Jan Kochanowski (Kraszewski, 1843)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jan Kochanowski
Pochodzenie Nowe studja literackie
Tom II
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk Drukarnia S. Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Jan Kochanowski.
Proszę, niech ze mną zaraz me rymy nie giną,
Ale kiedy ja umrę, one niechaj słyną.
Pieśni X. IV, XXXIX.

Skréśliliśmy krótki rys życia Kochanowskiego, mówiąc o domowém życiu kilku pisarzy polskich, w piérwszym ciągu Studjów naszych; zważając jednak jak nieodbicie do pojęcia charakteru talentu poety, do zupełnego poznania go, jakim był, potrzebne jest zastanowienie się nad żywotem jaki sobie uczynił, w którym druga strona człowieka się objawia — musiémy tu powtórzyć treściwie, niewielką ilość wiadomości co nas o Kochanowskim doszły. Jeśli czyje, to jego życie, jest doskonałym do pojęcia pism komentarzem; nie sztuczne bowiem uczucia, wyléwał w swych pieśniach poeta, ale te, któremi żył w istocie, które się z serca wprost na papier cisnęły. Malował w czém się kochał, co najwyżéj cenił, wioskę, ustronie, spokój, mierność, miłość uczciwą, przyjacielskie biesiady, malował swą duszę nieustannie wznoszącą się do Boga i niebios.
Jan Kochanowski urodził się w Sycynie, dziedzicznéj wiosce swojego rodu, w Sandomirskiém, w r. 1532, z ojca Piotra Kochanowskiego, Sędziego Ziemskiego Sandomirskiego, i matki Anny z Białaczowa Odrowążownéj, matrony godnéj takiego syna, co sześciu ich osieroconych przez ojca w młodym wieku, wychowała sama, w sercu dzieci zostawując po sobie pamięć nie wygasłą. Dowodem tego przywiązania u Jana, jest nie jedno wspomnienie matki w poezjach, mianowicie ten czuły głos pociechy z drugiego świata, w ostatnim trenie na śmierć Urszulki.
Odbywszy przygotowawcze nauki w kraju, Jan, udał się do Niemiec i Francij, a w Paryżu siedm lat przykładał się pod sławnémi mistrzami w Sorbonie, do nauki języków starożytnych, filozofij i literatury. Tu poznał sławnego podówczas poetę francuzkiego Ronsarda; a i w nim już poetyczny duch obudzać się musiał, bo z zagranicy wracający współrodacy, przywozili do kraju, piękne, a zadziwiające wykończeniem i łatwością poezje jego, z których jednę mianowicie, stary Rej przeczytawszy, w obec licznego zgromadzenia, uznał młodego Jana swym mistrzem w poezij.
Jest to prześliczny śpiéw pobożny, poczynający się od tych słów.

Czego chcesz od nas Panie, za Twe hojne dary
Czego za dobrodziejstwa, którym niémasz miary.
Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie,
I w otchłaniach i w morzu, na ziemi i niebie!

(Xięga II. IX.)

Kasper Miaskowski, opisując wrażenie, jakie ta pieśń przywieziona do kraju, uczyniła na wszystkich, dodaje, że Rej wychwalając poetę i dank mu dając przed sobą, niezapomniał jednak i o sobie, jako o piérwszym poecie narodowego języka. Sam Miaskowski równa go z Enniuszem i Hesiodem.
W tym czasie także Jan pisać musiał wiele swawolniejszych, miłosnych piosnek, do których treści i natchnienia późniejsze jego życie, spokojne, ustronne, całe w przywiązaniu do rodziny zamknięte, dać nie mogło. Wskażemy w szczegółowym rozbiorze, te poezje, które wedle nas, zdają się z piérwszéj epoki Kochanowskiego pochodzić.
Z Paryża udał się Jan do Włoch, gdzie zwiedziwszy różne akademje, kilka lat w Rzymie i Padwie spędził. Tu zaznajomił się poufaléj i ściśléj z sławnym Robertelet’em i Manucjuszem, z współziomkami, podróżującémi jak ón, Jędrzejem Patrycjuszem, Stanisławem Fogelswerkiem, Łukaszem Górnickim, późniéj sławnym publicystą, moralistą i historykiem, a podobno i z Janem Zamojskim, którego wszakże, już na rektorstwie w Padwie, wedle podania biografów naszych, zastać nie mógł. Jan Zamojski był już w kraju, gdy Kochanowski był jeszcze w Paryżu.
O swoich podróżach tak wspomina w jednéj z pieśni:

Gdziem potém niebył? czegom nie kosztował?
Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemce, ja Włochy,
Jażem nawiédził Sibilijne lochy.
Dziś tak spokojny, jutro przypasany
Do miecza rycerz. Dziś między dworzany
W pańskim pałacu, jutro zasię cichy
Xiądz w kapitule....

(Xięga IV, XXIV.)

Miejsce jego za powrotem do kraju, już naznaczone mu było, gdyby chciał być swojemu losowi posłusznym i pożądał wyniesienia się i fortuny. Natychmiast po powrocie, wziął go Filip Padniewski, kanclerz koronny do swojéj kancellarij, razem z Górnickim. Padniewski który jak Kochanowski spędził młodość, usposabiając się za granicą, aby być użytecznym w kraju, na dworach Karola i Ferdynanda, żołnierz, potém duchowny, doszedł zasługą do tak wysokich godności. Wyniesienie Padniewskiego, było dla Jana, wymowną obietnicą pięknéj przyszłości. Padniewski, dla wielkich jakie w nim odkrył talentów, a mianowicie dla znajomości głębokiéj języka łacińskiego, tak naówczas nieodbicie potrzebnego, koniecznego, zalecił Kochanowskiego królowi Zygmuntowi Augustowi; i Jan wkrótce między sekretarzy królewskich policzony został. Tu oceniono go jak zasługiwał, używając nietylko do spraw w kraju trudniejszych, ale w kilku zagranicznych poselstwach.
Niedostawało Kochanowskiemu jak wdziać suknią duchowną, do któréj go Padniewski uporczywie namawiał, aby pójść drogą dostojeństw i zaszczytów, coraz a coraz wyżéj. Ale Kochanowskiemu i dwór nie smakował i nadzieje wzniesienia i fortuny nie łudziły go. Prawdziwy poeta, czuł, że spokój, i swoboda wiejska milsza nad wszystko, że w tém, co zowią wzniesieniem na świecie, jest wiele fałszu i wiele poświęcenia; nareście nie czuł się powołanym do stanu duchownego, a religijny w duszy, dla prostych widoków polepszenia losu, nie chciał brać na się sukni duchownéj. Nie łatwo jednak było Kochanowskiemu oprzéć się upartym naleganiom przyjaznych, co go prawie gwałtem, na odpowiednią jego talentem dostojność, wznieść chcieli.
Myszkowski, kanclerz koronny po Padniewskim, największy podobno przyjaciel Jana, mocniéj jeszcze od swego poprzednika jął go do stanu duchownego zachęcać, a chcąc skusić bogatą prebendą, puścił mu, wyjednawszy dlań u króla, probostwo poznańskie i kilka podobno innych. Nie dość na tém jeszcze, król sam wchodząc w myśl dwóch swoich kanclerzy, sam Kochanowskiego ciągnąć począł do stanu duchownego, wszelkiemi sposoby; naznaczywszy wprzódy tysiąc dwieście złotych (summę na ówczas dość znaczną) jurgieltu, dał kilka prelatur, i polecił nareście obrać Opatem Sieciechowskim.
Wszystko napróżno — Jan wolał ciszę swojéj wsi, ubogi spokój i nauki, nad życie trudne, mozolne, nie zaspokajające duszy, a często ofiary przekonania własnego i poczciwéj otwartości, na którą się zdobyć nie mógł — wymagające. Gdy tylko Myszkowski uchylił się od spraw publicznych, za nim i Kochanowski ustąpił także ze dworu, i na wieś się schronił, uporczywie prosząc, aby go w pokoju zostawiono.
Ale Jan Zamojski, następca po Myszkowskim na kanclerstwo, niespuścił jeszcze z oczów Kochanowskiego i nie dał mu marzyć o wytchnieniu i swobodzie, ofiarując coraz nowe dostojeństwa. — Wszystko jednak napróżno. Usunąwszy się na wieś, po krótkim tu pobycie, zasłaniając się od uporczywych natręctw przyjaciół, co go mimo i przeciw jego woli, wynosić chcieli, ożenił się z Dorotą Podlodowską i stanowczo wyrzekł dworu, bogatych prelatur i nadziei wyniesienia; obierając dziedziczny Czarnolas, na mieszkanie i port bezpieczny.
Przyjaźń Zamojskiego, gnała za nim jeszcze, z dostojeństwy nowémi. Wyrobiono mu łatwo u króla kasztelanją Połaniecką, któréj znowu nie przyjął, wielce charakterystycznie się z tego tłumacząc, zawsze w jednym duchu, z jedną myślą.
— Nie chcę wpuścić do domu mego, dumnego kasztelana, aby tego co zbierze Kochanowski, nie zmarnował.
Nareście Wojskim Sandomirskim obrany, przyjął tę godność, tłumacząc się, że ona go od wypraw wojennych uwalnia, domowéj strzechy pilnować dozwalając.
Nie widzicież w tém życiu, prawdziwego poety dawnych czasów, co tak kochał poezją, że jéj wszystko poświęcał? Dziś, szuka się tylko sławy, aby jéj użyć jako stopnia do osiągnienia czegoś innego; dziś poeta daje dowód zręczności, sztuki, uczucia, kwalifikując się niémi Bóg wié czasem do czego; wówczas kochano poezją prawdziwie, miłością nie obłudną, co się ofiar nie lękała. Jakoż Jan poświęcił wszystko poezij, którą z duszy kochał i upornie odpychając, co go od niéj oderwać mogło, został przy swojém ubóstwie, ale i przy niéj razem. Całe życie Kochanowskiego w tych kilku skreślone słowach, ono było nie wypadkami, ale uczuciami i myślami całe, więcéj go jest w dziełach, niż w opisie żywota. Jeden tylko ostatni rys jeszcze, który zaiste nie plami tego życia, to na niém i jednéj niéma plamy — jasne ono całe i prawdziwie czyste, jak czysta była dusza poety.
W roku 1585, Podlodowski, brat żony Jana rozsiekany został przez Turków, czy Kozaków. Kochanowski kochał go jak brata, żal wygnał dopiéro z ulubionéj wsi poetę; biegł stanąć w sprawie zabitego, przed królem Stefanem w Lublinie, lecz poruszony niezmierném oburzeniem i żałością, apoplexją został tknięty i umarł tamże, d. 22 Sierpnia. — Pochowany w Zwoleńcu, grobie familijnym Kochanowskich. Koniec życia godzien, całego jego pasma.
Otoż cały żywot ten piękny i czysty, żywot poety niesplamiony niczém, zawsze jednego okazujący człowieka, a człowieka chrześcianina-filozofa i poetę, co umiał przestać na życiu duszą, nauką, sztuką, uczuciami rodzinnémi, umiał wystarczyć sobie hymnami i pieśniami — odpychając jak dziécęce zabawki dostojeństwa, bogactwa, któremi świat kusi i odwodzi do zaprzedania pokoju i swobody za marne błyskotki. Zaiste, kto nie widzi w tém, cudnéj jedności charaktéru, wzoru może życia prawego poety, ten nie wié co poezja. Owe gwałtowne szarpanie się z namiętnościami, owe życie wypadków, niespokoju, walki, które myśmy sami wystawili gdzieindziéj, jako cechę jenjuszu, jest w porównaniu z tém życiem, drobném, brudném, nadewszystko słabości charakteru dowodzącém. Jest w niém coś niepewnego, wahającego się, silnego może, wyznajem, ale z złém użyciem lub nadużyciem siły; a przy obrazie poety co wolał cień swojéj lipy i wieś swoją, nad opactwa i kasztellanje, co żył cały poezją, a ona mu wystarczała tak, że w niéj namiętności młodzieńcze utopił — niknie i maleje, życie poetów co więcéj sił wypotrzebowali na targanie się z losem, niż na poezje swoje. Niżéj, mówiąc o fraszkach Kochanowskiego, wspomnim o jego życiu na wsi. Tu jeszcze przywieść musim, niewiele miejsc z pieśni, w których o sobie wyraźniéj wspomina.
Jan nie był po dzisiejszemu egotystą, rzadko ón bardzo wystawując uczucia prawdziwe, sam się wyprowadzał na scenę, na teatrum, częściéj, ukrywał się przez uczucie przyzwoitości i jakiegoś uczciwego wstydu, które dobrze jego ślachetny wszędzie charakter tłumaczy.
Oto wspomnienie z czasów, w których niepewien był jeszcze obioru stanu, a Piotr Kłoczowski, jak widać towarzysz piérwszéj podróży do Włoch, proponował mu nową.

Niechcę cię Piotrze, do Włoch drugi raz prowadzić,
Trafisz sam: a mnie téż czas o sobie poradzić.
Jeśli mi w rewerendzie, czy lepiéj w sajanie,
Jeśli mieszkać przy dworze, czy na swoim łanie.

(Xięga IV, XII.)

I poeta został na swoim łanie.
W pieśni, któréj wyżéj cytowaliśmy kilka wiérszy, z jak miłym spokojem, który go wszędzie charakteryzuje i nieodstępnie mu towarzyszy, duma o sobie i losie swoim:

Wysokie góry i odziane lasy
Jako rad na was patrzę, a swe czasy
Młodsze wspominam — które tu zostały,
Gdy był na statek człowiek mało dbały.
Gdziem potém nie był, czegom nie kosztował,
Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemce, ja Włochy
Jażem nawiedził Sibilijne lochy.
Dziś tak spokojny, jutro przypasany
Do miecza rycerz, dziś między dworzany
W pańskim pałacu, jutro zasię cichy
Xiądz w kapitule, tylko że nie z mnichy
W szaréj kapicy, a z dwojakim płatem
I to czemu nie, jeśli że opatem.
Tak był proteus, mieniąc się to w smoka,
To w dészcz, to w ogień, to w barwę obłoka
Daléj co będzie? Srébrne w głowie nici
A ja z tym trzymam, kto co w czas uchwyci.

Z odwiedzin poetów u Jana, w Czarnolesie, poetów, których nazwiska nas nie doszły i domyślać się ich trudno, bo kto przy Janie współcześnie z nim, nazwać się może poetą? — został nam ten wiérsz.

Jako Chiron z dwojakiéj natury złożony
Wzgórę człowiek, a na dół koń nieobjeżdżony,
Rad był kiedy przyjmował do swéj leśnéj szopy
Nauczonego syna pięknéj Kalliopy,

Naówczas gdy do Kolchów rycerze wybrani,
Pławili się przez morze, po kożuch barani.
Równie wam i ja rad zacni poetowie
A jeśli u Chirona cni bohatérowie,
Przyjmowali za wdzięczne wieczerzę ubogą
Bo tam wszystka cześć była mléko z świnią nogą,
Nie gardźcie i wy tém co dom ubogi niesie,
Bo jako Chiron także i ja mieszkam w lesie
Będzie sér, będzie szołdra, będą wonne śliwy,
Każecie li téż zagrać i na tom ja chciwy.
Owa prosto będziecie ze mnie mieć Chirona,
Tylko że ja nie włóczę za sobą ogona.

(Xięga IV, XXXIV.)

Z stosunków poety z Myszkowskim, w dwóch i więcéj miejscach pieśni, pozostały ślady, także w dedykacij Psałtérza, do którego przekładu zachęcał go Kanclerz i w Muzie. W dedykacij Psałtérza Myszkowskiemu tak mówi:

Żniwa swego piérwszy snop tobie ofiaruję
Cny Myszkowski, którego dobrodziejstwem czuję
Uwiązane swe serce, bo komu jest tajna
Twa łaska przeciwko mnie i chęć niezwyczajna.
Jedeneś ty nalezion, u którego miały,
Miejsce Muze wzgardzone i twarz wdzięczną znały
Jedeneś ty rozumiał, że moje Kameny
Mogły jednak być godne jakiéjkolwiek ceny.
Tymeś mi serca dodał. —

Jeszcze wyraźniéj mówi o Myszkowskim w Muzie, u końca:

Mówi zazdrość: — Wiem o co idzie Pisorymie
Chciałbyś wziąść. Jędzo, tu się mię troska nie imie.

By mi był nie zostawił ojciec nic po sobie
Abo żebym nie umiał przestać na chudobie.
Jednak by mnie Myszkowski Piotr był nie przebaczył
Który swą hojną ręką podeprzéć mnie raczył.
Nie przeto żebym przed nim stał w pacholczym kole,
Abo i przy nastołce (przy czapraku) ciągnął się przez pole.
Ale żebym wygnawszy niedostatek z domu,
Tym głośniéj śpiewał, a nie podlegał nikomu.
Tę łaskę jego, proszę siostry wiekopomne
Pomnicie opowiadać na czasy potomne,
Aby w niebie swą ludzkość i sam widział potym etc.

Pokazuje się więc, że Myszkowski był prawdziwie mecenasem Jana, i że pomógłszy mu wygnać niedostatek z domu, zapewniwszy mu niepodległość, niezależność, przyłożył się do późniejszego swobodnego życia Kochanowskiego.
Oto prawie wszystko, co o sobie wyraźnie napisał w poezjach Jan. Ale one i bez tych egotycznych wspomnień, są całe obrazem jego życia bez wypadków i duszy bez skazy, bez plamy. Wszystko w nich poszło wprost z uczucia, nie mieńmy go niczyim naśladowcą, bo nim nie był.
Dla okazania charakteru talentu Kochanowskiego i jego poezij, wzięliśmy przed się rozebrać to tylko, co jest li jego własnością w dziełach po nim pozostałych i to co językiem polskim śpiéwał, na ten raz odsuwając łacińskie prace i wszystkie przekłady niechybnie znakomite wykończeniem, wiernością, łatwością, ale już nie objaśniające nas wprost o poecie. W tym rozbiorze wskażemy na piękniejsze pieśni, które cechują się czém kolwiek wybitniejszém, a potém ogólnie powiémy, co trzymamy o wielkim Janie.
W poezyach Jana, jak w życiu jego, są widocznie dwie odrębne epoki, oddzielnego charakteru; jedna epoka szału, swawoli, wesołości, miłostek, druga spokoju duszy i życia, rezygnacij, religijnych poważnych, swobodnych i pogodnych uczuć. Poezje piérwszéj od drugiéj epoki, łatwo się bardzo odróżnić dają, nie tylko myślą główną, cechującą je, ale nawet wielką różnicą uprawy językowéj. W piérwszéj epoce język Jana jest już wprawdzie widocznie w ręku mistrza, co go uprawia cudownie i po mistrzowsku nim władnie, ale tu i owdzie jest czasem grubszy zarys, jakiś chód niepewny, jakaś twardość Reja przypominająca. Tu także częściejsze są daleko, niż w poezjach drugiéj epoki, wspomnienia mitologiczne, wyrażenia staro-rzymskiego kroju, zacierające się późniéj, powoli, gdy Jan osiedział się w kraju, na wsi, i że tak powiém, znarodowiał w życiu wieśniaczém.
Zastanawiając się nad językiem Kochanowskiego i porównywając go z językiem wszystkich co go mało wyprzedzili, albo z nim żyli współcześnie, przekonamy się łatwo, że Jan język poetyczny, bez przesady mówiąc, stworzył. Czém jest ciężki, trudno chodzący, jakby w sandały ozuty język poczciwego Reja, przy swobodnych ruchach, śmiałości pociągów, delikatności wyrażeń, wykończeniu doskonałym Jana? Tamci walczą chcąc wyrazić myśl swoją, naginają wyrazy, gwałcą często składnię, ten pewien siebie z cudownym instynktem, używa języka co tak przypadł do jego myśli, jakby do nich był skrojony, myśli jego od razu porodziły się w téj szacie i w niéj im najlepiéj do twarzy. Bez przejścia bez gradacij, wpadamy od razu z nieuprawnego, w najdelikatniéj cieniowany i na najwyższym stopniu doskonałości zostający język, któren ręka mistrza instynktowie stworzyła.
Już w téj pieśni, którą, z pewnością wiémy pisał za granicą jeszcze będąc, język tak łatwy, tak swobodny, tak uprawny, iż nie dziw że z trudnością używający go Rej, zdumiał się Kochanowskiego pieśni. Sto lat jest między językiem Reja a Kochanowskiego, a tę przestrzeń zapełnia jedna pieśń jego. Zaiste trzeba się było urodzić niepospolicie udarowanym, aby to zrobić z językiem, co Kochanowski z nim zrobił bez trudności. Od jego czasów, nie pochlebiajmy sobie, nie postąpiliśmy wiele, wracamy teraz do języka Jana, bo wracamy do prawego języka polskiego; a ściśle wziąwszy wyżéj nie byliśmy i nie będziemy. Wprawdzie Kochanowski ukształcony na łacinie, przesycony łaciną, nadał językowi wygładzenie i kulturę zupełnie łacińską, ale snać tu mu najlepiéj przystawała, bo widzim jak łatwo przyjęła się do języka i jaki w niéj uczynił postęp. Czyli śpiéwa o Bogu, czy o sobie, o miłości, czy się wysoko unosząc woła:

Kto mi dał skrzydła, kto mię odział pióry —

czy żartuje trefnie swawoli i dowcipuje, spójrzcie tylko (na stronę odłożywszy nieuchronne, a w mniejszéj niż u kogokolwiek bądź spotykające się liczbie — archaizmy) co to za łatwość, co za prostota, jasność, jaka wyrazistość i jakie odcienia, jakie wykończenie bez wymuszenia.
O sto lat późniejsi poeci, językiem wydają się nam starsi daleko od niego i pełno w nich archaizmów, bo oni walczą jeszcze z językiem, gdy Jan nim włada jak mistrz narzędziem, którego zna wszystkie tajnie, wszystkie skryte użytki, wszystkie dźwięki, cienia i półcienia. Nie maca ón, nie probuje, ale śmiało co chce kreśli.
W Kochanowskim poecie, nie dość, że zawsze forma odpowiada myśli, z któréj wyrasta naturalnie, ale formy szata nawet cudownie dobrana i utkana wzorzysto. Język jak myśl Kochanowskiego, wszędzie jest naturalny, łatwy, prosty, jasny, a razem dziwnie i po mistrzowsku delikatny, cieniowany, wykończony. We wszystkich jego dziełach jest prostota poczciwości i cnoty, prostota prawości, jaśnieje pogoda, spokój duszy niezamącony niczém — tę pogodę, jasność, widziémy odbijającą się, aż w języku.
Język Jana na swą epokę jest fenomenalnym, ale bardziéj się nam jeszcze nim wyda, gdy zechcemy się zastanowić, jak mało dla nas przez lat trzysta ustarzał. W porównaniu języka, późniejszych od Jana — Shakspeara, Corneilla, współczesnego Ronsard’a i innych, Kochanowski bliżéj jest naszego dzisiejszego, niż oni. My go daleko lepiéj rozumiémy, niż Anglicy i Francuzi swoich, a połowa poezij, jakby wczoraj dopiéro pisana. To wedle nas dowodzi, że Jan stwarzając język, trafił w jego naturę, w normę mu właściwą, nadał mu ducha i kształty, jakie fiziognomją jego stanowić mają na zawsze. Drugiego przykładu tak małéj zmiany w języku przez lat trzysta nie znamy, a ten fenomen tylko na Janie się spełnił. Późniejsi pisarze są dalsi i mniéj dla nas od niego zrozumiali, wydają się starsi od niego — ón jeden, powtarzam, po wszystkie wieki będzie prawie współczesnym, bo jest silnie narodowym polskim.
Idźmy teraz do rozbioru pojedyńczych pieśni, które my uważamy za najcelniejszy utwór poety; przebieżmy je wskazując najpiękniejsze tylko i w nich jaśniejące szczególne myśli i wyrażenia.
Piérwsza, którą poeta na czele położył, jest pochwałą dobréj żony; myśl ta z serca i przekonania popłynąć musiała, ale niedość poetycznie jest wyrażona. Tu jak w bardzo wielu innych poezjach, Jan wziął swą myśl, za uczucie i ułożył w rymy to, co ledwie na pogadankę wieczorną z przyjacielem wystarczyć mogło. Może być, że ta pieśń jak wiele innych, naśladowaną jest z kogo, ale nie badając tego naśladownictwa i zważając na to, że Jan co cudzego przybrał, po swojemu przerobił i jakby swoje wylał, nie będziemy nawet w ciągu rozbioru pieśni, wskazywać na oryginały.
Jan lubi sentencje i aforyzmy, lubi filozofować w swych pieśniach. — Zaraz następna jest jedną z tych sentencij upoetyzowanych, malujących niezmiennie swobodny, niczém niezachwiany spokój duszy autora. Ileż to razy z nim i po nim powtórzono weszło w przysłowie razem z wielą innemi jego wiérszami, zdanie poczynające pieśń drugą?

Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje,
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi
A po złéj chwili, piękny dzień przychodzi.

Porównanie do lasów proste a piękne:

Patrzaj teraz na lasy
Jako przez zimne czasy
Wszystką swą krasę drzewa utraciły
A śniegi pola wysoko pokryły.

Po chwili wiosna przyjdzie
Ten śnieg z nienagła zejdzie,
A ziemia skoro słońce jéj zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.

Pieśń z okoliczności wezbrania Wilny (Wilejki czy Wilij??) która się zdaje jedną z dawniejszych autora, mogłaby się zadeterminować co do roku, gdybyśmy mieli o tym wylewie dokładną wiadomość. Szukaliśmy jéj, lecz napróżno. Jest to opisanie potopu, więcéj jeszcze niż wylewu Wilny; nie wiém dla czego widziemy w tém obrobieniu, piętna piérwszéj Kochanowskiego epoki. Może się z resztą grubo mylemy.
Pieśń czwarta zapraszająca uczoną Hannę do Czarnolasu, wiele ma miejsc pięknych, wspomnienie w niéj sławnéj Lipy, dowodzi że należy do czasów, w których już autor wioskę swoję zamieszkał.

Same cię ściany wołają
I z dobrą myślą czekają.
Lipa stojąc w pośród dworu
Wygląda cię coraz z boru.
Każ bystre konie zakładać,
A sama się gotuj wsiadać.
Teraz na weselsze czasy
Zielenią się piękne lasy.
Łąki kwitną rozmaicie,
Zająca już nieznać w życie,
Przy nadziei, oracz ścisły,
Że będzie miał z czém do Wisły (do Gdańska płynąć).
Stada igrają przy wodzie
............
Kwap’ się póki jasne zorze,
Po chwili ćmy czarne wstaną,
Noc przynosząc nie naspaną.

W szóstéj pieśni tak się o swojém ubóstwie odzywa:

Pan znaczniejszy gdy państwem wzgardzi niżby wszytki
Żóławskie urodzaje i Gdańskie pożytki,
W jednym śpichlerzu zamknął, a sam siedząc w cieniu
Nie mógł się chleba najeść nędznik w dobrém mieniu.
Zdrój przezroczystéj wody, lasu średnia miara
I zasiewku mojego niepochybna wiara
Rządzcy płodnéj Afryki szeroko-władnemu

(Płodna Afryka weszła tu na wiarę rzymskich poetów.)

Nie da się znać że w szczęściu przyrównana jemu.
Acz mi miodu podolskie pasieki nie dają,
Ani w mym lochu wina Seremskie stawają,
Ani bogate stada owiec niezliczonych
Strzygą odrosłą trawę po górach zielonych.
Przed się nazbyt ubóstwa nieznać w domu moim
Aby mi więcéj trzeba, ufam w Bogu swoim
Ale gdy niepotrzebne chciwości odprawię
Lepiéj daleko płatu sobie tém poprawię.
Niżbym bogate pola Węgierskie z porządnym
Państwem Weneckiém złączył, ludziom wielożądnym
Wiela i niedostawa, niech przyjmuje z dzięką
Komu ścisłą, co dosyć, Bóg udzielił ręką.

Zważajcie, jak ón zawsze jest sobą samym, jak zgodne pisma z życiem poety. Ta pieśń mogła by stać za odpowiedź, gdy mu ofiarowano Opactwo Sieciechowskie, a nie tylko ona, ale i innych wiele tejże myśli. Z tego się przekonywamy, że nierymował naśladowanych uczuć, przejętych, ale własne swoje.
Piękna jest, ale zimniejsza nad inne podobno, pieśń pocieszająca wojewodę po stracie żony (I. VIII), któremu radzi cierpliwość, jedyne ale ciężkie na boleść lekarstwo, a często równie przykre jak choroba.
W pieśni dziewiątéj, tę swoją ukochaną Lipę, którą śpiéwał tak często znowu przypomina. Śliczny tu obraz skwarnego lata.

Słońce pali a ziemia idzie w popiół prawie,
Świata nieznać w kurzawie,

Rzéki dnem uciekają
A zagorzałe zioła dżdżu z nieba wołają.

Dzieci! z flaszą do studni, a stół w cień lipowy
Gdzie gospodarskiéj głowy
Od gorącego lata
Broni liść, za wsadzenie przyjemna zapłata.

Lutni moja, ty zemną; bo twe wdzięczne strony
Cieszą umysł strapiony
A troski nieuspione
Prędkim wiatrom podają za morze czerwone.

Widzim go zda się z pogodą na wyniosłém czole, pod cieniem ukochanéj lipy, widziémy zdaleka wzbijające się tumany kurzawy, powiędłe zioła pochylone, i rzéki, dnem uciekające, jak się cudnie poeta wyraził. Następne pieśni są ciągłą jednéj myśli, a raczéj jednéj sfery myśli, parafrazą, opowiadają one wszystkie duszę Jana i wołają: „Spokój, mierność, swoboda wiejska, to prawe i jedyne szczęście, poczciwa żona, miłe dzieci, dobry przyjaciel i lutnia — wystarczają żądaniom. W przeciwności nie daj się złamać, bogactw nie pożądaj, honorów nie ceń; wszystko mija, zmienia się, wywraca, przechodzi pokój — sumienia to skarb niewydarty, prawe i jedyne szczęście.” Takie są myśli Jana i te ciągle w różne szaty ubrane w poezjach się jego z różnych stron malują.
Pieśń czternasta, wyjątkiem jest z odprawy posłów, w któréj stanowi jeden z chórów, pełen prostoty i powagi. Zapewne późniéj z pieśni, dla stosowności przedmiotu, z pospiechu w odprawę wcielona. Nie prawdaż, że to głos starożytnego choru:

Wy, którzy pospolitą rzeczą władacie,
A ludzką sprawiedliwość w ręku trzymacie.
Wy, mówię, którym ludzi paść poruczono
I zwierzchność nad stadem Bożém zwierzono.
Miejcie to przed oczyma zawżdy swojemi
Żeście miejsce zasiedli Boże na ziemi.
................
A wam więc nad mniejszemi zwierzchność jest dana,
Ale i sami macie nad sobą Pana. —

W pieśni szesnastéj, śpiéwa tę swoję lutnię, dla któréj zaparł się dobrowolnie wszystkiego. Wiérszy tych nie cytujem, bo je wszyscy znają.
Historja Danaid w pieśni ośmnastéj, kończy się piękną i pełną tęsknoty mową żony wiernéj do męża:

Mnie niechaj ojciec trzyma w pęcie srogim
Żem litość miała nad mężem ubogim
Mnie niechaj zaśle w pogańskie narody
Przez morskie wody.

Idź — gdzie cię nogi i wiatry powiodą,
Za tą życzliwą ćmy nocnéj pogodą.
Idź zdrów, a skargę na mogiłę smętną
Włóż mi pamiętną.

Do liczby tych zdań ulubionych Kochanowskiemu, które mu się pomimowoli lały z ust w pieśniach, należy także wyrażona w XIX p. o sławie i żywocie dusznym.
Jak ón wysoce cenił życie umysłowe, pokazuje się i w praktycznym żywocie jego, i w tylekroć wyrażonych w poezjach zdaniach. Cały był myślą i uczuciem czystém.
W dwudziestéj pieśni, widziémy go samego (co rzadka) występującego, oddalony od żony, przesiaduje u biskupa i wyprasza mu się aby mógł do domu powrócić: (Zapewne u Myszkowskiego być musiał).

Jako rozumiesz zazdrość zjednałeś sobie
Zacny biskupie — w mojéj małéj osobie,
Żeś mnie z domu wyciągnął w te dalsze strony
Od małych dziatek i od tęskliwéj żony.

Prosi w końcu uprzejmego gospodarza, aby go puścił do domu i złączył na nowo z żoną, z którą się nigdy rozdzielać nie chce.
Cudnie piękna, jest pełna uniesienia poetycznego pieśń XXIV (I.) w któréj widzi się nieśmiertelnym poeta.

Niezwykłém i nielada piórem opatrzony,
Polecę precz, poeta, ze dwojéj złożony
Natury. Ani ja już przebywać na ziemi
Więcéj będę, a większy nad zazdrość, ludnemi

Miasty wzgardzę, ón w równém szczęściu urodzony
On ja — jako mnie zowiesz, wielce ulubiony
Mój Myszkowski, nie umrę, ani mnie czarnémi
Styx niewesoły zamknie odnogami swémi.

Oto najpiękniejsza strofa:

Już mi skóra chropawa padnie na goleni
Już mi w ptaka białego wiérzch się głowy mieni.
Po palcach wszędy nowe pióra się puszczają,
A z ramion sążeniste skrzydła wyrastają.

Żaden największy poeta dzisiejszy niezaparł by się téj strofy. Albo tych jeszcze kilka wiérszy ostatnich:

Niech przy próżnym pogrzebie żadne narzékanie,
Żaden lament nie będzie, ani uskarżanie,
Świéc, dzwonów zaniechaj i mar drogo słanych
I głosem żałobliwym z ółtarzów śpiéwanych.

Niektóre pieśni, a w ich liczbie tylko co cytowana, zdają się nam wielce podobnie improwizacjami, któremi poeta na myśl podaną wręcz odpowiadać musiał; potém je wcielając do zbioru swych pieśni. Tak i ta do gości poetów, wyżéj przywiedziona i ostatnia, zdają się odpowiedzią na pytanie, wybuchem natchnienia, nie skutkiem rozmysłu.
W téj xiędze znajdujemy już kilka pieśni, umyślnie przez nas w przeglądzie ominionych, o których niżéj wspomnieć mamy na swojém miejscu, zawiérających silne a często dowcipne protestacje przeciw obyczajom wieku, a mianowicie (XXVI, XXVII) przeciw niepotrzebnemu i zbytecznemu pojeniu gości i przyjaciół, które jak widziémy z anegdot trefnych Górnickiego o Smóliku i innych, do takich nieraz wiodło excessow.
Nieporównanéj piękności, jest ta modlitwa o dészcz, tak prosta a tak wzniosła, że każdego przejąć musi uczuciem. Niewiém dla czego nie śpiéwano jéj po kościołach, nie położono w xięgach modlitw, możeż co być wznioślejszego a razem prostszego i wymowniejszego nad nią:

Wszego dobrego dawco i szafarzu wieczny,
Tobie ziemia spalona przez ogień słoneczny
Modli się dżdżu i smętne zioła pochylone
I nadzieja oraczów, zboża upragnione.
Ściśnij wilgotne chmury świętą ręką swoją
A one suchą ziemią i drzewa napoją,
Ogniem zjęte. Ty który z suchéj skały zdroje,
Niesłychane pobudzasz; okaż dary swoje.
Ty nocną rosę spuszczasz, Ty dostatkiem hojnym
Żywéj wody dodawasz rzékom niespokojnym
Ty przepaści nasycasz i łakome morze.
Ztąd gwiazdy żywność mają i ogniste zorze.
Kiedy ty chcesz wszystek świat powodzią zatonie,
A kiedy chcesz od ognia jako pióro spłonie.

Pieśń drugą oczekującéj na powrót męża z pod Troi, odniósł bym chętnie z innémi do epoki piérwszéj Jana, jest to widocznie tłumaczenie czy naśladowanie. Język pieśni zdaje się nawet to przypuszczenie potwierdzać.
Pieśń trzecia jest parafrazą téj, którąśmy już cytowali w xiędze piérwszéj, jako wyjętą z Odprawy posłów; daléj następuje parafraza myśli zwyczajnych Janowi o troskach bogactw i wielkości, o spokoju sumienia. Patrzmy jak maluje troskę idącą w ślad za człowiekiem:

Na okręt li budowny, na koń li siędzie,
Troska w okręcie, troska za siodłem będzie.

Poczęcie czwartéj pieśni jest tak piękne, że nieustępuje niczemu co najcudniejszego stworzył poeta. Zważajcie: jak tu, jak wszędzie, język mu posłuszny, koń posłuszny pod wprawnym jeźdzcem, słucha jego rozkazów.

Kto mi dał skrzydła? kto mię odział pióry,
A tak wysoko postawił, że z góry
Wszystek świat widzę?....

To li jest ogień ón nieugaszony
Złotego słońca, które nieskończony
Bieg bieżąc, wrotne od początku świata,
Prowadzi lata?

To li jest ón krąg odmiennéj światłości
Wódz gwiazd rozlicznych i sprawca żyzności
Słyszę głos wdzięczny, przebóg, czym na jawi,
Czy mię sen bawi?


Tu widzę ani ciemne mgły dochodzą,
Ani śnieg, ani zimne grady szkodzą
Wieczna pogoda, dzień na wszystkie strony,
Trwa nieskończony i t. d.

(Xięga II. IV.)

Krój strof Kochanowskiego, jest zupełnie starożytny, i ta i inne pieśni, są w istocie pieśniami, którym tylko muzyki braknie, aby śpiéwać można, rozmiary ich muzykalne.
Po wspaniałém zaczęciu poprzedzającéj pieśni, co to znowu za miła prostota naiwność, następnéj, pełnéj ulubionych Janowi senlencij

Chcemy sobie być radzi
Rozkaż panie czeladzi,
Niechaj na stół dobrego wina przynaszają,
A przy tém w złote gęśli, albo w lutnią grają.
Kto tak mądry że zgadnie
Co nam jutro przypadnie?
Sam Bóg wié przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,
Kiedy się człowiek troszczy więcéj niźli trzeba.

Cała pieśń jest w tym duchu.
W innéj (VIII) jak mi się zdaje z piérwszéj epoki Kochanowskiego, nic piękniejszego nad początek, co najpiękniejsze poetów łacińskich przypomina strofy:

Ty spisz — a ja sam na dworze,
Jeszcze od wieczornéj zorze
Cierpię nocne niepogody.
Użałuj się mojéj szkody.


Słuchaj jako bije w ściany,
Z gwałtownym dżdżem grad zmięszany,
Ocknij się a przemów słowo,
Nieużyta białogłowo.

A daléj:

Słuchasz czy mój głos nie może
Doleciéć na twoje łoże?

Jaka wszędzie łatwość i swoboda. Koniec jest znowu obrazem wybornym:

A ja długo mam bić w strony?
Już u mnichów słyszę dzwony.
Dziwnośmy się pomięszali,
Jam niespał, a oni wstali.

Pieśń dziewiąta, jest tą sławną przysłaną z zagranicy, co Reja zmusiła do uznania Jana swym mistrzem.

Czego chcesz od nas panie, za Twe hojne dary,
Czego za dobrodziejstwa, którym niémasz miary!
Kościół cię nie ogarnie, wszędy pełno ciebie,
I w otchłaniach i w morzu, na ziemi i niebie.
Złota téż wiém niepragniesz, bo to wszystko Twoje.
Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje.
Wdzięczném cię tedy sercem, Panie, wyznawamy
Bo dla Cię przystojniejszéj ofiary niémamy.
Tyś pan wszystkiego świata, Tyś niebo zbudował,
I złotémi gwiazdami ślicznieś uhaftował,
Tyś fundament założył nieobeszłéj ziemi,
I przykryłeś jéj nagość zioły rozlicznémi.
Za Twojém wskazaniom morze w brzegach stoi,
A zamierzonych granic przeskoczyć się boi.

Rzéki wód nieprzebranych wielką hojność mają,
Biały dzień a noc ciemna, czasy swoje znają.
Tobie k woli rozliczne kwiaty wiosna rodzi,
Tobie k woli w kłosianym wieńcu lato chodzi.
Wino jesień i jabłka rozmaite dawa,
Potém do gotowego gnuśna zima stawa.
Z Twéj łaski nocna rosa na mdłe zioła padnie
A zagorzałe zboża dészcz ożywia snadnie,
Z Twoich rąk wszelkie zwiérze patrza swéj żywności
A Ty każdego żywisz z swéj szczodrobliwości.
Bądź na wieki pochwalon, nieśmiertelny Panie,
Twoja łaska, Twa dobroć nigdy nie ustanie.
Chowaj nas póki raczysz, na téj niskiéj ziemi,
Jedno niech zawsze będziem pod skrzydłami Twemi.

Wyobrazić sobie łatwo zdumienie tych ludzi, co tak piękne, proste, jasne myśli wyczytali w języku własnym wydane łatwo, dobitnie, poetycznie, co po Reja twardych wiérszach, wymuszonych, niepoprawnych, często sens dla rymu łamiących padli na tę, dziś dla nas jeszcze piękną poezją. Kochanowski od razu stanął u szczytu i zostawił wszystkich za sobą.
Często powrót wiosny, dostarcza poecie obrazów, oto jeden z najświéższych i najżywszych (X. II. IX).

Serce rośnie patrząc na te czasy,
Mało przed tém gołe były lasy,
Śniég na ziemi wyżéj łokcia leżał
A po rzékach wóz najcięższy zbieżał.
Teraz drzewa liście na się wzięły
Polne łąki pięknie zakwitnęły,

Lody zeszły, a po czystéj wodzie,
Idą statki i ciosane łodzie.
Teraz prawie świat się wszystek śmieje,
Zboża wstały, wiatr zachodny wieje,
Ptacy sobie gniazda omyślają,
A przededniem śpiéwać poczynają.

Jakże to znowu ochocza, rzeźwa i wesoła, ta apostrofa do dzbana. (XII).

Dzbanie mój pisany,
Dzbanie poléwany,
Bądź płacz, bądź żarty, bądź gorące wojny,
Bądź miłość niesiesz, albo sen spokojny.
Jakkolwiek zwano,
Wino co w cię lano,
Przymknij się do nas, a daj się nachylić,
Chciałbym twym darem gości swych posilić.

Ta piosenka jak się wyraźnie z zakończenia pokazuje, wyleciała z ust poecie, przyjmującemu gości w swym domu, obyczajem krajowym, na któren narzekał, a jednak musiał mu być posłusznym.
W szesnastéj pieśni jest śliczne porównanie kochanki do zorzy.

Już mi z myśli wypadły tu obecne twarzy
Twoje nadobne lice jest podobne zarzy (zorzy)
Która nad wielkiém morzem rano się czerwieni,
A z nienagła ciemności nocne w światło mieni,
Przed nią gwiazdy drobniejsze po jednéj znikają.

Mnóstwo w téj xiędze własnych i naśladowanych pieśni miłosnych, zdają się poświadczać swą treścią pochodzenie z piérwszéj epoki życia Kochanowskiego. Wszystkie prawie piękne, lecz boim się cytować, bo i tak nas podobno za daleko chęć okazania zapomnianych w Janie piękności unosi, a wiele jeszcze niżéj wypisywać dowodząc jego narodowości, będziemy musieli.
Znowu obrazek zimy: (XIX).

Patrzaj jako śnieg po górach się bieli,
Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają
Żórawie czując zimę precz lecieli.
Nam nie lza tylko patrzać też swe rzeczy,
Niechaj drew do komina,
Na stół przynoszą wina.
Ostatek niechaj Bóg ma na swéj pieczy.

I daléj już wpada, w rozwijanie upodobanych sobie myśli, że nikt przyszłości nie przewidzi, że troskać się niéma o co, że,

Krótki wiek długiéj nadziei nie lubi.

i t. d.
Piérwsza pieśń xięgi trzeciéj, jest natchniona tym duchem spokojnéj rezygnacij chrześcijańskiéj, któren nieodstępował nigdy Jana. Jest to rym o przyszłości, podobny treścią wielu innym rozsypanym w zbiorze poezij Kochanowskiego.

Pewienem tego, a nic się nie mylę
Że bądź za długą, bądź za krótką chwilę,
Albo w okręcie całym doniesiony
Albo na desce biednéj przypławiony,
Będę jednak u brzegu,
Gdzie daléj niémasz biegu.
Lecz odpoczynek i sen nieprzespany,
Tak panom jako chudym zgotowany.

Toż samo uczucie zdania się na wolą Bożę, uczucie wzniosłe swym spokojem i prawdziwie chrześciańskie, natrafiamy znowu w pieśni czwartéj, którą byśmy gotowi wziąść za rodzaj pocieszania się po śmierci Podlodowskiego, lub w inném jakiém gwałtowném strapieniu. Zakończenie jest prawdziwą i jedyną możną pociechą:

Jedenże to Bóg i co chmury zbiéra,
I co rozświéca niebo słońcem złotem.

Pieśń piąta, jest wyraźnie podziękowaniem Bogu, za uniknienie jakiegoś grożącego niebezpieczeństwa. Nie jest li to tylko naśladowanie lub tłumaczenie jakiego psalmu, bo charakter ma biblijnéj poezij wybitny, krój i myśli? Nie wiémy. Gdyby była własną Jana, odnieślibyśmy ją naturalnie do piérwszéj epoki jego życia, bo drugą tak spokojnie przeżył, iż w niéj nawet domyślić się niepodobna wypadku, jaki tu opisany jest wyraźnie.

Nieprzyjaciel stał nademną,
Mógł uczynić wszystko ze mną,
Spałem jak zarzezany,
On mi nieśmiał zadać rany.

Piękna jest następna pieśń do Hanny, ale w niéj już nam znajome i stokroć przez poetę wyrażone myśli, znajdujemy: w coraz nowych tylko a coraz świetniejszych wyrażeniach. U Jana bowiem, cała poezja w wyrażeniu, w expressij, w formie. Najpospolitszą, oklepaną myśl wielki mistrz czyni nową dając jéj szaty młodzieńcze. Najtrywjalniejsza sentencja, uderza nas w nim, choć przeszła już w tak zwane komunaty (lieux communs).
W ślicznéj siódméj pieśni, żale białogłowy, którą gwałtem nie miłemu poślubiono. Wzięlibyśmy ją za tłumaczenie, choć rzecz dzieje się wedle autora, na wiślanym brzegu, na wysokiéj wieży.
Piękne jest wyrażenie:

Ręce mógł związać, myśli nie zniewoli.

A nieco daléj:

Jednę mam wolność w swéj ciężkiéj niewoli,
Że się choć mogę napłakać do woli.

Wszystko to dziś być może zużyte, bo takie to właśnie frazy, pochwytywali późniéj poeci naśladowcy i walając je za sobą po ulicznym błocie, nareście zhydzili, spowszednili, zużyli. Ale w czasie kiedy to pisał Kochanowski, było to jeszcze świéże i zachwycać musiało. Pieśń ta albo jest naśladowaną, albo wysnutą z jakiegoś wypadku, najpewniéj z historij dawnéj; autor przeznaczać je musiał do większéj całości, z któréj potém wyrwaną, piérwszą strofę dopisawszy, tak zostawił. Wyszczególnia dobitniéj tę kobiétę opłakującą swój stan, kilka wiérszy ostatniéj strofy.

A ty mój bracie, wzorem stryja twego,
Pomścij méj krzywdy i zelżenia swego.

Kolęda w pieśni dwunastéj zawarta, na rok nowy, pełna jest prostoty i pobożności. Takiéj dziś pewnie nikt już nie napisze, tak szczéréj, prostéj, naiwnéj, a tak poczciwéj:

Tobie bądź chwała, Panie wszego świata,
Żeś nam doczekać dał nowego lata,
Daj byśmy się i sami odnowili
Grzéch porzuciwszy w niewinności żyli.
Łaska Twa święta, niechaj będzie z nami,
Bo nic dobrego nie uczynim sami.
Mnóż w nas nadzieję, przyspórz prawéj wiary,
Niech uważamy Twe przedziwne dary,
Użycz pokoju nam i świętéj zgody,
Niech się nas boją pogańskie narody.
A Ty nas niechciéj odstępować Panie,
I owszem racz nam dopomagać na nie,

Błogosław ziemi z swéj szczodrobliwości,
Niechaj nam dawa dostatek żywności.
Uchowaj głodu i powietrza złego,
Daj wszystko dobre z miłosierdzia swego.

Równie prostą, poważną, piękną i chrześciańską jest pieśń XIV, o odwadze przeciw śmierci. Boim się cytować bośmy i tak uniesieni nadto może wolności téj użyli. Ale jak inaczéj dać poznać pisarza, którego dziś dla przyjemności swéj, nikt pewnie nie czyta?? Pozwalamy sobie tylko początek umieścić:

Synu mój! słusznie się zły człowiek śmierci boi,
Ale się jéj dobremu lękać nie przystoi,
Bo zły mniema, że wszystek już na wieki ginie,
A dobry wtenczas tylko do portu przypłynie.

Tu mamy miejsce powiedziéć, o religijném uczuciu w Kochanowskim, o jego ortodoxij — powierzchowne spójrzenie w jego Fraszki i inne urywki w których sobie często żarcików z duchownych dozwala, zdaje się naprowadzać na wniosek, jakoby się zaraził duchem reformy, co bardzo łatwo było za granicą, chociaż Sorbona, Padwa i Rzym były w całéj Europie, najbardziéj katolickiemi uniwersytetami; ale Kochanowski był i w Niemczech i łatwo mógł chwycić zarazy. Przemógł jednak, młodzieńczą do nowinek (jak je wybornie dziadowie nazywali) skłonność i wpływy rozliczne, z żywą wiarą przeszedł Scyllę i Charybdę (mówim stylem jego czasów) i cały zbiór pism jego głębiéj się zastanawiającemu dowodzi, jak ten człowiek miał silną wiarę, jak był religijny. Kilkakroć nawet w pismach swoich dobitnie okazuje się przeciwnikiem reformy. Cytujem tu tylko (xięga IV. XV.) wiérsz o Łazarzowych księgach, poczynający się od słów:

Co wymyślili ci heretykowie?

I w Satyrze, gdzie się zastanawia nad wiarą i niezgodami religijnemi. Oprócz tych miejsc wyraźnych, pieśni pełne są zwrotów nieustannych do Boga; pełne pobożnych westchnień, namaszczenia, rezygnacij chrześciańskiéj i ducha religijnego. Ten duch nigdy Jana nie opuszcza. Drobne igraszki we Fraszkach i gdzie indziéj, żarty z duchownych i t. p. kładziemy na karb wybryków młodości. A tych jest bardzo niewiele, gdy pieśni w duchu pobożnym religijnym, więcéj niż wszelkich innych, że już nie wspomnim tego tak pięknego Psałtérza, któren stanowi trzecią część prac Kochanowskiego i najpiękniejszy może z jego laurów. Psałtérz nigdy lepiéj, wierniéj, prościéj przełożonym być nie mógł i nie może, napróżnoby się o to silić. W téj chwili odczytywałem

Super flumina Babilonis —

i łzy mi na oczach stanęły; a wieleż to innych psalmów, te łzy strumieniem z pod powiek wyprowadzić by mogły??
Pieśń ośmnastą, do siebie zdaje się nucić poeta, ona potwierdza z wielą innémi, tę głęboką religijność, wiarę, chrześciańską rezygnacją, spokojną, poczciwą, o których tylko cośmy mówili. Pogodne czoło Jana, świéci nad wszystkiém co pisał.
Nie rozbiéramy tu pieśni Święto-Jańskich o Sobótce, bo na te niżéj koléj przyjdzie, idziemy daléj. Xięga czwarta pieśni poczyna się od przekładów z Anakreonta, które się nam zdają należéć do prac piérwszéj epoki Kochanowskiego, odznaczają się one jak wszystko co Jan tłumaczył, wielką łatwością i wiernością. W Anakreontykach przekład jest swobodny, spolszczony aż do użycia wyrazów, wcale Anakreonta nie przypominających, jako Kasztelan, Podgórski zrobek-Bogumiła i t. d., na które tu natrafiamy. W języku wiele archaizmów. Pewną jest dla nas, że to jedna z początkowych robót Jana. Dziewiąta pieśń jest anakreontykiem, ale podobno własnym Jana, i wedle nas bardzo pięknym, mianowicie początek:

Matko skrzydlatych miłości,
Szafarko trosk i radości,

Wsiądź na swój wóz uzłocony
Białym łabędziom zwierzony i t. d.

Pieśń trzynasta, do snu, przejęta jest jakąś melancholją i uroczym smutkiem.

Śnie, który uczysz umiérać człowieka,
I ukazujesz smak przyszłego wieka,
Uśpi na chwilę to śmiertelne ciało
A dusza sobie niech pobuja mało.
Chce li gdzie jasny dzień wychodzi z morza,
Chce li gdzie wieczór gaśnie późna zorza,
Albo gdzie śniegi panują i lody
Albo gdzie wyschły przed gorącem wody.
Wolno jéj w niebo gwiazdom się dziwować
I spornym biegom z bliska przypatrować.
.....Niech się nacieszy nieboga do woli,
A ciało które odpoczynek woli,
Niechaj tym czasem tęsknicy nie czuje
A co to nie żyć — w czas się przypatruje.

Nie prawdaż, że ta dusza wśród snu ulatująca pod gwiazdy, przypatrująca się światom, jest poetycznym obrazem, a ciało co się umiérać uczy?
Wielu innych pieśni, w których piękności wyrażenia świécą na każdém miejscu, bo w nich cały jenjusz Jana, cytować już nie będziemy. Myśli ich zawsze prawie jedne, myśli nie wymuszone, nie wydarte gwałtem z siebie, ale naturalną koleją do serca i z serca przychodzące. Oto jeszcze śliczny wiérsz do miłości, którego pominąć nie można (X. IV. XXVI).

Ciebie na pomoc wzywam, ciebie o miłości —
.................
Która spornych żywiołów gniéw spinasz łańcuchem
Dna morskiego i nieba sięgasz swoim duchem,
Lwom srogość odejmujesz i żubrom północnym
Użyte serce dajesz bohatérom mocnym i t. d.

W wiérszu tejże księgi do Jana, jakże to piękny, prost ze zbolałego serca pochodzący wykrzyknik (IV. XXXVI).

Czyś ludzi nieznał? czyś tak rozumiał nieboże
Że ciernie inszy owoc, niż tarki dać może?
Abo wilk nie miał szkodzić rogatemu stadu?
Abo wąż miał za czasem przestać swego jadu?

Taki jest wszędzie wielki ten nasz poeta, im głębiéj wczytujesz się w niego, tém większe odkrywasz w nim piękności. Na tém tle jasném, spokojném, wspaniałém, myśli wielkich, narodowych, religijnych, wykwitają cudnéj barwy i oblicza kwiaty poetyczne, wyrażenia zdumiewające obrazami, odcieniami, delikatnością a nawet siłą. Wprawdzie w Kochanowskim, ta siła tak jest pohamowana reflexją, że się rzadzéj ukazuje, ale znajdziecie ją w satyryku częściéj niż w poecie liryku, co naprzód i przedewszystkiem wyléwa się ze swą rezygnacją chrześciańską i znosząc wszystko co Bóg zesłał, jak Bóg przykazał, nie użala się bardzo, nie narzéka zbytecznie, nie rozpacza, bo zna świat, zna ludzi, nieroił wielkich nadziei, a zatém nie doznał wielkich zawodów.
Słyszeliśmy i słyszémy głosy, wymawiające imie Jana Kochanowskiego, z niejaką pogardą, powtarzające trywjalny zarzut, że nie jest narodowym, że czysto naśladowca tylko, tłumacz, nic nie stworzył własnego, cudze myśli przeléwał, cudzego kroju wiérszami. Przyszło nawet do śmiésznego, dziecinnego zarzutu, że myśli jego często chodziły w mitologicznéj szacie. A jakżeście chcieli aby chodziły u człowieka, co wyssał, co strawił pół wieku na nauce wzorów klassycznych, co wyssał sztukę ze starożytnych, języka poetycznego w nich się wyuczył, kochał swe wzory i uważał je za niedoścignione; gdy papieżowi wolno było w bullach używać Dijs dla łaciny i zwać się Pontifex. Maximus, chcecie zabronić Janowi, używać Muzy, Jowisza i Apollina? Były to w owych czasach symbola tyle myśli jedném słowem wyrażające, tak poetyczne, tak wygodne a razem tak dokładne, że bez nich obejść się nie mógł poeta. Cały świat w ówczas pisał témi przyjętémi, że tak powiém — znakami, i unarodowieniem, przyjęciem historij starożytnych krewnił się z tym światem wzorem, co go tak ubóstwiał, bo nie widział mu równego, a miał słuszność kochając go, kochał w nim bowiem doskonałość sztuki, piękność najwyższą jaką widział.
Jak Janowi mitologją, zważywszy wiek w którym żył, zarzucać można, niepojmujemy zupełnie. Myślicież że ón tak wszędzie, lada dla czego, bez braku, bez potrzeby, bez miary nią szafował?? Jest to największy fałsz w święcie. Czytajcie a przekonacie się sami, że prawie z konieczności, z musu tylko wspominał te Bogi, którémi się tak brzydzicie. Ale czemuż Shakspearowi, co często także o mitologją bez potrzeby nawet i bez uczucia jéj zawadzał, nikt tego nie wyrzuca i za złe mu jéj niéma??
Gdzie tylko Jan Kochanowski, ma przed sobą przedmiot narodowy, obyczaje własnego kraju, tam ón najzupełniéj zapomina o mitologicznych bóstwach. W Sobotkach naprzykład, prześlicznych Sobotkach, które natychmiast rozbiérać, a raczéj przywodzić tylko będziemy, raz tylko Faunów jakby przypadkiem wspomniał, a bajkę o Filomeli i Prognie opowiadając, przerobił ją tak, że nazwisk nawet nie wspomniał, jakby proste podanie gminu z niéj tworząc. Co więcéj, zaraz w następującéj strofie, silne uczucie miejsca i czasu ozwało się. W Satyrze, tak czuł niestosowność swego Satyra, że niémając kim go zastąpić, a niewiedząc znów jak go postawić przed współczesnemi i w usta mu dać dzisiejsze myśli i zdania, ochrzcił Satyra nieboraka. Inaczéj, jakby mówił o religij? W pieśniach prócz tłumaczonych i naśladowanych, niezmiernie jest mało mitologij, w innych ani znaku, ani śladu. Daleko więcéj jest w Naruszewiczu, często daleko nie stosowniéj. A chcieliścież aby jéj nie było w odprawie posłów, téj ślicznéj płaskorzeźbie surowego greckiego dłóta, chcieliżeście aby marząc o Urszuli utraconéj, nie przyszła mu na myśl bajka która z świata duchów starożytności pogańskiéj? Czémże wówczas mógł zastąpić ten świat poeta? W XVI wieku, uważano by za świętokradztwo wprowadzenie obrazów i machiny do poezij świeckiéj, z ewangelij, pisma i podań kościoła; one wówczas nie były dla igraszki, nie dla poetyckich wykręcań, ale dla serca, dla duszy. Ewangelia, nie postąpiła jeszcze wówczas jak dziś, na miejsce mitologij, co niestety dowodzi, że w nią nie wierzą, kiedy jéj nie szanują.
Dowiedźmy tu naprzód, że Jan lubił przedmioty narodowe i brał je często, dowiedźmy to przykładami.
Oto naprzód (Xiega I. VII) Pieśń narzékająca na spustoszenie Podola przez Tatarów; przedmiot narodowy i duchem narodowym przejęty, posłuchajmy wymownego żalu poety:

Wieczna sromota i nie nagrodzona,
Szkoda Polaku, ziemia spustoszona,
Podolska leży, a pohaniec sprośny
Nad Niestrem siedząc dzieli łup żałośny
Niewierny Turczyn psy zapuścił swoje
Którzy zagnali piękne łanie twoje,
Z dziećmi pospołu: a nie masz nadzieje
By kiedy miały nawiedzić swe knieje, etc.
...............
Zbójce niestety! zbójce nas wojują,
Którzy ani miast, ani wsi budują,
Pod kotarami tylko w polach siedzą,
A nas nierządnych ach! nierządnych jedzą!
Tak odbieżałe stado więc drapają
Rozbójce wilcy, gdy po woli mają,
Że ani pasterz nad owcami chodzi,
Ani ostróżnych psów za sobą wodzi i t. d.

Dalej następuje to wezwanie do wojny:

Wsiadajmy! Czy nas półmiski trzymają,
Biédne półmiski, czego tu czekają.
To pan, i jadać na srébrze godniejszy,
Komu żelazny mars będzie chętniejszy.
Skujmy talérze na talary skujmy,
A żołniérzowi piéniądze gotujmy.
Insi to darmo po drogach rzucali,
A my nie damy byśmy cało trwali??
Dajmy, a naprzód dajmy sami siebie,
Ku gwałtowniejszéj chowajmy potrzebie
Tarczy niż piersi, piérwéj nastawiają,
Próżno przebici puklerza macają...

Wybór króla jest przedmiotem innéj pieśni (I. X.) gdzie poeta religijny i głęboko wierzący w Opatrzność, na Boga spuścić go radzi. Było to w czasie Elekcij Stefana, jak się pokazuje z kilku strof téj pieśni, wspominających ucieczkę Henryka.

Precz krasomówcy! wywody na stronę,
A my gdzie w polu na słupie koronę,
Zawieśmy złotą, jeśli nie mędrszemu,
Niech ją da szczęście przynajmniéj rętszemu.

Pieśń trzynasta, opiéwa jedno ze zwycięztw Stefana. Hymn to narodowy, poczynający się dziękczynieniem Bogu.

Panu dzięki oddawajmy,
Jego łaskę wyznawajmy,
Który hardym mięsza rzeczy,
A skromnych ma na swéj pieczy.

On hardy, nieunoszony,
On tyran północnéj strony —

Zdajem się słyszéć psalmistę, opiéwającego zwycięztwo Izraela.
W pieśni XXIX, co to za prześliczny obraz:

Gdzie pójdę wszędy widzę polskiéj siły znaki:
Tu do Czarnego morza jeszcze świéże szlaki,
Tu droga znakomita przez śniéżne Bałchany,
Tu psie pole, a sam brzeg pruski zwojowany
A ktoby oczy podał jeszcze w głębsze lata,
Przodkom naszym wielka część hołdowała świata,

Bo od zmarzłego morza, po brzeg Adrjański
Wszystko był opanował cny naród Słowiański.

Równie narodowéj treści, jest zaraz następująca pieśń, na śmiérć Jana Tarnowskiego K. Krakowskiego, do syna jego Krzysztofa. Jest to poważna, ale zimna pociecha, pełna téj rezygnacij i spokoju, jakie zawsze towarzyszą, wszelkiemu uczuciu Kochanowskiego. Jest tu ku końcowi téj elegij, piękny obraz.

Na koniec pełen wieku i przystojnéj chwały,
Sam się prawie położył, jako kłos dostały!

A taż pieśń, w któréj wzniesiony w krainy podniebne, widzi duchy królów i po kolei je wita. (Xięga II. IV).

.....widzę mężne Bolesławy
Przez których dzielność i stateczne sprawy
Polska széroko swych granic pomknęła
I serce wzięła!

...............
Tuż z Alexandrem Zygmunt za którego
Polska zakwitła, a po długim boju
Wytchła w pokoju.

Pełno jest pieśni z przedmiotów narodowych u Kochanowskiego. Tak w VII (Xięga II) znać oczekujący nocą na przybycie królewskie (Stefana) śpiéwa zachęcając do boju, i jakże wymownie:

Prze Bóg! tycheśmy ojców dzieci, czyli
W tak krótkim wiekuśmy się wyrodzili.
Święty pokoju, tę masz wadę w sobie,
Że ludzie radzi gnuśnieją przy tobie.

Zacytujem tu jeszcze wiérsze do J. Konarskiego Bisk. Poznańskiego, do młodego Radziwiłła (II. XXVIII. XXIX) i do Mikołaja Firleja (Xięga III. XIII). Niezmiernie znowu od tych, więcéj jest pieśni, w których maluje obyczaje swojego wieku, okazując się w nich wybornym Satyrykiem, pełnym dowcipu, często oburzenia, częściéj dojmującego szyderstwa. Jedną z wad którą najchętniéj ohydzał, było pijaństwo, zbytek i niezgody. U Jana Kochanowskiego Satyra przebiéra się rozmaicie, w piosenkę, w list, w odę; ale to zawsze Satyra, co maluje żywo czas, obyczaje i odkrywa śmiészną stronę, słabą stronę, aby w nią silnie uderzyć. W tych satyrycznych ucinkach Kochanowski nieustępuje nikomu, nawet wielkim naszym Satyrykom XVIII wieku. Przebieżmy tę najciekawszą może część poezij, wskazując na nieporównanéj piękności i prawdy obrazki, w niéj zawarte.
Oto naprzód (I. XXVI) dowodzenie jak źle się dopijać przyjaciół w bankietach. Co to za śliczne i jak pełne dowcipu zakończenie.

.....począwszy od stworzenia świata,
Aż po te nasze ostateczne lata,
Ledwie par kilka w dziejach opisano
Które za prawe przyjacioły miano.
A my się tego piwem dopić chcemy?
Za prawdę lekce przyjaźń szacujemy.

W następnéj pieśni, ta sama myśl dramatycznie przedstawiona.

Prze zdrowie gospodarz pije,
Wstawaj gościu — A prze czyje?
Prze królewskie — powstawajmy,
I także je wypijajmy.

— Prze królowéj! wstać się godzi
I wypić. Ta za tą chodzi.
— Prze królewnéj! — Już ja stoję
A podaj co rychléj moję.

— Prze biskupie! powstawajmy
Abo raczéj nie siadajmy
Ta prze zdrowie Marszałkowe,
Owa gościu wstań na nowe.

Ta prze Hrabie — Wstańmy tedy,
Odpoczniemże nogom kiedy?
Gospodarz ma w ręku czaszę
My wiédzmy powinność naszę.

Chłopcze wymknij ławkę moję
Już ja tak obiad przestoję.

A daléj, co to za pełen prostoty obrazek, w rozmowie pana z włodarzem.

— Pijże włodarzu — Panie jużem podpił sobie
Pij ty przed się. Dziękuję jako panu tobie.

Mało już nie mam za swe, a człowiek się boi
By z słówkiem nie wyleciał, co więc chmiél rad broi.

Pij ty włodarzu i mów coć się będzie zdało
Prosto jako za naszych ojców więc bywało.
— Tak ci bywało panie, pijaliśmy z sobą,
Ani gardził pan kmiotka swojego osobą.

Dziś wszystko już inaczéj, wszystko spoważniało,
Jak to mówią — postawy dosyć — wątku mało!

W xiędze II pieśń X, jest także rodzajem patetycznéj Satyry. Ostatni w niéj obraz, całkiem satyryczny.

Nie umié syn ślachecki na koń wsięść na łowy
Na dziki zwiérz z oszczepem jechać nie gotowy,
Lepiéj kufla świadomy, albo kart pisanych,
Każesz li dać i kostek prawem zakazanych.

Więc ojciec krzywo przysiągł, wydarł sąsiadowi,
Gotując niegodnemu spadek potomkowi
I przybywać ma rzkomo, ale niewiém czemu,
Zawsze na czymścić schodzi państwu niesporemu.

Doskonałą Satyrą, jest XXI pieśń (Xigga II) humor tu nawet satyryka.

Czołem na cześć, łaskawy mój panie sąsiedzie,
Boże nie daj u ciebie bywać na biesiedzie —
Każesz mi pić prze dzięki twe przemierzłe piwo,
Że do dna nie wypijam patrzysz na mnie krzywo.

Wszystkoć wadzi, boć na nos biédna mucha padła,
Rzucasz głową i mniemasz, że cię do krwi zjadła.
Od stołu żonie każesz, fukasz na pachołki,
Wyciskałeś talérze, wyciskasz i stołki.


Patrzaj djable, że się tu i gościom dostanie
Gniéwaj się jako raczysz, tylko nie léj panie,
Bo ja w tém piwie twojém roskoszy nie czuję,
Zdrowie rad mam od ciebie, kufla nie przyjmuję,

Jeślić o słowo idzie, kto więcéj pić może,
Dajęć przodek w tym męztwie, sam pójdę na łoże,
Już ty bądź w tym rycerzem, co piwo usieczesz —
Tego niewiém, jeśli przed chłopem nie ucieczesz.

Jeśli téż tak rozumiész żebyś mnie częstował —
Męczysz mnie nie częstujesz — tociem podziękował.
Chcesz mnie uczcić — Dajże mi dobrą wolę w domu
A niechaj po niewoli nie pełnię nikomu

................

I tak we łbie rozumu po trzeźwu nie wiele
A ostatek chcesz zalać w to miłe wesele,
Niech raczéj nic nie będzie — mali go być mało!
Radoby niebożątko z mózgu oszalało.

Więc téż wojna bez wici — gospodarz się wierci
Porwoniście zabitéj na ostatek śmierci.
Do tylam was rozwadzał, aż mi się dostało
Bijcie się póki chcecie — mnie tam na tém mało.

Kufle lecą jako grad: a drugi już jęczy,
Wziął konwią aż mu na łbie zostały obręczy
Potém do arkabuzów — a więc to biesiada?
Jeśliście tak weseli, jakaż u was zwada?

Nazajutrz się jednają — przed się go naléwaj,
A kto z nieżadnym głosem przed pany zaśpiéwaj.
.................

Bodajże wam smród w gębę, mili pijanice,
A trąd na twarz, bo żona lubi takie lice.
Krzywe nogi na starość, nieobrotnéj szyje,
Krom klątwy, kto będzie żyw, snadnie się dopije.

Ten obraz bankietu ślacheckiego, nie jestże wyborny? A co za dowcip w opowiadaniu, jak trefne ucinki.
Mnóstwo jest podobnych obrazków z żywego świata wziętych u Jana. Taki i następny (II. XXII) z dość pospolitego poetom rzymskim tematu, do staréj zalotnicy. Taki jeszcze anakreontyk pijaczy (XXIII).

Niech się tu nikt z państwem nie ozywa
Ani z nami powagi używa
Przywileje powieśmy na kołku,
A ty wedle pana siądź pachołku.

Tam dobra myśl nigdy nie postoi
Gdzie z rejestru patrzą co przystoi
A powiém wam, że się tym świat słodzi,
Gdy koleją statek i żart chodzi i t. d.

Żale fórty (może naśladowane) (II XXVII) niczém inném nie są tylko satyrą na nierządnicę — początek ich tylko tu przywiedziem.

Użałuj się kto dobry a potłucz zawiasy
I mnie samą wrzuć w ogień, bo przez te niewczasy
Dobrze już nie szaleję, ja fórta strapiona
Jednak mnie ten bezmierny niepokój dokona.
................
Co tu za méj pamięci powrozów stargano,
Wrzeciądzów ukręcono, młotków skołatano,
Teraz już głowicami łotrostwo mnie tłucze
A ubogi gospodarz kryje się pod klucze.

W pieśni do Arcy-Biskupa Gnieznieńskiego, jaki to piękny obrazek. (III. XI).

W jakiéj tęsknicy domu pozostały
Wygląda ojca miłego syn mały,
Który mu kupić jarmark obiecował
Gdy się do miasta rano wyprawował.
Więc się kłopoce co tam ojciec trzyma
Mniemając że ón inszéj sprawy niéma
Jeno pas kupić, abo czapkę nową
Abo nakoniec kukłę szelągową
A ten czego dom za się potrzebuje
Tym czasem chodząc po targu kupuje,
Tu sól, tu garnce, tu kocioł miedziany,
Tu krój, tu lemiesz, tu wóz okowany.
Aż nic nakoniec niéma w pęcherzynie,
Syna wzdy szklanna banieczka nie minie.

I gdzież tu proszę ta wyrzucana mitologia, którą tak ma być przesycony Kochanowski? Nie sąż to obrazy narodowe, krajowe, swoje własne.
Pieśni Święto-jańskie o Sobótce, naprzód są z myśli narodowéj, ale i wykonaniem zbliżył się w nich wielce poeta do gminnych, prostych, sielskich piosnek.
We wstępie rozpala poeta ognie, rozsypuje tłum widzów, bąki grają, echo powtarza, siadają na murawie i występuje sześć par dziéwcząt bylicą przepasanych. Piérwsza śpiéwaczka tłumaczy że Sobótka od najdawniejszych czasów palona bywała; potém biorąc z tego treść pieśni, do zachowania dawnych świąt i zwyczajów zachęca. Wszędzie prostota wyrażeń prawdziwie wiejska, gminna, a poetyczna.
Druga śpiéwaczka jakże wesoło poczyna, jak naiwnie, zupełnie tonem piosnki gminnéj.

To moja największa wada,
Że tańcuję bardzo rada.
Powiédzcie mi me sąsiady?
Jest tu która bez téj wady?

W pieśni trzeciéj, wyśmiéwają pijaka — co ciągnął kota. Jak naiwnie poczyna się czwarta:

Komum ja kwiateczki rwała
A ten wianek gotowała?
Tobie miły nie inszemu
Któryś sam mił sercu memu.

Początek ten komum i t. d. jest zupełnie zwrotem prostéj piosnki gminnéj.
W piątéj prawdziwie wiejskie opisane zaloty, i ten wyborny Szymek co nieustannie na trzewik dziewczynie następuje,

A powiada że miłuje.

W szóstéj malowniczy, a prosty obraz lata i nadziei zbiorów z pola. W siódméj ofiaruje się dziewczyna iść ze swym miłym na łowy, co chętniéj poluje niż tańcuje albo pije; gotowa za nim ze psy leciéć i siéci mu zastawiać.
Ósma, pastusza:

Pracowite woły moje
Przy tym lesie chłodne zdroje,
I łąka nieprzepasiona
Kosą nigdy nie sieczona.

Tu wasza dziś pasza będzie,
A ja mając oko wszędzie,
Będę nad wami siedziała
I tym czasem kwiatki rwała.
............
Pracowite woły moje,
Wam płyną te chłodne zdroje,
Wam kwitnie łąka zielona,
Kosą nigdy nie sieczona.

W dziewiątéj pieśni, co się tak ślicznie poczyna, opisana historja Filomeli i Progne, ale przez dziwne przyzwoitości uczucie, imiona ominione i zrobiono z niéj zupełnie powiastkę gminną, po prostu opowiedzianą.

Ja płaczę a żal zakryty
Mnoży we mnie płacz obfity.
Spiéwa więzień okowany
Tając na czas wnętrzne rany.

Śpiéwa żeglarz, w cudze strony
Nagłym wiatrem zaniesiony
I oracz ubogi śpiéwa,
Choć od pracy aż omdléwa.

Śpiéwa słowik na topoli
A w sercu go przed się boli,
Dawna krzywda i t. d.

W piosnce téj historja Filomeii, stała się bajeczką gminną, którą wybornie w pieśń włożył poeta. A zaraz ukończywszy ją woła autor, jak by się wymawiał.

Chwała Bogu, że te kraje
Niosą insze obyczaje,
Ani w Polsce jako żywy
Zjawiły się takie dziwy.

W pieśni dziesiątéj kochanka narzeka na miłego co ją opuścił i na wojnę odjechał. W jedenastéj opis wdzięków cudnéj Dosi, zakrawa na rubaszność, tak usilnie poeta szukał prostoty i naiwności wiejskiéj. W dwunastéj jest tu pochwała wsi, tak popularna, którą wszyscy na pamięć umieją — Obraz prześliczny, zawsze z tém staraniem o prostotę wiejską wykonany. Dla nas, niéma wątpliwości, że Jan Kochanowski, do pieśni o Sobótce, natchnąć się musiał gminnemi piosenki, a nawet w wielu miejscach za temat ich użyć, za prototyp swoich. Z wielką sztuką idzie w ślad za myślami ludu, za najzwyklejszemi jego uczuciami, za tém co go porusza, co go weseli, co go smuci. Wszystkie te śpiéwające dziewczęta, prócz dwórki, co gdzieś o Filomeli zasłyszała i po swojemu to wyśpiéwuje: prawe wiejskie dziewochy, pieśni ich nie uczone, ubrały się tylko w rym gładszy i świąteczną jakby szatę.
W Sobótce jest Kochanowski narodowym, o ile nim tylko swojego czasu być mógł, a więcéj niż ktokolwiek po nim był, aż do XIX wieku; bo późniejsi wszyscy niepojmują ani poezij gminnéj jak ón, ani przypuszczają ją za piérwiastek dla sztuki — ón to jeden daje przykład studjowania natchnień gminu w XVI wieku i jeden tylko tworzy w jego duchu, nie rojąc sobie jakiegoś konwencjonalnego pastuszego ludu, ale z prawdziwego biorąc wzory.
Jeszcze tylko kilka obrazków, z pieśni, na dowód narodowości Jana, o którą nam wielce chodzi. Oto naprzykład (IV. X.) jeden z najrzadszych u Kochanowskiego, bo w nim sam się ukazuje:

Pawle, rzecz pewna u twego sąsiada,
Możesz długiego nie czekać obiada.
Bo w méj komorze szczéra pajęczyna
W piwnicy także coś na schyłku wina.
Ale chléb (wedle przypowieści) z solą,
Każę położyć przed cię z dobrą wolą.
Muzyka będzie, pieśni téż dostanie,
A k temu płacić niepotrzeba za nie.
Bo się tu ten żmij rodzi tak okwito,
Lepiéj daleko niż jęczmień i żyto.
Przeto siędź za stół mój dobry sąsiedzie,
Boś dawno bywał przy takiéj biesiedzie,

Gdzie śmiéchu więcéj niż potraw dawają,
Ale poetom wszystko przepuszczają.

Innego rodzaju jest obraz w pieśni XXI (Xięga IV) do Wojewody. Czarny koloryt jego zaraz w końcu uczuciem religijném się wyjaśnia. Albo jeszcze w pieśni XXXVII do Stanisława Wapowskiego, gdzie tak dawne czasy maluje:

Szczęśliwe czasy kiedy giermak stary
Był tak poczciwy jako te dzisiejsze,
Jedwabne bramy coraz kosztowniejsze.
Wprawdzieć nie było kosztu na maszkary
Ale był zawsze koń na stajni rzéźwy
Drzewo, tarcz pewna i pancerz na ścianie,
Szabla przy boku, sam pachołek trzéźwy
Nie szukał piérza wyspał się na sianie
A bił się dobrze! Bodaj tak uboga
Dziś była Polska — a poganom sroga.

Chcecież jeszcze więcéj dowodów narodowości Kochanowskiego, nie jestli jeszcze jawna, że wszystko czerpał z siebie i ze świata co go otaczał. Późniejsi następcy, naśladowcy, weszli już w ten świat konwencjonalnych myśli, którego ón jeszcze nie pojmował. W nim wszystko albo starożytne, albo własne swoje, rodowite polskie. On zawsze oryginalny sam sobą, nie naśladuje nigdy. Ma sobie właściwy sposób widzenia świata, malowania go, własną wzniosłą moralność, chrześciańską, spokojną, i język swój, co go sam stworzył, a który my mu winniśmy. Wieki późniejsze co po nim przepłynęły, więcéj mu ujęły, niż dodały. Obrazy Jana są zawsze wspaniałe, wielkie, ciche i pogodne, mniéj dobrze maluje burzę, bo jéj w życiu nie czuł i niepojmował przy swéj rezygnacij i pokoju duszy, bo w niéj nie było ani ciało, ani dusza jego. Drobne przygody jego żywota odbijają się w poezjach z cudowną wiernością rysów.
Patrzcie, jak pięknie maluje naturę, jak trafnie wystawia ludzi. Jego natura i ludzie przy całéj swéj prawdziwości, mają zawsze cóś idealnego, wzniosłego, czystego; nigdy nie pokazuje strony ich czarnéj, gorszéj, plamistéj. Celując w obrazach swobody, wesela, albo cichego smutku, gdy zechce wyśmiéwać, szydzić, wywięzuje się z satyry, z dowcipem nieporównanym, z jakąś naiwnością, dobrodusznością, wzbudzającą tém szczérszy uśmiéch, że opowiadać zwykł rzeczy zabawne, wesołe, z zupełną powagą i serio. Jaki to malarz-satyryk w tych urywkach cośmy je wyżéj przywiedli, a prócz nich w wybornych swych Fraszkach. Jak charakterystyczne natrafiamy w nich postacie, zacnych sąsiadów, i tak zwanych przyjaciół i cudackich czupiradeł.
Kochanowski, powtarzamy, — zawsze jest sobą. — Duch jeden w całych jego poezjach, a duch to narodowy i religijny nadewszystko. Duch ten, moralność Kochanowskiego jest obrazem ducha narodu, który odbił się w swoim poecie. Zdania jego stały się popularne jak przysłowia, a pieśni niektóre przeszły po części w najulubieńsze cytaty. Takiemi są w części lub całości, xięgi piérwszéj: XIX. XXIII. II. XIV. XXX. III. IV i t. d. i t. d.
O Bogu, o świecie, o ludziach, przeciwnościach, nieszczęściu, miłości, kobiétach, i t. d. i t. d. zdania Jana były zdaniem ogółu u nas, i to nawet nie w jego tylko epoce, ale przez dwa wieki późniéj do naszych dni prawie. Czy cieszy w przeciwnościach, dodaje ducha, krzepi, czy zachęca do dzbana, czy o ukochanym mówi kraju, o młodzieży, o kobiétach, czy o Bogu, o przyszłości, zawsze to stary Polak kontuszowy, którego myśli nikt się z potomków nie zaprze, którego zdania cały świat Polski podzielał. Duch jego jest prawdziwie narodowym, naszym, nawet nałogi, plamki, przywary, swojskie a niepożyczane. Miły mu dzbanek, widzicie, miły mu gość od Boga zesłany, miła przystojna biesiada, wioska i rola, zachęca do oręża, do konia, do łowów; miły mu nadewszystko kraj własny, droga jego pomyślność. Lubi źle wróżyć o przyszłości i gdérać, o wychowaniu prawiąc, całe gruntuje na koniu i szabli, na rozwinieniu siły fizycznéj i męztwa. Głęboko w sercu ma wiarę i brzydzi się reformą, o którą się jednak otarł, i białą swą szatę o nią z tyłu, choć tego niepostrzega — osmołił trochę. Powtarzam, swój ón, narodowy i nie naśladowca wcale. Chcecie li wiedziéć co utworzył? Oto cztéry xięgi prześlicznych, różnobarwnych pieśni, Satyra, Proporzec, Odprawę posłów, Pamiątkę Janowi Tęczyńskiemu, Fraszki, Muzę, Zuzannę, Marszałka i t. d. Alboź jeszcze mało?
We wszystkich tych utworach swoich, jest narodowym i duch jego nie przesiąkł cudzemi wyziéwy, za granicą nawet, nie zaraził się temi nowinki, co tak w ówczas smakowały wszystkim.
Przywykliśmy dziś do utworów, w które człowiek wléwa co tylko ma porządnych i nieporządnych passij, co tylko ma siły, co ma namiętności, ognia i życia. Przyszła do tego z zbytniéj wprzód słabości, w zbytek siły (któren jest także chorobą) przerodzona literatura; że w nią jak w brudną rynwę, zléwają się resztki potraw wykwintnych i pomyje gorące; wszystko co jest w człowieku bezwstydnie nagie, w niéj się ukazuje. Nie tak było dawniéj, i tego rodzaju siły, ognia i życia, co czytelnika z zawiasów wysadzają, co mu burzą głowę i rozbijają piersi, nie szukać w Kochanowskim.
On podobien jest wielkiéj, wspaniałéj, cichéj rzéce, co pławi spokojna bogate dary ziemi do odległych krain; na jéj brzegach naprzemian świetne, pogodne lub chmurne, ale wspaniałe zawsze, ale jednostajnie ślachetnego oblicza widoki. — Ona sama posuwa się wolno i połową odbija niebiosa, a skrajami tylko ziemię przez którą przechodzi. Nasz Jan wstydziłby się był pokazać w swych pieśniach głębokie wnętrze duszy, w któréj zakąty często się wciskają brudy nieoddzielne od człowieka. On co miał takiego w sobie, spowiednikowi tylko, tylko westchnieniem żalu nad sobą, Bogu powierzał.
Jeśli jest w nim czasem coś obnażonego, swawolnego, nie przepisujemy tego tym przyczynom, które dziś swawolę nagą w literaturę wiodą. On o tyle się tylko obnażał, o ile jego wieku zwyczaje wymagały, o ile starszych przykłady, utorowaną drogą wiodły go ku temu, a zawsze o ile dozwalała przystojność. Swawolny jego żart, częściéj téż jest po prostu żartem tylko, swawolą, wesołém szczebiotaniem, passij niéma w téj swawoli, niéma namiętności jak dzisiaj. Dzisiaj wszystko się opisze, co się myśli, co się poczuje w sobie, począwszy od wszelkich chorobliwych ciała wzruszeń, aż do wszystkich najdzikszych myśli duszy naszéj, myśli występnych, które bezwzględnie obnażamy, jak gdyby tym wszetecznym ogniem mogła się rozgrzać literatura, miał się dowodzić poetycki zapał. Dawniéj tak nie było. Ón, gdy swawoli nawet, miarkuje się, i zwierzęcéj strony człowieka, a chuci jego nago nie pokazuje, żartuje z nich na zimno, nie rozpala niémi słuchacza. Patrzcie jak zawsze umiarkowany, poważny, jak moralny nawet w najmniéj moralnych swych pieśniach, które podyktowała namiętność, ale tuż stał na straży wstyd, rozsądek, szacunek samego siebie i ludzi. W najwolniejszych powiastkach, gdy mu na pióro wleci myśl płocha, pusta, jest to realnie myśl tylko płocha, ale nie namiętna, nie buchająca czarnym passij dymem. Swawola jego jest tylko swawolą, nie zaraża, nie rozpala. Wymówić go jeszcze można tam gdzie swawolny. Przykładem greckich i rzymskich poetów dawnych, ulubionych wzorów ówczesnych, co wskazywali drogę, pierwsi bezwstydnie się obnażywszy; po nich Europa XVI wieku, w swych epigrammatach i ucinkach, wzięła dziedzictwo swawoli i patent bezwstydu. Piękna dykcja i trochę dowcipu były im exkuzą; — wziął to za wymówkę i nasz poeta, choć najmniéj w tém i dawnych i współcześnych sobie naśladował. Z resztą małéj téj ilości swawolnych ucinków i fraszek, nawet wymawiać i tłumaczyć nie widziémy więcéj potrzeby. Idziem daléj z rozbiorem naszym.
Treny Kochanowskiego, są wybuchem żałości rodzicielskiéj, po śmierci najulubieńszego dziecka, żałości już w piérwszém gwałtowném objawieniu się jéj, przecierpianéj, utulonéj, a w cichy, długi zmieniającéj się smętek, wylewający się powoli, w natchnionych bólem, poezjach. Nie jest to zimny jak w Klonowiczu na śmierć Kochanowskiego trenach, utwór; — sztuczne wzbudzenie żałości i sztuczny jéj wyraz, jest to prawdziwy ból, prawdziwa skarga ojcowska, z rany już zaskrzepłéj a jeszcze boleśnéj płynąca.
Nieskończona tu liczba pięknych obrazów i wybornie wyrażonych uczuć. — Tak w piérwszym trenie, to porównanie do węża połykającego ptaszęta:

Tak więc smok upatrzywszy gniazdo kryjome
Słowiczki liche zbiéra, a swe łakome

Gardło pasie: tym czasem matka szczebiece
Uboga, a na zbójcę coraz się miece.

A nieco niżéj, jak pełen boleści nieudanéj więc prostéj, ten wykrzyk z duszy:

Próżno płakać podobno drudzy rzeczecie!
Cóż prze Bóg żywy, nie jest próżno na świecie,
Wszystko próżno!!....

Poczęcie trenu drugiego, jak i wszystkie one, nadto są znajome, abyśmy je wypisywać tu mieli. Ze wszystkich poezij Jana, podobno treny, największą sprawiedliwość u ludzi znalazły i najłacniéj do serc trafiły. W trenie trzecim, jaki smutek rozlany, jak śliczne zakończenie, wzywające dzieciny, aby mu się przybywającemu na świat lepszy z rączkami na szyję rzuciła. We wszystkich dalszych trenach ten sam żal się rozléwa rozmaicie obrazowany, w piątym ta podcięta oliwka, co powoli więdnieje i usycha, w szóstym widziemy nieporównane dziécię, żegnające matkę i ojca przed śmiercią i szczebiocące jeszcze usteczkami co się za chwilę zamknąć mają. Daléj z jakimże smutkiem pogląda na pozostałe ubiory i sprzęty, co Urszulę przeżyły; a ona wzięła tylko z sobą koszulkę, czépeczek, a od ojca bryłkę ziemi pod głowę — I nic więcéj — Wierzym czytając, że poeta płakał, a łzami pisał.
W ósmym widziémy ten dom pusty, w którym jednéj maluczkiéj duszy zabrakło, a tak wiele z nią ubyło — taka cisza, taka samotność — Ojciec milczący, matka płacze — i cicho — cicho, niéma rozśmiać się komu — z każdego kąta żałość człowieka chwyta.
W następnym trenie odzywa się poeta, do mądrości nieczułéj, stoickiéj co uczy wszystko znosić, a na nic nie narzekać. Szedł i ón do takiéj mądrości, ale teraz jedna bolesna strata, z niéj go zrzuciła.
Pyta gdzie się podziała dziecina? Czy w słowika zamieniona, czy w czyścu zmywa plamkę, jeśli jaką miała — czy po śmierci poszła, kędy pierwéj była? I wzywa jéj:

Pociesz mnie jako możesz, a staw się przedemną
Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną.

W jedénastym trenie, żal przywodzi go do rozpaczy, sam nie wié za co padła na niego boleść taka, za co go los tak srodze dotknął. Miarkuje się jednak w końcu — Opisanie nie zwyczajnych dziécięcia przymiotów, zajmuje tren dwunasty, a jeśli zważym, że Urszulka, miała, jak autor powiada, półtrzecia roku (30 miesięcy) tém dziwniejszemi się one wydadzą. Obraz téj dzieciny, prześliczny, ojcowskie serce go malowało. Wyrażenia wszędzie dziwnie dobrane, dziwnie delikatne. Porównanie zjawienia się tego dziecięcia na świecie do snu, w trenie XIII prześliczne i naturalne:

Omyliłaś mię jako nocny sen znikomy,
Który wielością złota cieszy zmysł łakomy
Potém nagłe uciecze, a temu na jawi
Z onych skarbów, tylko chęć a żądzę zostawi.

W trenie XV, znowu żywsze, i prawie rozpaczliwe głosy słyszéć się dają:

Nieszczęsna matko (Niobe)
Gdzie teraz twych siedm synów i dziéwek tak wiele,
Gdzie pociecha? gdzie radość? gdzie twoje wesele
Widzę czternaście mogił, a ty nieszczęśliwa,
I podobno tak długo nad wolę swą żywa,
Całujesz zimne groby —
Takie więc kwiaty leżą kosą podsieczone,
Abo dészczém gwałtownym na ziemię złożone.

W trenie XVII z zwykłém sobie uczuciem religijném do Boga się odzywa i woła z głębi duszy:
Muszę płakać — o mój Boże! Kto się przed Tobą skryć może? </poem>}} W ostatnim, matka Jana pokazuje mu się we śnie, z Urszulą na ręku:

Taka jak po paciórek do mnie przychodziła,
Skoro z swego posłania rano się ruszyła,
Koszulka na niéj biała, włoski pokręcone
Twarz rumiana, a oczki do śmiéchu skłonione.

Co to za śliczny obraz!
W pocieszającéj mowie matki, pełno najpiękniejszych myśli. Tak naprzykład:

Ziemia się w ziemię wraca, a duch z nieba dany,
Miałby zginąć, ani na miejsca swe wezwany?

Spokojność niebieska świéci nad mową ducha, co z niebios zstąpił, aby strapionego pocieszyć. W ogólności treny są dziwnie pięknym poematem, pełnym uczucia i obrazów — Prawdziwa to poezja, strugą łzawą z serca płynąca. W trenach nie tylko się poeta ukazuje, ale człowiek, czuły, przywiązany, umiejący kochać — odsłania się w nich życie jego prywatne, co dnia każdego, poczynało się modlitwą dzieci u ojcowskiego łoża.
W Muzie, poeta chciał zda się pocieszać myślami o zacności poezij, o poetów losie, w zapomnieniu a pogardzie współcześnych. Niewiemy do jakiéj epoki odnieść ten poemat, bo Jana Kochanowskiego od razu uznał naród poetą i jak należało uczcił; od ukazania się swego miał wielbicieli i nie było głosu, co by sławie jego zaprzeczył. Jednakże początek poemaciku tego, objawia jakieś zniechęcenie; cały się na téj osi obraca.

Sobie śpiéwam a Muzom, bo kto jest na ziemi,
Coby serce ucieszyć chciał pieśniami memi.

Tu następuje gorzki uśmiéch i szyderskie spójrzenie na tych, co duszy się swéj i dusznych uciech zaparłszy, za groszem tylko i zyskiem uganiają.
W Pamiątce Jana Tęczyńskiego, pełno jest pięknych obrazów, cały to także poemat, ale treść jego tragiczna do rodzaju talentu autora nieprzypadała wcale. Dla tego mimo starania, mimo wykończenia, brak tu może uczucia i zapału, brak przejęcia. Pojedyńczych piękności, powtarzamy, wiele: Taki jest obraz:

Bo jako na krępaku wiatr ze wszystkiéj siły
Burząc dąb stary wyparł, a ten wykręcony
Padł i dobrą część lasu starł na wszystkie strony.

Taki obrazek Wilejki wpadającéj do Wilij i obraz burzy na morzu, mniéj silnemi jednak rysy nakréślony. Nareście piękne są jeszcze, ale więcéj patetyczne niż poetyczne ostatnie słowa Tęczyńskiego, które poeta w usta mu kładzie. Bez wątpienia ten wiérsz Kochanowskiego, natchnąć musiał znakomitego pisarza, co niedawno stworzył piękny romans historyczny o Tęczyńskim.
Jednym z najpiękniejszych i najgodniejszych uwagi, utworów Jana, jest Satyr. Jest to obraz Polski w XVI wieku połowie, obraz opinij Polaków o sobie i przyszłości własnéj, opinij lepszéj części narodu; — obraz obyczajów, mniemań, wad narodowych, wróżby nareście na przyszłość, wróżby co przez lat dwieście kilkadziesiąt, aż do swego uiszczenia, brzmiały nieustannie nad głowami nieopatrznych i przebrzmiały, jak głos Kassandry, witane śmiéchem i niewiarą. Sprawdziły się i smutno dziś czytając je pomyśléć, że widząc bliski upadek, tak wesoło szli wszyscy do niego! Satyr jest wyborną satyrą, w swobodnéj formie gdéraniny starca, wylaną.
Satyr odzywa się do Zygmunta Augusta, jako do naczelnika narodu. Wyszedł ón z lasów, spójrzał na świat, i stary gdéra co inną widział Polskę, inny świat, narzéka na zepsucie, na zmiękczenie obyczajów. Nie jest to komunał, jak by się komu zdawać mogło, dla tego, że to narzekanie powtarzane, stało się dziś, po trzechset latach komunałem w istocie. Ale właśnie za Zygmunta Augusta, po dość długim pokoju, w którym jak Jan powiada, Polska zakwitła, obyczaje, stały się polerowniejsze, na dwory, do domostw ślachty i panów wkradł się zbytek, a jak zawsze skutkiem pokoju, duch rycerski wygasać zaczynał, a handlarski wyrastać. Panowanie Augusta dla Polski, było dla Polski, czém Franciszka I° dla Francij; charaktery nawet obu monarchów, wiele mają w sobie podobieństwa. Nad tém to, wzrostem ducha handlu, uboléwa poeta, w początku zaraz wołając, że niéma w Polsce:

Jeno kupcy a rataje.

Że lasy, na klepkę, wańczosy, potasze powycinano, a biédny Satyr uciekać musi z nich, szukając sobie innego kraju:

Gdzieby w ludziach niebyło takiego starania
O te biédne piéniądze.

Na Podole, przeciw Tatarom nikt nie jedzie, wszyscy się pławią do Gdańska za talarami. Dawniéj, powiada, inną była stara Polska uboga, kmiéć parał się koło roli, a ślachcic przez lat siedém bił się nieustając.

I to wszystko bogactwo kto się sławy dobił.
Lepiéj się nią niż złotym łańcuchem ozdobił.

W pokoju nawet smakowały im jedynie rycerskie zabawy — koń i zbroja. W polu lud służebny trwał zawsze:

Tymci Polska urosła, a granice swoje,
Rozciągnęła széroko między morza dwoje.

A wy — odzywa się do współczesnych Satyr:

Skowaliście ojcowskie granaty na pługi,
A z drugiego już dawno w kuchni rożen długi.

W przyłbicach kwoczki siedzą, abo owies mierzą,
Kiedy obrok woźnice na noc koniom bierzą.
Kot czy to nadzieżny koń, a poczet zaś woły
Które stoją i w stajni i w tyle stodoły!
To już rotmistrz co fuka na chłopy u pługa,
A jego przedniejsza broń toczona maczuga.

Potém wystawując że zbogaciał kraj, przez podniesienie rolnictwa — prawda, rzecze, ale dawniéj przed upadkiem bogatszy był jeszcze. I cóżeście dokazali swémi bogactwy? pyta. Spójrzcie na Prusy, na porządek w nich, budowy, drogi, mosty, zamki. Jest li co u was bogatych takiego?
W przeciągu lat kilku, Tatarzy pięć razy was najechali, a bracią waszą zaprzedali w Turecką niewolę, dwakroć ziemię waszą przeszedł nieprzyjaciel, wzięty Połock, dopominają się Halicza. Szwed przez morze was sięga, Inflanty z garści wydziéra. To owoc bogactw i skutek przekucia oręży na pługi! Ale to nic jeszcze — będzie więcéj, gdy poznają, żeście swych przodków zabyli. Niemcy coraz bliżéj k wam, coraz się pod was pomykają, a wy tymczasem korczujcie, kopcie stawy, wieźcie i pławcie Wisłą burtnice i ławy, palcie lasy na popiół, rąbcie na wańczosy. Polak od pola zwany, mówicie, niech że będzie pole — A gdzież się skryjecie gdy was nieprzyjaciel napadnie, bo podobno bić się nie będziecie!
Tu narzekanie na zbytek powszechny, który ubogiemi czyni wszystkich; bo zbytkownikowi nigdy dosyć. Często już cytowano, to charakterystyczne z Satyra miejsce, musiemy je jednak przywieść.

Aby miał zginąć niechce ustąpić nikomu.
Da kto pięćdziesiąt potraw, da ón tyle troje,
Ty go upoisz, a ón i woźnice twoje.
Ty w rysiu, ón w sobolu. Ty na czapce złoto
On ma i na trzewiku, chocia czasem błoto
U niego obercuchy szérsze niż u kogo
Od kabata sto złotych jeszcze to nie drogo.
A kiedy się wystrychnie w usarskim ubierze
Po kołniérzu go poznasz, bo błam futra bierze.
Więc jako mu nie rzeczesz — Miłościwy panie —
To już pewna przymówka — Żeś głupi ziemianie.
By téż najwięcéj przegrał, nic go to nie smuci,
Jeszcze nadto chłopiętom ostatek rozrzuci.
Pochlebce to jego dwór, a rada zwodnicy,
Odźwiernych mu nietrzeba, strzegą drzwi dłużnicy.

I znowu powtarza, że mniemanych bogactw dzisiejszych, nie znać wcale w szafunku.

Kto dziś zamek założy? kto klasztór zbuduje?
Kto panu miasto puści i summę daruje?

Rychléj wezmą od króla, niż mu dadzą. Tu dziwaczną mieszaniną, Satyr wpada na rzecz o wierze. Niezbędną była, w obrazie tego czasu, wzmianka o wierze, ale autor kładnąc ją w usta Satyra którego papieżnikiem zowią, wymawia się, opowiadając, jako stary Baccha sługa, późniéj się ochrzcił.

Nakoniec jam się ochrzcił i szedłem w te kraje.

Dawniéj, powiada, dawniéj, gdy cnotą ludzie się rządzili, praw było mało, teraz prokuratorów, rzeczników, Statutów, moc wielka, a sprawiedliwości niéma. Dawniéj usiąść do stołu z podejrzanym, nikt nie chciał, przed nim obrus rznięto, talérz nożami kłuli — musiał ustąpić. — Dziś, ledwie jedno zostało z dawnego zwyczaju i to u kobiét tylko, bo matka jeszcze córce podaje, że cnotliwa przy wszetecznéj nie usiędzie. Chcecie aby was po staremu król tylko i sejm sądził, ale któż w tylu występkach i nierządach, sądzić wystarczy — Wróćcie do dawnych obyczajów, a i prawa dawne wrócą.
Gdy bić się czas, wy tylko rozprawiacie a gadacie — tak było, gdy Połock wzięto. Sejmowali jeszcze gdy do boju dobrze czas już było.
Za główną przyczynę przerodzenia się Polaków i odmiany w ich obyczajach, Satyr uważa wychowanie cudzoziemskie. U nas ono i miało i ma po dziś dzień wpływy niezmierne. Piérwsi co wysłali swych synów do Sorbony, Padwy, Lipska i Pragi, wyznali tém, że za granicą wyżéj wszystko stało, lepiéj było niż u nas. To wyznanie miało skutki wielkie, osłabiło wiarę w siebie, pociągnęło za sobą wzgardę kraju, zamiłowanie cudzoziemczyzny, co niby wyższość jakąś nad krajowcami, wychowankom zagranicznym dawała. Tu Jan Kochanowski niezmiernie rozumnie i trafnie dowodzi wad takiego wychowania. W kraju powiada daléj, nad dziesięć grzywien nie płacicie professorom akademij i chcecie mieć dobrych? nie starając się o nich, zaledwie chleba im dając — Ubóstwo Akademij Krakowskiéj, dziwne, gorszące, potwierdzają świéże w tym przedmiocie prace P. Muczkowskiego, ono bez wątpienia, było jedną z przyczyn upadku nauk u nas.

Ale niech ma zapłatę godność między wami,
Ręczę wam że zrównacie z ich tam Sorbonami
Nakoniec, weźcie doma taki koszt na dzieci,
Ujrzycie, że się do was, wszystka Padew zleci.

Ale, dla obyczajów, podobno ich ślecie, powiada — Wierzcie mi, że przy dobrych i złe tam znajdziecie, a wiadomo jakie lepiéj smakują młodemu. Ja, powtarza, przekonany jestem, że Polski odmiana, z wychowania młodzieży pochodzi — Z wychowaniem tém cudzoziemskiém miało się właśnie, jak z proroctwy, które wszyscy głosili, a nikt ich niesłuchał. Od XVI wieku począwszy, po dziś dzień, jednym głosem wszyscy wołają. Złe wychowanie cudzoziemskie, złe, szkodliwe! A wszyscy jednak dzieci mniéj więcéj z cudzoziemska wychowują!
Tu jest wyborne porównanie roskoszy świata obsiadających młodego przy wyjściu na świat, do mszyc (liszek).

Bo jako gęste mszyce nagle cię obsiędą
Roskoszy świata tego i odwodzić będą —
Twoje ślachetne serce od zabaw uczciwych.

A daléj jak pięknie, choć pospolitą już dziś, myśl wyraża:

Nie rozumiéj żeby to darmo uczyniono,
Iż wszelaki zwierz inszy pochyłym stworzono,
A człowiek twarz wyniosłą niesie przed wszystkiemi,
Patrząc w ozdobne niebo oczyma jasnémi.
Chciał nam Bóg tém swoją myśl opowiedziéć prawie,
Iż bydło a człowieka stworzył k różnéj sprawie.
Bydło więcéj nie szuka, jeno aby tyło,
Tego samego patrząc co jest ciału miło.
Ale człeka którego dusza poszła z nieba,
O tem czuć, o tém myśléć ustawicznie trzeba,
Jakoby się mógł wrócić na miejsca ojczyste
Gdzie spólnie przebywają duchy wiekuiste.

Albo daléj jeszcze rozszérzenie téj myśli o człowieku:

Bo tak wiédz że w człowieku są mocarki dziwne
Nie tylko sobie różne, ale i przeciwne,
Jest bystra popędliwość, jest żądza niesyta
Bojaźń mdła, żałość smutna, radość niepokryta
Nad któremi jest rozum, jako hetman.

Tu długa następuje mowa o hamowaniu namiętności, którą Satyr, dedykowany Królowi J. M. Zygmuntowi Augustowi jakby umyślnie dla niego ułożył, kładnąc to wszystko w usta Chirona do Achilla. Tym Achillem, nie jest-li Zygmunt August? Niewiém, ale tego by się można domyślać; bo i Orzechowski, dziwne mu rzeczy w żywe oczy prawił, z nieustraszoną stałością, prawda — po łacinie.
Nakoniec na téj mowie i szyderskich ucinkach, kończy Satyr, malujący powiedziéć można najlepiéj Polskę Augustową, już mięknącą, zabywającą dawnego rycerstwa, strojną, zbytkowną, pieniaczą. Co by powiedział, gdyby ją późniéj zobaczył!!
Przebieżmy jeszcze ostatnich kilka oryginalnych prac Kochanowskiego, mijając Monomachją, tłumaczenie trzeciéj pieśni Illjady wyborne, dowodzące, że może Jan, całą chciał przekładać; a śpiesząc do Odprawy posłów, piérwszego dramatu polskiego, co na to imie zasługuje. Dramat ten wystawiony był na teatrum przed Królem Stefanem i Anną Jagielonką w Ujazdowie pod Warszawą d. 12 Stycznia 1578 roku; kosztem i staraniem Jana Zamojskiego, podówczas kanclerza i hetmana W. koronnego. Znać Jan umyślnie na to dramat ten napisał, ale jak sam w posłaniu czy przedmowie uniewinnia się, nie wiedział potém czy będzie potrzebny lub nie ten dramat jego i myślał: „że tak ze mną zostać miało mólom na pokarm, albo na trąbki do Apteki. Jakom listy W. M. przeczytał, nie było czasu poprawować, bom wszystek musiał insumere na przepisanie. Quid quid id est, a baczę że błazeństwo i W. M. sam podobno rzeczesz, posyłam W. M. tém śmieléj, chocia niemasz co, żem to jeszcze z przodku W. M. opowiadał, że to nie miało być ad amussim, bo mistrz nie po temu. Rzeczy téż drugie nie wedle uszu naszych. Inter caetera są trzy chory, a trzeci jakby greckim chórom przygania, bo oni już osobny charakter do tego mają, niewiém jako to w polskim języku brzmiéć będzie. Ale w tym niech będzie arbitrium W. M., abo raczéj we wszystkiém etc. Datt 22 grudnia R. P. 1577.” — Tak więc we dwadzieścia dni od przepisania wyuczony i przedstawiony był ten dramat. Współcześni (o ile wiém) nie zostawili nam wiadomości, jaki był effekt na scenie i jak go przyjęto, ale spodziéwamy się, że zapewne choć dla nowości saméj, wrażenie wielkie uczynić musiał.
Jan Kochanowski niewykończony swój dramatyczny obraz z wielkich homerycznych czasów, zbyt surowo osądził, nazywając błazeństwem. Odprawa posłów w swym rodzaju, jest wybornym dramatem, ale nie takim jakim go dziś pojmujemy. Przedmiot jest bohaterskich grecij czasów i forma starodawna czysto grecka. Przedmowa Jana tylko co cytowana dowodzi, że pracował nad przejęciem téj formy, uznając ją konieczną wynikłością przedmiotu.
Słusznie Osiński napisał (Sybilla 1821) że na to baczyć mamy, sądząc o Odprawie posłów Jana Kochanowskiego, iż ón, niemiał innych wzorów nad starożytne tylko, bo Cervantesa o dziesięć, o trzydzieści Lopeza i Shakspeara, a więcéj niż o pół wieku uprzedził Kalderona i Kornela — nie miał więc wzorów nad greckie i rzymskie. Rzymskie z dziwną trafnością pominął, choć inni mu współcześni, świadkiem Górnicki, woleli je i przekładali. I gdyby był miał nasz poeta inne wzory, śmiało mówim, nie był by ich użył, jak nie użył rzymskich — jeden tylko był wzór dla przedmiotu takiego, starożytna tragedja grecka — Tę studjował Jan, jak dowodzi przedmowa jego. Mówi Osiński, że przełożył Jan Eschyla prostotę, nad nadętość Seneki, i tak być musiało, bo Jan doskonale czuł, czemu jaka szata przystała. Ubrał więc Odprawę posłów, w właściwy jéj strój starożytny. Żali się tenże krytyk na zbytnią prostotę Jana, na zaniedbanie ozdób poetyckich, zbyt prostą osnowę i obcięcie przedmiotu. Ale to, co mu się podoba, widziéć wadą prawie, my widzim zasługą — inaczéj nie była by Odprawa czém jest, greckiéj tragedij piérwszém i doskonałém odtworzeniem, którego nikt potém nie pojął tak; jeden Kochanowski, drugi we trzysta lat Goethe. Odprawa, cudna jest tą prostotą, którą olbrzymieją jéj postacie i stają się wielkie, ogromne. Nie dzisiejszych to czasów ludzie, ale wieków bohaterskich, jest w nich cóś, co ich czyni idealnemi istotami, mimo téj prostoty, a raczéj przez nią samą. Homera dramat nie byłby inszy pewnie. Właśnie ta niezmierna prostota, sprawą któréj dla Osińskiego, drobnieją kształty, dla nas (może fałszywie) podwaja rozmiary tych homerycznych postaci.
Z resztą wyznajemy z krytykiem chętnie, że brak tu węzła, brak przestrachu, trwogi na scenie. Ale wpatrzywszy się w ten obraz, co rozpoczyna wielką epopeję, widzim w proroctwie Kassandry, całą okropną przyszłość Troi i drżemy właśnie dla tego, że tu taki spokój, taka cisza, w Odprawie brzemiennéj tak czarną przyszłością. Mimo to, są tu sceny pełne życia i zapału nawet.
Na scenie ukazuje się piérwszy Antenor i opowiada przybycie posłów po Helenę. Ta expozycja niezmiernie prosta i naturalna, w kilkunastu wiérszach. Nie wydamy Heleny — wojna! Parys praktyki czyni i jedna sobie przyjaciół aby w radzie większością zatrzymanie Heleny uchwalono. Sam Antenor, ogłasza z pełną powagi prostotą, że na zgubę kraju, nie da się ująć niczém i swe zdanie objawi bezwarunkowo. W tém nadchodzi Alexander-Parys. Scena następna w któréj Alexander, usiłuje naprzód pozyskać sobie Antenora, potém się z nim przemawia, poróżnia, do przymówek i otwartéj kłótni przychodzi, jest wyborną i słusznie Osiński, ceni ją na równi z sławną kłótnią Djego z Gomesem w Cydzie Kornela — Posłuchajmy i uważmy, jak stopniowo i nieznacznie, przychodzą do powaśnienia.

ALEXANDER.

Jako mi niemal wszyscy obiecali
Cny Antenorze, proszę i ty sprawie
Méj, bądź przychylnym, przeciw posłom greckim.

ANTENOR.

A ja z chęcią rad zacny królewicze
Cokolwiek będzie sprawiedliwość niosła
I dobro Rzeczypospolitéj naszéj.

ALEXANDER.

Wymówki niémasz gdy przyjaciel prosi

ANTENOR.

Przyzwalam, kiedy o słuszną rzecz prosi.

ALEXANDER.

Obcemu więcéj życzyć niźli swemu
Cóś niedaleko zda się od zazdrości.

ANTENOR.

Przyjacielowi więcéj niźli prawdzie
Chciéć służyć, zda się przeciw przystojności.

ALEXANDER.

Ręka umywa rękę, noga nogę
Wspiéra — Przyjaciel port przyjacielowi.

ANTENOR.

Wielki przyjaciel przystojność. Tą sobie
Rozkazać służyć — nie jest przyjacielska.

ALEXANDER.

W potrzebie mówią poznać przyjaciela.

ANTENOR.

I toż potrzeba, gdzie sumienie płaci?

ALEXANDER.

Piękne sumienie stać przy przyjacielu.

ANTENOR.

Jeszcze piękniejsze zostawać przy prawdzie.

ALEXANDER.

Grekom pomagać, to u ciebie prawda?

ANTENOR.

Grek u mnie każdy, kto ma sprawiedliwą.

ALEXANDER.

Widzę, żebyś ty mnie prędko osądził.

ANTENOR.

Swoje sumienie ma sądzić każdego.

ALEXANDER.

Znać że u ciebie gospodą posłowie.

ANTENOR.

Wszystkim uczciwym dom mój otworzony.

ALEXANDER.

A zwłaszcza kto nie z próżnémi rękoma.

ANTENOR.

Trzeba mi bowiem sędziom na podarki
Bom cudzą żonę wziął, o którą czynią —

ALEXANDER.

Nie wiém o żonę, ale dary bierzesz.
Od Greków zwłaszcza. Moje na cię małe.

ANTENOR.

I żon i cudzych darów nie rad biorę.
Ty jako żyjesz tak widzę i mówisz,
Niepowściągliwie — Niémam z tobą sprawy.

ALEXANDER.

I mnie żal żem cię kiedy o co prosił
Ufam swym Bogom że i krom twéj łaski
Najdę kto rzeczy mych podpiérać będzie.

ANTENOR.

Taki jakiś sam.

ALEXANDER.

Da Bóg człek poczciwy.

Na tém koniec téj scenie pełnéj życia, a tak delikatnie stopniowanéj i wycieniowanéj, że bez gwałtownego przejścia od powitania życzliwego, dochodzą do najostrzejszych przymówek[1].
Następuje Chorus poważny, co się odzywa z tą dziwnie piękną uwagą:

By rozum był przy młodości,
Nigdy takiéj obfitości.
Pereł morze i ziemia złota nie urodzi
Żeby tego nie mieli tym dostawać młodzi —

Chorus kończy, napomykając, że w zebranéj radzie ma się los Heleny rozwiązać. Ale otóż i smutna Helena wychodzi, narzekając na Parysa, ciesząc się przybyciem posłów greckich. Wystawił tu ją autor upokorzoną swym losem, żalącą się nań, bo niechciał ją skazić miłością nie prawą. Na wyrzekania Heleny nadchodzi Pani stara, rodzaj starszéj służebnéj, jéj pociechy są ze źródła, otwartego wszystkim, pospolitych ogólników czerpane. Rozmowa ta chłodna, ale są i w niéj piękne miejsca, tak naprzykład:

PANI.

Raz radość,
Drugiraz smutek, z tego dwojga żywot
Nasz upleciony i roskoszyć nasze niepewne —

HELENA.

O matko moja! Nie również to tego
Wieńca pleciono! Więcéjże daleko
Człowiek frasunków czuje niż radości.

Chorus, któryśmy wzmiankowali między pieśniami, jako wyjęty z Odprawy, o rządzących, kończy tę scenę. Nakoniec z rady przychodzi poseł oznajmujący Helenie od Parysa, że Grecy z niczém odjeżdżają a ona zostaje. Na to Helena smutnie odpowiada:

Jeszcze nie widzę z czegobym się prawie
Ucieszyć miała!

Poseł rozpowiada długo, jak się miała rzecz na radzie, opowiadanie to wyborne, ale bez wątpienia dramatyczne wystawienie tych sporów w radzie, było by daleko więcéj zajmującém, niż zimna relacja, a do tego tak długa i szczegółowa. Grecy odprawieni z tém, aby wydali Medeę i Absyrta nim się o Helenę upominać będą, tu zdawać by się mogło, z Choru cztérowierszowego, że Helena udaje tylko smutek rada nowinie, iż się z Parysem zostanie. Wchodzi Ulisses narzekający na wypadek rady, narzeka na nierząd Troi, prorokuje jéj bliski upadek. Mowa Ulissessa jest wyraźną alluzją do nierządu i zepsucia polskiego:

Nie rozumieją ludzie, ani się w tém czują,
Jaki to wrzód szkodliwy w Rzcczypospolitéj
Młódź wszeteczna — a cnocie i wstydowi cenę
Ustawili, przed temi trudno człowiekiem być

Dobrym, ci domy niszczą, ci państwo ubożą.
................
A przykładem zaś swoim, jako wielką liczbę,
Drugich przy sobie psują — Patrz jakie orszaki
Darmojadów za niemi, którzy ustawicznym
Próżnowaniem, a zbytkiem, jako wieprze tyją
Z tego stada, mniemacie że się który przyda
Do posługi ojczyzny? Jako ten we zbroi
Wytrwa któremu czasem i w jedwabiu ciężko?

Ukazuje się Menelaus wyzywający pomsty Bogów na Troję — mowa jego krótka pełna żałości i powagi.
Chorus w żywym krótkiego kroju wiérszu, prorokuje zgubę Troi i narzeka. — Następuje scena Antenora z Priamem. Antenor powtarza mu że radził wydać Helenę, że już słychać, iż się Grecy do wojny sposobią, życzy rozesłać śpiegi i czuwać o sobie. Priam nie chce wierzyć jeszcze. W tém wbiega prorocza Kassandra.

A to co za białogłowa
Z włosy roztarganémi i twarzy tak bladéj
Drżą na niéj wszystkie członki — piersiami pracuje
Oczy wywraca, głową kręci — To chce mówić,
To zamilknie.

Nic dodać do tego obrazu! Kassandra odzywa się wróżąc zgubę Troi, w pełnéj siły i patetyczności mowie, która do najpiękniejszych miejsc Odprawy ze sceną Antonera i Parysa, należy:

O! wdzięczna ojczyzno moja!
O mury nieśmiertelnych ręku roboto,
Jaki koniec was czeka! Ciebie mój bracie,
Stróżu ojczyzny, domu zacna podporo
W koło murów Trojańskich Tessalskie konie
Włóczyć grożą, a twoje oziębłe ciało
Będzie li chciał nieszczęsny ojciec zachować
Musi je u rozbójcy złotem kupować
I ojczyzna umarła — jednaż mogiła
Oboje was przykryje!!

Chorus wywodzi Kassandrę.
Antenor i Priam zostają. Antenor ze słów Kassandry wyczytał upadek Troi. Priam mu niewierzy, a przecie się lęka przypominając sen żony, gdy miała porodzić Parysa, śniło jéj się że wyda na świat pochodnią — Narzéka na Parysa. Wchodzi rotmistrz z więźniem, donosząc o przybyciu floty greckiéj. Sposobią się do wojny — Na tém koniec dramatu. Wedle nas to zakończenie brzemienne upadkiem Troi, co nic jeszcze nie kończy — zostawia czytelnika ze smutném wrażeniem, wyrównywającém zupełnemu rozwiązaniu; wié już co idzie za tém i ze słów Kassandry widział przyszłość straszną. Zdaje się wszakże, iż gdyby Jan Kochanowski miał czas, byłby daléj rozwinął swój przedmiot, wyraźnie tutaj ucięty, byłby może główne wypadki wojny, aż do zniszczenia Troi, w szeregu scen odmalował. Żal nam bardzo, że pośpiech Zamojskiego, pozbawił nas może tak pięknego pomniku. Ale taką jaką jest Odprawa, zawsze bardzo piękny dramat grecki, pełen prostoty, wielkości, powagi, podobien starożytnéj płaskorzeźbie z paroskiego marmuru, z któréj występują wdzięczne postacie, bohaterskich homerycznych czasów.
Opuszczamy tu w rozbiorze Szachy, jako tłumaczenie i początkową zda się robotę Jana, przechodzim do pięknego poemaciku Proporzec, czyli Hołd pruski, w którym autor opisując Chorągiew homagialną X. Pruskiego Alberta i wyszyte na niéj wizerunki, opowiada historją Pruss polskich.
Początek jest wielkim i wspaniałym obrazem:

Oto w zacnym ubiorze i złotéj koronie
Siadł pomazaniec Boży, na swym pańskim tronie,
Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając
A zakon najwyższego na łonie trzymając
Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi
Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi —
Z obu stron zacny Senat Koronny, a w koło
Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło

Albrecht Xiąże Pruski przystępuje do tronu, składa wierności przysięgę; dana mu nauka w mowie, jak wszystko Kochanowskiego, poważnéj i obrazowanéj. — Król oddaje Albrechtowi proporzec malowany, świetny, wielki, ozdobny. Na proporcu tym były następne widoki — Prusacy wojują Mazowsze, Konrad przeciw nim Krzyżaków wiedzie i osadza ich w ziemi Dobrzyńskiéj, dobycie Gdańska, podbicie Pomorza, wojna z Krzyżaki, bitwa — Szamotulski, Florjan Szary na pobojowisku — Nowa wojna z Krzyżaki, daléj:

Tamże piękny majestat był wymalowany
Na nim król siedział w myślach swoich rozerwany
Bo się nazad oglądał, na to co się działo,
Przed nogami nie patrząc, abo dbając mało (Ludwik)

Bitwy Jagiełły z Krzyżaki, wsi goreją, bitwa pod Grünwaldem, oblężenie Malborga, bitwa pod Koronowem, pod Gołubiem — Rokowania z Krzyżaki. Niemców wtargnienie do Polski. Władysław, bitwa z Niemcami, podanie zamków królowi, Krzyżak czołem bije polskiemu królowi. I znowu niepokoje. Firlej zamki wali. Nakoniec:

Olbrycht klęczy w xiążęcym ubierze
A od króla chorągiew rozpuszczoną bierze,
Na niéj skrzydła roztoczył czarny orzeł śmiały,
Niosąc w sercu, zwycięzcy wielkiego znak mały!

Co to za wyrażenie!
Daléj — ujście Wisły do morza, gdzie brzegi bursztynem świécą — Historja Słowian dawnych, i prześliczny obraz życia Sarmatów:

Widać ich przy wysokim wiérzchu prometowym (Kaukaz)
Widać je z drugiéj strony przy morzu lodowym.

Rozejście się Słowian po Europie, granice i t. d. Następuje opis uroczystości przy oddaniu chorągwi i głos do wszystkich dzieci, aby się jednoczyli więcéj sercami, niż Unjami. Cały ten poemat, dziwnie jest rozmaity i piękny, i zaiste niepowiécie, z temi co Kochanowskiego niechcą mieć narodowym, aby i w tém, nie zasłużył, na nazwisko narodowego. Gdybyśmy chcieli co piękne cytować, przyszło by bez mała czego xiążkę całą wypisać, a i tak podobno dla nie jednego za wiele.
W Dziewosłębie pisanym dla siostry, rady J. Kochanowskiego, w tym duchu, jaki go nigdy nie odstępywał. Tu historja Midasa. Porównanie łakomstwa do gorączki wyborne:

Ale jako w gorączce człowiek lubi wodę,
Mało się rozmyślając, że mu niesie szkodę
Tak łakomstwo bezecne myśl ludzką fałszuje
Że mu nic, okrom co wrzód rodzi, nie smakuje.

Rozdziela dobra ludzkie, na troistéj natury: pochodzące z duszy, od ciała i od wypadków postronnych pochodzące i te są losem, szczęściem. Wszędzie moralność najczystsza.
Drjas Zamechska, jest niby odbrzmieniem Satyra. Jest to głos dzikiéj Drjady z lasów wyszłéj na powitanie króla, krótko skréślona historja miejsca i rady królowi podane, powtórzenie już cytowanych w Satyrze i na innych miejscach — Zuzanna jest prostém opowiadaniem biblijném, historij dwu starców i Daniela. Żadnych tu ozdób, żadnych kwiatków, rzecz tylko pięknym opisana wiérszem, z powagą i prostotą.
Broda, ułamek czegoś niedokończonego, jakiegoś trefnego żartu, któren autor zarzucił. Wąs walczy w niebiosach z brodą, o piérwszeństwo. Jest to walka na śmierć. Poczęta intryga wąsa na zgubę i wygnanie brody — nie kończy się. Z tego wiérsza cytują pospolicie początkowych kilka opisujących kształty różne bród, za czasów Jana noszonych.

Raz tak u gęby wisząc jako wałkownica,
Drugi raz przykrojona jako prochownica —
Dziś nożycom podobna — jutro końskiéj kosie
Czasem tak rzadka żebyś mógł liczyć po włosie
Jako kędy grad przejdzie — Czasem wygolona,
W koło gęby, a z brzegów w cyrkiel nastrzępiona.

W Marszałku pisze Kochanowski o sobie i zatrudnieniach wiejskich i o różności charakterów ludzkich. Tytuł wiérsza poszedł od tego do kogo był napisanym, wymawiając się że zatrudniony swém gospodarstwem wiejskiém i poezją, zjechać do niego nie mógł.
W Zgodzie zachęca poeta do niéj, jako zachęcał w Satyrze i Proporcu. Tu najlepiéj maluje się ortodoxja Kochanowskiego, gdy mówi o niezgodach religijnych, o zepsuciu duchownych, o samowolném tłumaczeniu pisma przez apostołów nowotnych, co to i sami każą i żony do tego wćwiczyli. Potém mówi jeszcze o zgnuśnieniu Polski, zarzuceniu obyczajów rycerskich.
Posłuchajmy jak się do nowowierców odzywa:

Oto teraz w Trydencie biskupi zasiedli,
Aby lud roztargniony ku zgodzie przywiedli,
Tam się stawcie wy wszyscy, którzy powiadacie
Że u siebie naukę gruntowniejszą macie,
Tam się stawcie — jeśli nie roztérku pragniecie.

Daléj napomina, aby każdy swego stanu pilnował, wszyscy chcieli żyć w zgodzie i miłości.

To czyńcie a nie będziem nigdy żałowali
I ja że radzę i wy żeście mnie słuchali.

W Epitalamium na wesele J. M. P. Krzysztofa Radziwiłła z X Katarzyną Ostrogską Wojewodzianką Kijowską 1578 r., jest historja Radziwiłłów domu, zalecanie pana młodego i t. d. Obraz panny młodéj bardzo piękny; cały ten poemat poważny, nieco jest na Epitalamium za chłodny. Szacunek osób trzymał na wodzy pióro poety.
Inne pisma Kochanowskiego, wspomnim już tylko po krotce; rozebrawszy ważniejsze, te tylko, aby nic nie pominąć, przytoczym. Głównemi są: Pieśni, Satyr, Proporzec, Odprawa, inne ani z równém staraniem, ani z takim zapałem pisane były; częściéj je myśl niż uczucie dyktowało, częściéj rozwaga niż serce. W pieśniach nadewszystko się wylał.
W kilku słowach (prozą) o pijaństwie nastaje na tę prawie narodową wadę, o któréj tylekroć i w poezjach swych mówił. Obraz pijaków i skutki pijaństwa wybornie odmalowane. 'Wzór pań mężnych jest zbiorem powiastek o kobiétach co się w historij starożytnéj wsławiły — wszystkie przykłady z dziejów dawnych.
We Wróżkach, rozmowie Ziemianina z Plebanem, rodzaju pamfletu, jakich po wszystkie czasy mnóstwo krążyło w Polsce, poeta nasz przez usta Plebana mówi o stanie kraju, zastanawia się nad jego domniemaną przyszłością. Naprzód o różności wiar i niezgodzie ich w Polsce, o wielkiéj zmianie obyczajów, jaka już za Zygmunta Augusta nastała:
„Najduje się w regestrach starych, powiada, wiele usłanie łoża królewskiego stało (kosztowało) wiele nasłanie kaftana, wiele wino kiedy król gości miał i t. d. co kiedy dziś czytamy, kto jest między nami, coby się temu nie śmiał? Tak skromnie na ówczas królowie polscy żyli, żeby tych czasów i podły ziemianin wstydził się tak żyć etc.” Cytuje daléj fakt szczególny, o wyjeździć Bony do Włoch:
„Mogę téż tu nowo zeszłą panią przypomniéć którą chcąc hamować, aby była do Włoch nie jeździła, uczyniono było edykt, iż kto by kolwiek z nią był jechał, ten poczciwość jeśli ślachcic, a jeśli chłop tedy gardło miał stracić. Dobra to była rada, bo za tym niémiał by pan nasz dzisiejszy takich trudności, koło Beru, własnéj macierzyzny swéj, ani około zebrania jéj. Ale cóż po tym? Jeno przez jedną noc ten edykt trwał. Nazajutrz za się wołano, iż nie tylko wolno każdemu z królową jechać, ale jeszcze nadto król będzie utraty nagradzał tym co z nią pojadą? Z kądże tak prędka odmiana? albo którym fortelem do tego doszło? Trudno to wiedziéć, bo się w nocy działo, a ci téż już podobno pomarli, co o tém wiedzieli. Ale to jednak królowa przed swémi już będąc w drodze, w głos powiadała.

Si voluissem et filiurn mihi vendidissent.

Mówi daléj o swawoli i samowolności ślachty, o posłach. Tu wyraźnie żali się na anarchją powstającą z osłabienia władzy królewskiéj i rozsypania jéj po ręku panów i ślachty.
Piękna to uwaga daléj:

A pieśni dzisiejsze tak daleko są różne od Bogarodzicy, jako i obyczaje od Statutu.

Cytuje jeszcze poeta, dziwne proroctwo jakieś: „W Poznaniu jest sala wielka Biskupia, tam niźli ją był nieboszczyk biskup Czarnkowski odnowił, byli namalowani rzędem wszyscy królowie polscy, jakoż podobno i dziś jeszcze są. Owa po królu Zygmuncie, nie zostało już miejsce innym królom, ino jednemu. Tam kiedy przyszło malować dzisiejszego téż pana (Augusta) na tém miejscu, które jakom powiedział już jedno to zostało, przypatrując się, naleziono nad nim pismo na wapnie żelazem, albo nożem wykréślone temi słowy:

Hic regnum mutabitur.

Tego niewiedziéć kto to pisał, i jako tam dolazł, bo pod samym stropem.”
Proroctwo to ze sławną pustułką Augustową razem, już się za życia Jana sprawdziło. Treścią całych Wróżek, są słowa Plebana, co całą przyszłość Polski buduje na wierze.
„Jeżeli Boga wprzód nie będzie, a postanowienia lepszego, próżno się czego dobrego spodziewać.” Wieszcze były słowa Jana!
W rozprawie o Lechu i Czechu, zastanawiająca jak Jan wyprzedził swój wiek piérwszą krytyką historyczną, nie uznając exystencij, dwu bajecznych braci, domyślając się już, że nazwa Lachów, przyszła do nas z Rusi dopiéro.
Wykład cnoty, jest zbiorem aforyzmów o cnocie i o przyjaciołach.
Fragmenta pozostałe poezij, znać późniéj Januszewskiemu przez żonę oddane, składają się z niewielu odrywków, widocznie niepokończonych i ledwie nakreślonych — Apostegmata tém są ciekawe, że wszystkie polskie i współcześne. Niektóre wyborne i charakterystyczne. Z napisów na XII tablic żywota ludzkiego, dwa, VII i IX stały się przysłowiami narodowémi.

Prawa są równo jako pajęczyna,
Wróbl się przebije, a na muchę wina.


Nie kto ma złoto, ma perły, ma szaty,
Ale kto na swym przestał, ten bogaty.

Fragment zatytułowany, o bitwie z Amuratem pod Warną, dowodzi że poeta miał intencją pisać o niéj, ale niedokonał. Fragment pozostały jest ledwie wstępem, w którym do rzeczy saméj nie dochodzi. — Piękny tu dwuwiérsz o Włodzisławie:

Grób jego jest Europa — słup — śniéżne Bałchany
Napis — wieczna pamiątka między chrześciany.

Możeż być piękniejszy nagrobek?
Alcestis, fragment dramatyczny, zawiéra tylko scenę Apollina ze śmiercią, którą autor raz rodzaju żeńskiego, to znów męzkiego czyni. Urywek to z którego o całości nic wróżyć nie można, a mniéj szczęśliwy wymysł śmierci, nie przypada do wyobrażeń starożytnych.
Nagrobki, niektóre w Fragmentach pomieszczone, w większéj liczbie znajdują się rozsypane po Fraszkach. Jeden z nich zda się nam widocznie, nagrobkiem Urszuli, tak wiele w nim uczucia.

Niewinna duszo, owaś ty już w niebie i t. d.

Nareście przychodzim do Fraszek, a raczéj epigrammatów, których dość znaczną zostawił liczbę. Są to ucinki, obrazki, żarty, w chwilach wesołości z ust uleciałe, malujące życie Jana ze strony jego prozaicznéj. Wszystkie widocznie urodzone są nie z namysłu nie poszukiwane, łapane, ale z okoliczności wysnute. Niektóre trefnym są żarcikiem; malują ludzi, kilką rysami, dobitnie i trafnie, inne uwieczniły pamięć biesiadniczych przygód pociesznych — utopienia w kuflu wąsów, spojenia gościa w łóżku i t. d. i t. d.
Nie będziemy tu drobnostkowo rozbiérać tych autora ucinków, nadto byśmy bowiem nadużyli cierpliwości czytelników i wolności cytowania; Fraszki zaś chcąc dać poznać, koniecznieby z nich celniejsze wypisać potrzeba. Tém łacniéj się od tego uwalniamy, że one po większéj części są znajome, częste z nich dawniéj wypisy robiono, każdy je czytał. Kochanowski w kilku ucinkach, sam bardzo sprawiedliwie swoje Fraszki osądził.

Najdziesz tu Fraszkę dobrą, najdziesz złą i średnią
Nie wszystkieć mury wiodą materją przednią.
Z boków cegłę rumieńszą i kamień ciosany
W pośrodku sztuki kładnę i gruz brukowany.


Możemy wziąść za miarę wartości pisarza, cenę jaką do niego przywiązywali współcześni, sąd o nim potomnych, mniejszą lub większą jego popularność. Tą miarą Kochanowskiego mierząc, trafim na wypadek już przez nas przewidziany. Cześć Jana, nie miała zaprzeczających nigdy. Trzy wieki sławy nad jego grobem się unoszą i niewiém czy w całéj literaturze naszéj znajdzie się dziesięć wiérszy przeciw niemu, na poniżenie go pisanych, licząc w to i ubliżające mu porównanie z Sępem, któryby nigdy niedoszedł Jana.
Zaledwie wrócił do kraju, ogłoszony mistrzem przez Reja, za mistrza jednogłośnie przyjęty, nie walczył o sławę, odebrał ją jak wypłaconą mu należytość. Późniejsi wspominają o nim zawsze ze czcią największą, wydania dzieł jego całkowicie lub cząstkowo mnożą się bez liczby. Jeden z tłumaczów Psałtérza ruskiego, uwiadamia nas, że psalmy Jana dla harmonij wiérsza, śpiéwano po cerkwiach ruskich. Pieśni jego są w ustach wszystkich, psalmy umié każdy na pamięć. Niewiém czy uwłaczającego sławie Kochanowskiego, dawniéj by jak nieprzyjaciela kraju nierozsiekano, to pewna, że nim by wzgardzono. Mnóstwo urywków z pieśni jego poszły w przysłówia — imie jego stoi na czele poetów polskich, chlubi się nim Polska przez trzy wieki. A tu zważmy, że prace jego łacińskie, jakkolwiek wyborne, całkiem zapomniane zostały. Janicki z Sarbiewskim wyżéj w tym względzie stoją od Jana.
W czasach upadku literatury, cześć dla wielkiego poety nie zmniejszyła się wcale, dopiéro może za Stanisława Augusta, nowa szkoła na chwilę go sobą zaćmiła. Ale Naruszewicz lubi go, cytuje chętnie i ceni, Krasicki tylko w swoich Rymotworcach, lekko go traktuje, stawiąc na równi z Piotrem. Dowiódł że go całkiem niepojął.
Być że może, aby naród cały, aby trzy wieki, mieniających się pokoleń tyle omylili się na Janie i niepoznali na nim? Nie jest że ta sława bez zaprzeczenia, bez negacij, najlepszym dowodem wysokiéj wartości narodowego poety? Dziś nawet kiedy zbyt pośpiesznie i nierozważnie, potępiono wszystko co nazwano klassyczném, Jan Kochanowski ostał się ze swoją sławą, usuniony na bok, zapomniany trochę, ale niepokalany szyderstwem, nie wzgardzony.
Jakkolwiek bądź, głos trzech wieków, dziwnie jeden i zgodny, jest w oczach naszych wielkiéj wagi. Nie narodowy poeta, coby nie miał czém nakarmić zmiennych umysłów tylu pokoleń, dawno by był spadł z piedestału.
To cośmy wyżéj, wśród rozbioru poezij Jana powiedzieli, widzim potrzebę zebrać i powtórzyć jeszcze. Poeta nasz doszedłszy wielkiéj sławy i imienia, czytany, ulubiony, nie został jednak dotąd oceniony krytycznie, rozpoznany. My sami co to piszemy, wyznajem, długo bardzo nie widzieliśmy w nim nic nad twórcę języka, twórcę polskiéj poetycznéj mowy, jakby cudem nagle pod jego piórem urodzonéj i wykształconéj do wysokiego stopnia. Ale oddając po lepszém rozpoznaniu go, pełną sprawiedliwość, potrzeba wyznać, że był prawdziwym poetą, poetą narodowym, duchem, nawet formami, krojem swych myśli, charakterem uczuć. Jego narodowość, nie była jak dzisiejsza podrobioną, ukraszoną imiony, słowy, nie była naśladownictwem, ale prawdziwą, pochodzącą z duszy. Wskazaliśmy już na to w ciągu tego artykułu, że Jan Kochanowski, widział świat, ludzi, kraj, właśnie tak jak go widział naród, tylko jaśniéj i dobitniéj. Charakterem Jana poezij, jest pogoda, spokój, rezygnacja, swoboda duszy, i obrazy jego zawsze ślachetne, wielkie, czyste; lubi nadewszystko malować nie głęboko w duszę wrastające, nie wybuchające płomieniem namiętności, ale cichy smutek, swobodne wesele, myśli ku Bogu wylatujące, żale przeszłości, obyczaje współcześne. Zawsze spokojny i pogodnego czoła, gdy dotyka przedmiotów głębiéj poruszających, silniejszego wymagających kolorytu, okazuje się słabszym i nawodzi je ogólną barwą swéj rezygnacij; spogląda z wysoka, gdzie płomień niedochodzi, nie dziw że się nim rozgrzać nie może. Nadewszyslko chrześcianin, każdy ziemski wypadek, uważa ze stanowiska religijnego; u niego największą pociechą jest ufność w Bogu, w Opatrzność, a największa rozpacz po śmierci Urszuli, kończy się objawieniem niebieskiego ducha, co mu niebiosa odsłania. Kochanowski, powtarzamy, jest duchem zupełnie narodowy. Sposób widzenia i uczucia jego, podzielał naród cały, aż do naszych czasów, w których tak wielka zaszła zmiana wyobrażeń i charakteru.
Wielkie nieszczęścia, wielkie wstrząśnienia, przechodziły niżéj takich ludzi jak Kochanowski, bo to były góry pod których szczytami idą obłoki — wielkie burze niedościgały ich. Spoglądając na nie, jedynym wykrzykiem poety było:

Panie, kto się skryje przed Tobą

albo

Stała się wola Boża!

I z swobodą, z ufnością w przyszłość, wracali do zatrudnień życia, do trosk jego i pociech, nie wyrzekając więcéj na wolę Bożą.
Kochanowskiego poezja jak życie jego, nigdzie ściślejszego związku, większéj solidarności jak tutaj. Poeta co swobodę wsi, jéj spokój nad wszystko przełożył, cały jest tą swobodą i pokojem przejęty, — to tylko śpiéwa, a tak się niewymusza, tak sobą jest samym, że obcych mu uczuć, wypadków, nie śpiéwa nawet, lub zmuszony do tego, widocznie słabnie. W wiérszu na śmierć Jana Tarnowskiego, na śmierć Jana z Tęczyna, poeta moralizuje, ale nie płacze; — za to co za łzy gorzkie po Urszuli! Całe cztéry xięgi pieśni malują jego życie, w połowie spędzone na podróżach, na dworach, na biesiadach i miłostkach, w połowie na dumaniach pod cieniem lipy, na rozmowie z przyjacioły, z Urszulką na kolanach, przy dzbanie zimnéj wody. Widziemy go z ukochaną dzieciną ranny mówiącego paciórek, bawiącego się z nią, idącego w pole. Śledzącego odmian w widokach natury, którą maluje zaraz na uczynku schwytaną. W skwar letni chroni się pod lubą swą lipę, w zimie siada u komina na którym suche drzewka trzeszczą, biesiaduje z przyjacioły co go najeżdżają, których poi i karmi, wymawiając się jak może pajęczynami w komorze i pustkami w piwnicy.
Najdzie li go przeciwność, to pochmurzy czoło i wspomni na Boga i zanuci jak psalmista odnosząc wszystko do Pana, zdając wszystko na Pana. Ileż to razy potrzebuje się pocieszać nieśmiertelnością swéj duszy i krótkością a zmiennością kolei żywota. I koniec najgłębszego żalu, oblany jest już wspaniałą rezygnacją chrześciańską.
Ale czy śpiéwa uczucia swéj duszy spokojnéj, czy dowcipuje wytwornie, zawsze to poeta (co do formy) wykształcony na tworach, które dziewięć lat gładzono, zawsze to uczeń tych mistrzów, co nie wydali na świat nic niewykończonego, niewystudjowanego do ostatecznéj możności. I ón téż jest nieskończenie wykwintny w doborze wyrażeń, w ich użyciu, w ustawieniu, w obrazach, w porównaniach — często brak mu energij, nigdy delikatności.
Chrześciański nasz poeta krąży w pewnéj sferze wyobrażeń, myśli, co nieustannie z jego ust płyną, coraz inaczéj odziane, strojne, coraz świetniejsze i coraz inne, a podobne jak siostry rodzone. Niéma w nim wielkiego bogactwa myśli i wielkiéj ich oryginalności, ale wyrażenie zawsze oryginalne i poetyczne, ale szata cudnie utkana. Człowiek co jak ón pojął wiarę, nie mógł tego świata inaczéj widziéć, malować inaczéj. Dla niego każde uczucie, myśl, kończyły się od razu, zamykały, słowy — wola Boża święta — Imie jego niech będzie błogosławione. Żal tą myślą tamował, rozpacz gasił, a namiętności przed wielkiém przejęciem znikomością świata, stygnąć musiały. Jan, może się wydać dla nas słaby, dla tego żeśmy nizko i niezmiernie niżéj od niego duchem religijnym, ón zaś tak jest wyżéj ziemi, że wiela jéj złego i dobrego i pięknego i czarnego, nie widzi, nie pojmuje, lub uważa za tak przemijające, że malować je gardzi.
Największy gdy może wylać z siebie uczucie i myśl wzniosłą, czytajcie go gdy się do Boga odzywa — jest wówczas nieporównany, cudowny! Modlitwa o dészcz, to arcydzieło, a psalmy — drugi je Dawid wyśpiéwał. Kto w nich dójrzy tłómacza, wysilenie, niewolenie się, wymus? — Słyszę one z duszy, odtworzone raz drugi, a nietłumaczone.
Tak jest, Jan Kochanowski, wielkim jest poetą, oryginalnym (bo zawsze sobą) narodowym, ale poetą którego dzisiejsza generacja, może nie pojąć! Ón tak czysty i wielki, my tak mali i splamieni. Ón wysoko jest, myśmy się wryli głęboko.
Cześć ci na wieki nieśmiertelny, cześć twemu imieniowi, cześć pieśniom co duszę malują, tak spokojną, tak wielką, tak świętą — cześć twemu życiu co spłynęło ustronne, cnotliwe, prawe, nieskażone namiętnością, ozłocone modlitwą, piękne jak urojenie! Twoje życie było poezją największą i najpiękniejszą dla poezij danią, bo ona sama wystarczyła ci na cały żywot, tyś nią wyżył i nie tęsknił, podnosząc oczy ku niebu, temu końcowi czystego życia zasłużonemu, pożądanemu dla ciebie — gdzie na cię czekała święta matka twoja, anioły Urszula i Hanna. Cześć ci wielki nasz poeto i zapoznany jenjuszu, nie dziw, że dziś niepoznano się na tobie, tyś wielki prostotą, czystością, wspaniałością, powagą twoją, myśmy mali przy tobie — niewidzim cię całego i dla tego nieumiemy ocenić.

Listopad 1842 roku
Gródek.




  1. U P. Wójcickiego, Teatr Starożytny I. 124, nie wiém: winą przepisującego czy drukarza, scena ta wydrukowana bez oznaczenia osób, ułamkami i żadnego wyobrażenia nie daje całości. Tak cytować jest to autorowi wyrządzać najboleśniejszą krzywdę w świecie, bo go poznać niepodobna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.