. Ja powiedziałem swoje.
Mimo dochowanej tajemnicy, wydarzenie ze Stefanem wyszło najaw. Pewnego dnia mama wróciła z miasta i nie zrzucając futra, nie odsunąwszy nawet wgórę woalki, zawołała:
— Urządzasz u ludzi bójki karczemne, musiałam ich zaprosić na podwieczorek, a tak już nie mam sił.
Rzekłszy to, siada na pierwszem lepszem krześle w salonie, futro spływa lśnieniem pozłocistem, haftowana woalka, niby kwiatami mrozu pokrywa jeszcze twarz, ale ja nie mam już czasu.
Nie mieć sił, gdy się Janinę zaprosiło na podwieczorek!
Należałoby właściwie w tej chwili zarządzić generalne sprzątanie. Należałoby wszystkie niciane rękawiczki służącego Jana dać do praczki, należałoby umyć, polakierować na nowo zgruntu nasz powóz, podkuć konie, Irzkowi zapowiedzieć, żeby już naprzód, od dziś zapinał sobie haftki przy kołnierzu!
Wiem najdokładniej w świecie: — Po pierwsze, czeka mnie szalone szczęście. Po drugie, — jakie będą pierwsze słowa, gdy się znajdziemy z Janinką sam na sam? Powiem, nawet przy starszych, ale takim szeptem, żeby nikt nie podsłuchał:
Jak chwile szczęścia przypomnieć w niedoli.
Dantego. Wielki poeta. Może przedtem, dla niepoznaki zapytam jeszcze: — Czy widziałaś dzisiaj Dworskiego?
Dante stał drugi z brzega na półce, musiałem spróbować, czy się wygodnie wyjmuje. Poznać go bardzo łatwo! Był w białej, czyściusieńkiej oprawie.
Okurzyć go, uporządkować półki, za siebie i za Irzka, który twierdził, że głupia Janina nie warta butów czyścić jego wstrętnej Anielci, całego domu wporę dopilnować!...
— Ależ nie wtrącaj się, przychodzą dopiero o czwartej!
— No tak, a mama jeszcze nieubrana.
Poprawiała primulę na stole przyszłego podwieczorku.
— Zastrzegam się, — powiadam, opanowując westchnienie, — że tam, u nich są niemieckie porządki. Matka Stefana i Janiny to Niemka.
— I cóż z tego?
— W niektóre dnie jadają na pewno o wpół do czwartej, mogą myśleć, że my też.
Mama uśmiecha się do pierwszego mroku, który już bije z parku: — Może wogóle zapomną i nie przyjdą? Żebyś się był zachowywał, jak człowiek, nie mielibyśmy tej całej wizyty.
Tej całej?... Na szczęście odwróciła głowę, — patrzę sztyletami... I, — zamieniam się w piekielną cierpliwość. W cierpliwość, która co trzy minuty powtarza godzinę. W cierpliwość, która siedzi na progu matczynego pokoju i wbija sobie paznogcie w dłonie.
Nareszcie otwarły się drzwi sypialnego pokoju. Mama wychodzi ubrana. Trochę źle roztartego pudru na skroni i za uchem. Idzie przez salon, z uśmiechem, jak do gości. Odświętnie. Trochę wystraszona, jakby się mnie bała. Przegląda nuty, pochyliła głowę żałośnie, wyglądam przez okno, jest w tem wszystkiem na pewno coś tragicznego.
Nagle, — dzwonek, — oni, — wpadam do przedpokoju, pędzę napowrót przez salon, niema jednej sekundy do stracenia, jestem w kuchni...
Napić się wody dużą blaszaną kwartą.
Ostatni raz przeglądam się w kuchennem lusterku i skradam się zpowrotem do naszego pokoju.
Ona w tem mieszkaniu, — czemuż nie jestem podłogą?! Z salonu słychać pierwsze powitania. Rozmawiają. Drżę ze strachu, czy mama pozna się na Janince?!
Co do urody i co do jakości jej duszy?...
Teraz mówi mama do Janinki — „moje kochane dziecko“. — Nie można dłużej czekać w jadalni, za głośno słychać tu bicie serca. Przekradam się do naszego pokoju.
Irzek siedzi za stołem i udaje, że nic. Ja na przyjście Janiny umyłem zęby, ręce, uczesałem się. Gdyby miała złożyć nam wizytę Aniela Irzka, uczesałbym się też. Irzek na cześć Janiny nie raczył nawet zapiąć haftek kołnierza?!
Zbliżam się na palcach i mówię: — Ty, już są!...
— A cóż mnie to obchodzi?
Oto brat! Pocóż istnieją rodziny?!
Nagle, — drzwi! Mama w świetle przedpokoju z Janiną! Wchodzą do nas. Z Janiną, w różowej sukience, z różową kokardą we włosach. Uśmiechają się do siebie, który to uśmiech można porównać z tem, co się w słownictwie poety nazywa tańcem nad przepaścią.
Zostaliśmy we troje.
Irzek szurgnął pod stołem nogą na powitanie, bąknął z nad książek: — Mam dużo zadane, — i dalej siedział, jak zbój.
— Chodź, — zawołałem do Janinki, — pokażę ci mego Dantego. Miałem, ująwszy tom w rękę, przechylić się i do ucha wyszeptać:
— Nic więcej w życiu nie boli...
Gdy nagle Irzek: — Co tam Dante, jak ci pokażę ryciny, to zdębiejesz.
Zamiast rycin, gdy tylko zwabił ją do siebie, zaczął pokazywać idjotyczne sztuki z kartami. Śmiała się na cały głos, siedziałem przy oknie samotny.
W duchowym sensie, — „sępy roznosiły mnie po szczytach Kaukazu“... Trzeba to było przerwać za wszelką cenę. Psyknąłem porozumiewawczo, poszliśmy z Irzkiem za szafę. Bez jednego słowa położyłem sobie na dłoni scyzoryk, wykładany kością słoniową.
— Chcesz?...
Na co Irzek: — Dobre, już mnie niema.
W słowie „dobre“ mieściło się wszystko. Sprzedał mi ewentualnie Janinę za miskę soczewicy.
Zostaliśmy sami. Matki nasze rozmawiały w buduarze. Świeciło się we wszystkich pokojach.
Tyle różnych rzeczy miałem na myśli. Należałoby coś powiedzieć. Ale co?
— A propos, — westchnęła Janinka, — czy to ty wziąłeś od nas Robinsona Szwajcarskiego i nie oddałeś?
Odpowiedziałem, że nie ja, i zkolei zapytałem, kiedy są jej imieniny?
Nie obchodziła imienin, lecz urodziny, ze względu na matkę, Niemkę. Chłopcy świętowali imieniny, córka urodziny. Spuszczając skromnie oczy, powiedziała dokładną datę.
Można oszaleć! Początek czerwca, ta sama data, co dzień imienin naszej matki. Dziwne zrządzenie losu, może nawet tajemnicze przeznaczenie?!
Wzięliśmy się za ręce i zaczęliśmy chodzić.
Po podwieczorku matki nasze rozmawiały w buduarze, na Dantego było za późno, wolałem wytłumaczyć Janince urządzenie naszego mieszkania.
Gdzie mamy jadalnię, jak się który pokój z drugim łączy, gdzie przebito na specjalne żądanie ojca drzwi w murze. Powiedziałem też, które firanki są najładniejsze.
Ma się rozumieć, przezroczyste, tureckie. W gabinecie ojca.
Poprosiłem, by stanęła za niemi. Wyglądała jak w promieniach tęczy.
Nie pamiętałem, ile te firanki kosztowały. W każdym razie szalenie dużo. Mama, wybierając je rok temu w perskim sklepie, pierwszy raz na serjo zemdlała.
— Masz tobie! — odpowiedziała Janina, głaszcząc zwiewną materję.
Opowiadanie o tym wypadku sprawiło, że wzięła mnie za ręce. Staliśmy naprzeciw siebie, wpatrzeni w podłogę. Puściliśmy się, kiedy przykre wrażenie całkowicie minęło.
Nie miała poatramenconych palców, Irzek łgał!
Przy tych firankach zdobyłem się na odwagę i powiedziałem: — Musimy się rozmówić.
Przeszliśmy znowu do salonu. Zacząłem zręcznie od przedmiotów gimnazjalnych, kto jaki lubi i ile bywa zadane. Odpowiadała spokojnie, rzucając od czasu do czasu powłóczyste spojrzenia.
Uczułem, że byłoby najlepiej rozmawiać o smutkach, rzeczach bez wyjścia, strasznych, które się już odstać nie mogą. Pociągnąłem ją do biurka mamy. Pokazałem piękne inkrustacje starożytnej galeryjki, przycisk z żelazną lilją na kamiennej podstawce i opowiedziałem o śmierci Tanczusia.
Wszystko, całą historję.
Janinka mrużyła powieki, nie wzięła mnie jednak teraz za ręce. Może historja o Tanczusiu była za dawna?!
Wobec tego opowiedziałem w związku z tem biurkiem coś o wiele świeższego. Tu pisuje mama listy do ojca, martwi się, często nawet płacze. Z powodu złych przeczuć. Nie wierzy, żeby jeszcze mogła żyć długo.
Gdy powiedziałem to, jakgdyby wśród mebli i całego naszego mieszkania rozciągnęła się na jeden błysk sekundy ogromna cisza.
Janinka wzięła mnie za ręce.
— Irzkowi wszystko jedno, sama widziałaś, co to za człowiek, — dodałem, — ale ja bywam bardzo często nieszczęśliwy.
Nie można o tych rzeczach rozmawiać na jednem i tem samem miejscu. Wzięliśmy się pod ręce, by znów chodzić.
— Więc twoja mama choruje?! — Janina była zachwycona. „Na smutno“, ale olśniona.
— Tak, — odpowiedziałem, stając z uśmiechem przy fortepianie w pozycji urny strzaskanej.
— Nigdybym nie przypuszczała, — westchnęła Janina, — że w tak pięknie urządzonem mieszkaniu można się jeszcze martwić.
Wobec tego wypowiedziałem szeptem wiersz Danta. Janina nie zwróciła na te cudne słowa żadnej uwagi.
Wobec tego — przypomniałem sobie nagle, dlaczego biłem się ze Stefanem. Z zazdrości!
— Jak wy mnie wszyscy dręczycie! — Rozłożyła ręce bezradnie.
— Kto?!
— Wszyscy!
Okazało się, że Dworski zaprzysiągł i podczas całej tej wizyty, przechadzając się naprzeciw w parku miejskim, — czeka. Czeka, aby się chociaż na sekundę ukazała w oknie.
Postanowiłem razem ukazać się. Przeraziła nas ta myśl niespodziewana. Chodziło o to, by Dworski ewentualnie nie popełnił samobójstwa. Mógł się na pierwszej lepszej gałęzi powiesić. Na własnym rzemieniu. Pamiętałem wybornie, że w przeciwieństwie do Stefana nosił spodnie tylko na pasku.
Janina spojrzała błagalnym wzrokiem. Niestety za późno. Już zbliżyliśmy się oboje do czarnej szyby. I stąd, temu Dworskiemu, ukrytemu w śnieżnych ciemnościach, poprzez wichurę świszczącą, poprzez gałęzie drzew, rozchybotanych na czarnem, mroźnem niebie, posłaliśmy kilkanaście pocałunków.
Uczułem, że chwila ta jest ważniejszą od nie wiedzieć jak ważnych zaręczyn. Serce mi pękało z powodu Dworskiego, z drugiej strony ustawały wszelkie wątpliwości: Nina mnie wybierała.
Spuściłem story. Stała, oparta o ścianę, wzruszona.
— Musisz się namyśleć. — Ogarnęło mnie niebywałe przerażenie. Co będzie, jeżeli Janina zacznie się rzeczywiście namyślać?!...
— Wcześniej, czy później, zobaczysz, Dworski wszystko przepije!... Musi przepić. Tymczasem ja, zobaczysz! — Pierwszy raz w życiu użyłem wtedy skrótu jej imienia. — Zobaczysz, Nino!
Owionęło mnie błogie gorąco, końce palców drżały, nasycone niepojętą radością.
— Ze mną będziesz całe życie jeździła powozem. Zaczniemy kiedy bądź, już wnet, jeszcze tej zimy.
Odpychała się ode mnie oburącz, jak od ściany. Podsuwałem usta, uderzała o nie lekko wnętrzem dłoni lub poduszeczkami palców. Och, nie były poatramencone!!...
Wobec tej chwili, właściwe pożegnanie stało się niczem. Banalną komedją. Potrzymałem Nince płaszcz pod szaragami, własnoręcznie wyjąłem warkocz na pelerynkę.
Cóż mogłem zrobić więcej?! Przez otwarte drzwi naszego mieszkania wyszło szczęście, wołając jeszcze ze schodów:
— Dobranoc!
Mama była w bardzo dobrym humorze po tej wizycie. Nie spodziewała się, że poczciwa Niemka jest tak prostą i naturalną kobietą.
— Może plotkuje, ale wszyscy lubimy trochę poplotkować. — Mówiąc to, kołysała się mama ostrożnie na bujaku. Po długiej chwili zaczęła się uśmiechać do siebie samej. Nie był to uśmiech wesołości, lecz marzenia, zwany przez nas uśmiechem przyszłych planów.
— O co chodzi? — spytałem cierpliwie.
— O nic. — Mama zaczęła opowiadać, jakie już w życiu swem słyszała kwartety. Gorsze, lepsze. Jeden znakomity, francuski, który grał w Niemczech. Niemcy płakali, jak bobry. Nic piękniejszego od widoku wrogów, płaczących nad tą samą muzyką. O tem, jak to dobrze, że śpiewamy w kwartecie Stefana. O tem, jak ludzie z różnych końców świata jadą w dalekie strony z odrobiną muzyki. Naprzykład ojciec Janiny bierze urlop i wnet już wyjeżdża. Z kwartetem, na koncerty. Do Austrji i do Włoch.
— Będzie w Wenecji, we Florencji, w Rzymie. — Zapatrzywszy się w światło, wymieniła mama powoli cały szereg miast włoskich, z których zapewne przychodzą do nas winogrona.
— Pomyśl tylko, tu zima w pełnym biegu, a tam kwitnie mimoza!
Okazało się, że mama nigdy nie była we Włoszech.
Nie wiem czemu, z tego powodu właśnie poczułem niebezpieczeństwo...
— Nie imponują mi Włochy! — krzyknąłem.
Mama marzyła jednak o tym wyjeździe. Z mężem, synami, pojechać w taką podróż!
— Tak, — podchwyciłem, — a ojciec pisze równocześnie, że powinniśmy oszczędzać!
— No więc sprzeda się cokolwiek! Taka podróż, — może ostatni raz w życiu. Sprzeda się choćby ten głupi powóz, konie.
Szarpnąłem ją za rękę. I nagle zacząłem mówić, jak ja będę żył, gdy wyrosnę. Będę zawsze doskonale wiedział, na co mam, a na co nie mam. Żadnych głupich podróży za pożyczane pieniądze! Będę agronomem, albo jeszcze lepiej, masarzem, jak Przyjemski. Synowi mojemu, jeżeli obiecam nowy mundur, to zawsze słowa dotrzymam. Będę miał dwa powozy na gumach, pryskające błotem! Moi synowie doskonale wiedzieć będą, czego się trzymać!
Mama patrzyła na mnie pałającem spojrzeniem.
Tupnąłem w podłogę i pięści uniósłszy, krzyknąłem:
— Moi synowie doskonałe wiedzieć będą, czego się trzymać!!
Uśmiech planów przyszłości rozpełzł po maminej twarzy. Okryła się szczelnie szalem i, jakby przestraszona, umilkła. W oczach ukazały się łzy.
Cóż komu z płaczu?! Nie rozstrzygało to ani podróży do Włoch, ani sprawy powozu, ani niczego!
Powiedziałem Dworskiemu, jak ma rozumieć nasze ukazanie się w oknie. Jak ja to rozumiem. Powiedziałem, że teraz właściwie oficjalnym narzeczonym jestem tylko ja jeden.
Cieszyliśmy się razem mojem szczęściem, razem boleliśmy nad niedolą Dworskiego. Główny jednak warunek mego szczęścia stał pod znakiem zapytania, może nawet rozchwiewał się zupełnie?!
Nie zwierzałem się z tego przed nią. Niemniej, ukryta w duszy pewność, ta sama, której na każde zawołanie doświadczają bohaterowie, od Achillesa przez Grażynę do wojny boerskiej włącznie, — mówiła mi, że bez powozu na nic nie zgodziłaby się moja Nina.
Pozostawało jedno: odczuwać stale rzeczywisty smutek.
Całemi dniami w każdej wolnej chwili grałem na fortepianie z zeszytu Pieśni bez słów Mendelsohna[1] marsza żałobnego e-mol.[2] Robiło się to w tym celu, by wkońcu ktoś się zaniepokoił i zapytał chociażby odniechcenia:
— Czemuż grasz ciągle tego marsza?
Zaniepokoiła się tem całkiem inna osoba, niż mogłem był przypuszczać, mianowicie w niedzielę przed południem nasz stary doktór, Lukas, który leczył mamę a poza tem na nic i na nikogo uwagi nie zwracał.
Doktór Lukas, wyszedłszy z buduaru mamy, zamknął za sobą drzwi i wysoki, siwy, zatrzymał się na środku salonu. Czarny surdut doktora aż lśnił od śnieżnego blasku naszych trzech wielkich okien.
Zachęcony obecnością słuchacza, waliłem jeszcze mocniej swego marsza.
Lukas zbliżył się. Kroczył po dywanie cicho, jak duch. Stanąwszy blisko, wziął mnie pod brodę suchą, zimną ręką i spojrzał w oczy. Przerwałem muzykę, wszystka krew zbiegła mi do serca: w spłowiałych źrenicach doktora rozciągała się głęboka ciemność.
Pochyliwszy się, owiał mnie straszliwym zapachem karbolu i spytał bardzo spokojnie:
— Czy uczysz się tego, mój chłopcze?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Pochylił się jeszcze niżej i głosem, suchym jak drzazgi, rzekł mi prosto do ucha:
— A może lepiej nie grać tego marsza wcale? Wiesz?...
Wskazał zamknięte drzwi pokoju mamy i wyszedł, nie patrząc na mnie.
Byłbym może zrozumiał, ale bałem się pomyśleć. Uciekłem na ślizgawkę. Naturalnie, spotkałem się na lodzie z nimi! Czy można tutaj komuś coś powiedzieć?!
Komu? O czem? Jeżeli wkońcu z powodu tej choroby pojedziemy do Włoch?.. Więc co? Sprawę powozu do ostatniej chwili zatajać?! Przenigdy!
Jedno jedyne, niezawodne wyjście: być rzeczywiście jeszcze nieszczęśliwszym!
Nina w czasie odpoczynku, pukając łyżwami o lód, skłaniała głowę na ramieniu Dworskiego. Ja oficjalnie patrzyłem w bok, na pierwszą lepszą kupę śniegu... Ileż razy pili razem gorący krupniczek w pawilonie! Ileż razy Dworski przypinał jej i odpinał łyżwy! Ja holendrowałem zdala od muzyki, śpiewając pod zgrzyt łyżew Szumią jodły.
Już lód wodą podpływał, już się kończył sezon ślizgawki a Ninie wciąż jeszcze nic nie wpadało do głowy... Mogliśmy, gdyby się złożyło, jak powinno, — cierpieć nie gorzej od Romea i Julji... Gdyby Janina chciała, mogła się ze mną czuć naprawdę, jak na bezludnej wyspie: tyle wrogów, tyle nieszczęść, tyle sytuacyj bez wyjścia mogło czyhać na nas zewsząd!
Nagle przyjechał ojciec. Na dwa dni. Chodziło mu o jakieś poświadczenia, podpisy. Pokazywał mamie ogromne plany architektoniczne teatru, który już był, czy też który mieli dopiero budować. Wielkie woskowane arkusze pachniały dziwnym zapachem nieznanego miasta.
Mama słuchała z wypiekami na twarzy. Przy samym końcu rozmowy cała podróż do Włoch prysła od jednego słowa, jak bańka mydlana.
Ojciec był w nowem ubraniu, którego wcale dotąd nie znaliśmy, i w nowych trzewikach, całkiem innych, niż panowie nosili we Lwowie.
Na podróż do Włoch machnął ręką i zawołał do mamy: Szaleństwo!
Zawstydziła się.
Powtórzył: — Szaleństwo.
Odetchnąłem szerszą piersią.
Ojciec wysłał mamę z Irzkiem powozem, po sprawunki, mnie kazał zostać. Chciał mi jeszcze coś ważnego powiedzieć, w sprawie mego zachowania się tak w szkole jak w domu, gdy zjawił się pan doktór Lukas.
Rozmawiali przy mnie, całkiem niezrozumiale, wstawiając mnóstwo łacińskich terminów.
Potem wypili razem czarną kawę. W pewnej chwili doktór Lukas, ni z tego ni z owego położył ręce na kolanach ojca i rzekł: — Drogi kolego...
Ojciec, w odpowiedzi na to, położył na rękach Lukasa obie swoje i zamilkli...
Po skończonej wizycie doktora Lukasa zaczęło się chodzenie po salonie tam i zpowrotem. Ojciec pchnął drzwi balkonu i wsparty o framugę, jakby razem z wpadającym szumem kwietniowego podmuchu, westchnął:
— Mój Boże...
O mnie zapomniał zupełnie.
Gdy mama wróciła z Irzkiem, przywitał się z nią, jakby się drugi raz z podróży na nowo witał. Opowiedział o wizycie Lukasa, że o tyle o ile uregulowali rachunek.
— Wyjeżdżam, — dodał w drzwiach swej kancelarji — ale to nic nie znaczy.
Gdyśmy się żegnali w przedpokoju, zastanowił się nagle.
— Pamiętajcie, — mówił, ściskając mamę, — w każdym razie będę tu na imieniny. Żeby tam nie wiem co!
Od początku maja posługiwaliśmy się temi imieninami, do wszystkiego. Nazywało się, że wykończamy program imieninowy, złożony z samych poważnych kawałków w mszy Stefana. Musimy ciągle wychodzić na próby.
Samych wielkich kościelnych numerów trzy: Kyrje, Gloria, Agnus Dei qui tollit...
W Agnus było solo dla basa. Dworski ryczał, zwłaszcza słowo tollit furczało mu w ustach.
Program nasz wykończaliśmy wszędzie, na każdym spacerze, wycieczce, przy każdej sposobności. Niewiadomo było wkońcu, co jest próbą, a co wałęsaniem się po mieście.
A gdzie tu jeszcze cały świecki „majowy“ repertuar?! Przerobiona przez Stefana pieśń Ukrywać się nie trzeba i wspaniała serenada na cześć Anielki, Irzka i urodzin Janinki, po czesku:
Andulko, me dite, ja sem te lublu.
Ze względu na matkę, Niemkę wypadało wziąć coś cudzoziemskiego; ze względu na rolę Austrji i Niemiec nie można było śpiewać po niemiecku, a co komu Czesi szkodzili?!
W Andulce miał Dworski same mruczanda, zato ja — solo! Lepiej mi może nawet w głosie leżało, niż Śmierć Otella!
Czy moje solo pamiętają siwe od blasku księżyca krzaki bzu, dokoła parku Kilińskiego?! Czy pamiętają mój śpiew niziny, pełne zapachu i światła, płynące wokół Wysokiego Zamku?!
Andulko, ja sem te lublu, głosiłem wszystkim okolicom zielonego Lwowa, szczęśliwy, że aż obce języki przyłączać trzeba do chwały cudnej Niny!
Szczęście moje, — i tak dość chwilowe, bo ileż smutnych rzeczy musiało się składać na jedną taką chwilę zapomnienia, — zepsuł właśnie Dworski.
Stało się to w pochmurny dzień wiosenny, gdy próbowaliśmy poważne, imieninowe numery naszej matki, w labiryncie starego gmachu teatralnego, przy piwnicy, przed żelaznemi drzwiami, które dla tajemniczego wyglądu, nazywaliśmy drzwiami „masonów“.
Groźne miejsce i strach, że lada chwila przerwie ktoś próbę strasznym okrzykiem: szczu-u-u-ur, — [Dworski twierdził, iż w tych szczurach przemieszkują dusze masonów] — wpływały na głosy, wywołując pożądane tremolo.
Ledwie otwarłem usta do swej Andulki, gdy Dworski przystąpił do mnie i rzekł:
— Ciekawym, kiedy śpiewać będziesz Andulkę, jeżeli tego samego dnia są imieniny waszej matki?
— Skąd wiesz?
— Mówiła mi Janina.
Na to ja: — To nic, będę śpiewał Andulkę,
Na to Dworski: — Nie będziesz.
Na to ja: — Zobaczymy.
Na to Dworski: — Zobaczymy.
Błahe słowa, od nich jednak zaczyna się właściwa tragedja!
Śpiewamy. Po Glorja idę do Irzka i mówię, co mi powiedział Dworski.
Na to Irzek krótko: — Masz babo frak!
Znaczyło to, że położenie nie jest bynajmniej łatwe.
Śpiewamy Agnus.
Już Dworski nadyma się, podstawia rękę pod gardło, by dalej niosło, aż tu rzeczywiście, — szczur!!
Uciekliśmy do mieszkania Janiny. Bardzo wporę zresztą, po paru błyskawicach zaczynało już lać, jak z cebra.
Janina z bezczelną Anielą grały sobie najspokojniej w świecie w marjasza. Trudno w takich warunkach odbywać próby. Tem więcej, że ze względu na własny honor i powagę dość chyba wyraźnie zaznaczonej miłości, nigdy od czasu bitki ze Stefanem nie bywałem tu serjo. Zawsze tylko w przelocie.
Zamiast próby, zaczęliśmy się kłócić. Zaczął Dworski. Poprosił Stefana, całkiem niespodziewanie, by chór rozdzielić na dwie partje: tych, którzy wykonają program imieninowy dla naszej matki i drugich, którzy tu, na urodziny, wystąpią ze serenadą — Andulka.
Pociemniało mi w oczach. Mur, przepaść, lawina, wszystko, co kto chce! Mimo te rzekłem spokojnie:
— Żebyś się miał powiesić, tu będę śpiewał.
Powiedziałem i bez jednego słowa wyszedłem.
Mur, przyjaźń, zerwanie, walka, wszystko jedno! Dworski był silniejszy ode mnie, — wszystko jedno!...
Nasłuchiwałem, czy nikt za mną nie pędzi po ganku.
Nikt.
Skręciłem przez korytarz, koło framugi okna i stanąłem zdumiony.
Człowiek pospolity nazwałby ten odgłos krokami. Ja usłyszałem jakby głuche, lekkie pocałunki, spadające na podłogę ganku. Były to biegnące kroki mojej Niny.
Nie pamiętam jak była ubrana, jak wyglądała! Pamiętam okno otwarte, nad niem niebo chluszczące ulewą, na parapecie suchy, porzucony sznurek i szum oddechu, z którym wyrzuciła Nina nigdy niezapomniane słowa:
— Dlaczego odchodzisz?!
— Dlaczego odchodzę?!
Dysząc szybko, czekaliśmy.
— Odchodzę, bo cóż?... —
Dotknąłem jej twarzy. Wszystko dokoła wspłonęło nagle i znikło.
Nic, nic, nic, — tylko w błysku pocałunków pośpieszny szum ulewy.
Własnemi ustami, cudze własne usta... Jak tragedja, wino, owoce!...
Trzymałem ją oburącz przez plecy. Pod dotknięciami moich dłoni rozstępowały się smugi ukochanego ciepła i nadarzyła się drobna, ruchliwa kość łopatki.
Całowaliśmy się jeszcze raz.
— Udusisz mnie, — rzekła nakoniec Janina i uciekła.
Jakież teraz miałem z tego wyjście?!
Iść przez miasto, oddać się na pastwę rozhukanym żywiołom, niech mi przemakają trzewiki, niech z daszka mundurowej czapki wyłazi tektura!
Powtarzać błyskawicom jedyne na świecie, tragiczne słowa, — „trąba grzmi, puzon dmie, Makbet, Makbet idzie tu!”. Powtarzać te słowa i krzepić się potworną nadzieją, że mamie sił już nie stanie do urządzania imienin, może ojciec wcale nie przyjedzie, uroczystość na pewno się nie uda i będziemy wolni cały dzień!...
Błyskawice ustały, ulewa przeleciała bokiem. Poszedłem długą ulicą, wśród pootwieranych okien, z których płynęła muzyka, nieświadoma losu mojego.
Marzenie i rozterka zaniosły mnie nad stawy Pełczyńskie. Tu, jak od lat tysięcy naprzeciw każdej miłości, wyszedł naprzeciw mojej pełny księżyc z za drzew. Woda w stawach, światła w dalekim Korpusie Kadetów, wszystkie gwiazdy, rozmiecione kręgami po niebie, całe powietrze wieczora, wszystko lśniło srebrnym blaskiem naszego pocałunku.
Trzeba to było koniecznie powiedzieć światu.
Na trupie przyjaciela [czemże był teraz wczorajszy Dworski?], na zgliszczach miłości synowskiej wznieść nowy, wielki okrzyk!
Z rękami założonemi na plecach jak Beethoven, podsłuchiwałem szum drzew, szelest wody, śmiechy ludzkie i kroki, aż znalazłem pożądaną prawdę w cieniu wielkiej topoli niedaleko wartowni, przy artyleryjskim forcie:
Kocham, — amo, — ja sem te lublu, — ich liebe dich, — je t’aime, — I love you.
Gdyby nie żołnierz, który zabrzęczał bronią i nagle głośno przeklął, może do rana rozpamiętywałbym w tym dołku pod topolą wielkość i miłość świata?
Nie należało jednak drażnić wartownika.
Poszedłem stąd do Burzyńskiego. Niewiadomo, poco? Po nic. Nie zastałem.
Siostra jego, przy świeczce grała w drugim pokoju coś szalenie smutnego na pianinie. Podczas tej muzyki postanowiłem, — że prawie już nie kocham matki. Chcąc się przy tej sposobności zmusić do łez, marzyłem o samobójstwie.
Nie przychodziły. Może dzięki temu smutek mój był bardziej męski? Trudno, czar pocałunku w tych wszystkich przejściach nie zmącił się ani na chwilę. Może nawet wzrósł?!
Wracałem do domu zakurzony, zmęczony, niby z dalekiej podróży do zapomnianych, zaśniedziałych ludzi. Bramy były już zamknięte, kroki moje rozlegały się złowrogo po „samotnych“ kamieniach naszej ulicy. Aż dziw, że księżyc raczył oświecać te strony, równie obficie, jak Pełczyńskie stawy.
W oknach naszego domu świeciło się. Naturalnie! Mama czekała na balkonie.
Spostrzegłszy mnie pod latarnia, przyłożyła sobie ręce do serca i zawołała:
— Jesteś nareszcie!...
Dotąd pamiętam spłoszony dźwięk tych słów, dotąd pamiętam twarz, tajemniczo błyszczącą w poświacie.
Odpowiedziałem z chodnika: — Nie mam na stróża.
Mama znikła. Wróciwszy w rozwianem okryciu, wyrzuciła mi w papierku monetę.
Okazało się, że całe mieszkanie, prócz naszego pokoju, w którym już spał Irzek, jest oświetlone. W jadalni na stole półmiski, pełne orzechów, fig i daktyli. Mokre łupki migdałów mrowiły się na dwóch talerzach, jak pogniecione chrząszcze.
Na kredensie telegram od ojca: — „Przyjeżdżam”.
Andulku, żegnaj! Tu w domu przygotowania do imienin.
Pogięte torby mąki wznosiły się z kredensu ku sufitowi, niby skamieniałe słupy. Wstrętna, idjotyczna proza!
Wbrew wszelkiej nadziei poszedłem na balkon. Sprawdzić tam niewiadomo w jaki sposób, czy rzeczywiście ojciec na imieniny przyjeżdża?...
Mama schwyciła mnie za ręce.
— Proszę mnie nie dotykać! — krzyknąłem.
Park miejski, rozłożony naprzeciw okien, drżał w księżycu, jakgdyby długim dreszczem przejęty.
— Boli cię coś?! Może znowu złamałeś obojczyk?!
Ileż to lat temu złamałem ten głupi obojczyk?...
Zarzuciła mi ręce na ramiona. Na te same ramiona, które niedawno obejmowały Ninę. Jednym ruchem zdjąłem stanowczo dłonie matczyne, a spostrzegłszy, że zostawiają na mundurze ślady mąki:
— Mama mnie omączy! Proszę bardzo!
Po skurczonej jej twarzy przepłynęło bezradne wzruszenie, mnąc rysy, jak wiatr zgina i marszczy powierzchnię wody jakiejś. Matka zaczęła mówić pośpiesznie, ze łzami w oczach, zawstydzona:
— Zostawiacie mnie wszyscy. Nie przychodziłeś tak długo. Ósma, dziewiąta, dziesiąta. Niema cię, niema i niema.
Zacząłem odpowiadać. Warczeć coraz głośniej. Skończyłem, krzycząc prawie:
— To wszystko zestarzałe głupstwa! Imieniny nikogo dzisiaj nie obchodzą! Szkoda czasu! I atłasu! Nie obchodzą!
Jeszcze raz wyciągnęła ręce pojednawczo, — odtrąciłem, odepchnąłem, aż krople deszczu opadły z żelaznych akantów balkonu.
Rozległ się w mamie przedziwny okrzyk, okrzyk pełen przerażenia.
Czekałem, gotów na wszystko.
Stała przy balustradzie, u brzegu ciszy nocnej, szeleszczącej głębiną parku i powtarzała raz po raz:
— Dopiero kiedyś może, gdy mnie nie stanie...
Do dziś wszystkie ogrody, szumiące mocą na wiosnę przy księżycu, po tylu, tylu latach, powtarzają mi jeszcze te słowa. Ale wtedy?! Wzruszyłem ramionami...
Nie pamiętam, jak się stało, że odszedłem. Zasypiałem z nieubłaganą dumą swego nieszczęścia, w rozterce między wspomnieniem przeszłości i tragedją wszystkich godzin przyszłych.
W stołowym do późnej nocy chrobotały torby z mąką i bakaljami. Gdyśmy następnego dnia wrócili ze szkoły, zastaliśmy ojca.
A więc przyjechał, a więc niema o niczem innem żadnego gadania.
Drżałem, czy się nie dowie o moim powrocie wczorajszym?!
Mama czekała w salonie. Objęła nas obu, Irzka i mnie, przez ramiona. Byliśmy już z nią tego samego wzrostu.
Poszliśmy tak we troje do kancelarji ojca, jako zgodny wynik „tego całego czasu”. Niby starsi koledzy!
Mama odświętnie ubrana, w sukni seledynowej z białym żabotem na piersiach, dzięki któremu wyglądała raczej na naszą siostrę, niż na matkę.
Zdziwiona, że tak schudła: — Patrzcie, jak to wszystko leci ze mnie. Jak leci!
Ojciec przesłuchał nas krótko z ubiegłych tygodni, dziwiąc się na końcu, że się niebardzo cieszymy z jego przyjazdu.
W tym wypadku nie potrzebowaliśmy nawet patrzeć na siebie z Irzkiem porozumiewawczo. Nanic Aniela, choć bezczelna, nanic Janina, Nina, serenada, — wszystko nanic!
Gorzej, że ojciec też nie cieszył się zanadto. Był tak roztargniony! Mówiło się do niego, nie odpowiadał. Pokazywało się coś, wzdychał i nie pamiętał.
Z początku jakby przepraszał za coś mamę. Gdy przechodziła, zatrzymał ją nagle w salonie i zagryzłszy usta, powiódł ręką dokoła, w głąb, niby przez wszystkich sześć pokoi.
Mama stanęła jak wryta. Jedną sekundę. Zaraz potem rozjaśnił jej twarz śmieszny, miły uśmiech „planów przyszłości“.
— Trudno będzie rzucać to wszystko, — rzekł ojciec.
— Och, wiesz! — westchnęła mama. — Byleśmy zdrowi byli...
Odwrócił się nagle.
Po południu wyszedł, my odbyliśmy u Stefana ostatnią próbę generalną. Niewiadomo, co próbować, czy mszę, czy program świecki? Mieliśmy u nas w domu śpiewać o trzeciej, tymczasem Dworski ze Stefanem na trzecią urządzili serenadę u Janiny.
— Co będzie? — Dworski patrzył na mnie oczami, które porównać można jedynie do guzików. Mongoł, winiarz!
Rozeszliśmy się bez żadnego postanowienia.
— Jestem, — rzekł Irzek po drodze. — jak tabaka w rogu.
Rzadko mówił w ten sposób.
— Jeżeli dodasz do tego, że się ojcu nic, ale to nic nie udało? — Irzek dowiedział się tego od mamy. W kuchni, ukradkiem, gdy stała przy oknie i płakała. Będziemy musieli sprzedać wszystko, powóz, konie, może nawet meble?! Rodzice nie mówili o tem narazie, żeby sobie nie psuć imienin.
Weszliśmy do domu na palcach. Postanowiłem w najbliższym czasie ukryć gdzieś wszystkie swoje przedmioty. Ocalić je przed sprzedażą...
Rodzice siedzieli w mroku, w salonie. Widać było, mimo szarówki, że mama ma wypieki na policzkach. Ojca można było poznać w kącie pokoju po ogniku papierosa.
Zaczęło się układanie dnia jutrzejszego. Do szkoły pójdziemy, jak zwykle, — koniec roku prawie, — trzeba iść! Potem obiad, goście, no i produkcja kwartetu...
Irzek zgrzytnął nieznacznie zębami, ja uważałem, że nie powinno się w tak ciężkiem położeniu urządzać imienin; a już jeżeli, to nie krępować nikogo. Jakiem prawem?! Naturalnie nie powiedziałem tego głośno.
Mama mówiła ciągle, przypominając jakieś dawne historje.
O tem, jak spędzaliśmy ten dzień rok temu, dwa, trzy, cztery. Doskonale pamiętała, ile różnych rzeczy i ludzi przewinęło się przez te rozmaite lata. Zdaniem mamy rzeczy nie były ważne, bynajmniej, ludzie zaś i tak wszystko zapominali.
Gdzie byliśmy lat temu dziesięć, jacy mali i śmieszni. Zawsze od początku życia, niejako odrazu lubiliśmy krem malinowy, który oczywiście będzie także jutro. Co było w przeszłości, a co będzie jeszcze w przyszłości. Gdy rodzice zestarzeją się i na imieniny mamy przyjdą do nas, do Irzka, lub do mnie.
Wtedy, kiedyś, w tej dalekiej przyszłości postanawiała mama odnieść nam po małym bukiecie niezapominajek, takich samych, jakie daliśmy jej z pierwszemi wierszykami, jeszcze w Grobli, tyle lat temu!
Trąciliśmy się z Irzkiem „skrytobójczo“, — wszystko to rozwiewało doszczętnie nadzieję serenady.
Ojciec wstał nagle. Powiedział: Jeszcze raz spróbuję zatelefonować — i szybko wyszedł.
Zapadło długie milczenie. Park szumiał wszystkiemi drzewami, mama pochyliła głowę.
Czekaliśmy cierpliwie.
— Czy mama płacze? — Irzek szturknął mnie. Wstaliśmy, nic nie odpowiedziała.
Podeszliśmy zobaczyć, co się dzieje?
Oczy miała przymknięte. Z powiek wzdłuż policzków błyszczały smugi po łzach, ale jaż dawnych. Chyba z przed kilku minut.
Można było śmiało odejść, musieliśmy koniecznie wymyślić coś ze względu na tę serenadę jutrzejszą. Cóż można wymyślić przeciw przemocy uświęconych obyczajów?!
Gdy rano, po śniadaniu zebraliśmy książki szkolne do kupy, Irzek, ostatni raz gładząc przed kieszonkowem lusterkiem pierwsze włoski swych wąsów, powiedział:
— Albo się wścieknie serenada, albo imieniny. Jedno z dwojga...
W drzwiach przedpokoju spotkała nas mama. Abyśmy jej mogli życzyć pierwsi. Gdyby nie bliski koniec roku szkolnego, nigdyby nam nie pozwoliła iść dziś do gimnazjum.
— Nie spóźnijcież się na obiad, — wołała jeszcze z balkonu, kiwając do nas chusteczką przez poranne słońce. Machała tą chusteczką z wysoka, niby z odbijającego od brzegów okrętu.
Na drugiej pauzie przyszedł do mnie Stefan. Nie jako kolega, lecz w charakterze kompozytora i dyrygenta. Musiał postanowić coś z serenadą. Dla sola z Andulki mógł ostatecznie znaleźć zastępcę. W danym razie można je było zagrać na wiolonczeli.
— No, bo tak, nikt nie wie, czego się trzymać?!
Dworski stał obok, przy tablicy i czekał. Patrzył prosto przed siebie, oczyma, jak z blachy. Mongoł!!!
Cały świat przekręcił mi się w piersiach. Odesłałem ich na drugie piętro do Irzka.
— Irzek wie, ja nie pamiętam.
Przed ostatnią godziną zeszliśmy się z Irzkiem na naradę. Okazało się, że Dworski i Stefan nie są takie świnie, jak się zdaje. Chodziło tu nietylko o serenadę, ale i o przyjęcie.
— Dworski, — rzekł Irzek, poruszając groźnie szczękami, — w dzień urodzin Janiny urządza dla chóru przyjęcie u siebie w winiarni. Potem dopiero pójdzie się z właściwą serenadą.
Patrzyliśmy z ganku gimnazjaliego, ponad drzewa sąsiedniego ogrodu bernardynów, prosto w niebo. Tylko jeszcze z tego nieba błękitnego mógł przyjść jakiś ratunek. Na urodzinach miało być wiele innych dziewcząt i kolegów. Nie chodziło więc zasadniczo o pocałunki, niemożliwe przecież w takim tłumie...
Ale — nie być? Nie popatrzeć na nią, gdy będzie królowała w różowej sukni?! Z różową kokardką we włosach?!
Nadludzkim wysiłkiem woli, rzekłem cicho: — Dworski wie, że nie możemy. Dlatego zaprasza. Jest to zwykły podstęp...
Irzek splunął po męsku i spojrzał na mnie z pogardą.
— Idjoto, — dodał, — mają tam już w winiarni zamówiony stół. Dla kwartetu!
Stół, zamówiony dla kwartetu!
— Wszystko jedno, — jęknąłem, — pójdziemy do domu.
— Masz rację, — odpowiedział Irzek, — tylko nic nie mów. Zobaczysz, jak ja to załatwię.
Załatwił, — że z pewnością wszystkie bebechy wywróciły się w Dworskim do góry nogami. Gdyśmy wyszli z gimnazjum, oświadczył, że nie możemy rozbijać kompanji. Pobędziemy trochę na przyjęciu. a potem!? Gwizdnął tak złowrogo i cynicznie, że nikt się już więcej o nic pytać nie śmiał.
Weszliśmy do winiarni Dworskiego przez długą, chłodną sień kamienną.
Byliśmy tu pierwszy raz w życiu. Nikt nie spodziewał się tak klasztornego wyglądu, ani takiego zapachu!
Zapach dziwny, słodkawo-kwaśny, jakby przestałych owoców. I prawie uroczysta cisza.
Mimo, że na swoich śmieciach, bo przecie u kolegi, z pierwszego wrażenia zdjęliśmy odrazu czapki i zbiliśmy się w kupkę na korytarzu. Z lewej i prawej strony wyłaniały się mroczne salki, jak cele mnichów.
Dworski niepotrzebnie kłamał, że to tylko miodosytnia i winiarnia, a nic się tu nie je. Widać było że ten i ów siedzi przy stoliku i doskonale zajada.
I jeszcze jedno przejęło tu nas powagą: spłoszony, delikatny dźwięk, rozlegający się ze wszystkich stron.
Okazało się później, że to dygotanie kieliszków.
Zbliżywszy się do Irzka, szepnąłem:
— Ty! A tam, u nas, imieniny?!...
— Cicho, głupi, — odpowiedział stanowczo, tem bardziej, że podeszło kilku służących w bronzowej odzieży z sztywnemi, zielonemi fartuchami.
Wyglądali bardzo sumiennie i uczciwie.
Najgrubszy spytał: — Czem można służyć szanownym panom?
Dworski jednem machnięciem ręki rozwiązał całą zagadkę, każąc nas zaprowadzić do naszego stołu. Po drodze musieliśmy minąć pokój, zastawiony ogromnemi beczkami.
— Wszędzie wino, albo miód, — zachichotał Stefan.
Irzek zmarszczył brwi z wrażenia. Nie przepuściłem ani jednej beczce, by z ogromnego brzucha nie ściągnąć palcami trochę kurzu.
Gdy weszliśmy do właściwego pokoiku winiarni, doznałem czarodziejskiego wrażenia. Cicho, tajemniczo, świeżo, chłodno, jak w raju.
Okazało się, że już jesteśmy w piwnicy. Nad naszem zakratowanem okienkiem rosła trawa, dalej zaś, pod przeciwległym murem podwórka krzak samotnego bzu.
Kwitł. Fioletowe liście złociły się w słońcu.
Nie wiedzieliśmy, co mówić do siebie. Gdy poważny służący — Irzek twierdził, że to piwniczy — rozlał wino do kieliszków, wybuchnęliśmy śmiechem.
Płyn iskrzył się w szkle, jak samo światło.
Zawstydziliśmy się naszego śmiechu. Dałem sobie słowo honoru, zaraz po pierwszym kieliszku, że za pięć minut idziemy do domu. Po trzeciej lampce, — Irzek nazywał już te kieliszki lampkami, — szepnął mi ponuro do ucha:
— Idziemy na dno...
Możebyśmy jeszcze nie byli poszli na dno, gdyby nie ojciec Dworskiego, ogromny, gruby człowiek. Stanął wraz z żoną swoją, też ogromną i grubą, w wąziutkich drzwiach i piorunującym głosem kazał sobie zaśpiewać coś najlepszego!
Stefan wybrał Andulkę, z mojem solo. Jeden tylko bez na podwórzu wiedział, dla kogo śpiewam właśnie teraz tak wspaniale.
Nikt nie pamiętał, kiedy starzy winiarze odeszli, zaraz jednak po ich zniknięciu ukazała się na naszym stole kiełbasa w sosie tatarskim.
Irzek na znak męskości jadł musztardę prosto ze słoja, łyżką. Błagałem, by tego nie robił. Machnął ręką, jak straceniec, i spojrzeliśmy razem na zegarek.
Dotąd pamiętam tę chwilę: stoimy pod oknem, przy kracie. Widzę wszystkie wskazówki zegarka, ale równocześnie uśmiechają się do mnie ludzkim uśmiechem, może nawet uśmiechem naszej matki, pomieszanym przedziwnie z Janinką, kiście bzu pod murem...
Zamiast, — która godzina, — mówię Irzkowi najtajniejsze słowa mego serca:
— Jaśminy i bzy...
Płaczemy.
Płaczemy nad całym światem. Irzek zamyka nam usta dłońmi i po chwili mówi:
— Za piętnaście trzecia...
Włosy nam stają na głowach z przerażenia.
Dworski płacze razem z nami, choć nie wie, dlaczego?! Czuję, że mnie nienawidzi. Płacząc, od czasu do czasu gwiżdże przez zęby. Jest to oznaka, że chce z kimś zaraz walczyć na francuską walkę.
Rzucam mu się na szyję. Ściskamy się i wymyślając sobie od łotrów, opłakujemy wspólnie naszą przyjaźń.
Następuje w całej zabawie niepojęta i niewytłumaczona przerwa, poczem idziemy przez miasto, — dziwnie ciasne. Przepychamy się z trudem przez ulice, które tak spuchły nagle i tak są wąskie... Niepodobna wytrzymać!
W mieszkaniu Stefana nie widać prawie gości, tylko wszędzie, we wszystkich pokojach pełno śmiechu. Dziewczęta witają nas triumfalnie.
Wszyscy wiedzieli o porzuceniu przez nas imienin w domu. Bezczelna Aniela obwieściła o tem „publiczności”, szczerząc zęby z teatralnym ukłonem.
Nie mogłem zapamiętać, w którem miejscu przebywa stale moja Janinka?! Słyszałem tylko jej rozkoszny śmiech.
Niewiadomo, dlaczego goście, po przemowie Anieli, walą nam brawo. Irzek toczy „wzrokiem padalca“, to znaczy tragicznym, i zakazuje wszelkich braw. Brawa można dawać jedynie po serenadzie, która zaraz nastąpi.
Stajemy. Cały nasz kwartet chwieje się na nogach wtył i naprzód. Zaczynamy od Andulki z mojem solem.
Gdy przyszło to miejsce solowe, porwały mnie tak straszliwe wyrzuty sumienia o nasz dom, imieniny, o rodziców, — że rypnąłem z miejsca Verdiego Śmierć Otella.
Pamiętam wrzask i pisk wszystkich zebranych, potem znów wszystko znikło. Wyłoniły się z wielu miejsc różne chmury, podobne do różowych poduszek, pośród których walczyłem z Dworskim na podłodze.
Była to walka francuska. Bardzo prędko przeszła w zażartą bitkę.
Pękł mi rękaw pod pachą. Dworski dusił mi kolanami piersi, rozkrwawiłem mu dłoń. Znaleźliśmy się potem przy piecu. Janina między nami.
Po raz ostatni w życiu!
Dworski trzymał ją i mnie za ręce, patrzył w sufit ołowianem spojrzeniem i powtarzał:
— Albo — albo, aut — aut, entweder — oder, ou — ou...
Janina powiedziała otwarcie, że gdybym miał nawet sto dwadzieścia powozów, i tak nie zapomni mnie do końca życia. Ale zostanie z Dworskim.
— Ty! — odepchnęła mnie od siebie, — jesteś zanadto niemożliwy!..
Odepchnięty, upadłem. Potem, jak podlec, korzyłem się przed Stefanem. Błagałem go o pomoc. Stukał mi lekko kamertonem po głowie i śmiał się triumfująco.
I nagle, znaleźliśmy się z Irzkiem przy oknie zamkniętem, po którego szybach ściekała ulewa.
Irzek wypowiedział jedno jedyne słowo:
— Dom.
Wyszliśmy bez pożegnania.
Koło pomnika Sobieskiego w gęstej ulewie zatrzymaliśmy się. Irzek zdjął czapkę. Ja też. Cóż nas teraz obchodziło, że nam deszcz głowy zmywał?!
— Zapomnieliśmy w winiarni książek!
Odpowiedziałem: — Naturalnie!
Ruszyliśmy dalej, ramię przy ramieniu, jak sybiracy Grottgera.
Na ulicy naszej chwycił mnie Irzek za rękę i wykrzyknął:
— Czy widzisz dobrze numery?!
Odpowiedziałem: — Widzę!
Stanęliśmy pod naszym. Pod dziewiątym. Tysiące kłamstw przelatywało mi przez głowę. Irzkowi też, wszystkie były głupie, śmieszne, marne.
Między pierwszem piętrem a drugiem usiedliśmy na schodach, płacząc gorzko.
— Nam też nie dzieje się tak świetnie, — pocieszał nas Irzek, — zlani deszczem, biedni... Masz sińca pod okiem od Dworskiego. A co będzie z książkami?!
Dźwignęliśmy się wyżej.
Oto drzwi naszego mieszkania z miedzianą tabliczką nazwiska. Irzek dotknął tabliczki, — jakby z tego mógł wyniknąć ratunek.
Długą chwilę milczeliśmy z zapartym oddechem, nareszcie przyszła Irzkowi ostatnia myśl do głowy! Nie dzwoniąc wcale, zaczniemy odrazu, „jakby nigdy nic“, Stefana Kyrje. Co z tego potem wyniknie, niewiadomo, w każdym razie my tak zaczniemy.
Prześpiewaliśmy Kyrje do połowy, gdy za drzwiami rozległy się kroki...
Spłoszony szum maminego głosu, parę słów ojca i znów cisza.
Zdrętwieliśmy.
Irzek szepnął: — Odeszli...
Łzy nam płynęły z oczu.
Irzek wziął na odwagę i począł lekko pukać. Lekko, bardzo ostrożnie.
Nic.
Troszeczkę mocniej.
Nic.
Splótłszy się w bratnim uścisku, siedliśmy pod progiem. Nagle powstaliśmy razem. Irzek spytał mnie oczami. Oczami odpowiedziałem, — tak... Wyciągnął rękę do dzwonka i leciusieńko zadzwonił.
Jęknęło, jak mucha.
Nie mogliśmy mówić do siebie, usta nam drżały w niewymownym płaczu.
Irzek zatrzymał oddech w piersiach i zadzwonił długo, z całych sił.
Czemu Jan nie otwiera, nasz służący?! Czemu Jan nie otwiera?...
Rozległy się znowu kroki ojca. Ciężkie i miarowe.
Cofnęliśmy się od drzwi. Uchyliły się powoli, jakby nie wiedziano, komu się otwiera?...
W ostatniej chwili postanowiłem ratować nas żartem.
Gdy się lakierowane odrzwie uchyliło, chciałem zapytać: — Czy tu mieszkają państwo?.. I dodać nasze nazwisko.
Nie mogłem!
Na progu stanął ojciec i spytał:
— Czem można panom służyć?
Oparci o mur, zamachaliśmy rozpaczliwie rękami. W głębi przedpokoju ukazała się mama, w imieninowej sukni, blada, jak ściana. Ojciec powtórzył: — Czem mogę panom służyć — i odszedł do salonu.
Wpadliśmy za nimi, jak szaleni.
Przez otwarte okna szumiał ogród. meble, rozstawione po wizycie gości inaczej, niż codzień, nie puściły nas naprzód.
Irzek zatoczył się, zaczął coś mówić, gdy nagle mama krzyknęła:
— Ależ słuchaj! Oni są pijani!!!
Nie zapomnę owego „co“, którem odpowiedział ojciec. Podszedł do nas, przypatrzył się uważnie, badawczo, jakby nie synom własnym, lecz nieznanym, rzadkim okazom zwierzęcym, czy też roślinnym.
— Wcale nie pijani, — bełkotał Irzek, starając się ustać spokojnie. Nie udało mu się, niestety, i upadł na krzesło bezwładnie.
Chcąc nas koniecznie ratować, jąłem opowiadać o Dworskim. Miało to „zmierzać“ do winiarni. Zapomniałem jednak, o co chodzi. Z rozumnych, bardzo tkliwych słów moich wyłonił się niespodzianie krzak starego bzu.
— Trzeba to zrozumieć, zrozumieć ostatecznie, jaśminy i bzy!
— Rozumiem. — Ojciec uśmiechnął się, wziął obu pod ręce, wyprowadził do naszego pokoju. Kazał się natychmiast położyć. Rzecz nie do wiary, porobił z ręczników kompresy i zawiązał je nam na czołach.
— Durnie, co za durnie! — powtarzał przez cały czas tej operacji.
Słyszałem jeszcze, jak mówił do płaczącej w salonie mamy: — Masz, zaczynają się już mężczyźni — i zasnąłem.
Obudził mnie przerażający lęk.
Deszcz szumiał po liściach, było już całkiem ciemno. Przez uchylone drzwi wpadało światło z któregoś pokoju wąską szczeliną. Wyskoczyłem z łóżka, przekonany, że nagle niema już naszego domu!
Że się rozwiał na zawsze?!...
Pobiegłem do przedpokoju, po płaszcz i dalej do salonu. Stąd, między meblami, ostrożnie, na palcach, doszedłem do buduaru.
Mama siedziała przy biurku nad papierem listowym. Dopiero w ciszy, wieczorem widać było, jak jej skronie siwieją. Każdyby zobaczył odrazu.
Chłonąc zapach deszczu, spozierała przed siebie w ogród, z dziwnym uśmiechem swoich planów przyszłości.
Smutna musiała być! Na całem czole we wszystkich nieznacznych wgłębieniach drżały cienie.
— Mamo...
Ocknęła się. Mówiąc cicho, — to ty? — podała mi przygotowany zawczasu na galeryjce swój bilet wizytowy.
Było wypisane na nim:
— A imieniny, mamo?...
Zwróciła lekko głowę:
— Jakież mogły być bez was imieniny?
— A ojciec? — spytałem szeptem.
— Poszedł się przejść i jeszcze raz nadać depeszę.
— Na taki deszcz? Przejść się?... — Łzy napłynęły mi do oczu: — A czy to prawda, że musimy zwijać całe mieszkanie i wszystko?
Patrząc przed siebie, w szumiący ogród, odpowiedziała:
— Prawda. Myślę, że to były ostatnie moje imieniny...
Wtedy rzuciłem się ku niej z płaczem, który płynął już nie z oczu, lecz prosto z serca. I wtedy, przykładając głowę do jej kolan, zacząłem niespodzianie opowiadać wszystko od początku.
Wszystko, za cały ten czas.
Wszystko, z ogromnym wstydem.
Choć nigdy, nigdy nie będzie można na to poradzić, Janinka i tak wybrała już Dworskiego. Wszystko razem na wieki przepadło.
— Nie przepadło, — pocieszała mnie matka. — Może nie kochałeś Janinki?... Gdybyś ją naprawdę kochał, możeby wszystko inaczej wypadło?!
— Cóż mogło wypaść inaczej? — płakałem niepocieszony.
— Może nie zrobilibyście mi tej krzywdy? — Mama zdziwiła się mądrości własnych słów: — Mój kochany, wszystkie wielkie uczucia spotykają się w sercu człowieka radośnie. Jedno drugiego nie potrzebuje w cień spychać.
Może dlatego nie miałeś czasu dla mnie, że niedość kochałeś Janinkę?!
Siedziałem z głową wspartą na kolanach, cierpliwie głaskany po włosach. Zasypiałem prawie, gdy mama przypomniała mi ów bilet, na jutro, do gimnazjum.
Zabrałem go oczywiście.
Uśmiech planów dalekiej przyszłości...
Wspominałem już nieraz co się stało z całym naszym domem. Sprzedać trzeba było wszystko pokolei. Tureckie firanki z perskiego sklepu, gdzie mama pierwszy raz zemdlała, znalazły się u innych ludzi, i nasz „wyjątkowy“ fortepian, i wszystkie futra, i serwis w róże czerwone, i wszystko.
Inne rzeczy, mniejszej wagi, poznikały same.
Ludzie mówią, że przedmiot, szklanny, drewniany, tani czy kosztowny, wielki czy mały nie żyje, nic nie rozumie. Ależ nieprawda! Żyje bardzo rozsądnie, trwa wiernie i cierpliwie. Dopiero, gdy w nas serca, czy wierności brakuje, ubywa jej z przedmiotu onego. Nie przyjdzie do ciebie pozłacana taca z pod lustra, nie nawinie się nóż do rozcinania kartek, który ongiś z taką radością ukradkiem brałeś do ręki, już nie posłuży kosz na stare papiery.
To, owo i dziesiąte, porzucone, obejrzy się samo za swym losem, już nie trwa na swem miejscu zwykłem, odeszło, znikło. Poszukało sobie innego posterunku.
Z całego domu, z wszystkich sześciu pokoi został mi w notesie bilet, pamiętnego wieczora napisany. a zaczęty od słów — „Niniejszem zaświadczam, że syn mój...“
Ostatni bilet w sprawach szkolnych, już nie użyty wcale.
Następnego dnia nie poszliśmy do gimnazjum. Cały dom przeraził się nagle choroby maminej.
Tak przyszło jedno za drugiem, — nieszczęście i śmierć sama... Ale ty przecie nigdy nie czekasz, szybkie życie! Samo po mnie wybiegasz i idziesz ze mną coraz prędzej, biegnę koło ciebie wytrwale, już mnie wyprzedzasz, ledwie za tobą nadążam. Stoimy w wielkiej wojnie, podążasz jeszcze prędzej, dogonić cię nie mogę. Wszystkie kąty kraju naszego trzeba umieść teraz, urządzić, na nowo jeszcze raz pokochać, — aż oto jadę przez ocean na okręcie, w sprawach mojej ojczyzny za morze.
Miesiąc luty chmurzy się dokoła po przestrzeniach otwartych w nieskończoność. Przez sine, głośne wody przewijają się ryby olbrzymie, które płyną z głębin niewiadomych.
Potężna śruba okrętowa uderza pod pokładem mocno, natarczywie. Jest w tem tętnie maszyny muzyka woli naszej. Naprzód, naprzód i naprzód!
Otoczeni tu jesteśmy wszystkiem, cośmy dotąd wytworzyć zdołali, o co się w dziejach naszych ziemskich tak śmiertelnie bijemy. Zbytek, wygoda, niklowane rączki, poręcze, dywany, jedwab, światło elektryczne, cygara, dym węgla, zapach perfum i tłuszczów oczyszczonych.
Wystarczy jednak sięgnąć ręką za barjerę okrętu, — przez krótkie palce nasze płynie nieskończoność widoku, pośród której, na tych wodach, na tym stopniu szerokości niczem i niczem i niczem jesteśmy po wieki.
Myśl moja skora, lecz zaiste, jakże malutka płuży wśród tej nieskończoności. Wznosi się, opada, słów żadnych nie znajduje, podrzuca drobne pytania, by wracać wkońcu ku prostym chwilom dzieciństwa i nieporadnie, zamykać pierścień swego czasu...
Wieczorami siadamy w barze, przy kieliszku, przy kartach ja i rozmaici podróżni. Palą małe fajeczki. Patrząc w puste szyby, opowiadają sobie z pobłażliwym śmiechem, skąd się wzięli na tym okręcie, co ich tu przyniosło, dokąd dalej pojadą, gdy się na brzegu znajda.
Słychać nazwy krajów odległych, miast niespodziewanych, półwyspów dalszych, niż czwarta klasa gimnazjalna.
Dziś po południu zebraliśmy się w barze na chwilę tylko. Idziemy oglądać maszyny okrętowe. Schodzi się tam po schodach żelaznych, cieniutkich, niby po twardych, stalowych pajęczynach.
Coraz niżej, coraz goręcej.
Należy kroczyć ostrożnie, w sinem świetle, wszędzie obracają się metalowe ramiona, wiązadła, golenie, broczące oliwą gruczoły. Na szerokich pasach transmisyj ślizga się światło ruchu, — nie można mówić w rozgłośnych jękach mechanicznego obrotu.
Do hali pieców okrętowych.
Gdybym się nie wstydził, padłbym tu na kolana, krzycząc:
— Nie będziemy jeździli przez żadne oceany, nie chcemy już wyrobów, stali, niklu, złota, platyny, blachy, żelaza, wyrzekamy się potrzeb najprostszych, ale nie stójcie, ludzie, w tym żarze straszliwym!
Ogarnia nas przestrzeń czworoboczna, pół-ciemna, zamknięta zewsząd olbrzymiemi piecami. Ogień w nich wyje, przewraca się, upada, znów powstaje straszny i zwichrzony.
Półnadzy palacze wrzucają raz po raz pełne łopaty węgla. Nie można sobie wyobrazić cięższej pracy!
Pot leje się z ludzi, paruje nad nimi tumanem, oczy mają od żaru białe, puste, jakgdyby samym śluzem patrzyli. Przez wszystkie mięśnie tęży się troska pracy, podkreślona cieniami wysiłku.
Jeden z owych palaczów odpoczywa pod ścianą. Wsparł ręce na łopacie. Po twarzy, młodej jeszcze, aż za obręb trykotowej koszulki spływają strugi potu. w których pierś cała lśni, niczem ulana z ołowiu.
Do tego człowieka muszę podejść.
Podszedłem, szukam w portfelu dwóch papierowych dolarów. Jak na walutę mego kraju dużo... Jak na dobry uczynek za mało. Jak na napiwek, — doskonale.
Wszystko razem wysoce niemoralne!
Daję nareszcie te dwa papierowe dolary.
Palacz spostrzegł pierwszy, że, wyciągając z portfelu pieniądze, upuściłem na podłogę jakąś karteczkę. Schylił się szybko i podał ją uprzejmie.
Podał ją z czułym uśmiechem człowieka, który nie ma nadziei, z dobrze mi znanym uśmiechem planów dalekiej przyszłości...
Podziękowałem. Patrzę, co to za kartka?
Stary, pożółkły, jakże już wygnieciony bilet, zaczynający się od słów: — Niniejszem zaświadczam, że syn mój...
Zaprawdę, — matka moja pośpiesza z drogi niepowrotnej otrzeć tu pośród kotłów twoje czoło zroszone! Człowieku nieznanej doli, mowy i przygody: — idę ku tobie teraz przez ziemię, wodę, ogień, idę przez cały świat. Nie ustanę, nie spocznę, nie wytchnę, dopóki z pod pokładu nie zawołasz ku mnie, twarz od ognistej czeluści odwróciwszy:
— Mój bracie!..