Zamieć (Żeromski)/Część druga
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamieć |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego cykl Walka z szatanem |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mżył deszcz jesienny i zanosił widnokrąg. Role były rozmiękłe. Brózdami ciekło szkliwo wilgoci, sącząc się do rowów. Bezlistne i obmokłe drzewa przydrożne miały bardziej niż kiedykolwiek pozór zjawisk niepotrzebnych, zesłanych w te miejsca do pełnienia wyciągniętym sznurem jakowychś ciężkich robót. W mglistem zadeszczeniu widać było ledwo-ledwo w oddali łańcuch wzgórz podkrakowskich i kopiec Kościuszki.
Ryszard Nienaski szedł szosą do stacyi kolejowej, gwiżdżąc na całą okolicę. Grube jego buty przemokły i kabat w okolicach kołnierza przepuszczał wilgoć. Mimo to architekt był coraz bardziej wesoły. Lubił chodzić w deszcz, a tu tembardziej. Wracał do miasta z lustracyi „swych“ kopalń, a miał zobaczyć jeszcze jedną, największą i najważniejszą. Od półtora roku grasował już tutaj, jak huragan. Skupował na wsze strony tak zwane pola węglowe, od Oświęcimia po Kraków, w okolice Chrzanowa i Krzeszowic, w okolicach Grójca, Bobrka i Brzeszcz. Były to wnętrza gruntów, należące, według kodeksu, do rządu, a uznane przez geologów za mieszczące w sobie węgiel kamienny. Pola te były już porozchwytywane, albo przez Polaków, którzy nie mieli pieniędzy na eksploatacyę, albo — w okolicach Libiąża nad Wisłą — przez Niemców, którzy właśnie takie pola wykupywali z rąk polskich chciwców. Prawo austryackie zmusza nabywcę węglowego terenu do tworzenia kopalń w oznaczonym terminie, a co najmniej, do płacenia podatków, jak gdyby eksploatacya była w pełnym biegu. Jeżeli tedy nabywca pola nie kopał węgla dla braku funduszów po temu, rujnował się na bezpłodne podatki. Teraz nowy przybysz z Francyi skwapliwie nabywał owe pola węglowe przeważnie z rąk polskich, gdyż z rąk niemieckich zapóźno je było odbierać. Niemcy, nie eksploatując kopalń, płacili podatki, byleby tylko tę martwą własność w swych rękach utrzymać. Z drugiej strony właściciele powierzchni ornego gruntu, od których prawo do prowadzenia kopalń na ich ziemi należało osobno kupować, widząc łapczywość tego „milionera“, o którym krążyć poczęły wieści, jako o Krezusie, zwaryowanym na punkcie podkrakowskich pól węglowych, podnosili do niemożliwej granicy cenę swych działów gruntowych i wysokość procentu od produkcyi węgla. Pomimo tych komplikacyi ów Krezus kupował na prawo i na lewo, z tej i z tamtej strony Wisły, w okolicach Zatora, „brał pod się“, jak mówiono, sadowił się i zagospodarowywał. Pieniędzy miał dosyć. Zlikwidowawszy wszystkie nieruchomości Ogrodyńca we Francyi, trzymał w ręku około siedmiu milionów franków. Nadto, tak przebiegle oplątał baronową Halfsword nadziejami wielkich zysków, wkręceniem większości jej funduszów w interesy węglowe Uj-Kahul, gdzie ta dama grubo zyskała, — że teraz uwierzyła w Ryszarda i zdecydowała się grać i tutaj w „Galicyi“ na tymże węglu. Nienaski skłonił również szczwanego machera Czarncę do przybycia na miejsce i wzięcia udziału w postawieniu interesu na zupełnie „niemarzycielskim“ poziomie. Czarnca znał się na „niemarzycielstwie“. Ten robigrosz francuski siedział jakiś czas w Krakowie i wpatrywał się w interes swemi dalekowidzącemi (guldeny) oczyma. Sam kupił zaledwie parę owych pól węglowych. Udzielał jednak macherskich rad, które były cenniejsze, niż same pieniądze na przyszłość, w ewentualnej walce z wielkimi związkami kapitalistów.
Nienaski otoczył się młodymi pracownikami, młodymi geologami, inżynierami i sztygarami. Jeden obszerny pokój jego mieszkania w Krakowie stał się giełdą nowej pracy i nowego polskiego ideału na tem pograniczu bojowem. Był to rodzaj rozmównicy doktora Brusa z Warszawy, tylko, że z niej szepty było słychać daleko w polach pracy. Łoskot twórczego czynu był ich echem.
Pani Xenia Nienaska, czarująca gospodyni tego mieszkania, nieraz się już złościła na te nocne gadania i perory, — na zacietrzewionych geologów z ich mapami i fajami (które ćmili, popiół rozmiatając na wsze strony). Sarkała i na inżynierów, choć byli, zazwyczaj, bardziej kulturalni. Wszystko napróżno. Daremne były utyskiwania że w tem małem, stosunkowo, mieszkaniu najlepszy pokój „zagrabiony“ jest na ową rozmównicę, a papuś Granowski (którego szczęśliwie, przy adwokackiej pomocy wydłubano z paryskich opresji), zajmować musi niewielki salonik w sąsiedztwie kuchni. Co gorsza, i co już panią Xenię poważnie martwiło, ten obłąkany Ryszard, posiadając faktycznie tyle milionów, — śmiech powiedzieć! — zarabiał na życie, jako architekt. Wykonywał plany na wille żydom i katolikom, stawał do konkursów na kościoły, ubiegał się o budowę kamienic. Co było począć z takim, który twierdził, że to wszystko nie jest jego własnością, że to, co odziedziczył, włoży w kopalnie i fabryki, potroi, pomnoży — i odda chłopom a robotnikom.
Pani Xenia nieraz mu już zarzucała ręce na szyję, tłómacząc jasno i porządnie, całując go w usta dla zupełnej zrozumiałości wykładu, że to przecież jest absurd nad absurdami. Nieraz mu już nacierała uszu białemi rękoma, udowadniając, że to jest jedynie pomnażanie złodziejów i bandytów, że tego nikt, a nikt nie robi. Automobil „natomiast“ kosztuje tylko piętnaście, — no, nie! — w gruncie rzeczy dwadzieścia tysięcy franków. Ten zaś pierścionek, co go oglądali w zeszłym tygodniu przez szybę jubilera tak długo, aż jej nosek o mało do witryny nie przymarzł, kosztuje głupie cztery tysiące koron... Nic nie pomogło.
Jedną miała pociechę, to ze swej sypialni. Tu przyznawała mu racyę. To jest szczera prawda, że raz w życiu spisał się gracko.
Byli na letniem mieszkaniu w głuchej wioszczynie nad Wisłokiem. Ona sama z ojcem tam została, a ten latał po tych swoich utrapionych „terenach“. Pisał dzień w dzień, że nie może znaleźć dobrego mieszkania, uskarżał się, że tyle ma kłopotu z wyszukiwaniem i że tak trudno znaleźć w Krakowie coś lepszego za niewielkie pieniądze. Wierzyła nabieraczowi. Przyjeżdża tedy z ojcem w październiku, — już zimno, — w drodze martwi się, że wypadnie chyba tłuc się po pensyonatach, zanim się jakie lepsze mieszkanie trafi. Na dworcu czekał przecie. Zapakował „famułę“ do fiakra i kazał jechać na jakąś tam ulicę. Przyjeżdżają pod kamieniczysko, — nawet nie zwróciła uwagi, na której ulicy. Wchodzą po schodach kamiennych, „krakowskich“, na drugie piętro. No, drzwi jak drzwi... Zadzwonił. Jakaś nieznajoma kuchta drzwi otwiera i „całuje rączki“. Korytarz wcale ładny... A ten się śmieje w swe wąsy! Czego znowu! Uchyla drzwi z ukłonem... Aż krzyknęła! Pokój obszerny, przecudny, o dwu oknach. Śliczne łóżko metalowe, zasłonięte parawanikiem z białego drzewa, specyalnie obstalowanym. U góry tego parawanika sztychy, które tak lubiła — Tycyana hrabia Norfolk z Pitti’ch i ten z Luwru młodzieniec z rękawiczką... Reprodukcya panienki Leonarda, która przypomina Simonetę Boticellego, a przecież jest tak inna, tak najzupełniej inna... W głębi pokoju śliczne biurko na obstalunek robione. Na niem czarujące fotografie — chłopaka Rafaela, z uciętymi włosami, — anioła grającego na skrzypcach według Rossi’ego...
Grube sukno niebieskie zaściela cały pokój. Śliczne obicie i lampa — istny cud! Cóż za abażur ze szkła! Jaki blask!
Pani Xenia była tego dnia wyjątkowo, po burżujsku szczęśliwa. Lecz na szczęśliwość wogóle i innych dni nie mogła się uskarżać. Odkąd wyszła za mąż za tego cierpika i narwańca, zazdrośnika i krzykałę o morałach, wielbiciela co najbrudniejszych i najbardziej cuchnących robotników, — dobrze się czuła. Stała się inną, tak inną, że nie mogła przypomnieć siebie samej w Paryżu, lub Warszawie. Gdy jej jeszcze kiedy „dla konkokcyi żołądeczka“ poczynał urągać, gdy się o coś tam „nawalił“ z całem brzemieniem zestawień i przypomnień, po prostu nie wierzyła w to, co on jej (z życia przecie) wypomina. Wszystko tamto wywietrzało jej z głowy i wyleciało z pamięci. Nastało inne życie, tak urozmaicone i bogate, że literalnie nie mogła przebrnąć, przebić się przez ogrom tego piękna. Istne zboże we żniwa! Gdy była nad Wisłokiem w cichej polskiej wioszczynie wśród wieśniaków i wieśniaczek, — w łagodnym rzecznym rozdole, który się niepokaźnie poczynał, otwierał, jak gdyby sen letni, spokojny, a kończył kędyś na progu nieba, — nie mogła literalnie wierzyć, że ona wogóle była w tym jakimś Paryżu, w takiem mieście, że tam znała jakichś tam ludzi... Bo po prawdzie, to lubiła nadewszystko wieś i prawdziwych chłopów, prawdziwe dziewczęta i kobiety, szczery „wieski“ naród i ich tameczne, a swoje własne życie. Każda wiejska praca, prawda, piosenka wpadała do jej duszy i do ucha, jak pszczoła do swego ula. Piosenki! Raz zasłyszana — już jest w pamięci, jak w kufrze zamczystym, na zawsze. Umiała na pamięć wszystkie i każdą, ale tak, jak się mówi, tak, jak trzeba taką rzecz wydać, żeby było i prawdziwie i ładnie. Jakże też to lubił, jak lubił ten architekt słuchać pieśni wiejskich z jej ust! Zamierał z rozkoszy, zanosił się ze śmiechu od tego dowcipu, prawdy i krasy, jaka jest w piosence wiejskiej. Znała się tam przez lato ze wszystkimi ludźmi, to znaczy ze wszystkiemi babami i dziewuchami i niemało się z niemi naurągała na chłopów. Pod sekretem chodziła często w chusteczce i spódnicy żąć i do siana, bo tak lubiła rozmawiać z dziewczynami i słuchać, jak się przegadują z chłopaczyskami. Tylko że „milioner“ nie lubił, skoro się tam gdzie „zawieruszała“, więc mu już i tego ustąpiła, choć z głębokim żalem. Zaraz go pikało, że już coś będzie. Taki był zestrachany, jeszcze z tego Paryża. Śmieszny chłop! Bo ten cały Paryż — Boże drogi! — to było akurat to samo, co nad Wisłokiem: popatrzeć, jak to tam jest, no, wszędzie, — jak żyją, po jakiemu się co robi — i samej żyć temże wszystkiem, spełna, duszkiem, żeby było czuć, że się żyje i tak, jak inny naród żyje. Milioner zaraz coś nastroszył, nastawił swoje „zasady“, jak lunetę, albo mikroskop i dawaj-że patrzeć! A jak się już napatrzył do syta, dopiero widzi, że śmieszne jest to jego całe badanie. Jedną miał wadę ten potentat finansowy — „podskarbi narodu“, nie umiał patrzeć wesoło na ludzkie życie, garściami rwać wesołość, jak się rwie czerwone maliny z krzaka przy drodze. Zaraz — naprawiać, przebudowywać, leczyć, goić... Mędrek, socyał w mnisim kapturze, czy mnich w socyalikowskim kabacie.
Ale kochała go za inne, inne, inne rzeczy! Wielbiła w nim aż do szału dzikiego swego kochanka — siłę miłości i zawsze jednaki ten szał, jego własny, a jednak echo budzący w jej duszy namiętnej, — spojrzenia zawsze jednako wlepione w jej oczy, uczucie, zawsze jednako rozpalające w niej uczucia. Gdy ją w Paryżu po ślubie nosił na ręku w swej izbie i tulił w barach, szepcąc jej bajdy o jakiemśta jeziorze w Tatrach, o sadzawce w skałach nad morzem, o włóczęgach dziennych i nocnych po mieście, o tęsknotach, męczarniach, błyskach nadziei i zawodach, które szatan, jak potrzaski i wnyki na nich zastawiał, słuchała, jakby to ona sama mówiła mu o sobie. Milczała wtedy. Nie wiedział, oślisko, nic, że gdy on jej szukał, ona za nim szalała; — że kędyś na bulwarze Hausmana w dżdżysty dzień szła, płacząc, gdy jej Lenta o nim napisała te łgarstwa... Aż cylindrowce zatrzymały się i pytały w głos, czego też taka ładna panna może płakać? No, i cóż? Nie należało takiemu odpowiadać? Nie należało mówić ni słowa? Przecie lżej, gdy człowiek obgada z drugim swoje zmartwienie. Kochała go za wszystko. Zwolna i niewiadomo jak, jego dusza przesączyła się w jej duszę i jego myśli stały się jej myślami. Była najlepszą, najtroskliwszą żoną, była najwierniejszym przyjacielem, czujnym doradcą, który, gdy niebezpieczeństwo czyhało, stawał się sojusznikiem, była najweselszym kolegą...
Chaos myśli bezładnych o tem wszystkiem, co to, równie bezładnie, zostało uprzytomnione, przewijał się w umyśle Nienaskiego, gdy ten milioner zdążał drogą do stacyi. Zdrowie radosne — jędrne, rzeźkie i żwawe uczucia pomagały mu du chyżego chodu, wśród jesiennej szarugi. Minął plant kolejowy, przeszedł przez dworzec podrzędnej stacyjki i wybiegł na gościniec swój własny, nowo zbudowany w tych polach, a prowadzący do największej z nowych kopalń, noszącej nazwę „Xenia“, której wieże drewniane, koła wind i duże budynki widać było w oddaleniu. Brzegiem gościńca, którego środek wysypany był tłuczonym kamieniem i miałem węglowym, biegły szyny kolejki kopalnianej, a na niej snuły się wciąż wywrotne wagoniki z urobkiem węglowym. W kierunku szybu „Xenia“ szli robotnicy i rozmaity, pracujący naród. Nienaski szybko wymijał ich grupy. Gdy w zamyśleniu przechodził obok jednej z takich gromadek, uderzyło jego ucho kilka zdań, wyłuszczonych przez jakiś głos znajomy. „Milioner“ obejrzał się, lecz nikogo takiego nie dostrzegł. Wszyscy ci ludzie byli niemal jednakowo ubrani, w kaszkiety i spencery czarne od pyłu. Odszedł tedy parę kroków, lecz brzmienie tego głosu zmusiło go do obejrzenia się raz jeszcze. Wówczas dopiero wśród ludzi rozróżnił i przypomniał sobie tego, kto przemawiał tym głosem. Był to paryski znajomy z lat dawniejszych — Żłowski. — Podstarzał się był i wrósł, niejako, w naród, przywdziawszy kabat, portki, buty i kaszkiet taki sam, jak wszyscy inni. A jednak został sobą. Ta sama to była fanatyczna twarz, poorana, a raczej podeptana przez życie. Broda mu dobrze z boków podsiwiała. Jeszcze bardziej zapadły się oczy. Gdy Nienaski, wpatrzywszy się dobrze w tego człowieka, poznał go doskonale i pozdrowił, tamten niechętnie uchylił kaszkieta, lecz zaraz odwrócił twarz, jakby na znak, że na owym ukłonie wszelka się znajomość urywa. Nienaski nie dał się tak łatwo odepchnąć. Podszedł szybko do swego starego znajomego, z którym wieczerzał swego czasu i dysputował. Podał mu rękę i przywitał go życzliwie. Żłowski odnawiał z nim znajomość bardzo ozięble, najwidoczniej z musu. Ludzie, którzy szli z tym Żłowskim, zwolna oddalili się i dwaj dawni znajomi zostali sami na drodze.
— Cieszę się, że pana tutaj widzę!... — szczerze mówił Nienaski.
— Dumny jestem z pańskiej łaskawej uciechy... — odpowiedział tamten.
— Myślałem, że pan wciąż przebywa w Paryżu.
— Bo też ja tu przejazdem.
— Tak? I na krótko?
— Jak to w życiu naszem, ludzi bez wczoraj i bez jutra. Ani się wie, czy człowiek tam, gdzie jest, będzie długo czy krótko.
— No, nie trzeba przesadzać... Tutaj?
— Czyż może bezdomny pies, który biegnie od wsi do wsi i którego od każdych drzwi wita głos — a pójdziesz! — wiedzieć, czy jest, czy będzie gdziekolwiek, długo lub krótko?
— To jest smutne, co pan mówi, ale niezupełnie prawdziwe. Smutne, gdy się słyszy o takiej doli człowieka. Gdybym mógł być panu w czemkolwiek pomocnym, uważałbym się za szczęśliwego, mogąc mu usłużyć.
— Dziękuję, pan w niczem nie może mi być pomocnym... — rzekł Żłowski z grzecznie szyderczym uśmiechem.
— Nie wiedziałem, że jestem tak bezwzględnie wyjęty z pod wszelkiego pańskiego prawa. Przepraszam za natręctwo.
— Ja żadnych praw nie stanowię. Z żadnemi prawami nie jestem w kontakcie. To pan stanowisz tutaj prawa, z pod których ja właśnie jestem wyjęty... — śmiał się Żłowski, pokazując ręką zabudowania kopalni.
— To są budowle i maszyny nad martwymi pokładami węgla. Jeżeli zgrupowanie środków i zorganizowanie metod pracy jest prawem, to istotnie takie prawa usiłuję tutaj stanowić.
— Właśnie o tem mówię.
— Mówi pan to w sposób szyderczy. Radbym wiedzieć, jakby brzmiała krytyka pańska metod i sposobów tej pracy. Dałbym wiele za to, żeby ją posłyszeć. Właśnie krytyka pańska. Ja to szczerzę mówię.
— Moja krytyka „brzmiałaby“ tak nieprzychylnie, że lepiej schować na dno jej szczerość.
— Nie wiedziałem o tem. Jeżeli krytyka pańska moich i naszych tutaj usiłowań, w jego mniemania uchodzi, jak przypuszczam, za prawdę, to czemuż kryć na dno prawdę?
— Bo to jedyna jeszcze moc prawdy takiej, jak moja, kiedy się kryje.
— Ja sądzę, że prawda, której nie można udowodnić — bez szkody dla niej — nie jest tem, za co się podaje.
— Po co panu, milionerowi, znać inną prawdę nad tę, że pan ma w ręku odziedziczone skarby i może je, według fantazyi, kłaść tu, w te przemysły, albo je przegrać w karty, czy tam darować znowu jakiemu innemu dobroczyńcy ludzkości?
Nienaski zaśmiał się w głos. Rzekł pogardliwie:
— Taka też to jest ta pańska krytyka i, doprawdy, zwietrzała prawda.
— Śmieje się pan, jak król. Jak król tych miejsc! Co za władza! Zechce pan pchnąć tłumy głodne i nędzne tutaj — pójdą tutaj, w te podziemia. Zechce je pan odepchnąć i odepchnięte muszą odejść. Wszystko za tę prawdę niezwietrzałą nigdy, za żywo twórcze, choć tak stare, złoto.
— Panu to nie w smak, bo chciałbyś sam tylko być królem tych ludzi. Ja usiłuję dać im własność skarbów, które przez wieki deptali, nie wiedząc, że depcą swoją potęgę. Pan dać im usiłujesz swe wyrazy, których nie rozumieją. Ja z nimi kopię węgiel w ziemi. Pan kopiesz w ich nędzy kruszec dla swej władzy i pychy.
— Dobroczyńca z pana! Tą oto białą rączką dajesz tłumom własność.
— Pan równie białą, jak moja, „rączką“ dajesz im znaki i sygnały swych wyobrażeń. Ta jest między nami różnica, że ja swe wierzenia mogę urzeczywistnić, a pan — nie. Dowiedź pan, że to, co mówiłeś niegdyś, może się urzeczywistnić. Wtedy tylko będziesz mi równy w uczynku.
— Bodajbyś pan w złej godzinie nie zażądał, abym tutaj właśnie urzeczywistnił moje wierzenia!
— Strachy na Lachy!
— Już pana nie straszą dawne „mrzonki“. To dobrze. Mocno pan stoisz na nogach.
— Nie. Nie stoję jeszcze mocno, skoro pan chodzisz tutaj między ludźmi.
— Między pańskimi ludźmi, między pańskimi „chłopcami“...
— Wówczas dopiero stałbym mocno, gdyby praca, która tu wrzeć poczyna, wessała pańskie szyderstwo z niej, rozpuściła je w swym dorobku i przerobiła na element nowej swojej siły.
— Pan zawsze lubisz „organizować“ pracę, oczywiście cudzą. Czynić z cudzej pracy element swojej siły.
— A cóż mam na tej ziemi robić, jeśli nie organizować pracy?
— Byłoby jeszcze bliższe zadanie.
— Jakie? Zaraz je wykonam, jeżeli jest bliższe dobra.
— Odziedziczone miliony giełdziarza — wszystko mi jedno jakim sposobem...
— Radzę panu wierzyć, że godziwym!
— Dla mnie dziedziczenie jest niegodziwością. Doskonale czarnego koloru nie można w moich oczach poczernić drugiem czernidłem. Otóż — odziedziczone miliony rozdać głodnym. Dopóki są na tej ziemi głodni, pańskie zachcianki patryotyczno-industryalne są zbrodnią, tem gorszą, że na niej świeci się blichtr jakiejś idei. Pan wolisz organizować ciężkie roboty tych nędzarzy, mustrować armię z nich złożoną do walki z „wrogami narodu“, to znaczy z nędzarzami z za rzeczki, — wreszcie obdarowywać ich ideami.
— Nie będę dysputował. Przecie i pan obdarowujesz ich nie czemkolwiek innem, nie obwarzankami i kuflami piwa, tylko ideami.
— Tylko jedną, jedyną ideą, która jest prosta i krótka, jak drąg żelazny: bierzcie dobro zrabowane wam przez przywłaszczycieli, dziedziców, spadkobierców, panów, milionerów, — chwytajcie dobro, wyrobione rękami waszych braci, — choćby byli ludźmi innej mowy i innego kraju, — bierzcie, — bo to wasze! Nakarmcie wasze dzieci, wesprzyjcie konających z biedy, dajcie choć jeden skuteczny lek cierpiącym, choć jeden na całe życie, dajcie choć jedną pociechę upadającym ze smutku życia w jarzmie.
— Przecież ja to właśnie robię, — mówił Nienaski z uniesieniem, — ja daję ludziom dobro, lek i pociechę!
— Pan? Cóż za bezczelne kłamstwo! Pan budujesz podwaliny swojej chimery, państwa, które będzie katownią ludu, taką samą, jak inne. Usiłujesz pan budować je przebiegle, przy użyciu zrabowanej myśli przewodniej, jedynej myśli o ratunku, którą żyje nędza. Tem też jesteś niebezpieczniejszy od wszystkich panów.
— Dla kogo jestem niebezpieczny? — krzyknął Ryszard.
— Dla tych, co już ocknęli się i noszą w sercu zemstę za krzywdę. Powiem panu jedno słowo, prosto w oczy, jak człowiek mężny człowiekowi roztropnemu. Oddaj ludowi coś podstępnemi sztukami wyłudził od zdziecinniałego starca i uchodź stąd w kraje swego marzycielstwa.
— Szkoda mi słów. Nie będzie zgody. To też stosuję do pana tę samą radę: idź stąd zdrowo w kraje swego marzycielstwa!
— Nie, ja zostanę. Dopóki jest na ziemi nędza, ja zostaję i jestem. Jeżeli nawet zginę, jako człowiek, — „non omnis moria:“. Lecz pan — idź! Dodam, — pókiś cały!
— Aż tak!
— Aż tak. Powiem panu drugie ważkie słowo: wy najlepsi — jesteście dla nas, dla ludu — najgorszymi.
— „Dla nas, dla ludu“. Powinieneś pan mówić jeszcze wyraźniej: My z Bożej łaski, lud... Ten właśnie lud oceni, czym ja dla niego najgorszy.
— Strzeż się pan! Nie pora będzie strzedz się, gdy on cię oceni. Pajęczyną organizowania chciałbyś pan zasłonić rany syfilityczne. Was to najlepszych chirurgów, biegających ze swą pajęczyną, należałoby przedewszystkiem z placu usunąć, żebyście nie zamącali widoku.
— Nawet usunąć?
— Usunąć! Nie ja mówię. Jestem proch, jestem przechodzień, jestem krzyk przebiegający pustkowia niedoli. Nie moją rzeczą jest czyn tu, lub tam. Słyszałeś pan coś nie coś o „Mścicielach“.
Nienaski roześmiał się serdecznie.
— Słyszałem, — mówił — słyszałem! O to chodzi... Myślałem, że o coś mądrzejszego. Żegnam asindzieja!
Śmiejąc się głośno poszedł dalej. Gwizdał i podśpiewywał, śpiesząc do kopalni „Xenia“.
Nie mówiąc swej żonie, dokąd się udaje, bez żadnej broni, ani papierów poszedł na miejsce, wymienione w wezwaniu. Przemierzał brudne, cuchnące, błotniste przedmieście Krakowa w kierunku Wisły. Patrząc na prawo i lewo po ohydnych „kamienicach“ i po starych chałupach, które w błocie tonęły, klął głośno. Ohydą przejmowało go to wszystko pobudowanie na odwiecznych niedolach, krzywdach, na odwiecznych bezprawiach i biedach. Jakże pragnął przerżnięcia tych bajor kanałami, burzenia ruder, wytrzebiania zarazę gnieżdżących w sobie siedlisk, „całuję rączek“ krakowskich! — „Mściciele“ — śmiał się. — Istny opar nad tymi gnojami, nad tym fetorem, w którym tonęły pokolenia. Tyle sobie wyhodowała nieszczęśliwa Polska.
Kędyś w długiem podwórzu, które rzeczywiście było jednym śmietnikiem, w domostwie, którego przyciesi stały się dawno błotem, a ściany na błoto topniały, dopytał się o mieszkanie szewca Dąbrowskiego. Wszedł do wnętrza. Izba była, jak się patrzy, tamtejsza, dość powiedzieć, szewska na przedmieściu. Majster, człowiek kudłaty, nalany i brudny, podskoczył ze swego stołka, zapewne w przewidywaniu, że nadciąga klijent z obstalunkiem. W rogu izby pod piecem skrobała kartofle kobieta tak chuda, że od pierwszego na nią spojrzenia nastręczała się myśl, jak ten szkielet może ruszać rękami, widzieć, chodzić, mówić. Było to bolesne zjawisko — ta szewcowa. Oczy wywalone z orbit, zapewne wskutek jakiejś choroby, wlepiła w przychodnia i, wciąż ruszając wargami, jakby pokrzykiwała bez wydania głosu, — przypatrywała się każdemu gestowi i poruszeniu. Nienaski doznał bardzo przykrego wrażenia na widok tej kobiety. Zwrócił się do gospodarza ze słowami:
— Pan majster Dąbrowski?
— Tak jest, do usług...
— Mam naznaczone pańskie mieszkanie w papierze który mi nadesłano, jako miejsce, dokąd mam przyjść. Nazywam się Nienaski. Przyszedłem.
— A! — mruknął szewc, rzucając na żonę spojrzenie.
— Przyszedł pan... — zaczęła mówić, ale szeptem, i bo jej widać gruźlica głos wyjadła.
— Jak pani widzi.
— To dobrze, że pan przecie przyszedł.
— Dobrze? Dla kogo?
— Dla sprawy.
— Tak? Czekam.
— Teraz? My tu sami, ja, żona, — zaambarasował się szewc. Stał, drapiąc się w głowę.
— Więc cóż? — spytał Nienaski.
— Towarzyszów tera niema, bo to nie pora.
— Może ich państwo zwołacie. Ja mogę poczekać.
— O teraz nie ta pora! — podjęła swym skrzeczącym szeptem niewiasta.
— Co mam robić?
— A to pan się nie bał przyjść?
— Nie boję się chodzić do ludzi. Możebyście mi państwo wytłomaczyli, o co to sprawa?
Małżonkowie spojrzeli po sobie. Nie mogli zdobyć się na wyjaśnienie. Wreszcie szewc zaczął mówić mozolnie i bez ładu:
— Nam tu jeden człowiek mówił, żeś pan zagarnął od jednego bogacza wielkie pieniądze...
— Znam ci ja tego człowieka!... — śmiał się Ryszard.
Obydwoje podskoczyli ku niemu, pytając, kogo ma na myśli.
Pokazał im gestem ręki długą brodę, łyse czoło. Zrozumieli. Teraz przypatrywali mu się ze zdwojoną ciekawością. Oczy im się świeciły.
— I czegóż was to, moi państwo, ponauczał ów prorok? Cóż wam o mnie powiedział?
— Pan się śmieje, jak mówi o tym człowieku... — syczała wyschnięta kobieta. — A to jest święty człowiek!
— Nawet święty!
— Święty! — wykrztusiła z gardzieli, która już strun głosowych nie posiadała. Żyły na jej szyi nabrzmiały, jak strąki, — wydobyły się na skronie. Poskoczyła do drzwi w głębi i otworzyła je szeroko. Nienaski zobaczył izdebkę czyściej utrzymaną, z łóżkiem w kącie i stolikiem pod oknem.
— Tu mieszkał... — mówiła szewcowa Dąbrowska. — Bez trzy miesiące tu był. Jego to jest pomieszkanie! Takiego mędrca!
— Gdzie się zaś teraz wyniósł?
— W świat poszedł, mój wielki panie, — we świat szeroki! Głosić słowo prawdziwe, dobrą nowinę między tutejsze i obce ludzie. Bo wszędzie jest ta sama rzecz. Gdzie tylko jest na świecie krzywda i bieda, a psie życie i gdzie jest panowanie dyabelskie — to tam poszedł! Bo ten człowiek z dyabłem samym wojuje. Dyabeł posiadł ziemię i dobro wszelakie, złoto i śrybro, brylanty i rubiny, a ten jeden człowiek pokazuje ludziom, jako że dyabeł to wszystko posiada. I wszędzie, gdzie tylko są ludzie zatchnięte w tym ostatku, słuchają, co mówi. Prawda jest w uściech jego! a to się niech jaśnie pan obejrzy po świecie! Prawda jest w uściech jego! A tu, gdzie spał, już się nikt nie położy w tej pościeli, na tej poduszce i pod tą kołdrą! — mówiła z niewysłowionym uśmiechem zachwytu, przysłaniając swe wyłupiaste oczy czerwonemi powiekami.
— Czemu? — zapytał Nienaski.
— Na tym tapczanie, a w tej pościeli, gdzie spoczywał, już nikt nie spocznie. Nie! Bo może jeszcze wrócić! Może jeszcze jego ścieżka tędy się wyprostuje. A jeżeliby zaś wrócił, przecie mu się należy, choć taki spoczynek, mój wielki panie...
Nienaski patrzał na nią, gdy wyrzucała z gardła te wyrazy — i mówił sobie samemu, że jeszcze nigdy w życiu nie widział twarzy równie fanatycznej. Była głęboka zgroza w tych oczach na wierzch wysadzonych, w uśmiechu, co raz wraz połyskiem szaleństwa i mściwości oświetlał zmarszczki, przecinające wargi i policzki. Koślawe, spracowane, żylaste ręce kurczowo drgały. Ciało suche, któremu, zaiste, lepiej by już było między czterema sosnowemi deskami, miotało się i trzęsło. Nie mógł patrzeć i słuchać. Coś, jakby mgłości, chwytało go w tej izbie.
— Tyle to aż czasu mieszkał tu Żłowski u państwa? — zapytał.
— Sza! — krzyknęli obydwoje, jak na komendę.
— No?
— Sza! Niech Bóg zachowa! Nazwiska nie wolno z gęby wypuścić! Sza! Bo źle będzie!
— Ze mną będzie źle, czy z wami, moi państwo?
— Sza! — krzyczeli na niego, tupiąc nogami, jak dwoje waryatów.
— No dobrze już, dobrze! Czego ode mnie chcecie? — spytał, zaczynając nudzić się tem wszystkiem.
— Policz się pan ze swojem sumieniem! To tego trza! — wypaliła mu w oczy, plując na wsze strony przez zielone zęby, które sterczały w jej ustach!
Nienaski odsunął się i pośpiesznie zapytał:
— Czegóż chcecie?
— Czego? A to tego...
Naradzali się oczami. Po tej naradzie szewc rzekł z pompą:
— Masz pan złożyć na partyę choć część tego majątku.
— I to wam?
— Nie nam, tylko na partyę!
— A gdzież ta partya?
Znowu się zaambarasowali. Pobiegli do kąta i zaczęli tam przyskakiwać do siebie, szeptać i ciskać jakieś wyrazy. Wrócili, gadając jedno przez drugie.
— We czwartek wieczorem, tu, na tej samej ulicy, ale nad samą rzeką. Podwórze tam będzie tak, jakby tutaj. Dom murowany, ino stary. Na piętrze. Jedne tam tylko będą drzwi, jak się wejdzie po schodach. Na dole szynk, a to będzie na piętrze.
— Przyjemne jakieś miejsce, na dole szynk, a ono na piętrze... — śmiał się Ryszard.
— Pałaców nie mamy. My nie hrabie.
— Ja także nie jestem hrabią i nie mieszkam w pałacu.
— Przyjdziesz pan?
— Dobrze. Przyjdę. Tylko, żeby mi tam byli już wszyscy wraz, bo trzeci raz nie myślę na próżno czasu tracić.
— Godzina dziewiąta wieczór, to ludzie z roboty zejdą i dopiero wtedy mają czas. To tam partya będzie.
Podniósł się i podał im rękę. Gdy miał wychodzić, zwrócił się do żony szewca:
— A możeby tak pani bez wszelkich ceregielów przyjęła ode mnie, powiedzmy, pożyczkę na leczenie, na wyjazd na wieś, choćby ot do jednej wsi nad Wisłokiem? Tobym tu przysłał pieniądze i list z adresem, gdzie jechać...
— Nie, nie! Nic do ręki! Jeszcze czego! Partya da — dobrze. Partya nie da — ha, trudno.
— Jeśli tak...
Wyszedł z tego mieszkania i z rozkoszą odetchnął powietrzem.
W ciągu paru dni następnych namyślał się, — iść, czy nie iść. Najłatwiej byłoby nie pójść, zlekceważywszy ową „partyę“, zwłaszcza po obejrzeniu z blizka przedstawiciela i przedstawicielki tych „Mścicieli“. Lecz właśnie widok owych biedaków pociągał, żeby zobaczyć i szerszą reprezentacyę. Żal mu było nade wszystko tamtej szewcowej. Niechże jej, — do licha! — „partya“ da na wyjazd... Nadto przyczyniła się do decyzyi pewna jeszcze okoliczność. W ciągu owych paru dni odbyło się jedno z zebrań obywateli zamożnych, które od jakiegoś czasu urządzano w Krakowie. Na te narady spraszani byli ludzie co najzamożniejsi, włącznie aż do magnateryi. Perorowano tam o konieczności wszczęcia w Galicyi przemysłu i mędrkowano nad sposobami znalezienia kapitałów. Waśnie na ostatniem z tych zebrań Nienaski wygłosił płomienną oracyę o konieczności czynu, którego społeczność oczekuje od wielkiej szlachty i arystokracyi. Słuchało go w skupieniu kilkunastu gentelmanów, którzy, razem wzięci, wyobrażali prawnych przedstawicieli kilkudziesięciu milionów koron. Gadanina Ryszarda trafiła na twardą opokę serc i rozumów. Nikt nie poparł jego wywodów. Chwalono jego usiłowania, kadząc mu, ile wlezie, za to, co zrobił i co robić zamierza, przytakiwano grzecznie i obłudnie w dyskusyi ożywionej, „która się wywiązała“, ale o wzięciu udziału finansowego w tych tam zamierzeniach nikt ani pisnął. Zabrawszy jeszcze raz głos, Ryszard Nienaski począł mówić ostrzej. Wskazywał na grzechy szlachty poznańskiej, litewskiej i ukrainnej i domagał się poparcia przynajmniej tej sprawy narodowej. Odpowiadano mu również ostrzej, dowodząc, że obfitość taniego robotnika jest dobrodziejstwem dla obywatelstwa danego kraju. Tamując ruch proletaryatu na roboty, tudzież niwecząc zarobki robotników rolnych w „krajach ościennych“ psuje się ceny, a, co gorsza, przez szerzenie bardzo ładnych z wierzchu, lecz złudnych ideałów, stawia na porządku dziennym kwestyę socyalną tam, gdzie jej — „dzięki Bogu“ — dotąd nie było. Wtedy odezwał się raz jeszcze, że takie pojmowanie i traktowanie tej sprawy zemści się srogo na szlachcie. Gdy ona nie chce rozpatrywać, badać i rozwiązywać kwestyi socyalnej po ludzku, to ta kwestya sama dopomni się tutaj o rozwiązanie. Pocznie walić pięściami, a — oby! nie żelaznym drągiem — we drzwi pałaców i dworów. Wtedy jeden z obecnych, człowiek bardzo poważany dla wieku, mądrości i majątku, odezwał się ze skromnem ostrzeżeniem Nienaskiego, by uważał na siebie również. Kwestya socyalna może i jego, który jej szuka i który ją wywołuje, jak wilka z lasu, pierwszego kłami swymi poszarpać i zmieść z galicyjskiej widowni. Te słowa, które w pierwszej chwili zlekceważył, przypomniały mu rozmowę ze Żłowskim. Postanowił zadać kłam twierdzeniom owego magnata, wchłaniać w miarę sił pierwiastki biedy polskiej i przeistaczać je w miarę możności na żywioł nowej pracy. To zdecydowało o wizycie. Wieczorem w naznaczony czwartek pojechał fiakrem aż do wskazanego miejsca. Z pod bramy odprawił woźnicę i szedł po omacku. Na dole brudnej kamieniczki znalazł szynk zapowiedziany. Obok tego szynku, ciemną sionką szło się na schody. Drogę wskazywała naftowa lampa, której kopeć wymalował na ścianie czarną infułę. Z dołu dochodziły tony harmonijki, wrzask pijaków i charkot dziewek. Nienaski wszedł na schody i szukał w ciemności drzwi. Poczuł, że w zmroku stoi człowiek. Instynktownie zatrzymał się i czekał przez chwilę. Tamten zcicha zapytał:
— Kto idzie?
— Swój... — rzekł Nienaski wesoło.
Zapewne ręka owego człowieka uchyliła drzwi. Światło padło na schody. Przybysz zobaczył młodego człowieka, który przed nim usunął się i znikł wgłębi. Pchnął tedy drzwi i zajrzał do wnętrza. Było to czyjeś mieszkanie. Stało łóżko z pierzynami. Z za drzwi, prowadzących do drugiej izby, słychać było rozmowę. Otwarły się i uchyliły do połowy, lecz nikt się w nich nie ukazał. Nienaski minął pierwszą izbę i stanął na progu drugiej. Było tam siedmiu, czy ośmiu mężczyzn. Jedni z nich stali, drudzy siedzieli na drewnianych krzesełkach. Wszyscy ginęli w gęstym dymie z papierosów. Pod oknem mieściła się wygnieciona kanapa, przed nią stary, okrągły stół, zasypany popiołem i pełen niedopałków. Żaden z mężczyzn obecnych w tym pokoju nie powitał Nienackiego, ani się do niego nie zwrócił. Zdawaćby się było mogło, że go wcale nie spostrzegli. On zdjął czapkę i mierzył ich oczyma, przechodząc spojrzeniem z jednego na drugiego. Mieli pozór rzemieślników. Jeden, bardziej wyelegantowany, siedział w kącie, nie zdjąwszy kapelusza, którego rondo było zawadyacko spuszczone na dół. Ten palił papierosa, gryząc jego ustnik i systematycznie wypluwając na odległość kawałki papieru. Dwaj niepozorni stali obok stołu i od niechcenia przypatrywali się gościowi. Pod oknem, w pozycyi skurczonej tkwił od niedawna znajomy, szewczyna Dąbrowski. Temu Ryszard skinął głową i, ponieważ nikogo tu nie znał prócz niego, rzekł ze swobodą:
— Dobry wieczór, panie Dąbrowski. Otóż przyszedłem. Może mię pan zaznajomi z kolegami.
— A, dobry wieczór! — rzekł tamten z nieszczerą uciechą.
W trakcie tej rozmowy, młody człowiek, którego Nienaski przelotnie dostrzegł na schodach, cichcem zamknął za nim drzwi. Potem zbliżył się do stołu i wykręcił płomień lampy. Nienaski zobaczył jego twarz. Twarz blada, ziemista, z zapadłemi oczami. Gdzież ją był widział? W Paryżu? Przez moment przypominał sobie...
— Ależ to jest lokaj Ogrodyńca! Witold.
Ów młody człowiek spojrzał na niego, również bez cienia życzliwości i rzekł:
— Starzy znajomi. Od łoża zacnego dobrodzieja... To pan się nie bał przyjść na zebranie „Mścicieli“?
— Jak pan widzi. Co tu robisz?
— Świadczę przed trybunałami, jak mi nieboszczyk nakazał o tych pieniądzach zapisanych. A pan co? Zawsze tak, jak w Paryżu, żeby tylko coś dobrego zrobić tym ubogim, ukochanym rodakom „z nizin“?...
— Żeby tylko otrzeć łzy niedoli... — dodał ten z kąta w kapeluszu, zwracając się nie do Ryszarda, lecz do byłego lokaja Witolda.
— Nie widzę, żebyście panowie mieli łzy w oczach, to też nie wiem, po co te dowcipy — mówił milioner.
— E, bo my są już takie z rodu zatwardziałe... — szyderczo wyseplenił jeden mały, z blond wąsami, zrudziałemi od dymu papierosów.
— Tak, tak jest, czy owak — do rzeczy! — rozkazał Nienaski. — O co chodzi? Dostaję tu papierki. Podpis „Mściciele“. Pieczęć, jak koło od armaty. Żądanie, żebym przyszedł, to tu, to tam. No, więc, przyszedłem. Co jest? — zapytał z krakowska.
Wydobył z kieszeni owe inwitacye i rzucił je na stół.
— Co jest? — my się to samo spytamy, — rzekł ów z kąta, w kapeluszu. — Z czem pan tu przyszedł?
— Z zapytaniem: czy to wy jesteście „Mściciele“
— No, niby... — mruknęli w kilku.
— A mścić się chcecie na kim i za co?
Starszy nieco człowiek, siedzący wygodnie w rogu kanapy, tęgi z grubym karkiem i wołowemi oczyma, odpowiedział:
— To tam już nie pańska rzecz, tylko nasza!
— Właśnie, że i moja. Tak samo odczuwam krzywdę nędzy, jak i wy!
— A ten automobil, co go pan targowałeś u Walfisza, będzie dwa tygodnie temu, — to i on dla tej nędzarskiej krzywdy? Jaśnie pan nie pamięta, bo i skądże? A ja ta stał wtedy i pokazywał zalety tego auto. Szyk maszyna! Tylko, że gdzież to można spamiętać? Robociarska morda, — spamięta to taką fizys?
Nienaski uczuł się niemile pobitym. W istocie na prośby Xenii, dopytywał się o cenę automobilu, wraz z nią, w sklepie Walfisza. Targował się o cenę. Stanęło na kilkunastu tysiącach koron. Teraz, pokonany tym argumentem, zamilkł.
— A te meble stylowe do pokoju jaśnie pani dziedziczki? — mruknął jeden z dwu najbliższych młokosów, mrugając porozumiewawczo na młodego suchotnika.
— To samo przecie i ze mną szła rozmowa o styl tych cacek. Ale spamięta to jaśnie pan wszystkie gęby? — dorzucił tamten.
— E, to drobiazgi! — wtrącił ironicznie ktoś z tyłu, ode drzwi! — Nie trzeba panu dziedzicowi robić przykrości, gdy raczył przyjść z wizytą.
— W jaki to sposób chcecie się na mnie mścić za te moje zbrodnie? — pytał Ryszard już uspokojony.
Z kąta podniósł się rudy jegomość w kapeluszu i, przeciągając się swobodnie, z ziewaniem podszedł do stołu.
— Myśmy chcieli małej rzeczy... — mówił niedbale. — Pan dostałeś we Francyi wielki spadek. Tak, czy nie?
— Dostałem.
— Od obcego człowieka. Tak, czy nie?
— No niby tak.
— My nie wchodzimy w szczegóły, jak to tam było...
— Bo to i lepiej dla was w każdym razie.
— Ale się było wtedyk w Paryżu i różne się tam rzeczy słyszało.
— Mówię, jak do ludzi uczciwych, nie jak do sądu, bo do sądzenia mnie nie macie żadnego prawa. Jest tu świadek, lokaj zapisodawcy, ten oto Witold. Niech zaświadczy.
— On tu już świadczył. My go już przesłuchali.
— No, to dosyć już o tej sprawie i w takim tonie! Gadać o tem w mojej obecności nie wolno! A który się odezwie, temu łeb rozwalę!
— Co to za mowa! Jaki ton! Wszystko z tego odczuwania nędzarskiej krzywdy...
— Nie odpowiadam na to. Co dalej.
— Tyle dalej: my tu oto zebrani, komitet partyi, chcieli my grzecznie prosić o jakąści przecie część tego spadku.
— A z jakiej racyi?
— Z jakiej racyi?
— Z tej samej, co i pan. Paneś dostał ten spadek bez racyi — cały. My chcemy dostać z tego część — dla wszystkich.
— Na tę naszą, mówię, partyę, na ludzie głodne, bez kawałka chleba.
— Co macie zamiar robić z pieniędzmi, których chcecie ode mnie?
— Na partyę, mówię!
— „Na partyę“ — to znaczy, na co?
— Partya będzie wiedziała, na co. Prywatnie mogę wyjaśnić, — żeby ludzie w naszych oczach głodową śmiercią nie marli, — na to, żeby temu lub owemu dać na buty, jeśli w zimie bosy, — na portki jeśli ich, — czego Boże broń! — nie ma, — na obiad, jeśli tydzień nie jadł, — na to, psia jego mać, cygaro za centa, jeśli ogarki zbiera po ryśtokach, — na aptykę, jeśli ta już charcze i kipi, a drugim spać w norze nie daje. No! Skąd partya ma brać? No, skąd? Jak nie od pana, coś darmo zgarnął tyli majątek. Ja, skończyłem... — dodał z gestem krasomówczym.
— To chcecie być towarzystwem dobroczynności?
— A pan chciałbyś sam obstać za wszystkie towarzystwa?
Ów tęgi z kanapy przerwał dyalog ważkiem oświadczeniem:
— Spory do ciorta! Tak, — albo nie?
Nienaski zwrócił się twarzą do tego i rzekł twardo:
— Nie!
Towarzystwo rozejrzało się pilnie po sobie. Pokiwali głowami. Ten i ów zakaszlał. Lokaj Witold głośno ziewnął. Młody człowiek, stojący obok Nienaskiego, zajrzał mu głęboko w oczy omdlałemi źrenicami. Drugi, jego towarzysz, poświstywał przez zęby. Ryszard rzekł do ostatniego:
— Nie świszcz pan teraz, bo tu rozmowa poważna, nie szynk!
Ten dziwnie przegiął się cały, jak piskorz, czy miętus, w kierunku owego w kapeluszu mówcy. Mruknął:
— Słyszysz ty, Rudolf?...
— No, no... — uspokoił go tamten, poważnie kiwając ręką.
— Mówię do was tak... — zaczął Nienaski. — Pieniędzy na rzeczy nieokreślone, wam, ludziom zgoła mi nieznajomym, nie dam, bo to są pieniądze nie moje, lecz publiczne.
— A ten automobil od Walfisza, to prywatny, czy publiczny? — wykrzyknął ktoś z istnych kłębów dymu.
— Ten automobil będzie mój, jeśli go kupię. I z niego zdam rachunek, ale nie przed wami!
— Przed sobą... — roześmiał się Rudolf.
— Przed całym „ludem“... — poprawił tego Rudolfa lokaj Witold.
— No, jużci nie przed tobą, rzetelny świadku! — ciął go Nienaski bezlitośnie ostrem słowem.
— Przed jaśnie panią! — odparował tamten.
Nienaski przez chwilę dusił w sobie odruch, później gwałtowną odpowiedź.
Ciągnął spokojnie:
— Tworzę za odziedziczone pieniądze kopalnie, kupuję maszyny, zakładam kolejki, buduję domy, składy, prowadzę szosy. Kto niema pracy i żyje w nędzy, niechże przychodzi. Dostanie pracę, zarobek większy, niż gdziekolwiek, największy, na jaki starczy tych odziedziczonych pieniędzy. Zarobi sam i wejdzie w koło właścicieli tych kopalń. Zakładam roboty publiczne. Tego przecie żądał wasz nauczyciel i mistrz, sam Żłowski. — Głodny jesteś i biedny, — chodź i pracuj, odziej się i jedz!
— To ja rzucę kopyta i pójdę węgiel w ziemi kopać? — wrzasnął z dziką furyą szewc Dąbrowski.
— Ci, co teraz boso chodzą, zarobiwszy na buty, obstalują je u pana po dwie pary. W kopalni zarobią, a pan nie nastarczysz z robotą!
— Socyolog z pana i dobrodziej! Buty ludziom wdziewa na bose nogi... — śmiał się ów Rudolf.
— Pewnie, że większy, niż z pana, który nic nie wiesz a nikogo nie umiesz uszanować, nawet własnego sztabu i siedzisz w czasie narady w kapeluszu, jakbyś był w szynkowni.
— Ja nie zdejmuję mego kapelusza przed nikim na świecie. „Kein Herr weder Gott“.
Nienaski machnął wzgardliwie ręką. Mówił:
— Są tu w zagłębiu krakowskiem niezmierne pokłady węgla. Słyszycie! Pokolenia może wyżywić ten dar Boga dla nas! Ale trzeba go wykopać. Cały lud polski, który teraz płynie na służbę do Niemców, do Francuzów, do Duńczyków, sto tysięcy z Galicyi, trzysta tysięcy z Królestwa rok w rok, — a który tutaj, jak mówicie, i co jest prawda, głodem przymiera, — te kopalnie i fabryki, co przy kopalniach niechybnie powstaną, — mogą wyżywić, przyodziać, zabezpieczyć na starość. Musi być podjęta praca około tworzenia kopalni! Ale pomyślcie, ile potrzeba pieniędzy na takie dzieło! Na bicie szybów, budowle i maszyny. — Wesprzyjcie mnie swą pomocą, wy dzielni ludzie, którzy czujecie krzywdę żywiej, niż inni, którzy zapragnęliście być „Mścicielami“ tej krzywdy!
— Pan masz talent — drwił Rudolf — panu się patrzy posada pierwszego rezonera w teatrze, albo wodza liberałów w sejmie.
— Nie tylko tyle — ciągnął Nienaski, bez zwrócenia na te słowa uwagi, — bo pomyślcie, że my szyb ze szybem złączymy, że się zejdziemy z Dąbrową Górniczą i ze Śląskiem. Stworzymy tu ośrodek nieprzemożonej potęgi. Całe to zagłębie, poprzewiercane szybami kopalń, oddam na własność pracownikom. Tu pod murami starego Krakowa...
— Ja się pytam, — wtrącił tęgi mężczyzna z kanapy, — to nic z naszej propozycyi?
— Z tego, żebym wam, ludziom niewiadomym, na łapę po prostu, a może na pohulankę, dawał pieniądze — nic! Na leczenie chorych dam, ale do ich kasy, lub honorarya lekarzom...
— A za automobil? Za ten stargowany na ośmnaście tysięcy? Z jakich pieniędzy pójdzie to kupno?
Nienaski umilkł zmiażdżony. Ktoś z pod okna zawołał:
— No, jazda dalej, o tych „publicznych pieniądzach”!
— Ze wszystkiem taka prawda, jak z tem. Kopalnie robotnikom daruje, a nie może darować części skarbu, co go nie zarobił, ino dostał...
— Wyszachrował...
— Burżuj zawsze ci twierdzi, że te pieniądze, co je z nas zdarł, to są jakieś narodowe albo publiczne.
— Niemiec, czy Francuz, Żyd, czy Polak — zawsze to samo łgarstwo!
— Czyje to były te pieniądze za automobil!
Nienaski krzyknął:
— Oddam te pieniądze z moich zarobków! Zarabiam, jako budowniczy! W sumieniu jestem czysty.
— Zarabia, mójże pracownik!
— Ręce ma zwalane krzywdą!
— Na partyę tę ośmnaście tysięcy!
— Oddawać, bo to skradzione!
— Na partyę! — ryczeli wszyscy.
— Dawać je na stół!
— Żywo!
— No!
— Dawać!
— Pod karą! Psiakrew!
— Pod srogą karą!
— Pod karą!
Nienaski włożył kapelusz na głowę i zawołał:
— Sądzicie, że mię tu wrzaskiem i zniewagami weźmiecie? Myślałem, że idę na zgromadzenie ludzi pracy i idei, a trafiłem w pułapkę. To też wychodzę!
Tęgi mężczyzna z kanapy porwał się ze swego wygodnego miejsca i poprzez stół nachylił się do niego z krzykiem:
— Nie potrzebujemy pańskich pięknych idei, ani obietnic, ani deklamacyi, ani pieniędzy! My demokratów takich i owakich, socyałów i anarchów mamy dość. Szesnaście tysięcy koron na stół!
— Już tylko szesnaście?
— Słyszałeś pan?
— Słyszałem. Nie dostaniecie ani jednego centa! Skoro nie potrzebujecie idei, tylko pieniędzy, wiem, kto jesteście!
Nastała znowu cisza. Nienaski spojrzał po twarzach i zobaczył we wszystkich oczach wyraz niedobry. Pożałował wypowiedzianych ostrych słów. Uczuł, że zachodzą mu z tyłu. Odwrócił się i rzekł:
— Przyszedłem tu bez pieniędzy. Niema co!
— Zobaczymy! — krzyknął lokaj Witold, chwytając go za klapy surduta. Tego pchnął od siebie tak potężnie, że tamten aż jęknął na najbliższej ścianie. Zarazem dopadł drzwi i szarpnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Pchnął je z całej mocy, lecz nie ustąpiły.
— Po dobroci... — szepnął do niego życzliwie blady młokos z podkrążonemi oczyma. — Powiedzże pan, że przyślesz, albo przyniesiesz...
— Nic nie dam! Ani jednego centa! — krzyczał w furyi.
Ow szewc Dąbrowski skakał od jednego z konspiratorów do drugiego, coś szepcąc, gadając, wykrzykując. Wreszcie przybiegł w skok do drzwi i otworzył je. Nienaski wypadł do pierwszej izby. Za nim krok w krok szedł ten w kapeluszu, zwany Rudolfem, i chudy ze smętnemi oczyma. Rudolf w ciemnej izbie chwycił Nienaskiego za rękę i piersi. Napastowany trzasnął go między oczy. W tejże samej chwili Dąbrowski, miotając się w istnym szale między nimi, otworzył drugie drzwi, prowadzące na schody i wypchnął Ryszarda w ciemność, szepcąc doń w napadzie strachu:
— Człowieku! Umykaj!
Nienaski stracił oryentacyę co do miejsca. Potknął się na schodach i zleciał z pierwszej kondygnacyi aż na platformę. Na górze rozlegał się wściekły wrzask, szarpanie się ludzi. Słychać było przeraźliwy płacz szewca Dąbrowskiego, który wył:
— Nie puszczę, towarzyszu! Nie puszczę!
Dały się słyszeć razy bezlitosnego bicia w pysk, kopanie nogami, i Dąbrowski spadł ze schodów, jęcząc i stękając. Potrąciwszy Ryszarda w ciemności, nalazł nań całem ciałem, poznał i w szlochach, w trwodze znowu wyjęczał:
— A dy umykaj, człowieku! Umykaj! Umykaj!
W tym głosie było ostrzeżenie ostateczne i nieomylne. To też Nienaski zbiegł z drugiej pochyłości schodów, minął smrodliwą sień i poczuł płucami powietrze. Puścił się w długie podwórze, oświetlone daleko, w połowie odległości od bramy latarnią naftową, umieszczoną na słupie. Gdy był w kręgu światła tej latarni, drgnął od nagłego huku — i od czegoś niepojętego, co się z nim stało. Przywidziało mu się, że to ten szewc Dąbrowski teraz go w plecy drągiem, czy kamieniem potrącił. Ale wokół była pustka. Nikogo! Dał się słyszeć drugi huk — ale już jakby w oddaleniu. W tejże chwili — przeraźliwe uczucie braku tchu... Nie mógł zrozumieć, co to? Łapał rękami powietrze i z ciężkim trudem szedł do bramy. Była równa droga, a wlókł się ni to pod górę, na pionową ścianę. Widział już wrota, a nie był w stanie dojść! Zachwiała się, poczęła wahać i kołysać się ziemia pod nogami. Naraz z ust — woda jakaś — czy co? Zatknął sobie usta i wtedy domyślił się gorzko:
— A... krew...
Spłoszona przeleciała myśl:
— Xenia się przestraszy...
Po chwili zdziwiło go, że już nie idzie, lecz leży na boku i że ta ciepła krew wciąż tak łagodnie odchodzi ustami. Obtarł się chustką — i jakoś ustała.
— Nic ważnego... — pomyślał.
Postanowił odpocząć tak chwilę i formalnie bał się, że w powalanem ubraniu wróci do domu. Tak ne lubiła, gdy był zabrudzony pyłem węglowym — a cóż dopiero cuchnącem błotem tego podwórza. Wtem szepty, gwar, chlupanie nóg w błocie. Kilku ludzi obskoczyło go. Dźwignęli mu głowę, posadzili w tem błocie. Jeden z nich rozerwał rękami jego surdut i szukał w kieszeniach. Łapy drugiego powyrywały zewsząd różne papiery. Odór wódki z gęby tego człowieka... Śmiech, że się tak zawiodą, bo tam nic niema. Szkoda tylko najładniejszej z fotografii Xenii... Znowu go zaczęli szarpać, szukając w kieszeniach spodni, w kamizelce, nawet za gorsem koszuli. Wtem — porwali go w kilku za nogi, w pasie i za głowę. Nieśli szybko, dysząc z trudem, swarząc się o coś w gwałcie, gadając jeden przez drugiego. Nic nie rozumiał, co oni robią, dokąd go — u licha! niosą, a niosą. Minęli rozwaloną bramę i biegli, biegli coraz prędzej. Wreszcie poczęli go huśtać w powietrzu, raz, dwa, trzy... Przerażenie, przerażenie, które się w żadnem nie zmieści słowie! Ciemność w oczach i ścinające krew zimno! Ból. Woda wokoło. Przez mózg przewinęła się okropna myśl: — Wisła... Zanurzył się. Woda pogarnęła go i leniwie poniosła. Czuł, że się nogami wlecze, a kadłubem ciała czołga po błotnistem dnie, że zapada coraz głębiej i tonie, a nie miał siły podźwignąć się z tego upadku. Lecz zimno i chlustanie fali nurtu po twarzy cuciło go z bezsiły. Dotarł do jakiejś grzązkiej ławicy błotnej i piaszczystej. Usiadł tam po pachy w wodzie. Dźwignął się z trudem i, popędzany od zimna, zaczął brnąć na czworakach popod brzeg pochyły, pełen śmieci, które się pod ciężarem obrywały i w dół waliły. Instynktownie, dla ulżenia sobie trudu, pełzał w ukos wybrzeża po coraz bardziej kostropatych i cuchnących brudach. Zimno go trzęsło. Brak tchu obalał na ziemię, nosem w te kały. To też nieopisanie długo trwało to czołganie się, ta zawzięta i śmiertelna walka z brzegiem rzeki. Były to wysiłki ślepe, nie dyktowane przez rozmysł. Czemu wykonał ruchy takie, a nie inne, jakim sposobem zdołał wybrnąć? Jedyne, co w nim jeszcze było wolą świadomą, to pragnienie ujrzenia Xenii. Poza tem ślepa trwoga przed zimną, cicho szemrzącą wodą... Pot ciepły, wciąż płynący nietylko po plecach, lecz i po nogach nasunął uboczną myśl: — czyżby to nie pot? czyżby krew? Był już wtedy na miejscu równem. Wstał na nogi i powlókł się przed siebie. Daleko świeciła się latarnia. Od niej padała smuga blasku na ruchomą wodę Wisły. Bał się iść do tej latarni, ale rozumiał, że tam jest ulica i że tam właśnie zdążać trzeba. Macając rękami w przestrzeni, trafiał wciąż na deski parkanu. To oparcie pomagało mu w pochodzie. Lecz parkan urwał się, tworząc ciemną wyrwę ulicy. Nienaski rzucił się w tę czarną czeluść. Zaczął sunąć szybko, coraz szybciej, biedz. Było pusto. Nikogo! Od szybkiego ruchu znowu z ust ta krew! Nie zwracał na to uwagi. Szeptał wciąż w obłąkaniu swojem:
— Ratuj! Xenia! Ratuj!
Straszliwa, bezdenna, nieprzemierzona była nieskończoność ulicy, wygrodzonej ślepymi parkanami! Paniczny popłoch w sercu, że go znowu spostrzegą, chwycą na ręce i rzucą w pędzącą wodę Wisły, dodawał sił. Biegł, charkając krwią raz za razem, coraz częściej. Z nosa kapały ogromne, niepowstrzymane krople. Stawał tylko wtedy, gdy poczynało lać się ciurkiem i chłeptać w gardzieli. Znowu latarnia. Róg innej ulicy. Bruk. Zdala kroki... Człowiek! Żyd w długim chałacie. Nienaski zawołał:
— Na pomoc! Na pomoc!
Człowiek ów przysunął się ostrożnie pod latarnię. Zeszli się tam. Lecz ujrzawszy Ryszarda, całego we krwi, żyd uciekł. Znikł, jak ciemne widmo. Znowu tedy droga w samotności brukowaną już ulicą. Znowu nikogo! Nikogo! Bał się wołać, że tamci usłyszą mściciele. Więc tylko podwajał kroku. Straszliwemi zmazami pot spływał po jego plecach, oblepiał pas i wężem gorącym sunął po nogach. Wdali widać było szeroką ulicę — światła... Trafiały się już murowane domy. Dzwonił do bram tych domów, z całej siły szarpiąc dzwonki. Kołatał w zamknięte okiennice. Wołał o pomoc. Lecz ani jedna brama nie otwarła się, nie uchyliło żadne okno. Brocząc krwią coraz obficiej, dowlókł się do wylotu owej szerokiej ulicy. Jakiś wóz znagła wyjechał z zaułka. Nienaski poskoczył na jego spotkanie, wołając:
— Ratuj! Człowieku! Ratuj!
Był to wóz prosty, z obalonemi gnojnicami, na których siedział człowiek zgarbiony. Konie przystanęły. Woźnica zlazł na ziemię i spytał z trwogą:
— Cóż to ta?
— Na Boga! Ratuj! Zbóje mię poranili. Odwieź! Ratuj!
Powtarzał raz wraz nazwę ulicy i numer domu, swe nazwisko i nazwę ulicy, wielekroć i natarczywie, — już czując, że go tamten wziął na ręce i złożył między gnojowe deski, które szybkim ruchem ustawił między kłonicami. Zbawca ów pognał konie, zrazu wolno, a potem w cwał. Głowa Ryszarda latała, jak kamień, tłukąc się o deski. Tracił i odzyskiwał przytomność. Widział to nieskończoność gwiazd w czarnem niebie, to wielobarwne kręgi w głębi swej głowy, to wreszcie błyski zdziwienia nad tą szczególniejszą zmową wydarzeń. Krew z wozu bryzgała na prawo i lewo. Wóz pędził długo, nieskończenie długo. Wreszcie stanął. Wielki ów czarny parobek wziął Nienaskiego na ręce i zaniósł pod bramę domu. Tam go postawnił przy dzwonku, coś mówiąc niezrozumiale z wielkiego strachu. Obadwaj dzwonili do tej bramy, ze wszech sił przyciskając krążek dzwonka. Wreszcie strwożony ów człowiek obalił swe gnojnice, wsiadł na przodek wozu, zaciął konie i uciekł w noc galopem, co siły w szkapach. Teraz Ryszard dzwonił sam do swego mieszkania, które miało połączenie elektryczne z bramą wejściową. Czekał, jęcząc i drżąc na całem ciele. Upadał i powstawał. Rozległo się nareszcie kołatanie i drzwi się otwarły. Wszedł do swej sieni i począł wstępować na schody, które rozświetliła lampka elektryczna. Szedł ze stopnia na stopień, nie mogąc udźwignąć ciała, długo, bez końca. Nareszcie drzwi. Słychać było głos Xenii w korytarzu:
— To ładnie o takiej porze wracać do domu? Budzić wszystkich? A ślicznie, mój panie, a ślicznie!
Chciał zawołać, lecz nie miał głosu. Bezwładnie siadł na własnych nogach. Za chwilę uderzył czołem w te półotwarte drzwi swego szczęścia. Ocucił go krzyk. Krzyk! Przeraźliwy płacz! Dźwignęła go. Jak kloc ściętego drzewa, niemocnemi rękami ciągnęła na siłę poprzez korytarz, niosła w ramionach. Rozwarła nogami drzwi do uroczej swojej sypialni i dotaszczyła go na łóżko. Na jej straszliwy krzyk przybiegła służąca i wnet leciała na miasto, szukać pomocy.
Ryszard niewiele już wiedział. Krew jego zalewała ziemię i całe łóżko. Nic go to nie obchodziło, tylko prosił, żeby się nie gniewała. Nieopisane czuł szczęście na widok Xenii. Chciał jej wszystko powiedzieć... Ta krew z ust jakości nacichła, gdy na wznak leżał. W nosie zasychało. Ciężar tylko bezmierny, istne kowadło na piersiach. Xenia upadła przy łóżku. Jej włosy taplały się w mokrych zalewiskach i kałużach krwi na atłasie kołdry. Całe jej ręce były czerwone. Biła głową o metalową poręcz łoża szczęścia.
W korytarzu zduszony męski głos. Wtargnął do pokoju wysoki mężczyzna. W drodze zrzucał z ramion paltot, surdut, kamizelkę i ciskał służącej. Na gwałt odwijał rękawy koszuli. Obydwoje z Xenią poczęli ściągać z Ryszarda mokre do nitki ubranie. Lekarz rozkazywał. Ona biegała, w skok podając, co kazał. Miednicę z wodą, nożyczki. Darła bieliznę na pasy płócienne. Ściągnęli wreszcie, pociąwszy na szmaty, odzienie i bieliznę z Ryszarda. Leżał nagi. Znaleźli dziurę od kuli powyżej i z boku łopatki, drugą nizko, między żebrami. Zawiązywali te rany bandażami. Krew z ust przestała płynąć. Lekarz coś szepnął. Xenia przypadła ustami do zwieszonej ręki męża... Przyszedł drugi lekarz, wiekowy. Później jeszcze trzeci. W korytarzu wszczął się gwar. Ludzie. Pełno ludzi. Twarze we drzwiach, głowy znajome, przyjaciele, inżynierowie, technicy... Jęk wśród nich. Szept żalu. Radość w sercu chorego: tylu dobrych ludzi na świecie! Tylu przyjaciół! Już nie jest sam. Już nie w tej wodzie. Nie na tym brzegu. Nie wśród tamtych, lecz wśród tych, w ramionach Xenii. Dziękował Bogu z głębi swego serca. Szczęśliwy go ogarniał sen. Cichy sen. Wleli mu coś w usta. Pozwolili spać. Wszyscy wyszli, oprócz niej, która klęczała obok łóżka. Och, jakaż cisza i radość w sercu głośno bijącem! Sen był niedługi. Przeistoczył się w ocknienie, pełne przeraźliwej boleści ducha i niewysłowionej jasności pojmowania. Ryszard namacał ręką włosy Xenii i przyciągnął ją ku sobie. Przychyliła usta do jego ust i słuchała, gdy jej mówił w straszliwem swojem natchnieniu:
— Ja umieram...
Usłyszał pisk jej boleści, ale go to nie wzruszyło. Mówił do niej spokojnie, rozkazująco:
— Słuchaj! Jeżelibyś chciała po mojej śmierci w życie lekkomyślne popaść, w brud, w rozpustę duszy, — przyjdę po ciebie i zabiorę cię. Słyszysz to?
— Słyszę!
— Chcesz, żeby tak?
— Chcę!
— Sama chcesz?
— Sama! Jeśli się stanę podła, tak chcę! Przyjdź po mnie i zabierz!
— Pamiętaj!
Przez chwilę milczał. Poczem znowu rzekł z trudem:
— Teraz daj papier i ołówek! Prędko!
Nie było na czem pisać, a chciał co tchu. Kazał ruchem, żeby podała jakąś tekę i podstawiła dłonie. Na jej rakach położył tekę, papier. Zaczął pisać na arkuszu testament. Spieszył się strasznie, przekreślał, poprawiał. Zapisywał cały ów majątek krajowi — kapitały, tereny, maszyny, kopalnie — wszystko. Wymieniał egzekutorów testamentu, którzy mają być przez kraj wybrani do rady zarządzającej, więc Brus i jakiś drugi z Warszawy, ludzie z Galicyi, których nazwiska dla szybkości początkowemi oznaczał literami, — jej mówiąc, co która znaczy, — przekreślał, mazał, mylił się, przypominał...
Wtem ołówek wyleciał z jego ręki. Kazał ruchem oczu wołać świadków do tego testamentu. Ale głowa odwaliła się na bok. Cienka, żwawa struga krwi potoczyła się z nosa. Usta dowlokły się do ręki Xenii, wyszeptując z trudem, w ostatnim szlochu:
— Kocham cię...
Powieki nagle się rozchyliły, i oczy z nieopisaną boleścią napawały się widokiem ukochanej twarzy. Jeszcze raz drgnęły wargi od szeptu, pełnego straszliwej rozpaczy, który tylko ona rozumiała:
— Pamiętaj:
A później jakaś głęboka zaduma przyćmiła twarz.
Lekarze otwarli drzwi i zbliżyli się cicho, już po to tylko, żeby stwierdzić skon. Przyjaciele podźwignęli z ziemi małżonkę zmarłego. Spojrzała na martwe oczy kochanka, i krzyk straszliwy wypadł z jej piersi, krzyk, który zdawało się, rozdarł ten dom na dwoje, — świat i niebiosa.