Dzieci pana radcy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci pana radcy |
Podtytuł | Fragment z dziejów małego miasteczka |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom II |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
Od czasu wyjazdu pani radczyni ze Stasią, upłynęło kilka miesięcy i mieszkanko przy ulicy Ogrodowej zajmował sam Czesław.
Pan inżynier zapraszał go bardzo grzecznie na święta, lecz młody człowiek wymówił się brakiem czasu. Tłomaczył się, że dając codzień lekcye, zamało zajmuje się własną nauką i że chwile wolne podczas świąt na ten cel obracać musi, gdyż inaczej z egzaminami rady by sobie nie dał.
Pewnego dnia, gdy wieczorem powracał do domu, stróż doręczył mu list. Zaadresowany on był szerokim, równym charakterem i nosił na sobie stempel poczty miejskiej.
Czesław zaciekawiony pobiegł co prędzej do mieszkania, zapalił światło i rozerwał kopertę.
Na grubym szarym papierze, skreślone były następujące słowa.
„Kochany panie Czesławie! przyjdź jutro do mnie, między piątą a siódmą po południu, to się dowiesz o czem wiedzieć chciałeś.
Czesław, otrzymawszy od pana Seweryna liścik, nazajutrz punktualnie o godzinie piątej stawił się w jego mieszkaniu.
Stary jurysta, z nogą okręconą kocem, bo mu pedogra trochę dokuczała, z cygarem w ustach, siedział na fotelu przy ogromnem machoniowem biurku, zawalonem stosami papierów.
Gdy wszedł Czesław, mecenas odwrócił głowę. Twarz miał starannie wygoloną, duże myślące czoło, rysy twarzy bardzo regularne. Fizyognomia jego przedstawiała doskonały typowych senatorów rzymskich, jakich się na obrazach spotyka.
Spojrzał na zegar i rzekł:
— Punktualny jesteś mój chłopcze, takich lubię, siadaj. Cygara palisz?
— Nie, panie mecenasie.
— Tem lepiej, na to zawsze będzie czas.
— Wino pijasz?
— Nie.
— To także dobrze... ale czasem kieliszek nie zawadzi. Jakiś ty podobny do ojca! a wieszże kto był twój ojciec?
Czesław spojrzał zdumiony.
— Jakżeż bym mógł nie wiedzieć, naturalnie że wiem.
— Oj ty naturalisto! wy wszystko wiecie! I to pewnie wiesz, że się ojciec twój nazywał Lubicz, że radcą był...
— Tak.
— No i cóż więcej?
Czesław milczał.
— No i że był moim przyjacielem, o czem nie wiesz. Dobry człowiek, ale mnie słuchać nie chciał, źle na tem wyszedł. Mówiłem mu sto razy: wszystko rzuć, zostań obrońcą. Nie słuchał, sam sobie winien. Całe życie biedę klepał, a po śmierci nic nie zostawił, a ja widzisz oto, przez całe życie nie piłem złego wina, nie paliłem lichych cygar, no i uważasz mój kochanku, jak umrę, to dwaj moi synowie będą mieli przynajmniej przez lat pięć co tracić.
— Czemuż tracić?
— Ty, panie Czesławie, zdaje się naturalista jesteś? — spytał patrząc mu w oczy.
— Tak jest, panie mecenasie, chodzę na wydział nauk przyrodniczych.
— I uczysz się podobno dobrze?
— Staram się o to przynajmniej.
— W takim razie powiedz mi, czego u dyabła was tam uczą, kiedy nie znasz najnaturalniejszej rzeczy.
— Przecież nie mówiliśmy o naukach przyrodniczych.
— Ależ, mój kochany, mówiłem że synowie moi w pięć lat stracą to co ja zarobiłem, o tem wątpisz a jednak to taka naturalna historya.
Czesław uśmiechnął się.
— Może nieprawda? Jak pożyjesz tyle lat co ja, to się przekonasz, a może i nie przekonasz się — dodał po chwili namysłu.
— Dlaczego?
— Bo widzisz, mój dobrodzieju, kształcisz się na naturalistę, będziesz więc znał żaby, myszy, szczury, robaki, ale nie ludzi.
— O ludziach uczymy się także.
— Co to znaczy! co wy się tam możecie nauczyć? Ludzi to proszę cię zna prawnik. Im starszy, im doświadczeńszy, tem lepiej zna te najżarłoczniejsze stworzenia... te robaki... bo wierz mi, że to także robaki.
— Ściśle biorąc...
— A czy ich weźmiesz ściśle, czy luźno, zawsze ta sama historya. Ale pozwól, naleję ci kieliszek wina.
— Dziękuję panu mecenasowi, nie pijam.
— Tym razem pić będziesz, ja cię proszę, a dlaczego proszę, to ci powiem później.
Czesław nie oponował, bo wiedział, że stary tego nie lubi. Mecenas nalał kieliszek, podniósł go do góry i przez chwilę przypatrywał się złotawemu płynowi pod światło.
— Zapisz że to sobie — rzekł — i pamiętaj raz na zawsze: że najlepszy kodeks jest francuzki; a najlepsze wino węgierskie; ja ci to powiadam. Twierdzą doktorzy, a oni także są niby to naturaliści, że mnie wino wchodzi w nogę, ale to nieprawda, oni nie znają się; to nie wino, ale siedmdziesiąt pięć lat weszło w nogę, siedmdziesiąt pięć, proszę cię. Pijże-no...
Czesław wychylił kieliszek.
— Krzywisz się?
— Cierpkie trochę.
— Bo się nie znasz, ale mniejsza o to, masz czas. Gdzież jest matka twoja i siostra?
— Są u szwagra.
— U pana inżyniera. Aha, znam, znam... dygnitarz!
— Tak, ma niezłą posadę.
— Będzie miał jeszcze lepszą z czasem, bo umie koło swoich interesów chodzić. Głowa dobra, plecy giętkie.
Czesław się roześmiał.
— Czegoż się śmiejesz? panie naturalisto, ale pomówmy teraz o interesie. Zapewne domyślasz się, po com cię fatygował.
— Przypuszczam.
— Ponieważ zgłosiłeś się do mnie w interesie owej sukcesyi, o której gazety piszą, a całe miasto mówi, więc obiecałem ci, że się dowiem jak ta rzecz zblizka wygląda. Otóż...
— Już pan mecenas wie?
— Czekaj, czekaj, powoli, do porządku. Powiedziałem, że się dowiem, a że mam zagranicą znajomości i stosunki z prawnikami, przeto napisałem do jednego z nich z prośbą, żeby dobrze tę rzecz zbadał i doniósł mi; właśnie oto wczoraj...
— Nadeszła odpowiedź? — zapytał z pewnym niepokojem Czesław.
— Wczoraj przyniesiono mi z poczty list i natychmiast cię w skutek tego listu wezwałem. Napij no się jeszcze kieliszek wina.
— Kiedy, panie mecenasie, nie mogę, doprawdy nie mogę.
— Napij się, bo przy takich interesach spadkowych bywają rozmaite emocye. Czasem wielka radość, a częściej zawiedziona nadzieja; częściej nawet zawód aniżeli radość.
— Więc zawód, panie mecenasie?
— Nie.
— A zatem wielka radość?
— I to także nie.
— No, to już sam nie wiem czego się spodziewać?
Na wygolonej, gładkiej twarzy starego mecenasa, pojawił się uśmiech przelotny.
— Nie wiesz czego się masz spodziewać? — rzekł — no jużcić to prawda że nie wiesz, ale naturalnie nie pogardziłbyś milionami?
— Kto wie?
— Jestem pewny że nie. Ostatecznie, milion to proszę cię, rzecz dobra. To pan, przed którym ludzie czapki zdejmują.
— Nie wszyscy.
— Prawie wszyscy, prawie wszyscy, szanowny naturalisto, widzi się to codzień. Milion to pan, ale i figlarz także. Nie masz wyobrażenia jak ludziom w głowach przewraca. Napatrzyłem ja się na to dosyć, mój kochany, podczas długiej praktyki. Bywały zdarzenia... Mógłbym do późnej nocy opowiadać, ale cóż cię to obchodzi? Otóż ja ci wspomniałem, odpowiedź nadeszła. Odpowiedź dokładna, pewna, na której można bezwarunkowo polegać. Dla mnie cała ta sprawa jest teraz jasna jak dzień.
— I jakże pan mecenas uważa?
— Otóż właśnie miałem ci to powiedzieć, ale mi przerywasz, a to źle. Trzeba ci wiedzieć, mój młodzieńcze, że ja jak mówiłem o sprawie, to senat słuchał, senat w komplecie! i nie przerywał mi. Czy ty wiesz co to znaczy senat?
— Wiem... sąd.
— Nieprawda, najwyższa magistratura.
— Przepraszam najmocniej pana mecenasa.
— No, no, takim laikom wybacza się. Otóż faktem jest: 1) że tamten istotnie umarł; 2) że posiadał bardzo znaczny majątek, złożony z nieruchomości i sum na lokacyach; 3) że nie zostawił po sobie testamentu i 4) że ponieważ jest blizkim krewnym waszej matki, przeto macie niezaprzeczone prawa do spadku.
— Więc prawda...
— Jaka prawda? gdzie prawda? znowu przerywasz.
— Sądziłem, że pan mecenas już skończył.
— Aj ty naturalisto, nie znający najnaturalniejszych rzeczy. Tobie się zdaje, że dość już umrzeć i zostawić majątek, żeby ktoś krewny mógł przyjść i majątek ten zabrać.
— Zdawałoby się.
— Tak??! No proszę! a gdzież postępowanie spadkowe? gdzie legitymacya? ale co z profanem mówić; siadajże i słuchaj. Historya tego nieboszczyka dobrze mi jest znana; teraz przypominam sobie nawet dokładnie rok, w którym zagranicę wyjechał. Były takie okoliczności, że musiał to zrobić. Z początku szło mu ciężko, biedę klepał, później wziął się do jakiegoś handelku, poszczęściło mu się, zebrał maleńki kapitalik. Bieda jaką przebył nauczyła go oszczędności, a że przytem był bardzo sprytny, zabiegły, ruchliwy, więc składał tysiączek do tysiączka i doszedł do znacznej fortuny. Nabył sobie nieruchomość, porządną nieruchomość, jak mi oto donoszą, ale widocznie nieszczególnego miał doradcę prawnego.
— Pod jakim względem?
— A no, pod względem lokowania kapitałów. Co to jest, proszę cię, dawać pieniądze nie na hypotekę?! Na to trzeba być waryatem, półgłówkiem!, a nieboszczyk pożyczał właśnie na weksle. Po śmierci znaleziono ich bardzo dużo, ale jak mi piszą, wszystkie niewiele warte. Żył w przyjaźni z jakimś bogatym entreprenerem, podobno uczciwym nawet człowiekiem, ale wielkim ryzykantem. Temu właśnie jegomości, na krótko przed śmiercią, pożyczył bardzo znaczną sumę, tymczasem ryzykant zanadto zaryzykował i stało się to, co zwykle w takich razach się staje — klapnął.
— Jakto klapnął?
— O, naiwne dziecko! nie wiesz co znaczy klapnąć.
— Domyślam się, że nie zarobił tyle ile pragnął.
— Stracił na łeb, na szyję i wszystkim pokazał figę. Ogłoszono upadłość i wierzyciele w najlepszym razie dostaną dziesięć za sto. — Z tego powodu, ogromny majątek nieboszczyka redukuje się do bardzo skromnych rozmiarów. Właściwą wartość całego spadku stanowi właśnie nieruchomość o której wspomniałem. Co się zaś tyczy owych weksli, to byłoby bardzo dobrze, gdyby to co się da z nich osiągnąć, wystarczyło na pokrycie kosztów odebrania sukcesyi. Ponieważ rzecz się dzieje zagranicą, więc naturalnie koszta będą znaczne i samo przeprowadzenie interesu zajmie sporo czasu. Co do legitymacyi, trudności nie będzie; o ile znam stosunki rodzinne, to wy jesteście jedyni spadkobiercy mający do tego majątku prawo. Oto jest cała rzecz.
— Dziękuję bardzo panu mecenasowi za informacyę — rzekł Czesław.
— Nie masz za co. Wolałbym ci powiedzieć że jesteś współwłaścicielem miliona.
— Kto wie, panie mecenasie, mogę mieć go jeszcze w przyszłości — rzekł z uśmiechem Czesław.
— Filozof łatwo się pociesza, ale masz słuszność. Lichy jest żołnierz jeżeli nie ma nadziei zostania marszałkiem, a w dzisiejszych marnych, bezbarwnych czasach, gdy ludzie tylko za groszem gonią, gdy jedynie rublami wojują, posiadanie miliona znaczy to samo co niegdyś marszałkowska buława. Zawsze to jest wybicie się po nad szary, zgłodniały tłum, nasycenie próżności, ambicyi, żądzy wywyższenia się. Ha! jakie czasy, taka i ambicya, mój kochany.
Rzekłszy to mecenas zamyślił się.
Wstał, poszedł do szafki, wydobył z niej cygaro, obejrzał starannie i napowrót schował, potem obejrzał drugie, trzecie i piąte, aż wreszcie znalazłszy takie, które mu się dobrem wydało, obciął je, zapalił i usiadł w fotelu.
Czesław milczał, stary prawnik gonił wzrokiem niebieskawy dymek unoszący się w powietrzu, a ciszę przerywał tylko miarowy chód pięknego bronzowego zegaru.
— Marna ambicya! mizerne ideały — mówił półgłosem, jakby sam do siebie mecenas — mizerne... ale ideały... duch czasu. Wszak prawda, mój młody przyjacielu?
— Istotnie marne — odparł Czesław — jeżeli ktoś, tak jak pan mecenas naprzykład, środek za cel uważa.
— Co, co ty kochanie powiadasz?
— Powiadam, że niesłusznie potępia pan czasy i pokolenie dzisiejsze; my także mamy swoje ideały, ale warunki życia są inne, wymagania inne i okoliczności inaczej się składają teraz aniżeli dawniej. Płynie czas, szanowny panie, płynie jak woda i coraz to nowe fale toczą się starem korytem.
Mecenas badawczo spojrzał na twarz Czesława.
— Zapewne — rzekł — zapewne, świat idzie... śpieszy się... a w tym pośpiechu gubi co dobre, a lichotę zbiera.
— Bywa i odwrotnie, panie mecenasie — rzekł młody człowiek z uśmiechem.
— Odwrotnie? hm... może.
— Bywa panie, rzeczywiście bywa.
— Być może, że w niektórych razach tak się dzieje; ja mam swój wyrobiony już sposób widzenia rzeczy.
— Ręczę, że w zasadzie zgodzilibyśmy się na jedno, pomimo różnicy w szczegółach.
— Mojem zdaniem i szczegóły ważne są.
— To zależy.
— Ważne, powtarzam że ważne, bo proszę cię, ze szczegółów ogół się składa, ale odeszliśmy od przedmiotu, od tego co cię najbardziej obchodzi.
Czesław bliżej krzesełko swoje przysunął.
— Milionerem, mój kochany, nie będziesz — rzekł stary.
— Niech mi pan wierzy, że osobiście cała ta sprawa obchodzi mnie bardzo mało. Zapewniam pana.
— No?
— Tylko ze względu na matkę i na siostrę, głównie nawet ze względu na matkę, bo siostra moja, to bardzo energiczna, pracowita dziewczyna; ta sobie da rady na świecie.
Roześmiał się mecenas.
— Ładna panna — rzekł — znajdzie prędko męża.
— Nie myśli o tem.
— A to jakaś osobliwsza dziewczyna, dalibóg. I ty, panie Czesławie naturalnie wierzysz temu?
— Wierzę.
— Oj ty naturalisto! No, ale przypuśćmy, że zamąż nie pójdzie, cóż będzie robiła? Lekcyjki na mieście? Mój kochany, teraz w Warszawie więcej nauczycielek niż uczących się. Niedaleko zajdzie na tej drodze.
— Nie ma też podobnego zamiaru.
— Więc igiełka? także niewdzięczne zatrudnienie...
— I to nie.
— Zatem?
Czesław opowiedział szczegółowe zamiary swej siostry, których wykonanie przerwała wieść o sukcesyi i wyjazd do szwagra.
Wysłuchawszy tej relacyi, mecenas wstał i zaczął chodzić po pokoju szerokiemi krokami.
— No! — rzekł — szczególnie, doprawdy szczególnie, i to są wasze ideały?
— Tak, panie.
— Ideały, nie ma co mówić!
— Przyzna pan że uczciwe.
— Tak, tak, ani słowa. Uczciwe, że uczciwe to prawda.
— Ma pan mecenas co przeciwko temu?
— Cóżby? Nie mam nic... jak cię kocham nic... ale dziwne mi się to wydaje.
— Czas, panie szanowny, czas.
— Masz słuszność... ktoby temu uwierzył przed laty?
— A jednak...
— Prawda, prawda... tak trzeba... tak dobrze, słuchaj no — rzekł po chwili milczenia, — a z sobą co zamierzasz uczynić?
— Kursa chcę skończyć przedewszystkiem.
— To się rozumie, mój drogi, ale później? Gdzież podziejesz zdobytą naukę, w jaki sposób zużytkujesz swój dyplom? Ciasno wszędzie, dyabelnie ciasno, mój kochany.
— To prawda.
— W dodatku jeszcze wybrałeś też sobie fakultet, niech cię kule biją! Nauki przyrodnicze! Na co ci się to przyda? Żebyś prawnikiem był, to jeszcze pół biedy; adwokatura przynajmniej daje kawałek chleba naturalnie do czasu, bo niedługo będzie więcej adwokatów niż klientów. Ale nauki przyrodzone? Gdzie się z niemi podziejesz biedaku? Wszędzie ciasno!
— Ja też, panie mecenasie, pójdę tam, gdzie jeszcze, względnie przynajmniej, nie ma wielkiego natłoku.
— Ciekawym!
— Ogrodnikiem będę.
— Ogrodnikiem?!
— Tak jest.
— Takim co kapustę na targach sprzedaje?
— W tym rodzaju, z tą może różnicą, że będę tę kapustę może trochę umiejętniej uprawiał, aniżeli niewykształcony ogrodnik.
— Ogrodnikiem, ogrodnikiem — powtarzał mecenas. — Ha, zapewne jestto także zawód, ale czy warto było dla niego kończyć szkoły, odbywać studya uniwersyteckie, tracić najpiękniejsze lata młodości nad książką? Jeżeli miałeś taki zamiar, to lepiej było odrazu po ukończeniu kilku klas pójść do jakiego ogrodu na praktykę.
— Ja też to zrobię.
— Co?
— Pójdę na praktykę, bez tego obejść się nie sposób.
— A potem, cóż potem będzie?
— Albo przyjmę obowiązek w jakim dużym zakładzie ogrodniczym, albo może też kiedy własny ogród założę.
— Z sukcesyi?
— Ta jest dla matki.
— Hm, hm — pomrukiwał starowina, puszczając dym z cygara. — Ideały, osobliwe ideały na honor. A no trudno, czas taki....
— Pan mecenas nie pochwala tego?
— Co? Nie pochwalam? dlaczego nie mam pochwalać? Powiadam tylko że czas taki, a skoro czas tego wymaga, skoro w danej chwili ta praca pożyteczna jest, to niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko... Pracuj.
Czesław pocałował staruszka w ramię.
— Dziękuję za słowo zachęty — rzekł.
— Pracuj, pracuj — powtarzał mecenas, — a siostrę sprowadź do Warszawy, po co ma tam siedzieć. Powiedz jej jak istotnie rzeczy stoją, niech się nie łudzi.
— Szwagrowi trudno będzie wyperswadować.
— I nie kuś się o to.
— Dlaczego?
— Bo to próżna fatyga. Jemu sukcesya owa zajechała jak fura siana. Zdaje mu się, że weksle są pewne, że wszystko będzie odebrane. Utrzymuje go w tem przekonaniu pewien jegomość, który chce się podjąć przeprowadzenia całego interesu. Łudzi go.
— I mama także się łudzi.
Mecenas rozśmiał się.
— Rozczarują się później, ale zawsze będą mieli przyjemne wspomnienia; pan inżynier przynajmniej.
— Tak, on bardzo pragnie być milionerem.
— Słyszę, że już nowe koleje buduje — rzekł śmiejąc się, — fabryki zakłada, no niech się łudzi, skoro lada bajkom wiarę daje... niech się łudzi, a ty mój kochany siostrę sprowadź napowrót.
— Dziś jeszcze do niej napiszę.
W przedpokoju dzwonek brzęknął.
— Stara gwardya idzie — rzekł mecenas wstając, — obiecali się na dziś... towarzysze z lat dziecinnych... Hę! hę! młodzież z przed lat pięćdziesięciu, ani podobna do was... Jak się zestarzejesz, jak ci włosy z głowy uciekną, to przekonasz się dopiero co to za przyjemność o dniach młodości wspominać, z towarzyszami gawędzić.
— Nie będę więc przeszkadzał.
— Bywaj zdrów, a od czasu do czasu zajrzyj do mnie. Ja zdaleka będę czuwał nad waszą sprawą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po dobrym obiedzie pan inżynier swoim zwyczajem z gazetą świeżo otrzymaną z poczty i z doskonałem cygarem w ustach, udał się na spoczynek do swego gabinetu.
Ułożywszy się wygodnie na miękkiej otomance, odczytywał przegląd polityczny, przymrużając powoli jedno oko. Bez polityki i cygara nie mógł usnąć.
Właśnie gdy cygaro już gasło, a obraz stosunków parlamentarnych w Anglii niknął powoli, jakby we mgle przed oczami pana inżyniera, gdy w niezakłóconej niczem ciszy gabinetu rozpoczynał swe panowanie Morfeusz, drzwi otworzyły się z trzaskiem i na środek pokoju wpadła radczyni.
Była przerażająco blada i zmięszana.
Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Adolfie!
— Cóż się stało? co to jest? Doprawdy już nie pojmuję, jak można tak gwałtownie szarpnąć drzwiami gdy kto zasypia.
— Adolfie!
— Mama nie ma żadnego względu. Przecież nie pali się chyba?
— Nie.
— No i nikt nie umarł... nikt nie zasłabł.
— Nie.
— No to już nie rozumiem. Głowa mnie rozbolała, jakby w nią kto obuchem uderzył. Cóż jest? niechże się nareszcie dowiem co to jest?!
— Ah nieszczęście!
— No?
— Wyobraź sobie, Janinka ze Stasią w tej chwili po obiedzie wyszły do sklepu po jakiś sprawunek.
— No, na miłość Boską! toć to jeszcze nie powód do rozpaczy.
— A ja zostałam sama.... dzieci były w drugim pokoju z boną, a na stoliku stał koszyczek, w którym Stasia chowa swe robótki...
— Nie rozumiem, dlaczego mama opowiada mi to wszystko.
— Nieszczęście, nieszczęście, mój Adolfie.
— Ależ...
— Czekajże, daj mi myśli zebrać. Koszyczek stał... Stasi koszyczek. Naturalnie chciałam go sprzątnąć, bo w stołowym pokoju nie miejsce dla takiego koszyczka.
— No, więc sprzątnęła mama koszyczek i cóż dalej? Cóż nareszcie dalej?
— Nie, nie sprzątnęłam, bo przykrywka była nieco odchylona i dostrzegłam list.
— Przecie! list był pisany do Stasi.
— Czyś go widział?
— Nie, ale przypuszczam że list znajdujący się w koszyczku Stasi, był prawdopodobnie do niej pisany.
— Otworzyłam ten list i struchlałam....
— Ponieważ zawierał wyznanie uczuć młodzieńca zakochanego w Stasi.
— Ależ ten list był z Warszawy!
— I to nic nadzwyczajnego, gdyż ja odrazu zgadłem, że Stasia jest zajęta kimś w Warszawie.
— Stasia nie jest nikim zajęta — rzekła z gniewem sędzina, — a list napisany ręką Czesława.
— Pana Czesława! no proszę, to musi być coś ciekawego.
— Nie ciekawego, ale okropnego! Oto go masz, masz, czytaj! Z temi słowami radczyni jak bezwładna padła na fotel i zakryła oczy rękami.
Pan inżynier lubił pozować na anglika i wszystkim kazał podziwiać swą zimną krew i panowanie nad sobą. I tym razem z roli nie wyszedł.
Włożył na nos binokle, zapalił zagasłe cygaro i zbliżywszy się do okna czytać zaczął.
W miarę czytania jednak, twarz jego wydłużała się i bladła, a usta kilkakrotnie drgnęły nerwowo.
Przeczytał uważnie cały list raz i drugi, złożył go napowrót starannie i podając radczyni rzekł:
— Zwracam mamie ten familijny dokument.
— I cóż! co ty powiadasz Adolfie? Czytałeś przecie.
— Czytałem.
— I?
— I oddaję mamie list z prośbą, aby mama włożyła go napowrót do tajemniczego koszyka.
— Ależ ten list zawiera przerażające wieści.
— Zapewne... gdyby były prawdziwe.
— Więc ty im nie wierzysz? — zawołała chwytając go za rękę, — ty im nie wierzysz, wszak prawda?
— Wogóle nie przywiązuję wielkiej uwagi do informacyj pana Czesława, zawsze lubił on występować w roli puszczyka.
— Nie wierzysz mój Adolfie, ty naprawdę nie wierzysz. O! powiedz mi to raz jeszcze.
— Naturalnie że nie wierzę i przyznam się mamie, że nie potrzeba było robić takiego alarmu i przeszkadzać mi wytchnąć trochę po pracy. Wybaczy mama, że się położę znowu.
— Więc ty nie wierzysz, nie wierzysz?!
— Z całym spokojem usnę.
— O! życie mi wracasz, mój drogi. Ta wiadomość ugodziła we mnie jak piorun, sądziłam że...
— A widzi mama jak to niedobrze czytać cudze listy.
— Przecież to list od syna! Ah! jak to dobrze że ty nie wierzysz. Masz zasadę nie wierzyć. Ty się lepiej znasz na takich rzeczach, aniżeli Czesław, studencik.
— Spodziewam się.
— Tak... połóż się... odpocznij. Przebacz żem ci sen przerwała, ale to było straszne, przerażające. I Czesław pisze o tem z taką obojętnością. No, połóż się nareszcie mój Adolfie, ja wyjdę....
— Bardzo dobrze. Położę się i usnę jak kamień... gdyż bardzo potrzebuję snu.
Pani radczyni wyszła.
Inżynier skłamał. Nie położył się wcale i nie usnął i nie mógłby usnąć choćby chciał, bo list Czesława dawał mu dużo do myślenia, a przeraził go jeszcze bardziej niż biedną, schorowaną radczynię.
Budowa nowej drogi, kolosalne zyski, skuzynowanie się z wice-dyrektorem, mającym tak rozległe stosunki i wielkie wpływy, wszystkie te ponętne obrazy, wypieszczone, wymarzone w ambitnej głowie pana inżyniera, musiały rozwiać się i pierzchnąć. Bez wielkich kapitałów, nie sposób podejmować wielkich spekulacyj, a kaszlący wice-dyrektor jedynie dla pięknych oczu Stasi, nie zechce pozbawiać się staro-kawalerskiej wolności.
Mózg pana Adolfa pracował forsownie. Co robić? Czy doniesienie Czesława opiera się na prawdzie? Czy stary niedowierzający mecenas nie zapatruje się zbyt pesymistycznie? Takie pytania zadawał sobie pan Adolf, a z tych znowu pytań wywiązywał się cały szereg następnych. Jeżeli mecenas ma dobre informacye, jeżeli jest tak istotnie jak Czesław donosi, co robić? Czy nie skorzystać z czasu i nie przyśpieszyć małżeństwa Stasi. Dygnitarz jest prawie zdecydowany, dawał to już wyraźnie do zrozumienia. Gdyby przyśpieszyć zanim się ludzie prawdy dowiedzą? Myśl dobra, a po ślubie wszystko jedno. Niech się dowie.
Idzie o Stasię, bo z jej strony może być opór, ale na nią łatwo znaleźć sposób; dziewczyna egzaltowana, matkę bardzo kocha, dlaczegożby nie miała dla niej się poświęcić. Zresztą czyż to na długo. Wice-dyrektor nieszczególne ma zdrowie, więcej nad kilka lat nie pociągnie.
Pozostaje najważniejszy szkopuł: jak zapobiedz, aby fatalnej wieści nie rozgłoszono przedwcześnie? Stary mecenas jest dyskretny, z postronnemi osobami o sprawie cudzej nie mówi z zasady. Znany jest z tego. Co się tyczy Czesława, to odludek zamknięty w sobie i do zwierzeń nieskłonny. Matka przez samą ambicyę milczeć będzie. Nie przyzna się. Lecz obcy! jakim sposobem zamknąć im usta, jeżeli się dowiedzą?
Na to pytanie pan inżynier nie znalazł odpowiedzi.
Usiadł przy stoliku, zredagował depeszę i zadzwonił.
— Idź mi natychmiast do telegrafu — rzekł do służącego — i zapłać za odpowiedź. Spiesz się.
Służący pobiegł jak strzała.
Pan Adolf wyszedł do salonu, gdzie zastał radczynię zatopioną w smutnych myślach. Podejrzenie truło ją, pomimo zapewnień zięcia, że wieści są fałszywe.
— Już się wyspałeś Adolfie? — zapytała.
— Właściwie nie spałem wcale.
— Nie mogłeś?
— Owszem, mogłem, ale przypomniałem sobie, że mam do załatwienia pilny interes służbowy, a wiadomo mamie, że u mnie obowiązek przedewszystkiem. Teraz umyślnie przyszedłem do mamy, aby jeszcze powiedzieć parę słów z powodu niefortunnego listu pana Czesława.
— Ale ty mu nie wierzysz?
— Naturalnie że nie... ale niech mama będzie łaskawa nie wspominać Stasi ani słóweczka o tym liście.
— Nie?
— Ani jednego wyrazu.
— A ja właśnie chciałam napisać do Czesława z wymówką. Zaczynałam już nawet, ale fatalny ból głowy przeszkodził mi.
— To dobrze się stało. Udawajmy, że nie wiemy o niczem. Stasia pierwsza nie odezwie się.
— Zkąd to możesz wiedzieć.
— Bo Czesław w liście prosi ją o sekret, a mama wie jak Stasia ulega wpływowi brata.
— Bardziej niż naszemu — rzekła radczyni z westchnieniem.
— Tak, to jest niestety fakt.
Przeszedł kilka razy wzdłuż salonu, wreszcie zatrzymawszy się przed radczynią, rzekł:
— Nic nam nie może bardziej zaszkodzić, jak wszelkie fałszywe pogłoski i plotki, dla tego szczególnie proszę, żeby się mama niczem a niczem nie zdradziła.
— Wszak ty nie wierzysz, Adolfie?
— Nie wierzę, ale wcale sobie nie życzę, żeby ludzie o tem mówili; każda plotka rozpowszechnia się bardzo prędko, a jak w tym razie mogłaby nam zaszkodzić.
— Cóż, jak się pokaże że nieprawda?
— Choćby nawet, niejeden plan może się nie udać, a później trudno już będzie naprawiać.
— Cóż chcesz przez to powiedzieć Adolfie.
— Idzie mi o los naszej Stasi.
— Ah! o vice-dyrektora?
— Właśnie. Plotka może go odstręczyć.
Radczyni zamyśliła się.
— Dla mnie osobiście — mówił dalej inżynier — to jest absolutnie wszystko jedno. Mama wie, że i cała sukcesya nie obchodzi mnie tak bardzo. Mam niezależne stanowisko i przyszłość. Inna rzecz ze Stasią, taka bowiem świetna partya może się drugi raz nie trafić. Zapewniam mamę, że tylko o tę dziewczynę mi idzie.
— Jakiś ty dobry, Adolfie.
— Spełniam tylko moralny obowiązek, jako najstarszy w rodzinie. Ten właśnie obowiązek każe mi czuwać nad mamą i Stasią. Jak Stasia los swój ustali, wtenczas odetchnę spokojnie. Dla tego też proponowałbym kochanej mamie...
— Mów, proszę, wszystko zrobię co trzeba.
— Trzebaby Stasię przygotować, oswoić z tą myślą... Ależ należy działać szybko... ponieważ tamten lada dzień może się oświadczyć.
— Niepodobna!
— Kiedy ja mamie powiadam że tak jest, to można wierzyć.
— Ja ci też wierzę, lecz...
— O cóż mamie idzie? — spytał niechętnie.
— Tak nagle, tak prędko. Obawiam się, że Stasia nie da się odrazu przekonać.
— Ha! jak jej się podoba! Wolno jej przyjąć lub odrzucić szczęście... boć przyzna mama, że taka partya to szczęście.
— Zapewne.
— Stasia, jak Stasia — rzekł pan inżynier — młoda, niedoświadczona, prawie dziecko, zresztą pod wpływem braciszka; ale mama rozumie o co idzie.
— No tak, zapewne... starać się będę wszelkiemi sposobami żeby ją przekonać.
— Ja też liczę na to w zupełności i jestem pewny pomyślnego skutku zabiegów.
Radczyni westchnęła.
— Właśnie teraz, jak Stasia powróci, znajdzie mama doskonałą sposobność do pomówienia z nią, ja, żeby nie przeszkadzać, wychodzę.
— Prędko wrócisz?
— Nie wiem, prawdopodobnie jednak wrócę późno. Wstąpię do klubu, gdyż chciałbym się przekonać czy nie kursują jakie niepotrzebne plotki.
— Tak, masz słuszność, w klubie najprędzej mogliby coś wiedzieć.
— Jeszcze jedno, gdyby Stasia nie dała się odrazu przekonać, to niech mama wezwie na pomoc moją żonę.
— Janinkę?
— Tak, ona poprze argumenta mamy.
— Niewiele mam wiary w jej wymowę.
— Zdaje się mamie, potrafi ona być bardzo elokwentną w potrzebie, mówię to z własnego doświadczenia. Naturalnie na mamę więcej liczę aniżeli na nią, ale zawsze może panie we dwie, wspólnemi siłami, prędzej dojdziecie do pożądanego rezultatu. Zostawiam więc mamie plac boju i uciekam, w nadziei, że powróciwszy, powinszuję zwycięztwa.
Powiedziawszy to, pan inżynier wyszedł.
Radczyni zostawszy sama w salonie, zapadła w głęboką zadumę. Oparła głowę na rękach i siedziała nieruchomo.
W przeciągu kilku godzin doznawała tyle wrażeń, że nawet jasno sprawy sobie zdać z nich nie mogła. Przytem zamierzona stanowcza rozmowa z córką napełniała ją także niepokojem i trwogą.
Jak jej powiedzieć, jakiemi słowy przekonać, jeżeli się nie zgodzi, jaki moralny nacisk wywrzeć jeżeli opierać się będzie?
Radczyni, aczkolwiek pragnąca blichtru, do którego całe życie przyzwyczajona była, aczkolwiek lubiąca zbytek a przynajmniej jego pozory, pojmowała jednak bardzo dobrze, że niełatwo będzie namówić młode dziewczę, aby zaledwie na progu życia już się tego życia wyrzec miało; przytem w sercu radczyni budziło się uczucie macierzyńskie. Ono kładło swoje veto, ono nie pozwalało, aby młodziutką, pełną sił, życia i energii istotę łączyć dozgonnym węzłem z człowiekiem schorowanym i cierpiącym, przeżytym i zgorzkniałym przedwcześnie.
Wprawdzie pan inżynier bardzo mądrze tłomaczył, że młodość przemija szybko, a dostatki uprzyjemnić mogą całe życie, aż do ostatniej chwili prawie, ale radczyni czuła, że ten argument całkiem słuszny z pozoru, do przekonania Stasi trafić nie może.
W ogóle trudno jest bronić sprawy, nie mając przeświadczenia o jej słuszności.
Pani inżynierowa ze Stasią powróciły z miasta. Pierwsza udała się zaraz do dzieci, druga zarumieniona, wesoła, wbiegła do salonu i rzuciła się matce na szyję.
— Powiadam mateczce — rzekła — ubawiłyśmy się wybornie. Dawno już tak serdecznie nie śmiałam się jak dzisiaj!
— Przecież byłyście w sklepie?
— Tak, ale wypadek chciał, że znalazło się tam kilka pań znajomych. Naturalnie rozmowa, w trakcie tej znowuż przyszło kilka osób. Kupiec, kupcowa i wszyscy subiekci nie mogli wyjść z podziwu...
— No, dlaczego?
— Zdawało im się, że całe towarzystwo tutejsze... nie! źle się wyrażam moja mamo, że cała śmietanka towarzystwa tutejszego dała sobie rendez-vous w tym sklepie.
— To szczególne...
— Przypadkowo tak się złożyło. Tutejsze panie zwykle po obiedzie, w braku lepszego zajęcia, puszczają się na wędrówki po sklepach. Janinka powiada, że to się oddawna praktykuje. Chodzą, przeglądają, kupią jaką bagatelkę a najczęściej nie kupią nic i powracają do domu.
— Także dziwna przyjemność.
— Ależ jest, jest przyjemność, zaraz mateczce powiem. Wędrując po sklepach, nie mija się nigdy wielkiego magazyna Fajngolda. U niego właściwie jest główna stacya.
— Jakto stacya?
— Do tego sklepu zbiegają się nowinki ze wszystkich stron miasta, przefiltrowane odpowiednio, ulepszone i udoskonalone.
— Zkąd ty to wiesz, moja Stasiu?
— Janinka wtajemniczyła mnie dziś w te szczegóły, inaczej nie wiedziałabym wcale, że taka wspaniała instytucya znajduje się w miasteczku.
— Czy Janinka często chodzi do owego sklepu?
— Bardzo rzadko i w tem właśnie jest powód mojej wyjątkowej wesołości.
— Nie rozumiem.
— Zaraz mamie wytłomaczę: Janinka zawsze liczyła się tu do arystokracyi, a tembardziej teraz. Ja, jak mamie wiadomo, jestem przecież milionową panną. Cóż dziwnego zatem, że jakeśmy się pokazały na ulicy przyglądano się ze wszystkich okien. Nie żarty, moja mamo, takie dwa słońca jak my!
Radczyni uważnie spojrzała na córkę. Czyżby i ona nie wierzyła temu co Czesław donosi.
— Więc, proszę mateczki — mówiła dalej Stasia — jak nas zobaczono, zrobił się zaraz wielki ruch. U Fajngolda w sklepie było pełno. Wszystkim paniom wypadło robić sprawunki, a że za paniami zwykle ciągną panowie, więc na poczekaniu sklep zamienił się w salon.
— Wyobrażam sobie radość właściciela, musiał sporo zarobić przy tej okazyi.
— Sądzę że przeciwnie, moja mamo.
— No?
— Bo tak gorliwie zajmowano się sprawami bliźnich, a zwłaszcza nieobecnych, że każdy mógł zapomnieć po co właściwie przyszedł. — Ale cóż tam, mało mnie obchodzi czy pan Fajngold zarobił wiele, czy stracił, dość że ubawiłam się jakby na jakim raucie. Brakowało tylko muzyki i deklamacyi.
— Uważam, moja Stasiu, że jesteś dzisiaj bardzo wesoła — rzekła radczyni z westchnieniem.
— Czy to mamę smuci?
— Co znowu! nie smuci mnie wcale, przeciwnie... tylko widzisz moja droga...
— Tylko co, mateczko?
— Twoja wesołość, właśnie dzisiaj to jest nawet nie dzisiaj, ale w tej mianowicie chwili, nie jest mi na rękę...
— Ah mamo! gotowa jestem zasmucić się, a nawet rozpłakać, jeżeli to mamie przyjemność sprawić może.
To rzekłszy, Stasia zarzuciła rączki na szyję radczyni i serdecznie całować ją zaczęła.
— Zawsze jesteś dziecko — rzekła wpół nadąsana a wpół rozczulona matka — dziecko! tylko dziecko!
— A czem mam być dla ciebie, droga mamo? Całe życie pragnęłabym pozostać tą samą małą Stasią.
— Moja droga, a ja właśnie chciałabym cię widzieć osobą zastanawiającą się, poważną, trzeźwo zapatrującą się na przyszłość.
Stasia zrobiła komicznie poważną minkę. Usiadła na fotelu prosto, sztywnie i naśladując ruchy swego szwagra, rzekła:
— Jeżeli idzie o obowiązki, to jestem gotowa; tylokrotnie wspominałam już, że wedle definicyi największych mędrców starożytnych, obowiązek jest to... panie dobrodzieju, iż się tak wyrażę... przedewszystkiem obowiązek...
— Stasiu! Stasiu! — rzekła z wyrzutem radczyni — ty się śmiejesz, a doprawdy jest przedmiot, o którym należałoby poważnie pomówić.
— O cóż idzie, mateczko?
— O ważne rzeczy, kochanie, idzie o całą przyszłość twoją.
— Moja mamo, przyszłość jest w ręku Boga.
— Zapewne... ale czyż nas to uwalnia od obowiązku myślenia o sobie.
Stasia przybrała minkę, tym razem na seryo poważną.
— Nie rozumiem co mama chce przez to powiedzieć — rzekła.
— Posłuchaj więc.
— Jestem zawsze na rozkazy mamy.
— Doszłaś już do tego wieku, w którym należałoby pomyślić o ustaleniu losu.
— Ja wiem o tem, mamo, a co się tyczy losu mego, zawsze zastanawiam się nad nim.
— Cóż ty mogłaś dla siebie obmyślić?
— Myślałam...
— To rzecz matki, jako opiekunki twojej.
— Jeszcze nigdy nie rozmawiałyśmy o tem.
— Uważałam, że czas na to nie przyszedł.
— A dziś mateczko?
— Dziś co innego i czas nadszedł i położenie twoje się zmieniło.
— Podług mnie, w niczem.
— O nie, kochanko, zupełnie inne jest położenie biednej dziewczyny, a inne panny majętnej i posażnej.
— Posażnej — rzekła z ironią.
— Tak! Biedna czeka aż ją kto wybrać raczy, panna posażna sama wybiera. Ty właśnie jesteś w tem położeniu, że wybierać możesz i dlatego właśnie chciałam dziś z tobą pomówić.
— Ale mamo, kogóż mam wybierać, gdy nikt nie stara się o mnie?
— Chyba widzieć nie chcesz.
— Istotnie nie widzę, niech mama wymieni kto się tak o moją rękę dobija.
— Wymienię, pierwej jednak chciałabym się zapytać...
— O co, mamo?
— Powiedz mi, ale otwarcie, szczerze, czy serce twoje jest wolne?
— Mogę mamę zapewnić, że dziś ten człowiek, o którym mama myśli, jest mi zupełnie obojętny.
— Szczerze to mówisz?
— Najszczerzej, mamo.
— I po nim nikt ci się nie podobał, nikt cię bardziej nie zajął?
— Nikt a nikt, mamo.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Mamę... Janinkę... Czesia...
— A nie przychodzi ci nigdy myśl wyjścia zamąż?
— Nie, mateczko.
— Ciężar mi spada z serca. Wobec tego coś powiedziała przed chwilą, misya moja znacznie będzie łatwiejszą.
— Nie wiem co mama chce przez to powiedzieć.
— Moja Stasiu, panienki w twoim wieku bywają egzaltowane, ty, jak sądzę, wolna od tego jesteś...
— O mamo! nasze pokolenie dzisiejsze, jest bardzo, bardzo trzeźwe...
— Tem lepiej.
— Może, tem gorzej, mateczko.
— Dlaczegoż gorzej, moja Stasiu. Przeciwnie, zastanowienie się, rozwaga, zawsze przynoszą w życiu dobre rezultaty.
Stasia rozśmiała się.
— Nie rozumiem co jest śmiesznego w tem co mówię i co cię właściwie do wesołości pobudza.
— Nic, już nic, kochana mateczko, mimowoli, przypomniało mi się coś zabawnego... ale ja mamy słucham.
— I naturalnie usłuchasz.
— Chciałabym mateczce zrobić tę przyjemność, lecz trudno odpowiedzieć nie wiedząc o co idzie.
— O twoje szczęście, Stasiu.
— Ah, szczęście — rzekła z westchnieniem — szczęście!..
— Ostatecznie czas już pomyśleć o przyszłości, czas wyjść zamąż.
— Kiedy mnie nikt nie chce — odpowiedziała ze śmiechem.
— Co też mówisz! Jest człowiek bardzo, a bardzo tobą zajęty, nawet to mało powiedziane zajęty, zakochany w tobie po uszy jak młodzik.
— Jak młodzik, mama powiada, a więc nie młodzik.
— Istotnie, człowiek trochę już poważniejszy, powierzchowności skromnej, ale przy bliższem poznaniu dużo zyskuje, powiedziałabym, że nawet jest miły. W gruncie rzeczy, moja Stasiu, cóż tam powierzchowność! szczerze mówiąc, głupstwo. Nic nie przemija tak szybko jak wdzięki młodości i jak wszelkie jej uniesienia. To wszystko, proszę cię, moje dziecko, jest jak kwiatek, ładne zapewne, miłe, ale krótkotrwałe, a życie natomiast długie, wymagania jego wielkie, coraz większe.
— Słyszałam to przed dwoma dniami od Adolfa, wtrącał do rozmowy słowo w słowo takie zdania.
— Nie dziw się kochanie, Adolf jest człowiek bardzo rozsądny, przedewszystkiem praktyczny.
— Wiem, wiem o tem moja mamo, Adolf...
— Wierz mi że on was bardzo kocha, a o tobie szczególniej moja Stasiu myśli jak o rodzonej siostrze.
— Tak, przeczuwam, że i dzisiejsza rozmowa wypłynęła z jego inicyatywy, gotowam się założyć.
— Nie potrzebujesz się zakładać, gdyż nie zaprzeczam. Istotnie Adolf namówił mnie, abym rozmówiła się z tobą..
— Byłam pewna.
— Masz w tem jeden dowód więcej, jak ten człowiek o tobie myśli, jak gorąco i szczerze pragnie twego szczęścia, jak chce żebyś miała dobry byt, dostatki, żebyś była otoczona komfortem, a nawet przepychem, żebyś zajmowała wybitne stanowisko towarzyskie, żebyś weszła w sfery wyższe i tam jaśniała urodą, inteligencyą i dowcipem, żeby twój salon był ogniskiem, przy którem...
— Mamo, mateczko, na miłość Boską, przerażona jestem ogromem dobrych życzeń mego szwagra i tą niepomierną obfitością zaszczytów, jakie na mnie spaść mają. Gdzież mnie, najzwyczajniejszej, po domowemu wychowanej dziewczynie, marzyć o takich nadzwyczajnościach. Nie, droga mateczko nie czuję w sobie dość sił, ani też nie mam odpowiednich warunków, ażeby być gwiazdą salonów.
— Skromność przemawia przez ciebie, czegóż ci brak, moje dziecko, masz młodość...
— To prawda.
— Urodę.
— To już rzecz gustu.
— Nareszcie masz majątek, a jeżeli przyszły twój mąż będzie dygnitarzem zajmującym wysokie stanowisko...
— Takiego mi więc raczył wybrać pan szwagier? Któż jest, jeżeli wolno zapytać, ten co z wysokich progów raczył się zniżyć do mnie, jakby jakiś gromowładny Jowisz z Olimpu...
— Nie żartuj sobie Stasiu, bo się naprawdę rozgniewam. Jeżeli mówię z tobą na seryo, to przynajmniej racz mnie wysłuchać. Jestem przecież twoją matką i twoją opiekunką. Mogłabym nie robić wielkich ceremonij i powiedzieć po prostu: tak chcę i tak ma być. Mam wszakże tyle wyrozumiałości, że chciałabym usłyszeć także twoje zdanie uwzględnić je o ile to będzie możliwe. Rozmawiam z tobą na seryo, a ty wszystko obracasz w żarty.
W oczach Stasi zakręciły się łzy. Nie odpowiedziała ani słowa, spuściła oczy i starała się opanować wzruszenie.
Radczyni zdobyła się na krok stanowczy i dawszy za wygranę wszelkim wstępom, przystąpiła wprost do rzeczy.
— W tych dniach ma się oświadczyć o twoją rękę pan dyrektor.
Powiedziawszy to radczyni patrzyła uważnie na córkę, w nadziei że słowa jej wywołają wrażenie... okrzyk zadziwienia, lub niechęci.
Stasia milczała.
— W tych dniach pan dyrektor ma się oświadczyć o twoją rękę — powtórzyła z naciskiem — cóż ty na to powiadasz?
— Nic — odrzekła spokojnie.
— Nic?
— A naturalnie.
— Przecież to jest... to jest moja Stasiu, fakt, który bądź co bądź... przynosi ci zaszczyt!
— Najmniejszego.
— I przyjmujesz to obojętnie, zimno.
— Z czegóż się mam cieszyć?
— Każda inna na twojem miejscu nie posiadałaby się z radości; boć to partya wyjątkowo znakomita.
— Co do mnie, żałuję tylko pana dyrektora, że się naraża na odmowę, co mu, jako dygnitarzowi, przyzwyczajonemu do rozkazywania, zapewne nie będzie przyjemne.
— Odmówisz?
— Stanowczo. Nawet prosiłabym mamy, żeby można przez Adolfa dać mu to do zrozumienia. Na co stawiać człowieka w położeniu przykrem, a poniekąd nawet komicznem...
— I to ostatnie twoje słowo?
— Tak, pierwsze i ostatnie.
— A gdybym się odwołała do ciebie jako do córki... gdybym ci powiedziała, że to małżeństwo potrzebne do mojego szczęścia, do szczęścia twej starej, schowanej matki.
Stasia zamyśliła się i po chwili odrzekła poważnie.
— Jeżeli moje nieszczęście ma być twojem szczęściem, mamo, w takim razie... pomyślę.
Powiedziawszy to wybiegła, aby ukryć łzy cisnące się do oczu.
Radczyni została sama.
Podniosła się z fotelu i chodzić po salonie zaczęła, powtarzając półgłosem:
— Jeżeli jej nieszczęście ma być mojem szczęściem, jej nieszczęście mojem szczęściem... Nie!