Echa tajemniczej krainy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Echa tajemniczej krainy |
Pochodzenie | Na skrzyżowaniu dróg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W podróży, dokonanej przezemnie konno w towarzystwie 72 oficerów i żołnierzy, przez serce Azji: Urianchaj, Mongolję, północny Tybet i Chiny, z której wyszło tylko dwunastu, zwróciliśmy uwagę na bardzo znamienne objawy obudzenia się Azji. W tym przejawie życia kolosa dużą rolę odgrywa buddyzm.
Nie jestem wprawdzie uczonym, studjującym specjalnie tę religję wschodnią, lecz praktyka buddyjska, która tak głęboko wtargnęła w życie narodów Azji, odbywała się w przeciągu dwu lat na moich oczach, otaczała mię niemal ze wszystkich stron. Ponadto brałem czynny udział w oswobodzeniu lamaicko-buddyjskiej Mongolji od zachłannej polityki rewolucyjnych Chin, więc lamaici-gegeni i chutuchtu, uczeni pandyci, ascetyczni jogowie, a później sam „Żywy Budda” z Urgi byli ze mną szczerzy i dla mnie przyjaźni, opowiadając i pokazując to, co zwykle jest starannie i zazdrośnie ukrywane przed oczami cudzoziemców białej rasy, a nawet przybyszów turkskich i mongolo-tatarskich szczepów, o ile nie są oni wyznawcami lamaizmu, sekty buddyjskiej, ustalonej przez ascetycznego i surowego Paspę.
Wszystko, o czem piszę, jest wynikiem albo osobistych wrażeń, przeżyć i obserwacyj albo też streszczeniem tego, o czem mówili mi poważni, świętobliwi „przeistoczeni bogowie”, gegeni, chutuchtu, uczeni maramba, pandyci, gelongi, kampo w klasztorach i świątyniach na Kemczyku, Teri-Nurze, w Zewnętrznej Mongolji i za grzbietem leśnego Nań-Szaniu, na niezmierzonej równinie Cajdamu w północnym Tybecie, w obwodzie Koko-Nor.
Pierwsze spotkanie móje z buddyzmem lamaickim, z przeistoczonymi, żywymi Buddami, „ze złemi i dobremi duchami” nastąpiło w pięknym, lecz prawie nieznanym kraju, skrytym za wzniesionemi przez wybujałą naturę Azji murami niebotycznych grzbietów górskich Sajanów, Wielkiego Ałtaju, Ardaganu, Darchat-Uła i Tannu-Ołu.
Tu, w tym kraju dziewiczych lasów, rzek złotonośnych, jezior, obfitujących w bajeczną ilość ryb, krzyżujących się grzbietów górskich i przepięknych źródeł jednej z najwspanialszych azjatyckich rzek — Jeniseju, — od wieków pędzi żywot pierwotnych, prawie przedhistorycznych nomadów, wymierający, liczący tylko 60000 ludzi szczep Tubów.
Pochodzenie plemienia Tuba jest zupełnie tajemnicze. Nie jest to czysty szczep mongolski. Ustrój czaszek, ogólna osteologiczna analiza, psychika, mowa, mitologja — wszystko się składa na to, że Tubowie mają dużą domieszkę krwi mongolskiej, lecz są jednak innego pochodzenia.
W historji Azji spotykamy dwa momenty, kiedy na horyzoncie dziejowym wypływa prastare imię Tubów, którzy obecnie nazywają siebie Sojotami.
Gdy w XIII stuleciu Wielki Mongoł-Dżengiz Chan — rzucił fale koczowników na Zachód, gdy ogniem i krwią zalał Europę aż po Węgierską równinę, jego wodzowie przechodzili przez obecny kraj Urianchajski, a zwabieni celnością łuczników — Tubów i zdolnościami niezrównanych jeźdźców, — zamierzali zwerbować ich do awangardy konnej armji Wielkiego Mongoła. Tubowie jednak stanowczo odmówili swego udziału w wojennem przedsiębiorstwie potężnego władcy, opierając się na przepisach swojej religji, „zabraniającej przelewu krwi ptasiej, rybiej i ludzkiej.”
Gdy wodzowie Dżengiza, rozgniewani takim uporem Tubów, poddali torturom i uśmierceniu na rzece Dżabasz 300 książąt i starszyzny tubylczej, pokojowi Tubowie rozesłali trwożne wici po kraju i rozpoczęli najbardziej tragiczną w dziejach narodów tułaczkę.
Mieszkańcy środkowej i północno-wschodniej części kraju ruszyli na północ, przekroczyli Sajany i zatrzymali się dłużej na pierwszym prawym dopływie Jeniseju, nadawszy mu swoje imię Tuba, które to imię przetrwało do naszych czasów. Po pewnym czasie inny oddział armji Dżengiza zmusił Tubów porzucić brzegi rzeki i ruszyć na Jenisej, a z jego prądem — dalej na północ. Ci tułacze szli ze swemi stadami i tabunami, wioząc starców, żony i dzieci, kierując się wyłącznie prawym brzegiem, kryjąc w lasach i górach przed koczującymi wojowniczymi tubylcami lewego brzegu, gdzie odłogiem leżały obszerne Czułymo-Abakańskie stepy, które obecnie przedstawiają olbrzymie historyczne cmentarzyska. Tysiące małych i dużych dolmenów, zbiorowych mogił tubylczych, oddzielne monolity i aroganckie, dumne kurhany Wielkiego Mongoła, wznoszącego je na miejscach większych pobojowisk czy też na mogiłach swoich sławnych wojewodów — rozrzucone są na całym obszarze tych stepów.
Tubowie rzadko przechodzili na lewy brzeg, pełen niebezpieczeństwa śmiertelnego. Ciągnęli więc prawym brzegiem, ale i tu ostry wzrok koczujących Tatarów-oguzów, Ujgurów i Ostiaków nieraz dostrzegał tułaczy. Następowały napady, przy których Tubowie ginęli masowo, uchodząc dalej i uwożąc ze sobą poległych lub rannych. Gdy umierali, grzebano ich w ziemi, a wykopaliska tych mogił „czudskich”, co znaczy mogił obcych ludzi, dokonane przez rosyjskich uczonych, dowiodły, jaki rodzaj śmierci spotkał tułaczy. Rozbite mieczami i obuchami czaszki, kości z wbitemi w nie mosiężnemi ostrzami strzał i włóczni świadczyły o tem wymownie.
Tak było na początku pochodu od Tuby do rzeki Many, dalej zaś na północ wykopaliska dały inne rezultaty. W czudskich mogiłach znaleziono wyłącznie prawie kości kobiet i dzieci. Widocznie głód, odmienny od Urianchajskiego klimat i choroby dziesiątkowały resztki tułaczy. Jednak część Tubów dotarła do rzeki Angary, a nawet do Tunguzki, a więc prawie do brzegów oceanu Lodowatego. Nikt z tragicznych Tubów, wiernych przepisom religji i obyczajom, jak głoszą legendy, nie powrócił do rodzinnego kraju, a Sajany i Tannu-Ołu nigdy już nie ujrzały tych, którzy uchodzili w przestrzeń niezmierzonej Północy Azji przed najazdem krwawego Dżengiza Chana. Zato smętny i rzewny szlak mogił czudskich pozostał. Kierując się tym szlakiem, podróżnik może, niby podług drogowskazów, od ujścia Jeniseju dotrzeć aż do piętrzących się, śniegiem okrytych i spowitych chmurami groźnych i dzikich szczytów Tannu-Ołu, wschodniej odnogi Wielkiego Ałtaju.
Tubowie zachodniej części, koczujący w dolinie rzeki Kemczyk, porzucili swoją siedzibę, przebrnęli Tannu-Ołu i doszli aż do granicy Dżungarji, gdzie zaczęli koczować, zatraciwszy religijne i obyczajowe tradycje Tubów i zapomniawszy nawet mowy ojczystej, podlegając krzyżowaniu się z Mongołami i dżungarskimi Tiurkami.
Urianchaj pozostawał prawie niezaludniony. Tylko na niedostępnych szczytach gór i wysokich „plateau” pozostali Tubowie-hodowcy reniferów, których nie wykryli wodzowie mongolscy. Ci właśnie Tubowie dali początek współczesnej ludności Urianchaju, która pod nazwą „Sojotów” dogorywa w swym przepięknym kraju, nadal pozostającym siedzibą wiecznego pokoju.
Ta część Tubów, którzy odkoczowali na granice Dżungarji, zjawiła się na widowni dziejów Azji w 1641 r. po N. Chr. Podczas swojego koczowania zbliżyli się oni do granic Tybetu, gdzie wtedy wrzała zaciekła walka o władzę duchowną i świecką pomiędzy „czerwonemi czapkami”, zwolennikami zdegenerowanego buddyzmu indyjskiego, a „żółtemi czapkami”, sekciarzami Gełuk-Pa, czyli „zakonu cnotliwych”. Otóż jeden z przewódców tego zakonu, Gyatsho, przywołał księcia Tubów — Guszy-Chana, aby dopomógł w walce. Guszy-Chan zdobył i zburzył Lhasę, zdetronizował i stracił króla Tybetańskiego — czerwonego lamę, spalił klasztory i wytępił czerwonych kapłanów, wprowadzając na tron Dalaj-Lamy — Gyatsho i otrzymując dla siebie i potomstwa tytuł „króla”; tytuł ten oznaczał jednak tylko władzę wojenną, która podlegała całkowicie i bezwzględnie Dalaj-Lamie, siedzącemu na tronie moralnych władców Tybetu.
W kilkanaście lat później Chińczycy zagarnęli władzę nad Tybetem, ograniczyli władzę „boskiego” Dalaj-Lamy i wycięli w pień awanturniczych Tubów, którzy tak nieoczekiwanie błysnęli na horyzoncie polityki azjatyckiej. Tylko niedobitki walecznych Tubów Guszy-Chana zdołali ujść śmierci i obecnie znowu znaleźć ich można w południowych stepach obwodu Kobdo w Zachodniej Mongolji.
Tak mówi historja. Lecz legendy, mity i stare księgi, rozrzucone po klasztorach buddyjskich starego Urianchaju, mówią więcej.
W klasztorze żywego Buddy z rzeki Kemczyk, w klasztorze w księstwie Soldżak opowiadano mi dziwną opowieść, której ślady spotykałem później w Mongolji, północnym Tybecie, a nawet w klasztorze Utaj w półn.-zach. Chinach.
Podług tej opowieści, Tubowie mieszkali niegdyś tam, gdzie dwie rzeki swemi ramionami obejmują długie pasmo żyznej i bogatej ziemi, gdzie stały wielkie i wspaniałe miasta, „pałace władców 4 stron świata i świątynie potężnego boga Bela.”..
Jeżeli przypomnimy sobie niektóre napisy asyro-babilońskie, przekonamy się, że to „długie pasmo żyznej i bogatej ziemi” jest niczem innem tylko Mezopotamją, a pamięć o „władcach 4 stron świata, świątyniach Bela” i wspaniałych miastach dowodzi, że te dalekie wspomnienia dotyczą imperjum Asyro-Babilońskicgo.
Istnieją zupełnie namacalne dowody tego. W klasztorze na Teri-Nur pokazywano mi sporą ilość asyryjskich cegiełek z napisami i z kontekstem tybetańskim na dołączonych do nich drewnianych deskach, a omawiających administracyjny podział kraju. Na rzece Kemczyk na skałach piętrzących się tuż nad prądem rzeki znaleźliśmy asyryjskie napisy, wyryte w kamieniu; z ogólnej transkrypcji były one bardzo podobne do prawa Hamurabiego, które zawsze pozostawiali po sobie asyryjscy królowie i wodzowie po wyprawach do dalekich krajów.
Oprócz tych historycznych pamiątek istnieje legenda, którą słyszałem w obozie księcia Todżi. Legenda opiewa, że Tubowie szli jako pastuchy przy bydle i koniach z „wielkiem wojskiem króla Bela”, a, doszedłszy do kraju, położonego za Tannu-Ołu, pozostali tu na zawsze. Nie znamy „króla Bela”, lecz wiemy, że władcy Asyru i Babilonu często mianowali siebie synami lub braćmi Bela-Waala, używając powszechnie znanego imienia semickiego zamiast starego sumirskiego.
Lecz nie te historyczne i legendarne dzieje najbardziej przyciągają uwagę badacza. Żyje śród tych tajemniczych Tubów, w tych lasach dziewiczych, przy ogniskach pastuchów na wysokich równinach, pokrytych śniegiem, w ubogich i bogatych jurtach zwykłych myśliwych i książąt-nojonów wiara w inną, prawie mistyczną historję Tubów.
Lama Ereksen-Sodzog, brat nojona Todżi, opowiedział nam pod wielkim sekretem niepisaną historję Tubów, w której wyłoniła się nieznana tajemnica Azji, tajemnica, której potwierdzenie znalazłem później w surowym Narabanczy, w starym Erdeni-Dzu i we wspaniałym Ta-Kure, gdzie panuje nad światem lamaicko-buddyjskim świętobliwy Bogdo-Chan-Chutuchtu — Żywy Budda!
Czy to legenda? czy jakaś tajemnica kryje się pod postacią legendy?
Czy są to marzenia tragicznego szczepu wymierających Tubów?
Kilkanaście wieków przed urodzeniem Buddy-Sakkia Muni wielki, mądry, bogom miły Rama zobaczył z wysokiego szczytu Mustag-Ata, iż duchy zła opanowały ziemię i że niema nadziei, gdyż zaraza szerzyła się z szybkością wezbranej rzeki. Wtedy zwołał Rama świątobliwych i czystych mężów i niewiasty i udał się z nimi do znanych mu podziemi, gdzie założył państwo czystych w duchu i utrwalił prawdziwą naukę. Tysiącolecia przeżyły te tłumy świątobliwych w podziemiach państwa Aharti, gdzie wszystkie potęgi ziemi, morza, powietrza, nieba i piekła były w ich ręku. Byli uczeni i potężni. Lecz nastały dnie walk i powstał rozłam w Aharti. Myśląc, że duchy zła wtargnęły do Aharti, jeden szczep opuścił podziemia i wyszedł na powierzchnię ziemi; przynosząc ze sobą potęgę wiedzy, dążenie do świątobliwego i czystego życia i bogobojność. Byli to Tubowie. Zamieszkali w granicach Tybetu, w dolinie Dżiłamu. Lecz krwawi tybetańscy królowie-lamowie, opętani przez złe duchy, dążyli do władzy nad ludźmi, rabując i mordując. Gdy wielki kapłan upominał ich, wrzucili go do więzienia, a gdy potęgą swej wiedzy zburzył kraty i bramy więzienne i zjawił się w Sakkia-Kure, posłali do niego truciciela i ten pozbawił go życia. Nastąpiły krwawe czasy wojny, mordów i pożog. Dużo Tubów zginęło niewinnie, a pozostali poszli na północ, szukając miejsca dla spokojnego i czystego życia... Znaleźli go za Tannu-Ołu, na Khua-Kemie, Kemczyku i Dżabaszu... A gdy wielki Mongoł pastwił się nad Tubami, a Tubowie poszli dalej na północ, do nieznanej, strasznej krainy, kilkuset starców znalazło głęboką szczelinę w górach i powróciło do Aharti... Przysłali stamtąd pismo z rozkazem przechowywania pokoju, czystości i bogobojności, w których trwają czyści, spokojni, uczciwi i gościnni Sojoci-Tubowie”.
Mowiono nam o tem szeptem, z religijnym strachem i wzruszeniem, z głęboką, niewzruszoną wiarą.
Takie jest to plemię Tubów, których kraj przeciąłem z północy na południe. Jest to mieszanina nietylko etnograficzna, lecz jeszcze bardziej mieszanina religijnych kultów, z których się składa lamaizm.
Na początku zimy, gdy pierwszy śnieg okryje pastwiska w dolinach rzek, lamowie i czarownicy budują na stoku góry duży szałas, na którego szczycie stawiają drewnianą figurę boga Bela. Bóg jest wyobrażony w pozycji, stojącej, a nad głową ma tarczę czerwoną z żółtemi językami płomieni. Jest to niechybnie myt słoneczny, pożegnanie gorącego słońca i ofiara dlań z błaganiem o ciepłą zimę i rychły powrót potężnej gwiazdy dziennej.
Do szałasu wprowadzają żywą owcę, poczem szałas zapalają. Jest to ofiara całopalna w tej samej formie, jak to uprawiano w Asyrji, a bóg Bel jest wyobrażany w tej samej postaci, jak to czyniono w imperjum Bela-Marduka, skrzydlatych byków i magów Chaldejskich.
Takie są echa Asyru i Babilonu.
Inne znowu doszły z Gangesu i Hindu...
Na Kemczyku widziałem olbrzymie postacie nieznanych bogów, wykutych w skałach z czerwonego piaskowca. Miały one 30 stóp wysokości i potworne, rozwarte usta. Lamowie opowiadają, że przed 200 laty w te usta wrzucano — żywe byki i konie, a nawet człowieka.
Wnętrza tych starych bogów są głębokie jak otchłań, gdyż łączą się z przepaścistemi szczelinami w górach, te szczeliny zaś docierają do nieznanych nikomu podziemi...
Gdym patrzył na te krwiożercze bogi — przesuwały się przed mojemi oczami ponure obrazy ohydnej sekty czcicieli Sziwy w Indji, gdzie krew i ohyda wytrąciły pióro z ręki niejednego z poważnych badaczy indyjskich kultów...
A w kilka miesięcy później byłem obecny przy ludzkiej ofierze krwawemu Sziwie, w chanacie Jassaktu. Była to ofiara w ohydnej i straszliwej formie.
Nareszcie nauka mądrego Buddy-Gautamy, świątobliwego Sakkia Muni, przeszedłszy cykl zmian w Pendżabie, a później za Himalajami — w Tybecie, szerokim potokiem władną ręką Kubłaja-Chana była skierowana do ziemi Tubów. Przywieźli ją ze sobą posłowie króla tybetańskiego — czerwonego Lamy — czarnoksiężnika, który koronę władcy połowy świata włożył na głowę wspaniałego Kubłaja, zdumionego i porwanego „cudami” kapłanów tybetańskich.
Zwykłe wpływy zepsutego przez lamaizm i braminizm Buddyzmu, zawierające się w ustaleniu pierwotnej, żywiołowej demonologji i depresji umysłowej narodów, nie mogły dotknąć Tubów, ponieważ obfitością własnych demonów, szatanów, złych i dobrych duchów prześcignęli wszystkie kulty, czemu się nie należy dziwić, jeśli uprzytomnimy sobie fakt, iż bogowie asyryjscy i hinduscy zajęli wybitne miejsce na Olimpie Urianchaju.
Nauka przemądrego Gautamy-Buddy, ta moralna filozofja, dążąca do uszlachetnienia i złagodzenia ducha ludzkiego, została zepsuta doszczętnie pod wpływem bramanizmu, sekty, uwielbiającej boga Sziwę i jego krwawą małżonkę, a także za czasów dysydenta Asangi z północnych Indyj, który stworzył nową naukę „Tantra”. Jednakże z punktu widzenia moralności społecznej Tubowie zostali w całej pełni pod wpływem czysto buddyjskiej „Dhammika Sutta”, która daje ośm następujących przepisów:
1. Nie zabijaj.
2. Nie bierz czego ci nie dano.
3. Nie kłam.
4. Nie pij odurzających napojów.
5. Zachowaj czystość względem każdej kobiety, która nie jest twoją żoną.
6. Nie jedz w nocy.
7. Nie noś wieńców, nie używaj pachnideł.
8. Śpij na macie, położonej na ziemi.
Poza tem Sojoci-Tubowie ściśle przestrzegają Uposatha czyli ośmioraki post, zalecany przez Buddę i czczą Patikaraka-Pakkhę, nazywając ją „czochta-ekki”.
Co ponadto zostało z Buddyzmu w kraju Tubów?
Tylko figury mędrca, przecudne, starożytne figury z drzewa figowego, z hebanu, chryzoprazu i srebra. Tu, za Tannu-Ołu podróżnikowi nie uda się zobaczyć „starej z bronzu” figury Nauczyciela z Sakkia, jak to widzieli Barnuf i Wandel na brzegu Trawankorskim w Indji, gdy pokazano im „starego Buddę”, na którym odczytali prozaiczną markę handlową.. Madę in Germany. Königsberg. Münz und Grünstabel...
Tutaj przechowują się tylko stare, prawdziwe figury Buddy i Awalokiteśwary-Bodhisatta, a każda jest owiana i uszlachetniona własną legendą.
Ten chryzoprazowy Budda zaczął świecić dziwnemi promieniami, gdy nowo obrany „żywy Budda” z Kemczyku powrócił z pierścieniem najwyższego kapłana, darem Urgińskiego papieża lamaickiego; ten z drzewa czarownej smokwy z Peszaweru — puścił młode latorośle i zakwitł po urodzeniu się młodego Todżi-nojona, który stał się wielkim uczonym i widział własnemi oczami „szlachetnie uduchowionego” Tub-Dana, trzykroć świątobliwego Ta-Le, czyli Dalaj-Lamę w pałacu na Potali w Lhasie.
I dalej opowiadają mnisi-lamowie i poważni chutuchtu legendę po legendzie o swoich Buddach, a zachodni człowiek ze zdumieniem czuje, iż się wcale nie dziwi tym cudom, bo natura, żywioły, proste, uczciwe i pokojowe plemię Tubów przeniosły go do przedhistorycznych prawie czasów, a te budzą w nim atawistyczny politeizm i czar tajemnicy...
A dalej i głębiej zaglądając w kult lamaizmu w Urianchaju, widzieliśmy wpływy bezpośrednie nauk Paspy i Asangi.
Bodhisatta Awalokiteśwara wyłonił z myśli swojej nasz świat widomy, a więc ziemię, wodę, ogień i niebo.
O, to niebo! Jest ono pokryte mgłą, z której dociekania ludzkie stworzyły setki setek bogów, bogiń, demonów, szatanów, złych i dobrych duchów, upiorów, aż wszystko to ujęła nauka Tantra w systemat magicznych praktyk czarów i wróżb, pokryła tajemnicą kultu Sziwy i Indry. A legendarna historja tragicznych tułaczy Tubów dodała do tego bogów asyryjskich, czerpiąc to z kultu Bela-Marduka, do którego modły zanosili potężni Aszurbanipal i Nabukadnezar, zdobywca Jerozolimy.
Asanga, ten dyplomata kultu, chciał przyłączyć wszystkich azjatów do buddyzmu, więc uznał bogów różnych plemion, demonów i duchów i umieścił w panteonie buddyjskim, czyli najniższem niebie, czyniąc z nich wyznawców, pomocników i wielbicieli Buddy i Awalokiteśwary. W ten sposób politeiści i szataniści Nepalu, Burmy, Ladoku, Tybetu i Urianchaju stali się buddystami-lamaitami, nie zatraciwszy swego pierwotnego kultu. W Tybecie tej dyplomatycznej pracy dokonał twórca współczesnego lamaizmu Lo-Pon-Rimposze, czyli Paspa Sambhawa.
Lamaizm, a szczególnie urianchajski i kałmucki, dąży do osiągnięcia magicznych potęg, — używając magicznych zaklęć i zestawiając horoskopy.
Powiedzieć można, że jest to walka ludzi o potęgę z bóstwem, dążenie do boskiego stanu potęgi przez opanowanie magicznych sił. Lecz przecież magiczne siły alchemików, czarowników i wiedźm z pierwszych wieków chrześcijańskiej ery były niczem innem jak siłami natury, badanemi omackiem bez kryterjum czasu, wagi i wymiaru. Lamaizm, czyli kult magicznych sił, powtarza cykl rozwoju ludzkiej myśli, dążącej od znaku wykrzyknika do znaku zapytania, a później do stanowczego, jak się wydaje, punktu po to, aby rozpocząć nowy cykl poszukiwań i stworzyć nowy system filozofji przyrodniczej.
Jest to Syzyfowy los ludzkości, być może jej przeznaczenie...
Dlatego magja lamaicka, tajemna wiedza wysokowtajemniczonych chutuchtu, pandytów i maramba wcale nie jest błahą i zacofaną nauką. I twierdzić mogę, opierając się na własnych spostrzeżeniach, że chemja, fizyka, astronomja i meteorologja doszły już tam za Sajanami, Tannu-Ołu i Kweń-Łuniem do znacznego rozwoju, lecz rozwój ten idzie drogą bezpośredniego eksperymentu, drogą alchemji, białej magji i astrologji.
I gdy się przychodzi do tego wniosku, dziwne i przykre wydaje się na razie, powtarzam na razie tylko, to odurzające, usypiające mózg, stałe i ciągłe powtarzanie jedynej modlitwy przeciętnego lamaity do Buddy i Awalokiteśwary:
co znaczy: „O, wielki skarb w lotosie”, lecz pamiętając, że „wielkim skarbem” nazywają też Buddę, widzimy, iż jest to modlitwa, wołająca do wspaniałego mędrca i reformatora psychiki i filozofji narodów Azji. Słyszymy ten sakramentalny frazes, powtarzany przy przebieraniu różańca o 108 ziarnkach, widzimy go na szczytach górskich, gdzie tę formułę wyryli lamowie w skałach, na frontonach świątyń, na bramach i ogrodzeniach klasztornych, na świętych flagach, na ołtarzach ofiarnych — obo, na ubraniach rytualnych, na okładkach ksiąg kościelnych, nareszcie — na młynkach modlitewnych.
Jednocześnie z tem wszystkiem lamowie dokonali szeregu doświadczeń z dziedziny meta-psychiki człowieka w celu rozwoju w nim tych nerwowych odruchów i zdolności, które albo w nim zanikły albo jeszcze nie były nigdy obudzone. Należy przyznać, że w tym kierunku lamaiccy uczeni zaszli bardzo daleko, dużo dalej i głębiej, niż europejscy okultyści, chociaż przeważnie są naukowo zupełnie nieprzygotowani i pozostają w takim samym stosunku do przyrodoznawstwa doświadczalnego, jak alchemik Valentinus z Koburgu, usiłujący w XI wieku otrzymać homunkulusa z ziarnka bobu, do Arseniusa, twórcy teorji jonów.
W Urianchaju, tej odciętej od świata krainie, można spokojnie i dogodnie uprawiać tajne, magiczne nauki, to też nietylko sojoccy lamowie studjują po klasztorach różne zagadnienia, lecz przebywają tu przez dłuższy czas tybetańscy uczeni, przyjeżdżający drogą Suczou — Barkul — Kobdo — Kemczyk z pismami od Dalaj-Lamy.
Studja magiczne odbywają się w szkołach klasztornych. Są to ukryte przed oczami niewtajemniczonych lokale, najczęściej przy świątyniach, lub domach gościnnych, zawsze pustych, chociaż przybranych z całym przepychem chińskim, a oczekujących na przybycie najdostojniejszych gości — Bogdo-Chana-Chutuchtu z Urgi mongolskiej lub Dalaj-Lamy z Lhasy tybetańskiej.
Myślę, że te studja lamów są najciekawszym punktem w lamaizmie. Wertując stare księgi magiczne, uczeni lamowie, w formułach zaklęć wyszukują realne wskazówki do swych czynności. Formuła pozostaje formułą, lecz myśl badacza, wynalazłszy w niej coś zupełnie życiowego, wykonalnego, zmusza lamę, marambę lub pandytę do doświadczeń i poszukiwań. Nic nie krępuje azjatyckiego badacza, ani obawa o życie jego pomocników i własne, ani prawo obyczajowe, ani przepisy humanitarne lub regulamin ochrony zdrowia publicznego. To też pole dla eksperymentu jest nieograniczone.
Wchodzimy do szkołów jogów. Praktyki jogów, z punktu widzenia wyłącznie fakiryzmu, są uprawiane od młodych lat przez bandi-kleryków pod kierownictwem uczonego pandyty — wychowawcy i instruktora. Pierwszem zadaniem wychowawcy jest odnalezienie śród ogólnej masy bandi chłopców, zdolnych do skupienia myśli i woli, do autosugestji, do wpadania w trans hypnotyczny lub epileptyczny. Gdy wybór nastąpił, zaczynają się praktyczne zajęcia oraz rozwijanie przyrodzonych zdolności jogów. Przyszli jogowie stoją godzinami w nienaturalnej i nieruchomej pozycji, klęczą na ostrych kamieniach, skorupkach pobitych garnków lub na gwoździach; chodzą ze skoszonemi umyślnie oczami, wywiniętemi wargami, skręconym w rurkę lub spiralę językiem, wiszą do góry nogami, siedzą lub leżą tak blisko od ogniska, że ubranie dymi się i tli, lecz bandi i młodzi gelongowie i krok po kroku przyzwyczajają swoją skórę do bardzo wysokich temperatur.
Instruktorzy na początku nauki pomagają nowicjuszom: podpierając deseczkami nogi lub zawieszając ręce na rzemieniach, unoszą zlekka klęczących na ostrych przedmiotach z pomocą sznurów, naznaczają czarne i czerwone punkty na nosie dla ułatwienia koszenia oczu i t d.
Jednocześnie odbywa się nauka gimnastyki, która polega na mocowaniu się różnemi częściami ciała, co doprowadza uczniów do niezwykłego rozwinięcia wszystkich mięśni, które u zwykłego człowieka są prawie nieczynne. Widziałem młodego mnicha w klasztorze Dżałchancy, który był tak wyćwiczony, że mógł naprężyć, stojąc nieruchomo, każdy z mięśni nóg, rąk, szyi, twarzy, brzucha i grzbietu. Żaden ze światowych champion’ów walki francuskiej czy szwajcarskiej nie mógłby przeciwstawić się pod względem rozwiniętej muskulatury temu bandiemu z klasztornej szkoły jogów.
Najstraszniejszą częścią trenowania jogów są ćwiczenia nocne. Uczniów trzyma wychowawca w stałem przerażeniu, nerwowem podnieceniu i trwodze. Przyszli jogowie mieszkają samotnie, mówią podług przepisów mało i bardzo krótkiemi zdaniami, sypiają w oddzielnych pokojach, bardzo podobnych do cel więziennych. Wizerunki najpotworniejszych demonów o dziesiątkach rąk i oczu, o straszliwie wykrzywionych twarzach i groźnie wystających kłach zdobią ściany celi, korytarzy i sali dla nauki. Do czytania są dawane wyłącznie legendy o sprawach złych, krwiożerczych dewów, szatanów i duchów chorób i nieszczęść. Nastaje noc... Wymęczony przez dzień bandi zasypia. Naraz budzi się wskutek silnego uderzenia z dołu w jego posłanie na drewnianej pryczy. Wystraszony, siada na łożu i wpatruje się w ciemność nocy, naraz krzyczy z przerażenia, bo coś dmucha na niego zimnem powietrzem, a na ścianie zapalają się ogniki, błędne, znikome.
Innemu zjawiają się białe widma o straszliwych twarzach z pałającemi oczami, potworne węże i smoki; rozlegają się wystrzały ogłuszające, łoskot straszliwy, ponure, nieznane głosy i wycia upiorów... i tak płynie ta męczeńska noc tortur moralnych śród tajemniczych gór, ciemnych wąwozów, głębokich a pełnych czarów jezior i rzek, gdzie siedzibę swoją obrały przeważnie złe duchy, czyhające na życie ludzkie...
Zdrowi chłopacy stają się neurastenikami, epileptykami lub wprost psychicznie chorymi. To jest najpodatniejszy materjał na jogów-fakirów: z ich ran nie płynie krew, skóra nie czuje ognia, leżą godzinami, opierając się tylko piętami i głową o drewniane podstawki, naprężeni, zimni i sztywni, wykrzykują niezrozumiałe słowa i frazesy, a lamowie układają je w formę przepowiedni; śnią cudne, zawiłe, fantastyczne sny — a z nich tworzą się obrazy jasnowidzenia na pożytek... lamów.
A wszystko to dzieje się imieniem Buddy, tego Buddy, który nie uznawał istnienia Boga i bogów i uczył o znikomości i zmienności wszystkiego we wszechświecie.
Pod względem kształcenia i wychowania psychicznie nienormalnych osobników, łatwo podlegających hypnozie oraz zaostrzenia ataków epileptycznych lamowie doszli do wielkiej wprawy i wychowali całe zastępy takich chorobliwych typów, robiąc z nich użytek na sławę lamaizmu i kleru buddyjsko-lamaickiego.
Takie trenowanie odbywa się podług przepisów, opracowanych w szkole jogów, ukrytej w podziemiach wspaniałego Watykanu lamaickiego — Potali w Lhasie.
Nieraz do klasztorów na Kemczyku i Teri-Nur przybywają fakirzy indusi, jako żywe wzory, lub jako instruktorzy. Jednego z nich widziałem w księstwie Soldżak w klasztorze, na źródłach rzeki Chargi położonego.
Szkoła medyczna jest tylko jedna w Urianchaju, a mianowicie na Kemczyku. Tybetańską medycynę studjują wyłącznie dorośli i poważni lamowie, którzy otrzymują po 5-8 latach studjów tytuł „ta-lamy” i „prawo dotykania ziemi paznogciami rąk”. Dziwne prawo? Lecz ma ono głęboki sens. Lamaizm zabrania kopania ziemi, a więc lekarze nie mogliby wydostawać rośliny z ziemi i poszukiwać ukrytych w niej leczniczych korzeni. Tytuł „ta-lamy” daje to prawo na pożytek ludności krajów lamaickich.
Medycyna tybetańska nie zna anatomji eksperymentalnej i zabrania wiwisekcji, jako przelewu krwi, ale z tego nie należy wnosić, iż się nie zna na ustroju i budowie organizmu ludzkiego. Masaż doprowadzony jest do wysokiej doskonałości i lekarz potrafi z wielką dokładnością wymacać i wyczuć każdą kość, każdy mięsień, każdy wewnętrzny organ, każde naczynie, a nawet nerw zapomocą swych palców; nie myślę, żeby nasi lekarze lepiej od tybetańsko-mongolskich „ta-lamów“ umieli nastawiać złamane kości i wywichnięte stawy; desmurgją zaś swoją mogliby zadziwić europejskich specjalistów. Doskonale orjentują się też w tonach sercowych, w charakterze pulsu, w kwestji trawienia, w zjawiskach artretycznych, a wprost cuda czynią w leczeniu zębów, reumatyzmu i ischias’u, dość rozpowszechnionej choroby śród jeźdźców azjatyckich.
Lekarze szkoły tybetańskiej rozumieją wpływ i znaczenie źródeł mineralnych i szeroko stosują metody balneologiczne przy leczeniu chorych. Są specjalistami w tym kierunku na całą Azję i do nich zjeżdżają z dalekich prowincyj Chińczycy i Sjamczycy, aby później spędzić lato przy licznych źródłach leczniczych północnego Tybetu, Mongolji, Kobdo i Urianchaju.
Lamowie-lekarze rozróżniają wody alkaliczne od węglano-kwaśnych, gorzko-słonych i arszenikowych, stosując je w odpowiednich wypadkach bardzo trafnie i z pożytkiem dla pacjenta.
Leczenie chorych polega wyłącznie na stosowaniu różnych traw, ziółek, grzybów, liszai, mchów i wodorostów. Z organo-terapeutycznych środków wspomnieć należy piżmo i rogi jelenia — morała. Piżmo, jako środek pobudzający, znane jest i w europejskiej medycynie, a wiosenne nalane krwią rogi jelenia są środkiem potężnym, gdyż zawierają w sobie sperminę, również jak i słynny dżeń-szeng — Panax Pentofolia genseng — obfitujący w związki azotowe, pokrewne sperminie. Jednak dla zdobycia piżma i rogów lamaiccy lekarze nie zabijają odnośnych zwierząt, lecz chwytają je żywcem; w tym celu posługują się sojockimi lub mongolskimi myśliwymi, którzy umieją łapać antylopę piżmową, bobry i jelenie morały, wyciskując z gruczołów — piżmo i spiłowując jeleniom rogi.
Piżmo i rogi jelenie są bardzo poszukiwanem lekarstwem, a więc bardzo drogiem. Za funt piżma płacą lekarze 20–25 młodych byków lub jaków; za funt rogów — 5 koni lub 7–8 byków. Najdroższy jednak jest dżeń-szeng, który szacuje się literalnie na wagę złota, a poszukiwanie jego w Urianchaju jest wyłącznym przywilejem kleru z otoczenia najwyższego kapłana z Kemczyku.
Co się tyczy znajomości traw i ziół, to lecznicza botanika lamów stoi bardzo wysoko. Znają rośliny, które wzbudzają znieczulenie, zabijają odkryte nerwy w zębach, rozszerzają i zwężają źrenicę, uśmierzają bicie serca, zwężają naczynia krwionośne i tamują krew, uśmierzają bóle reumatyczne i podagryczne, leczą od bólu głowy, gorączki, ukąszenia wężów i pająków, zakażenia krwi, biegunki, cholery, które przedzierają się czasami przez Himalaje z Indyj lub przez Sajany i Ałtaj z Rosji, a także lepry — trądu.
Lecz największa uwaga jest zwrócona na badania i poszukiwania roślin trujących i w tym kierunku uczyniono duże postępy: cały szereg roślinnych alkaloidów (strychnina, brucyna), trujących smoł, opjum, haszysz, nikotyna; alkaloidy trupów (putrescyna), jadowitych wężów, jaszczurek i pająków są dokładnie znane tym lekarzom. Są to specjalni turdzy-lamowie, czyli lekarze-truciciele; przebywają oni zawsze przy książętach i przy wysokich kapłanach, którzy posługują się nimi w walce ze swymi przeciwnikami.
Lokusta rzymska, lekarze z dworu Borgia i wspaniałych Sforza mogliby pozazdrościć tej tajemniczej wiedzy lamów. Zroszona roślinnym płynem czapka, zmoczone cugle konia, wysmarowany łęk siodła — przy dotknięciu ręki tajemnie skazanego powoduje — natychmiastowe omdlenie i śmierć.
Na sobie i swoich towarzyszach kilkakrotnie sprawdziłem skuteczność leków tybetańskiej medecyny, będąc leczonym nie przez turdzy-lamów... oczywiście.
Jednak ta szkoła medyczna pozostaje prawie niedostępna dla niewtajemniczych, a wiedza medyczna jest starannie osłaniana tajemnicą; nawet słynny Badmajew-buriat, lekarz i doradca carowej Aleksandry i Rasputina, praktykujący podług przepisów medycyny tybetańskiej, nie zdradził tej tajemnicy.
W szkole medycznej na Kemczyku wszyscy profesorowie pochodzą z Tybetu i posiadają wysokie tytuły hierarchiczne — chutuchtu lub kanpo-gelongów.
W pałacu Potali za czasów krwawych tybetańskich królów, oraz podczas walk „czerwonych i żółtych czapek” turdzy-lamowie i zwykli ta-lamowie mieli dużo sposobności wypróbowania leków i trucizn na swoich politycznych przeciwnikach, o czem obszernie rozwodzą się kroniki tybetańskie i mongolskie z XVI, XVII i XVIII stulecia.
Wróżbiarstwo jest bardzo ważnym czynnikiem w życiu narodów Azji Centralnej. Żaden poważniejszy akt nie rozpoczyna się bez odpowiednich praktyk wróżbiarskich. Wróżba ukazuje nietylko racjonalność przedsięwzięcia, lecz i pomyślność jego, a także sympatję lub antypatję bogów do tego czynu. To też sztuka wróżbiarska jest w wielkiem poszanowaniu w Urianchaju.
Tubowie, podług legendy, wywieźli tę wiedzę magiczną z podziemi Aharti i są uważani za najlepszych wróżbiarzy pośród lamaitów.
Istnieją dwie szkoły wróżbiarstwa, jako pewnych systematów. Jedna nazywa się „szkołą stałych prawd”, druga — „szkołą prawdy w biegu”. Pierwsza uczy wróżby na podstawie — ustosunkowania gwiazd, księżyca i słońca, wyrzucanych 7 lub 13 kamieni albo bobów, podług linij dłoni (palmistyka), zmarszczek na czole. Druga — uczy, jak należy szukać przepowiedni i dróg Karmy — przeznaczenia podług wnętrzności lub opalonej łopatki barana, fal na bystrych potokach, lotu sępów i kruków o czerwonych, jakby krwią zbroczonych dziobach.
Szczególnie ciekawy i popularny jest sposób wróżenia z opalonej baraniej łopatki. Oskrobaną z mięsa kość wrzuca się do ognia i opala. Gdy stanie się zupełnie biała, wróżbiarz wyjmuje kość, oczyszcza ją z popiołów i węgli i zaczyna przeglądać pod ogień. Cienka kość prześwieca i wróżbiarz dokładnie widzi wewnętrzny rysunek i budowę kości, a z tych przecinających się wzajemnie linij czasem układa się jakiś wyraźny rysunek, który objaśnia lamę co do losu klienta.
Podczas mojej podróży przez ziemie chana Sain-Noin przeżyłem dziwny wypadek, gdy wróżbiarz bardzo szczegółowo przepowiedział mi miejsce, gdzie miało spotkać mnie śmiertelne niebezpieczeństwo, i opisał ludzi, którzy będą nastawali na moje życie. Wszystko to się spełniło w dziwny sposób i właśnie tak, jak mi przepowiedziano.
Wróżbiarstwo podług wnętrzności zabitych na pożywienie domowych zwierząt może podług przepisów religijnych być uprawiane tylko przez „Żywych bogów”, a więc w Urianchaju ma to prawo tylko Żywy Budda na Kemczyku, sam jednak tego rytuału nie widziałem. Zato widziałem taką wróżbiarską praktykę, spełnianą przez samego papieża lamaitów mongolskich, Bogdo-Chana-Chutuchtu.
Wróżbiarstwo jest uprawiane poważnie, ponieważ wróżba, towarzyszące jej objawy zewnętrzne i okoliczności, późniejszy los osoby zapytującej lub aktu są starannie zapisywane do specjalnych ksiąg, badane, sprawdzane i układane w system, bardzo podobny do niezawodnych systemów nieomylnej wygranej w ruletkę w Monte-Carlo.
Daleko poważniejsza jest szkoła czarowników, gdzie profesorami są najbardziej uczeni teolodzy — maramba.
Czary ich polegają na umiejętnem zastosowaniu sztuki hypnotycznej oraz fizyki i chemji.
Maramba umieją sugestjonować nietylko pojedyncze osoby, lecz też całe tłumy i zmuszać je do widzenia i odczuwania tego, co im rozkazuje maramba-czarownik.
W swojej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” opowiadam o spotkaniu się w Kobdo na brzegu Baga-Noru z lamą czarownikiem, przyjacielem Dalaj-Lamy — Tuszegun-Lamą, który demonstrował przedemną uderzający przykład sugestji osobistej; inni Europejczycy opowiadali mi o jego hypnotyzowaniu tłumu podczas ataku Mongołów na chińską fortecę w Kobdo w 1912 roku.
Do umiejętności w sferze hypnozy przywiązują czarownicy poważne znaczenie i nieraz dochodzą do wielkiej wprawy i siły sugestji.
Poza tem są do ich dyspozycji fizyka i chemja.
Jednem z doświadczeń czarodziejskich jest „ogień i uderzenie Zagastaja albo Ogarkha”, t. j. dwóch potężnych duchów ziemi i gór. Klient czarownika widzi wyrywający się z koła modlitewnego ogień i czuje silne, obezwładniające go wstrząśnięcie. To sprawia na Sojocie i Mongole ogromne wrażenie.
Koło modlitewne jest okrągłą tarczą z gliny lub szkła. Na niej są napisane teksty modlitw lub ksiąg buddyjskich i nieodzowne „Om, mani padme hung!” Puszczone w ruch koło kręci się, a każdy obrót jego równa się wypowiedzeniu przez pobożnego wszystkich modlitw i tekstów. Bywają koła proste, nic wspólnego z czarami nie mające, są też koła „magiczne”. Te obracają się, ocierając o jedwabne poduszki i mosiężne szczoteczki i widełki. Przed takiem kołem jest umieszczona połączona z niem mosiężnemi prętami miseczka ofiarna z bronzu. Pobożny puszcza w obieg koło, a gdy ono zatrzyma się, musi położyć do miseczki kilka ziarnek prosa lub soli. Gdy dotknie ofiarnego naczynia, widzi ogień, wytryskujący z niego i czuje wstrząśnięcie całego ciała.
Demony Zagastaj i Ogarkha w ten sposób wchodzą w jego ciało z dobremi zamiarami, uważając się za przebłaganych.
Być może, że te demony w ten sposób reagują na modły potulnych i ciemnych Tubów, lecz dla przyrodnika nie podlega wątpliwości, że w modlitewnem kole widzi on zwykłą elektrostatyczną maszynę z elektroforem, co było znane Chińczykom na kilka wieków przed naszą erą, a z Chin, być może z tą chińską księżniczką, która została żoną srogiego tybetańskiego króla Srongtsan-Gampo, wraz z zniekształconym buddyzmem przez Kansu, czy prow. Szeczuan przedostała się za Kwen-Łuń do Tybetu, stąd zaś do innych krajów lamaickich. W Urdze, w świątyni Wielkiego Złotego Buddy widziałem takie koło modlitewne z elektroforem; było ono tak wielkie, że bardzo silny człowiek, obróciwszy je kilkakrotnie, mógłby doprowadzić elektryczność do potencjału, który poważnie uraziłby zanoszącego modły.
W pałacu Żywego Buddy widziałem dynamo-maszynę, stojącą dla jego rozrywki; puszczał on prąd w swoich przybocznych lamów, ale nie wiem, dlaczego nie można byłoby użyć dynamo do czarodziejskich praktyk i wzmocnienia wpływów kleru lamaickiego, dość niewybrednego w tym kierunku? Chemja jest przedstawiona kilku znanemi nam przyrodnikom doświadczeniami. Maramba umieją zamieniać wodę w krew zapomocą sublimatu i jodanu potasu, oraz wodę w wino „Charłyk”, ulubiony nektar bogów.
Zmieniające swe barwy ekstrakty liszai, mchów i kwiatów — też grają znaczną rolę w praktyce marambów, a są wynikiem alchemicznych prac, prowadzonych przez badaczy w Lhasie lub w Taszy-Lumpo.
Wszyscy ci jogowie, lekarze, wróżbici i czarownicy są pośrednikami pomiędzy otoczonem przez złych duchów plemieniem Tubów, a demonami, zanoszą w ich imieniu modły, głoszą zaklęcia, leczą, przepowiadają los i dopomagają w tem życiu, na które nastają demony i szatani, a pobierają dobre honorarjum, po którem nieraz klient lub pacjent idzie z torbą, wyssany do szczętu przez bogobojnego sługę miłościwego Buddy.
Nic się u Tubów nie robi bez lamów, a ci na wszystkiem zarabiają. To też pozwala lamom pozostawać w ośrodku życia plemienia, za co dopomagają książętom w ściąganiu podatków, w walce o tron książęcy, o tytuły mongolskie lub chińskie, w wypadkach wzmocnienia się władzy świeckiej całą swoją wiedzę magiczną oddają w pomoc Żywemu Buddzie z Kemczyku czy też Papieżowi Urgińskiemu, walcząc o triumf żółtej wiary. Wpływy lamów-uczonych w oddzielnych koczowiskach, w poszczególnych grodach, w obozach książęcych rodów lub klasztorach są olbrzymie i z tego w dzikim, przez ludzi i bogów zapomnianym Urianchaju korzystali urzędnicy rosyjscy, chińscy i mongolscy, prowadzący swoją niecną politykę w tym kraju wiecznego pokoju i uczciwego, szlachetnego, a tragicznego szczepu Tubów.
Przy pomocy lamów wróżbiarzy, lekarzy i czarowników faktyczny cesarz Mongolji, Bogdo-Chan-Chutuchtu, wie o każdym kroku, o każdej myśli czterech chanów i 67 choszunnych książąt, przy ich pomocy jest poinformowany o zamierzeniach chutucht i gegenów klasztorów. To też nieomylnie posyła swego „turdzy-lamę” dla zgładzenia ze świata zbytnio zadających się z Chińczykami lub Rosjanami chanów i książąt oraz niepokornych wysokich kapłanów.
Chanowie i nojoni wiedzą przez tych lamów o słowach i nastrojach ludności i albo zabijają niebezpiecznych osobników w tajemniczy sposób, albo sprowadzają do swoich koczowisk, gdzie zabijają na śmierć taszurami, kijami lub rozrywają dzikiemi końmi.
Ale jednocześnie tymi uczonymi lamami posługują się chińskie władze i „elokwentny, szlachetnie myślący” Tub-Dan, wielki Dalaj-Lama z trzykroć świętej Lhasy.
To też nietrudno zrozumieć, jaką siecią szpiegów, agitatorów i denuncjantów jest otoczona nieliczna ludność Urianchaju, a więc, doprawdy, trudno się dziwić, że ciemni, wymierający Tubowie prawie na jawie widzą wszędzie złe duchy, grożące ich mieniu i życiu!
Na czele wszystkich duchów stoi przeistoczony Sakkia Muni, wcielony, żywy Budda, papież Tubów, mający siedzibę w zachodniej części kraju na rzece Kemczyk. Jest on tybetańczykiem z klasztoru Taszi-Lumpo, nominowany przez Dalaj-Lamę, jest lekarzem i wróżbitą o wielkiej wiedzy. Zna się szczególnie na stosowaniu leczniczych mineralnych źródeł, których wielka ilość znajduje się pomiędzy Sajanami i Tannu-Ołu. To też do tego „świętego” lekarza ciągną całe karawany chorych z Mongolji, Chin, Tybetu, Turkiestanu, a nawet z poza Himalajów. Jest on rusofilem i przez niego rosyjski rząd uprawiał swoją politykę, coraz głębiej wdzierając się do kraju Tubów, posyłając swoich kolonistów aż pod Tannu-Ołu i zakładając na Jeniseju około ujścia Khua-Kem miasto Białocarsk, które było już prawdziwem w stylu rosyjskim miastem, gdyż posiadało zarząd policyjny, więzienie i cerkiew, a poza tem kilka domów.
Żywy Budda miał swą siedzibę na ziemi nojona kemczyckiego — wroga rosyjskiej zachłannej polityki, stąd wynikała walka z nojonem, walka pomyślna dla Buddy, podtrzymywanego przez Bogdo-Chana i Dalaj-Lamę, a może więcej jeszcze dlatego, że miał bardzo zdolnego i pomysłowego lamę-truciciela, tybetańczyka, jak i sam Budda. Lecz przyszły czasy bolszewickie i do Urianchaju weszły wojska chińskie, które zmusiły „boga” do ucieczki do Urgi, a Chińczycy i Mongołowie wycięli prawie wszystkich rosyjskich kolonistów, zburzyli osady, splądrowali i spalili Białocarsk.
Żywy Budda mieszka w klasztorze, w którym są szkoły jogów, lekarzy, wróżbiarzy i czarowników, a posiada największy skarb realny — ogromny zapas drogocennego dżeń-szengu. Bogaty, wpływowy, potężny, gdyż żaden nojon Tubów nie odważy się podnieść na niego ręki, jest otoczony boskim hołdem. Jedyną korzyścią, jaką przynosi swemu narodowi, są jego zdolności lekarskie, rzeczywiście wybitne. Szczególnie pomyślnie walczy z plagą Tubów — czarną ospą. Ta epidemja perjodycznie zjawia się w niektórych obwodach i szybko się szerzy, zabijając omal że nie całe 100% chorych.
Żywy Budda walczy w ten sposób, że ogłasza jakiś najbardziej nawiedzony przez epidemję obwód za siedzibę złego boga Ogarkha, straszliwego zielonego boga o krwawych kłach i czarnych plamach na wykrzywionem w potwornym uśmiechu obliczu. To on, ten bóg Ogarkha, nieoczekiwanie schodzi z należących do niego szczytów Ogarkha-Ołu i zaczyna rozrzucać pośród ludności ziarna magicznej rośliny „ecege-ałaksan”, co znaczy to samo co przekleństwo. Z tych ziaren wyrasta choroba „czeczek-kara”, czyli czarna ospa. Żywy Bóg otacza nową siedzibę Ogarkha ofiarnemi flagami i rozkazuje dla uzdrowienia chorych wszystkich tkniętych ospą zwieźć do obwodu, do którego wstęp pod groźbą uśmiercenia przez boga Ogarkhę dla zdrowych pozostaje zakazany. Gdyby jakiś śmiałek przedarł się tam, niechybnie będzie znaleziony ze strzałą w piersi, a strzałę tę wypuści lama-łucznik, których cały zastęp otacza kwarantanę.
W ten sposób odbywa się izolacja chorych, zogniskowanie epidemji, a obwód ten zostaje pod interdyktem przez 10 lat. Nikt nie może koczować w tym obwodzie, ani też polować, ani paść bydła, lub przechodzić z karawaną.
Śród Tubów żyje legenda o czarnej ospie, tej straszliwej pladze Urianchaju. Było to wtedy, gdy Tubowie, pastusi reniferów, po emigracji Tubów przed najściem Dżengiza-Chana, spuścili się z gór w doliny i zaczęli tu koczować. Znaleźli na rzece Karachemie jakiegoś starca, Tubę, który nie poszedł z innymi na tułaczkę. Ciężkie wyrzuty jął czynić starzec pastuchom, iż nie zechcieli dzielić losu swych braci i w uniesieniu cisnął o kamień mały posążek jakiegoś boga. Z niego wypadł mały czarny kamień, który się potoczył z góry i wpadł do rzeki. Z niej natychmiast podniosły się gęste białe opary i wzbiwszy się do góry osiadły na szczytach gór na wschodzie, a z tych oparów wyłoniła się potworna twarz zielonego boga Ogarkha o krwawych kłach i rzuciła głosem do grzmotu podobnym ciężkie przekleństwo. Natychmiast z ziemi zaczęły się podnosić drzewa Ecege-ałaksan, zakwitły, a gdy owoc dojrzał, rzuciły drobne czarne ziarnka, które padły na bydło, konie i ludzi i wżarły się w ich ciała. Od każdego ziarnka powstał wrzód czarnej ospy i śmierć zaczęła kosić Tubów. Później, na skutek modłów ludności, drzewa te wyginęły, a zostało tylko jedno na szczycie Ogarkha-Ołu. Zły bóg od czasu do czasu bierze bicz, umacza go w smole modrzewia i obsypuje ziarnkami jadowitego drzewa, poczem nocami pędzi po kraju i smaga ludzi, zarażając ich straszną chorobą.
Z tą epidemją oprócz Żywego Buddy walczą też szamani-czarownicy.
Szamani są nieoficjalną kastą kapłanów. Są to ci, którzy przechowują najwierniej resztki starych demonicznych kultów indyjskich, a może jeszcze dawniejszych. Są to ci, z którymi nie mógł walczyć buddyzm w Nepalu, Burmie i Tybecie i do których tak dyplomatycznie zastosował się Asanga w Nepalu i Padma-Paspa w Tybecie. Szamani mają kastowe tradycje swej wiedzy. Oni, jak twierdzą Tubowie, najwięcej przechowali z nauk, uprawianych w podziemiach tajemniczego państwa Aharti. Te kastowe tradycje są przekazywane przez szamanów uczniom, których każdy szaman posiada kilku.
Szamani są lekarzami i czarownikami.
Leczą w zwykły dla szamanów wszystkich krajów azjatyckich sposób. Mianowicie starają się o przywołanie głównego sprawcy choroby — specjalnego boga czy demona. O przybyciu jego dowiadują się ze zmian w stanie choroby a także z przypadkowych oznak zewnętrznych. Zwabiają go zwykle grą na fujarce z drzewa lub kości, a później zaczynają go odpędzać. Do tego celu służy też muzyka, czyli raczej — hałas. Szaman bije w bęben, w tamburyn, w dzwon, w żelazne albo mosiężne trójkąty lub talerze, używa przeraźliwych piszczałek i gwizdawek, krzyczy i wyje.
Widziałem w Urianchaju, niedaleko od jeziora Dżagataj-Kul, szamana, który odpędzał od bydła złego demona epidemji śliniaka. Bijąc w bęben i gwiżdżąc przeraźliwie, szaman zaczął tańczyć, wysoko wyrzucając nogi. Po pewnym czasie zbladł, usta nabrały ciemnej barwy; wtedy odrzucił bęben i pozostawiwszy w kurczowo zaciśniętych zębach gwizdawkę, jął się szybko obracać na jednej nodze, odtrącając się drugą. Obroty stawały się coraz bardziej gwałtowne i szybkie. Nareszcie doszły do takiej szybkości, że zapalone na ołtarzu w namiocie świece ofiarne zgasły, a w twarze zebranych bił wiatr. Po kilku minutach szaman upadł na ziemię, z zaciśniętych warg płynęła piana, a z nosa sączyła się krew. Człowiek ten był sztywny i wyprężony, jak struna, po chwili zaczęły się wyraźnie epileptyczne konwulsje, które trwały długo. Zgromadzeni Sojoci w milczeniu i przerażeniu siedzieli, śledząc oczyma szamana, nikt słowem się nie odzywał, nikt do szamana nie zbliżał się. Nareszcie szaman oprzytomniał, zaczął rozglądać się dokoła zalanemi krwią oczami, po kilku minutach porwał się i z krzykiem wybiegł z jurty. Podbiegł do uwiązanego do pala barana, rozpłatał mu pierś nożem, wyciął serce i zaczął je pożerać.
To miało oznaczać, że szaman zwalczył złego demona i teraz niszczył gnieżdżące się w sercu resztki jego potęgi. Zabitego barana zawieziono do chorego stada i jego krwią poznaczono owce i barany, co miało być najskuteczniejszem lekarstwem na śliniak.
Przy leczeniu trądu, dżumy i czarnej ospy szamani czasem w obłędzie swoich praktyk dochodzą do wysokiego napięcia nerwów własnych i otoczenia, wprawiając je w stan hypnozy lub sugestji.
Ta praktyka polega na wprowadzaniu złego ducha do namiotu chorych. Szaman zaczyna od modłów, nalegań i wykrzykiwania imienia ducha. Potem nadsłuchuje i wychodzi z namiotu. Powróciwszy, strwożonym głosem oznajmia, te duch przybywa, przyczem oczy mu się świecą, a sam drży na całem ciele.
Nareszcie wybiega znowu i powraca, cofając się plecami wgłąb namiotu, z wyciągniętemi rękami, jak gdyby prowadził kogoś ze sobą. Szaman zaczyna szeptać do ducha, że płaszcz jego jest w kurzu i błocie i że on oczyści go, aby tylko chorzy powrócili do zdrowia i zaczyna otrzepywać wyobrażony płaszcz ducha, starannie i bardzo obrazowo. Dalej szepce, że w długich włosach ducha widzi trawę i igły modrzewia, a na twarzy smołę i ślady dymu ogniska, a więc dopomoże duchowi, który za to powinien uzdrowić chorych. Tu zaczyna się scena wyjmowania trawy z włosów ducha, przebierania palcami w czuprynie potwora i staranne zmywanie mlekiem brudu ze straszliwego oblicza złego, krwiożerczego demona. Wszystko to odbywa się tak obrazowo, tak realnie, że zebrani Tubowie zaczynają rozróżniać niejasne kształty jakiejś postaci śród panującego w jurcie zmroku, a potem zupełnie wyraźnie potwornie wykrzywioną twarz o kilku oczach, paszczę o wyszczerzonych groźnie kłach i istotę w ciemnym płaszczu.
Gdy szaman gwizdnie w piszczałkę i ludzie oprzytomnieją, nikogo w jurcie obcego nie zobaczą, a czarownik zaczyna się wić, skakać i skowyczeć, triumfując z powodu zwycięstwa nad demonem.
Jednakże najbardziej pospolite są doświadczenia szamanów z ich bezpośredniej praktyki — przechowywania łączności z duszami zmarłych. Kilkakrotnie widziałem tu praktyki i w Urianchaju i później w Chułumbuirze śród lasów Wielkiego Chinganu.
W półciemnej jurcie lub w gęstym gaiku modrzewiowym po zachodzie słońca, które rzuca już swe ostatnie szkarłatne, omamiające promienie na szczyty gór, pozostawiając po sobie dziwny zmrok, zmieniający kształty przedmiotów i ludzi, nadając im jakieś kłębiące się, rozpływające i drgające formy — zbiera się rodzina zmarłego... Wszędzie stawiają miseczki ofiarne z mlekiem, prosem, solą i mięsem, figurę Buddy zasłaniają kilku chatykami, gaszą świeczki i lampki rytualne.
Szaman wkłada kawałek kory brzozowej pomiędzy zęby i zaczyna wydawać ponure, basowe, tremulujące dźwięki, które stają się coraz bardziej częste, aż się zmieniają w jednostajne huczenie, budzące dziwną trwogę i cierpienie. Po pewnym czasie te dźwięki stają się wprost nieznośne. Wydaje się, że rozlegają się pod czaszką słuchacza, w jego uszach, w kościach, w piersi; słychać, jak tłuką się te dźwięki, jak duże owady, o liście, konary i gałęzie drzew, lub o ściany jurty... Wkrótce dźwięki cichną nieco, oddalają się i tylko zdaleka, jak gdyby z pod ziemi, dochodzi brzęczenie, które zmienia się w dalekie, głuche jęki... Milknie wszystko na jeden krótki moment, w którym zjawiają się nikłe ogniki fosforyzujące, czasem jakieś białe postacie, jak opary nad jeziorami lub bagnami, poczem znów dźwięki zbliżają się, potężnieją i znowu brzmi ponura, zatrważająca, jednostajna, dokuczliwa melodja szamana.
W ognikach należy upatrywać dusze zmarłych, a w melodji — rozróżnić głos bliźniej, lecz na zawsze utraconej istoty.
Czyż, doprawdy, przy takich warunkach natury i psychiki szamanowi trudno pokazać krewnym duszę zmarłego i zmusić ją do przemówienia słowami jeszcze żyjących istot? Myślę, że nie, a dobry wybór warunków i objawów przyrody, umiejętna analiza nastroju i spostrzegawczość są jedynym sekretem tajemniczej praktyki szamanów-czarowników.
Jednak różnica pomiędzy lamą-czarownikiem, a szamanem czarownikiem istnieje. Lama współdziała z duchami dobremi i bogami, zniewalając ich do pomagania ludziom; szaman sam się zmaga wyłącznie ze złemi bóstwami — duchami i demonami i obawia się wtrącania się bóstw światłych, z któremi przebywać nie umie i nie lubi. Stąd brak konkurencji pomiędzy temi typami czarowników i spokojne istnienie obydwóch w tym samym kraju i nawet obwodzie.
Lamaitom nie wolno łapać ryb, a w Noganie łowią tylko wtedy, gdy tu przybywają specjalnie posłani lamowie, wyznaczeni do poszukiwania imienia zastępcy panującego „Żywego Boga”, imienia dziecka, w którem musi ucieleśnić się duch Buddy.
W 1898 r. tacy wysłańcy łapali w Nogan-Kul ryby we wskazanym celu i wyłapali kilka, a śród nich były ślepe ryby oraz ryby z „napisami” na łusce. Z tych napisów lamowie odczytali imię zastępcy Żywego Buddy.
Jezioro Nogan Kul — rozpościera się daleko i głęboko pod grzbietem Ułan-Tajga, a tam w tej otchłani, w wiecznym mroku istnieją ryby tych samych gatunków łososi, lecz pozbawione oczu, które są im w ciemności niepotrzebne. Co się tyczy napisów na łusce, to i schwytany przez nas tajmień miał prześliczny i misterny rysunek z czarnych, czerwonych i granatowych kresek i punkcików na łusce; z tego rysunku przy dobrej chęci i wyobraźni można ułożyć całe frazesy, a nie tylko imię nowej ziemskiej formy Buddy.
Z tego względu moglibyśmy eksportować do Tybetu i Urianchaju dla celów rytualnych nasze domorosłe szczupaki, gdyż mają bardzo ładny i zawiły rysunek na łusce.
Oprócz Nogan-Kul jeszcze tylko drugie jezioro — Tengri-Nor w Tybecie służy lamaitom do połowu imienia przyszłych „Żywych Budd”.
Dlaczego obrano Nogan-Kul jako wyrocznię w tak ważnej kwestji? Na to pytanie odpowiada legenda.
Gdy dynastję Juań — potomkowie Wielkiego Mongoła — zdetronizowano podczas powstania Chińczyków, rodzina cesarza ratowała się ucieczką za Chiński mur, w rodzime stepy Chałchy. Chińczycy ścigali członków domu Juań, aż się oparli za Ułan-Tajgą na brzegach jeziora Nogan-Kul. Brat tragicznego cesarza Tob-Temur, dowiedziawszy się o śmierci ostatniego Dżengizyda w Ińczaniu, rzucił się do jeziora i zginął. Nazajutrz po jego zgonie została wyrzucona na brzeg ryba z napisami na łusce. Tob-Temur oznajmiał w ten sposób, że będzie wskazywał zawsze imię Bogdo-Chana w Urdze, do którego moralnie przechodził tron Wielkiego Mongoła.
Legenda ma prawie zawsze podstawy prawdziwie historyczne. Ta strona legend Centralnej Azji ustawicznie mię interesowała, szukałem więc i na Nogan-Kul jakichkolwiek bądź oznak dawno minionej tragedji dziejowej. Znalazłem mało, lecz znalazłem. Otóż na zachodnim brzegu Nogana śród skał widziałem dość szeroką ścieżkę, niezawodnie sztucznie przeprowadzoną od szczytu skał, wiszących nad jeziorem, do jego brzegu. Co było na tych skałach? — pytałem siebie. Opatrzyłem uważnie niewielką równinę, leżącą na skałach. W kilku miejscach znalazłem głębokie doły, w których rosły gęste krzaki porzeczek i malin, a obok kupy kamieni, zwalone w nieładzie; niektóre miały na sobie jak gdyby ślady dymu. W każdym razie mogły to być pozostałości po zabudowaniach, które niegdyś tu stały.
Przecież potomkowie Dżengiza-Temuczyna, stawszy się potężną na całą Azję dynastją Juań, odwykli od jurt koczowników i woleli mieszkać w pałacach. Przecież wznieśli dla siebie Karakorum i Dżirgałantu i na Orchonie widziałem ślady grodów warownych starych Dżengizydów. Więc i na Nogan-Kulu mogli wznieść dla siebie jakieś budynki. Ale obchodząc równinę dalej, spostrzegłem daleko ważniejszy ślad cieniów Wielkiego Mongoła. Na wystającej nad jeziorem ostrej skale był wyryty znak swastyki. Ten tajemniczy zygzak z dwóch skrzyżowanych liter „Z” pochodzi z Indyj, a był on herbem Dżengiza-Chana i jego potężnych spadkobierców. Herb ten widział nieszczęsny Henryk Pobożny w dniu klęski, widziały go Karpaty, równina Węgierska i brzegi Adrjatyku. Jedynie potomek krwawych władców Azji mógł wyryć ten znak. A więc tu na Nogan-Kulu był Dżengizyd; legenda zatem nabiera pewnych cech historycznej wartości, o ile naturalnie nie chodzi nam o pozagrobową korespondencję zapomocą znaków na łusce ryby...
Za Nogan-Kulem ciągną się całe szeregi grzbietów górskich, z północo-wschodu łączących się z głównym grzbietem Tannu-Ołu. Jest to kraj prawie niezaludniony, gdyż przecięty najbardziej trudnemi do przejścia górami. Tylko latem zapuszczają się w te wąskie, kręte doliny pastuchy, pędzący bydło, lub myśliwi za jeleniami i skalnemi baranami — argali. To też wszędzie na górskich przejściach widzieliśmy „obo”.
„Obo” jest to ołtarz na cześć dobrych, czy złych duchów, do których należy podług wyroku lamów dane miejsce. Taki ołtarz składa się ze stosu wielkich kamieni, z narzucanemi z góry stożkowato suchemi gałęźmi. Wysokość „obo” bywa różna — od 1 metra do 10-ciu. Przy „obo”, które się stawia w niebezpiecznem lub ciężkiem dla jeźdźca miejscu, każdy Tuba, Mongoł lub Tybetańczyk jest obowiązany zatrzymać się, zejść z konia, usiąść, wymówić słowa modlitwy, wypalić fajkę, a później złożyć ofiarę. Taką ofiarą może być kosmyk z grzywy końskiej, lub kawał rzemienia, szmatka z podszewki chałatu, „chatyk”, czyli ofiarna jedwabna chustka, miseczka z prosem. Widzimy przy „obo” zawsze takie ofiary — stoją albo leżą na kamieniach ołtarza lub gałęziach „obo”. Święcie spełnialiśmy przy „obo” pietyczny obyczaj lamaitów! Przyjemnie jest dla jeźdźca i konia wypocząć kilka minut na szczycie grzbietu, dokąd z takim mozołem dobrnął, a skąd odsłania się cudowna panorama grzbietów górskich, ciemnych lasów modrzewiowych, lazurowych plam jezior i połyskujących wstęg rzek i potoków. Co do ofiar, to prawda, że mieliśmy mało rzeczy, zdatnych do ofiarowania potężnym bogom, zmyślonym przez Asangę i Padmę, lecz włosów w grzywach naszych wierzchowców starczyło na całą podróż!
A byli ci straszliwi bogowie i demony gór i rzek bardzo litościwi dla nas!
Nawet w straszliwem miejscu, które nosi nazwę „13 obo”, to jest tam, gdzie grzbiety Ułan-Tajga, Tannu-Ołu i Darchat-Uła spotykają się, tworząc węzeł górski, pokryty prawie wiecznemi śniegami i zawsze tonący w obłokach i chmurach. 13 rzek spływa z tych szczytów, i w pobliżu ich źródeł bogobojni lamowie wznieśli „obo” na pożytek tych śmiałków i szaleńców, którzy chcieliby powtórzyć los jednego z nojonów sojockich, co odważył się przejść przez te góry.
Ów książę-nojon ze swoimi dworzanami zbłądził i żeby nie nakładać drogi, postanowił przejść przez ten górski węzeł, gdzie stale wre walka pomiędzy trzema demonami trzech grzbietów górskich. Napróżno przyboczny kapelan — uczony gelong — upominał księcia, nojon uparł się i popędził konia. Gdy orszak zbliżył się do szczytu, książy spostrzegł na śniegu zupełnie zmarzniętego starca, który drżał na całem ciele, szczękał zębami i jęczał.
Nojon zbliżył się do niego, a starzec zaczął błagać, aby wziął go z sobą i oddał mu jednego ze swych zapasowych koni, idących luzem. Lecz nojon odmówił i odjechał. Po chwili zerwał się wiatr, podniosła się śnieżyca i zasłoniła horyzont. W białych słupach, płachtach i potokach śniegu, mknącego w powietrzu, nojon i jego towarzysze spostrzegli starca. Szybował na olbrzymich białych skrzydłach, a miał złe, pałające oczy... Nikt nie przeszedł wtedy przez „13 obo”, a kości nojona i jego świty leżą gdzieś w wąwozie w pobliżu straszliwego szczytu.
Tymczasem my musieliśmy przejść właśnie tam. Musieliśmy dlatego, że inne przejścia przez Tannu-Ołu były już zajęte przez czerwonych partyzantów, którzy tu wtargnęli lub przez Chińczyków, którzy zatrzymywali uciekinierów i oddawali ich rosyjskim władzom w obwodzie Ałtajskim.
Od Nogan Kul do „13 obo” teren szybko podnosi się i samo przejście jest położone na wysokości 10500 stóp nad poziomem morza.
Jechaliśmy powoli, coraz to bardziej wspinając się do góry, aż nareszcie stanęliśmy przy „13 obo” i musieliśmy tu zanocować, gdyż zerwał się wicher, zaczęła się śnieżna zamieć, a mróz tężał z godziny na godzinę. Zauważyłem, że przewodnik — Sojot bardzo spochmurniał, potem podjechał do mnie i opowiedział tę właśnie ponurą legendę o przejściu „13 obo” przez Tannu-Ołu, za którym leżał już kraj Darchackich Sojotów, należący do Mongolji, a gdzie już nie było, jak spodziewaliśmy się, czerwonych bandytów.
Przewodnik odmówił mi prowadzenia przez góry w tem niebezpiecznem, przeklętem miejscu. Kazałem swoim ludziom mieć go na baczności, aby nie uciekł, a ten wypadek zniewolił mnie też do noclegu, w zamiarze przeczekania zamieci. Lecz gdyśmy założyli nasz nieskomplikowany obóz przy kilku ogniskach, śnieg nie ustawał, zasypując nas i konie białym zimnym całunem. Już się na dobre ściemniało, gdy przewodnik podszedł do mnie i rzekł:
— Naczelniku, pójdziemy do pobliskiego „obo” i przekonasz się, że jechać dalej nie możemy...
Zgodziłem się. Sojot o tysiąc kroków od obozu znalazł pierwsze obo. Zbliżyliśmy się do ołtarza.
— Patrz! — zawołał z przerażeniem w głosie Tuba. — Bogowie są gniewni i nie puszczą nas przez swoje góry. Patrz, wszystkie chatyki i ofiary porozrzucane! Źle, naczelniku, bardzo źle! Wracajmy.
Rzeczywiście, wicher zerwał z gałęzi obo chatyki, szmatki i kosmyki włosów i porozrzucał miseczki ofiarne.
Wziąłem chustkę do nosa i mocno uwiązałem ją do jednej z gałęzi ołtarza, poczem nic nie mówiąc, powróciłem do ogniska, mając przed sobą Sojota.
Przez całą noc ludzie moi zmieniali się, trzymając wartę przy przewodniku. A była to straszna noc. Wicher szalał, odrywał lawiny śnieżne ze szczytów skał, a one porywały z sobą duże kamienie, z łoskotem padające w przepaść lub z hukiem toczące się i łamiące drzewa na spadkach gór. Śnieg padał gęściej i gęściej, mróz tężał.
Zasnąłem nad ranem. Spałem, być może, parę minut, bo fajka, którą paliłem, chociaż zgasła, nie zdążyła się jeszcze oziębić ostatecznie. Przed zaśnięciem leżałem i uporczywie myślałem nad tem, w jaki sposób przebrniemy przez te niegościnne góry i co nas czeka na ich szczytach. W ciągu chwilowego snu miałem wyraźną wizję proroczą... Oto leży przede mną olbrzymia śnieżna płaszczyzna, a na niej, zanoszony śniegiem, pełznie wąż jeźdźców. Poznałem parę z naszych koni i kilku swoich ludzi. Naraz coś zabłysło przez śnieg. To było słońce! I odrazu ustała zamieć i zobaczyłem swoich ludzi, którzy, zapadając się w dołach, skrytych pod śniegiem, szybko posuwali się naprzód, tam, gdzie płaszczyzna odrazu obrywała się na tle nieba i szarych obłoków. Zobaczyłem dalej, jak zaczęliśmy zjeżdżać z gór i założyliśmy obóz w małym gaiku modrzewiowym w pobliżu niezamarzniętego strumyka, na którego brzegach na śniegu spostrzegłem krwawe plamy rdzawej, błotnistej wody.
Gdym się obudził — wszystko było po staremu. Wiatr i zamieć szalały; góry okryły się śnieżną płachtą; mróz stawał się ostrzejszy.
— Nie poprowadzę! — zawołał z rozpaczą w głosie Sojot, gdy kazałem wsiadać na koń i ruszać.
Krzyknąłem na niego, więc poprowadził, lecz po kilku nieudanych próbach odnalezienia pod śniegiem właściwej ścieżki znowu odmówił mi posłuszeństwa.
Naraz błysnęła mi szalona myśl.
— Słuchaj! — powiedziałem do Sojota. — Dziś w nocy bogowie nawiedzili mię i pokazali mi ślady naszej dzisiejszej drogi. Tak z nami będzie!
Opowiedziałem mu cały swój sen. Gdym powiedział o niezamarzniętym strumieniu i rdzawej wodzie, Sojot padł mi do nóg i z przerażeniem pytał:
— Czy naczelnik już przechodził „13 obo”?
— Nie — odpowiedziałem — ale bogowie wasi są miłościwi dla mnie. Prowadź, wszystko będzie pomyślnie!
Poprowadził. Wszystko było, jak widziałem we śnie. Mam protokół tego wypadku, podpisany przez 17 osób, którzy byli świadkami. Dziwili się temu zbiegowi okoliczności lub metapsychicznemu objawowi, lecz przy mnie pozostało miano „czarownika”, które zresztą w kraju bogów i demonów jest wcale pożytecznym tytułem.
Za górskiem przejściem „13 obo” leżą odłogiem obszerne stepy kraju Darchackiego, prawie niezaludnionego. Nad tym terenem rozpostarł swoją władzę nominalną rząd mongolski, a także urianchajski nojon Soldżaku, który wybudował tu dość znaczny klasztor i był jego przeorem, czyli chutuchtu do 55 lat wieku, aż się rozkochał w pięknej Sojotce, z bogatego rodu, i pojął ją za żonę.
Klasztor jest położony w pobliżu jeziora Teri-Nur, które leży w środku wielkiej kotliny pomiędzy górami, wieńcem ją otaczającemi. Ma ono żółto brunatną wodę, brzegi z gliny i merglów, ubogo porośnięte twardą, już zwarzoną przez mrozy, trawą.
Smutny jest ten krajobraz olbrzymiego, żółtego jeziora, żółtych brzegów, pokrytych jakiemiś dołami i wyrwami i rzadkiemi kępami brunatnej trawy! Na południowym brzegu wznosi się na pagórku niewielka kaplica — obo — znak siedziby niebezpieczeństw.
Jakiś lama-pustelnik mieszka tu i zapala lampki ofiarne w kaplicy, a rano, o świcie gasi je, rzucając natomiast na cztery strony świata proso i sól — ofiarę dla dobrych i złych duchów. Pił z nami herbatę i opowiadał stare opowieści — legendy.
Na tem miejscu, gdzie stoi obecnie kaplica, mieszkał przed 150-200 laty — jog-pustelnik. Jeziora wtedy jeszcze nie było, był tylko step, na którym rosły liczne lecznicze trawy. Naraz przybyli chińscy żołnierze i poczęli budować twierdzę. Napróźno jog błagał oficerów, by nie niszczyli tej kotliny, skąd wywożono tyle pożytecznych dla ludzi leków, Chińczycy o niczem nie chcieli słyszeć, tratowali i palili trawę i krzaki. Nareszcie, gdy jog coraz uporczywiej nalegał, komendant kazał obić starca bambusami, a ten wyklął fortecę i przepowiedział, że zginie w otchłani. Nazajutrz ze studni fortecy buchnęła żółta woda i zaczęła zalewać twierdzę. Woda wyrwała się w różnych miejscach kotliny i po kilku dniach stało tu wzburzone, falujące jezioro. Gliniane ściany murów i zabudowań fortecznych upadły, zniszczone przez bałwany; pozostała tylko mała wysepka z resztkami tego muru i basztą oraz kilku opadającemi drzewami. Cała załoga zginęła po części w otchłani jeziora, po części z głodu. Od tego czasu żaden Chińczyk nie odbywa podróży przez kotlinę Teri-Nura, uważając ją za miejsce wyklęte.
Tak głosi legenda, a fakty też mówią dużo. Na jeziorze pozostała osypująca się wysepka z resztkami jakichś ruin i kilku drzewami; podczas burzy fale Teri-Nura wyrzucają na brzeg czaszki i kości ludzi, koni i wielbłądów, a lama starannie umieszcza je przed ołtarzem Buddy. Naliczyłem około 100 czaszek ludzkich.
Również układ geologiczny potwierdza poniekąd legendę. Górne pokłady stanowią gliny, piaski i miękkie mergle. Przy topnieniu śniegu na górach wody podziemne z łatwością mogą przerwać te pokłady i wyjść na powierzchnię ziemi. Tak też było, gdyśmy objeżdżali jezioro. Widziałem, jak coraz więcej i dalej obsypywały się brzegi dołów i wyrw, do których wdzierała się żółta woda. W ten sposób Teri-Nur powinien zwiększać się z każdym rokiem i wkrótce zalać całą kotlinę, podtrzymując sławę wyklętego przez joga-pustelnika jeziora.
Niedaleko za górami znaleźliśmy równinę, pokrytą złomami czarnych piaskowców o zawiłych białych rysunkach, jakichś napisach i znakach. Nie wiedziałem, co o tem sądzić, lecz zbadawszy, przekonałem się, że nie były to znaki i napisy, ale jakaś niższa roślina — rodzaj liszaju. Tak też i było w samej rzeczy. Był to „Iychen tybetanicum”, czyli „Scriptus tybetanica”, gdyż rysunki były podobne do alfabetu tybetańskiego.
W kilka miesięcy później dowiedziałem się, że jedną z największych relikwij lamaizmu był czarny kamień, przywieziony przez Buddę do Sakkia-Kure. Ten kamień służył do najważniejszych wróżb, czynionych przez Dalaj lub Taszy-lamów. Czarny kamień wnoszono do świątyni i opuszczano do misy z wodą, stojącej przed figurą Buddy. Na gładkiej czarnej powierzchni tajemniczego kamienia występowały białe litery, z których kapłanie układali wyrazy wróżb. Po pierwszem zniszczeniu Lhasy przez Oletów czarny kamień przeszedł w posiadanie Bogdo-Chana w Urdze, gdzie znowu służył do najpoważniejszych wróżb. Gdy ostatni chan Dżengizyd zrezygnował z walki o tron Chin z Mandżurami i zbiegł do Rosji, ofiarował czarny kamień carom rosyjskim, oddając im niejako moralne wpływy w Mongolji. Car Aleksander I oddał czarny kamień Bogdo-Chanowi w Urdze, lecz ten został tam skradziony i zniknął bez śladu...
Gdy słuchałem tego opowiadania, wyjąłem swój czarny kamień i zobaczyłem, że nie było na nim żadnych białych znaków. Ale gdy go opuściłem do wody, po pewnym czasie liszaj odżył, a białe znaki i misterny rysunek zjawił się znowu.
Czyżby cudowny, wróżbiarski czarny kamień lamaitów pochodził z okolicy Teri-Nura, lub z innej, gdzie były czarne piaskowce, porosłe liszajem tybetańskim?
W każdym zaś razie rzuca to pewne światło na sprawę i objaśnia tajemnicze zjawisko w sposób naturalny, na czem jest zbudowana cała magja lamów wszystkich epok, ludów i kultów.
Od stepów i pastwisk Darchat-Uła aż do spadków Ogarkha-Ołu na północy mieści się prawdziwy raj myśliwski. Modrzewiowe lasy z południa są przepełnione wspaniałemi popielicami o zabarwieniu niebieskiem. Liczni myśliwi sojoccy ze swemi dziwacznemi strzelbami-krzemionkami, zaopatrzonemi w widełki dla opierania o ziemię, zabijają tu rocznie do 200000 tych cennych zwierzątek i sprzedają chińskim hurtownikom, zjeżdżającym w lecie do granic ziemi Tubów. Lecz Tubowie przechodzą na północ od Ogarkha-Ołu, przez Sajany i zapuszczają się w Syberyjską tajgę na Amył, Kazyr i Kizyr, wywożąc stamtąd popielice i sobole.
2000–3000 ciemnych soboli staje się rocznie ofiarą Sojotów, niezliczone ilości gronostajów, a na rz. Sejbi i Biuret-Ho widziałem na własne oczy niewielkie osady bobrów — tego gryzonia, który już prawie wymarł na kontynentach Europy i Azji. Nie są już liczne te okazy, jednak Urianchaj dostarcza na rynek około 200 skórek bobrów.
Całe stada szlachetnych jeleni, czyli morałów, pasą się w puszczach i na stokach niezliczonych grzbietów górskich, przecinających cały kraj.
Na szczytach skalnych, śród złomów kamieni i obalonych drzew pasą się stada argali, czyli skalnych baranów. Są to zwierzęta o potężnych zakręconych rogach. Jeden okaz, zabity przez nas, posiadał rogi, które ważyły około 100 funtów.
Nad wszystkiemi zaś panuje ponury, brunatny władca puszczy — niedźwiedź. Nie było dnia, żebyśmy nie widzieli jednego lub kilku tych olbrzymów, a jeden z nich bardzo udatnie wyszedł z nory skalnej nietylko dla strzału z karabinu Manlicherowskiego, lecz i dla strzału z kodaku.
W tych dzikich, mało dostępnych okolicach spotykaliśmy nieraz niewielkie grupy lamów, poszukujących czarownego korzenia dżeń-szeng. Szukać go należy, ustawicznie powtarzając specjalne zaklęcia, gdyż przy tej roślinie zawsze znajduje się zły duch, który gotów porwać śmiałka i udusić. Korzenie są też bronione przez niedźwiedzie i rysie, które częściej od złego demona porywają nieostrożnych lamów — poszukiwaczy dżeń-szengu. Ale istnieje jeszcze jeden wróg poszukiwaczy — wróg, na którego, jak wskazuje praktyka, wcale nie działają zaklęcia i amulety. Są to luźne bandy Chińczyków, które specjalnie trudnią się śledzeniem i tropieniem lamów, zbierających dżeń-szeng. Wystrzał z dobrego karabinu rozstrzyga kwestję. Idący przodem lama pada martwy, inni podnoszą ręce. Chińczycy zabierają łup i na odchodnem przecinają gardła wylęknionym lamom. Niemało takich tragedyj widziała puszcza urianchajska, gdzie każdy mord, każde przestępstwo ukryje na zawsze bujna, wspaniała natura.
Lamowie dostarczają dżeń-szeng do składu „Żywego Buddy” na Kemczyku, gdzie roślinę preparują, suszą, a później poddają magicznym operacjom w świątyni błogosławieństwa. Po tem wszystkiem dżeń-szeng staje się towarem, o cenie którego „Żywy Budda” ma całkowite pojęcie, a nawet potrafi uczynić wielki ruch na giełdzie w Samgałtaju, głównym punkcie zakupów tej rośliny.
Śród gór, otaczających olbrzymie jezioro Kosogoł, znane są liczne źródła mineralne. Bliżej gór Darchackich znajdują się siarczane — zimne i gorące. Sława ich sięga aż do Pekinu, Kantonu i Sjamu, a niema roku, żeby kilku podróżników z dalekich krajów nie spędzało tu lata, kąpiąc się i pijąc wodę tych źródeł. Noszą nazwę — Arszan, co znaczy — „dający młodość” w narzeczu Mongołów darchackich. Myślę, że nazwa ta ma rację bytu, gdyż woda miejscowych źródeł, a jest ich tu aż 11, posiada bardzo silnie wyrażone własności radjoaktywne. Niestety, przekonaliśmy się o tem na własnej smutnej praktyce, gdyż bardzo szczupły i starannie przez nas oszczędzany zapas klisz fotograficznych został wyświetlony przez niewidzialne promienie radjum.
Około gorących arszanów, otoczonych śniegiem, rosła zielona trawa i biegały jaszczurki. Atmosfera była przesycona ciepłą parą, która olbrzymiemi obłokami wzbijała się do góry i powoli opadała w postaci ostrych igiełek kryształów lodu.
Cały obwód arszanów był otoczony „świętemi”, trójkątnemi flagami z sakramentalnemi napisami „Om, mani padme hung”, gdyż miejscowość została ogłoszona od wieków jako święta, bogom dobrym poświęcona. Nikt tu nie ma prawa koczować i przebywać bez osobistego zezwolenia Żywego Boga urianchajskiego lub nawet czasami samego Bogdo-Chana-Chutuchty.
Gdy po zwiedzeniu 11 arszanów ujrzałem w oddali słup wznoszącej się do góry pary, ruszyłem w tamtą stronę. Przewodnik Tuba położył rękę na cuglach mego konia.
— Nie wolno! — rzekł stanowczym głosem. — Ten wąwóz jest zakazany dla ludzi...
Tego było dość, abym pojechał. Wąskim, ciągle wijącym się śród gór wąwozem dojechałem do dość obszernej polany. Około skał ze wschodniej strony, z jakiejś szczeliny wychodziła para, a silny zapach siarkowodoru świadczył o tem, że tam wytryskało gorące źródło siarczane.
Obejrzałem te skały. Składały się z zwykłych dolomitów i gipsów, a śród nich była głęboka, na dół idąca jaskinia. Gdy wszedłem do niej, zrozumiałem, że oddychać tu niepodobna. Na ścianach ujrzałem jakieś znaki. Były podobne do znaków runicznych, skopjowałem je w notatniku i powróciłem.
Przewodnik był zdziwiony, że powróciłem...
Gdy mi o tem opowiedziano, zacząłem wypytywać Tubę. Długo się wzdrygał, aż nareszcie szeptem i z nabożeństwem w głosie opowiedział.
— Jest to wejście do podziemnego państwa Aharti — gdzie panuje Władca Świata... Przed 60 laty jeden myśliwy wszedł tam i zaczął opowiadać o tem, co widział w Aharti, lecz lamowie ucięli mu język. Starcem umarł ten myśliwy, a z jego twarzy nigdy nie znikał błogi uśmiech szczęścia. Gdy zaś poczuł, iż śmierć się zbliża, przyjechał tu i zniknął na zawsze w podziemniach Aharti...
W kilka miesięcy później w Narabanczy i w Ta-Kure uczeni maramba opowiadali mi, że w Aharti panuje ten, który trzyma w ręku potęgę 12 tajemnic i włada wszystkiemi siłami ziemi, nieba, piekła, ognia i wody. Jest wszechpotężny i mądry, sądzi losy ludzkości, pomaga dobrym zamiarom władców, wodzów, uczonych i sędziów, niewidzialny niszczy złe zamiary i myśli, a czeka na chwilę, gdy wyprowadzi na walkę z czerwonemi duchami zła swoje podziemne zastępy i wszystkie ludy Azji. Na sztandarze jego będzie stało imię władcy świata — Brahytma...
A gdy po tem opowiadaniu pokazałem znaki, skopjowane ze ściany jaskini około arszanów — marambowie powiedzieli, że gdzieś w Afganistanie są podobne znaki, a oznaczają one — Tu jest wejście do Aharti!
Interesowała mię ta legenda o Władcy Świata i studjowałem ją, o ile mogłem.
Napiszę o tem przy innej sposobności, tu zaś zaznaczę tylko, że są ludzie, którzy twierdzą, iż byli w Aharti, a Władcę Świata widziały niektóre klasztory i świątynie buddyjskie...
Taką tajemnicę Azji odsłoniła po części moja podróż. O niej najlepiej wiedzą w Lhasie, za ścianami tajemniczej Potali, gdzie „szlachetnie myślący”, elokwentny Dalaj Lama Tub-Dan trzyma władzę nad umysłami azjatyckich ludów w swoich rękach przeistoczeńca.
Jest to wielka tajemnica, gdyż zawsze przed rozpoczęciem rozmowy na ten temat sędziwi kapłani lamaiccy upominali mię:
— Skup duch, podnieś serce i usłysz o Wielkim Nieznanym — o Władcy Świata, o Brahytma...
Myślę, że w tej tajemnicy kryje się pewna myśl polityczna obudzonej Azji — ogromnej, tajemniczej, nieznanej, nieobliczalnej i potężnej ojczyzny miljarda Azjatów.
A czyż oni nie potrafią zaważyć na szali losu Europy, miotającej się w konwulsjach walki o byt, o dzień jutrzejszy, o dobrobyt ciała, zapominając o duszy, woli, sile ducha, który skoncentrował się podług pojęć buddyjskich w Dalaj Lamie, a podług lamaickich i buddyjskich uczonych z Chin — w Wielkim Nieznanym[1].
- ↑ Jak się dowiedziałem w Europie w parę lat po napisaniu książki o mojej podróży, — o Brahytmie pisał w drugiej połowie XIX w. francuski okultysta Saint-Yves d’Alveydre, a jego „objawienie” w sprawie istnienia państwa Aharti uważane było za fantazję oczywistą. Jednak się okazało, że wiadomości o tem francuski okultysta zaczerpnął od swego przyjaciela-hindusa, księcia Hardjij Scharipfa, który, prawdopodobnie, opowiadał mu o tem, jak opowiadali mi Mongołowie i Tubowie, zresztą, przy świadkach. Wielkiemu Nieznanemu i moim poglądom na tę legendę poświęcił szczegółową pracę znany francuski sanskrytolog — p. René Guénon (Le roi du monde, Paris, Ch. Bosse, libraire, 1927).