<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W krainie Taru
Podtytuł Powieść Wschodnia
Wydawca Wy­dawnictwo „Powieści Karola Maya“
Data wyd. 1932
Druk „Editor“ Sp. z o.o.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Podróżowałem z dzielnym swym towarzyszem Hadżi Halefem Omarem konno przez „Państwo Srebrnego Lwa“ (Persja). Przebyliśmy właśnie granicę persko-turecką, znużeni ogromnie kilkomiesięczną podróżą wśród zbójeckich szczepów kurdyjskich, i zatrzymaliśmy się w niedużej osadzie Khoi, ażeby dać koniom wypoczynek.
W owym czasie miałem nieocenionego rumaka Rih, którego później pode mną zastrzelono. Towarzysz mój nie posiadał tak szlachetnego wierzchowca. Jakkolwiek i jego koń był czystej krwi arabem, nie dorównywał mojemu, zwłaszcza w tak uciążliwej podróży, i musieliśmy, chcąc niechcąc, zatrzymać się na parę dni, mimo że miejscowość bynajmniej nie budziła w nas zachwytu.
Skoro tylko ukazaliśmy się we wsi, powstało wnet istne zbiegowisko: starzy, młodzi, nawet dzieci — wszystko biegło za nami aż do nędznego domu zajezdnego, gdzieśmy się postanowili zatrzymać, a nieocenione moje prześliczne zwierzę było przedmiotem ogólnego podziwu. Zwracał ponadto uwagę wszystkich kosztowny i wspaniały rzęd; otrzymałem go w podarunku od pewnego Persa za wyświadczoną przysługę. Koń mój razem z rzędem przedstawiał, wedle oszacowania tutejszych mieszkańców, olbrzymi majątek, nie dziw więc, że towarzyszyło nam tak niezwykłe zbiegowisko gapiów.
Khan (dom zajezdny) zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okna miał tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu określenia „okienka“, to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze w świecie otwory w ścianie, przez które wiatr mógł sobie gwizdać na nutę, jaka mu się podobała, i równocześnie igrać z dymem, dobywającym się z wnętrza przez owe otwory, gdyż komina w domu nie było. Nawet brama, prowadząca na dziedziniec, była zwykłym wylotem w murze, bez ruchomych drzwi. Dziedziniec zaś czynił wrażenie, jakby od lat niepamiętnych gromadzono tu nieczystości wszystkich dzikich i oswojonych zwierząt Kurdystanu.
Odpowiednio do tego otoczenia wyglądał również i gospodarz, który stanął u wejścia, aby nas powitać na sposób wschodni głębokiemi ukłonami i przemową o nader kwiecistym stylu. A zwrócił się nie do Halefa Omara, lecz do mnie, gdyż, posiadając lepszego konia, odrazu uznany zostałem przez sprytnego oberżystę za rozkazodawcę.
— Witaj, — rzekł — o panie, w domu moim, który z rozkoszą otwiera przed tobą bram dwanaście! Allah niechaj rozsypie nad twoją głową tysiąc błogosławieństw, a drugi tysiąc niech ci podściele pod nogi, niby najwspanialszy dywan; albowiem nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu przyjmować tak szlachetnego i dostojnego gościa, któremu też cały ofiarowuję się do usług. Powiedz tylko, czego dusza twoja pragnie, a uczynię wszystko natychmiast. Oblicze moje promienieje radością, jak słońce raju; postać moja wre gotowością służenia tobie; ręce drżą od żądzy wypełniania twoich rozkazów; nogi moje, jak skrzydła sokole, będą spełniały w okamgnieniu wszelkie zlecenia, a dusza, mieszkająca w mem ciele, musi...
— Daj jej spokój... niech sobie tam siedzi spokojnie! — przerwałem mu. — Nie lubię gadaniny!... Masz porządne mieszkanie dla nas?
Az kolame ta! — Jestem twoim sługą! Będziecie mieszkali u mnie tk wygodnie, jak mieszkają oblubienice proroka w raju.
— A wikt?
Bu kalmeta ta ssiu taksir nakem! — Ażeby ci usłużyć, niczego nie zaniedbam. Jestem gotów wszystkie moje trzody oddać na rzeź dla was!
— Ależ niech sobie żyją! My nie przybywamy tutaj, aby pożreć twoje trzody; idzie nam głównie o to, aby nasze konie znalazły dobre pomieszczenie.
O chodih (pan)! Znajdzie się dla nich kwatera, wobec której niczem są pałace Mekki.
— Dobrze, pokaż nam tę kwaterę.
— Pójdź więc w moje ślady, a zobaczysz, że będziesz zadowolony ze mnie, najpowolniejszego ze wszystkich sług twoich!...
Zsiedliśmy z koni, a „najpowolniejszy ze wszystkich sług“ moich postąpił ku bramie dziedzińca. Głowa jego nakryta była chustą, a właściwie brudną porwaną siatką nicianą. Miał na sobie spodnie, które jednak... spodniami już wcale nie były; wstydliwa ta część garderoby składała się z samych strzępów, niesięgających nawet kolan, na łydkach zaś (tak się nam zdawało na pierwszy rzut oka) świeciło coś w rodzaju trykotów; po bliższem jednak przyjrzeniu się przekonaliśmy się, iż takie wrażenie czyniła własna jego skóra. Plecy zacnego Kurda pokrywał częściowo żakiet o jednym tylko rękawie, mówię — częściowo, gdyż podziurawiony był, jak rzeszoto; przodu żakiet ten nie posiadał: tam, gdzie są zazwyczaj klapy i poły, a więc na piersiach, miał nasz oberżysta coś, co Turek określiłby nazwą gömlek (koszula); ja jednak nie umiałem wynaleźć właściwego wyrazu na tę część jego ubrania.
W człowieku owym, oprócz duszy, którą przed chwilą ofiarował na moje usługi, mieszkał niezawodnie jakiś dziwny duch, podtrzymujący w nim nędzne bydlęce życie wśród warunków takich, jakie dla zwykłego śmiertelnika byłyby nie do zniesienia...
Poprowadziliśmy za nim przez dziedziniec konie. Znajdowała się tu niedaleko od wejścia głęboka gnojówka, którą gospodarz chciał zręcznie wyminąć, ale może właśnie dlatego, że chciał ją wyminąć, runął w nią, jak długi. Wyciągnąłem rękę, by go z tej pachnącej sytuacji wyratować, ale nie przyjął ofiarowanej pomocy i wydobył się sam, widocznie posiadając już w tem należytą wprawę.
— Nie fatyguj się; zbyteczna jest względem mnie grzeczność twoja! — rzekł, śmiejąc się.
I nie zrobił mu ten wypadek istotnie żadnej różnicy, bo po wydobyciu się z gnojówki nie wyglądał wcale gorzej, niż przedtem.
— Sihdi, — rzekł Halef w jednem z arabskich narzeczy, którego gospodarz z wszelką pewnością nie rozumiał, — ten drab to istny abu kull‘ chanazir, ojciec wszystkich świń, u którego bezwarunkowo zamieszkać nie możemy. Trzeba szukać kwatery gdzie indziej.
— Ba! Jego khan jest jedyny w całej wsi, mój Halefie!
— W takim razie lepiej będzie pod gołem niebem...
— Niemożliwe! Okolica wszak słynie z najbezczelniejszych koniokradów, a wiesz przecież, jak drogi mi jest mój Rih. Zamiast odpoczynku, musielibyśmy czuwać całą noc.
— Niestety, prawdę mówisz, effendi. Musimy mieć dach nad głową, a i konie należy zamknąć, aby nam ich złodzieje nie ukradli. Sami również zabezpieczyć się musimy, aby nas nie pomordowano. Może uda się nam tu znaleźć jakiś kącik, wolny od gnoju i brudu, jak również i od tego cuchnącego gidd el wazach (praojciec brudu)... Widziałem już wielu ludzi niechlujnych, ale takiego wieprza mam zaszczyt oglądać po raz pierwszy w życiu!
Pijany „wieprz“ przeszedł niepewnemi krokami przez dziedziniec ku drugiemu otworowi w murze i, trzymając się mocno ściany, rzekł:
— Oto jest miejsce dla twoich rumaków; tu będzie im, jak w raju. Wprowadźcie je do środka! Zaraz przyniosę obroku.
Zajrzałem do wnętrza owego „raju“. Panowała tam zupełna ciemność, i dopiero, gdy się z nią oko oswoiło, ujrzałem tyle gnoju i błota, że aż mi się na wymioty zbierać zaczęło.
— Czyś zwarjował? — zawołałem. — Toż w gnoju tym konie potopić się mogą! Gospodarz popatrzył na mnie bezmyślnie wielkiemi zdziwionemi oczyma, i odrzekł:
— Brud? U mnie?... Czegoś podobnego nie zarzucił mi jeszcze żaden gość! To obraza, która domaga się missajefet (pojedynek).
Groźba ta wydała mi się tak zabawna, że wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Halef natomiast stracił cierpliwość i ozwał się z wyrazem tajonego gniewu:
— Co? Ty śmiesz mówić o missajefet? A wiesz, kim jest ten wielki pan, do którego zwracasz się z tak zuchwałemi słowami?
— Nie wiem — odparł naiwnie gospodarz.
— No, to wiedz, że jest to sławny Emir Hadżi Kara Ben Nemzi effendi, z Frankistanu!
— Nie słyszałem o takim. A ty kto jesteś?
— Jam jest równie sławny Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud el Gossarah. Gdyby który z nas palcem tylko skinął, padłbyś trupem z trwogi!
— Och! Nie myśl sobie, iż należę do guranów (niezdolny do wojska); umiem obchodzić się z bronią, i niema takiego stracha, któryby mię zdołał wyprowadzić z równowagi.
— A mimo to widzę, że nie możesz się utrzymać w równowadze, i zataczasz na wszystkie strony!
— O, to nie ze strachu; to... to... od... od...
— Od raki (wódka) — dokończył Halef.
— Raki? Nie wypiłem dziś nawet jednej kropli!... Uważam, że chcesz mię obrazić przypuszczeniem, jakobym był sekran (pijanica)...
— Tak jest, o to właśnie cię posądzam!
— Mylisz się!
— Daj mi dowód, że się omyliłem! Prawy wyznawca proroka nie powinien nigdy się upijać, a jeżeli się już upił, wówczas każdy uczciwy muzułmanin obowiązany jest święcie zażądać od niego odmówienia sury I‘imtihan (sura egzaminowa). No, jakże? Wypowiesz ją z pamięci?
— Nie!
— Więc podpowiem ci szybko, a ty mów ją za mną! No, uważaj!
Sura, o której mowa, umieszczona jest w koranie pod numerem 109-ym. Każą ją zazwyczaj odmawiać podejrzanym o pijaństwo, gdyż trudna jest do wypowiedzenia.
Próba „sury“ z oberżystą wypadła na jego niekorzyść, bo ciągle się mylił, zaczynając od początku, i wreszcie nie skończył.
— Przyznaj się więc, — rzekł Halef — iż jesteś pijany! Oj, będziesz pokutował kiedyś w dżehennie (piekło), będziesz!
— Ja? Nie mam wcale ochoty odwiedzać dżebenny! Jestem trochę podchmielony, to prawda, ale gdy wejdziecie do izby, tam dopiero zobaczycie człowieka, który nietylko na nogach utrzymać się nie może, ale nawet oczu otworzyć nie jest w stanie.
— A więc dom twój to moghare el redila, jaskinia grzeszników, i niech go Allah do cna zburzy! Pewnie i w izbie jest tyle brudu i smrodu, co tutaj, w twojej stajni! Czy nie masz lepszego pomieszczenia dla naszych koni?
— Lepszego? Może ci się zachciało siódmego nieba Mahometa dla umieszczenia swych zwierząt, — ale go na ziemi nie znajdziesz. Stajnia moja jest wcale porządnem pomieszczeniem, i mogę cię zapewnić, że stokroć tu przyzwoiciej, niźli w drugiej, gdzie trzymam własny dobytek. To wspaniałe pomieszczenie przeznaczone jest wyłącznie dla koni bardzo zamożnych podróżnych, a więc będzie najodpowiedniejsze i dla waszych rumaków.
— Naprawdę nie wiem, jak postąpić... Sihdi, może ty co poradzisz?...
— Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko kazać tę stajnię gruntownie oczyścić, — odrzekłem. — A tymczasem popatrzmy, czy znajdzie się dla nas jaki kąt w zajeździe. Czy masz osobny pokoik? — dodałem, zwracając się do gospodarza.
— Nie. Wobec Allaha wszyscy ludzie są sobie równi, a więc zamożnym i dostojnym wcale to nie ubliża, gdy przebywają z biedakami i upośledzonymi pod jednym dachem.
— Chcesz przez to powiedzieć, że musimy zamieszkać w tej izbie, gdzie siedzi ów pijak, o którym wspomniałeś?
— Tak.
— No, zobaczymy...
Uwiązaliśmy konie na dziedzińcu i poszliśmy za gospodarzem do izby. Była niska, ale dość obszerna, i zajmowała całą szerokość domu. Ściany miała wylepione gliną. Pod jedną z nich, na wbitych w ziemię palach, przymocowane były zwykłe proste deski — i to się nazywało stołem. Tak samo urządzone były ławki przy owym stole. Przy tylnej ścianie stało kilka opartych o nią szerokich płotów z wikliny. Płoty takie w Kurdystanie używane bywają jako ruchome ściany, służące do przedzielania wnętrza domu na mniejsze lub większe ubikacje.
W izbie był jeden tylko gość. Siedział z opartemi na stole łokciami i ujętą w dłonie głową; prawdopodobnie spał lub przynajmniej drzemał. Tuż przed nim stała gliniana butelka i dwa również gliniane kubki. Z tych to naczyń gość i gospodarz pili jeszcze przed chwilą raki, i to właśnie było powodem, że oberżysta zrobił na nas wrażenie człowieka, którego należało poddać próbie 109-ej sury.
Według mniemania gospodarza, gość jego był bardziej od niego pijany. Gdyśmy weszli, śpiący podniósł nieco głowę i popatrzył na nas. Spojrzawszy mu bystro w oczy, przyszedłem do wniosku, że jednak nie jest pijany; przynajmniej z wejrzenia nie można go było o to posądzić. Myliłem się ja, czy też mylił się gospodarz? A może nasz nieznajomy maskował się zręcznie? W takim razie musiał mieć w tem jakiś interes? Nikt się nie zdziwi, że wydało mi się to podejrzane, gdy weźmie się pod uwagę, ile przygód i niebezpieczeństw przeszedłem w ciągu wieloletnich swych podróży. W takich okolicznościach wyrabia się w człowieku pewnego rodzaju instynkt i niezwykła wrażliwość na wszelkie choćby najbardziej błahe zjawiska. I dzięki właśnie temu instynktowi, jako też owej wrażliwości, żyję dziś jeszcze, mimo że na całem ciele mam liczne blizny od zadanych mi ran.
Ów drzemiący, zagadkowy dla mnie człowiek, ubrany był po kurdyjsku. Na głowie miał skórzaną czapkę, której krysy były tak powyginane w kilku miejscach ku dołowi nakształt dziobów, że czapka owa przypominała polipa morskiego, wyciągającego ku dołowi oślizgłe swe macki. Ubranie wrzekomego Kurda składało się ze skórzanych spodni i bluzy głęboko na piersiach wyciętej, z krótkiemi po łokcie rękawami, z pod których wysuwały się żylaste ręce. Na nogach miał obuwie, podobne do tego, jakie noszą turyści w górach. Czy miał ów obcy jaką broń za pasem, nie mogłem narazie zauważyć, bo siedział za stołem; obok tylko leżała długa prymitywna flinta. Sądząc z siwych zupełnie włosów, mógł liczyć około lat sześćdziesięciu, ale był dosyć jeszcze krzepkiej okazałej budowy, świadczącej o doskonałem zahartowaniu i sile organizmu.
Halef wcale nie zwracał uwagi na tego gościa, bo zajęty był inną sprawą; spostrzegł mianowicie na kominie ognisko, z którego dym unosił się pod sufit i wychodził powoli otworami okiennemi.
— Wiesz co, effendi? — zagadnął mię nagle. — Czyby się nie dało utworzyć z tych ruchomych ścian osobnego przedziału dla nas? Jak sądzisz?
— Wcale niezła myśl.
— A może i drugi projekt ci się spodoba... Moglibyśmy tu również pomieścić i konie nasze. Byłyby blisko nas i wygodniejby miały, aniżeli tam, wśród gnoju.
— Co takiego? — przerwał gospodarz. — Konie? Tu, w izbie? Allah dał wam widocznie bardzo mądre głowy, jeśli się w nich mogą rodzić podobne pomysły! Ależ to chyba kpiny?... Najpiękniejszą izbę mego domu, chlubę całej wsi i całej okolicy, zamienić mam na stajnię?... To już wyraźne żarty z mojej osoby!... To...
— Zapłacimy — przerwał mu Halef.
— Nie trzeba mi waszych pieniędzy, bo mam ich więcej, niż obaj jesteście warci.
— O, czyżbyś był aż do tego stopnia bogaty?
— No, bogaty... nie, bo pieniądze należą do rządu paszy. Ściągnąłem je jako haradżi (haracz) od mieszkańców tutejszego okręgu; będzie przeszło dziesięć tysięcy piastrów... Pewnie, że nie posiadacie takiej sumy...
— Głupcze! — odburknął Halef. — Jesteśmy bogatsi, niż ten twój pasza, a to, co posiadamy, jest naszą własnością, podczas gdy z pieniędzy, które ty masz u siebie, nie wolno ci wziąć ani piastra. Ile żądasz za to, iż urządzimy tu dla siebie odpowiedni przedział?
— A długo chcecie zabawić?
— Cztery dni.
— Dacie po dziesięć piastrów dziennie. A za wikt...
— Już my sobie wikt sporządzimy sami! — przerwał Halef. — Chodzi nam teraz głównie o konie. Jeżeli się zgodzisz, abyśmy je tutaj wprowadzili, dostaniesz razem po dwadzieścia piastrów za dzień. Zgódź się bez zbytnich ceremonij, bo zapewne nie miałeś jeszcze gościa, któryby ci płacił tak suto.
Oberżysta zgodził się oczywiście na warunki, mimo pozornego sprzeciwu, okazanego z początku, a towarzysz jego od butelki, ów gość podejrzany, dał się nam uprosić do pomocy w ustawieniu ścian, poczem Halef wprowadził konie, a umieściwszy je odpowiednio, kupił za dwa piastry kurę, zabił ją, oskubał, nadział na rożen i począł piec na ogniu Ja tymczasem na jednej z wolnych ścian ruchomych, ułożonej na ziemi, rozesłałem koc i, położywszy się, patrzyłem przez szparę na ludzi, którzy tu przychodzili podziwiać tak dostojnych gości, co mogli sobie pozwolić na kosztowny zbytek umieszczenia koni w izbie mieszkalnej. Zwracali się też z zapytaniami w tej sprawie do Halefa, który odpowiadał niechętnie a pogardliwie i z wielką przesadą. Gdy zaś wypowiedział moje nazwisko, ów gość w skórzanej czapce podniósł się nagle i zapytał:
— Czy to istotnie Emir Kara Ben Nemzi, effendi, który ongi uwolnił od nieprzyjaciół cały szczep Haddedihnów?
— Tak jest! To ten sam nieporównany wojownik, którego dotychczas nie zmógł żaden wróg, i który sam jeden, wpośród ciemnej nocy, wyśledziwszy lwa, zabił go celnym strzałem w oko.
— I za to otrzymał od Mohammeda Emina, szeika Haddedihnów, tego wspaniałego wierzchowca w podarunku?
— Tak jest.
— Czy to właśnie ten rumak znajduje się tutaj za ścianą?
— Ten sam. Ale dlaczego pytasz?
— Bo słyszałem bardzo wiele o tem szlachetnem zwierzęciu i o jego panu.
Po tych słowach położył znowu głowę na rękach, opartych o stół, i w tej pozycji pozostał przez dłuższy czas. Wreszcie podniósł się i powoli, krokami niepewnemi, wyszedł z izby.
W dziesięć minut później weszła do pokoju kobieta, która, jak się domyśliłem, była żoną gospodarza.
— Gość nasz odjechał w tej chwili. Czy wiesz o tem? — spytała żywo męża.
— Jakże mógł odjechać, skoro nie miał konia?
— Pojechał na naszym koniu...
— No, nie obawiaj się... Widocznie miał jakiś pilny interes do załatwienia i powróci wkrótce. Wiem, że ma tu zabawić kilka tygodni. Zresztą, zostawił flintę na stole.
Tak zapatrywał się na sprawę odjazdu gościa nasz gospodarz. Ja jednak byłem innego zdania. Obcy ów człowiek rozmawiał z Halefem zupełnie przytomnie; w ten sposób nie mówiłby człowiek pijany, lub nawet choćby trochę podchmielony. Dlaczego więc, wychodząc, udawał pijanego?
Zadawszy sobie to ciekawe pytanie, pomyślałem jednak, iż mało mię to obchodzić powinno, tem bardziej że sam gospodarz niewiele się tem interesował. Zresztą Halef, ukończywszy swoje zajęcie przy kominku, przyniósł właśnie wcale nieźle przyrządzoną kurę, i zabraliśmy się do jej spożycia z takim apetytem, że wkrótce zapomniałem o obcym.
Pod wieczór wyszliśmy na przechadzkę. Wróciwszy o zmierzchu, zastaliśmy gospodarza znowu przy kubku raki. Widocznie hołdował zasadzie, że Mahomet zabronił wyznawcom jedynie wina, raki zaś wolno pić każdemu, ile zechce. Goście jego również widać byli tego samego zdania, bo razem z nim wypróżniali kubek za kubkiem, dopóki na nogach utrzymać się mogli, gdy zaś nie starczyło już trunku, rozeszli się do domów, jak który mógł, przeważnie jednak na czworakach. Wyszedł też i sam gospodarz na dziedziniec.
Po paru minutach usłyszałem tak przeraźliwy ryk oberżysty, jakby mu kto rozpalone żelazo do pięty przyłożył. Wybiegliśmy, ciekawi, co się stało. Gospodarz wbił palce obu rąk we włosy i wrzeszczał na całe gardło, klnąc żonę i czeladź, która, przestraszona, zbiegła się ze wszystkich kątów na dziedziniec zajazdu.
Należy zaznaczyć, że ten przed paroma jeszcze minutami nietrzeźwy człowiek odzyskał nagle przytomność. Prawdopodobnie więc zdarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, pod którego wpływem pijanica otrzeźwiał. I istotnie, ze słów jego dowiedzieliśmy się niebawem przyczyny niezwykłego alarmu: skradziono mu dziesięć tysięcy piastrów. W rozpaczy, nie wiedząc sam, co robi, chwycił bat i począł bić żonę oraz czeladź, posądzając ich o kradzież.
Poskoczyłem ku niemu, a odebrawszy bat, krzyknąłem:
— Zwarjowałeś?! Bijesz własną żonę i czeladź, jakby kto z nich winien był kradzieży!
— A tak! Któreś ukradło z pewnością!...
— A ja cię zapewniam, że się mylisz! Lepiejbyś zrobił, gdybyś samemu sobie kazał wymierzyć z kilkanaście batów!
— Ja?... Sobie?... Za co?!
— Za to, żeś okradł samego siebie, tylko, oczywista, nie własnemi, lecz obcemi rękoma.
— Głupstwa pleciesz! Jakżebym to mógł okraść sam siebie?
— W bardzo prosty sposób: dałeś złodziejowi możność okradzenia cię. Zapewne miałeś piastry dobrze ukryte?
— Tak.
— Czy żona wiedziała, gdzieś je schował?
— Nie.
— I nikomu z czeladzi również nie było wiadome to miejsce?
— Nie.
— No, to bardzo lekkomyślny człek z ciebie, bo przy szklance raki jesteś w stanie wygadać wszystko, o co cię tylko kto zapyta...
— Ja się z niczego nie wygadałem...
— Tak? A któż to wobec nas, zupełnie ci obcych ludzi, wspomniał, że ma dziesięć tysięcy piastrów w domu?
— Przecież nie wskazałem wam, gdzie są schowane!
— Nam tego nie powiedziałeś, ale tajemnicę tę wydobył z ciebie prawdopodobnie ktoś inny... może ten, który uciekł stąd na twoim własnym koniu... Czy znasz go?
— Coprawda, nie widziałem go dotąd nigdy w życiu, ale zapewniał mię, że jest bardzo bogatym przedsiębiorcą z Serdacz i że przybył tu na kilka tygodni celem zakupienia galasówek dla jakiegoś kupca z dalekich stron.
— Jesteś łatwowierny aż do głupoty, — odrzekłem — bo czyż obecnie pora na zbiór galasówek?
Nic nie odpowiedział. Poczuwał się widocznie do zarzucanej mu przeze mnie lekkomyślności i głupoty.
— Ale zobacz-no, może gość wrócił już na twoim koniu, jak tego zgóry byłeś pewny? — dodałem.
— Nie, dotychczas go niema...
— Oczywiście koń przepadł i... pieniądze również...
— Pie... pie... pieniądze?... Czyżby je ukradł?...
— Tak przypuszczam.
— Dlaczego? Z czego wnioskujesz, że on je ukradł?
— Udawał pijanego, będąc zupełnie trzeźwym, i w ten sposób chciał uśpić twoją czujność. Czy przypominasz sobie, o czem z nim mówiłeś?
— Niebardzo.
— Ale wspominałeś mu o pieniądzach?
— Tak, bo on sam jest bardzo bogaty i opowiadał mi, w jaki sposób przechowuje pieniądze.
— Więc i ty jemu powiedziałeś, jak i gdzie je przechowujesz?
— No, tak...
— Wiedział zatem, gdzie były schowane?
— Dokładnie nie; mówiłem o kilku schówkach.
— Widocznie przeszukał je wszystkie i... nie bez skutku. Znalazł piastry, zagarnął je i, wsiadłszy na twoją w dodatku szkapę, uciekł, aby nigdy już nie wrócić.
— Nie przestraszaj mię, effendi! Przecież zostawił swoją strzelbę...
— Oj głupcze naiwny! Toż umyślnie pozostawił ten kawałek bezwartościowego żelaza, aby narazie przynajmniej odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. Zresztą, gdy ktoś kradnie dziesięć tysięcy piastrów i konia w dodatku, to może z lekkiem sercem zostawić wzamian okradzionemu flintę wartości paru piastrów.
Gospodarz pod wpływem nieszczęścia otrzeźwiał wprawdzie, a właściwe odzyskał, władzę w członkach, ale umysł jego był zamroczony jeszcze od tego stopnia, że nie mógł narazie pojąć mego rozumowania. Po dłuższej dopiero chwili zapytał:
— Effendi, przyszła mi do głowy pewna myśl. Koło jamy, z której złodziej wygrzebał pieniądze, leży jakiś nóż... Cóż powiesz na to?
— Obejrzałeś ten nóż?
— Nie.
— Och, człowieku, jakiż z ciebie dureń! Toż złodziej właśnie tym nożem odgrzebywał ziemię, i jeżeli rozpoznasz, do kogo należy nóż, będziesz miał pewność, kto to jest sprawcą kradzieży. Zaprowadź mię tam, niech go obejrzę!
— O nie! Żaden człowiek nie powinien wiedzieć o mojej skrytce. Sam ci przyniosę ten nóż.
Nie miałem nic oczywiście przeciwko temu, choć śmieszny był ze swoją spóźnioną ostrożnością.
Pobiegł po nóż, my zaś weszliśmy do izby, ubawieni naiwnością nieboraka.
Po pewnym czasie przybiegł do nas zziajany, zdala już wykrzykując:
— Masz słuszność, effendi; nóż należy do zbiegłego draba! Przypominam sobie teraz, że pokazywał mi, popijając raki, starą i bardzo kunsztowną robotę perską na rękojeści tego noża. Sere men! — Na moją głowę! Tak, to on ukradł mi pieniądze! O Allah! O proroku! O wszyscy prorocy!... Jestem zgubiony, zrujnowany! A to łotr nad łotrami! Obdarł mię ze skóry i znikł zbrodniarz... i już go pewnie nie zobaczę, ani też złota, które muszę przecież złożyć do kasy paszy!... Ale skąd je wziąć? Chyba sprzedam wszystko, co mam, i zostanę żebrakiem... Co tu począć, effendi?! Poradź mi!...
— Hm! Żona twoja zauważyła, w którym kierunku złodziej umknął. Gdyby nie noc, możnaby go ścigać. Dognałbym go na swoim koniu, aczkolwiek spory już kawał złodziej zdołał ujechać...
— Zrób więc to, effendi! Proszę cię!
— Radbym uczynić ci tę przysługę, ale jest przecież zupełnie ciemno i nie zobaczę śladów. Trzeba zaczekać do rana, a przez ten czas będziemy mogli namyślić się, co czynić należy.
— Namyślić się? Co też ty mówisz? Toż drab tymczasem ucieknie jeszcze dalej! Nie! Ani jednej chwili nie stracę! Muszę odzyskać pieniądze! Muszę... Za wszelką cenę! Choć wiem już, jak mam postąpić... Tak, tak będzie najlepiej. Pobiegnę do nezanuma (naczelnik gminy) i opowiem mu wszystko; to mądry, doświadczony człowiek, i sprytniejszy nietylko od ciebie, ale od nas obu razem. On natychmiast dopomoże mi do odzyskania pieniędzy. Idę do niego... idę zaraz!...
I, rozgorączkowany, wybiegł z izby, a Halef wybuchnął za nim niepowstrzymanym śmiechem.
— Słyszałeś, sihdi, jakie pojęcie ma o tobie gospodarz? Czy wpadłbyś na myśl żądania pomocy od zwierzchnika gminy Khoi, który przewyższa cię mądrością o całe niebo? No, no! Niech im Allah dopomoże szczęśliwie, ale mnie się zdaje, że pieniądze przepadły i szukać ich — to szukać ziarnka piasku, rzuconego w jezioro.
Pomimo, że głupiec nie miał do mnie zaufania, żal mi go było, tem bardziej, że w danej chwili nie mogłem mu nic poradzić. Ze spokojnem jednak sumieniem człowieka, mającego dobre zamiary, położyłem się za przegrodą i oczekiwałem powrotu gospodarza.
Po upływie godziny posłyszeliśmy parskanie koni na dworze. Halef wyjrzał i, powróciwszy po chwili, rzekł:
— Nasze usługi uznane zostały za zbyteczne, sihdi. Nezanum z gospodarzem i kilkoma innymi ludźmi pojechali na wschód, bo w tym kierunku podobno złodziej umknął. Życzę im wszystkim szczęśliwej podróży... Przypominam sobie, że ziemia jest kulistą bryłą; otóż, chcąc się dowiedzieć, czy ścigający złapali złodzieja, musielibyśmy tu pozostać aż do chwili, gdy powrócą, ale od zachodu, gdy kulę ziemską objadą już naokoło...
Ponieważ nie spodziewaliśmy się dzisiaj powrotu gospodarza, a nie było nic lepszego do roboty, więc urządziliśmy sobie posłania i daliśmy znak koniom, aby się również pokładły. Zwierzęta nasze, doskonale wytresowane, ułożyły się natychmiast; my jednak musieliśmy narazie skwitować ze snu, bo przybył jakiś nowy gość, który, wołając w dziedzińcu na gospodarza dość długo a bez skutku, wpadł do izby z hałasem i wymyślaniem, że niema komu obsłużyć go należycie. Potok słów i złorzeczeń przybysza wysechł dopiero na widok ogniska w izbie. Nie zastawszy jednak i tu żywej duszy, zajrzał do nas, a nie mogąc nic dostrzec w ciemności, zapytał:
— Jest tu kto w tej norze?
— Jest nas dwóch — odrzekł Halef.
— No, to czemu nie wstajecie, próżniaki! Nie mam czasu ani ochoty czekać, aż będziecie łaskawi wstać i obsłużyć mię, jak należy! Znałem dobrze Halefa i wiedziałem zgóry, jak się zachowa wobec tego grubjaństwa. Posiadał mój mały bardzo szeroko rozwinięte poczucie honoru i nie dał sobie nigdy i nikomu grać na nosie. Teraz milczał, jak mur.
— No! Jak długo mam czekać? — krzyczał obcy. — Jeżeli w tej sekundzie nie wyleziecie z nory, wypędzę was stąd batogiem!
Halef milczał uparcie, a i ja nie odezwałem się ni słowem.
Obcy podszedł kilka kroków bliżej i, spełniając swą obietnicę, począł śmigać batem w powietrzu. Ze szmeru wpobliżu mnie wywnioskowałem, że w odpowiedzi na to Halef zerwał się z posłania. Wzrostem nie sięgał obcemu nawet do ramion, ale był tak zwinny, że mógł niejednego drągala, chełpiącego się siłą fizyczną, do nóg sobie rzucić. W walce otwartej umiał też Halef znakomicie władać bronią, ale dla tych, którzy go obrażali, miał specjalną broń, a mianowicie batog ze skóry hipopotama. Nie czekałem długo, gdy dały się słyszeć szybko po sobie następujące razy owego hipopotamowego batoga, tak że ich zliczyć nawet nie mogłem. Równocześnie zaś hałaśliwy przybysz począł wyć wniebogłosy:
Allah! Il‘ Allah! Kto się waży tknąć mię?... Co za śmiałość!... El wail lak, meded aman, meded Allah, ej wah o jazyk!... — Och, ratunku!.. Biada ci!... O Allah, zamorduję cię!...
Z tych okrzyków w ciemności zaiste trudno było wnioskować, kto bił, a kto brał cięgi po grzbiecie. Co do mnie atoli, wiedziałem, że to mały lecz dzielny Halef ćwiczył grubjanina. Ciekawa była ta okoliczność, że Halef sypał razy, jak z rękawa„ a nie odzywał się podczas tej operacji ani słowem, przybysz natomiast krzyczał różnemi językami — to po arabsku, to po turecku, z czego wywnioskowałem, że nie był Kurdem.
Poczuwszy wreszcie, że dalszych cięgów jut nie wytrzyma, rozejrzał się, kędy uciekać i, oszołomiony i skatowany, drapnął z naszej przegrody do izby. Rzecz prosta — Halef wcale mu w tem nie przeszkadzał.
Dopiero gdy awanturnik znalazł się poza naszą ścianą, gospodyni z kilkoma ludźmi z czeladzi, zwabiona krzykiem o ratunek, weszła nareszcie do izby.
— Ktoś ty? — wołał obcy. — Może żona gospodarza?
— Tak, jestem jego żoną.
— Gdzie twój mąż? Przywołaj mi go tu, a żywo!
— Niema go w domu.
— To poślij w tej chwili po nezanuma. Muszę się z nim natychmiast rozmówić!<be> — I jego również niema w domu.
— Co mię to obchodzi? Musi być w domu, skoro ja go potrzebuję! Obito mię tutaj, i żądam, aby złoczyńcy, którzy się tego dopuścili, byli jak najsurowiej ukarani.
— Któż cię tutaj mógł obić?
— Psy, które sterczą tam, za tą przegrodą. Jesteś gospodynią, więc możesz im rozkazać, aby powyłazili stamtąd.
— Wątpię bardzo, aby mię usłuchali, — rzekła z zakłopotaniem. — Nie należą oni do tego domu; Są to obcy, którzy zamieszkali u nas czasowo tylko.
— Obcy? Tem gorzej! Od kogoś z miejscowych ludzi zniósłbym może tego rodzaju zniewagę, ale od jakichś przybłędów — przenigdy! Co to za jedni?
— Jeden z nich jest emirem z Zachodu, a drugi hadżim. Nazwisko jego jest bardzo długie.
— A niechże sobie będzie jeszcze tysiąc razy dłuższe, to mi wszystko jedno... Łajdacy muszą być przykładnie ukarani! Każdy zwykły śmiertelnik wie, że zniewagę czynną można tylko krwią zmazać; ja zaś, człowiek wyższy ponad szary tłum ludzki, ulubieniec Allaha, potomek proroka i badacz drogi, wiodącej do nieba, tem bardziej muszę mieć za zniewagę zadośćuczynienie. Wywołaj więc natychmiast tych łotrów, abym mógł ich ukarać...
— Poprosić mogę, ale nie wiem, czy się to na co przyda, — rzekła kobieta, zbliżając się do przegrody.
Zbyteczne jednak było wzywać nas, bo Halef wyskoczył na środek izby z batogiem w ręku i, stanąwszy tuż przed obcym, rzekł:
— Oto jestem, ja, hadżi z długiem nazwiskiem. Jeżeli żądasz zadośćuczynienia, jestem gotów dać ci je, ale tylko w taki sposób, jak to czynię w podobnych wypadkach, co może być dla ciebie bardzo nieprzyjemne... Poznałeś zresztą przed chwilą dokładnie moją metodę zadośćuczynienia...
„Ulubieniec Allaha“ był to młody, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna o długiej brodzie, o wyglądzie ascetycznym i pięknych rysach twarzy. Mogłem go dobrze obserwować, bo stał w świetle padającem z kominka. Oczy jego, nieco zezowate, psuły jednak harmonję rysów. Wzrostem przewyższał Halefa o całą głowę. Z barwy turbanu można było wnioskować, że zalicza się do następców proroka. Z za pasa sterczały mu noże i pistolety.
Mimo tak doskonałego uzbrojenia, człowiek ten, jak widzieliśmy, wcale nie po męsku zachował się względem Halefa, gdy ten począł go okładać swym batogiem; widocznie słabego był ducha. Teraz obrzucił Halefa groźnem od stóp do głowy spojrzeniem i rzekł:
— Widzę w twej ręce bat. Czyżbyś ty był tym śmiałkiem, który odważył się bić mię?
— No, bić biłem, ale o odważeniu się i mowy być nie może...
— Milcz, psie! Chcesz mię obrazić po raz wtóry? — krzyknął „ulubieniec Allaha“, postępując parę kroków ku Halefowi.
Ale mały człowieczek podniósł groźnie batog do góry i rzekł:
— Jeżeli jeszcze raz usłyszę z ust twoich słowo „pies“, skierowane do mnie, otrzymasz tym oto rzemieniem ze skóry hipopotama taką pręgę przez gębę, że dziesięć lat nie będziesz się mógł pokazywać między ludźmi! Bo, proszę, coś ty za jeden, że uważasz za odpowiednie w ten sposób mię traktować? Jak się nazywasz? Jak brzmi imię twojego ojca, twoich obu dziadków i wszystkich czterech pradziadków twoich?
— Dowiesz się o tem natychmiast! Nazywam się Sali Ben Akwil. Jam sławny głosiciel prawdziwej wiary, która nam zwiastuje zmartwychwstanie i powrót na ziemię proroka.
— Więc uważasz się za sławnego? — zaśmiał się Halef.— No, no! Zwiedziłem już wiele krajów od wschodu do zachodu słońca, ale z imieniem „Pobożny Syn Przenikliwości“ (Sali Ben Akwil), mimo że brzmi tak pobożnie i pięknie, nie spotkałem się nigdy... Moje zaś imię brzmi: Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah!
Wędrowny kaznodzieja, słysząc to kilometrowe nazwisko, cofnął się krok w tył, zrobił minę wielce zdziwionego i zapytał:
— Hadżi Halef Omar? Więc należysz do szczepu Haddedihnów?
— Tak.
— Ty więc jesteś owym zuchem, który podróżował z pewnym niewiernym effendim, co zwyciężył w „Dolinie Stopni“ wszystkie ludy, nastające na Haddedihnów? Nieprawdaż?
— Tak jest.
— I wiesz zapewne, gdzie się znajduje obecnie ów chrześcijanin?
— Wiem.
— Gdzież go więc szukać?
— Tam, za przegrodą.
Sali Ben Akwil cofnął się jeszcze krok w tył, podniósł ręce w górę z wielkiego zdziwienia, i omal nie uwierzyłem, iż zdziwienie to jest wyrazem przyjaźni dla mnie.
— Jak się ten effendi nazywa? — zapytał.
— Jest to sławny i niezwyciężony Emir Hadżi Kara Ben Nemzi effendi.
Sahi, sahi!... — Istotnie, istotnie! Słyszałem to imię!...
Chciał coś mówić jeszcze, ale połknął słowa, będące już, jak to mówią, na końcu języka, i począł chodzić po izbie od kąta do kąta, jakby namyślając się nad czemś. Otrzymana o mnie wiadomość poruszyła go widać do głębi, wywołując jakieś postanowienie, bo robił wrażenie silnie podnieconego. Niebawem zwrócił się znowu do Halefa, ale w innym już niż dotychczas tonie:
— Słuchaj, Hadżi Halefie Omarze! Obiłeś mię, a więc wyrządziłeś zniewagę, która jedynie śmiercią mogłaby być okupiona. Mimo to radbym ci przebaczyć, gdyż ja pierwszy porwałem się do bitki. Słyszałem o czynach twoich i twego chrześcijańskiego emira i podziwiam was tak bardzo, że wdzięczny byłbym serdecznie emirowi, gdyby zechciał pomówić ze mną. Proszę cię więc, idź do niego i powtórz mu moje słowa, a może skłoni się udzielić mi trochę czasu. Czy uczynisz to dla mnie?
Nie podobał mi się, mówiąc nawiasem, ten apostoł islamu. Uprzejme słowa, na które zdobył się tak nagle, zastanowiły mię i kazały strzec się tego człowieka. Przysiągłbym, że pod maską owej uprzejmości kryje się jakiś podstęp.
Mój dzielny Halef nie znał się jednak na ludziach, a serce miał bardzo wrażliwe na wszelkie pochlebstwa, zwłaszcza jeżeli połechtano go pochwałą „sławnych czynów“. Doświadczył u mego boku wielu przygód, a sprawował się zawsze jak najwzorowiej; gdy się zaś zważy niski stopień jego kultury i obyczaje wschodnie, nie można się temu dziwić, iż człowieczek uważał się za coś więcej, niż był w rzeczywistości, i łatwo dał się brać na słodki lep pochlebstwa. Podziałało ono widocznie na Halefa i teraz, bo odrzekł bez namysłu:
— Dobrze, uczynię zadość twojej prośbie i zawezwę tutaj effendiego.
— Czy tylko zechce przychylić się do twego życzenia?
— Jestem tego pewny. Nie uczyniłby mi tej przykrości, aby odmówić, co komu obiecałem.
Ano, nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjść z za przegrody dla zobaczenia się z „ulubieńcem Allaha“, pomimo że byłem najmocniej przekonany o wrogiem jego dla nas usposobieniu. Nie ulegało wątpliwości, że knuł jakieś nieprzyjazne zamiary i chciał je nieznacznie w czyn wprowadzić. Korciło mię przejrzeć te plany, więc też sam, uprzedzając prośbę Halefa, wyszedłem z poza przegrody.
Sali Ben Akwil, ujrzawszy mię, skrzyżował ręce na piersiach, skłonił się głęboko i rzekł:
— Niech cię w zdrowiu zachowa i błogosławi Allah, emirze! Nawet w godzinę śmierci nie zapomnę owej chwili, w której miałem zaszczyt ujrzeć cię po raz pierwszy, a która chwila zaliczać się będzie do najpiękniejszych w mem życiu.
Stał w pochylonej postawie, oczekując mej odpowiedzi. Wiedział, iż jestem chrześcijaninem i że jemu, jako muzułmaninowi, nie wolno było pozdrawiać mię w ten sposób. A przecież był nietylko muzułmaninem, ale nawet chatibem (kaznodzieja), więc tem bardziej powinien był wstrzymać się od takiej formy powitania. Zastanowiło mię to poważnie, choć nie dałem tego poznać po sobie, i odrzekłem:
— Podnieś głowę! Mężczyźni mogą rozmawiać, patrząc sobie prosto w oczy.
— Tyś sławniejszy ode mnie! — odparł, wyprostowując się zwolna, a w oczach jego przebijała niezwykła pokora.
— Co według twego pojęcia jest sławą? Jedna tylko istota na świecie jest sławna: Bóg, gdyż imię Jego rozbrzmiewa po wszystkich krajach, a chwała sięga do wszystkich słońc i wszystkich gwiazd poprzez wieczność. Jeżeli jakiś człowiek więcej zdziałał, niż drugi, to nie ma jeszcze powodu do chełpienia się tem, gdyż czyni to z woli Boga, z Jego pomocą i łaską.
— Ze słów twoich przebija mądrość i pokora zarazem. A mimo to wiem, o ile wyższy jesteś ode mnie. Czy mi przebaczysz, że przeszkodziłem wam w zasłużonym wypoczynku?
— Co do przeszkadzania w spoczynku, to stało się to wśród niezwykłych okoliczności... Ale nie chcę w to wchodzić, tem bardziej, że porozumiałeś się już w tej sprawie z Hadżi Halefem Omarem. Twój bat zaczął, jego odpowiedział, no, i... nie mówmy o tem więcej.
— Słyszałem, — mówił dalej z udaną grzecznością, rzucając ku mnie przelotne a wielce wymowne spojrzenie, — że masz zamiar pozostać tu dłużej, effendi, wobec czego możesz sobie rano wynagrodzić czas stracony z winy mojej spóźnionej rozmowy. Pozwól więc, że cię poproszę, abyś uważał się przy wieczerzy za miłego mi gościa.
— Myśmy już wieczerzę swoją spożyli... — wymawiałem się.
— Rozumiem cię, emirze, — odparł, rozglądając się po brudnej i niechlujnej izbie. — Moje sakwy u siodła są wszakże o tyle schludne, że możesz śmiało zdecydować się na skromny wspólny posiłek. Pozwól, że przyniosę zapasy, a zarazem umówię się z tą kobietą co do mego pozostania w zajeździe.
Wyszedł, dając znak gospodyni, aby udała się za nim. Gdyśmy pozostali sami w izbie, Halef zapytał:
— Czy spodziewałeś się, sihdi, aby tak grubjański i bezwzględny ben el waswahka (syn bata) przemienił się tak nagle w oddanego i życzliwego nam sibd el adaba(wnuk uprzejmości)?
— Owszem, wziąłem to pod uwagę i przypuszczam, że musi mieć ku temu specjalne powody. Ty, kochany Halefie, byłeś natomiast synem i wnukiem nieprzezorności, gdy przyrzekałeś, że przywołasz mię do niego. Człowiek ten bowiem żywi względem nas jakieś podejrzane zamiary.
— Wszak życzył ci błogosławieństwa Allaha...
— Apostoł islamu życzy błogosławieństwa chrześcijaninowi! Pomyśl nad tem, Halefie!
Kull‘ szejetin! — Wszyscy djabli! A ja z uciechy, że się tak przyjaźnie względem nas zachował, nie zauważyłem tego! Cóż jednak złego może nam uczynić? Nie znamy go... niczem go nie obraziliśmy...
— Ale on nas zna. Zważ, że my, pomagając Haddedihnom do zwycięstwa, usposobiliśmy wrogo względem siebie wszystkich pokonanych ich nieprzyjaciół, i że nieraz już w ciągu podróży musieliśmy się strzec tych zdecydowanych wrogów na szych. A nie jest wykluczone, że ów Sali Ben Akwil należy właśnie do naszych przeciwników.
— Ty zawsze masz słuszność, sihdi. Jak wobec tego uczynimy? Czyby nie było dobrze udać się na spoczynek i zachować się wogóle tak, jakby ów „ulubieniec Allaha“ wcale się tu nie pojawiał?
— O, nie! To byłoby najgorsze. Sam przecież fakt, żeś go haniebnie oćwiczył, wystarcza, aby zapragnął zemścić się na nas. A dodaj jeszcze obrazę nieprzyjęcia zaproszenia do wspólnej wieczerzy; wszak to samo wpłynęłoby już niedodatnio na jego względem nas usposobienie. Wogóle po tym fanatycznym wyznawcy islamu możemy się spodziewać najgorszych rzeczy. Postaram się go wybadać zręcznie i przejrzeć. Musi nabrać przekonania, że wierzymy mu zupełnie i ufamy; należy więc skorzystać z jego zaproszenia do wieczerzy. Pamiętaj jednak, że ja jedynie będę z nim mówił; ty masz, o ile możności, nie odzywać się wcale.
Wiedziałem, że milczenie było dla Halefa, przyzwyczajonego do ciągłego mówienia, zbyt wielką ofiarą, to też życzenie moje wypowiedziałem w tak stanowczym tonie, że biedak nie zdobył się ani na jedno słowo protestu. Porozumieliśmy się w samą porę, bo w tej chwili wszedł właśnie do izby Sali Ben Akwil w towarzystwie chadima (służący) niosącego wypełnione sakwy.
— Przyniosłem asza (wieczerza), emirze, którą możemy śmiało i bez wstrętu spożyć... — rzekł — bo i ja jestem przyjacielem schludności, a nauczyłem się tego po wielkich miastach, gdzie gościom nie psuje się apetytu niechlujstwem, lecz właśnie zachęca się ich do jedzenia czystością i starannem przyrządzaniem posiłku.
Odebrał torby i, odprawiwszy służącego, wyłożył na stół placki, mięsiwo i owoce. Wyglądało to istotnie tak czysto i zachęcająco, że Halef, przysiadłszy się natychmiast, dobył noża, a i ja poszedłem za jego przykładem. Jedząc, zagadnąłem obcego:
— Powiadasz, że bywałeś w wielkich miastach? Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, w jakich mianowicie?
— Zwiedziłem wszystkie kraje padyszacha i nawet całą Persję, gdyż wędruję od miasta do miasta, oznajmiając wiernym, że bliski już jest czas przyjścia „obiecanego“ (Mahdi).
— A skąd-że ty wiesz o tem?
— Mówi mi to we dnie i w nocy mój własny głos wewnętrzny. Ale ty, jako chrześcijanin, nie możesz tego zrozumieć ani pojąć. Powiem wam raczej o miastach, w których przebywałem przez czas dłuższy, oddając się studjom nad koranem.
— W których-że to miastach przebywałeś?
— Z początku byłem w Persji, bo kraj ten leży w sąsiedztwie mojej ojczyzny. Uczyłem się w Teheranie i Ispahanie, ale ze względu na „psy“, to jest szyitów, których niechaj Allah wytępi, musiałem już po upływie zaledwie roku powędrować do Stambułu. Tam znalazłem bardzo mądrych i pobożnych nauczycieli, ale i oni nie byli tymi, jakich poszukiwałem, więc przedsięwziąłem stąd podróż z wielką hadż (karawana pielgrzymów) do świętych miast Mekki i Medyny. W Mekce nabyłem hamail (poświęcony koran), który noszę na piersi, jak to czyni każdy hadżi. W Medynie pozostawałem czas dłuższy, ucząc się u sławnego muderriego (profesor); wykłady jego umiem prawie na pamięć.
Tu Halef nie wytrzymał już dłużej i ozwał się:
— Taki sam hamail, jaki nabyłeś w Mekce, ma również mój...
Chciał powiedzieć, że ja również posiadam hamail, który mogłem oczywiście nabyć jedynie w Mekce, — wiadomo zaś, że tam, według praw mahometańskich, nie wolno stanąć nogą żadnemu chrześcijaninowi. Nie chciałem, aby „ulubieniec Allaha“ wiedział o przekroczeniu przeze mnie tego prawa, przerwałem więc szybko Halefowi, rzucając pytanie:
— Czy nie byłbyś tak łaskaw pokazać mi swego hamail? Sali odwiązał książkę i, wręczając mi ją, rzekł:
— Właściwie tej świętej księgi nie powinny dotykać ręce niewiernego, i jeżeli prośbie twej nie odmawiam, masz dowód, jak wysoko cię cenię.
Koran znam tak samo dobrze, jak naszą biblję. Prosząc o pokazanie egzemplarza, nie czyniłem tego dla zobaczenia, jak wogóle koran wygląda, lecz z innego powodu, a mianowicie — chciałem się przekonać, czy Sali był istotnie szeryfem (wysłaniec Mahometa). Nie znalazłszy w książce odpowiedniej uwagi, ani też pieczęci, zapytałem:
— Czy wiesz o tem, że spisy z nazwiskami wszystkich szeryfów muszą być odsyłane co roku z wielką hadż do Mekki?
— Wiem.
— I wiesz zapewne, że nazwisko każdego szeryfa, który uzyska hamail, musi być urzędownie w tej księdze uwidocznione?
— Oczywista, że wiem, skoro jestem szeryfem.
— A dlaczego w księdze niema twego nazwiska?
Teraz dopiero spostrzegł, do czego zmierzam, i odpowiedział, ukrywając zręcznie zakłopotanie:
— Zapomniałem zaopatrzyć ją podpisem wielkiego szeryfa i pieczęciami. Ukończywszy naukę u muderriego w Medynie, udałem się do Kahiry (Kair), do najsłynniejszego na świecie uniwersytetu przy meczecie Azhara. Było tam przeszło osiem tysięcy laleba (uczniowie), a między nimi wielu, którzy oddawali się naukom z niezwykłym zapałem. Ci zaprowadzili mię do pewnego muderriego, który głosił naukę o Mahdim. Zostałem więc jego uczniem i jemu też zawdzięczam, że mogę dziś głosić po wszystkich krajach przyjście „obiecanego“.
Mówił z taką zarozumiałością, że nie mogłem się powstrzymać od dania pyszałkowi małej nauczki.
— Widzę teraz, — rzekłem — jak sławny jesteś i dostojny w hierarchji mahometańskiej. Czy nie mógłbyś mi objaśnić, która okolica i wogóle miejscowość wsławiła się twem urodzeniem i ma zaszczyt być ci ojczyzną?
Pytanie to nie było mu na rękę. Chwilę rozważał, zanim wycedził niepewnym głosem:
— Urodziłem się w El Damijeh, w Egipcie.
— Szczególne! A ja byłbym się założył, że należysz do Kurdów.
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem wskazuje na to twój sposób mówienia przez gardło, co zauważyć można jedynie u Kurdów, a ponadto sam wspomniałeś przedtęm, że Kurdystan jest twoją ojczyzną.
— Ja wspomniałem? Kiedy? — pytał, bardziej zakłopotany, aniżeli zdziwiony.
— Mówiłeś, że Persja jest najbliższym krajem twojej ojczyzny, a wszak najbliżej sąsiaduje z Kurdystanem.
— Któżby brał słowa moje tak ściśle! Przecie to nie koran, emirze! Pochodzę naprawdę z el Drunijeh, a przez Kurdystan wędrowałem jedynie kilka razy. Nie jestem tu tak znany, jak ty naprzykład...
— Hm, tak sądzisz?
— Oczywiście, jeżeli wszędzie opowiadają o twoich przygodach...
— O jakich?
— O wszystkich... że wymienię li tylko walkę z Kurdami Bebbej.
— O, to największe łotry pod słońcem!
Użyłem tych dosadnych słów umyślnie, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywołają na Salim. I istotnie, fala krwi uderzyła mu do twarzy.
Spostrzegłszy moje badawcze spojrzenie, spytał szybko dla odwrócenia uwagi:
— Znałeś ich szeika?
— Gasala Gaboya?
— Tak.
— Owszem, znałem go. Był to najnędzniejszy z łotrów.
Widziałem, że Sali z trudnością powściąga w sobie gniew; w głosie jego można było dosłyszeć ton wzburzenia wewnętrznego, gdy pytał dalej:
— Czy przypadkiem nie z twojej zginął ręki?
— Z mojej nie, bo nie miał odwagi stanąć ze mną do walki. Padł od kuli jednego z moich towarzyszów.
Zamilczałem, że towarzyszem owym był Hadżi Halef Omar. Dowiedziawszy się tego, co mi było potrzebne, uważałem za zbyteczne dalsze wywnętrzanie się. Sali Ben Akwil był bez zaprzeczenia apostołem muzułmańskim i pod tym względem nie okłamał nas; zataił natomiast przed nami swoje pochodzenie. Byłem atoli najmocniej przekonany, że należy do jednego z plemion kurdyjskich ze szczepu Bebbej, a nawet prawdopodobnie jest krewnym poległego Gasala Gaboya.
Wobec tego postanowiłem mieć się przed nim na baczności, bo „zemsta krwi“ nigdzie tak surorowo nie jest przestrzegana, jak właśnie u tych półdzikich szczepów kurdyjskich.
Sali jakgdyby odgadł moje myśli, bo bezpośrednio po moich słowach rzekł:
— Szeik szczepu Bebbej padł jednak w walce z tobą, a obojętne jest, czy od twojej kuli, czy też od kuli któregokolwiek z twoich podkomendnych. Tym sposobem naraziłeś się na zemstę krwi, i dziwię się, że ważyłeś się teraz powrócić w te okolice.
— Byłem tu już od tego czasu parę razy.
— Naprawdę? No, no! Że nie jesteś lekkomyślny, wiem o tem; ale zdobyć się na coś podobnego... Muszę przyznać, że posiadasz szaloną odwagę. Dziękuj Allahowi, że cię uchronił od straszliwej tar (zemsta krwi), i proś go, aby ustrzegł cię na przyszłość. Gdyby bowiem który z krewnych Gasala Gaboya zetknął się z tobą, byłbyś w poważnem niebezpieczeństwie.
— No, tak; jeden z nas dwóch musiałby zginąć: ja albo on.
— Ty, tybyś zginął, emirze, — nie on! Jesteś tu obcy, i źle czynisz, nie biorąc tej okoliczności pod uwagę. Ba, nietylko jesteś obcy; zważ, żeś przytem chrześcijanin. A wiemy bardzo dobrze, że chrześcijanie uważają się za coś po każdym względem lepszego, coś wyższego, od wyznawców innej wiary, że tylko swoją wiarę mają za prawdziwą, i swoje jedynie obyczaje za dobre i szlachetne. Ty sam, aczkolwiek nie potwierdziłbyś tego w tej chwili słowami, zdradzasz to zachowaniem się swojem. Wy, chrześcijanie, jesteście uczuciowi, litościwi, ludzcy, ale też i nazbyt ufni w swoje siły i we własne szczęście. Co innego muzułmanin. Rdzenny syn Afryki czy Azji wie, co to zemsta krwi, i dlatego, gdyby popełnił coś takiego jak ty tutaj, noga jego nie postałaby już więcej w tym kraju. Jako chrześcijanin, nie znasz koranu, ani praw, wedle których rządzi się ludność miejscowa. Tobie się zdaje, żeś niepokonany, że zabezpieczony jesteś przed nożem lub kulą, jak skóra smoka z bajki; ba, w zaślepieniu chrześcijanina sądzisz nawet, że żaden Kurd nie śmiałby podnieść na ciebie ręki, gdyż pozostajesz pod ochroną waszych kanasil (konsul), którzy obowiązani są czuwać nad wami, jak nad dziećmi. Ale cała twoja pewność siebie zniknie natychmiast, skoro staniesz oko w oko z wykonawcą prawa „zemsty krwi“. Wówczas nie będzie już dla ciebie ratunku i nie będzie wątpliwości, który z was dwóch zginie, — zginiesz jedynie tym sam. Wówczas i twój Bóg ci nie dopomoże. Ziemia rozstąpi się pod tobą i zapadniesz się żywcem na dno dżehenny, gdzie wszyscy chrześcijanie i inni niewierni cierpią męki przez wieki wieków. A tam my, wierni proroka, będziemy panowali nad wami, jako sędziowie nad niebem i piekłem, nad życiem i śmiercią, i nie wzruszy nas wasz jęk i skargi i wasz żal, jako-żeście byli tak ciemni, iż nie uwierzyliście w boskie posłannictwo Mahometa i żeście się nie wyrzekli kłamliwej nauki chrześcijańskiej dla islamu, który doskonałością swoją sięga niebiosów.
Mówił z początku łagodnie, a potem, stopniując siłę mowy coraz bardziej, wpadł wreszcie w fanatyczny niemal zapał, który promieniował z jego twarzy, a oczy błyszczały mu jak ogniki.
Przyznałem w duchu, że posiadał wszelkie warunki na wędrownego kaznodzieję islamu: zdolność przekonywania, dar pięknej wymowy i fantazję — ale też zarazem mierne wykształcenie, brak logiki i zupełną nieznajomość zasad innych religij.
Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, dodał po chwili:
— Milczysz?... Przytłoczyła cię prawda słów moich!... Istotnie, święty islam jest słońcem, wobec którego gasną wszystkie szemat ed duhun (świeczka łojowa) innych religij, niknąc, jak błędne jakie ogniki nad bagnem. Traktowany jesteś tutaj jako sławny emir i wielce uczony effendi z Zachodu, i dlatego nosisz głowę wysoko i dumnie; ale czem-że jest cała twoja sława i uczoność wobec argumentów mojej mowy! Tak samo, gdyby tutaj, do Kurdystanu, przyszły z Zachodu walczyć z nami uzbrojone ludy twoje, wszak padłyby w proch, błagając o łaskę i zmiłowanie!... Po naszej stronie stanęłaby silna niewzruszona prawdziwa wiara!...
Nie miałem zamiaru dysputować z nim na temat islamu, gdyż szło mi o co innego, a mianowicie o dowiedzenie się od niego rzeczy, które dotyczyły mnie osobiście. Gdy jednak z powodu mego milczenia oświadczył, że uważa mię za pokonanego, musiałem zabrać głos, aby go wyprowadzić z błędu:
— Czcigodny Sali Ben Akwil! Zaczynam wątpić, czy masz zmysły w porządku, skoro przypuszczasz, że milczenie moje spowodowane zostało twoją gadaniną. Znane ci jest zapewne przysłowie: Se dere‘ i karwan dibehure“ — „Pies szczeka, a karawana kroczy dalej“?
— Znam je — odrzekł, nie przeczuwając, do czego zmierzam.
— A to drugie: — Ei ku tif beke ber ba‘i, tif dike ru‘i chu“ — „Kto pluje przeciw wiatrowi, pluje zazwyczaj sobie samemu w twarz“?
— I to znam również.
— A więc dowodzi to, że znasz doskonale język kurdyjski, pomimo że utrzymywałeś przed chwilą, jakobyś się urodził w El Damijeh! Zdaje ci się, że mowa twoja przygniotła mię do ziemi; ale zapewniam cię, iż karawana mimo psiego szczekania poszła spokojnie dalej. Plułeś ku mnie, a ślina na twojej została twarzy.
— Licz się ze słowami, emirze, i nie mów tak do mnie, gdyż znam wszystkie nauki i prawa islamu!
— Daj pokój! — odrzekłem, machnąwszy lekceważąco ręką. — Powiem ci, że znasz jedynie naukę koranu, i to ledwie powierzchownie... poza tem nic, zupełnie nic! Wywnioskowałem to właśnie z twojej mowy, która mię tak bardzo... „przytłoczyła“, iż wiem już teraz, co sądzić o twojej znajomości nauk. Bardzo mi się nieszczególnie to twoje znawstwo przedstawia... Bo co się tyczy tutejszych obyczajów i praw, to znam je lepiej, niż ty. Twierdzisz, że chrześcijanie udają się, jak dzieci, pod opiekę konsulów. Jeżeli to ma być prawdą, to wskaż mi choć jeden wypadek, w którymbym ja uciekał się pod opiekuńcze skrzydła konsula? Albo dowiedż mi, iż okazałem kiedykolwiek, bodaj raz w życiu, słabość i nieporadność dziecka?... Ja ci natomiast mogę udowodnić, że wielu, bardzo wielu muzułmanów nie byłoby dziś pośród żyjących, gdyby nie moja dla nich pomoc, a więc pomoc chrześcijanina. Weźmy choćby takich Kurdów ze szczepu Bebbej! oni wiedzą najlepiej, czy jestem słaby, tchórzliwy i nieporadny. Idź do nich, a powiedzą ci, jak wielką trwogą przejmuje ich samo moje nazwisko... Są między nimi...
— Kłamiesz! — przerwał mi gniewnie. — Bebbejowie są bohaterami, którym obca jest trwoga, a zwłaszcza trwoga przed tobą...
— Ani słowa więcej! — krzyknąłem tonem gromkiego rozkazu. — Należysz zapewne do nich, skoro z takiem zacietrzewieniem stajesz w ich obronie... Zdradza cię to dostatecznie... Nie pochodzisz z Egiptu, ale jesteś tutejszy. Przekonałeś mię już o tem, i ostrzegam cię, abyś mi nie dał sposobności do dalszego rozpoznawania twoich skrytych myśli, gdyż mogłoby się to skończyć bardzo źle dla ciebie. A co się zaś tyczy twojej naiwnej gadaniny i jeszcze naiwniejszych twierdzeń, to szkoda czasu zastanawiać się nawet nad niemi. Abyś jednak wartość ich ocenił sam, przypomnę ci pewne szczegóły.
Tu powtórzyłem jego dowodzenia punkt za punktem, wykazując ich niedorzeczność i bezsensowność. A skutek był taki, że „przytłaczający“ krasomówca umilkł, nie znajdując nic na swoją obronę.
Wówczas zwrócił się do mnie mały Halef:
— Ano, sihdi, zdarzyło znowu się to samo, co ongi mnie, i zresztą wszystkim, którzy mieli odwagę wszcząć z tobą dysputę religijną. Ale czy pamiętasz, kochany effendi, ile zadałem sobie trudu w początkach naszej znajomości, a nawet i później, chcąc cię nawrócić na wiarę mahometańską?
— Pamiętam — odrzekłem, śmiejąc się.
— Widzę i czytam w twoich oczach, że drwisz sobie ze mnie w duchu. I masz zupełną słuszność... Ktoby cię chciał odwieść od twojej wiary, ten byłby podobny do himara(osioł), usiłującego przekonać nizra (orzeł), że lepiej jest mieszkać w cuchnącej stajni, niż na wyżynach górskich, w wolnem czystem powietrzu, kędy złoto promieni słonecznych roztapia się co rana i wieczora w królewską purpurę!
— Człowieku, — przerwał mu ostro kaznodzieja czyżbyś miał chęć porównać mię z osłem?
— A! To o tobie mówiłem? — odparł spokojnie Halef. — Mnie się zdawało, że miałem na myśli tylko tych, którzy, posiadając zaledwie odrobinę oświaty, usiłowali uczyć mego effendiego, umiejącego na pamięć wszystkie księgi religij całego świata. Jeżeli słowa moje dały ci wrażenie, że mówiłem o tobie, nie moja w tem wina.
— Jesteś muzułmaninem?
— Oczywiście.
— A mimo to przemawiasz w obronie chrześcijanina...
— Allah! Ja w jego obronie nietylko-że sam mówiłbym dzień i noc, ale z rozkoszą kazałbym mówić także memu koniowi, mojej flincie... On jest tym orłem, który nauczył mię szybować popod obłoki, i z tem mi jest dobrze. A jeżeli komuś wygodniej siedzieć w błocie, to nie myślę sprzeciwiać się temu... nie chcę tylko, aby mi kalał czyste po wietrze!... Nie ścierpię tego!...
Słowa te brzmiały jak groźba. A przyznać trzeba, że mały zuch umiał znakomicie ironizować i wydrwiwać przeciwnika. Spostrzegł to Sali i po stanowił zakończyć dysputę, nie wdając się z nami w dalsze rozprawy teologiczne. Widoczne to było, że nie chciał do reszty stracić opinji w naszych oczach.
— Ależ mnie ani się śniło napadać na twego effendiego! — rzekł. — Może sobie pozostać chrześcijaninem; mnie nic do tego. Ja mam swoją religję i wierzę w proroka, którego Allah wyniósł nad wszystkie nieba.
— Ba, ale mówiłeś nam nietylko o religji; przypomnij sobie, żeś nam groził zemstą krwi...
— Ja? Nieprawda! Ja czczę effendiego i podziwiam go dla jego wielkich czynów, i z tych właśnie pobudek pozwoliłem sobie ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Trudno nie przyznać mi w tym wypadku dobrego serca...
— Możliwe... Lecz pamiętaj na przyszłość, że kto ma dobre serce, a złośliwy język, z tym niewarta się wdawać. Zaprosiłeś nas do wieczerzy, jesteśmy więc twoimi gośćmi; a z gośćmi przecież postępuje się inaczej...
— Słusznie mówisz! Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawienia wam jakiejkolwiek przykrości, i jeżeli powiedziałem niechcący ostre słowo, które was dotknąć mogło, to przepraszam za nie jak najserdeczniej. Jestem tak wyczerpany długą podróżą, że istotnie nie wiem czasem, co mówię. Przebaczcie mi!
Słowa te brzmiały tak szczerze, iż naprawdę można im było w zupełności zawierzyć. Mimo to nie dałem się wziąć na ich lep. Człowiek, który z fanatycznej gwałtownej ekstazy wpada odrazu w stan jagnięcej niemal łagodności i prosi w pokorze o przebaczenie, należy do tych, co umieją nad sobą panować; a z takimi liczyć się trzeba i mieć na baczności.
Wobec zmiany frontu ze strony Salego i ja również stałem się dla niego uprzejmy, przynajmniej powierzchownie, a niebawem, korzystając z jego wzmianki o zmęczeniu, podziękowaliśmy mu za gościnność i cofnęliśmy się za ścianę na swoje legowiska. Sali wyszedł na chwilę do stajni sprawdzić, czy koń jego dostatecznie jest zaopatrzony, a powróciwszy, wziął z kominka palącą się głownię i wszedł z nią do naszej przegrody, gdzieśmy się już pokładli do snu.
— Wybaczcie, że przeszkadzam jeszcze, — rzekł, usprawiedliwiając się, — ale zapomniałem powiedzieć wam belletak za‘ide (dobranoc), jak to nakazuje obyczaj. Fi aman Allah! — Niechaj Bóg ma w swojej opiece i użyczy wam długiego spokojnego snu!
Ma ssah Allah kan mamah lam jassab lam jekun. — Stać się tylko to może, co Bóg chce, a co nie jest Jego wolą, to się nie stanie, — odrzekłem.
Skłonił się i, puszczając mimo uszu ostatnie moje słowa, wyszedł do izby. Widziałem przez szparę, jak usłał sobie niedaleko kominka legowisko i wyciągnął się na niem.
Zapytywałem siebie, poco właściwie odwiedził nas przed chwilą, i to ze światłem. Rzecz prosta — nie powodowała nim uprzejmość, lecz inne jakieś pobudki. Może chciał zobaczyć, w którem miejscu leżymy, i jeżeli to było istotnym powodem jego odwiedzin, mogliśmy się spodziewać w nocy jakiegoś wypadku. Jakby to przeczuwając, rzuciłem mu nawet parę owych znaczących słów, na które jednak, jak się zdawało, nie zwrócił uwagi, lub też ich nie zrozumiał.
Nie chciałem dzielić się swemi przypuszczeniami z Halefem, bo biedak bardziej ode mnie potrzebował wypoczynku, i postanowiłem, nie przeszkadzając mu, czuwać sam do rana. Hadżi leżał bliżej ściany, i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo w tym stopniu, co mnie.
Niebawem Halef począł chrapać, ja zaś wysunąłem się pocichu z pościeli ku szparze między ruchomemi ścianami. Widziałem stąd dobrze, sam nie mogąc być dojrzanym, dogasające w izbie ognisko, a poniżej kupę trzciny na podpałkę, kilka polan drzewa i legowisko Salego, który, wyciągnąwszy z pod koców ramiona, uniósł właśnie głowę i począł nasłuchiwać, czyśmy już posnęli. To ostatecznie utwierdziło mię w przekonaniu, że drab knuje przeciw nam zbrodnicze jakieś zamiary.
Ogień wkrótce wygasł zupełnie, i w izbie zapanowała ciemność. Od tej chwili mogłem liczyć li tylko na zmysł słuchu, który niezwykle miałem „Wysubtelniony wśród ustawicznych niebezpieczeństw podczas moich podróży.
W podobnych okolicznościach chwile wloką się powolnie, minuty wydają się godzinami. Nie niecierpliwiłem się jednak, czuwając niemal z zapartym oddechem, oczekując urzeczywistnienia moich domysłów. I oto nareszcie doczekałem się!...
Jak to już zauważyłem, słuch mój był do tego stopnia zaostrzony, że byłem w stanie rozróżnić i najlżejsze szmery; nawet kocie stąpania w ciemności nie mogły ujść mojej uwagi. Jakoż istotnie posłyszałem wkrótce, że Sali wstał cichutko ze swego posłania i na czworakach począł się czołgać w kierunku naszych legowisk.
Niepłonne więc były moje domysły, że Sali był Kurdem z plemienia Bebbej i że przybył za nami w celu dokonania zemsty krwi. Co za sława, co za cześć i honory spotkałyby go, gdyby oznajmił swoim ziomkom, że mnie i małego Halefa zgładził ze świata! Czyn podobny, w pojęciu tych ludzi, licował zupełnie z powołaniem duchownego.
Posłyszawszy szmer, usunąłem się z posłania ku lewej stronie, tak że złoczyńca, przyczołgawszy się do naszego przedziału, musiał przesunąć się tuż koło mnie. Słyszałem, jak trzeszczały mu w stawach ręce, co mię przekonywało, że nie z przywidzeniem, lecz z rzeczywistością mam do czynienia, — i przyszło mi na myśl, jak kruche jest życie ludzkie, zawisłe niekiedy od dosłyszenia lub niedosłyszenia drobnego szmeru wśród ciemności nocnych...
Gdy Sali wczołgał się do naszego przedziału, posunąłem się za nim na kolanach, opierając się na lewym łokciu; prawą ręką badałem przed sobą w przestrzeni. Jakoż po chwili natrafiłem na stopę Salego, a następnie uchwyciłem koniec jego haika. Gdy złoczyńca dotarł do naszego posłania, wstał z czworaków. W tej chwili podniosłem się i ja błyskawicznie, i chwyciłem go jedną ręką za prawe ramię, a drugą za gardło. Napadnięty znienacka, krzyknął przeraźliwie, o ile mu na to pozwalała zduszona przeze mnie krtań, a ja w mgnieniu oka ścisnąłem go teraz obiema rękoma za szyję tak silnie, że ramiona opadły mu bezwładnie, i byłby runął na ziemię, gdybym go nie podtrzymał.
W tej chwili, zbudzony krzykiem, Halef porwał się na równe nogi, dobył pistoletu, a odwiódłszy z trzaskiem kurek, krzyknął:
— Kto tu? Sihdi, gdzie jesteś?
— Tu! — odrzekłem. — Uspokój się! Gdzie podziałeś kibritat (zapałki)?
— Mam w kieszeni.
— Weź je i roznieć szybko ogień na kominie.
— Poco? Gdzie Sali Ben Akwil?
— Trzymam go tutaj. Chciał nas pomordować!
— Allah! Czy aby nie wyrwie ci się?
— Nie troszcz się o to, a roznieć jeno szybko ogień!
— Zaraz! Idę już! W tej chwili będzie jasno... A łotr! Zbrodniarz! Chciał nas zamordować!... Nas!... Poślemy go za to na samo dno piekła! Ale najpierw otrzyma ode mnie sto cięgów w... najczulsze miejsce! Całe sto...
Mały, klnąc i wygrażając we właściwy sobie sposób, zapalił szybko trzcinę, a płomień, buchnąwszy wysoko, oświetlił całą izbę. Przez otwory w plecionej ścianie rozjaśniło się za naszą przegrodą tak, że mogłem spostrzec nóż, który wypadł na ziemię z rąk Salego. A więc zamierzał nas porżnąć jak barany.
W tej chwili doprowadzony do wściekłości Kurd szarpnął się, chcąc się wydrzeć z mych objęć, wobec czego zmuszony byłem obezwładnić go na swój sposób; zapoznał się z potężnem uderzeniem pięścią w skroń, dzięki któremu stracił odrazu przytomność. Podjąłem następnie leżący na ziemi nóż, schowałem go za pas i wywlokłem obezwładnionego draba z naszej przegrody przed kominek, gdzie drewna zajęły się już jasnym płomieniem. Tu związaliśmy Salemu ręce i nogi, a podczas tej operacji zagadnął Halef:
— Czy to możliwe, sihdi, ażeby ten człowiek godził na nasze życie, skorośmy byli jego gośćmi? Cośmy mu zawinili?
— Mnie się zdaje, że to jednak Kurd ze szczepu Bebbej!
Maszallah! Bebbej! Więc miała to być zemsta krwi! A jednak polecał nas opiece Allaha, gdyśmy się kładli na spoczynek?
— Aby nas tem łatwiej podejść. Życzył nam długiego snu i zapewne miał na myśli... sen najdłuższy, bo wieczny...
Lil ‘an dakno! — Niechaj będzie przeklęta jego broda! Toż ja, kładąc się, ani zamarzyłem o tem, aby zbudzić się na innym świecie!... Ciekaw jestem, w jaki sposób potrafiłeś zapobiec zbrodni?
— Czuwałem, będąc pewnym, że drab żywi względem nas zbrodnicze zamiary.
— Dlaczegoś mi o tem nic nie powiedział, sihdi? Byłbym czuwał wraz z tobą.
— Widziałem, żeś był bardzo wyczerpany i senny. Mieliśmy wszak uciążliwą drogę.
— O, jakże dobre masz serce, effendi! Umiesz być surowym, stanowczym i dumnym, jak władca nad władcami z Istambul (Konstantynopol), a jednak jesteś dobry, przyjacielski i łagodny, jakby w twej piersi kobiece biło serce! Mam wszelako nadzieję, że dobroć ta nie znajdzie w twem sercu miejsca, gdy przyjdzie chwila ukarania tego mordercy?
— Nie nazywaj go mordercą, bo nim jeszcze nie został.
— Tak, zgóry przeczuwałem, co mi odpowiesz, i znowu poznaję w tobie chrześcijanina... Kto godzi na twe życie, ten jest w twojem pojęciu człowiekiem nieskazitelnym i, aby zasłużyć u ciebie na miano mordercy, musiałby co najmniej z dziesięć razy cię zastrzelić, a i wówczas jeszcze przebaczyłbyś mu, bo twój Ingil (Nowy Testament) nakazuje ci okazywać miłość nieprzyjaciołom. Patrz, łotr otworzył już oczy, i miałbym wielką chęć wypłacić mu za jego dobre chęci sto piastrów... nie w srebrze jednak, ani w złocie, lecz wykrojonych ze skóry hipopotama. Znając cię jednak dobrze, muszę się zgóry wyrzec tej przyjemności. Bo skoro, twojem zdaniem, nie wytoczył jeszcze krwi z ciebie, nic się zatem złego nie stało. Allah! Jacyż z was, chrześcijan, dziwni i niepojęci ludzie! Jak boleję nad tobą, mój sihdi!...
Halef nie mówił tego z wiarą w sprawiedliwość czynionych mi wyrzutów. Narzekając na chrześcijanizm, był jednak z przekonań sam chrześcijaninem, a owe westchnienia co do ukarania Kurda były jedynie swoistem preludjum do prośby o darowanie mu winy.
Gdy Sali oprzytomniawszy, uświadomił sobie, iż zamiary jego spełzły na niczem i że został ujęty na gorącym uczynku, westchnął ciężko, a krew mu do głowy uderzyła, naprężając żyły na czole. Nie wyrzekł jednak ni słowa; zaciął się i leżał nieruchomo, rzucając ku nam złośliwe, pełne nienawiści spojrzenia. Po dłuższej chwili zapytałem go:
— Czy i teraz obstajesz przy tem, że urodziłeś się w Damijeh?
— Roztropność nakazywała mi nie mówić prawdy — wycedził przez zęby po namyśle. — Ale nie przypuszczaj, abym teraz z trwogi przed tobą kłamał dalej. Zdawało mi się, że Allah oddał cię w moje ręce... Zawiodłem się...
— O, nie pierwszy to raz zawiodłeś się na łasce Allaha. Jesteś Kurdem, nieprawdaż?
— Tak.
— Szeik Gasal Gaboya był twoim krewnym?
— Był moim wujem.
— Rozumiem. Dowiedziałeś się tutaj, cośmy za jedni, i zemsta krwi popchnęła cię do zamiarów zbrodniczych.
— Tak samo jak ciebie teraz popchnie do odebrania mi życia.
— Jestem chrześcijaninem i nie uczynię tego.
— „Zemsta krwi“ jest prawem naszem; być może, wy jej nie uznajecie; ale przecież zwykłe pobudki ludzkie nakazują w takich razach zemstę, a od pobudek tych nie jesteś chyba wolny?
— Mylisz się w swych poglądach. Bóg rozsądza najlepiej i karze wszystko, co złe i niegodne. Jemu pozostawiam karę.
— Czyżby chrześcijanom nie było wolno nastawać na życie swoich wrogów? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Nie wolno — odrzekłem. — Człowiek, godzący na życie drugiego, nie jest chrześcijaninem, chociażby się sam do godności chrześcijanina przyznawał. Nasza kitab el mukad‘das (biblja) nakazuje nam: „Nie zabijaj!“, a prawy i godny chrześcijanin stosuje się ściśle do tego przykazania. Kto jednak przelewa krew ludzką, podlega wśród nas karze zwierzchności, która ma ku temu władzę od Boga.
— Więc oddacie mię w ręce sędziów? — zapytał, a w oczach jego wyczytałem promyk nadziei.
— Nie mam takiego zamiaru.
Na te słowa oblicze jego, rozjaśnione już przed chwilą, przybrało na nowo wyraz ponury.
— Osądźcie mię zatem sami! Proszę was tylko o jedno: nie zwlekajcie zbyt długo! Podniosłeś mój nóż i masz go za pasem; dobądź go i pchnij mię odrazu!
— Nie zrozumiałeś mię, Sali, — odrzekłem, zaprzeczając ruchem głowy. — Zemsta jest mi zabroniona; wiara moja nakazuje kochać nieprzyjaciół, jak siebie samego. Nie zabiję cię więc, ani też nie oddam w ręce władzy...
Na twarzy jego odmalował się znowu wyraz zdumienia, ustępując kolejno uczuciom nadziei, zwątpienia, obawy i rezygnacji zarazem. Wnet jednak owładnęła Salim tkwiąca głęboko w naturze jego nienawiść, i rzekł z odcieniem jej w głosie:
— Drwisz ze mnie! Choćby nawet wiara wasza nakazywała kochać nieprzyjaciół, to czyż znalazłby się człowiek, któryby potrafił dostosować się do tego nakazu? Niedorzeczne są prawa wiary waszej, wymagające od ludzi czegoś podobnego, zabraniające wam bo.go, od czego żaden człowiek powstrzymać się nie jest w możności, od radości zadośćuczynienia!...
— Mówisz to, jako muzułmanin, bo obcą ci jest miłość taka, jaką my, chrześcijanie, uznajemy i w jakiej ćwiczyć się ustawicznie jesteśmy obowiązani. I teraz naprzykład mam sposobność do spełnienia czynu takiej miłości. Chciałeś mi odebrać życie, ale ci się nie udało; zato ja ci je daruję, choć mógłbym bez przeszkody cię zabić.
Mówiąc to, dobyłem noża, rozciąłem jeńcowi więzy i rzekłem:
— To żelazo miało przebić moje serce, ale Bóg zrządził inaczej. Weź je sobie!
Sali zerwał się na równe nogi, otworzył ustaz wyrazem zdziwienia, podniósł dłonie do góry — nie w tym jednak celu, aby uchwycić podany mu nóż, i rzekł dziwnym głosem:
Allah ja‘lam el geb... — Bogu wiadome są wszelkie tajemnice, ja jednak nie wiem, co mam myśleć o tem wszystkiem... Czyżbyś ciągle drwił jeszcze ze mnie?... Powiedz, effendi!
— Bynajmniej nie drwię z nikogo.
— Chyba przysięgniesz, że tak jest w istocie...
— Chrystus zakazał nam przysięgi w błahych wypadkach; chrześcijanin obowiązany jest zawsze mówić prawdę, wobec czego nie masz potrzeby żądać ode mnie przysięgi na dowód prawdy.
— Istotnie zatem darowujesz mi życie?
— Istotnie.
— Nawet, gdybym ci oznajmił, że nie wyrzekam się myśli o zemście?
— Bóg nas ustrzeże, jak i ustrzegł tym razem. Wyraziłeś się tam, przy stole, że ani sobie sam nie pomogę, ani też Bóg mię nie uratuje, a jednak masz teraz dowód, że mię uratował. Na Niego też zdam się w przyszłości, i jestem pewien, że się nie zawiodę. Jesteś wolny i możesz myśleć o swojej zemście, jak ci się żywnie podoba!
Sali stał przede mną chwilę nieruchomo, patrząc to na mnie, to na Halefa wzrokiem nieufnym. Nagle wyrwał mi nóż z ręki, cofnął się o parę kroków w tył i rzekł pół-drwiąco, a napoły wzruszony:
— Dziękuję ci, effendi! Bardzo ci dziękuję! Jeżeli postępek twój płynie istotnie ze szczerego serca, to alboś stracił nagle rozum, albo... religja chrześcijańska jest o wiele szlachetniejsza, niż o tem miałem pojęcie. Ja jednak jestem człowiekiem przezornym i nie wierzę ani tobie, ani twojej religji... Oddalę się więc stąd natychmiast, nie czekając, aż odzyskasz rozum na nowo... Jeżeli go zaś nie odzyskasz, to niechaj Allah wynagrodzi ci stratę rozumu błogosławieństwem.
Porwał swój koc i wybiegł z izby, a po paru minutach odjechał, nie zapłaciwszy za nocleg, jak się o tem później dowiedziałem. Gdy odgłosy kopyt końskich ucichły, ozwał się Halef:
— Ano, pojechał! Jak przypuszczałem, tak się stało! Pojechał, nie otrzymawszy nawet zasłużonych cięgów... Ba, co gorsze, nie wie nawet, czy postąpiłeś z nim, będąc przy zdrowych zmysłach, czy też w obłąkaniu lub żartem... O sihdi, sihdil Co ja muszę przejść w twojem przezacnem towarzystwie! Miłosierdziem sprawiasz radość wrogom swoim, a przyjacielowi odmawiasz przyjemności zrobienia właściwego użytku z batoga. Byłbym bardzo chętnie wyliczył mu ze sto... Effendi, jeżeli zechcesz dalej postępować w ten sposób ze swoimi wrogami, to każdy rozsądny człowiek będzie wolał zostać twoim przeciwnikiem, niż przyjacielem! Ja pierwszy!...
— No, no! Rezonuj dalej! A jednak wiem, kochany Halefie, że i ty w duszy życzyłeś sobie, abym tak właśnie, a nie inaczej z Salim postąpił... Ongi byłeś wielkim zwolennikiem kary, teraz jednak nie miałbyś sumienia rozdeptać marnego robaka...
Mój mały hadżi pokiwał głową i odparł dopiero po pewnym czasie:
— Masz słuszność, effendi, niestety, masz wielką słuszność... Im większy robak, tem bardziej mi go żal, a skoro jest w postaci ludzkiej, to zapominam wówczas o islamie, o kalifach, o ich nauce, i ty mi przychodzisz na myśl... Ty, którego istotnie chciałem niegdyś nawrócić na islam. Teraz widzę, że jeżeli mi Allah pozwoli nadal być świadkiem twoich czynów i twoim towarzyszem, skończy się na tem, że zawezwę któregoś dnia waszego kapłana, aby mi udzielił ma‘mudija (chrzest)... — Po chwili zaś dodał: — Chodźmy spać. Może nikt nam już nie przeszkodzi, a Sali Ben Akwil nie wróci tu chyba za żadną cenę, bo się dostatecznie przekonał, iż spełnić na nas prawo zemsty krwi trudniej jest nieco, niż zaprosić gościnnie do wspólnej wieczerzy... Jeżeli kiedyś zdoła się wymknąć z rąk anioła śmierci, tak jak uszedł naszej sprawiedliwości, niewątpliwie w nagrodę swoich dobrych chęci dostanie się do siódmego nieba Mahometa. Niechaj Allah ma go w Swojej opiece!

Dorzuciwszy kilka polan do ognia, położyliśmy się, spać, i żywa dusza w domu tym nie wiedziała, że przed chwilą pod dachem jego śmierć zastawiała sidła.

Przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia, z jaką obojętnością przyjmuje się takiego gościa, gdy się już raz popadło w wir niebezpieczeństw i przygód. Ale właśnie ta obojętność, ten spokój umysłu i zimna krew są najlepszą pomocą w pokonaniu piętrzących się na drodze przeciwności i niebezpieczeństw. — —

∗                              ∗



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.