Nowe studja literackie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nowe studja literackie
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk Drukarnia S. Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NOWE
STUDJA LITERACKIE
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



WARSZAWA,
Nakładem S. Orgelbranda Księgarza,
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.
1843.

Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.
w Drukarni S. Strąbskiego, przy ulicy
Bednarskiéj Nr. 2690.
Korrekta podług pisowni Autora.




TOM I.



Wydając piérwszy tom Studjów, nie sądziliśmy wcale, aby nam przyszło ciągnąć je daléj; zebrawszy w nim i dawniejsze i nowe o kwestjach literackich artykuły, oddaliśmy je na sąd czytelników, ze zwykłą rezygnacją na wszelkiego rodzaju wyroki. Z podziwieniem spotkało nas lepsze, niżeśmy się spodziéwali przyjęcie; kilka osób, których zdanie cenim wysoko, życzyły nam rozwinąć obszerniéj, rzucone w piérwszéj xiążce myśli, inni zachęcali nas do zastanowienia się szczegółowego nad dawnemi pisarzami polskiemi. Łatwo nam było pochlebnéj rady posłuchać, a zebrane dawniéj materjały, ułatwiły dalszą pracę. W tym tomie dajemy czytelnikom naszym, dwa artykuły o literaturze teraźniejszéj i krytyce, Rys dziejów języka polskiego, będący wyjątkiem z Rozprawy konkursowéj, napisanéj dla otrzymania katedry języka polskiego w Uniwersytecie S. Włodzimierza; rozprawy aż nadto dla nas pochlebnie ocenionéj przez Radę Uniwersytetu, która nas na tę posadę wyznaczyć raczyła, a zająć jéj tylko nieprzewidziane niedozwoliły nam okoliczności, — nareście rozbiór dzieł Klonowicza, a mianowicie jego sławnéj Victoria Deorum.
Ten ostatni artykuł był wprawdzie drukowany przed kilką laty w Wizerunkach naukowych, aleśmy go teraz poprawili i uzupełnili.
Następne tomy, zawiérać będą przegląd pism, prawie wszystkich znakomitszych pisarzy dawnych polskich, jako: Kochanowskiego, Reja, Górnickiego, Grochowskiego, Miaskowskiego, Twardowskiego, a z późniejszych: Trembeckiego, Naruszewicza, Krasickiego.
Przegląd ten przeplatany będzie artykułami o nowéj literaturze i nowych dziełach, zasługujących na obszerny rozbiór.
Niemożemy oznaczyć jeszcze, jaka, jeśli Bóg życia dozwoli, będzie obszerność tych Studjów; każdy tom stanowiąc osobną całość, zupełnie odrębną, nieobowiązując do nabywania reszty, oznaczony jednak będzie bieżącą liczbą dla rozróżnienia. W przeciągu roku, ukaże się mniéj więcéj dwa tomy; możemy to przyrzekać, mając znaczną liczbę dawniéj nagromadzonych materjałów, które tylko porządkujem i przerabiamy.
Nie będziemy tu protestować się przeciw żadnéj krytyce, ani dziękować za pochwały, piérwszego ciągu Studjów; prosiemy owszem sami o jak najżwawsze krytyki, o jak najmniéj ogólników pochwalnych, które niedowodzą nic, nad wielką grzeczność i uprzejmość autorów. Spór w przedmiotach takich, jest pożądany; a jeśli w walce o prawdę, dostanie się komu po uszach, (choćby mnie samemu), chlubna to będzie rana, zyskana w boju o dobrą sprawę.

J. I. Kraszewski.
D. 20 Listopada 1842 roku
Gródek.
I.
Sąd krytyki i czytelników.

Krytyka jest rozpoznaniem (recenzją) i rozbiorem dzieł, jest ukazaniem na ich zalety i wady. Krytyka, powiadają, kieruje zdaniem ogółu o utworze i wyrozumowywa uczucia, jakich doznają czytelnicy, niewiedząc co je rodzi. Krytyka jedném słowem jest analizą, jest rozbiciem dzieła na jego części składowe, piérwiastkowe, ocenieniem ich wartości pojedynczéj i wywagą całości. Krytyka jest rozbiorem. Możeż się ona jako rozbiór korzystnie do wszystkiego i zawsze zastosować? Rzeczy, które czuć koniecznie potrzeba, aby je ocenić, podpadająli pod tak zwaną pospolicie krytykę?
Całe państwo poezij, czy i jak jéj podlega? Są to zapytania, które rozwiązuje dwoista natura krytyki. Jest krytyka, cała rozumowa, cała analityczna, zimna, prawidłowa, czepiająca się formy i litery; jest druga, która nieinaczéj się tworzy, jak wychodząc z uczucia; krytyk czyta, czuje głęboko, a nareście, gdy sprawę zdaje ze swego uczucia, bada w sobie, dla siebie i dla nauki ogółu, jego przyczyn. Taka tylko krytyka dla dzieł imaginacij, uczucia, natchnienia, dobrą być i sprawiedliwą może. Ale zawsze dobrą i sprawiedliwą tylko względnie do indywiduum, jakie ją tworzy.
Jeśli co do krytyka, trudno bywa bez względnie prawdziwą i sprawiedliwą w oczach wszystkich. Dla czego? Bo ona zawsze jest tylko wyrazem zdania jednego, pojedyńczego człowieka i od moralnéj wartości jego, wartość jéj zawisła.
Weźmijmy z historij literatury przykłady, a przekonamy się, jak bardzo rzadko, krytyka officjalna, została ostatecznym sądem dla dzieła. Pospolicie potomność odrzuca je całkiem i tworzy zupełnie nowe o utworach pisarzy zdanie. Krytyka indywidualna zostaje zdaniem tych tylko, którzy sympatyzują z jéj autorem. Im więc krytyk dobitniéj będzie w sobie, sobą, wyrażał i przedstawiał uczucie i zdanie ogółu, tém krytyka jego będzie pewniejszą sankcij i przyjęcia.
Tymczasem najpowszechniéj się dzieje, że nietylko krytykę współczesną zbija sąd potomności, ale nawet uczucie współczesnych samych. A gdy tak jest, krytyk, może się wziąść do innego rzemiosła (bodajby miał szyć buty[1] nic on nie sprawi i nie dojdzie do niczego swoją krytyką.
Powtarzamy, ogółu sąd, jest jedynym sprawiedliwym sądem. Składa się on z pojedyńczych zdań, mało od siebie różnych, jednéj barwy i charakteru, które formują jedno zdanie-bezwzględnie w swoim czasie i miejscu, prawdziwe.
Zdanie czyli sąd ogółu, po tém się poznaje, że je usłyszysz z ust najróżniéj usposobionych ludzi, co sobie nigdy swych myśli przelać nie mogli. — Zdanie ogółu, maluje czucie ogółu. Vox populi, vox Dei. Rozumié się, że za ogół bierzemy, część najoświeceńszą w narodzie. Zdanie to jest jedynym sprawiedliwym sądem o dziele i takowe potomność potwierdza. Krytyk przed tém zdaniem, jest niejako adwokat przed sądem, co wnosi sprawę, broni jéj lub potępia, ale sam nie decyduje. Wpływać on może na decyzją, ale jéj ogłosić nie w prawie.
Nie myślmy, ażeby pochlebiać potrzeba było tłumowi i jego passjom, aby cię tłum osądził pochlebnie, aby cię do serca przycisnął. Nie, ón gorzką nawet prawdę uczuje i przyjmie; ón się da pisarzowi poprowadzić, skoro pisarz i ón współczują z sobą.
To co w listach swych, napisał Seneka[2] iż nie chciał podobać się ogółowi, bo co chwalił ogół, ón tego nie umiał, a co ón umiał, tego ogół nie mógł chwalić, maluje i czas w jakim pisał i pisarza. Za wzgardę, wzgardą dziś zapłacono Senece, ceniąc go tylko jako zręcznego szermiérza i sofistę. Dziś o nim że samym zdania wszystkich, zlały się w jeden sąd powszechny.
Pisarz nie potrzebuje pochlebiać, aby był zrozumiany, uczuty i oceniony, ón ma być tylko częścią wyrażającą całość sobą, a co utworzy w jakimkolwiek kierunku, mając swój zaród, swoją przyczynę, równie w nim jak w całości, którą wyraża, przez nią zostanie przyjęte. Też są warunki krytyki, co indywidualném nie będąc zdaniem, chce głosem powszechnym przemawiać. Krytyk, zasługujący na to nazwanie, którego głos ma pójść daléj nad swój wiek, winien też jak pisarz, wyrażać ogół, czuć z ogółem i być niejako tém tylko wyższym od niego, że sobie sprawę z siebie zdać umié, że ma samopoznanie, którego tamtemu brakuje.
Krytyk, aby zdanie jego zostało przyjęte, winien w niém tylko wydać to, co wszyscy czują, nie co ón osobiście, indywidualnie doznaje, winien być tłumaczem ludu.
To co zowiémy ogółem, powszechnością, ludem, jest częścią najoświeceńszą narodu, jakeśmy powiedzieli wyżéj. Część ta dawniéj niewielka, dziś coraz jest liczniejszą. Kiedy oświecenie było udziałem klassy, professją, że tak powiem pewną, zdanie téj klassy stanowiło zdanie powszechne. Ale naówczas, przez to samo, że ci tylko prawie czytali i sądzili, co sami także pisali i tworzyli, zdanie ogółu, bywało niesprawiedliwe, bo niém kierowały często osobiste i stronnicze niechęci. Dlatego to, ze starożytnych pisarzy, częściéj czytujem odwołania do sądu ludzi wyborowych, do kwiatu klassy oświeconéj, współczującéj z pisarzem, częstsze narzekania na brak związku, między autorem, a ogółem. Takiej natury jest wyżéj cytowany wykrzyknik Seneki i jedno miejsce Plutarcha, żalącego się, że niemoże mówić co chce, bo to by nie uszło, a tego co by uszło, mówić nie chce[3].
Dzisiejszy stosunek pisarza do ogółu, jest cale inny, a zdanie ludu oświeconego (nie już klassy tylko jednéj, z niewielkiéj liczby uczonych złożonéj), daleko bardziéj stanowcze, daleko prawdopodobniéj sprawiedliwe.
Przypuszczono w fiłozofij rozum zbiorowy, rozum powszechny, zgadzający się na jedne prawdy, będące zasadniczemi i bezwzględnie prawdziwemi; czemużbyśmy nie mieli przypuścić, że zdanie zbiorowe, zdanie większości, jest najsprawiedliwsze i jedyne prawdziwe??
Ale wróćmy do Krytyków. Ci adwokaci, wnoszący sprawę przed sąd potomności, najczęściéj ją dotąd przed nią przegrywają. Nie brak nam dawnych i nowych przykładów ślepoty krytyki, która stawiąc się prawie zawsze na stanowisku przeszłości, sądząc dla przeszłości, że tak powiém i z przyjętych praw przez nią, na nic się nie zdała, skoro krok daléj postąpim.
Krytyka nie idzie nigdy równym krokiem z całym ruchem umysłowym, z literaturą, ona się wlecze za nią, ciągniona przez nią, wlecze się powolnie, ociągając, oglądając w tył i wzdychając do przeszłości. Krytykę wiedzie z sobą literatura, nie krytyka literaturę; toż samo dowodzi, jak ona jest słaba, zawsze prawie, jak małą gra rolę. Najrozgłośniejsze zdanie krytyka, zaszumiawszy jak wykrzyk wśród głośnego chórowego śpiéwu, tonie w odgłosie jego.
Rzadko, nadzwyczaj rzadko, krytyka odważy się postąpić naprzód i proroczym zawołać głosem, a wówczas natchniona, odbije się echem w potomności. Ale taką krytykę tworzą pospolicie, wcale nie tak zwani z powołania krytycy.
Krytyka ze stanowiska przeszłości, jest jedna z najfałszywszych, opiérając się na spełnioném, sama się wskazuje na zapomnienie, na odepchnięcie. Protestując się przeciw wszelkiemu postępowi, któren jakikolwiek jest, postępem się nazywa, zostaje za nim w tyle. Ginie głosem wołającego na puszczy.
Równie niedostateczną, nieskuteczną jest krytyka indywidualna, a tém może niedostateczniejszą, im wybitniejsza indywidualność, im sprzeczniejszy duch co ją tworzy, z duchem ogółu, z usposobieniem powszechném. Taka krytyka, jest tylko ciekawym pomnikiem sposobu widzenia, postrzegania i sądzenia, ale miejsca niéma w historij literatury i ruchu umysłowego.
Są dzieła, którym krytyka nic zarzucić nie może, nic nie zarzuca, owszem wychwala je, wynosi, wskazuje za wzory; a przecież nikt ich nie czyta, nie przypadły do serca nikomu, nie słychać o nich, tylko z tytułu znane, rodzą się i w aureoli pochwał, niepoznane, nie czytane, zamierają.
Są inne, na które krytyka najzajadléj następuje, które z błotem miesza, których wady dobitnie wskazuje, które potępia i zabija; a jednak są czytane namiętnie, żyją i żyć będą, przeżywszy bezsilny głos krytyki.
Czém się to dzieje? Tém właśnie, że krytyka nie jest i być nie chce, głosem ogółu, tylko wyrazem zdania indywidualnego lub zdania partij. Żaden krytyk nie pomyślał, czy ma to współczucie z ogółem, które jedynie go poświęca i zdolnym do tego powołania czyni, żaden nie sprobował się wprzód nim zaczął pisać, nie zastanowił się nad tém, czy piérwsze jego zdanie przyjęte zostało lub nie! Tym czasem powtarzamy, krytyk jak pisarz, winien być tylko organem ogółu, wyrozumowującym jego uczucie, winien podsłuchiwać głos ludu i wypowiedziéć, co słyszał, winien pisać jak pisał ów muzyk swoją diabelską Sonatę[4], pod dyktowaniem niewidzialnego głosu.
Jeśli zdanie krytyka różni się zupełnie od powszechnego, powinien zdać sobie sprawę, z przyczyn téj różnicy i jéj natury — powinien się zastanowić sumiennie nad sobą, czyli się nie rozbratał z zdaniem powszechném i nie poszedł ciasną drożyną widoków stronniczych, zastosowań systematycznych. Krytyk jakeśmy rzekli, utwory sztuki rozpoznając, naprzód czuć powinien, potem rozumować i rozbiérać. — Czucie powinno być dla niego skazówką najpiérwszą, bo utwory natchnienia, uczucia, sercem i duszą wprzód się powinny czytać niż głową. Wskaże mu potém rozum, zastanowienie chłodne dla czego tak jest, jak jest i dla czego tam a tam, nie uczuł co by był uczuć powinien. — Swoje własne jednak uczucie krytyk powinien poddać niejako (chcąc aby jego rozbiór sankcjonowało zdanie powszechne), uczuciu powszechnemu, które ma podsłuchać nie ważąc lekce jego objawień. On za powszechność rozumować, ona za niego czuć prawie powinna. Budować ma na tém założeniu; inaczéj zbuduje kruchą lepiankę jednodniową, do któréj nikt zajrzéć nie przyjdzie; inaczéj krytyka jego będzie pojedynczym bez znaczenia głosem, jakim dziś prawie są wszystkie nasze krytyki, do których po upływie pewnego czasu zajrzéć bez zdumienia nie podobna. Krytyka bowiem więcéj jeszcze niż cała literatura starzeje i zostaje w tyle od powszechnego ruchu, dla tego, że w początkach już, była tuż w prawdzie za literaturą, ale zawsze już w tyle. Spójrzmy dzisiaj na sądy przed dziesięcią laty, przed piętnastą wywoływane na utwory, które trafiły do serca ludu i zostały okrzyknione arcydziełami, spójrzmy a przekonamy się jak były fałszywe. Dopiéro powszechny odgłos uwielbienia, naprowadził krytykę na właściwą drogę, zmusił ją do szukania tam piękności, gdzie ich wprzód dójrzeć nie mogła, otworzył jéj oczy.
Krytyka jest terminem historycznie środkującym między dzieły a teorją. Z niéj i z nich rodzi się dopiéro tak zwana teorja, przychodząca wówczas, gdy literatura albo osłabła i bezsilna kona, albo w udzielnéj sferze tworzyć zaczyna. Naturalna tendencja krytyki sprowadzania utworów wszystkich, do najprostszego ich wyrazu, do ogólnéj formuły jedynéj, czyni ją zimną i oschłą. Zamiast iść z postępem, ona chce uprawidłować postęp i dla ułatwienia sobie sądu w miejscu osadzić wszystko. Analiza anatomiczna zawsze jest najłatwiejsza na trupie. To też krytyka współczesna niesłychanie trudna, kaleczy siebie i to co rozbiéra, a najswobodniéj panuje dopiéro na martwych, na smętarzu literackim, w wiekach niepłodności — odrętwienia.
Krytyka, powiadają, jest potrzebną dla pisarzy, potrzebną dla ogółu — piérwszych i drugich ona prowadzi. Tak — prawda, ale o tyle tylko, o ile idzie z ruchem umysłowym wieku i współczuciem powszechném; o tyle o ile pisarzy skierowuje ku ogółowi, ogół ku pisarzom, pośrednicząc i tłumacząc tylko. Krytyk jest, rzekliśmy, adwokatem przed sądem potomności nieodwołanym i ostatecznym, — krytyk także jest adwokatem ogółu, ón wyraża to co ogół czuje i myśli, a czego wyrazić sam niepotrafi.
Taką powinna być krytyka, ma li mieć istotne w literaturze i jéj historij znaczenie. Jest li taką dzisiaj?? o tém bardzo jeszcze wątpiemy. W powszechnéj krytyce, nie tylko u nas, ale wszędzie, brak sumienia, brak uznania swojéj ważności, nadto pospiechu, nadto lekkomyślności, nadto zarozumiałości. Krytyk biérze dzieło pod sąd, niepytając jakie ono wrażenie zrobi na nim, co zawiéra, ale do jakiego autor należał stronnictwa, do jakiego wyznania literackiego. Nie czytając, już wié co ma powiedziéć, czego będzie szukał w pisarzu, na co nastawał. Nie daje się uczuciu, odpycha je, a mimowolnie uczuwszy co piękne, tai się z wrażeniem swojém, usiłując wyrozumować przeciw sobie samemu nawet, że to co utworzył pisarz, piękném i dobrém być niemoże, szukając czasem sposobów dowiedzenia, jak dalece lepiéjby było, gdyby było inaczéj!
Krytyka niesumienna, jest zupełnie bez znaczenia i bez celu. Nikogo ona niepowiedzie za sobą, a odgłosem nawet swoim, wzbudzając często ciekawość do dzieła, naprowadza na przeczytanie go i ocenienie całkiem sobie przeciwne. Autorowie kierować się nią nie myślą, powszechność nie może; — głosy krytyków niepoświęconych odzywają się jak brzęki owadów i nikną. Nikt z niemi nie sympatyzuje, prócz takich co zdania swego nie mają, a wziąwszy cudze, nie wiedzą z którego końca niém sobie usłużyć.
Krytyka także jest kapłaństwem; nie jest to wyjawienie zdania jedynego wyłącznego, ale powinno być głosem ogółu, lub wyrazem tego głosu. Im więcéj głosów powié na nią, że jest prawdziwą, tém będzie prawdziwszą, tém pewniéj absolutnie (w swoim czasie i miejscu) prawdziwą. Krytyka, która całą sferą, całym widnokręgiem, różni się od zdania powszechnego i będąc mu przeciwległym biegunem, sądzi, że pokieruje zdaniem ogółu — jest bezskuteczną i do niczego nie wiedzie, mieniąc się wyższą nad pospolity sposób widzenia rzeczy, jest zboczeniem tylko lub cofnieniem się.
Powiedzieliśmy to kilkakroć i dowodom za nami jest cała niemal historja literatury, że krytyka idzie za literaturą, z literaturą, ale dotąd nie widzieliśmy jéj, aby szła kiedy naprzód. Naturą jéj jest pracować nad spełnioném, nad przeszłém, szukając punktu porównania zwraca się nieustannie w świat przeszły, ogląda martwych — ztąd tendencja jéj do zostawania w tyle, do cofania, i usiłowanie wstrzymania wszystkich z sobą. Krytyka w znaczeniu jéj dotychczasowém jest — negacją nieustanną.
Nie było by tak, gdyby krytycy chcieli się przekonać, że powinni być tylko tłumaczami ogółu, wyrazicielami jego myśli. Na ówczas krytyka istotnie szła by na równi z literaturą, sympatyzowała z nią i część jéj stanowiła. Krytyka raz przejęta duchem powszechności, potrafiłaby tymże duchem kierować, prostować jego zboczenia i oczyszczać sąd ogółu. Tego dokazać nie może stawiąc się przeciw niemu, obok niego, a nigdy w nim i z nim, działając w innéj własnéj sferze, niedostępna duchowi wieku i narodu, i pochwycić go niemogąc.
Krytyka indywidualna największą jest wadą, że najzupełniéj do niczego się nie przydała i jest, jakeśmy rzekli, bez znaczenia. Zdanie pojedyńczego człowieka wysłuchane zostaje z mniejszą lub większą uwagą, w miarę jak człowiek ten większe lub mniejsze wzbudza zaufanie, a potém zapomniane. Tam tylko gdzie pojedynczy człowiek stał się organem ogółu, gdzie wypowiedział czucie powszechne i wychodząc z punktu, na którym stoją wszyscy, podszedł krokiem daléj od wszystkich, tam tylko skutecznie działa. Ta tylko część krytyki jego cóś waży. Resztę zabija i przeważa, zmazuje szmer równéj wagi, a większéj liczby zdań indywidualnych, co malując człowieka i jego usposobienia, nic więcéj nie malują i nie znaczą.
Krytyki w duchu ogółu, nie tylko bywają przyjęte i sakcjonowane przez potomność, ale w współczesnéj literaturze, zyskują rozgłos, znaczenie prawdziwe i zaraz wyróżniają się dobitnie od krytyk indywidualnych i stronniczych, stojąc od nich wyżéj, bo na równi najwyższego sądu — sądu powszechności.
Lecz powiécie mi, krytyka przecie nieraz, jak widziémy, spowodowała całkowitą w zdaniu i wyobrażeniach ogółu, odmianę, krytyka wywróciła nieprawnie nabyte tytuły sławy i wywiodła imiona nieznane z niesłusznego zapomnienia? Proszę o przykłady.
Bywało tak w istocie i dzieje się dziś jeszcze; wszechmocność krytyki na martwych już literaturach i dziełach zapomnianych, wszechwładnie się okazuje. — Łatwo jest krytyce mówić do przekonania, gdzie nikt jéj nie przeczy, gdzie mówi sama, bo sama jest tylko. Łatwo wywrócić sławę, która była czczym tytułem, ale widzieliśmy stokroć jak bezsilna przy jenjuszach olbrzymach, co zajmując wszystkich, czytani są zawsze i wzbudzają zawsze jedne uczucia, pomimo najróżniejszych krytyk. Czemu krytyka nieraz zajadle kąsając Homera, Danta, Shakspearéa — rozbiła się o nich??
Czemu drugich tak łatwo powaliła o ziemię? Zaledwie upodobanie ogółu w pisarzu ustało, chwytając porę krytyka występowała, aby zabić — umarłego. Chodziła po placu boju ścinając głowy poległym. Lecz gdy ogół sercem przystał do pisarza, co zrobiła kiedy krytyka??? W powszechnym zapale, uniesieniu, uwielbieniu, głos krytyki rozbijał się jak brzęk muchy, gdy ryczy morze i wiatry szumią. Niepotrafiła ona nawet wyrobić tak nazwanéj reakcij, póki zarodek jéj nie wykluł się sam w powszechności, raz wykluty łatwo już było wyhodować krytyce.
Cóż więc znaczy krytyka indywidualna, krytyka sama przez się, krytyka jako zdanie sprawy z jednego zdania, jako jedno przeczenie, gdzie ogół jest przeciw niéj? — najzupełniéj nic. Często bardzo krytyka sił swych probuje, nie już negacją, ale tworzeniem, biorąc na się reabilitacją imion zapomnianych lub zapoznanych, tworząc, że tak powiem, nowych ludzi, nowych pisarzy. Zwracając tym sposobem uwagę na nich, jeśli krytyk miał przeczucie smaku i zdania powszechności, udaje mu się dojść celu i wynieść na piedestał swego bohatéra; przeciwnie, jeśli to tylko wybryk indywidualny, nie wiedzie do niczego. Na chwilę wypłynąwszy nad fale, imie nieznane na wieki znowu w nich tonie.
Missją krytyki przedewszystkiém, jest i powinno być, torowanie drogi dla historij literatury; małe jest jéj działanie na pisarzy, żadne prawie na ogół, zawsze widziémy ją śpiesznie doganiającą literaturę, ale zawsze w tyle — niechżeby pojęła się i raz wyszła z błędnego stanowiska. Usiłując panować teraźniejszości, a zawsze za nią prawie zostając, lub jedną przynajmniéj nogą na smętarzu przeszłości, nie może krytyka działać skutecznie. Zamiast opiérać się na téj przeszłości, która ją oddala od właściwego stanowiska i cofa, niechby stanowczo oparła się na zdaniu ogółu i z niego wychodziła, niechby poddała się mu i usiłowała tylko zbadać przyczyny uczucia powszechnego, wyłożyć je. Tym sposobem objaśniła by teraźniejszość i potrafiła nią kierować, do niéj należąc, w niéj będąc, część jéj stanowiąc. Nie wlokła by się z tyłu, ale szła równolegle z literaturą. Na krytyka nie subtelnéj zdolności nicowania i wywracania wszystkiego, nie szermierskich talentów stylu szukać by należało, ale wyraziciela doskonałego zdania i uczucia powszechności; któren by to zdanie i uczucie wyrazić, wyrozumować potrafił, co by miał jedno tylko więcéj od ogółu — samopoznanie.
Taki krytyk istotnie działać by mógł i na ogół i na pisarzy, a jego zdanie stanowiąc część historij literatury, nie poszło by w zapomnienie, potomność by je uznała, jeśli nie absolutnie prawdziwém, to przynajmniéj w miejscu i czasie. Tym czasem głosy krytyki, są to rysy nie do historij literatury, ale do drobnéj historij stronnictw politycznych, literackich, lub wprost do biografij krytyków, głosy martwe i bez oddźwięku, co w długiém życiu dzieła, rzadko mu towarzyszą, najczęściéj ozwą się przy narodzeniu proroczo, zawstydzą się kłamstwem swém i na wieki umilkną; lub znowu dźwięczą rozgłośnie gdy już dzieło dawno umarło, a każdy się dziwi, dla czego tak uparcie się odzywają o nieexystującém.

Każdy czyn jest wcieleniem myśli, i każdy utwór sztuki, jest także realizacją, wcieleniem idei mniéj więcéj szczęśliwém i silném. Do krytyki należy rozpoznać ideę i jéj wcielenie, to jest myśl i formę, powiedziéć jak się do siebie mają, czy się z sobą godzą i czy z siebie nawzajem wypływają. Aby tego dojść, krytyka ma przed sobą ideał dzieła wymarzony i porównywa go z dziełem samém. Ukazanie różnic ideału tego od rzeczywistości, ukaże niedostatki dzieła. W dawnéj literaturze, ideały służące za miarę porównania, stały gotowe. Niepotrzebował ich krytyk wymyślać, miał je dane, miał prawidła niezmienne, do wymierzenia idei i ocenienia formy. Krytyka była tak łatwą, że się w końcu stała prawie bezmyślną i mechaniczną. W każdym uprawianym rodzaju, były wzory uważane za najwyższą doskonałość, krytyk brał je do porównania i niemi wzrost nowego dzieła mierzył. Zjawiała się Epopeja — wywodzono epopeję starożytnych, zaśpiéwał kto odę, brano Horacego do ręki, aby zobaczyć, czy zupełnie tak natchniony został i prawidłowie wcielił swoje natchnienie autor. Czasem doskonale naśladujące nowsze twory ułatwiały porównanie. Krytyka szła mierząc i przymiérzając tylko, a co nie podchodziło do miary, brakowała z pogardą. Dziś cale co innego; mamy literaturę prawie bez prawideł, (w któréj raczéj prawidła są, ale nie było czasu ich wyciągnąć jeszcze), niezgodziliśmy się na arcydzieła do porównania służyć mogące, krytyka więc cale inaczéj postępować sobie musi. Niéma się ona na czém oprzéć, prócz indywidualnego pojęcia rzeczy i własnego ideału. Krytyk stawi przed sobą nie już jak dawniéj arcydzieło exystujące do porównania, ale ideał wymarzony przez siebie na umyślnie. Ideał ten w miarę jak chce, może wynieść wyżéj daleko nad dzieło, które sądzi, lub zniżyć go ku niemu. Nic mu arbitralności nie broni, nic od niéj go nie zasłania.
Jego wymysł jest prawem, pojmiemy łatwo, jak ten wymysł indywidualnie różny być może i często fałszywy, jak sąd oparty na porównaniu z takim ideałem, często krzywym być musi. Do tego — w dawnéj literaturze, zbliżenie w formach i ideach do utworów uważanych za najdoskonalsze, było poczytywane za zasługę, dziś toż samo, jest grzechem. Potrzeba przedewszystkiém oryginalności. Krytyk obszerne ma pole do okazania, jako nikt oryginalnym w istocie nie jest. Znajdzież się bowiem myśl i forma, bez zarodku w przeszłości, bez jenealogij, co by się nie dała do czegoś przyrównać i od czegoś wyprowadzić???
Krytyka w nowszéj literaturze, jest więc samopaśném uganianiem się za ideałami, których arcydzielności nic nie potwierdza i nikt nie uznaje, jest nie podpartą niczém, wahającą się, słabą. Taka krytyka odzywać się musi bez przekonania, a przekonanie zastępując wrzawą, krzykiem i udaną pewnością siebie, wydaje się łatwo, że niéma prawdziwéj siły i podpory w niczém. Na tysiącu sprzeczności złapać ją można, dziś odwołuje się do przeszłości i staje na zapomnianém stanowisku, jutro wybiega naprzód ze swoim własnym ideałem w ręku, któren sama tylko ubóstwia i za wzór uznaje. A jak dawna krytyka grzészyła przywiązując się do formy i tę uważając za koniecznie pewnemi warunkami, pewne myśli wyrażającą; tak nowa często zapomina całkowicie o formie, wiążąc się do idei. Nieśmié ona stanowić nowych form i nie umié sobie zdać sprawy, jakie są lepsze, zarówno więc przyjmuje najwyszukańsze i najprostsze, najstósowniejsze i najdziwaczniéj wybrane. Tym czasem zastanawiając się nad ideą i rozwinieniem jéj w dziele, a niechcąc się zniżyć do rozpatrywania drobnych szczegółów, nieodbicie jednak do harmonijnéj całości potrzebnych, upoważnia niejako milczeniem swojém nadużycia wszelkiego rodzaju, licząc je wszystkie na karb natchnienia, gdy są po większéj części, zimną rachubą lub naganną opieszałością i nierozwagą. Nigdy formy, nigdy styl nie był tak zaniedbany, nigdy język tak zuchwale kaleczony, jak pod panowaniem dzisiejszéj krytyki. Widziémy wychodzące dzieła, których autorowie, grammatyki, pisowni, znaczenia wyrazów nie znają. Piękne w nich myśli okupują usterki stylu, ależ najpiękniejsze myśli, aby w całém świetle zajaśniały, powinny być przynajmniéj niepokaleczonym wyrażone językiem.
Widziémy z tego wszystkiego cośmy wyżéj powiedzieli, że dzisiejsza krytyka, jest bezskuteczną i bezsilną. Potrzeba jéj koniecznie czegoś co by ją uprawniło, usankcjonowało, na czém by się oparła; bo osobistego widzi mi się nie dosyć nigdy, a tam gdzie się wyrokuje o utworze dla wszystkich przeznaczonym, mało jednego arbitralnego zdania.
Widziémy znowu, że i dawna i nowa krytyka w rozpoznawaniu wartości dzieł, niéma słuszności za sobą. — Sądy jéj unieważnia potomność, i krytyka coraz poprawiać się musi, przystając na wyrok ogółu. Co dziś okrzyczała złém, jutro uwielbione przez wszystkich, dobrém uznać musi, zapominając co mówiła przed chwilą. Dla czegóż więc nie wyrzéc by się indywidualnego zdania, usiłując wniknąć w sąd ogółu i ograniczyć się wyrozumowaniem go, wykładem jego racjonalnym? gdy sąd ogółu (zawsze w miejscu i czasie) jedynie się okazuje sprawiedliwym.
Vox populi vox Dei. Zawsze głos większości oświeconéj potwierdziła potomność; rzadko krytykę indywidualną usankcjonowała przyszłość, przyjmując ją za wyraz swego sposobu widzenia.
Krytykiem więc dzisiaj najsprawiedliwszym i jedynie namaszczonym, nazwę, nie zręcznego budowniczego systematu i tworzyciela ideałów, ale człowieka, co jak każdy inny pisarz narodowy, uznany został przez ogół, za organ jego, co w sobie wyraża usposobienia narodu i czuje jego uczuciem i instynktowie trafia na sądy mass. Takiego tylko krytyka głos i dla pisarza i dla czytelników, będzie ważnym, nauczającym, stanowczym. Odwołać się od niego pod sąd większości nie można, bo całą ma za sobą; walczyć z nim jednemu nie podobna. Indywidualne przekonanie autora o wartości własnego utworu, ustąpić musi zdaniu, które podziela większość. To dla pisarza.
Ogół w duchu sądu rozpoznając swój sąd własny, da się naprowadzić na dalsze jego wynikłości, da się nawet w części sądu swego sprostować, gdy punkt wyjścia krytyka i ogółu jest jeden. To dla czytelników.
Krytyka więc zamiast jak dawniéj opiérać się na prawidłach pewnych, wyciągnionych sztucznie i dość arbitralnie z dzieł uznanych za idealnie doskonałe, dziś winna uznać jedynym prawidłem sąd i smak ogółu; a krytyk co się w urywkach swych niezgadza z sądem ogółu, może być pewien, że błądzi. Odwoływanie się do potomności, bardzo wygodne dla krytyków i pisarzy, dowodzi tylko braku związku między ich czasem a niemi — a zatém zupełną ich nieużyteczność na miejscu i w czasie, w jakiém są.


II.
Literatura jako Sztuka.

Powiedzieliśmy wyżéj, że wszelkie dzieło ludzkie, wszelki utwór człowieka, jest tylko wcieleniem jego myśli, jest to myśl jego ożywiona, zamieniona w fakt, nie jako w istotę przez niego z danych piérwiastków — stworzoną. Człowiek nie tworzy piérwiastków, tylko je z sobą kombinuje i łączy w pewien właściwy sobie sposób i ta kombinacja, jest jego kreacją. Chodzi o to i chodzić powinno wcielającemu myśl swoją człowiekowi, aby ją jak najdoskonaléj, jak najpiękniéj, najwyraźniéj wydał z siebie. Do tego pomaga mu albo uczucie silne swojéj myśli, albo pojęcie warunków, pod któremi myśl ta ma się najpotężniéj wcielić. Z tąd pochodzi dwojaki sposób, doskonałego wcielania myśli; albo silném uczuciem ich, które instynktowo drogę wskazuje, albo pojęciem warunków. W piérwszém niéma, w drugiém jest samopoznanie. W piérwszém pisarz niewié, że jest i jak jest artystą; w drugiém zna warunki sztuki i na korzyść ich swoją używa. Są całe epoki w literaturze, pochodzące z tego lub tamtego źródła. Pisarze piérwszych epok, więcéj mają uczucia, drugich więcéj zastanowienia i przemysłu. Odrzucić z pogardą jedną lub drugą epokę wyłącznie, postawić je za szrankami historij umysłowéj człowieka, niepodobna. W téj i drugiéj epoce są myśli, różnym tylko sposobem właściwym czasowi wcielane. Epoki tylko bezmyślne, w których ludzie kręcąc się w kole danych kilku uczuć i pojęć, nic nie tworzyli, a wszystko przerabiali, mogą być wysunięte i to nie z historij form, któréj konieczną część stanowią, ale z historij myśli, bo nic swojego, własnego nie dały.
Jak literatura, tak inne sztuki jéj pokrewne i z nią razem stanowiące wielką całość sztuki — są różnemi językami na wyrażenie różnego stopnia myśli ludzkich. One wszystkie trzymają się za ręce i wedle symbolicznego rodowodu starożytności, są sobie rodzonemi siostrami.
Nazwano te języki, sztukami, może dla tego, że dotąd mało uprawne, z trudnością używane, trudniéj jeszcze pojmowane były, ale tak zawsze być nie może. Piérwszym językiem człowieka, najprostszym, służącym do wydania myśli najpospolitszych, uczuć najcalszych (entier) jest mowa gestów, mimika. Drugim mowa słów, trzecim mowa obrazów, plastyczna (malarstwo, snycerstwo), ostatnim muzyka. Mowa słów wyraża to, czego gesta już wypowiedziéć nie potrafią, malarstwo z rzeźbą (dwie sztuki stanowiące właściwie jedną z tą różnicą tylko, że malarstwo na gładkiéj powierzchni działa, a rzeźba wypukłemi), kompletują to, czego język nie opisze, żywém niejako przedstawieniem słów; muzyka nareście wyraża te myśli niepochwycone, tajemnicze, z których dotąd człowiek sam sobie nawet sprawy szczegółowéj zdać nie może, nie umié, myśli najszczytniejsze, a przez nią jedną mogące się przelać, objawić. Na poparcie ostatniego twierdzenia, chciejmy uważać, że płacz jest prawie śpiéwem, a u narodów w pół dzikich, najsilniejsze wrażenia wyléwają się jakimś jękiem śpiéwanym, jakąś pieśnią, wyrywającą się z ust skutkiem koniecznéj potrzeby wewnętrznéj. W starożytności muzyka łączyła się zwykle z poezją, poeci byli razem śpiéwakami i tym sposobem moc poezij swych podwajali. Deklamacja dzisiejsza, niejako karykatura blada śpiéwu, nigdy takiéj energij poezij dodać nie jest w stanie.
Powtarzamy, sztuki piękne są językami różnemi, danemi człowiekowi na wydanie myśli różnego stopnia i rodzaju. Sztuki te wiążą się i stykają z sobą na pogranicznych myślach wspólnych, które jedna u drugiéj pożycza i wyraża, od nich postępując daléj, do sobie już tylko właściwych. Każda jednak sztuka zstępując na niewłaściwe sobie pole, usiłując wyrazić, co nie jest jéj udziałem, najsłabszą się zawsze ukaże.
Wszystkie sztuki obrazowe, składają jedną, różniąc się od siebie sposobem obrazowania, środkami, nie różnią się bynajmniéj celem, charakterem. Rzeźba z malarstwem staje w jednym rzędzie. Co snycerz wyraża wypukłością, to malarz cieniami na powiérzchni gładkiéj; środkiem wyrażenia myśli obódwóch, głoską tego języka jest pozór, fizjonomja cielesna przedmiotu. Muzyka staje zupełnie odrębnie i nowy świat myśli mową ludzką niedających się wyrazić, z których człowiek dotąd sprawy sobie zdać nie mogąc, mięsza je z wrażeniami cielesnemi chociaż to są myśli; ale niepoznane, nie pojęte tylko. Muzyka jest całkiem sztuką natchnienia, w niéj nic wyrachowanego z góry, żadnych reguł, żadnego kłamstwa. Prawidła jakie są, tyczą się tylko strony materjalnéj sztuki, nic więcéj. Już w malarstwie więcéj jest prawideł z góry narzuconych, pewników dowiedzionych, łatwiéj tworzyć bez uczucia i na zimno — w muzyce twory naśladownicze są chłodne, nie czynią wrażenia i dają się na piérwszy rzut oka rozpoznać. Ludzie którzy nie pojmują malarstwa i upodobania w niém nie mają, którzy nie rozumieją muzyki i zimni są na nią, tacy ludzie są w pewien sposób niekompletni, brak im zmysłu jednego, brak jednéj sfery myśli. Wszyscy co się nad człowiekiem zastanawiali wyznają, że nieczuli na muzykę są prozaiczni, zimni; często dowcipni, ale prawie zawsze bez serca, bez uczucia.
Wróćmy do literatury, ona jest także sztuką i jedno z najrozleglejszych zajmuje pole, pole najstaranniéj uprawne. Językiem tym wyrażamy wszystkie prawie myśli nasze mniéj więcéj doskonale; uprawniejszy od innych, historycznie starszy, nie tylko bogactwem swém, ale uprawą ułatwia wcielenie wszelkiéj idei. Bo jest że jeszcze w człowieku myśl jaka, coby się już pod tą lub inną postacią, nie wcieliła w literaturze??
Myśl-uczucie mające się wcielić w utwór, rodzi się w nas; postrzegamy je w sobie naprzód nie wyraźne i mgliste, potém stopniowo wypływające na powierzchnią, ubrane z całym wytworem imaginacij, połyskujące szatami bogatemi, cudownie piękne. Myśl-uczucie to zachwyca nas, unosi, wywołane często niepojętym jakimś z którego sobie sprawy zdać nie możem, drobnym wypadkiem, ono z sobą przynosi natchnienie. Tworzemy myślą i ta chwila jest najszczęśliwszą dla twórcy, bo w niéj tylko widzi utwór swój w całym blasku idealnéj doskonałości. Trwa to dopóki, nieużyje jednego z ludzkich języków, na wcielenie swéj myśli.
Tu boleśnie przeświadczą się człowiek o słabości swojéj, o niedoskonałości. To co widział przed sobą w myśli świetne, doskonałe, niedorównanie piękne, niepokonanie silne, rodzi się i wciela, słabe, bezbarwne, zimne i ma się do ideału piérwszego, jak cień do przedmiotu.
Człowiek porównywa myśl swoją z jéj wcieleniem i następuje chwila odczarowania, zawodu, niesmaku, niepewności.
Lecz jakkolwiek niepodobna przy największym zapale, przy zupełném podbiciu pod swą władzę formy, (języka tego) utwór zrobić równym w blasku i sile ideałowi; można go jednak zbliżyć przynajmniéj, można jak najdoskonaléj wcielić. Jeśli myśl już wcielona, gdy się w pamięci zatrze jéj pierwotwór-ideal, zrobi na samym twórcy silne wrażenie przypominające mu go — znak to, że o ile w sile ludzkiéj, odtworzył myśl swoją, wcielił ją doskonale. Dla tych tylko w których myśli rodzą się ułomne, słabe, blade, łatwém będzie ich wcielenie i ono ich zupełnie zaspokoi — dla innych, nigdy dzieło nie odpowié myśli.
Nikt nam spodziéwamy się nie zaprzeczy, że artysty, pisarza, malarza czy muzyka, doskonałość dzieła, zależy potężnie nie tylko od saméj myśli, ale od sposobu jéj wyrażenia. Wcieleniem jéj dając ją poznać światu, daje mu miarę swéj myśli. Nikt niemoże wiedziéć, jak się ideał objawił artyście w godzinie natchnienia, mierzy się go — wcieleniem, objawieniem na zewnątrz. Dla tego najsroższą, najniewdzięczniejszą ale niechybnie najważniejszą pracą jest wcielenie myśli w żywą formę. Tu twórca walczy, z jednéj strony mając przed sobą myśl swoją, wielką piękną, doskonałą; — z drugiéj materjały do wyrażenia jéj, niedostateczne, zużyte, zpowszedniałe a przez to bez znaczenia wyraźnego, (monety w obiegu zatarte). — Z jednéj strony świéci mu ideał, z drugiéj czernieją przed nim suknie jakie nań wdzieje, aby go światu ukazał. Chwila tworzenia, chwila to walki ciężkiéj kończąca się niesmakiem, zawodem, boleścią, bo niebieska myśl wcielona, wydaje się tak nikczemną, tak małą!
Kiedy artysta zupełnie jest rad swemu dziełu, znak to, że dzieło jego niemoże być wysokiéj wartości, znak to że myśl jego główna, pospolita i pozioma, łatwo się dała wyrazić.
Powtarzamy się: główną jest myśl dzieła, ale niemniéj ważném wcielenie jéj. Wciela się zaś jakeśmy powiedzieli wyżéj, dwojako, instynktowo z uczucia, bez zastanowienia się nad środkami; lub umiejętnie, artystycznie, z wiedzą o tém co się czyni i jak, korzystając z doświadczenia poprzedników, z arcydzieł ich i błędów. Korzystamy zaś, nie tak jak wiek niedawno upłyniony, co i myśli i formy pożyczał, ale z doświadczenia tylko.
Z tego względu wcielenie myśli, inaczéj tworzenie, a prościéj jeszcze pisanie (jak tutaj) jest sztuką, jest nauką prawie. Człowiek który by przyszedł dziś do nas z najpiękniejszémi myślami, nieumiejąc ich wyrazić, lub wyrażając je słabo — zostałby niepoznany i odepchnięty. Potrzebna jest znajomość wszystkich zasobów, resursów sztuki, temu co chce silnie myśl swą wyrazić. Cobyśmy powiedzieli o malarzu, który by nieznając rysunku, światłocienia, prawideł kolorytu, chciał tworzyć obrazy historyczne i mozolił się szukając, macając sposobów wyrażenia myśli, gdy nauka podaje mu je gotowe? któryby uparcie gardził doświadczeniem wieków i wracał się do dzieciństwa sztuki. Ten człowiek z największym talentem, z najpiękniejszémi myślami, został by wyśmiany, popchnięty. W innéj epoce mógłby działać na ludzi swojego czasu i w niéj byłby jeszcze mistrzem, dziś nikt by go niepojął.
Tym czasem w literaturze widziémy codzień zasiadających do tworzenia ludzi, co nieznają sposobów wyrażenia myśli, wcielenia jéj, co gardzą stylem, językiem i wszelkiém do tak ważnego dzieła przygotowaniem. Bez uczucia stylu, bez pojęcia stylu, bez znajomości piérwszych rudymentów, bez zastanowienia się nad językiem, którym władają jak niewprawny uczeń pęzlem, bez obznajomienia się z historją sztuki, siadają tworzyć, częstokroć niewiedząc, że to co wedle siebie tworzą, od dawna daleko lepiéj, piękniéj, całkowiciéj, silniéj, utworzoném już, wcieloném zostało przez innych.
Zdaje się patrząc na to, że uczniowie powstali uczyć mistrzów i bełkoczą niewprawnym językiem, pogmatwane swe myśli. I gdy w innych sztukach, potrzeba jakiegokolwiek przygotowania, usposobienia, poznania środków, narzędzi, tonów, barw, tu dosyć wziąść za pióro, aby zostać pisarzem. Zaiste wiele może myśl wielka, piękna, ale cóż kiedy się ją wyda na świat pokaleczoną, pogiętą, poobcinaną i bezkształtną??
Wiele może instynktowe uczucie sposobów; jakiemi się myśl swoją ma wcielić, ale i tego nie dosyć, nadewszystko dzisiaj. To co w pisarzu nieuku wypłynie z uczucia silnego, drugi utworzy prostą sztuką, daleko lepiéj, i przy jego zimnym utworze zniknie żywszy, któremu brakło tylko, świetniejszéj sukni, aby daleko za sobą innych zostawił.
Przychodzim do wniosku, o który nam tu najsilniéj chodziło, do wniosku że forma i styl, dziś często bardzo pomiatane bezmyślnie, uważane za kajdany z których się wyswobodzić należy; są w innéj sferze, równéj wagi z myślą samą. Bez myśli nie będzie dzieła; ale bez formy jakby go nie było, bo myśl się nie objawi, albo objawi w sposób ułamkowy i niedoskonały. Nie przesadzajmy tylko wniosków — bez myśli, powtarzam, nic zupełnie, bez formy gdyby co i było, nie objawi się, a zatém ściśle biorąc, exystować nie będzie, tylko dla jednego autora.
W początkowych wiekach literatury, więcéj było myśli, w najbliższych nas czasach, już literatura zeszła była na wykwintne formy tylko, na strojenie, ubiéranie, cackanie się z formą.
Skutkiem reakcij silnéj, nastała dziś znowu wzgarda dla formy zupełna, taka, że ludzie co w sobie czują myśli i chcą je objawić, wyrzucają je z siebie niedonoszone, nagie i ułomne. Myśli ich, wzbudzają czasem podziwienie, ale ani pojęte, ani pokochane być niemogą. Pisarzom dzisiejszéj epoki, zdaje się często, że dosyć jest, piérwszą lepszą formę pochwycić, że cale nad nią niepotrzeba pracować, że styl jest marzeniem, sztuka cała szkodliwą. Ale to znowu czasom reakcij pokazuje się właściwa przesada. Można prawda zabić myśl zbytecznie ją strojąc, i można znowu zaniedbując formy, narazić się na zupełne niepojęcie i zapoznanie.
Forma, powiadają, jak myśl i z myślą razem rodzić się powinna. To by było najlepiéj i najdoskonaléj, gdyby tak zawsze być mogło. Ale są liczne przykłady wielkich myśli, w słabém ciele, jak są znowu słabych myśli, w pięknéj urody formach. Anomalja ta często się bardzo zdarza i najszczęśliwszéj tylko organizacij ludzie, odbiérają od natury, rzadki dar, tworzenia dzieł doskonałych z natchnienia. Spuścić się zaś zupełnie na to, że kto daje myśl, da formę, że ta ostatnia sama się niejako stworzy, niepodobna i szkodliwa. Jak zbytnim zachodem, można się przywieść do zapoznania właściwéj formy i przyjęcia gorszéj, tak zbytniém zaufaniem, można wpaść w przypadkowe, niewyrozumowane chwytanie, co się z brzegu napadnie.
W dzisiejszéj literaturze, postrzegamy częstokroć przykłady ludzi, zaufanych w sobie, gardzących wszelką pracą i zastanowieniem, gardzących doświadczeniem wieków, z niepojętą zarozumiałością. Ich twory uderzają tém, że czujemy w nich przekonanie twórcy o doskonałości dzieła, a niemożemy go podzielać. Nie czynią wrażenia, jakie usiłują zrobić na nas, pewne będąc, że swego dopną.
Ci ludzie są to częstokroć jenjalni i utalentowani pisarze, którzy się postanowili brzydzić wszelką sztuką i pracą. Zdaje się im dostateczna uczuć, wymyślić, a wyrażenie uczuć i myśli zdają na los, ufając, że ciało przyjdzie samo, byle by była dusza. Tak nie jest powtarzamy, i pisarze co zaniedbują form, co gardzą stylem, tą sukienką myśli, muszą być zapomnieni i odepchnieni. Pojmujemy bardzo że w filozofij, w naukach ścisłych, styl nie tylko nie jest koniecznym warunkiem, niezbędną wynikłością przedmiotu, ale zbytnie za nim ubieganie się może szkodzić nawet, strojąc i okrywając myśl, która ze ścisłością matematyczną objawić się sama, naga i jak jest w sobie — powinna. Tu niechodzi bynajmniéj już o formę, ale o przedmiot sam, i forma w naukach, (język, styl), są to tylko narzędzia mniéj więcéj dokładne, do wykonania myśli. Cale inaczéj ma się, gdzie niechodzi o prawdę bezwzględną, ale o piękność, o prawdę względną, gdzie nie chodzi o użytek, o zastosowanie, tylko o uczucie, o wdzięk. Tu (w literaturze właściwéj) trzeba się przystroić, trzeba w całym blasku własnych i przybranych pokazać się piękności. Do studjów anatomicznych, dość nieobmytego leżącego na stole amfiteatru, nadgniłego bodaj trupa; bo tu uczym się go tylko, piękność form nie zastanawia nas, nie obchodzi, bylebyśmy znaleźli muskuły, ścięgna, arterje na miejscu normalném, w organicznym porządku; — do studjów malarskich wybiera się kształty piękne i jak można najwdzięczniejsze.
Oto w podobieństwie różnica naukowego od poetycznego, literackiego stylu, jak się nam zdaje, najdobitniejsza.
Im środki wyrażenia naszéj myśli, są niedostateczniejsze, słabsze, im mocniéj przekonani jesteśmy, że nigdy ideałowi nie odpowié wcielenie; tém więcéj pracować powinniśmy nad niém. Ale praca, powiécie mi, zabije myśl i zapał. Tak by było zaiste, gdyby wśród wcielania samego, pracować było potrzeba. My tutaj przez nią rozumiémy usposobienie poprzednicze; opanowanie, przywłaszczenie sobie wszelkich środków, poznanie resursów, przyswojenie cudzego doświadczenia, słowem studjowanie, naukę. Dziś bardziéj niż kiedykolwiek, nie dość wrodzonego talentu, nie dość wielkiego uczucia, aby być wielkim pisarzem. Jenjusz tylko przeczuwa to, czego niezna i rodzi się, że tak powiem, z wiadomością wrodzoną wszystkiego; ale jenjusz nie wié o sobie, że nim jest, a ktokolwiek jenjuszem swym wyłamuje się z prawideł powszechnych, z potrzeby poznania historycznego przeszłości, ten go niéma. Małoż znowu największych nawet jenjuszów zapoznanych dla tego, że językiem swego wieku mówić nie umieli, co jenjuszami są tylko dla niewielkiéj liczby anatomistów i badaczy??
Styl więc i forma, nie są tak małą, tak nieznaczącą rzeczą, jak by się nam teraz w chwili reakcij zdawać mogło. Nie gardźmy temi, których zowiémy dziś, odpychając ich od siebie, poetami sztuki, pisarzami sztuki i t. p. Wzgarda dla nich, dowodzi tylko nie dobrego pojęcia rzeczy. Jeśli w tak zwanych poetach sztuki, są myśli wielkie, piękne, wcielone ze znajomością prawideł i resursów sztuki, ma li to być grzéchem?? Patrzmy naprzód na czas, w którym żyli, na warunki epoki, a potém dopiéro sądźmy ich, patrzmy nadewszystko, czy utwory ich, bogate są w myśli, a w myśli własne, czy podstawą ich, nie jest kradziona idea. Złodziejów tylko potępić można i zrzucić z piedestału, na który nieprawnie się wcisnęli i podobni tym posągom starożytności, co stawiane dla bohatérów, dolepioną tylko miały głowę, aby barbarzyńców apoteozę wyrażać.
Dwojaki więc wniosek wyciągamy z tego, cośmy tu powiedzieli. Piérwszy praktyczny i zalecający naukę form, stylu, a naprzód języka, którym się myśl ma wcielać; drugi ostrzegający aby rozpatrzéć przynajmniéj uważnie te epoki literackie, które mamy dziś ochotę zupełnie i nieodwołalnie potępiać. Wynosiliśmy wysoko znaczenie formy i stylu; zniżym je dobrowolnie, gdy iść będzie o oddanie sprawiedliwości pisarzom, którym wszelkie znaczenie chcą odbiérać, nie patrząc na myśl pism ich i zabijając ich formą, któréj przyjęciu nie są winni, bo jéj niestworzyli, ale ją tylko przybrali, jak zrozumialszy, jak swojéj epoce właściwy język.
Jest bowiem niekonsekwencja pewna w sądzie dzisiejszym o przeszłości, uważanym z własnego jego stanowiska. Ludzie co gardzą stylem, formą; co nic umiéć i nic wiedziéć nie chcą, aby wszystko po swojemu stworzyć na nowo, co czynią w literaturze, jak niedawno w filozofij table rase, oduczają się, aby naukę nową cale sami przez się wymyślili — ludzie ci potępiają, za co? za formę którą gdzieindziéj mają za nic — pisarzy, w których myśli nie badali.
O naszą tu przeszłość i o naszych najbardziéj chodzi pisarzy, mianowicie począwszy od piérwszych lat XVIII wieku, do piérwszych XIX. Oddajemy lub skłonni jesteśmy oddać sprawiedliwość pisarzom XVI wieku, potępiamy w massie wszystkich późniejszych, nierozpatrując się w nich. Nic popularniejszego nad zdanie, że w pisarzach polskich epoki drugiéj i trzeciéj, niéma nic i nic być niemoże, że oni tylko historyczne znaczenie mają, a to historyczne właściwie jako reprezentanci swego czasu, a nie historyczno-literackie. Tym czasem co dzień jawniejsza, że pisarzy, na których ten wyrok zapadł, prawie zupełnie nieznamy, odrzucając ich za formę, za styl, o któren my sami dziś bynajmniéj niedbamy. Zarzucamy im makaronizmy, które sami sobie pozwoliliśmy używać, z tą tylko różnicą, że ich nie czerpiem z łaciny, ale z francuzkiego, niemieckiego i zewsząd zkąd tylko można, zarzucamy im styl, formę, nie wchodząc w myśli; a wynosim znaczenie saméj myśli, dla siebie!! Przecież rozpatrzéć by należało, czy to wszystko są ludzie bezmyślni i tak dalece nic swego niémający, że szczątki tylko pokradzionych idei, polepili w całość i ustroili w łachmany stylu, pożyczanego u arcymistrzów.
Tak jest, dwojaka myśl, przewodniczyć nam powinna, na drodze tworzenia i sądu o tworach przeszłości naszéj: Sami dla siebie powinniśmy nieco więcéj formę i styl cenić, nad niémi się zastanawiać; dla przeszłości zaś nie robić grzéchu głównego, potępiającego, ze stylu i form, które nie utworem pisarzy, ale utworem ducha czasu były. Szukajmy nadewszystko myśli, którą sami w swoim interessie tak wielbim; może ją nieraz znajdziemy nową, silną, własną, a modnie tylko ubraną po kosmopolitycznemu i dla tego na piérwsze wejrzenie, cudzoziemskiego coś mającą.
Młodzi pisarze, ba nawet starsi, do nowéj szkoły należący, powinni się otrząść ze wzgardy swéj dla przeszłości, która niedawała jéj wymierzyć sprawiedliwości. Wszystkie epoki literatury, stanowią historyczną całość, nauczającą wielce; epok obłędu nawet nie wyłączając.
Żeby zaś tworzyć dzisiaj, tworzyć silnie i wcielając swą myśl, niesłabić jéj wcieleniem, niemoże zawadzić poznanie sposobów, jakiemi wielkiego tego aktu dopełniali drudzy, starsi poprzednicy nasi. Można być bardzo oryginalnym nic a nic nieumiejąc, ale częściéj się trafia, być trywjalnym tylko, pospolitym i słabym; gdy nauka oryginalności nieszkodząc, zapewnia jéj bezwarunkową exystencją. Spuścić się we wszystkiém na siebie, jest to narażać się na wielkie niebezpieczeństwo, niewystarczenia własnym myślom. Człowiek nic nie tworzy, sam przez się, kombinuje tylko dane mu piérwiastki. Te piérwiastki zarówno z żywego życia, jak z literatury brać może i powinien. Owszém, póki się nie nauczy sposobu pojmowania tego co widzi i czuje, jest dziécięciem tylko. Nie chcemy przez to rozumiéć, aby przez cudze patrzał oczy; ale i sposób widzenia, punkta widzenia, nie sama daje natura, nie samo własne doświadczenie. Cudze doświadczenie przyswojone sobie, czyni nas bogatszymi bez straty czasu i smutnych zawodów.
Jakkolwiek więc na pozór dzisiaj nowa szkoła literacka całego świata, zaparła się przeszłości, ojców swych dziadów i pradziadów; jakkolwiek odstąpiła od przyjętych niedawno za konieczne prawideł — jakkolwiek silna, sama chce wszystko stworzyć sobie, nic nie biorąc od nikogo; nie gardźmy jednak doświadczeniem wieków, nie ufajmy zbytecznie siłom naszym. Do młodych, do zarozumiałych i chętnie przesadzających odzywam się mianowicie; nie dość talentu, nie dość myśli, potrzeba sztuki, nauki potrzeba, stylu i formy. Sami nie wystarczym sobie, a zerwawszy z całą przeszłością, gdybyśmy jéj wszystko od niéj wzięte i z niéj pochodzące, pooddawać chcieli, zostalibyśmy nadzy i bezsilni. Praca nie zaprzecza jenjuszu, a kto wié, czy jenjusz w całym blasku i sile objawić się może, bez pracy, bez poznania swego rodowodu i przeszłości, z któréj wyrasta.
Jeśli nam kto postawi przykłady ludzi, co byli poetami wielkiemi, bez nauki żadnéj, bez pojęcia sztuki; odpowiémy słowy jakiemiśmy odpowiedzieli w piérwszym ciągu Studjów o Homerze. Ślepy Homer, na swój wiek nie był nieukiem; twórcy poezij gminnych, niebyli to nieucy; dołóżmyż różnicę wieku ich od naszego, bez któréj sądu sprawiedliwego i poznania warunków bytu nie będzie, a przekonamy się, że nasi wyuczeni i przeuczeni poeci, w istocie przy tych mistrzach, na nieuków wyjdą.
Nie naśladujmy nigdy i nikogo, ale znajmy wszystko; gdy idzie o rzecz tak ważną, tak trudną, jaką jest wcielenie myśli, wyobrazowanie jéj, uczynienie dotykalną, widzialną drugim, możnaż się nadto uzbroić, nadto pracować? — Malarz, usiłuje poznać wartość barw i tonów, któremi myśl swą wyrażać będzie, pracuje nad uczynieniem rysunku poprawnym, pęzla łatwym, nad umiejętném wydaniem charakterów, twarzami i jestami; zastanawia się nad naturą, studjuje ją częściami, chwyta na uczynkach, wpatruje się w mistrzów, zarówno jak w naturę i przy największym jenjuszu nie gardzi pewném konieczném przygotowaniem, usposobieniem, co jenjuszowi daje język, daje skrzydła, co go czyni swobodnym. Nieposiadający resursów swéj sztuki, błąka się i maca, gdy przyjdzie mu myśl swą wcielać, a jeśli skutkiem jenjuszu wyda myśl swą jako tako; przy znamionach jenjalności, staną znamiona niewprawy, będzie to jenjalny student, a nigdy mistrz jenjalny. Jeśli więc w innych sztukach, potrzeba znać co nazywają metier i rachować je za cóś przecie, jeśli biorąc za narzędzie, trzeba wiedziéć jego użytek, czemuż w literaturze tylko widziémy przykłady ludzi co biorą się za wcielanie myśli, bez żadnego przygotowania do tego wielkiego dzieła, bez znajomości warunków rzeczy, języka własnego, a nawet przedmiotu, o którym rozprawiać mają??
Smutne to i zastraszające razem, a bardzo prawdziwe. Dziś każdemu zdaje się tak łatwo pisać, że dość pióra, kałamarza, papiéru i siakiéj takiéj głowy na pisarza-autora. Trudniéj daleko o rzemieślnika, bo rzemiosła uczyć się potrzeba choć trochę, mieć przynajmniéj wyobrażenie — tu zaś dość umiéć pisać, aby zostać pisarzem. Tak-li być może, tak-li być powinno?! Zostawujemy odpowiedź, czytelnikom naszym.

26 Października 1842 r.
II.

Forma tak jest nieodłączna od myśli, jak ciało (w teraźniejszéj naszéj kondycij ziemskiéj) od duszy; pojąć jednego bez drugiego niemożna. Rodzi się myśl w kształcie już pewnym danym, jest z nią zarodek formy przychodzący na świat; ten artysta tylko rozwija. Jest to dziécię, które sprawą jego wyrasta na męża. Jeśli ón pojmie formę daną mu z myślą razem, jeśli ją dojrzy, da jéj kierunek taki jaki jest jéj właściwy, konieczny, tedy doskonałe wyda dzieło. Zapoznając jéj przyszłość, mordując się na wychowanie tego dziécięcia na olbrzyma, gdy w niém sił po temu niéma, artysta utworzy coś słabego i chybionego. Cała sztuka zależy na tém, aby rozpoznać właściwą myśli formę, formę jéj konieczną, z któréj zarodkiem przyszła ona na świat. W tém cały jenjusz artysty-pisarza. W ówczas kiedy jeszcze literatura kunsztowna nie exystowała, nie było niebezpieczeństwa, aby kto zgwałcił formy przedmiotom stosowne, natchnienie wyléwało się bez myśli o sztuce, bez pojęcia jéj exystencij. Dla tego téż niéma przykładu, w płodach początkowych ludów, aby myśl jaka objawiła się pod nie stosowną formą. Nie było zaprzątnienia sztuką, nie było rozmysłu, nie było nade wszystko wyszukiwania coraz nowych form i wydziwiania niemi, nie chodziło o uderzenie nowością, chodziło jedynie o objawienie swéj myśli. Nie szukał poeta formy, posłuszny był piérwszemu natchnieniu. Sztuka nie exystowała, jak tylko ona się zjawiła, niebezpieczeństwo niestosownych form, zjawiło się. Sztuka zaś zjawiła się, gdy piérwszy poeta, spójrzał na dzieła swoich poprzedników, rozpatrywał się w nich, dla dójścia jak tworzyli, co pod jaką objawili formą, i swoje uczucia, myśli, w naśladowanych już objawił kształtach.
Tak więc każdy przedmiot przynosi z sobą na świat formę jedyną, konieczną, sobie właściwą. Są uczucia co rodzą pieśni, jak są ziemie co rodzą pszenicę — z tych uczuć wyrosnąć może i poemat, ale blady i bezsilny, jak na téj ziemi wyrosnąć może inne ziarno, ale mizerne i chérlawe. Są wypadki, których konieczną postacią jest dramat, są inne, którym przystoi szata epiczna i t. d. i t. d. Trudno jest z góry zadeterminować, określić, i matematycznie granice formom naznaczyć. Praca około tego była by podobną przeszłowiekowym estetycznym pomiarom, co doprowadziły tylko, do bezdusznego niewolnictwa. Jednakże, pomimo tego, nikt nie zaprzeczy, że myśl każda, o tyle tylko doskonale się objawi, o ile w właściwéj sobie, wyjdzie na świat postaci.
Nie liczne i bardzo nie liczne są zasadnicze formy; nowa szkoła literacka, śmiało powiémy, nie stworzyła żadnéj nowéj, ona tylko, ze wstydem to wyznać przychodzi, za całą nowość pomięszała wszystkie razem, i dla tego klassyfikacja jéj utworów, wedle dawnych rozmiarów, trudną jest tak bardzo. Nowa szkoła ubogaciła literaturę wprowadzając w nią, mnóstwo nowych myśli, w dawnéj na indexie będących; ale pokażcie mi nowe w niéj formy? Spodziéwam się, że nie bierzecie za formę, nieco odmiennego strof układu, różnosyllabowych wiérszy i tym podobnych wolnostek. One składają to co nazywamy formą, ale jéj nie stanowią. Dla nowéj literatury zostanie jedynie jako właściwość, ten szczególny utwór metis, do którego mięsza się pieśń, dramat, epos, elegja, satyra i wszystko co tylko wmięszać się mogło. Ta mięszanina zowie się poematem, a właściwiéj podobno jeszcze Fantazją. Fantazja jest, jak się nam zdaje, dzieło całkiem sztuczne. Nie rodzi go jednolite, wielkie, całkowitego charakteru natchnienie, ale składa tysiąc różnorodnych cząstek; nie jest to wielki mur cyklopów z ogromnych brył granitu, ale gotycka świątyńka z różnokolorowych kamyczków, cegiełek, pstrocizny, złoceń pełna, kunsztowna, wytworna, piękna nawet, jeśli chcecie; bo może być bardzo piękną nawet.
Otoż jedyna forma i zda mi się ostateczna, jaką nowa szkoła stworzyła, i stworzyć mogła. Jest to połączenie wszystkich znajomych w jedną kunsztowną całość; połączenie nawet u arcymistrzów, nie zawsze szczęśliwe. Ono jednakże obiorem pewnych przedmiotów wymawiać się daje, konieczném jest w utworach, które natchnęło tysiąc uczuć, wrażeń, myśli. Takich przedmiotów dawniéj nie brano, unikano ich owszem i dla tego forma taka urodzić się niemogła, aż z zupełném wyswobodzeniem z pod dawnych reguł.
Niemożemy zaprzeczyć ogromnych korzyści, które na nas zlała reforma, i wybicie się z pod naśladownictwa, ale razem każdy sprawiedliwy wyzna, że oswobodzeni dziwnieśmy brykać i dokazywać zaczęli! Jakież to przedmioty, jakie myśli, nie wpłynęły w literaturę, jakich to nie probowano form! A chcąc koniecznie, usilnie, gwałtem na coś nowego natrafić, bośmy pragnęli nowego, jak lud na puszczy źródła — jakich że się nie dopuszczano kombinacij, jakich dziwactw. Nie jeden liryk, swoje uczucia, które powinny były wylać się w piękną pieśń, rozbił na niesmaczny, długi, nudny dramat, nie jedna satyra ubrała się za epopeję, nie jedna epopeja przeleciała piosenkami! Spójrzyjcie ze mną na literaturę nie dawną, a znajdziecie co krok pogwałcenie właściwych idei form. Byron dramatyzuje Manfreda, Goethe Fausta, przedmioty, pozwólcie na to, zwłaszcza piérwszy, wcale nie dramatyczne. Dodaniem akcessorjów wystrychnięto je na dramata, ale idea-matka, nią nie była. Takich przykładów, byleby poszukać tysiące. Romans ubrał się za poemat, satyra za epopeję jak rzekłem, a piosnkę gminną nadęto jak balon, aby powiększyć jéj rozmiary i piękności. Niestety — najczęściéj pękła w ówczas!
Dzieła chybione nawet, mogą mieć wielkie piękności, nic przeto jednak nieprawda, że były by piękniejszemi jeszcze, gdyby posłuszny natchnieniu poeta, nie myślał, że rozum jego i nauka formy, lepsza jest od instynktu jéj.
Nie raz się to słyszéć daje, przy czytaniu piosenki, naprzykład: — Co to za przedmiot do poematu! — Co za piękny z tego byłby dramat! najczęściéj jednak mówią to ci, co naprzykład piękną wieśniaczkę, chcieli by ubrać w złotolite szaty i kazać jéj tronować w salonie. Dajcie jéj pokój, na jéj zagonie najlepiéj, najpiękniéj wieśniaczce, twoje stroje zgasiły by jéj piękność i zabiły naiwny wdzięk. Nie przerabiajmy starych dramatów, na poemata nowe, ani pieśni, na dramata. Każdemu na swojém miejscu przystało.
Są jednak, powiécie mi, przedmioty, którym w dwojakiéj dobrze szacie, z których jeden poeta zrobił dramat, drugi epopeję, a oboje doskonałe.
Nie zaprzeczam — są przedmioty takie, ale i te nawet mają sobie jedną właściwszą formę. Pojęciem ich przez dwóch poetów, pojęciem zawsze rożném, są to niejako dwa, nie jeden przedmiot; indywidualne usposobienie przekształca je, skelet będzie jednaki na pozór, myśli wcale różne, a choć imiona, wypadki, cały warsztat, że tak powiém, rusztowanie w obu utworach jedne będą; utwory różne, pojęcia odmienne, a jak skoro formy obrane inne, inna już idea-matka.
Powiedzieliśmy już wyżéj, że co do formy w nowéj sztuce, za utwór jéj właściwy, uznajemy tylko fantazją. Napróżno dramat, epopeja, poemat, satyra, sielanka, pieśń i t. d., będą się nam przebiérać i przezywać, będzie to zawsze maskarada wielko-wtorkowa i poznasz w niéj, kto kim jest, choć się inaczéj trochę odział i nazwisko odmienił.
Usiłowanie natrafienia na nowe zupełnie formy, kończy się jak widziémy, przemianą imion tylko, która niewiém czy kogo uwieść potrafi. Nazwij jak ci się podoba, to coś stworzył, tém natury utworu nieprzemienisz, ani go doskonalszym uczynić zdołasz. Fantazja jedna, ten porządek koryntski w literaturze, została nowéj szkole. Fantazja niéma prawideł, jéj nazwisko powiada kto ona jest i warunki bytu. Im dziwniejsza, cudaczniejsza, im więcéj uderza sprzecznościami, tém doskonalsza. Warunkiem więc sztuki w jéj właściwém dzisiaj objawieniu jest co? Działanie kontrastami, sprzecznością, nieustanném zbliżaniem rzeczy z sobą nie chodzących. Jedna część ciemna podnosi jasność drugiéj, jasna ciemniejszą czyni, piérwszą.
Zastanowiwszy się nad tym procederem, wydobędziem z niego smutne przekonanie, że to nieustanne frasowanie się o effekt, to dobiéranie jasnych i czarnych klinków, dowodzi tylko słabości idei i wykonania. Na cóż pięknéj kobiécie, otaczać się brzydkiémi, aby się wydać piękną, na co słońcu ciemności, aby było jasne?
Fantazja więc jaką jest i przy największych swych wdziękach, ma już, że tak powiém, grzéch piérworodny słabości na sobie. Stroi się, aby wydać piękniejszą, czyni się zalotnicą, wié o sobie, że się podobać może, i nie patrzy, jaką być ma, ale jaką się okazać żąda. Głębokie natchnienie wyléwa się strumieniem gwałtownym, niepatrząc gdzie i dokąd płynie, co nań powiedzą ludzie; wyrachowane, cedzone słowa, dowodzą braku natchnienia prawdziwego.
A ono jest dwojakie. To, które samo do człowieka przychodzi, nie wyzwane, nie wyproszone, nie wydobyte z piérsi rozkrojonych nożem — natchnienie rodzime, prawdziwe, czyste. I natchnienie, do którego się zmusza, które się w sobie wyrabia, którego się szuka, za którém się chodzi.
Jak tylko natchnienie niéma charakteru wielkiego, jednego, całego, jest najczęściéj wymuszone, wymożone na sobie, sztuczne. Takiém się nam zdaje to, którego sprawą rodzą się owe twory mięszane, nazwane przez nas generycznym mianem fantazij. Niéma reguły bez wyjątku, są excepcjonalne organizacye, dziwne, szczególne wyjątki, ale te ogólnego nie zabijają prawidła.
Dzieło więc nowéj szkoły, co do formy właściwe — fantazja — jest utworem sztucznym. Nie mamy mu tego za złe, bo dziś rzadkie dzieło, coby samo natchnieniem rodzimém przyszło na świat. Ależ, gdy epoka to sztuki, chciejmy pojąć ją, i nie odzywajmy się, że jéj słuchać niechcemy, że prawideł dla nas niéma.
Cóż to są prawidła? spytacie. Doskonale naturę ich, nazwanie wyjaśnia, są to prawa exystencij pewnych istot, utworów, wyciągnione z zastanowienia się nad niémi. Prawidła mogą być fałszywie wyciągnione, jak wszelkie wnioski, nic ich nie sankcjonuje bez odwołania, i skoro się znajdzie taki, coby je lepiéj wydobył z natury rzeczy — prawidła tamte, zwalone, przestają być niémi. Prawidła ukazane lub nie ukazane, wyjaśnione lub nie, exystują zawsze, jak tylko exystuje rzecz — prawideł zwalić nie można.
Jeśli rzecz, z któréj natury wydobyte były, nie exystuje tylko historycznie, jako fakt spełniony, na ówczas i prawidła z nią razem exystencją tę podzielą. Literatura dawna nie istnieje dziś tylko historycznie, z nią prawidła z niéj wyciągnione umarły. Mamy na to miejsce nowe utwory, nową literaturę, a w niéj nowe, chociaż dotąd nie wyciągnione może prawidła.
Prawidła! zawołacie — znowu prawidła! Tak jest, mamy je znowu, tylko ich dotąd nikt nie ukazał. Wyciągnienie ich wymaga skupienia pewnéj liczby faktów jednéj natury i porównania z sobą. Na to może nie staje nam liczby, może brak człowieka. Powtarzamy jednak exystuje literatura, są prawa jéj bytu, choć nieodkryte, choć nieobjawione. Monstra nawet, w pewien sposób mają granice swoje i normę; nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny, a zatém nic bez prawidła. Przyczyna jest prawidłem skutku. Natchnienie prawidłem utworu. Chciejmy się więc przekonać, że nowa literatura, ukazała nam nowe drogi, ale nie mogła dać bezprawidłowego usamowolnienia; ona także ma swoje prawa bytu, swoją przyczynę — właściwe prawidła. Aby dziś pisać, tworzyć, nie dosyć puścić wodze nieporządnéj, rozhukanéj myśli, i ubiérać ją jak najdziwaczniéj, najwymyślniéj. Trzeba ją okryć w najstosowniejsze jéj szaty, w takie jakich godna, jakie jéj przystoją, w jakich jéj jedynie dobrze. Niech ciało piękne, piękną okrywa duszę.
Zadziwić, uderzyć dziwactwem, nowością, bardzo można, ale podziwienie takie, prędko ustaje. Nowość działa tylko chwilę — piękność zawsze. — Uderzenie takie powtórzyć się nie może i jest, jak wybornie o czém inném wyraził się M. Grabowski sztuczką, nie sztuką. Szukajmy prawéj, szlachetnéj, jednolitéj piękności, nie błyskotek, nie sprzeczności, nie chwilowego effektu.
Badajmy myśl naszą, aby ją objawić nie w jak najnowszéj i najdziwaczniejszéj, ale w najstosowniejszéj jéj formie. Niemiéjmy téż brył niekształtnych, niedonoszonych lub zgniecionych płodów, za nowe utwory. Te niewyraźne, mgłą okryte, niepochwycone zjawiska, zdumiéwają może, ale niezaspakajają nigdy. Piękność jest zawsze jasną, i jasności się nie lęka, słabość tylko, bojaźń, potworność, okrywać się lubi. Wielkie myśli, są bardzo proste, drobne robotki, bardzo misterne zawsze, ale tylko misterne.

30 Października 1842 r.
Gródek
III.
Rys dziejów języka polskiego.

Nic dotąd pewnego niémamy, ani o pochodzeniu Słowian, ani o starożytnym ich języku; domysły tylko mniéj więcéj do prawdy podobne, o czasie wędrówki Słowian do Europy z Azij, o ich języku dawnym, są całemi ich dziejami przed i dobrze jeszcze po X. wieku. Słowianie należą do plemienia ludów Kaukazkiego, Jafetyckiego, czyli Indo-europejskiego. Pochodzenie ich azjatyckie nieulega wątpliwości; a ślady dotąd w języku wszystkich Słowian pozostałe, poświadczają to niezłomnie. Dawność języka słowiańskiego w Europie, pomimo zdania niektórych, co przyjście ich w V. wieku po Chrystusie naznaczają; nie ulega wątpliwości i sięga przedhistorycznych czasów. Szaffarzyk czyni Słowian odwiecznemi tubylcami (αυτοχθονες). Dawniejsi badacze, jak Sebastjan Dolci, Appendini, Freret, dowodzą wielkiéj także starożytności ludu tego i mowy w Europie, powinowacąc go zbliska z Grekami. Freret chce nawet, żeby jakiś piérwiastkowy słowiański język dał początek greckiemu, utrzymując, że piérwiastkiem słowiańskiego i greckiego języka, jest gruby jakiś, piérwotny język Pelazgów. Jakkolwiek hypotheza ta w całości utrzymać się nie może i nic ją historycznie nie podpiéra, to pewna jednak, jak się z porównania Ekonomida przekonać można, że słowiański język wiele ma podobieństw, wiele analogij z greckim. Dolci i Appendini z nazwisk, miejsc i krajów, dowodzą szczątków dawnéj mowy Słowian w Grecij. Są to wszystko urywkowe, w całość jedną zlać się nie mogące i ciekawość tylko jątrzące badania, które jednak do żadnego ważnego wniosku doprowadzić nas nie potrafią. Porównywanie pojedyńczych dialektów słowiańskich z sanskrytem, wykrywając z nim także związek i podobieństwa, do niczego nie doprowadza, prócz do ogólnego wniosku, że Słowianie ze swym piérwiaskowym językiem, wyszli z Azij. Niemając zatraconego piérwiastkowego Słowian języka, temi cząstkowemi porównaniami pochodzących od niego dialektów dowodzim, że język-matka wypłynął z sanskrytu; one wszakże, doprowadzić nas nawet niepotrafią do wniosku, jaki dialekt dzisiejszy najbliższy jest piérwiastkowego języka. Wielu już bardzo pisarzy pracowało nad wyjaśnieniem podobieństw etymologicznych i budowy języków słowiańskich z sanskrytem.

Awejar’s Kalwiorhuckam, oder Sitten-sprüche aus Tamulischen Palmblättern, mit Bemerkungen über indische Gelehrsamkeit v. J. C. P. Rüdiger. Halle 1791. 26.
De lingua Russica ex cadem cum Samsr-danica matre orientali prognata, adjectae sunt observationes de ejusdem linguae cum alijs cognatione et de primis Russorum sedibus. Auctor. Conr. Gottl. Anton Vittembergae 1810. 4°.
Rapports entre la langue Sanscrit et la langue Russe presenté a l’academie Russe par Fr. Adelung. S. Petersb. 1811. 4°
О сходствѣ Санскритского Языка сь Русскимъ СП. 1811. 8°. Paul, v Friegange.
Etymologies Slavonnes tirées du Sanscrit (v. Graf Theod. Gołowkin). In Fundgruben des Orients l. 5. 459. — Vergleichung einiger ähnlicher Sanscrit und Slawischer Worter von Alex. Murrays. History of the European Languages. Vol. II. p. 346. Vergleichung des sanscrits mit Slawischen Dialecten und mit dem Litthauischen Lettischen und Altpreussishen v. Bopp. (In Vergleich. Zerglied. des Sanscrits der mit ihm verwandten Sprachen. Majewski. O Słowianach i ich pobratymcach. Część I. Fr. Adelung. Versuch einer literatur der Sanskrit-Sprache. 1830 8o S. Petersb.

Podobieństwa jednak sanskrytu znajdą się równie z inno-plemiennemi w Europie językami, z Keltyckim starożytnym nawet; a w ogólności sąż języki co by się jakąś niewidzialną nicią nie łączyły z sobą?? Jedne przez drugie, lub bezpośrednio, krewnią się z sobą i naprowadzają na myśl, dziwaczną może, ale nieuchronną, jakiegoś odwiecznego języka-matki, co im wszystkim dać musiał początek.

Wyraz Dziad naprzykład używany jest od wyspy S. Joanna przez Indie, Persyą, dawny Iran do Derbentu, ztąd przez Rossją, Polskę do Drezna, po Hamburg nawet i morze Adriatyckie. W arabskim języku ج د — w Łotyckim nawet Diedas, tegoż znaczenia.

Czyli Słowianie, nim się podzielili na osobne pokolenia, narody i pomięszali z innemi ludami Europy, mieli już wprzód właściwe jakieś sobie pismo? niewiadomo. Znajdowane starożytne runy, do świeższéj już odnoszą się epoki, ograniczone bardzo i rzadkie ich użycie, badania o tém dzisiaj utrudnia.

O Runach Messenius. Martini. Themi Romano-Suetica Nedtenbladti. Yerelius Runographia Scandica. Die Runen und ihre Dänkmäler nebst Noten zum Scandischen Kenntniss. v. Dr. G. Thormond. Legis. Leips. 1829. Barth. 8. 216 pp. CV. T. 61. Wszyscy co o runach pisali utrzymywali, że to pismo jest północne i od niemieckich pokoleń (Nordmänner) od Duńczyków i Szwedów do Europy południowéj przeszło, teraz znalezienie run w Tartarij, w Rossij, w południowéj Panonij zmienia zupełnie stan opinij o nich i zdaje się stanowić, że z Azij przeszły do Europy do Hetrusków i Słowian panońskich i obotryckich. O Tatarach vide Remusat, Recherches sur les langues Tatares. Paris 1820. Listy z krajów Słowiańskich Kucharskiego. 1828 roku Gaz. Pols. № 40 1829. Kollar wyczytał runiczny napis na Czarnobogu, a raczéj ułamku bez głowy wyobrażenia starożytnego jakiegoś zwierzęcia, stojącym przy katedrze w Bambergu. Wydano o tém wiadomość, poruszyli się i zapalili się głowy. Niedawno jeden z moich znajomych, ruszył umyślnie dla oglądania Czarno Boga do Bamburga. Okazało się na miejscu, że to co uczony Kollar wziął za runy, były to kréski nieforemne, na większym kamieniu wyryte przed laty kilkudziesiąt przez swawolnych naówczas chłopców, a dziś jeszcze w Bambergu żyjących starców. Obaczyć o tém świéżą rozprawę prof. Rudharta z Bamberga.

Jakkolwiek badanie run podlega dziś nieskończonym trudnościom i arbitralne ich tłumaczenie na wiarę zasługiwać nie może, póki nieznajdziemy do nich pewnego klucza, jak do hieroglifów, natrafiając na napisy runiczny i inny jaki, jednoznaczne i obok stojące; exystencja ich sama, wnioskować każe, że przed Cyrillim i Methodym, przed nawróceniem Bulgarów i Morawij, Słowianie mieli swoje własne pismo, którym potrzeby swe, zaspokajali. Run tych inaczéj użytych, jak na żelezie, drzewie lub kamieniu nie znajdujemy, ludy co je pisały, zajęte wojnami, nie troszcząc się o dzieje swoje, ryły tylko nazwy bohaterów na hełmach lub kamieniach, śpiéwały o nich w pieśniach podawanych z ust do ust; a przechody swemi i bitwy, mieczem dzieje swe pisały na ziemi.

Podrobiony jakiś alfabet niby właściwy słowiański, obacz w kronice apokryfowej Prokosza.

Rzadkie, i krótkie są pomniki runiczne słowiańskie. Pismo porządne, jakiego używała już zachodnia Europa, weszło do Słowian z nawróceniem ich na wiarę chrześciańską. Bulgarowie, którzy najpiérwsi zaczęli napadać na wschodnie Rzymskie Cesarstwo, naprzód też przynieśli razem z łupami, słabą iskierkę oświaty, która ich potém od innych pobratymczych pokoleń odcechowała.
Patrzmy jak nasi pisarze, o początkach języka naszego powiadają (Kromer. K. V. Górnicki Ks. I.) „Nasz język polski urodził się z słowiańskiego, abowiem wszystkie te języki: Polski, Czeski, Ruski, Charwacki, Bośnieński, Serbski, Racki, Bułgarski y inne, były piérwéj jeden język jako y jeden naród słowieński; z tego tedy narodu, kiedy jedni tam, drudzy sam siedliska swe przenieśli, przyszło i to, że z jednego języka, wiele się urodziło różnych.“
Na dowód jeszcze jak kronikarze nasi proste i jasne mieli o tém pojęcie, przywodzim ułamek następujący ze Stryjkowskiego.

„Narody sarmackie, bułgarskie, ruskie, gotskie, polskie, wołyńskie, wandalskie, tak bardzo waleczne były, iż wszystkę jakmiarz Europę, Azję oboję i Afrykę wojowały, tedy téż język swój przyrodzony słowiański, dla różności granic i częstego między cudzemi narody obcowania, pomięszały. Przeto Serbowie, Karwaci, Raczowie, Bulgarowie z Greki, z Węgry i z Turkami; Dalmatowie zaś, Karniolani, Styryjczykowie, Istrowie, Illirykowie z Włochy; Slęzacy, Morawy, Czechowie, Misniacy, Pomorzanie, Kaszubienie z Niemcami; Rusacy biali z Moskwą i Tatary, Podgórzanie, Mazurowie, Podlaszanie, Rusacy czarni, Wołyńcy i Litwy część z Polakami, a Polacy ze wszystkiemi narody obyczaje, ubiory i po części język ojczysty pomięszall.“ Kronika 107.

Myśl ta Stryjkowskiego, jest i dziś przyjętém tłumaczeniem, podziału słowiańskiego języka na dialekta.
Po nawróceniu Bulgarów, przyjęli oni dla swego języka greckie głoski i pismo Ś. przełożyli. Było to piérwsze użycie języka słowiańskiego piśmienne, języka dotąd barbarzyńskim zwanego.

Procop. Memor. Populor. T. I. p. 29.

Język, powiadają niektórzy, co wystarczył już na tłumaczenie pisma świętego i podołać mu potrafił, musiał być poniekąd wykształcony. Nic jednak tego, zdaniem naszém nie dowodzi i prostota oryginału, któren dziś na najmniéj ukształcone dzikich ludów języki, gorliwi missjonarze wykładają, łatwém uczyniła tłumaczenia. Xięga ta, karmicielka ludów, da się wyrazić wszelkim językiem, jest to niejako jéj cecha, jéj przeznaczenie. Nie zaprzeczamy, że tłumaczeniem język musiał wykształcić się nieco, lub przynajmniéj przekształcić.
Przed wiekiem X. polski język mało się jeszcze różnić musiał od innych słowiańskich i od nich oddzielać, w IX bowiem, wszystkie słowiańskie dialekta, tak były sobie podobne, że je historycy powszechnie za jeden brali.

Prokop. 550 Eginhard IX.

Powoli jednak i polski i inne, ku Xmu wiekowi odcechowywać się zaczęły i odróżniać od siebie. Ludy z wypraw wojennych przynosiły od zwyciężonych nowe rzeczy, nowe pojęcia, a z niemi nowe wyrazy, w przebywanych krajach, pochwytywały pojedyńcze słowa, przejmowały je od sąsiadów i dzielić się zaczęły na języki różne, sobie podobne, a przymięszanym obcym piérwiastkiem odmienne. W liście Melecjusza, którego autentyczności nikt dotąd nie Melecii de religione Veterum Prusscorum. zaprzeczał, widać z przywiedzionego ułamku pogrzebowego zawodzenia, po polsku, nowy już kształcący się język i przyrośnięcie jego do innych.
Z liturgją Metodjusza do Morawij i Bulgar wprowadzoną, język słowiański (ale słowiański piśmienny nie piérwiastkowy) wszedł znowu i do Polski; dopiéro w roku 968 papież zakazał odprawowania ofiary świętéj, w tym języku. Nareście chrzest Mieczysława, wprowadził do Polski obrządek łaciński, a z nim i język ten razem, wiążąc Polaków nowym węzłem z Czechami i ustalając na długo wpływ wzajemny na siebie, obu tych pokrewnych dialektów.
Odtąd do dostąpienia urzędu, do osiągnienia duchownych stopni, do nabycia nauk nieodbicie potrzebnym staje się język łaciński. Przysłani z zagranicy nauczyciele i apostołowie, gardząc mową, którą barbarzyńską zowią, drugim dla siebie, uczyć się każą, a sami krajowego języka uczyć się nie chcą.

Dialekta na które podzielił się język Słowiański, są: I Czeski. II Morawski. III Słowacki w Węgrzech około Presburga. IV Kroatski. V Dalmacki. VI Illiryjski. VII Bośnieński. VIII Windyjski w Styrij. IX Kraiński w Karnjoli. X Slawoński w Slawonij. XI i XII Wyższy i niższy Sorabski w Łużycach. XIII Ruski. XIV Cerkiewny kościelny. XV Polski etc. Bulgarowie i Morawi Cyrylicki alfabet przyjmują. (Dobrowski, Justit. P. III. 1) przez Konstantego filozofa utworzony na wzór greckiego. Inni jako Illirowie, Dalmaci, Kroaci, Karnjolczycy, Polacy, Czechy, Venedzi, Luzacy, łaciński biorą. Ci dźwięki na których wyrażenie braknie im postaci, rozmaicie składają i wiążą:

Cyrill. Illir. Corvat. Carn. Pol. Czes.
з. z. z. s. z. z.
ж x
✕.
s. sh. ż. ź.
с s. sz. ſ. s. s.
ш sc. sh. ſh. sz. ſs. ś.
ц c. cz. z. c. c.
ч cs. ch. zh. cz. ć.

Prócz tego Dalmatom niewiadomy autor ułożył alfabet hłaholityczny, Bukwicą zwany, którego użycie od połowy IX wieku się poczyna. Dobrowski Inst. Ling. Slav. 11. 5. Іоанъ ЕксапжЪ Болгарскій Коллайдовича. с. 3. O tym alfabecie niektórzy myśleli, że był właściwym, piérwiastkowym słowiańskim, wszystkim ludom przed przyjęciem wiary właściwym; obacz naiwną i ciekawą kronikę Blaise de Vigenère dla Henryka Walezego napisaną 1573 p. 2.

W XIII wieku rozszérza się w Polsce, a mianowicie w Szlązku użycie języka niemieckiego. Wszyscy nim piszą i mówią, nawet po większych miastach, w Poznaniu i Krakowie. Wszakże mało znaczący jest wpływ jego, lubo i (Rakowiecki) duchownych wielu Niemców, miasta się wychodźcami tego plemienia zasiedlają, lubo sądy miejskie tym się językiem tłumaczą, z prawem język ten przyjmując. Łacińskiego wpływ przeważa jednak niemiecki, bo to język wiary i najdroższych człowiekowi tajemnic. — Oba, łaciński i niemiecki, nie wpływając na budowę, na materjał tylko językowy, nieco działają, ducha jego nie zmieniając. Lecz już w XIII wieku, duchowieństwo zwraca uwagę na język polski, jako jedynego, najwymowniejszego tłumacza religij przed ludem. W roku 1237 Pełka arcybiskup Gnieźnieński wydaje ustawę szkoły plebańskie urządzającą, których nauczycielami Niemcom być wzbroniono, wymagając do osiągnienia tego miejsca, dokładnéj znajomości języka polskiego. Wojny, a mianowicie napady Tatarów, tamują skutek tych ustaw. W roku 1285 ponowione zostaje toż urządzenie na zjeździe Łęczyckim, Janociana T. II. pp. 272, 273. lecz do XIV wieku wszystko jest jeszcze bezskuteczném, kiedy umarłe to prawo, wskrzesić znowu potrzebuje Bogorja arcybiskup Gnieźnieński w r. 1357. Znowu podobno bezskutecznie, kiedy Ostroróg w roku 1460 piszący, na zaléwających posady duchowne cudzoziemców narzéka, i na zaniedbanie narodowego języka. Francuzi Benedyktyni w Świętokrzyskiéj bibljotece polskié pisma (???) palą, jako barbarzyńskie i niezrozumiałe. Gościnność sławiańska, na złe wychodzi, bo goście dumni język i obyczaje na swoje kopyto przebijają, gardząc temi, których nieznając, chętnie zowią barbarzyńcami. Po kościołach do ludu, mówi cytowany Ostroróg, każą po niemiecku; zwyczaj ten podobno rodzi przysłowie, dziś jeszcze znajome: Siedziéć jak na niemieckiém kazaniu. Tak do XIV wieku, w którym piérwsze pomniki piśmienne się ukazują, język polski kształci się powoli, będąc tylko językiem ludu i jego poetów.

Jadwiga nareście, piérwsza mu wyciąga rękę i podnosi go, aż ku sobie. Ona rozkazuje tłumaczyć dla siebie Biblją, czyta po polsku: Żywoty Ojców świętych, Nauki cztérech Doktorów, Kazania o męczeństwach SŚ., Rozmyślania i modlitwy Ś. Bernarda i Ambrożego, Objawienia Ś. Brygithy.

Długosz X. f. 161 Mat. Miechov. IV. 41. Jędrzéj z Jaszowicz miał dla niéj tłumaczyć Biblją, którą w kilkadziesiąt lat późniéj (1455 w Korczynie) Piotr z Radoszyc dla Zofij, czwartéj żony Jagiełły przepisywał. (Inscriptio Maspti Ser. Sacr. Corcin. ap. Turnov. et Węgiersc. Hist. Eccl. Slavon. f. 23 Simeoni Theoph. Turnov. Respons na okulary 89. Zwierciadło Nabożeństwa Krześciańsk. 5. ap. Lilielhal. Decim Boruss. III. 265.

Jagiełło mąż Jadwigi, umié tylko po rusku, język więc ruski, nawet dla Polaków w XIV wieku staje się językiem dworu.

Długosz, i inni.

Mało ludzi obraca się do nauk, zostawionych wyłącznie duchowieństwu, przeto jako jedynie usposobieni do nich, xięża zajmują urzęda świeckie, posady sędziowskie. Jagiełło sam pogardza nauką i pismem, a na list od Mistrza Krzyżackiego Jungingen z wypowiedzeniem wojny posłany, odpowiada.
— Ty do mene hramotu, ja do tebe szabloju.

Naruszewicz-tacyt. 1783 przypis, lit. S. str. 48.

Z téj epoki mamy już dosyć liczne pomniki języka, z których o jego stanie wnosić można.

Bogarodzica, pieśń ś. Wojciecha. Statut Vislicia Kazim. W. Psałterz Jadwigi 1390. Psałterz w Lintz z XIV w. 1400 roku Archiw. Metr. Koron. Wyrok w sprawie gminnéj, 1400. Ojcze nasz. Sylwana polaka 12 kop. 1412 Ojcze nasz w Statut. X Lignickiego. Rp. Wrocławski 1435 Kancjonał Przeworszczyka. Salve Regina. 1450. Rpm. Mikołaja Suledy Pisarza i Burm. w Warce. Cognitio Commodosa polonorum linguae. 1450. Opis Twarzy Chrystusa Pana. Książka do nabożeństwa S. Jadwigi. 1455. Biblja Zofij Królowéj, tłumaczenie Jędrzeja z Jaszowic. 1481. Dziesięcioro przykazań wiérszem, pieśń o Wiklefie, pieśń o S. Krzysztoforze bardzo piękna. 1482. Jędrzeja ze Słupia Rpm. Oycze nasz z Modus Confitendi. Oto co mamy celniejszego do końca XV wieku.

W tych próbach wyraźne jest jeszcze i uderzające podobieństwo polskiego języka z innemi słowiańskiemi, mianowicie z czeskim, od którego polski bierze początkową pisownią, a nawet nieco z budowy wyrazów, zakończeniem i tokiem swoim słowiańskich, a jak się zdaje nawet prozodją, która się tak późniéj od innych dialektów, odstrychnęła. Piérwsze pisane pomniki, psałterze, modlitwy — ojcze nasz, wyroki sądowe, prawa, pieśni, jeszcze co do form wyrazowych bardziéj słowiano-czeskie są niż polskie. Język z nich widać nie wykształcony, ani co do pisowni, ani co do grammatyki, ani w frazeologij, wszystko widocznie pożyczane, naciągane, brane od języka z którego tłumaczono. Początkowe bowiem pomniki, wszystkie są, prawie bez wyjątku tłumaczeniami, bo i Bogarodzicy nawet Czesi chcą sobie oryginał przyznawać. Czacki.

Czeski język już wówczas możnie wpływający na polski, dopomaga do tłumaczeń, w nim szukają zasobów, słów, zwrotów, pisowni. Ten wpływ Czeskiego, jego popularność, dłużéj niżby się zdawać mogło trwa u nas, gdyż począwszy od X. wieku, do XVI aż się przedłuża. W tym czasie wiele jeszcze u nas drukowano po czesku (Marek Scharffenberger) i pisano nawet, dowodem Paprocki. Świadectwo Długosza popiéra, ówczesne podobieństwo, prawie jednostajność, dwóch bratnich języków. Dysputa bowiem z Husytami w r. 1431, o któréj ón wspomina, że się odbyła w przytomności Króla i Senatu, i trwała Długosz X. XII. 1431. dni kilka, z delegowanemi na nią Czechami, po polsku z jednéj strony, po czesku z drugiéj odprawiała się. — Obie przecie rozumiały się doskonale.
Wpływ niemieckiego języka i przez język czeski i bezpośrednio działa na polski. Niemcy prędzéj ucywilizowani sąsiedztwem Galij i Italij, dają nam rzeczy swoje, wynalazki, udoskonalenia, prawa, pojęcia, a z niemi nomenklaturę ich niemiecką. Co dziwniéj jeszcze niektóre wyrazy na oznaczenie uczuć i pojęć oderwanych, wzięte są z niemieckiego; kiedy? dojść trudno. Tak smak i kształt są niemieckie.

Wyraz gust na oznaczenie smaku późniejszy, z łaciny lub francuzkiego wzięto, a postać w znaczeniu kształtu zupełnie nowa. Używano postawa, postać, w znaczeniu powierzchowność przybranéj, chwilowéj.

Język wszakże niemiecki wpływa tylko na polski dostarczając mu wyrazów materjału, formy niemieckie, budowa języka tego, nadto były nam obce, aby się przyjąć mogły. Stosunki téż z niemcy przerywane, nieprzyjaźne, nigdy wielkiego niedopuściły wpływu. Ukształcenie języka polskiego, jego stan w XIV i XV wiekach, odpowiada bez mała czego równolegle, stanowi innych europejskich. Tamte jednakże wydały już były utwory większéj miary; w polskim niewiele tylko pieśni i trochę tłumaczeń spotykamy, nic oryginalnego na większą nieco skalę; prócz pieśni o Bogarodzicy.

Bogarodzica, jest to starożytna pieśń wojenna śpiéwana za zwyczaj, dla dodania męztwa przed bitwą. Zwyczaj takich śpiéwów wspólny był polakom z innemi dzikiémi ludy, z których wiele po dziś dzień go zachowały. Pokolenia Indjan mają swoje osobne śpiéwy, każdy klan szkockich górali, swoją własną pieśń wojenną. Ludy zaledwie wykluwające się z barbarzyństwa krzykiem tę pieśń zastępują. Śpiéwano ją w bitwach do początków XVII wieku. Już Broscius w Albertusach, użala się, że jéj zaprzestano nucić. Był téż zwyczaj i po kościołach polskich ją śpiéwać. Uczeni dziadowie rybałci umieli ją jeszcze pospolicie w XVII wieku. Charakter téj pieśni, jéj duch pobożno-rycerski jest rękojmią starożytności. Vox populi przypisuje ją S. Wojciechowi, około r. 997, chociaż już i Kromer wątpi o tém. Dyssydenci dla wezwania świętych w przedostatnim wiérszu, starali się koniecznie dowieść (a napróżno) późniejsze jéj podrobienie. Kraiński. Postylla-Łaszczow 1611. p. 612. Efrom Rudinge rus. Proem. 2. Efraim Olof. polnische Lieder Geschichte. Kromer. Lib. III. Czacki. Nota 322. Łaski tak o niéj pisze: Prima omnium devotissima et tanquam Vates Regni poloniae Cantio, sive Canticum Bogarodzica, manibus et oraculo B. Adalberti scripta et primo dicta ad conserenda cum hostibus certamina dedicata primum in isto Regestro locum vindicat.
Wujek ją zowie Katechizmem polskim. Drukowana była 1506 w Stat. Łaskiego z przytoczonym dopiskiem. W zbiorze praw Gastolda (Czacki. O Lit. i Pols. prawach 322. Not.) Z komentarzami ascetycznemi u Flor. Unglera 1543 wydanie jako pieśni S. Wojciecha p. Stanisł. Lwowczyka. W Statutach Januszewskiego r. 1600. Wydana przez Bartłomieja Nowodworskiego Herb. Nałęcz. Kawal. Maltańskiego, dla rozrzucania między żołnierzy, przy kazaniach obozowych Fabjana Birkowskiego z témi wiérszami daje Bogarodzicę na pogrom pogański. Bartłomiéj Nowodworski Kawaler Maltański. Na co panie Boże daj szczęście. — To rozrzucanie pieśni dowodzi, że jéj już, jakeśmy wyżéj powiedzieli zapominano.
Wydrukował ją Skarga w życiu S. Wojciecha na końcu. (IIa Edy. 1780 Wil. T. I. 252) z przypiskami. Sarbiewski na łaciński język przetłumaczył pod t. Paean militaris polonorum (w IV xiędze Liryków). Chr. Adolf Klotz dołączył ją do zbioru pieśni Lacedemońskich wojennych Tyrteusza, a Konarski wreście na czele Voluminów Legum wzorem Łaskiego umieścił, Janociana V. II. S. I. 1. sequ. patrz śpiéwy historyczne i inne nowsze dzieła w których się ona znajduje.
Zarzut jakoby S. Wojciech przybywszy z Czech lub Niemiec, nie mógł tak prędko pieśni po polsku ułożyć, jest płonny. Czeski i polski języki młode jeszcze naówczas, tyle miały familijnego podobieństwa, za świadectwem pomników i kronikarzy w XIV nawet wieku, że w IX łatwo być musiało umiejąc po czesku, nauczyć się w krótce po polsku i nim pisać.

Jest jeszcze, a raczéj była pieśń o Ludgardzie i witaj Gospodynie, inne starożytne pieśni ludu do nas doszłe, uległy przelatując tyle ust i tyle wieków, takim zmianom, przerabianiom, przeistoczeniom, że z nich o języku nic a nic wnosić nie można.
Ważną epokę w dziejach języka stanowi złączenie Litwy i Rusi z Polską, za Władysława Jagiełły. Z tym prawie czasem w języku ludu, ustaje trwający od X. wpływ bezpośredni niemców i czechów, a nastaje ruski. — Stosunki na wschód otwiérają się, dwór mówi po rusku, język ten staje się pośrednikiem między Litwą a Polską.
Jeśli dotąd nie dziwno nam wcale, że język polski leży odłogiem, przy zalewie cudzoziemców, przy braku zakładów naukowych, przed XIV wiekiem i w XV początkach, zadziwiającém jest, późniejsze już o nim zapomnienie, zaniedbanie go. Nowo-urządzona Akademja Krakowska żadnego wpływu nie wywiéra na język, wszystko w niéj jest łacińskie; Grzegorz z Sanoka zaprowadza czystszą łacinę, ale nikogo niéma, coby się zniżył do narodowego języka.

Filipi Calimachi Vita Gregorii de Sanok. A° 1440. Primus itaque sordem ac squallorem, quem recentiores grammatici discentium ingeniis offuderant, detergere orsus, cultum ac splendorem antiquae orationis Cracoviam induxit. Rozumiemy to o łacinie, i tak jest niechybnie.

Prawa piszą się po łacinie dla Polski, po rusku dla Litwy i Rusi, dwór króla mówi po rusku, xięża po łacinie, lud tylko i średnia klassa używa polskiego języka. Nowe acz dorywcze stosunki z Niemcami, wojny z Krzyżaki wsączają do języka, wyrazy niemieckie wojenne, częste zajmowanie zamków w Litwie i na Rusi, nie jest téż zapewne bez wpływu na język. Tym sposobem kształci się język i odcechowuje od innych dialektów słowiańskich, ograniczony potrzeby domowemi, ubogi bo mało używany, mało używany bo ubogi, zostawiony tylko chlebem powszednim średniéj klassie, pospólstwu, kobiétom i dzieciom. W téj epoce językiem ludu tworzą się tylko nowe pieśni pobożne i gminne.
Nauka tak u nas od tamtych prawie czasów upowszechniona języka łacińskiego, wyrosła po części, z naśladownictwa postronnych, u których łacina była w uszanowaniu i użyciu codzienném, po części z fałszywego przekonania, że język ludu nie odpowiadał potrzebom umysłowym wyższym. Tak dziś jeszcze Madziarowie kochając swój język, po staremu uczą się łaciny, tak my dziś uczym się téj nieszczęsnéj francuzczyzny. Lecz żeby jak pisze Loccenius wstyd tylko z nieumiejętności mógł dać powód do żarliwéj nauki języka łacińskiego Polakom, śmiészną i najmniéj podobną doprawdy jest rzeczą. Mamy aż nadto dowodów, że mniemany ów wstyd Kazimiérza Jagiellończyka z nieumiejętności Polaków, w czasie widzenia się jego z Karolem Szwedzkim Królem w Oliwie, jest istną bajką, razem z wnioskami jakie z niéj wyciągniono.

Loccenius. ap. pastorium. Flor. polon.

Tysiąc było daleko ważniejszych powodów do uczenia się łaciny. Był to język magistratury, uczonych, język uniwersalny, język wiary, duchowieństwa, dyplomatyki, obejść się bez niego było prawie niepodobna. Dodajmy do tego, że gdy do dzieł łacińskich potrzeba się było udawać dla nabycia nauk, tém samém nabiérało się ku niemu zamiłowania przez samo uznanie jego użyteczności, wydoskonalało się w nim i nareszcie wyłącznie się go używało. Kto chciał pisać, dla téj jedynéj klassy co go zrozumiéć mogła (uczonych), dla rozgłosu i sławy, musiał tego samego używać języka, bo wiedział, że gdyby po polsku napisał, niktby go nie czytał, niezrozumiał i nadto mała garstka z jego pracy korzystać by mogła.
Taki stan języka, zostającego w ustach średniéj klassy i ludu, używanego niekiedy do modlitwy, niekiedy do prawodawstwa, co wszystkim wyrozumiałe być musiało, trwa do panowania Alexandra, prawie bez zmiany. Jego panowanie, stosunki i wojny z Rusią, przytrzymały czas jakiś język w formach więcéj słowiańskich, mięszając go często z dialektem pobratymczéj, a mniéj zdenaturalizowanéj kulturą zachodnią, Rusi. Pobyt dworu i panów w Litwie, także się do tego przykłada, tym czasem język łaciński, zastępuje narodowy, na wszystkich stanowiskach ważniejszych.

Przykłady języka: 1500, pamiętniki Janczara tłumaczenie. — Zabytek dyplomatyczny odkryty przez Daniłłowicza, w Athenaeum. 1514 Agenda 1517. Wypisy z metr. koronnych 1522. Opecia Żywot Chrystusów 1525. Opisanie krótkie prac Kaspra Goskiego etc. — Marchołt — 1533. Ojcze nasz z modlitwy Pańskiéj Rotterodama, 1539 Psałterz Wrobla (Osiński Al. Bibl. Xięgi 191 pięć edycij) 1542. Księgi które zową język Erazma Rotterodama 1548. List Plohuski do Dantyska (pisownia). 1549 Chwalczewski 1554. Lekarstwo duszne Urb. Regi. (Bibl. X. I. 133) 1561. Biblja Lwowczyka 1563. Bibl. Radziwiłowska. (Siarczyński. Zygm. III. Lwo. 28. 119. Janocki V. I. 286. 1565. Koncylium Trydenskiego nowo-skończonego wyroki y ustawy — Kantyczki. Tragedja o papieżu. Żywot Reja p. Trzecieskiego. Zwierciadło Reja Dworzanin Górnickiego 1566. Jan Kochanowski 1585. Gościniec pewny niepomiernym moczygębom. 1588 Zaborowski. Batrachomyomachia. 1595. Myśliwiec. Bielawski i t. d. i t. d. i t. d.

Dopiéro za Zygmunta 1° od Opecia i tłumaczeń Biblij zaczynają się piérwsze stanowcze próby kształcenia języka piśmiennego i użycia go do wyższych potrzeb umysłowych; lecz próby te powiększéj części słabe, a z nich wyrasta od razu język piśmienny zupełnie złacińniony, z gramatyką i stylem łacińskim, pisownią noszącą jeszcze ślady dawnéj przybranéj czeskiéj, odświéżonéj nieco łacińską. Żeby się przekonać jak to mistrzowstwo łacińskiego języka, niestosowném było polskiemu, nawet w najpiérwszém zastosowaniu, w powierzchowném; dość jest rozpatrzyć alfabet, kombinacje z niego wynikające i pisownią. Dziś się jeszcze postrzegać daje, że cudzém piszemy abecadłem.
Wprowadzenie wielu wyrazów włoskich, winniśmy stosunkom w tym czasie czynniejszym Polski z Włochami, Bonie, podróżom młodzieży do klassycznéj ziemi, styczności duchowieństwa z Rzymem, a nareście temu może, że najpopularniejsi pisarze XVI wieku wszyscy się uczyli myśléć i pisać na świéżych wzorach włoskich. Górnicki i Kochanowski, doskonale ten język posiadali, oba tłumaczyli z niego.
W roku 1522 po polsku dopiéro u nas drukować zaczęto (Opeć) choć wiekiem prawie wprzódy po łacinie już drukowano.

Hoffmann, Bantkie, Bentkowski, nie cytujemy tu rozmów Marchołtowych z Salomonem, chociaż mają je za piérwszy druk polski, bo ich prawie nikt nie zna, tylko z wyszarpanych i do nas doszłych kartek kilku.

Przyczyną tego zaniedbania, było zawsze jeszcze trwające wyobrażenie, że nic uczeńszego, wyższego, barbarzyńskim ludu nieda się wyrazić językiem. I gdy nawet pisać nim i drukować poczęto, wzięto się naprzód za rzeczy jak najprostsze. Całkiem bezskuteczne były usiłowania uczenia języka po szkołach w XIII i XIV wnękach, pilnowano w nich raczéj łaciny, niż polskiego, któren każdy z domu przynosił, tłumaczono wprawdzie Gallusa, późniéj Kadłubka dzieje po tych szkołach, lecz to mało się przyczyniało do kultury swojego języka, raczéj pomagało łacinie. Nad swoim językiem nikt pracować nie chciał, a nieforemna pisownia w ówczas czterdzieści z górą znaków liczyła, na wydanie dźwięków mowy polskiéj.

Cognitio commodosa polonorum linguae Zaborowski.

Tymczasem duchowieństwo lękając się aby nauka Hussa nie rozszérzyła się po kraju, z użyciem obszerniejszém języka narodowego, wstrzymało jego kształcenie. Haller po polsku wcale nie drukował, inni późniéj łamać się musieli z wielą trudnościami, których zawsze powodem była obawa o rozszérzenie nauki Hussa, potém Lutra. Victor drukujący po polsku (1536 r.) pociągniony był przed Sąd Biskupi; świecka jednak władza nie mięszała się do tego. Gdy wreście starannie tłumione reformy nasiona, doszły aż do pospolitego ludu, na ówczas postrzeżono potrzebę lekarstwa, musiano chwycić się broni dotąd zakazanéj, aby nią walczyć z reformą i naprawiać co się zepsuło. Wtém z początku szkodliwa reforma, potém językowi dopomogła, gdy duchowieństwo obrócić się do niego musiało, aby rozszérzyć krąg swego działania.

Czacki, wpływ pr. Rzymskich 57.

Na ówczas do niedawno wzgardzonego języka wszyscy się rzucili. A jaka była wzgarda dla niego, łatwo się przekonać z przedmowy Victora do xiąg Język Erazma Rotterodama, w któréj ón podziwia się jéj w Polsce, gdy postronne narody tak cenią to znamię rodzinne, przypisując to dziwnéj Polaków skłonności wywyższania nad swoje wszystkiego co jest obcém.
W 1543 r. pozwolono pisać po łacinie i po polsku dekreta. Pomimo tego wszystkiego, gdy na pogrzebie Zygmunta I, biskup Maciejowski powiedział mowę po polsku, to jeszcze takim było dziwem i nowością, że na nią nawet głośno sarkano, jak na nieprzyzwoitość jakąś. To wskazuje, jakie mimo nieuprzedzonéj rozumniejszéj garstki ludzi, większość miała wyobrażenie o swoim języku, już wreście mogącym się użyć i nieco wykształconym, a wykształconym tém łatwiéj, że kulturę swą wziął całą od razu i przyswoił sobie od łaciny. Tłumaczenia xiąg świętych i wykładów ich, po większéj części dosłówne z łacińskiego, składnią, frazeologją, uczyniły całkiem łacińską. Język polski nad wszystkie podobno współczesne bardziéj ma składnią łacińskiéj podobną, starożytnego kroju. Weźmy do tłumaczenia dawnych pisarzy, a przekonamy się, że po polsku tylko, prawie dosłownie bez zgwałcenia natury naszego języka, przekładać się dadzą. Język piśmienny złacinniony, odtąd zaczął wpływać nieznacznie na język ludu i zaciérać w nim charakter wschodnio-słowiański.
Za Zygmunta Augusta użycie języka narodowego, coraz obszerniejszém się staje i obok Janickiego, Orzechowskiego i mnóstwa Polaków piszących jeszcze po łacinie, występują już Kochanowski, Górnicki i Bielski. Zygmunt August sam, polski język miłuje, po polsku umié, wspiéra jego kulturę, chwali swoją ukochaną Barbarę, że jéj ten język nieobcy, listy swoje poufałe pisze po polsku, a w Piotrkowie 1562 (Herburt): „Bacząc potrzebę aby prawa a statuta polskie polskim były napisane językiem, deputuje na to pewne osoby” (1563) jako i na sprawdzenie tłumaczenia 1565, dozwala Herbutowi kończyć przekład Statutu.
Tymczasem włoski język, przez coraz częstsze i ściślejsze (z powodu rozszérzającéj się reformy i grożącego niebezpieczeństwa) stosunki z Rzymem, przez dwór Bony, utrzymuje się popularnym u duchowieństwa, między pany, uczonémi, od tych kawałki jego spadają do ludu. Pomimo starań o język i kulturę jego, pisownia jeszcze nawet niestała, anomalij pełna, czeszczyzny, łaciny, mianowicie w listach i niektórych rękopismach przez ludzi mniéj wykształconych, pisanych. Chociaż znowu z tych odłamków o niéj sądzić się nie godzi, gdyż one mogą być pełne błędów wspólnych wszystkim wiekom, a wyłącznie stanowi ludzi piszących właściwych. Dopiéro drukarze sami (Januszowski) wprowadzają w język piśmienny, uczony, stalszą pisownią, któréj nawet kancellarja królewska nie pilnuje, i nie czując się obowiązaną do jednéj pisowni, używa jaką napadnie.

Feliński chcąc zabić zupełnie dawną pisownią polską, lub raczéj wnioski dogodne swojéj opinij wyciągnąć, zacytował list do Dantyska jako przykład pisowni w wieku XVI. Niebyło to sprawiedliwie, bo porównanie pism z nim współczesnych, dowiedzie, że nie wszyscy takiéj się pisowni trzymali, w wielu lepsza jest daleko od zacytowanéj. Ściśle biorąc, listy, prędko z pilnéj potrzeby piszące się, przez różne osoby, nawet akta urzędowe wieku już XVI, niedają się za pomniki stanu języka uważać, gdy ludzie wyłącznie nauce języka nieoddani, w wieku, w którym się ón dopiéro kształcił, zajęci odrębnym przedmiotem, a trzymający się ogólnéj reguły — jak mówić tak pisać, łatwo mogli błądzić, niewiedząc że błądzą. Wszak po wygnaniu makaronizmów z xiążek, długo, po dziś dzień, spotykają się one, w mowie starców, skutkiem zarazy i dawnego nałogu. Pisarze zaś śledzący postępy języków, nadewszystko powinni miéć na względzie, że dwa są zawsze języki, w jednym języku - uczonych i ludu. Uczeni biorą język od ludu i oddają go znowu ludowi, za zwyczaj połamanym popsutym, przeistoczonym, lud go przeżuwszy oddaje nazad uczonym i tak ciągle. Tym sposobem kształci się język przeléwając i nabiéra sił i barw nowych. Ten dualizm języków, w nauce wschodnich jest bardzo uważany, u nas tylko nań niezwrócono uwagi.

Chociaż próby Januszowskiego, Kochanowskiego, podobno Orzechowskiego także i pisma drukowane, mogły już były pisowni przynajmniéj nauczyć, lecz że żadnéj jeszcze nie usankcjonował zwyczaj, a każdy sądził, że swój język znać musi bo się z nim na ustach urodził, nie dawano go systematycznie po szkołach, nie uczono w domu, każdy pisał jak chciał.
Z tąd uczeni tylko tworzący sami język i pisownią jego, znali je, reszta ludu szła za zwyczajem, uczyła się wprawą. I nie dziw przy tém, że jest różnica w pisowni pospolitych ludzi, od uczonych i xiążkowéj.
Piérwszy Bielski dzieje krajowe po polsku napisał, a w nich język acz prosty i sztywny, z podziwieniem postrzegamy znacznie różnym, znacznie poprawionym od r. 1534-35, w których mało jeszcze używanym (jak sam pisze) Bielski wydał był Żywoty filozofów. Ten postęp języka w tak krótkim czasie, z porównania dzieł obu Bielskiego, jest widoczny.
Po nim Kochanowski, Górnicki i Rej, najmocniéj wpływali na utworzenie języka, jaki wyrósł w XVI wieku. Kochanowski łacinnik doskonały, poeta na Horacym, Virgilim, Tibullu ukształcony, poeta uczony, co tłumaczył Vidę, co smakował w starożytnych i współcześnych sobie ich naśladowcach, wszystkiemu co napisał nadał cechę swego ukształcenia i pełnego prostoty i szlachetności charakteru. On, można powiedziéć, stworzył język poetyczny, wyrobił go i na zadziwiającym stopniu doskonałości postawił. Reja poezje (co do języka) przy jego, są to szkolne ramoty, przy arcydziełach mistrza. U Reja język prawda silny, żywy, ale jakże się nieborak łamie, aby nim myśli swoje wyrazić jako tako. Kochanowski włada stworzonym przez siebie, jak swoim, łatwo, zręcznie, wdzięcznie, nie tylko myśli swoje nim wyraża bez wymusu, ale je przystraja jak mu się podoba. Zda się że to stary, odwieczny język, którego się tylko wyuczył, a ón go przecie stworzył.
Kochanowski zastanawiał się nawet teorycznie nad językiem, wyśmiéwał mięszaną mowę, usiłował ustalić pisownią — a mając za stopień najwyższéj doskonałości kulturę łacińską, starał się ją nadać językowi polskiemu, ón do reszty języka budowę zbliżył do łacińskiéj.
Dziwna rzecz jak ten język, dotąd tak mało używany, zostawiony polskiemu ludowi i pospolitym potrzebom, od razu z pod ręki mistrza wyszedł nagle tak okrzesany, tak wykształcony, aż enerwowany prawie. I mistrz niepospolity co go wziął w ręce swoje, i język, który od wszystkich znajomych, najzdolniejszym był do ukształcenia — najróżnostronniejsze narzędzie.
Górnicki historyk i moralista, trzeci mistrz języka w téj epoce, nadał mu elegancją włoską, użył go w wyższych jeszcze umysłowych potrzebach i trudniéjszą może część jego wykształcił, niż Kochanowski. Każdy język, bodaj najdzikszego ludu, wystarcza do poezij, tego pierwszego krzyku, budzącego się ze snu narodu; język poetyczny jest wszędzie. Pod piórem Górnickiego, polityka-moralisty, język przystępował do rzeczy zupełnie mu dotąd obcych. Łatwiéj mu było z Kochanowskim śpiéwać, łatwiéj naiwnie gwarzyć z Bielskim, niż z Górnickim wykwintnego, wyszukanego, sofistykującego spolszczać Castigliona, wyrażać pojęcia bardziéj oderwane, mniéj zmysłowe, rozumować, moralizować, dworować — to były rzeczy nowe, które język piérwszy raz tłumaczył. Z tém wszystkiém Górnickiego język nie jest wyłamywany, wykręcany, owszem łatwy i energiczniejszy niż w oryginale włoskim Castiglione; ón go nie złacinnił w tokach, bo miał zdrowe i proste wyobrażenie o naturze jego i sposobie jakim się był kształcić powinien. Zalecał, że lepiéj iść za czeskim z biédy niż za łaciną, użalał się na wpływ cudzoziemski w Dworzanin, 1639, 45zyku młodzieży, i wytwornisiów, sztukujących się w mowie, włoszczyzną, hiszpańskim, francuzkim, nawet czeskim językiem, a nieumiejących sobie własnym wystarczyć, któren porównywając z innemi, podstępnie jego grubości, nieukształcenia, ubóstwa dowodzić chcieli.
Ostatni z mistrzów języka tego czasu, poprzedzający w poezij Kochanowskiego, w prozie Górnickiego, był Rej. Z nich trzech był to najmniéj uczony, a może najzdatniejszy. Ten sarmacki Montaigne człowiek natchniony, z wielkim bez zaprzeczenia talentem, a żadną prawie nauką, wierzący w progress reformy, sprzyjający jéj w duszy, żywy, energiczny, lubiący śmiéch rozpasany, jędrne wysłowienia, grube żarty, żarłok i dworak, poeta i teolog, po swojemu języka używał. Nie umiał nic prawie po łacinie, przepędziwszy swą młodość nie na ławach szkolnych, lecz ze szablą w ręku i wędą na Trzecieski. plecach, uformowany na pisarza siłą natchnienia, zachował w stylu i wysłowieniu całą energją przedłużonéj zapaloną głową młodości. Jego żywot poczciwego człowieka, pismo w duchu moralne, a wykonaniem przechodzące często w satyrę obyczajową, nie systematyczne, łatane, pełne jest jednak ognia; język w nim daleko energiczniejszy, jędrniejszy, ale za to mniéj polerowny, niż w Dworzaninie. I nie dziw, Górnicki był uczony, dworak Maciejowskich, ulubieniec Zygmunta Augusta, Rej zaś próżniak, człowiek nowych wyobrażeń religijnych (co go mocno cechuje) epikurejczyk, żyjący od dnia do dnia, nieskrępowany nauką, nie przestraszony czytaniem, śmiały, nie ochłodzony zimnemi kancellaryjnemi robotami, zawsze młody, żywy i niedbały o jutro w życiu, o poprawność i związek wpisaniu — i żył i pisał jak mu przypadło, nie pohamowany niczém, z niczego nie umiejąc uczynić ofiary.
Pod temi to cztérma mistrzami, Bielskim, Kochanowskim, Rejem, Górnickim, ukształcił się nagle, cudownie język za Zygmunta Augusta; omijam wielką liczbę innych pisarzy, mniéj nań wpływających, bo mniéj piszących, satellitów tych cztérech planet głównych.
W rzeczach naukowych, współcześnie także, języka probować zaczęto. Godna uwagi, jest Nauka Miernicza wydana po polsku w tym czasie, do któréj ułożenia dały powód nadużycia królewskich geometrów w Podlasiu. Nomenklatury naukowe, technikę brano zupełnie z łacińskiego i jakkolwiek można by to wziąść za świadectwo ubóstwa lub niegiętkości języka, trudności w jego wyrobieniu, ja to mara za dobre. Techniczne bowiem wyrazy nauk, sztuk i rzemiosł, mogły by i powinny by być jednakowe we wszystkich językach, co by znacznie ułatwiło naukę ich, dla tych, którzy tylko scientyficznych korzyści szukają, nie estetycznéj piękności w literaturze. Takie wyrazy z jednego z umarłych języków wzięte, łatwo by się naturalizować dały we wszystkich.
Za Stefana Batorego (że pominę Henryka Walezego, którego chwilowe rządy tylko nas francuzczyzną zaraziły) język utrzymał się jeszcze na stopniu ukształcenia, jakie odebrał za Augusta; lecz Stefan Batory mu zaszkodził, bo nieumiejąc sam tylko po łacinie, zmusił i tak już do nauki języków porywających się chętnie Polaków, aby się łaciny dla przystępu na dwór i do jego osoby, usilniéj uczyli.

Cf. Solikowskiego Commentarius gdzie pisze o pieczętowaniu przywileju na Akademją Wileńską, o czém z Wołłowiczem nieumiejącym po łacinie, przez tłumacza rozmawiał. Także X. Idzi od S. Jozefa cytuje w kazaniu odpowiedź arcybiskupa Lwowskiego, który na zarzut króla że nieumié po łacinie, choć jest biskupem łacińskim, odpowiedział: Tak się to stało jak W. Król. Mością, który jesteś królem polskim, a po polsku nieumiész.
Hartknoch 1697 Li. I. c. II. 93. Huic Regi quidam tribuunt, quod in polonia lingua latina a pluribus discatur, quam ullo alio in Regno. Referunt enim non nulli Stephanum cum poloniam venisset linguae polonicae non fuisse gnarum ideoque non tantum cum polonis latine locutum, sed etiam illos ad hanc linguam excolendam cohortatum esse etc.

Z tąd to powoli wyrodziło się tak poczwarne zepsucie języka, to poplamienie go łaciną, ten związek osobliwszy i niedobrany dwóch języków skutych z sobą, dziwaczném wyobrażeniem wieku. Przyczyny tego aż nadto jawne, upodobanie cudzoziemczyzny, chęć popisu, potém naśladownictwo bez myśli, potém już nałóg.
Ludzie naukom poświęcający się, zbytecznie zasadzali się na umiejętności wielu języków, które w istocie wielce pomódz mogą do nabycia wiadomości, wyobrażeń, ale nikomu nie dadzą jenjuszu. Było to dziwactwo wieku, który w kompilatorach i komentatorach widział największe jenjusze i prorokował nieśmiertelność tym wyrobnikom literackim. Każdy starał się przynajmniéj kilka języków umiéć, uczeni wszystkich znajomych choć po troszę chwytali. Niektórzy (Jan Niedzwiecki) łatwiéj pisali po grecku niż po polsku, inni byli w stanie sześcią językami śpiéwać dytyramby (Niegoszewski cf. Juszynski). Bez wątpienia tak zmudna praca nad obcémi językami, uprawie własnego zaszkodzić musiała. Takiemi lingwistami oprócz wymienionych, byli jeszcze Pętkowski Jezuita, Piotr Kirsztejn i Żorawski.

Przybylski Jacek i Siarczyński.

Już za Zygmunta I dziwiono się w Wiédniu, pisze Warszewicki, że z poselstwa Dantyska woźnice nawet umieli po łacinie, a bardziéj jeszcze zdumiéwano się nad umiejętnością języków w Paryżu, kiedy po Henryka Walezjusza jechano. Wszakże przy tém zaprzątnieniu obcemi, znaleźli się ludzie co i swój język cenić umieli, sławna jest odpowiedź Skargi, któremu zarzucano czemu po łacinie nie pisał. Wielki nasz mówca czuł, że jest niejako obowiązkiem, używać języka, w którymeśmy się urodzili, wychowali, któren sam tylko jeden wydać może najlepiéj myśli i uczucia nasze. Ale na jednego wielkiego Skargę, było więcéj takich co obojętni, nie zastanawiający się, twierdzili, że nasz język od innych był uboższy, do wyuczenia trudny i tak z nauki jego i użycia wymawiali się.

Neugebauer, Hanov. 1618. I. X.
Starowolski narzeka, że z początkiem XVII
Dc. Clar. oratoribus 46.
wieku, rzucono się zbytecznie do tworzenia nowych wyrazów polskich, śladu jednak tego dziś niepostrzegamy, chyba w jednym Rybińskim Janie, co tak lubił składane przymiotniki (Cudopręty, wodokropny, psalmodziejny, niebolotny, mostobronny, różnożarny, wszystkokupny, zbożopłynny i t. d. Jest tego trochę i w Morsztynie).
Przykłady języka w XVII w. 1600. Wieśniak Andr. Zbylitowskiego 1603. Zwierciadło roczne Żebrowskiego 1607 tłumacz Kokoszowy Wdztwa Ruskiego 1612. Herkules Słowieński. Miaskowskiego Dobr. 1613. Artes Dobromilenses 1615. Chabielskiego Pobudka Narodom Chrześciańskim. 1618 Rysiński Przysłowia. 1621 Legacja do turek Twardowskiego. 1622 Zręczyckiego Jana Rymy polskie. Wróżki. Anatomia. 1646 Feliszewski o pożytkach trzeźwego żywota Lessjusza. 1630 Bylica Ś. Jańska. 1632 Biblja Gdańska. 1650 Antypasty Morsztyna. 1652 Coś nowego pisanego. 1683 Listy Jana III. Janina. Rubinkowski, Swada i t. d. i t. d. i t. d.

W piérwszych dwudziestu latach XVII wieku, język jeszcze utrzymuje się czysty i mało bardzo poplamiony łaciną, ale w miarę jak postępujemy daléj, coraz się gęściéj pokazują makaronizmy, coraz smutniéj od pstrocizny wygląda pokaleczona polszczyzna. Szkoły jezuickie, nowa metoda i system naukowy, przeważny wywarły wpływ na nieszczęśliwy język.
Łaciński, w szkołach przedewszystkiém najsystematyczniéj dawany, przeważa; narodowemu miejsce zabiérając, wszystko się nim i nim tylko wyraża. Uczoność zaczyna zależéć od cytacij, które z początku długie i rzadkie, potém krótkie a coraz gęstsze, porozrywane, drobne, przedzierzgają się w alluzje, w półsłówka, wplątują w język i czynią z niego tkaninę dwukolorową, do niczego niepodobną. Podobnego skażenia języka jakie w XVII i XVIII u nas miało miejsce, niespotykamy nigdzie i nigdy. Wpływały na to wyżéj wyjaśnione nie raz przyczyny, a równie i zajęcie się polemiką teologiczną, która w dysputy liczne, od wprowadzenia zakonu Jezuitów do Brunsberga, Wilna i innych miast, wylała się.
Dysputy były jeśli nie jedyną, to przynajmniéj jedną z najpotężniejszych przyczyn skażenia języka. W polemicznych rozprawach, teologom ciągle potrzebne były cytacje, termina poświęcone w filozofij — ich użycie z xiąg łacno się przeniosło na ambonę, z ambony w usta narodu. Wyrywano zdania łacińskie, potém frazesa, po tém po dwa i po jedném słowie biorąc i przeplatając niémi pokaleczoną polszczyznę. Tak samo prawnicy wpływali cytacjami kodexow, zbiorów praw, sentencij prawnych, terminami sądowemi, a szeroki wpływ sądownictwa, nie ustępował wpływowi polemiki religijnéj. I to nie w XVII wieku nagle, ale dobrze wprzód się poczęło, bo Górnicki jeszcze piszący w XVI, prawi nam za przykład Czechów, gdzie „urząd pisze pozwy językiem własnym Czeskim, nie taką waszą łaciną prawną polską, która nic w sobie łacińskiego niéma.” Tak tedy Rozmowa Polaka z Włochem. Dzień wtóry. już za Zygmunta III stało się nieodzowném umiéć po łacinie, aby pisać po polsku!
Wprawdzie ta manja uczonych cytacij była powszechną na ówczas w Europie, lecz spójrzenie na inne języki dowiedzie nam, że na żaden z nich tak zgubnego, tak długiego, tak niszczącego nie wywarła wpływu, jak na polski; nigdzie tak nie przesadzono jéj. W początkach XVII wieku, kiedy u nas już poczynał psuć się język, Anglja miała już Shakspeara, Hiszpanja Lopez de Vega, Francja wielkiego Kornela i większego jeszcze Moliéra. A w Polsce, stanowiły literaturę szmaty blade, pseudo-cycerońskiéj wymowy, poezij suchéj i wywiędłéj bez życia, bez barwy, historij szumnéj i w panegiryczny słup przerastającéj. Można powiedziéć patrząc na ogromne katalogi autorów, o naszéj literaturze ówczesnéj, co któś o teraźniejszéj angielskiéj powiedział. — Było mnóstwo wielkich pisarzy, pisarzy głośnych — dzieł wielkich nie było.
W XVI wieku francuzki język stoi jeszcze na równi co do ukształcenia z polskim, w XVII nagle się podnosi, a polski mimo Skargi, Zbylitowskiego, Grochowskiego, Twardowskiego, Miaskowskiego, Szymonowicza, co upadek jego wstrzymują, co czysto jeszcze piszą, powoli już fermentuje, dekomponuje się, psuje, pokrywa wrzodami łaciny, obwija szarym płaszczem retoryki i wpada w długą chorobę, na którą dają mu leki, od choroby gorsze jeszcze.
Ależ i stan kraju, nie dozwala myśléć o języku, o ukształceniu go, o literaturze; zamieszki, wojny, rozruchy domowe, zaprzątały wszystkie głowy, resztę swobodnych zajmowała walka z reformą, dopiéro w XVII wieku stanowczo pokonaną, a zawsze podnoszącą głowę i wołającą głosem upokorzenia i złości — nie dam wam pokoju! Już po Kochanowskim, Górnickim, Reju, tuż obok współcześnie ze Skargą, wyradzali się ludzie z pogardą niesłychaną dla języka własnego; ukazuje się głośny nad miarę Sarbiewski, którego jedynym dziełem polskim jest licha dosyć mowa pogrzebowa; naśladowca pokorny Horacego, w sukni Jezuity!!! Sarbiewski w naszych oczach podobny jest wielce zręcznemu fałszerzowi antyków. Żyjąc w XVII wieku duszą przeniósł się w starożytnych świat, przyswoił sobie język ich i mierzył swą doskonałość, zupełném zaparciem się siebie, swéj narodowości, indywidualności i stanu. Jest ón jakby echem starożytnych, co na ruinach, dawno zapomnianym językiem, formami, dawno umarłe powtarza myśli.
Za fałszywą tę monetę Sarbiewskiego, zapłacono mu najprawdziwszém uwielbieniem — ón z pisarzy polskich, może długo był najsławniejszym; tłumaczono go w uniwersytetach angielskich nawet.
Mnóstwo mniéj znajomych, mniéj szczęśliwych uczniów, naśladowców, tworzyli całe poemata, całe xięgi po łacinie jak Sarbiewski. W szkołach Jezuickich do tego stopnia wszystko było łacińskie, że najsrożéj zakazywano mówić po polsku studentom między sobą, dialogi grywano, wedle nakazów generałów zakonu, Lainez, Aquaviva, Tamburiniego, nie inaczéj jak po łacinie, tamując wszelkiemi sposoby użycie języka narodowego, uważając je szkodliwém i niebezpieczném. Im bardziéj opinja powszechna, podsycana przez różnowierców, ogłaszała się przeciw zakonowi, tém ón pilniéj zasłaniał się łaciną, lękając wymówić słowa, coby podlegać mogło wykładowi niekorzystnemu. Twardowski poeta z czasów Zygmunta i Władysława IV, naśladowca Kochanowskiego, śmiały, niekiedy poetyczny, językiem niezręcznie władał i nie posunął wykształcenia jego ani na krok daléj, jeśli nie cofnął go jeszcze. Z tych czasów Szymonowicz, Zbylitowski, Grochowski, Klonowicz jedni się czytać dają, oni niejako przedłużają jeszcze wiek XVI. A osobnéj cechy nie mają na sobie.

(Zbylitowski mało znany, dzieła jego pomięszały się z drugiego Zbylitowskiego pismami. Wydał Wieśniaka najlepsze swe dzieło w r. 1600 cf. Załuski Bibl. poet. Niesiecki IV. 719. Juszyński, Jabłonowski Mus. pol. 293 Krasicki II. 588.)

Język czysty, łatwy, jest językiem stworzonym przez Kochanowskiego, którego używają tylko umiejętnie. Inni, jako Fredro, który się tylko dla zwyczaju w mowach łaciną sztukował, Birkowski, Kojałowicz, Faliszowski, Otwinowski, Gawiński i t. d. dzielą z poprzedzającémi zasługę utrzymania języka w czystości, gdy wszystko dążyło do zepsucia go.
Nie wszystko zepsucie poszło bowiem z xiążek, owszem ono do nich dopiéro przelało się, gdy w mowie wyższéj klassy już się széroko rozlało. Język naprzód fermentować zaczął w prozie uczonéj, lecz to byłoby nierozciągnęło się daléj, gdyby dwór nie przyjął zepsucia za modę, od dworu panowie na sejmach i obradach publicznych nie poczęli plwać łaciną. Tu dopiéro zepsucie popularném się stało i rozeszło szeroko. Ale za Zygmunta III i Władysława IV kiedy się to działo, pisano przynajmniéj jeszcze czystszą polszczyzną, aż do Jana Kazimiérza. Probowano języka na wszystko i do wszystkiego. Oddawna już były przełożone zielniki ogromne zbiory ówczesnéj medycyny praktycznéj, na zachodzie coraz mniéj szacowanéj w miarę wzrostu nauki, a u nas jakby za czasów Alberta Wielkiego, w najwyższéj zostające cenie; tłumaczono Pedemontana, Cziachowski i inni medycy probowali upowszechniać swą naukę po polsku; gospodarstwo, budownictwo, pszczelnictwo, nauka o stawach (nawet o myślistwie), próby strategiczne, wszystko to po polsku już mówić wyuczyło się. Przeważały jednak liczbą w literaturze dzieła o prawodawstwie, filozofij, teologij, ascetyczne, polemiczne, te najpiérwsze zarazę wciągnęły w siebie i zionęły nią.
Tym sposobem tracąc zupełnie ducha swego słowiańsko-wschodniego, język polski przesycony łaciną, któréj weń bez miary narzucano, wyciosany na miarę łacińską, nakoniec zepsuty ostatecznie, skurczył się, zawiądł, zasechł — stanął. Nie było nowych myśli, nie było postępu w języku. Kręcono się w jedném ubitém kole; z jednostajną frazeologją, z gotowémi formy, sentencjami, na wszystko. Piszący kontentowali się nawlekaniem na sznurek różnych myśli, a raczéj frazesów; z nich tworząc dzieła wielkie a puste, których uczoności dziwiąc się, czytać ich dziś niemożemy.
Za Władysława IV zepsucie się powiększyło, język coraz bardziéj poniewiérać zaczęto. Dwór jego pełen był Włochów i Francuzów, grano mu komedje, tragedje, i tragikomedje po włosku (O. Ś. Cecylii w Warszawie. Andromeda w Wilnie) rozmawiano po łacinie i po francuzku, a w panegirykach dla niezwyciężonego monarchy, którego zwyciężała powoli podagra, sypano garściami łacinę dla przysolenia potrawy, co się już przejadać musiała.
Za Jana Kazimiérza nastąpiły wojny, rozruchy i zupełna stagnacja umysłowa. W tym czasie liczbę podwójną, ten jedyny zabytek form słowiano-wschodnich, wspólny dotąd polskiemu językowi z innemi słowiańskiemi, greckim, hebrajskim, wschodniémi, wypędziła zupełnie z użycia łacina i naśladowanie nowszych języków, w których jéj nie było.

Wszakże ślady po niéj zostały. Dwie ręce jest liczba podwójna obiema rękoma, obu nam dwóm. Liczba podwójna najwyraźniejsza była w imionach rodzaju męzkiego i żeńskiego, rzadka w nijakich. W żeńskich formowała się jak przyp. III. liczb. pojed. głowa głowie. W liczb. mn. głowy, liczb. podw. głowie. W rodzaju męzkim mniéj stała. W słowach zakończenie jéj najczęstsze na wa, co Dębołęckiemu podało myśl do téj wyśmienitéj facecijki o Jadamie i Jewie. Liczb. podw. u Słowian. Dobrowski Instit. II. 11. f. 23. 510.

Kiedy niekiedy tylko, język Górnickiego i Reja, przebijał się przez mowy pochwalne i sejmowe jezuickich uczniów.
Za Jana III, wpływ języka francuzkiego pod Walezym poczęty, przez ożenienie i stosunki Władysława IV pomnożony, odrodził się. Dwór Jana składał się w wielkiéj liczbie z Francuzów, strój francuzki został przyjęty, a język narodowy przy usilném staraniu o wyuczenie się obcych, szwankować musiał zaniedbany, nikt o nim nie myślał.
Nareście ci co po francuzku umieli, mówiąc ciągle tym językiem, wnosili potém w mowę polską, zapomniawszy jéj ducha, wyrazy i frazesy francuzkie. Przybyły z Francuzami zbytkowe stroje, ozdoby i tysiące fraszek dotąd orientalnemu Polaków przepychowi nieznanych; z niémi ich nazwiska weszły w język. Król Jan stosownie do ducha czasu, pisząc do żony mięszał francuzczyznę, na sejmach mówiąc, sztukował się łaciną. Wszakże, gdy język francuzki od dworu najwięcéj wpływał, a dwór obcy był literaturze, w niéj więc śladu wpływu tego niepozostało. Uczeni i akademje obojętnie spoglądali na język, zawsze i ciągle jeszcze łacina, była tym językiem powszechnym świata marzonym przez Leibnitza i Kirchera; na dziełach łacińskich budowano marzenia sławy europejskiéj, starano się przeniknąć tajemnice stylu Cycerońskiego, bardziéj jeszcze Seneki; po polsku odzywano się tylko do żony, do sług, do ludu, używając swego języka jak miedzianéj monety, na drobne potrzeby.
Za Sasów język zepsuł się do reszty, stanu jego ówczesnego opisywać nie potrzeba, dość wziąść w rękę Swadę, Polaka Sensata i tyle innych podobnych utworów, w panegiryczne koło wplecionych.
Niemiecki język dawno ustały wpływ na materjał językowy, odzyskał; w Polsce jak w drugiéj Babel, pełno było pomięszanych języków. Nie licząc mixtury, którą polszczyzną zwano, wyższego stanu ludzie mówili po łacinie, kobiéty i towarzystwa wytworniejsze, po francuzku; (Choinin pisze, że jeszcze przed Elekcją Walezego, obcując z panami Polskiemi, wielu znalazł dobrze po francuzku umiejących), teatr był włoski, dwór szwargotał po niemiecku, wojsko po niemiecku komenderowano, po polsku lud tylko jeszcze się odzywał.
Takich to losów doznał ten język, nim go Konarski wziął znowu z ust ludu i śmiało powstał na zepsucie.
Za Stanisława Augusta dopiéro, który na literaturze lepiéj się znał, niż na czém kolwiek bądź, wyszedł język z téj niewoli Babilońskiéj, z tego oblężenia łaciny, z zepsucia, które przecie ośmielił się Konarski nazwać tém imieniem, bo je dotąd za samą doskonałość miano. Konarski z nowym systematem naukowym, silnie następując na wady wymowy, Kopczyński z grammatyką (jeszcze w pół łacińską), Naruszewicz i Krasicki wystąpili z historją i poezją, wiek belletryzmu, nastał po wieku pendanterij i uczoności.
Pokazało się, że bez mistrzów cudzoziemców, nie obejść się było nieszczęsnéj Polsce, nie ustać o własnych siłach, zaledwie spadła z ramion łacina, siadła na nie francuzczyzna. Weszło w modę naśladować Francuzów, tłumaczyć ich pisarzy, styl już nareście przyswojony, już w duch języka wrośnięty łaciński, zaczęto zastępować najprzeciwniejszym mu francuzkim. Wzięto się do tłumaczeń Woltera i antiwollerzystów, francuzkich romansów, poezij, zaczęto naśladować literaturę bez życia, bez siły, dowcipną jeszcze, ale wyczerpującą się i próżną myśli, nadewszystko bez czucia i wiary. Puryści chcący zupełnego odrodzenia języka, znaleźli na drodze swéj przeszkodę w naśladownictwie tém, gallomanij, oczyszczono język z makaronizmów, które od niego łatwo odpadły, ale budowę przenaturzać poczęto frazeologją francuzką, językowi co chwila straszniejszy gwałt od łacińskiéj zadającą.
Wszedł w użycie styl jakiś połamany, chorobliwy, a wykwintny, napuszony, a próżny i bezsilny, pod którego powierzchnią wyszlifowaną, pompatycznemi ruchy, szumnemi wyrazy, nie było myśli, brakło życia. Koryfejem szkoły téj, był Potocki, któremu się zdawało że przyswajając językowi styl Francuzki błyskotny i gładki, zrobi mu największą przysługę. Opierał ón swoje zdanie na kulturze łacińskiéj języka polskiego i przybranéj jego naturze, zgodną ją widząc niby z naturą francuzkiego języka, dla tego że ten był synem prawym łaciny. Grubo się w tém mylił, bo język francuzki naturą swą całkiem się rozchodzi z łacińskim, z niego zaledwie materjał tylko wziąwszy, a nic ducha.
Krasicki, którego język daleko bardziéj polski, a w stylu jednak znać fracuzczyzny przesyt, kosztem siły, wyrobił w sobie tę gładkość, łatwość i dowcip, pochodzenia wprost nad Sekwańskiego. Naruszewicz tylko, w poezjach swoich, w historij nawet zachował toki dawne, kochając się w archaizmach i nie mogąc zapomniéć wychowania swego na łacinie.
W ogólności język za Stanisława Augusta, jakby z martwych powstał, więcéj nań wpływali reformatorowie, niż gallomani; odżył, zaświetniał, odrodził się. Był jednak w téj epoce widocznie podwójny. Język Konarskiego, Kopczyńskiego, Naruszewicza czystszy, prawidłowy, a wszakże przesiękły łaciną, choć o tyle polski o ile nim być mógł, przeszedłszy koleje, co go takim uczyniły, był językiem uczeńszych i literatury w części jéj lepszéj.
Drugi język towarzystw wyższych przesycony francuzczyzną i wygięty na francuzkie kopyto. Ten i w literaturze się ukazywał. Można by jeszcze i trzeci tu wskazać, język ludzi, co z małemi modyfikacjami przez nałóg, trzymali się augustowskiéj, makaronowéj polszczyzny, niemogąc się z niéj wyplątać tak łatwo. Te trzy języki zbiły się w jeden, na którym nieco późniéj, piętno francuzkie wyraźniejszém coraz się stało.
Z początkiem XIX wieku zaczęto usilnie nad językiem pracować, o nim myśléć. Feliński wystąpił z nową pisownią, któréj najlepsza część była przywróceniem zwyczaju XVI wieku (j). Inni jak Ossoliński, Siarczyński, usiłując powrócić językowi jego dawny charakter przed potopem łacińskim, wrócili do języka Reja i Górnickiego, łamiąc się z nim, i jakby na umyślnie, wyprowadzając co najpiérwotniejsze wyrazy i wyrażenia, już dziś dla nas niestosowne i nie wystarczające. Myśl ich nie była zła, ale ją wykonaniem przesadzili; dobrze było odżywić język, przypomnieniem dawnych form szczęśliwéj epoki, ale trzymać się ślepo frazeologij języka ledwie wyszłego z pieluch, nie wystarczającéj na dzisiejsze potrzeby, było to kłaść suknią z litéj grubéj materij złotéj, starego kroju, ciasną i niewygodną, dla tego tylko że ją pradziadowie nosili. Z tego musiał wyniknąć ciągły bój, myśli z wyrażeniem, które rubasznością swoją nie przypadało do samych autorów pomysłu. Każdy wiek ma swoją właściwą sferę myśli i stosowny do niéj wyrabia sobie język, z potrzeb wyradzający się. Narzucić języka, jak praw politycznych, nie podobna, znać będzie zawsze, że one nie wyrosły z potrzeby, ale nadane gwałtem zostały.
Nie wspomnieliśmy tu jeszcze, wielkiéj pracy Lindego i innych co w téj epoce dla języka prawdziwe położyli zasługi, gdyż w krótkim tym rysie zaledwie napomykającym o losach naszego języka, niémamy miejsca na ocenienie, jakiego by wymagały.
Takie przebywszy koleje, dostał się ten język do nas, i rozbił pod tysiączne wpływy, działające nań współcześnie ze stron wszystkich. — Nie pora dziś jeszcze wnioskować, jakim go przekażem następcom, ale w ostatnich kilkudziesiąt lalach, tak już się odmienił, tak się odmienia co chwila, iż w krótce, może poznać go trudno będzie. Płyną weń zewsząd strumieniem obce wyrazy, i nietylko wyrazy, ale wyrażenia, toki, sposoby mówienia, coraz widoczniéj przerabia się na wzór współczesnych języków europejskich, zacierając charakter sobie wyłączny.
Z jednéj strony niemiecki, z drugiéj słowiański wpływ widoczny, zewsząd francuzki; ci archaizmami go pstrzą, ci wyklepanemi świéżo terminami niby-nowych pojęć malują, każdy coś swojego dodaje, że nie wspomnim o tych, co nieumiejąc go zupełnie, z poklaskiem powszechnym, swobodnie nim piszą; francuzkie swe myśli, polskiemi tylko wyrażając słowy, lub niemieckie subtelnostki tłumacząc niewolniczo po polsku. Ale nie zaciekajmy się nad przyszłością i skończmy.

1842. W dzień Zaduszny.
IV.
Klonowicz.

Na zejściu XVI z XVII wiekiem, w Lublinie, tym starym grodzie, arjanizmu, rokoszów i sławnych jarmarków, żył sławny Klonowicz, zasługujący na uwagę jako poeta satyryk niepospolitego talentu, jako wyborny pisarz łaciński, jako człowiek nareście, który całe życie przetrwał w walce z losami i światem, a umarł w szpitalu, jak Camoens, jak wielu ludzi z jego familij, zapoznanych lub poznanych za późno i ocenionych po czasie.
O życiu jego ledwie urywkowe dochodzą nas wieści, reszty odbitéj w licznych pismach własnych, szukać i z nich odgrzebywać ją potrzeba. Radny miasta Lublina i sędzia spraw żydowskich, wielki nieprzyjaciel Izraelitów, jak widać z jego Roxolanij (1584), nieszczęśliwy w małżeństwie z kobiétą najgorszych obyczajów, jéj rozpustą wcześnie na spokojności i majątku zniszczony, skonał po życiu pracy żelaznéj, kłopotów nieustannych, niemając dachu własnego, ni ręki przyjacielskiéj, co by dłoń jego w godzinie śmierci ścisnęła; — laur jego gęsto się przeplótł cierniami. Prześladowany za upatrzony w dziełach, podobno nawet niesłusznie, wolniejszy sposób widzenia rzeczy w materjach religijnych, po śmierci nawet niémiał pokoju. Najgłówniejsze dzieło jego, poemat Zwycięztwo Bogów (Victoria Deorum) na stos osądzili Jezuici; z zimniejszą rozwagą późniejsze wieki, sąd ten z samego może tytułu zapalczywie ogłoszony, na zawsze odwołały. Zamiast płomienistego stosu zimne zapomnienie.
Niewiadomo jaką koleją dostał się z Sulmierzyc, zkąd był rodem, do Lublina, ani kto byli jego rodzice. W dziełach odkrywamy tylko, że dwa kroć, (niewiadomo w jakim celu) podróżował, raz do Gdańska (Flis), drugi raz do Węgier w r. 1565. (Worek Judaszów). Zdaje się, wedle wszelkiego podobieństwa, że nie był szlachcicem.
Mając na celu dać poznać charakter pism jego, zaczniemy od pomniejszych, od których przejdziemy do najsławniejszego poematu łacińskiego, wspomnianego już wyżéj.
Najpoetyczniejszym może z jego śpiéwów, jest Flis, to jest puszczanie statków Wisłą y inszymi rzékami do niéj przypadającémi[5].
W nim autor jak przystało na poetę, bardziéj jest malarzem, śpiéwakiem, tłumaczem uczuć i wrażeń swoich, niż moralistą poważnym lub satyrykiem poetycznym, jakim się w większéj liczby innych pism swoich okazuje. Wiadomo, że wyraz Flis używany był za połajanie i oznaczał człowieka ubogiego, włóczęgę, tułacza, bo najbiédniejsi ludzie chwytali się tego sposobu życia; z tąd téż Klonowicz tłumaczy się zaraz w dedykacij Stan. Gostomskiemu z Lezenic, Wojewodzie Rawskiemu[6], z nadania tytułu i obrania przedmiotu, wywodząc na swą obronę, że dawne poemata jako: Odyssea, Eneida, Orfeuszowe o Argonautach, opiéwały także flisów, żeglarzy. Miara wiérsza we Flisie użyta i samo ostrzeżenie autora powiada, że można go było śpiéwać — chociaż ze względu na obszerność, ciężka by to rzecz była[7].
Flis dosyć amfatycznie zaczyna się od rozdzielenia Chaosu, potém opiéwa mieszkańców rozlicznych świata i różnych krain dostatki. Znajome są i wielekroć cytowane strofy o Polsce. Nim dójdzie do rzeczy, długo się zabawia w umyślnie nagromadzonych ustępach. Jest tu nawet powieść o Leandrze i Ero, dość śmiésznie, jakby na złość Muzeuszowi opisana.

Do Wenusowéj Xieni niegdy pływał
Drogi Leander y morze przebywał
Ku świécy którą trzymała na łonie
Na drugiéj stronie.
Ero nadobna, on sam był jéj darem
On był y łodzią, on był y towarem
On sam był szyprem y panem y posłem
Flisem y wiosłem.

Następują potém wywody łodzi, promu, dość prozaiczny ustęp o zbytku, nareście złe skutki i nadużycia żeglugi, różne podróże morskiéj drogi. Wszystko to nadyma poemat, ale go nie bogaci. Pomijam mniéj uderzające a dosyć z wyjątków znajome, opisy i gawędy. Zastanawia gminna bajka o nurku, nietopérzu i krzaku jeżynowym, jest w niéj cokolwiek poezij, którą Klonowicz winien prostemu i niewymuszonemu obrobieniu słyszanego z ust prostych ludzi podania. Podanie to jednak nie jest wcale, jakby sądzić można narodowe i miejscowe, ale jedno z tych, które powtarzają wszędzie i które już przed Klonowiczem nawet weszło w pisaną literaturę. Może być jednak, że je znalazł u ludu. Nurek, nietopérz i krzak jeżynowy — trzéj osobliwsi handlarze, płynęli z towarem i rozbili się — a po stracie całego mienia, nietopérz w dzień się chowa od dłużników prześladujących go, nurek na dnie wody szuka nieustannie utraconych skarbów, a krzak kolcami wszystkich za suknie chwyta, patrząc, czy kto z jego towaru czamary sobie nie poszył. Godzien także wspomnienia opis żeglugi wężów. Następuje wywód budowy statków i okrętów, na kształt i podobieństwo ryb i mieszkańców wód. Te obrazki nie są bez poezij, ale wiérsz niewolniczo jednomiarowy utrudniający mechanizm, wiérsz którego autor nie dosyć jest panem, nie dość nim po mistrzowsku włada, wiele odejmuje wdzięku, nawodząc często niestosowne wyrażenia i nie potrzebne dodatki. Z tych téż może ustępów, pod których ciężarem ugina się myśl główna i niknie.
Następują: budowa, nasypanie łasztów i szkut, wybór w podróż i ciekawa nauka języka flisów, aby u Nogatu fryczowskiéj nie ponieść chłosty. Z téj nomenklatury wiérszowanéj, najosobliwsze są nazwania mgły przezwanéj mamką wiatru, którego zowią stryjem siodłatéj wrony, nazwanéj ciotuchną, gęsi dzikich — łuczywem, bociana, xiędzem Wojciechem.
Tu dopiéro następuje właściwa podróż od Warszawskiego mostu do zielonego mostu Gdańskiego. Zbliżenie się do Nogatu zapowiada powiastkę ciekawą.

Dwa bracia z siostrą w drogę się wybrali,
Z Litwy Niemen, Bug z Wołynia zuchwały,
I Narew bystra jako siostra starsza
Przyszła z Podlasza.

Narew z Wisłą certowała o piękność, pozwała ją przed sąd, a rozgniéwana daném Wiśle piérwszeństwem, odwróciła się i w inną popłynęła stronę. Z tąd miejsce sądu nazwano Gniéwem, a rozdziału Nogatem. Tu płazują fryczów, w ceremonij parodjującéj passowanie rycerzy, po któréj frycz w flisa się zmienia. U Gdańska Flis się kończy, kilka opisów z przedmiotów własnéj ziemi, z obyczajów kraju i czasu swojego i język poematu ceny mu dodają. Nadto tu jednak ustępów, dowodzących jak mało w ówczas jeszcze umiano obrabiać własne przedmioty, nieustannie się do podań starożytnego świata uciekając i gwałtem między niémi a drugim cale światem, stanowiąc niepojęty związek.
Worek Judaszów, to jest złe nabycie majętności[8] przypisany przyjacielowi farbowanemu, którego nie jeden kroć dotknął w tym poemacie Klonowicz. Co do planu, a bardziéj jeszcze w szczegółach podobny do wielkiego poematu łacińskiego Victoria Deorum, równie moralny, równie cały w ustępach samych, okazujących rodzaj talentu autora, biorącego się tylko takich przedmiotów, gdzie nie bardzo pilnując jednéj nici, można było rzucać się ciągle na bok wedle upodobania.
W poetycznym zaraz wstępie, od razu wychodzi na scenę Judasz. Obraz jego dobrze odmalowany. Autor wynajduje w tym prototypie przewrotności, wszystkiego złego, wszelkiego rodzaju zarody, jakie ma w rozgałęzionéj jego familij malować.
Piérwsza sztuka worka Judaszowego z Wilczéj skóry, dzieli się na VIII części: I, o tajemném przywłaszczeniu rzeczy cudzych, gdzie Merkury pobratał się cudacko z Judaszem. Porównania złodzieja do zmiennobarwnego Polypa, w którego by się chciał dla niepoznaki obrócić i do Sepij otaczającéj się czarnym wytryskiem; są wyborne.
Część II dzieli złodziejów na rodzaje: ten sposób poczynania z przedmiotem wcale nie poetyczny, jest to raczéj analiza metodyczna moralisty, niż zbiorowe spójrzenie poety, którego porządek w piękności, nie w regularném rozcięciu myśli, na kawałki. Prawdziwy poeta bierze obrazy i charaktery nie mierząc ich z sobą i nieustawiając wprzódy jak słoiki na półkach, a jeśli nawet na zimno swój przedmiot podzielił wprzód i uregulował, kryje kwiatami skelet budowy i cyrklowane linje, aby ich znać nie było. Ale nasz poeta-moralista, bez ceremonij w tém sobie analitycznie postępuje; pisze ón:

Przed wszystkiémi rzeczami trzeba ograniczyć
Złodziejstwo i złodziejów rodzaje wyliczyć.

Naprzód więc z kodexu wzięta definicja złodziejstwa; potém piérwsza klassa złodziei rzeczy ruchomych, przenośnych, z wykładem nadużyć, które się do złodziejstwa zbliżają w użyciu cudzéj własności — złodziejstwa ziemi w sprawach o granice. Nie przepomniał tu złodziei, o których Gall tak szeroko pisze, którzy kradną nie dla korzyści, ale przez amatorstwo sztuki, z niesłychanego jakiegoś do złodziejstwa wrodzonego popędu.
Z rzeczy jednéj w drugą wpadając, prawi długo o cyganach, niemijając nawet ich wywodu, o czarach, o chiromancij. — Dzieli wreście złodziei na: świętokradźców, pszczołołupców (??) simoniaków, urzędokupców (Ambiliosi) skarbokradźców (co Rpbl. bona kradną) tyranów poddanych swoich, abigestes i plagiatorów.
W części III o świętokradztwie, jak wszędzie przykładami starożytnémi rzecz jest poparta. W części IV, o pożądaniu dostojeństw i urzędów; tu bardzo ciekawy opis nędznego stanu naszych miasteczek i życia biédnego PP. Burmistrzów:

Ale w takowych mieściech gdzie lichota wieczna
Tam twoja ambicja jest niepożyteczna,
A zwłaszcza gdzie podwoda, gdzie Burmistrz furmanem[9]

Już będzie kłopotarzem, nieborakiem panem,
Zawsze kwili, sąsiady[10] ustawnie wydziéra,
Chude szkapy nosate z obory wywiéra —
Czasem sobie z przystojną powagą zasiędzie
Na ratuszu, na sprawach, na swoim urzędzie,
A przed nim cudzoziemcy stoją Lubeczanie
Włosi, Prusowie, Niemcy i Noremberczanie.
Gdy się strony o wielkie summy rozpiérają,
Sędziowie się z powagą swą rozpościérają
Burmistrz dekret feruje, strony się uciszą,
Bo im idzie o wielką: drudzy w akta piszą.
A w tym wnijdzie podwodnik — Burmistrzu daj koni
Na podwodę! Lękną się cudzoziemcy oni,
Patrzą co się to dzieje; a pan się porywa:
Czasem nieborak Burmistrz i szwanki obrywa,
Wstydzi się obcych ludzi, jakoby go z stołu
Zrzucił, albo z kobierca z Radnemi pospołu.
Cóż mawa bracie czynić, już daléj nie wiéwa,
Podobno tu przyjdzie iść od Sądów do chléwa,
Szukać koni po stajniach, odbieżawszy onych,
Gdańszczanów, Wrocławianów bardzo potrwożonych —
Na drugie Burmistrzostwa włożono szarwarki
Miasto rządów i sądów pilnują grabarki:
Kiedy ondzie na wiosnę poczną się rwać stawy,
Już tu panie Burmistrzu połóż insze sprawy,
Już tu bracie z barłogiem i z gnojem najpiérwéj
Mykaj, niżli się zejdzie pospólstwo do przerwy.
Jeśli po czasie przyjdziesz (niestety na świecie!)
Odniesiesz od Starosty korbaczem po grzbiecie.

Taki to właśnie był urząd, los i życie naszego autora, który przeburmistrzował w Lublinie, swoje drogie lata; jedną ręką skandując swe wiérsze, drugą wartując Saxon, a co chwila od obojga odrywany wołaniem — Burmistrzu! daj koni, Burmistrzu, ruszaj na gościniec! Szczęście jeszcze jeśli głos żony pijanéj i wesołych gachów, nie przymięszał się do téj wrzawy.
Część V traktuje de poculatu, osadzona przykładami starożytnemi, ulubionemi poecie. Część VI, o złodziejach bydlęcych. Śliczny tu opis opuszczonego konia, włożony w usta złodzieja, który się tłumaczy, że go przywłaszczył:

— Przetom lekce rozumiał o wzgardzonym koniu,
Co go pasą dziewanną i piaskiem na błoniu,
Co koło Bożéj męki, na pustym przyłogu
Blisko domu łbem kiwa, a ledwo nie w progu,
Bielunem i piołunem leczył się za gumnem.

W VII części, historja Cacusa.
W VIII o ludokupstwie, a mianowicie o zaprzedawaniu ludzi w niewolą turecką przez podstęp. Tu cytuje karę jednego takiego ludokupcy, którego:

Przed czterdziestu lat w Węgrzech w miasteczku Pezinku
Byłem kiedy jednego na takim uczynku
Zachwycono....

Miarkując z domyślnéj daty pisania Judaszowego worka, przez dedykacją, wypada, że Klonowicz odbywał tę podróż do Węgier, dla niewiadomych nam przyczyn około roku 1565 zapewne.
Następuje o przyczynach wszego złego, to jest o próżnowaniu, zamiłowaniu roskoszy i z tąd pochodzącém ubóstwie.
Wszędzie mnóstwo pięknych maleńkich obrazków, połyskujących jak kamyczki w pierścieniu. Z nich to cały się poemat składa. Oto naprzykład obraz nędzy:

Zdybie go tak ubóstwo pod dachem odartym,
I w ubraniu dziurawém i w płaszczu wytartym,
Na piérsiach niezapiętych żupan kliowaty
Na łokciach, na kolanach różnéj maści łaty,
A z czobotów dziurawych wyglądają wiechcie
Tak cię nędza ubierze.....

Pełno powiastek, opisów.
Sztuka druga worka, o skórze i naturze lisiéj, a naprzód o tych, którzy oszukiwają pod płaszczykiem nabożeństwa. Tu wystawia ubogich, żebraków, głoszących nowe cuda i żebrzących w imie Boże.

— Widziałem, pry, pod lasem miłą matkę Bożą,
(A Baby się słuchając onych pieśni trwożą)
Wielka światłość wynikła w choinowym borku
Na pieńku nowo ściętym, na cudnym pagórku,
Więc ón niezbędny oszust twierdzi w rzeczywistą
Że widział własném okiem dziewicę przeczystą.

To nam nastręcza uwagę o żebractwie w Polsce, o którém już gdzieindziéj kilkakroć wspominaliśmy. W XVII wieku było ono prawie rzemiosłem i niezłém, ogromne hordy dziadów wlokły się z odpustu na odpust, wróżąc, śpiéwając, czasem kradnąc, czasem strasząc, a zawsze obławiając się nieźle po drodze. Następca jaki polski Walter Scotta, wielce by mógł korzystać z tych postaci tak dziwacznych, tak oryginalnych, dziadów i bab, przynajmniéj tyle zajmujących co Szkoccy u sławnego Baroneta, a Irlandscy u Banima, nic nie zmyślając, znalazł by je gotowe w broszurach XVII wieku.
Czytać o nich, ich praktykach, obyczajach, podstępach w Nowéj komedij Rybałtowskiéj 1615, nadewszystko, w peregrinacij dziadowskiéj, zwłaszcza onych jarmarczników trzęsigłowów, w który sposób zwykli bywać na miejscach świętych, nie tykając tych, którzy sprawiedliwém karaniem Bożém nawiedzeni, przy kościołach albo w szpitalech siedzą[11].
Tu wystawiony jest wszelki rodzaj żebractwa, od pątników-pielgrzymów, co niby do Rzymu idą, do najostatniejszych włóczęgów, pomagających cyganom do złodziejstwa, do tych co małemi niby-handlami i przedażą, to mniemanych leków, to wotów na odpustach utrzymują się. Cały ten obraz nie fantazyjny, ale z żywéj natury, ma téż wielką prawdę, choć czasem zbyt aż odrażającą i nagą. A co to za imiona tych sprośnych dziadów i bab, wymyślone, czy raczéj pochwytane. Są tu: Chelpa, Lagus, Wyrwant, Toboła, Dygubej, Kałwica baba, Marek, Barabasz, Kubrak, Choroba, Chrapek, Kula, Klimek, Labaj, Chmielarz, Drabant, Kuźma, Lech, Stypuła, Kropiński, Sztyła, Wilkołek, Lepiarz, Korman, Ślepy, Chroma baba, Guza Baba, Labajka, Latawica (rodzaj wiedźmy) Stępa, Zając dziad i t. d. Kończy się rozprawa ona poetyczna tym dystychem, poświadczającym prawdziwość jéj obrazów:

Tę książkę ofiaruję za kolendę Dziadom
Com pisał, to prawdziwie, bom sam tego świadom.

Cour des miracles paryzka, tak ogniście odmalowana w Nôtre Dame Viktora Hugo, znalazłaby się i u nas, wszakże po miastach, były Bractwa i Cechy żebraków, mające ustawy swoje, starszych, pisarzy, biczowników i t. d.
Ale wróćmy do Klonowicza, który wspomniawszy o mniemanych cudach rozgłaszanych dla wyłudzenia jałmużny przez dziadów, lękając się częstego podejrzenia o niedowiarstwo i mędrkowanie, odzywa się zaraz, broniąc od zarzutów:

Kto im gani te brednie, heretykiem zowią.
................
Wolę tu nie obrażać animuszów chorych
Do pomówienia dawnéj wiary barzo skorych
Kładę to na Biskupy i na starsze głowy.

Kwesty, jałmużny i z nich wypływające nadużycia, szeroko opisane — ciekawa znowu kartka, do historij obyczajów. Najobszerniejsze są zawsze opisy scen, o których poeta mógł powiedziéć:

quorum pars magna fui.

Przechodząc do obyczajów dworskich i wojskowych, nieszczęśliwy małżonek tak maluje gachów, których nauczył się znać we własnym podobno domu.

Za nic widzisz niecnoty pacholarzów onych,
Co patrzą cudzych żonek, żonek wyłysionych,
Muskanych i barwionych i kamforowanych,
Koszczonych, malowanych, podolejowanych.
Patrzajcie jak się stroi ón czuryło młody,
Czuprynę podmuskuje, kocha się z urody:
Ostrzy wąsik, uczy się mrugać na uczynne.
................
Niémasz nic męskiego w nim, lecz jako szort płaski,
Migi, mrugi i mizgi ma za datek łaski:
Całuje rękę, wzdycha, mówkę sobie stroi,
Ani się ludzi wstydzi, ani Boga boi....
Mniema by wszyscy ślepi, jedno ón sam widzi,
A no co żywo, z niego jeszcze wczoraj szydzi.
Sięga gdzie nie przystoi, mówi co niesłusza,
Nie czuje się, choć ludzi cnotliwych obrusza,
A gdy cnota stateczna, więc pan do niecnoty
Tam już ma wolny przystęp szerokiemi wroty

Jątrewek Judaszowych równych sobie szuka
A tam nie tylko prosi, ale téż i fuka.
Więc czuje i przez skórę, gdzie dom nie po bodzie
Gdzie mało dba o męża niepewna gospodzie
Gdzie dygi mają miejsca, nieprzystojne godło:
Już się tam będzie panu według myśli wiodło;
Tam już swoje proporce rozpościéra gaszek
I już się tu napatrzysz rozmaitych fraszek:
Jak mężowi pochlebia, jako go podchodzi,
Gdy mu nieborakowi szwagrem zostać godzi.
Czyni się przyjacielem, towarzyszem wiernym,
I nabożnym i ludzkim i już miłosiernym.
Gdy gospodarz obżerca, kuflem go pokona,
Już tam cnota domowa będzie przewierniona.
Zatym pani nie skąpo pana gościa chwali,
Od wstydu, od pokory i tak mężem szali;
Cnotliwy to młodzieniec, Jakóbie niebóże,
Wstydliwy prościneczka tak jako być może.
Y tak k... oszuka nieboraka męża,
Który w domu chytrego przechowuje węża.
A choć niéma pieniędzy młodzieniec Salacha
Mężowemi pieniędzmi podejmuje Sacha.

I daléj jeszcze:

Nosząc brzemię kradzione, więcéj niż uczciwa,
Stęka, zmyśla choroby, jak by prawda żywa,
Straszy męża, przeklina. Dla ciebie umiéram
Zły człowiecze, swą młodość i latka swe tyram,
Widzisz dobrze, żem zawsze chora białogłowa
Proszę byś mi dał pokój — bom i tak niezdrowa,
A ty niezbyty trupie czynisz mi bezprawie,
O zdrowieś mię przyprawił i dokonał prawie.
A wszakże miły bracie, jeślić Bóg potomka
Da żywego bez grzéchu: weź sobie za kómka
Pana gościa owego, co to rok chudzina
Stał u nas....

Słowo w słowo ten sam obraz tak żywy, bo z natury wzięty, bo może we łzach pisany, biédny Klonowicz malował znowu w swojéj Victoria.
Część III worka, o skórze i naturze rysiéj, a naprzód o tych, którzy pod pokrywką prawa, szczęścia, kontraktu, słowa obojętnego, wykładu wyszpoconego, prace, dobrodziejstwa, przyczynki jakiéj niewiadomości, niepamięci, czasu, głupstwa zmyślonego i t. p., szkodę czynią i zdradzają.
Tu autor z oburzeniem szlachetném dowodzi, że niéma sprawiedliwéj sprawy, tylko ta, która jest słuszną i prawą, że ta którą zowią prawną acz niesprawiedliwa, nie jest przez to samo prawną, gdy nie jest prawą. Tu wszystkie oszukaństwa rodzaje na scenę wychodzą, aż do małżeństw po pijanu zawiéranych. Powiastka o księdzu i umiérającym, na swój czas charakterystyczna i dowcipna. Lichwiarze, pieniacze i t. d.
Czwarta i ostatnia sztuka tylko osiém wiérszy zamyka, o lwiéj skórze, bo, dodaje autor.

Strach o téj skórze pisać.

Kończy poemat Akeldama, krwawa rola; myśl tego wiérsza jest o użyciu źle nabytego dobra i wiąże się z ogólną, a raczéj z tytułem. Reszta rodzaj modlitwy i wykrzyku zawiéra — piękne są wiérsze:

Samci leżał mój panie w grobie pożyczanym,
Sobąś pogrzeb zapłacił pielgrzymom zbłąkanym
Przez śmierć, przez krwawą rolę w tym tu obcym kraju
Ciśniemy się do ciebie za łotrem do raju.
Jak się Phaenix przez ogień, przez popiół odmładza,
Tak się człowiek przez ziemię, przez próchno odradza.
Jeśli przez krzest starego Adama utopi....

Oto cały ón Worek Judaszów, zszyty z wilczéj, lisiéj, rysiéj i lwiéj skóry; osobliwsza satyra, w któréj rozumowania, cytacje, osobiste uczucia, moralne sentencje, obrazki, modlitwy, pomięszane razem leżą i na piérwszy rzut oka trudno pojmującą się całość porządną składają.
Żale nagrobne na szlachetnie urodzonego y znacznie uczonego męża, nieboszczyka pana Jana Kochanowskiego Wojsk. Sandomiérskiego etc. Polaka zacnego, szlachcica dzielnego i poety wdzięcznego etc.[12]! Sam autor przyznając, że te żale napisał na kształt i podobieństwo Idyllon Teokrytowego, które ma napis: Epitaphos Bionos. Trzeba albowiem wiedziéć, że jak się z licznych miejsc Victoria pokazuje, Klonowicz, znał dobrze język grecki. Żalów tych jest trzynaście, przypisanych Pawłowi i Piotrowi Czernym z Witowic. Wiele tu poetyczności, a wiérsz nie wszędzie tak łatwy i gładki jak w Worku. Oto z żalu VIII piękny urywek, choć myśl jego dość pospolita:

Ach mój gospodzie jedyny, czémże ziemiorodne
Drzewa i zioła tak godne,
Iż w tém nad człowieka mają, obumarwszy w roli
Młodzą się zaś latu kwoli.
Niezbyty kopr ciężko wonny, gorczyca płaczliwa,
Zawsze na wiosnę ożywa,
Więc i pokrzywa żądlista nienawisne ziele
Nikt jéj nie sieje, nie piele,
Jednak się z ziemie napiérwéj na wiosnę wydźwignie
Trzykroć pożytki wyścignie.
Patrzaj jak skoczna wierzba od matki odcięta
Wynika z małego pręta.
Spróchniały pień podsieczony, patrz jako za czasem
Osadza się nowym lasem.
Z ciała matki się winna macica ani chmiel nieboi
Choć owo o szczudle stoi,
Bo się sam z samego siebie na każdy rok sieje
Skoro się wiosna rozśmieje.

Ten cały żal dość piękny. Następny także, w którym grób Jana opisuje, od innych myślą się odznacza. W XII żalu o nagrobku i mistrzach co by się go podjęli robić, kilka myśli pięknych, ale smaku i artystycznego pojęcia braknie, w nagrobku domniemanym. Co powiécie o posągu malowanym, jaki chciał Kochanowskiemu wystawić? Taki przecie postawiono w Stratfordzie nad Awonem, nieśmiertelnego Shakspeara popiołom. Gdzie mówi o nieudolności swojéj, wielka prostota:

Sam się téż tu prawie wyrwał z motyką na słońce,
Tylko rymem zawięzując u wiérszyków końce,

A daléj:

Przetoż o szczęśliwa duszo, te wiérsze na grobie
Przyjmij z wdzięcznością odemnie, albo wstań, pisz sobie.

Wybornie!
Żale te są widocznie prostém naśladowaniem, prześlicznych żalów Kochanowskiego po śmierci Urszulki; ale wielka różnica! Tamte wypłynęły z ojcowskiego, żalem przepełnionego, bolejącego serca, te po prostu, na zimno, nieznający mistrza, nie przyjaciel, nie blizki, jako poezją tylko, napisał Klonowicz. To téż Klonowicza żale niedotkną nikogo, niewywołają westchnienia nawet, bo westchnienie ich nie zrodziło, łza nie polała, powiedział sobie, napiszę — siadł i napisał z uwagą, z zimną krwią, rozmysłem; inaczéj podobno całkiem swoje utworzył Kochanowski.
Na żalach kończemy przegląd znaczniejszych pism polskich Klonowicza, zamierzając zdać sprawę z wielkiego poematu jego łacińskiego, pod tytułem Zwycięztwo Bogów. (Victoria Deorum.)


Na exemplarzu Czackiego znaleziony napis świadczy, że to główne dzieło swoje Acernus, lat dziesięć wypracowywał[13]. Począł je był któś tłumaczyć, jak świadczy tenże Czacki, lecz pracę tę podobno potępienie Jezuickie, wyrażone w dwóch wiérszach niby-łacińskich, zabiło.

Quid praemii versibus tam dignis?
Nisi carnifex et ignis.
Godna tych wiérszy zapłata
Stos ognia i ręka kata.

Zginęło gdzieś w pyle porzucone tłumaczenie, bo i oryginał zakazany został, i na Indexie naznaczony.
Wielkie to poema zasługuje na uwagę, jako dzieło w swoim czasie bardzo głośne, dziś już niezmiernie do widzenia trudne, dla rzadkości swéj, któréj przyczyną i potępienie wspomniane i tytuł i miejsce druku w Rakowie; nareście jako pomnik na zejściu się dwóch wieków XVI i XVII wzniesiony, pełen znaczenia i charakteru. Niemożna go bez wyraźnéj szkody pominąć pisząc o literaturze naszéj, o dziejach opinij u nas, o historij obyczajów, do któréj mnogie rysy zawiéra; ta sturamienna satyra, głową w starożytnych niebiosach Grecij i Rzymu, nogami na naszéj ziemi stojąca, odbijająca na przemian to obrazki poetycznego świata zmarłego, to żywe życie swojego wieku.
Nazwać musiemy Victoria Deorum, poematem, dla formy jego materjalnéj, dla wiérsza, w któren się ubrał, co do planu autora, budowy, niéma tu nic poematowi właściwego, raczéj wielki traktat moralny, podzielony na rozdziały, cały w argumentach i dowodzeniach. Sztuka i poezja tyle tu wpłynęły, ile było potrzeba do ukwiecenia materij suchéj, do upoetyzowania i połączenia szczegółów i przykładów, w niezmiernéj liczbie zebranych[14].
W przypisie xiążki dość obszernym, wykłada myśl główną poematu i plan niejako jego, osnowę moralną, w ten sposób: „potrzeba się dobrze urodzić, żyć dobrze i dobrze umrzéć (bene naści bene vivere, et bene mori), ten jest dobrze urodzony, kto żyje dobrze, dobrze zaś żyje, kto dobrze umiéra, do okazania tego, cała nasza zmierza książka.
(Ille bene natus est, qui bene vivit, bene autem vivit, cujus exitus est honestus et salutaristotus ille libellus noster ad eos fines, ad illumque aureum scopum tendit et collimat, ut bene vivere et mori possumus....)
Z samego tego założenia widziémy, że to nie jest właściwie poemat, co by mówił do serca, do uczucia, do imaginacij, co by był pomnikiem sztuki, wynikłością zapału, natchnienia — jest to raczéj traktat do rozumu i przekonania, z namysłem, rozwagą zimną i misternym planem dokonany. Zepsucie obyczajów ówczesne, jak sam autor pisze, skłoniło go do téj potężnéj przeciw niemu fillipiki wiérszowanéj.
(Movit nos igitur et incitavit ad hoc opus aggrediendum; morum nostri saeculi superba, invidiosa et insignis depravatio, qua propter haec scripta nostra multis in locis accedunt ad Satyricam petulantiam).
Nie wyraża nigdzie Klonowicz w swéj dedykacij — przemowie, aby go ta ogromna satyra, dziesięć lat pracy kosztować miała, wspomina tylko: complurium annorum labores et vigilias. Jeśli w istocie tak długo nad swém arcydziełem pracował, nie dziw potém, że mu brak jedności, zapału, poezij, bo dziesięć lat pisać dzieło uczone, traktat filozoficzny, badania, historją, nie tylko można, lecz niewątpliwie wpływa czas na doskonałość, ale dziesięć lat tworzyć poemat, obracać się i żyć tak długo w stworzonym przez siebie idealnym świecie, dziesięć lat rodzić jedno, choćby to jedno miało być Illjadą Homera, tragedją Shekspeara, poematem Goethego — zdaje się niepodobna. W poezij większy udział ma natchnienie od rozmysłu, więcéj znaczy ogół od szczegółów, a jedność poetycznego prawdziwie dzieła, w dziesięciu latach budowy rozprysnąć by się musiała. To téż Victoria, nie jest poematem, ale traktatem bogatym w poetyczne szczegóły i epizody, niéma działających osób, akcij, zawiązku, jedności czynu; jest to w sferze abstrakcyjnéj myśli, długa patetyczna parafraza idei jednéj, i wielu z nią stykających się o życiu, o świecie, rozlicznych wypadkach, stanach, charakterach, osnuta na głównéj myśli-matce, o jak najdoskonalszém wychowaniu człowieka.
Niepodobna dać wyobrażenia o tém dziele Klonowicza, krótką jego treścią, potrzeba je, jako całe w epizodach, rozebrać szczegółowie, po kawałeczku, każdego rodzaju spisując treść (argumentum), tak jak je sam autor, przy ostateczném dzieła wykończeniu, położył. Tak drobnostkową analizę poematu tego, podjętą przez nas, usprawiedliwiać powinno, naprzód, całkowity brak wyobrażeń o tém dziele w naszych historjach literatury, w których tylko tytuł dzieła i wielką rzadkość wzmiankują; powtóre, wielka jego niegdyś sława, a dziś rzadkość i zapomnienie.
Rodział I w którym, po wstępie, podział ludzi na dwie klassy, synów Jowiszowych, mądrych, sprawiedliwych, odważnych, i synów Neptunowych dzikich nieludzkich i złych.

In hoc primo capite continetur, inprimis totius libri proemium. Deinde rerum tractandarum ordo ordinisque ratio. Filios Jovis a poetis fingi sapientes, justos, fortes de genereque hominum bene meritos. Filios vero Neptuni feroces et inhumanos fereque naturae pestis.

Samo poczęcie poematu, dawnym obyczajem bardzo szumne, podział zaś swój ludzi tak tłumaczy:

Nam Jove progeniti, mites finguntur et acres
Propugnatores hominum legumque patroni
Et portentorum domitores, ut fuit olim
Herculeum genus, Alcmenae divina propago etc.

Sed quos terrarum genuit quassator et ingens
Nympharum domitor Neptunus ad aequori undam
Hi plerumque; mali, nulla flectuntur ab arte
Legibus obsistunt, humanaque faedera solvunt.
Ut mala tempestas et inexorabile murmur
Oceani, rapto dum venti carcere perflant —

„Jowisza dzieci rodzą się łagodni, obrońcę ludzkości, praw stróże i poczwar zwycięzcy, jakim był dawniéj Herkules, syn boskiéj Alkmeny. A ci, których rodzi Neptun niszczyciel, a pan Nymf wodnych, ci są najczęściéj źli, niczém niepokonani, niepohamowani, żadnemu prawu nieulegli, ludzką rwą spokojność, jak burza i nieubłagana nawałność Oceanu, gdy nad nim powioną wypuszczone z jaskiń wiatry i t. d.”
Że się na walkę ze wszystkiém złem ziemi porwał, tak się autor w końcu tłumaczy:

Sed rides forsan, quod parvus homuncio pugnem
Cum vi terrigenum, tanta cum nube Gigantum
Cum nemo possit minimum suffere talitrum
Ungue Giganteo impactum, quales modo sera
Tempestate homines, et summo nascimur aevo,
At me Davidis movit victoria parvi,
Qui Cyclopa ferum bello prostravit aperto
Ardua deijciens Balcari corpora funda.

„Lecz śmiéch ci zapewne, że mały człowiek walczę z siłą dzieci ziemi, z taką ćmą olbrzymów, gdy nikt nie może znieść ich ręką zadanego najlżejszego trącenia (co do słowa: pstryczka), takiémi się dziś w ostatnich czasach słabemi ludźmi rodziémy; — lecz mnie pobudza małego Dawida zwycięztwo, który w otwartéj wojnie Cyklopa położył, twarde jego ciało pożywszy Balcarską procą.”
Rozdział drugi zawiéra, rozróżnienie prawdziwego od fałszywego ślachectwa, pokazuje jako zasadę prawdziwego, cnotę i pracę, fałszywemu zaś wszystko przeciwne przyznaje; zabiérając się następnie, pojedyńczo, wszystkie jego sprosności ukazać i obrzydzić.

Differentiam continet verae et falsae nobilitatis. Verae quidem nobilitatis fundamentum esse Virtutem et laborem. Falsam vero nobilitatein vel potius Thrasonissmam, niti vulgaribus opinionibus, quae hic veluti causae procatarcticae seu impulsivae ad scribendum recensentur, in sequentibusquc capitibus suo confutantur ordine.

Wylicza wszystkie rodzaje mniemanego ślachectwa, a raczéj państwa, potém wywodząc prawdziwe ślachectwo, które na cnocie zasadza, dodaje:

Nobilitatis opus, tanto felicius ibit
Quanto regificum te blandius aspicit astrum,
Et si te caelum radio percussit amico
Natalique tuo, non stella malignior arsit,

„Tém szczęśliwsze będzie ślachectwo, im łagodniéj spojrzą na cię gwiaździste niebiosa, im przyjaźniejszym uderzą na cię promieniem, a dniowi twego urodzenia złówroga nie zaświéci gwiazda.” Jako poecie wybaczyć można Klonowiczowi przesąd gwiazdarski, chociaż już w tym czasie pisano i w Polsce przeciw niemu, a Szczęsny Żebrowski w Zwierciedle roczném (1603) część jedną zbijaniu przesądu tego poświęcił. Że zaś autor od Boga, który duszę daje, wywodzi ślachectwa i cnoty początek, nic dziwnego, a raczéj nic nadto naturalniejszego.
Rozdział trzeci, o początkach i przyczynach ślachectwa, wziętych z charakteru ludzi jednych do posłuszeństwa, drugich do rozkazywania stworzonych, słabych i odważnych, ograniczonych i rozumnych. Z piérwszych składa się tłum ludu, z drugich wybór jego, starszyzna, ślachta, dowodzi autor téj prawdy argumentalnie z natury i z prawa, przytaczając, że czasu niepokoju, wojny, lud zawsze głowy sobie szuka. Dowody wzięte z przykładów na zwiérzętach, zdaje się nawet zbyteczne.

Continet ortum seu causas efficientes nobilitatis. Ostendit hominum alios esse ignavos alios strenuos. Ex ignavis constare plebem, strenuos vero propter Virtutem suspici et honorari. Quod probatur tum ex jure, tum ex Natura ipsa. Item discriminibus et bellis coactum esse vulgus ut confugiat ad meliores eisque deferat.

Przywodzi tu poeta i żórawie, które do podróży wybiérają sobie wodzów (duces) okazując, że ci są mędrsi, ślachetniejsi i na wyższych stworzeni, którzy posiadają odwagę, to jest uczucie sił własnych.
Piękny tu wiérsz:

Dum trepidant stulti, sumit prudentia vires.

„Kiedy drżą głupcy, mądry sił nabiéra.”
Ale nigdzie tu poezij, natchnienia, zapału, wszędzie suche, prawidłowe, wymierzone rozumowanie, wielkiemi tylko słowy i gładkim wiérszem ubrane.
O sławie tak się tu odzywa:

Non spernat vivax hominum praeconia Virtus
Non aspernatur suffragia sera nepotum.
Sed velut in speculo se contemplata liquenti,
Ad famam populi, torpentia corrigit acta.
Excitat ingenium, dulces facit esse labores etc.

„Pełna życia cnota, nie gardzi jednak poklaskami ludzi, ani uwielbieniem późnych potomków, lecz przeglądając się w nich jak w przezroczystém zwierciedle, na głos ludu, słabnąca się rozgrzéwa, pobudza umysł i osładza pracę i t. d.”
Rozdział IV. Opis i pochwała cnoty i sztuk wyzwolonych, cnoty jako zasady ślachectwa, sztuk jako pomocnic do niego(?) nareście o cnotach rycerskich i pogardzie śmierci.

Continet virtuti, et artium liberalium descriptionem et Encomium, illa enim est fundamentum, hac vero sunt adjumentum verae nobilitatis. Multa hic etiam dicuntur de contemptu mortis et aliis virtutibus militaribus.

Znaczenie ślachectwa Nobilitas wywodzi autor z jego przypuszczonéj etymologij od nosco, ergo, dodaje na marginesie nobilis polonice znaczny. Oto jest obraz ślachcica-pana, czyli jak Klonowicz zowie, znacznego człowieka:

Nobilis est vere, quem talia stemmata pingunt
Qui Superis charus, partiam tutatur et ornat,
Miscuit ingenuas, sociis virtutibus artes,
Mente quod instituit, manibus feliciter egit.
Hic duce natura, velut ignis fertur in altum,
Ardua molitur, nunquam vulgaria tractat,
Artis praesidio, multo sapientior exit
Longaque prudentem facit experientia rerum.
Dexteritate sua naturam vincit et astra
Indeque fama comes, totum dimanat in aevum,
Prospera succedunt invitis omnia fatis.
Nam caeli decreta, vigil sapientia vincit,
Invitamque tenet fortunam, conscia stellis,
Si Deus et virtus ingentia cepta gubernant;
Nobilis est vere quem benefacta coronant etc.

„Prawdziwego ślachcica, takie godła (herby) zdobią: Bogom miły, ojczyznę zdobi i broni, cnoty towarzyskie łączy z nauką; co głową pomyśli, to rękoma szczęśliwie wykonywa. Za natury swéj popędem, jak płomień wzbija się ciągle do góry, rozbija zawady, gardzi łatwém i powszedniém, nauką pomnaża wrodzone dary, a starzejąc, mędrszy coraz doświadczeniem, przebiegle walczy z naturą i losem. Wreście z sławą u boku, na wieki pozostaje, przeciwności mienią się mu w pomyślność, i same niebios wyroki, czuwającą mądrością zwycięża; niechętną fortunę i gwiazdy pokonywając, byleby z Bogiem i cnotą dzieło rozpoczął. Prawdziwy to ślachcic, którego piękne zdobią czyny i t. d.”
Maluje potém széroko cnoty bohatérskie, między które kładzie wysoko pogardę śmierci, długo jéj potrzeby i słuszności dowodząc przykładami, świętych pańskich i Chrystusa Pana, za wzór stawiąc. Wyraz virtus, w łacińskim języku tak obszérne znaczenie mający, a wyłącznie prawie męzką cnotę i odwagę oznaczający, często autorowi w ciągu tego wykładu pod pióro podchodzi, a ile kroć się to trafia, wielkiemi go pisze głoskami. Ten rozdział jest już bogaty w przykłady i cytacje, okazujące wielką erudycją autora i zasoby jego naukowe. Kończy się temi słowy:

Sed me destituunt vires et Apollinis ardor
Deferor in terras, qui raptus in astra videbar.

„Lecz oto słabnę już, opuszczają mnie siły i zapał wieszczy, com się zdawał być w niebie, upadam na ziemię.”
Rozdział V dowodzi, że wielu Bogów i bohatérów było, co nizko się urodzili, a wysoko o własnych siłach doszli, stawiąc na to święte i historyczne przykłady, że nie urodzenie, lecz cnota ślachectwo stanowi prawdziwe.
O Adamie tak śpiéwa:

Die ubi tum generis discrimina tanta fuerunt
Dum primaevus Adam, comitatus conjuge sola
Sub Jove, desertis pernox egisset in agris
Gramineoque toro, dulci requievit in umbra?
Iste colonorum pater est, Regumque, Deumque,
Hic genuit lectum spreta cum plebe Senatum.

„Powiédz gdzie wówczas były tak wielkie między ludźmi różnice, gdy piérwszych ziemi wieków, dziécię Adam, z jedną tylko żoną, pod gołém niebem, błądził po nocy w śród pustych pól, lub na łożu z murawy, spoczywał w miłym cieniu? Ten jest ojcem Królów i Bogów ziemi, z niego pochodzą równo i wzgardzony lud i Senat wybrany.”
Podobno sędziowie co potępili poemat ten, na pozór dla pogańskich przypomień politheizmu, jakich wszędzie naówczas i po jezuickich dziełach pełno było, dla oka tylko ten zarzut zrobili, gdyż tu stawi autor często bardzo pismo święte i przykłady z pisma, w które mieć się zdaje głęboką wiarę. Raczéj mu mogli zadawać zbyteczne pomięszanie wyobrażeń pogańskich z chrześciańskiémi.

Non misceantur sacra profanis. —

Ale stos i kat karą byli, nie za bogów starożytności często wspominanych, więcéj za ducha poematu, za powstanie przeciw szlachcie, za wywrócenie przyjętych zasad.
Rozdział VI. Jeszcze przykład z pisma świętego, na ojcu patrjarchy Abraama, który był Chaldejczykiem, nie bardzo znakomitego rodu, nawet, jak autor wspomina, podobno bałwochwalcą.

In quo proponitur exemplum Sancti Patriarchae Abraami cujus pater Thare in Chaldaea, non usquequaque nobilis et insignis fuit, non desunt qui affirment fuisse idolatram, sed plures sunt qui reclament. Quod autem Thare genuit Abraamum et Nachor filios vide Genesis 11 et Josue 24 Capt.

Na dowód jak sądził Klonowicz bałwochwalstwo, jeszcze wiérszy kilka:

....Ereptus de gente fera, de gente maligna
Quae vetitis Idola colens pallentia fanis
Vulcano devota fuit, pia numina spernens.

„Wyrwany z pośród dzikiego i złego narodu, który w potępionych bóżnicach, czcząc blade bóstwa, kłaniał się ogniowi, gardził najwyższą istotą.”
W rozdziale siódmym, przykład Mojżesza:

In quo proponitur, exemplum Moysis viri Dei Ducis et legislatoris Judaeorum, non tantum obscuris verum etiam captivis et calamitosis parentibus nati Exodi Cap. II.

W następnym ostatnie przykłady z pisma świętego, Samuela i Dawida.

In quo proponuntur exempla Samuelis et Davidis ex libro regum et hic finientur exempla ex sacris literis petita.

Rozdział dziewiąty, poczyna szereg przykładów mythologicznych na poparcie założenia, że nie ród, lecz cnoty, ślachectwo stanowią, gdy wielu z liczby Bogów i półbożków, nizko się lub nieprawnie urodziło.

In quo incipiunt proponi exempla profana quibus probatur Nobilitatem non pertinere ad familiam, sed ad solam Virtutem, quando quidem multi Deorum Heroumque ex obscuris vel certe infamibus progenitoribus plerumque nascuntur.

Oburzać mogło w XVII wieku i musiało, takie zbliżanie i stawianie, obok przykładów z pisma świętego, dowodów z bajecznéj starożytności, a choć przywiléj poety dozwalał tego Klonowiczowi, duchownym się to surowszym podobać nie mogło. Są tu: historja Jowisza, urodzenie Orjona, Caecula syna Wulkanowego, Wenery i t. d., kończy się wiérszem:

Scilicet, una fuit Divumque, hominumque propago.

„Tak więc jedno było pochodzenie Bogów i ludzi.”
Zdaje się, że Klonowicz w bogach i bohatérach starożytności, wystawia, i pod niémi rozumié, panów, ślachtę, możnych.
Rozdział dziesiąty ciągnie daléj przykłady mythologiczne.

Hic ponuntur tria exempla Grecca, Gygis pastoris, postea tandem Lydiae Regis. Item Cyri Persarum Regis mediocri parente procreati educatique inter pecora Agatoclis Syciliae tyranni progeniti patre figulo.

Toż zawiéra jeszcze jedénasty:

Proponuntur hic Romana exempla, Tulli Hostilli pastoris, Tulli Servilii vernae Tarquinii Prisci ex mercatore Corinthio geniti, Terentii Varronis ex patre obsonario, Portii Catonis Rustici tusculani, et M. T. Ciceronis Arpinatis.

Nareście wkracza autor w przykłady wzięte z bajecznych dziejów domowych o Piaście i Leszku.

In quo proponuntur etiam domestica exempla, duorum Ducum Polonorum, Piasti Crusphiciensis et Lesconis Secundi, rustici adolescentis, qui ambo in Ducatum Poloniae communi procerum acclamatione promoti sunt.

W trzynastym rozdziale powraca autor do przykładów bohatérów, którzy się urodzili z nieprawego łoża, cytując Herkulesa, Achillesa, Eneasza, Alexandra W., Romulusa i Remusa i t. d.

Cpt. XIII. Ostendit praestantissimos Heroum etiam relatorum inter Deos, fuisse spurios et furtivis nuptis ortos. Ubi recensentur exempla Herculis, Achillis. Aenae, Alexandri Ma. Romuli et Remi, qui tamen ita se gesserunt, ut maculam ortus, detersit virtutum splendor et rebus gestis parta autoritas.

Nareście następuje dowodzenie odwrotne, iż często z znakomitych rodziców nikczemne wyradzają się dzieci, naprzód zaś za przykład służą dzisiejsi żydzi, potomkowie patrjarchów, żydzi, ku którym nieprzezwyciężoną odrazą oddycha we wszystkich swych dziełach autor.

Cpt. XIV. Probatur ulterius nobilitatem non esse sanguinis sed strenuitatis, ductis a contrario argumentis. Hactenus enim exemplis comprobatum est, saepius ex vilibus progenitoribus Deos heroasque natos esse vel alioqui ex illegitimis nuptiis, nunc autem probabitur contrarium, quomodo videlicet ex Magnis et strenuis parentibus nascuntur viles ac degeneres filii. In praesenti ergo capite primum exemplum est imbellium et meticulosorum Judaeorum longissime degenerantium a Sanctis patriarchis. Alterum exemplum quomodo Japetus genuit Epimethea nauci filium, qui damno accepto tandem sapere consueverat.

Żydowską chciwość i upędzanie się za zyskiem tak maluje autor:

Interea celebres usuris aggravat urbes,
Miris aucupiis captans ignobile lucrum.
Et quamvis mercatur aquas, mercatur et auras
Mercatur pacem, et precio venalia juro.
Unde tamen mercetur, habet placetque monarchas
Undeque consueti jaciat sua semina lucri,
Quos dum praefecti spoliant, spoliantur ab illis
Non etiam fiscus tali securus ab arte est,
Omnes usque adeo violentum fascinat aurum
Haec est Abraami (si Diis placet) unica proles,
Justitiam et primi mores imitata parentis. —

„Tym czasem żyd lichwą cięży wielkim miastom, dziwnémi sidły dobija się podłego zysku; przedaje wszystko, handluje wodą, handluje powietrzem, handluje pokojem, frymarczy przedajném prawem. A wszędzie, gdzie się z handlem wciśnie, przymili się panującym, aby zarzucić sieci zwykłego sobie obłowu, szarpią go i zdziérają urzędnicy, lecz ón ich nawzajem, bo nikt, celnik nawet nie ustrzeże się jego fortelów, tak wszystkich nagle oślepić może złoto. Otoż to Abraama, podobno, jedyne potomstwo, naśladujące święte i sprawiedliwe obyczaje przodków i t. d.”
Wiadomo, że Klonowicz był w Lublinie sędzią spraw żydowskich, pisał więc ten ustęp i wiele innych o żydach, z dotkliwego przekonania o rzeczywistości. — Zobaczyć jeszcze w Roxolanij jego.
Jeszcze jeden przykład w Rozdziale XV. Wulkana, dziecięcia największego z Bogów Jowisza, a jednak kulawego, brzydkiego, odrzuconego z Olympu, męża zalotnicy Venery:

(In quo proponitur exemplum Vulcani, qui est Jovis Opt. Max. Junone sorore simul et uxore legitimus filius, deformis tamen et claudus, accubituque Deorum immortalium prohibitus, a Minerva in conjugium petita repulsam passus. Venerem tandem adulteram duxit. Unde constat etiam Jovem ipsum gignere degeneres filios, quibus parum confert ex Jove natos esse.)

Następują znowu nieskończone przykłady: Sardanapala, Xerxesa, syna Cyceronowego, Fabjusza, Corbiona i t. d. Sardanapala mieni Klonowicz wynalazcą zwierciadeł i bielideł.

Hic etiam (Cpt. XVI) quinque exempla recensentur, primum Sardanapali ultimi et ignavissimi Assiriorum Regis, secundum est Xerxis Persae ex Dario rege progeniti, tertium est Ciceronis filii. Quartum Fabii Allobrogis etiam filii. Quintum vero et ultimum est Corbionis qui fuit indignissimus. Hortensii nepos, cutinae cellarii que buratrum.

Nareście przeszedłszy szereg tych nieskończonych przykładów, które suną się jak fantazyjnie zmięszane marzenia nocne, nasz poeta zawsze zaprzątniony regularném dowodzeniem według wszelkich prawideł dialektyki, argumentuje znowu: że jeśli państwa wielkie giną, familje ciągle w jednostajnéj świetności trwać nie mogą i przeradzać się muszą, maléć, drobnieć, upadać. Na dowód, (choć tu by się może bez historycznych dowodów obeszło) wywodzi niezmordowany autor historją upadku monarchij Assyryjskiéj i wieży Babel, Troi i Persij, Macedonij i Aten, Sparty i Kartageny, a nakoniec Rzymu. Zaiste piękne tu było pole dla śpiéwaka!

Cpt. XVII. In quo ducitur argumentum a Majori ad Minus. Si Imperia et Regna dispereunt, quamvis eorum dignitatem et potentiam multae nobiles familiae tuentur, ergo una aliqua familia perpetuo durare et splendere non potest. Ubi occasus et periodus aliquot Monarchiarum tractatur et per occasionem de aeternitate Imperii Romani nonnulla adiciuntur.

Tu jeszcze męczy poetę zarzut zamknięty w następnych wiérszach Horacjusza.

Fortes creantur fortibus et bonis
Est in iuvencis, est in equis, patrum
Virtus. Nec imbellem feroces
Progenerant aquilae columbam.

(Mężni się rodzą z mężnych,
Patrzcie na zwiérząt przykłady
Nie zrodzi słaby potężnych,
Orłami orłów są dziady.)

Potrzebując uprzątnąć sobie drogę ze wszystkiego, co by mu zawadzać mogło, Klonowicz odpowiada na to, że przykłady zwiérząt służyć i stosować się do ludzi nie mogą, bo naprzód zwiérzęta żyją tylko ciałem, ludzie duszą. A istoty nawet inne, jak drzewa naprzykład, nie zawsze jednaki owoc dają, raz cierpki, to znów słodki. Nareście zwiérzęta rodzą się w pewien regularny sposób, w pewnych porach łącząc się, które im instynkt wskazuje, człowiek nadużywa siebie w sprawie odrodzenia, szukając tylko roskoszy, dopuszczając się cudzołóstw nieznanych zwiérzętom, od których familje przeradzają się i niszczeją.

Capt. XVIII. In quo respondetur ad vulgarem obiectionem stirpistarum occinentium illud ex Horatio
Fortes etc. (ut supra)
Respondetur ergo, similitudinem istam brutis animalibus sumptam claudicare. Brutorum enim virtus, tota in corpore est. Virtus autem hominis, maxime consistit in animo. Item bruta etiam degenerare solere a patribus, et ex eadem arbore poma decerpi, alia salubria, alia morbosa. Item bruta tantum semel indulgere Veneri in anno, hominum vero libidinem esse infinitam. Ad haec inter homines committi adulteria quibus confunduntur familiae, quod in brutis rarum est.

Wszedłszy na to zbijanie pospolitych przysłów, niedaleko pada jabłko od jabłoni, nie urodzi sowa sokoła i t. d., széroko się rozwodzi, a na dowód przerodzenia w zwiérzętach, muły naprzód wprowadza; potém rozwiązłości ludzkiéj dotknąwszy, széroko o jéj skutkach i wpływie na zniweczenie ślacheckich linij rodowych, rozpisuje się. Tu znowu gwiazdy i wpływy ich na ród ludzki wprowadza. Człowiek, powiada (może żonę swoją przypominając Klonowicz), przeszedł w rozwiązłości wszelkie zwiérzę ziemi. Łatwe dowodzenie, materja podała mnóstwo przykładów, jakoż Bogowie dawni, Omfale, spór Agamemnona z Achillesem, Clytemnestra, Alkmena, Olympias, występują tu na scenę. Kończy się obrazem ojca, któremu niéwierna żona cudze dzieci, za własne podaje:

Sic pater assentit muliebri victus ab arte
Suppositam prolem, vero complexus amore.
Ut curruca salax, alienis incubat ovis,
Obtrusosque suis nidis, excludere pullos
Cogitur, immundosque nothos tolerare sub alis
Callida quos peperit volucrum meretricula Coccyx.

„A ojciec sztuką niewieścią zwyciężony, płód fałszywy, prawdziwą kocha miłością, jak skokliwa pliszka, co cudze wysiada jaja, a potém widzi zawalone gniazdko nieczystym płodem, którego matką zalotnica ptasia — kukułka.”
Za powody zepsucia podaje autor próżniactwo naprzód, potém ludzką słabość, która ciągnie ku rzeczom zakazanym.
Daléj jeszcze zbijając (Rozd. XIX) porównanie wzięte z Horacjusza, pokazuje Klonowicz, iż zwiérzęta wszystkie jednako i od własnych rodziców są karmione, gdy ludzi zwykle własna nie karmi matka i rozliczne napoje i jadła, naturę w nich zmieniają. Tu wpływ pokarmów na organizacją, a przeto i życie i postępowanie i charakter człowieka wyjaśnia.

Cpt. XIX. Quod commonstrat uberius non quadrare homini similitudinem sumptam abrutis, non solum ratione procreationis verum etiam ratione et intuitu ipsius educationis, brutorum enim unumquodque lactat propriis uberibus, aves et pecora iisdem vescuntur pabulis, matres vero hominum, conductas fovent nutriculas, et adultior fretus variis non simplicibus nec uniformibus epulis assvescit, cum nutrimentum ad immutationem naturae et morum, non parum momenti habeat, ut ex eisquae sequuntur, patebit.

Znowu autor rozwodzi się nad rozwiązłością ludzką, daleko zwiérzęta przechodzącą, kobiétom przyznając większe nad mężczyzn zepsucie.

Ast homo turpis, iners, homo sollicitator amoris
Vicinique tori, bruto lascivior omni

Furatur Venerern decerpens oscula matrum,
Cognatum infamat genus, interseminat audax
Certis pignoribus, thalami ludibria justi
Hybridas atque nothos materni crimen honoris
Haeredes, olini sub nomine ventris iniquos
Et Minotauros Labyrinthis mille reclusos.
...........Sed faemina quam vir
Luxuriosa magis superatque libidine tigres.

„A człek brzydki, bezwstydny, człek chciwy, pożądnik miłości i łoża sąsiadów, rozwiąźlejszy jest od wszystkich zwiérząt, kradnie miłość w pocałunkach matek, własny swój ród plami i do prawych dzieci, mięsza na pośmiéwisko i mieszańce, dziedziców matczynego bezwstydu i występku — których dawniéj jak obrzydłego Minotaura zamykano w niedościgłym labiryncie. — Kobiéta zaś jeszcze przewyższa rozwiązłością męża i tygrysy same....”
Znać ztąd bardzo, jaką miał żonę nasz nieszczęśliwy poeta, bo zacytowawszy tu Messalinę Klaudjuszową, o jakże długo i z jakim zapałem, nad zepsuciem kobiét się rozwodzi. Tu żal go bierze nad nieszczęsnémi, opuszczonémi, uwiedzionémi dziewicami, które do złego, cudzołożne niegdyś stare niewiasty, przyprowadzają:

Porro matrona est vitiata virgine peior,
Virgine quam procus improbior traducit amando
Sollicitatque fidem donis, animumque pudicum
Vi pretio, precibus, promissis, fraude, iocisque

Interdum ruens luctantes carpit amores.
Luget enim semper, pascit jejunia fletu
A moli decepta viro virguncula, simplex
Infaelix uterum surgentem celat et abdit,
Atque tegens ignominiam spectacula vitat.

„Lecz gorsza jest zamężna niewiasta od uwiedzionéj dziewczyny, którą miłując zdradził zwodziciel, któréj się naprzykrza darami i umysł bojaźliwy, siłą, złotem, prośbami, obietnicami, zdradą, igraszkami pokonywa, a nieraz walcząc gwałtem się miłości dobija. Ta biédna płacze, schnie i łzy leje prostoduszna dziewczyna, zwiedziona od przebiegłego mężczyzny, nieszczęsne łono wznoszące się pokrywa i tając swą hańbę unika ludzkich oczu.”
Tak się zapalił autor w obwinieniu całéj płci niewieściéj, iż nawet cnotę Penelopy i Junony, niemożności tylko zgrzeszenia przypisuje, a za to zaraz Helenę, Pazyfaę, Fedrę, Sterobeę, Alkmenę, Ledę przywodzi. Przeczuwał ón a raczéj zrozumiał, jak nienaturalne i szkodliwe jest oddawanie dzieci na obce mamki, i uboléwa nad tém wymownie opisując, że dziécię z piersi macierzyńskiéj nie tylko mléko i pokarm ciału, lecz naturę, charakter i duszę prawie wysysa. Tu ón wyprzedził wiek swój o wiele:

Non iecur et quos dat Mesaraica vena liquores
Sorbillat solum puer adducitque labellis:

Sed fibras ipsas bibit et penetralia vitae
Ingenium sensumque, ligurit ab ubere matris.

„Nie wątrobę, nie soki, które pierś daje wysysa dziécię, ściskając ją wargami, lecz samo życie i żywotne duchy, umysł, uczucie, ciągnie z łona matki.”
Oddawanie na mamki cudzym kobiétom, liczy poeta za przyczynę najważniejszą przeradzania się ludzi, zmian ich charakterów i bez wątpienia słusznie. Przeczuł ón i uprzedził dobrze późniejsze nauki Russa w Emilu, które za taką nowość okrzyczane były. Ale jest li to poetyczne? to li poezja??
W rozdziale dwudziestym niebezpieczeństwo dla dzieci z obcowania z mamkami i niańkami wynikające okazuje, których zepsute obyczaje, łatwo się przyjmują i wyciskają na miękkim umyśle.

In quo numerantur vitia puerorum quae non tantum cum lacte nutricum suguntur, verum etiam ex carum lascivis moribus, lusibus, cantibus, et fabellis, praesertim si praeceptor accesserit parum diligens, non inolescunt modo, sed adolescunt etiam nobiscum, in omnemque durant aetatem. Obiterque, recensentur exempla similitudinesque, a natura plantarum, regionum et gentium sumptae; quibus palam sit, plus valere genuinae matris alimentum, quam lac vel novercae naturis bonis magno detrimento instillatum.

Trudno jednakże od naszych nianiek to posłyszéć, co im w usta przesycony starożytnością autor, kładzie.

.......Canit Hellespentiaco dignissima trunco
Carmina, quae tyrsos deceant, aut orgia Bacchi
Festaque Romanae Florae, xel Adonidis hortos.

Za drugi powód przeradzania się familij liczy poeta (Cpt. XXI) wychowanie miękkie, pokarmy i napoje wyszukane, niszczące ciało, od którego stanu i stan duszy zależy, gdyż ono jest narzędziem jéj działania na świecie.

In hoc capite aperitur altera causa praeter lac nutricis ob quam bonae naturae soleant immutari, imo vero enervari et effeminari. Nempe mollis ac delicata educatio ciborumque sumptuosa et prodigiosa copia et varietas. Ubi quoque obiter describitur nobilium nostri saeculi luxus. Describuntur item quae ex voluptate proficiscuntur. In fine fero laus rusticae vitae et frugalitatis apponitur.

Tu są obrazy zbytków, bankietów, rozpusty żarłoków, z któréj autor wywodzi początek wszelkich chorób, jako hydropizij, podagry, chiragry, suchot, astmów i t. d., nareście przychodzi i morbus Gallicus Hispanicus seu Neapolitanus, o którym Historja:

Utque volunt alii, genitrix Hispania morbi est,
Distribuit tamen in totas contagia gentes
Sic a vicino contraxit Gallus Ibero
Turpe malum, Veneris referens ignobile pingus

Atque voluptatis fructum: post terga sequentem
Attigit aucta lues Romam Ausoniasque puellas
Progressuque suo nostras penetravit in oras,
Scrpens per niveas Alpes, per flumina, silvas.

„Inni mówią, że się ta plaga w Hiszpanij zrodziła, lecz z niéj rozeszła się po wszystkich krajach. Tak od sąsiada dostał jéj Francuz, jako zakładu miłości, idącego w ślad za roskoszą, potém zabiegła do Rzymu i auzońskich dziéwcząt, zkąd wzrosłszy i do nas się dostała, jak wąż sunąc się przez śniéżyste Alpy przez rzéki i lasy.”
Są tu i skutki chorób i kuracja ich nawet opisana!! Oto jeszcze kilka wiérszy o kuchni:

Diliciasque gulae meditatur, aromata miscet,
Stiptica mellitis, mellitaque condit amaris,
Et stomachos imbecilles irritat aceto.
Addit odoratis faetentia et humida siccis,
Frigida commutat calidis, antiqua modernis,
Et peregrina domi nascentibus, horna vetustis
Elixis assisque solet praetexere cruda,
Carnibus apponit piscem, conchilia pavis etc.

„Rozmyśla o roskoszach żołądka, mięsza pachnidła, mięsza ściągające ze słodkiemi, słodkie rzeczy z gorzkiémi, słabe żołądki drażni kwasem, dodaje swędu do woni, wilgoci do suchego, przekłada chłodne gorącém, stare młodém, domowe zamorskiém, świéże przestarzałém, mięsza uwarzone i spalone z surowém, do mięsa dodaje ryby, a pawie okłada konchami i t. d.”
Opisawszy choroby ze zbytków pochodzące, zaczyna opiéwać życie wieśniacze, leki proste na proste ich choroby, zatrudnienia i prace wiejskie, jako antithezę poprzedzającego obrazu zbytków. Nareście zbiéra i powtarza wszystko w kilku ostatnich wiérszach.

Nobilitas igitur sola virtute paratur,
Virtutis vero sunt partes officiumque
Fraena voluptati durosque imponere camos —
Sanguis adulterio, sanguis vitiatur et astro,
Ubere nutricis, convictibus atque diaetis,
Praeceptore malo; coenis largoque Lycho etc.

„Ślachectwo sama cnota stanowi, a cnoty jest rzeczą, ujarzmić i ukrócić cugle roskoszy. Bo krew psuje się cudzołóztwem, ród przeradza się gwiazd wpływem, piersią mamek, pokarmami, złém wychowaniem i zbytkowném jadłem i napojem i t. d.”
Następujący rozdział poświęcony jest obronie autora, przeciw zarzutowi zupełnéj wzgardy ślachectwa i rodu, od któréj się wymawia ostrożnie.

Cpt. XXII. Inquo respondetur illorum incitae obiectioni, si qui forte existimaverint nos universum damnare splendorem generis antiqui et autoritatem veterum familiarum. Quod quidem propositi nostri non est, deferimus enim majorum virtuti et meritis, deferimus illorum generi et sanguini, deferimus inveteratae opinioni de familiis bonorum virorum antiquibus conceptae. Sed tamen hic, ut alias ubique, illud agitur, ut at virtutem referantur omnia quae est parens novae nobilitatis et resuscitatrix intermissae. In fine capitis ponitur Herois Etymologia.)

Wywód wyrazu Heros (bohatér) przyjmuje nasz autor απο της Ηρας, od imienia Junony, przybiérając się tłumaczyć następnie, dla czego. Różne są inne domyślne etymologje tego wyrazu, oprócz użytéj przez Klonowicza, a może najpoetyczniejszéj, bo ta oznacza przeciwność, któréj pokonanie stanowi bohatéra. Juno bowiem poddając niebezpieczeństwa Herkulesowi, uczyniła go wielkim, gdy je wszystkie przemógł. Etymologie inne tego wyrazu są: Platona od ἔρος, amor (miłość) lub od ἔιρω celebro (sławię), Serwiusz i Martian Capella wywodzą go od ἤρα zamiast ἔρα, teraz Bekman i Vossiusz z Chaldejskiego chora, notum fecit, lub hebrajskiego chor canduit, z kąd chorim nobiles, illustres, a następnie Heroes. (Becm Orig. L. h. p. 534. Voss. Etymol sub. Heros p. 288 et Martin Lex. philol. sub Heros T. I. p. 560). Klonowicz przyjął opinją Augustyna.
Dowodzi autor swojéj etymologij, pokazując przykładem Herkulesa, że przeciwności są matką wielkich czynów, bez których niéma bohatérów, łączy do tego historje Ulissessa i Eneasza, dostarczające mu ulubionych epizodów.

Cpt. XXIII. In quo recensentur obiecta verae nobilitatis et virtutis. Nompe cum laboribus et acrumnis perpetua colluctatio et oppugnatio monstrorum ab Junone Heroum noverca excitatorum. Ubi etiam obiter attingitur locus communis de faelicitate et otio malorum inutiliusque virorum, et de bonorum continuis laboribus et periculis.

Następny rozdział jest osobliwą mięszaniną przedmiotów, i w nim autor opisuje tarcze i znamiona bohatérów, a razem wykrzykuje na xięży, którym ród wysoki daje prawo do bogatych prebend, niedościgłych ubogim. Wszystko to pospinane wiérszami.

Cpt. XXIV. Continet Deorum hominumque ornamenta quae Graeci stemmata vocant. Ubi describitur Clypeus Achillis de quo Homerus. Item scutum Herculis de quo Hesiodus, denique scutum Aeneae de quo Virgilius docti et antiqui poetae scripserunt. Tangitur quoque fabula de pallade ex cerebro Jovis nata, qua docemur nobilitatem non ex conjugio sed virtute et sapientia nasci quae sub nomine cerebri adumbratur. Ex tremo loco bonarum artium contemptus deploratur. Deplorantur et ambitiosi sacerdotes Ecclesiasticarumque dotium abusus.

Oto co pisze o nich:

Tu quoque rixaris de nobilitate sacerdos
Ostentas atavos, vivaria mira ferarum

Exprimis in cera, tabulas mentiris inanes,
Scribis, acupingis, liquidisque coloribus ornas
Plantas atque feras galeataque signa parentum.
Et nullum mitra dignum bifidaque tiara
Esse putas, villis et pontificatibus aptum
Quem non exornet longaeve stirpis imago.
Auratos equites Domino secernis egeno
Qui pedes et nudus causas et iura salutis
Prosequitur signisque caret proavisque paternis.
Cur humili Petro piscatorique pusillo
Sanguine Titanum inflatos succedere mavis
Quam pietate graves?....
.....Imo non ascribuntur in album
Caelitum, tenues animae, Manesque pusilli
Divitibus solis, aperitur scansile caelum;
Divitibus solis magnum metatur Olympum etc.

Gniéw duchowieństwa na to dzieło, po części się już temi słowy i obszerną przeciw niému diatrybą usprawiedliwia. Przychodzi koléj na ślachectwo kupne, które ostróżnie wyśmiéwając, Klonowicz ku końcowi rozdziału śmiéje się znowu z ubogich, wynosi bogatych, cytując bajkę o koniku polnym i o mrówce. Znać pociągniony przekonaniem do pisania przeciw ślachcie i panom, ze strachu zaraz kładnie lékarstwo na ranę zadaną przez siebie.

Cpt. XXV. In quo reprehenditur venalis nobilitas quae numis non virtute nec meritis comparatur. Perstringit etiam illos principes, qui stipendia virtutis decernunt ignavis et inutilibus viris, modo quod dent habeant. Numerat quoque labores Heroicos quibus vera nobilitas conciliatur. In fine vero lex Roscii Othonis explicatur.)

Potém zbija jeszcze zdanie, jakoby ślachectwo, na samém się zasadzało bogactwie.

Cpt. XXVI. In quo deinceps respondetur ad tertiam hominum opinionem, qui genuinam nobilitatem ponunt in divitiis et rerum opulentia, virtutem interim supprimentes. Quae opinio confutatur imprimis a contrariis acquirendi modis. Nobilitas enim non potest acquiri nisi Virtute labore et bonis artibus, cum divitiae malis, ut plurimum artibus partae, obveniant etiam indignissimis. Denique vero nobilitatis intentio est finisque proprius Honestas. Divitiae vero constant emolumentis et utilitatibus, quas plerumque contemnunt generosi et vere nobiles animi, sola contenti gloria, vel certe sola conscientia. Itaque nobilitatem constat esse virtutis, Divitias vero fortunae.

Oto naprzykład ucinek.

Vis cito ditari? Nulli tua cede roganti,
Invitis aliena rape in tua iura trahendo:
Cum dandum est aliquid, subitam tibi finge chiragram.

„Chceszli prędko zbogaciéć? nikomu nic nie dawaj, a gwałtem bierz wszystko wszystkim, gdy ci dawać wypadnie, umyśl nagłą chorobę w ręku.
Obraz żyda znowu:

En Judacus iners, et mundi totius exul,
Exemplum saecli iugisque rapina potentum
Urbibus in mediis ingentem condit opum vim,

Quos numerare nequit, numos metitur acervis:
Attamen infamis trepidat, fugat aura paventem
Quamvis divitias Judaica strangulet arca:
Non animos addit famosa pecunia genti.
Nam servile caput semper conquerit et ima
Figitur in terra, dubitans attollere vultum
...............
Non mutat fortuna genus, nec pectora census
Prominet in terram ex humoris ignobile collum

„Oto żyd bezwładny, z świata całego wygnany, łupieztwem nabywa skarby, które po miastach w wielkiéj liczbie gromadzi, liczyć ich niechce, mierzy je kupami; a jednak podły drży, oddychać nie śmié, choć jego skrzynie duszą złoto niezliczone, nie doda odwagi piéniądz, zgina spodloną głowę, nieśmiejąc podnieść oczów.... Nie zmieni bogactwo rodu, majątek uczucia, nie podniesie głowy spuszczonéj tchórzliwie ku ziemi.”
Tu się znów autor rozpisuje o nierządzie, wspomina o powieści znajoméj wybudowania piramidy Rodopy, o Lais Koryntskiéj, o Pazyfai i t. d. Godne uwagi dwa ku końcowi wiérsze:

Ergo Romani in Divos meretrice relata[15]
Lenonem fecere Jovem, caelumque lupanar.

Porzuciwszy ślachectwo, autor zwraca się do bogactw, o których rzecz po swojemu, metodycznie, dzieli na trzy części; o sposobach nabywania, o osobach nabywających i o użyciu nabytego. Tu naprzód opisane sposoby nabycia bogactw. Nadzwyczajnie rozdrabia swój przedmiot autor, niespracowanie poszukując szczegółów, śledząc ustępów i epizodów. Rozprawia tu o żegludze jako o jednym z posobów nabycia mienia.

Cpt. XXVII. Continet Epilogum proximi Capitis. Postea dividit praesentem de divitijs tractatum, trifariam: In modum acquirendi. In personas acquirentes, et in usum corum quae acquisita sunt. Principis itaque modus quaerendarum facultatum explicatur. Licet autem superiori capite de malis ac turpibus modis ditescendi praelibatum sit, tamen in sequentibus capitibus dicetur de melioribus modis. Sed inprimis invitantur homines praesertim illi quibus liberi sunt, ut rem familiarem justis rationibus consectentur: quia parte turpiter, turpius etiam intercidant, perditura potius quam promotura illos quibus relinquuntur. Postremo deploratur avaricia parentum simul et stulticia. Avaricia quidem, quia cum detrimentis hominum conquirunt bona filiis; stulticia vero, quia cum bona congerunt filiis, non curant interim ut ipsi sint boni: cum tales sint opes qualis est animus possidentis, praesens autem caput ad personas plebeias cum primis pertinet.

Dobry tu obraz wychowanego w mieście młodzieńca, pieszczocha, wytwornisia, który boi się słońca, aby się nie opalił, zimna aby się nie przeziębił, wiatru, aby mu skóra na twarzyczce nie zgrubiała. I tak wyrasta:

Denique crescit inops, imo putrescit in urbe
Civica progenies, nullosque paratur in usus,
Nata voluptati, curando dedita ventri.
Cacnis et choreis, assvetaque turba theatris
Lurcarique popinarique in fornice discit
Atque nepotari patrivique profundere census.

„Tak niezdatny wyrasta, a raczéj gnije w mieście mieszczańska dziecina, bez celu i użytku, na rozpustę gotów, do biesiad, tańców, swawoli, teatrów. Uczy się po zamtuzach hulać i pić, a ojcowiznę roztrwaniać.”
Daléj jeszcze o złém zbiéraniu bogactw z uciskiem poddanych, których nędzę dotkliwie śpiéwa poeta.

Cpt. XXVIII. Reprehendit ipsos etiam Dynastas et magnates et eos qui ex oppressione hominum opes impias congerunt. Ubi etiam poenae tyrannidis obiter enumerantur. Nempe sinistra valetudo, vitae brevitas, sterilitas, orbitas, mors tragica, haeredis profusio, interitus familiae, vel certe generis obliteratio. Hic addita est rusticorum et agricolarum commendatio et conditionis illorum deploratio, quia tam innocens et utile hominum genus pessime tractetur.

Obraz ucisku włościan, długi lecz wyborny:

Semper in acrumnis, excarnificatur, auhelat
Arida rusticitas, horret, sitit, esurit, alget,
Sudat, portat onus, queritur, suspirat et omnes

Noctes atquo dies operatur et omnia debet
Ingrato Domino etc.

„Zawsze w nędzy, dręczony kmieć, wzdycha, drży, łaknie, pragnie, męczy się, poci, znosi ciężary, dzień i noc pracuje, a wszystko dla niewdzięcznego pana etc.”
Tak przez wszystkie pory roku przeprowadza wieśniaka autor; wszystkie plagi żywota jego opisuje, mór, głody, wojny i t. d. Z tego przechodząc do panów, rozwodzi się nad samémi rodzajami napojów jakich używają, a nad których przygotowaniem biédny wieśniak pracuje i t. d. W następnym rozdziale spisuje jeszcze wiejskie zatrudnienia, chów bydła, owiec, kóz, koni, wszystko w obrazach pełnych przypomnień starożytnych; są tu nawet kury, gęsi, kaczki, pszczoły, uprawa winnic i ogrodów. Następują Artes heroibus prohibitae, do których liczy handel, sztuki teatralne, obżarstwo(?) pijaństwo(?) (wszystko to są artes) wieszczbiarstwo, gusła, zabobony, alchemją, lichwę, — i Artes concessae et liberales, Encyklopedją(?) Mathemata, o których dosyć prozaicznie rozprawia.

Scire paralellos, Spiram, Cochleaeque figuram,
Convenit ingenuas mentes hominemque politum,
Quid segmentum sit, quid mensa? quid angulus aequus?
Quid vc sit obliquus? Diametri regula quae sit etc.

Z tego wpada na Archimedesa, idzie daléj do filozofij, którą zwie naturalną z nią się równie szczegółowie popisując, mięsza jeszcze anatomją, filozofją moralną, jurisprudencją, naukę rządzenia, sztukę łowiecką, rybołówstwo, wszystko to w obrazach epizodycznych malując. O samych łowach pisząc nie zapomina wilczéj jamy, z wilczéj jamy wpada na powieść o wpadłych w nią ludziach z wilkami razem, daléj széroko o łowach ptaszych. Słowem, czego tylko mógł zaczépić, wszystko to po drodze zsuwa i zbiéra do kupy.

Cpt. XXIX. Incipit honestiores modos quaerendae rei familiaris et liberaliora Heroum studia recensere: nempe Oeconomiam, agriculturam, venationem, artes liberales atque adeo totam Cyclopaediam, Philozophiam et Jurisprudentiam. Tandem enumeratur artes ignobiles et prohibitae coinquinatesque veram Nobilitatem. In fine Capitis respondetur illorum opinioni, qui summam nobilitatis posuerunt in perpetuo venationis studio, ubi et fabula Acteonis tractatur cui annexum est suum Epimythium.

Pokazuje nareście Klonowicz, co za zatrudnienie uznaje istotnie właściwém dla ślachcica, a to rycerskie, wojenne męztwo w boju mając za główną ślachecką cnotę.

Nempe bonus Chiron Centaurus et ille bimembris
Crede mihi, nihil est quam nobilitatis imago etc.

Cpt. XXX. In quo dcscribitur proprium et peculiare vere nobilitatis officium. Nempe labor et studium militare, tum etiam conficiendi belli celeri tas, quae ad aggrediendum et antevertendum hostem, moribus et exemplis majorum, utilissima esse comprobatur. Item bellum esse docetur virtutis examen et occasio comparandae novae nobilitatis et resuscitandae veteris. Denique ponitur in fine querela, qua bombardarum (quas et sclopetas vocant) deploratur inventio et abusus.

Następny rozdział zajmuje dowodzenie, że bogactwa złych nie zdobią, ani ich poprawują i uślachcają. Tu historje Midasa, Marsjasza i długie wykrzykniki o złém użyciu pieniędzy.

Cpt. XXXI. Absoluta prima parte de modo quaorendarum divitiarum; nunc deinceps altera pars sequitur, quae tractat de personis ipsis quibus obtigerunt opes, probatque caput praesens nihil prodesse divitias nisi animus quoque possidentium dives ac bene institutus fuerit. Ubi quoque refertur et obiter explicatur fabula Midae Phrygum Regis, ditissimi quidem, sed multo stolidissimi: cui propter insignem stupiditatem, asinias aures affinxit antiquitas.

Tu znowu autor pogardę bogactw opiéwa i uczy przykładami, iż jéj bogowie ani bóg nie wymagają. Jest tu w epizodzie długi opis Rzymu, ubóstwa, późniejszych zbytków.
Wszędzie mnóstwo niezliczone zdań, przypomnień, cytacij. Jest tu i owo dictum Bonifacego papiéża o xiężach.

.................fertur.
Aureus ex ligno superis libasse sacerdos,
Ac modo pitissat caelato ligneus auro.

„Dawniéj złoty xiądz z drewnianego naczynia lał bogom ofiary, dziś ksiądz drewniany i u stołu spija ze złotéj czaszy.”

Cpt. XXXII. Probat sapientiam sine divitiis multo esse praestantiorem, quam divitias sine sapientia, quod confirmat, exemplis veterum Romanorum. Confertque luxam divitis ac delicati helluonis cum frugalitate honestae et non immundae paupertatis. Tandem in fine canitur encomium paupertatis cuius rei argumenta summuntur, iam ab effectibus, iam ab exemplis antiqui Latii et nascentis atque etiamnum infantis Romae, nec non templorum et fanorum, Diis antiquis sine ulla ambitione aedificatorum. Item a natura ipsa et autoritate Christi Domini et sanctorum virorum.

Przychodzi do pokazania jakie być powinno prawdziwe użycie bogactw, na wsparcie kraju, religij, praw, ubóstwa, wykrzykuje na skąpych i skąpstwo.

Cpt. XXXIII. Tractatus de divitiis Capite vigesimo septimo trifariam divisus erat. In modum acquirendi. In personas acquirentes, et in usum eorum quae acquisita sunt. Absolutis ergo duabus partibus nunc de usu dicendum est. Usus deinceps divitiarum dividitur in publicum et privatum. Praesens igitur Caput principio de usu publico disserit. Absoluta prius occupatione eorum quae nobis ab aduersario tanquam vituperatoribus divitarum obiici poterant. Usus ergo publicus est: promovere religionem, virtutes, leges, ordinem politicum et bonas artes domi: patriam vero ornare et propugnare foris.

Rozdział który następuje znowu o ślachcie na dworach królów, o zbytku ślachty prawi; godne tu uwagi, filozoficzne zdanie, nad wiek w którym Klonowicz pisał wyższe, iż praca ręczna nawet ślachcica nie kazi. Z tego powodu przypomnijmy sobie, że kilka już tego rodzaju śmiałych i nowych myśli w tym poemacie wskazaliśmy, nie licząc głównéj o ślachectwie.

Cpt. XXXIV. In quo Satellitii usus, et quibus illud quotiesve conveniat planissimo stylo describitur. Regiam dignitatem et salutem constare fida et frequenti corporis custodia. Reprehenditur etiam quorundam Nobilium Cacoselia, qui regiam magnificentiam aemulantur, cum in alio luxu, tum etiam in magno inutilis famulitii comitatu praesertim si ejusmodi locusta nutritur sub bonis legibus et pacis tempore. Item aulicorum otium et infrugifera studia ad oculos ponuntur. Confutatur item nova multitudinis opinio, quae putat mechanicis atque sedentariis artibus ius nobilitatis amitti. Recensentur item artes et studia vel potius vitia, quae demum derogant verae nobilitati. Denique qui et quales famuli et quomodo sint alendi.

Do tego rozdziału podały myśl Klonowiczowi zbyt tłumne dwory panów polskich, ogromne orszaki dworzan, dworskich, pajuków, rajtarij, kozaków i t. d. Czereda ta próżniaków, którą mianowicie czasu pokoju, Klonowicz, szarańczą nazywa, oburzyła go swojém zuchwalstwem i zupełną bezużytecznością (infrugifera studia). Wszystko jednak co tu pisze, starożytną tak się pokrywa barwą, iż wcale nie znać, że się to sprawa domowa toczy. Doskonały tu obraz próżnującéj gawiedzi chciwéj jadła, napoju, niszczącéj kmiecia, wysysającéj pańskie dostatki, a przy tém hultajskiéj i lubiącéj więcéj zapiecek ciepły, niż pole bitwy, obóz i trud wojenny. Gdy przychodzi do dowodzenia potrzeby pracy chociażby ręcznéj dla ślachcica, ostróżnie się wielce do tego bierze i przywodzi przykłady Dionizjusza w Koryncie, Pawła Ś. aktora tamże; wyjmując wszelako kilka rzemiosł z tych, które dozwala ślachcie.

Damnatas artes noster vitaverit heros,
Sed iustas operas fido sudore maventes,
Quis rogo culparit?

„Niech nasz bohatér sztuk potępionych i zakazanych unika, lecz pytam, kto mu za złe miéć może, jeśli się uczciwém zajmie rzemiosłem?”
Jeszcze daléj rzecz o użyciu bogactw się ciągnie, ale czegóż tu już niéma w tym opisie! Cztéry żywioły, różne tyczące się jadła przyprawy, opis złotego wieku, opis poświęconych gajów, opis młynów, sposób robienia chleba i t. d. Potém luxus nostri saeculi, obiady, wieczerze, podkurki (epidipnides) pijaństwo, przykłady pijaków i t. d.

Cpt. XXXV. In quo absoluto iam tandem publico divitiarum usu proponitur usus privatus, qui dividitur in tres partes potissimum. Erogantur enim divitiae vel in vestimentum vel in domicilium. Sine nutrimento, nullo modo vivitur, sine reliquis vero commode vivi non posse. In praesenti ergo capite agitur de nutrimento, an et quomodo et quatenus adhibendum sit. Additur etiam doctrina de veteri frugalitate et aurei saeculi brevis descriptio. Denique enumerantur incommoda gulae et ebrietatis, variis elucidata similitudinibus et argumentis.

Jako o użyciu bogactwa mówi następnie, bardzo logicznie rzecz zawsze dzieląc na zimno i z uwagą — o ubiorach i strojach. Ten rozdział można przedstawić jako próbkę erudycij autora i jego sztuki łączenia w jedność tysiąca odłamków. Wszystko co się do odzienia stosuje, wspomniano tutaj, zaczyna się od nagości ludzkiéj, od ubioru przyrodzonego zwiérząt, naśladowania go przez ludzi, o materjach wełnianych, ozdobach do stroju należących, złocie, azbeście, amiancie, xylinon, purpurze. Kończy się użalaniem na zbytek w strojach tamtych czasów.

Cpt. XXXI. In quo secundus divitiarum usus exprimitur. Nempe corporis vestitus et operimentum. Rursus autem vestimenti triplicem esse finem, ut tegat, ut exornet, ut muniat. Tegimus enim corpus propter nuditatem, ut iniuria caeli propulsetur: ut naturali verecundiae subveniatur. Exornamus eas nostri partes, quae deformem aspectum essent habiturae. Tuemur vero propter imbecillitatem, ut ictus et plagae repellantur, omnisquae impetus et violentia, cum natura sponte fugiat sui corruptionem. Ostendit item, turpe ac miserandum esse ea convertere ad superbiam quae Deus imposuit paenam. Vestis enim et ornamentum, sunt monumenta turpitudinis, fragilitatis ac defectus naturalis, paenaeque pro peccato iniunctae, testimonia.

W następnym rozdziale o domach, pałacach i wszystkiém co się schronieniem zowié, ale prócz tego, jak zawsze ustępy, o małżeństwie, o przyjaciołach, opisanie wiejskiego domku. Piękny jest wiérsz następny, nie jako poezja, lecz jako sztucznie wyrażona, myśl trafna.

Namque amor est iuveni fructus, crimenque senectae.

„Miłość jest młodych lat owocem, występkiem w starości.”

Cpt. XXXVII. In quo attingitur tertius et ultimus divitiarum usus, nempe honestum et competens domicilium. Qui quidem usus, naturali necessitate introductus est, cum et vulpes habeant foveas et aves congerant nidos, at ipse servator noster inquit. Isto quoque Capite docetur, vitam caenaculariam et migraticiam, esse miseram. Recte igitur praecipere Hesiodum, ut futurus occonomus, imprimis domum habeat et uxorem, et familiam et bovem aratorem etc. In fine Capitis describitur, qualis domus ex qua materia et quibus in locis aedificanda sit. Quae uxor qui famuli et quinam amici deligendi sunt. Alia denique non parum multa praecepta tam Ethica quam politica, imprimis vero oeconomica attexuntur.

Kończy się rozdział Dystychem:

Hactenus et mores et opes descripsimus; at nunc
Heroum vera de libertate loquamur.

„Dotąd opisywałem obyczaje i dostatki, teraz o prawdziwej bohatérów swobodzie mówić będę.”
Jakoż w następnym bardzo a bardzo obszérnie wywodzi co jest swoboda, co swawola i jako swoboda przystoi i potrzebna jest.

Cpt. XXXVIII. Perpetua Onomatopeia est, in qua libertas ipsa loquitur et causam suam tuetur. Seipsam definit, dividit, ornat, et more virtutum, quarum illa campus vel potius regnum est, sedem suam in medio collocat. Nempe inter servitutem et licentiam ponitque discrimen inter se et illas. Moderatur etiam sua obiecta, videlicet animum hominis, sensus item externos, animi fenestras et canales, corpus ipsum liberi hominis et quam vocant Locomotivam. Imprimis vero perturbationes animi et linguam utriusque fortunae remum et gubernaculum, intra suos fines continet. Ortum usum et abusum sui, cognitas item virtutes, item vitia specie et similitudine libertatis fallentia, describit: Alia denique ad eam materiam pertinentia, suo ordine prosequitur.

Dopiéro w następnym XXXIX rozdziale dowiadujemy się z czém tytuł xiążki miał związek. Autor zbijając zdanie tych, co zasadą ślachectwa mienią srogość i okrucieństwo, przywodzi historją olbrzymów porywających się na Jowisza i tu się stosować ma owa Victoria Deorum. Pokazuje się tedy, że tytuł dany jest aby zbyć, gdyż tysiąc trafniejszych i stosowniejszych mógł znaleść autor temu filozoficzno moralnemu traktatowi, który podobało mu się wystroić na poemat. Tych tytanów stawi Klonowicz, jako przykład złych ludzi (złéj ślachty myślę) złego użycia sił, a korzystając z okoliczności całą procedencją i historją ich opisuje széroko. Wszystko u autora per occasionem znaleść może miejsce w poemacie i zdaje się, że takich okazij tylko szuka, wpadając z epizodu w epizod. Tytani Klonowicza są to wyraźnie ślachta i panowie polscy, zawiązujący rokosze przeciw Zygmuntowi III, pokazuje to dobitniéj jeszcze poprzedzający rozdział w którym mowa o swobodzie i swawoli.

Cpt. XXXIX. In quo absoluto iam tandem divitiorum usu et abusu reprehendantur praeposteri homines, qui certissimam nobilitatis tesseram putant esse crudelitatem et mores efferos. Deinde sequitur tractatus titulo huius libelli corrcspondens, nempe de Gigantibus quos Moses Nephilim vocat, qui cum Jove Opt. Max. pugnasse dicuntur. Ubi ponitur veterum opinio de illorum ortu, moribus, corpulentia et enormitate. Item historia de Centauris, de pugna Psyllorum cum Austro, et quomodo in eodem bello ad internecionem usque interierint.

Rozdział następny zawiérający niby dalszy ciąg poprzedzającego, opisuje jeszcze téż wojny Gigantów, napad jakiś na miasto i per occasionem pochwała miasta, nareście zwraca się znowu do przedmiotu walki Tytanów. Zrobim tu tylko przelotną uwagę, że Lublin w czasie rokoszów za Zygmunta III kilkakroć był napadnięty przez rokoszan.

Cpt. XL. Exponit superiores fabulas de Psyllis, de Centauris, de Cyclopibus et Gigantibus. Invehitur in civitatem invasores et vi publica grassantes ubi per occasimem canitur encomium civitatis. In progressu capitis attingitur Catalogus quorundam Tyrannorum et quis autor, quaeve paenae sint tyrannidis. Denique argumenta et signa quaedam fuisse Gigantes.

Musiał być świadkiem sławnych onych napadów na Lublin i jego bogate jarmarki nasz poeta, gdy tak opisuje najezdźców:

O quam Psyllorum similes mea saecula cernant
Oppugnatores Austri, qui fulmine turbent
Innocuum caelum: Zephyrosque Jovemque serenum,
Aethereasque plagas accenso sulphure terrent
Machina, qua bello fuerat servanda cruento
Urbibus in mediis vano consumitur usu
Dum iaculata globos levis et vitiosa iuventus
Heu gravides matres, aegrotaque corpora quassat,
Enecat infantes, odiosa senilibus annis.
In templis etiam conturbat vota praecantium,

Ex stedijs obstat museaquo docta molesto
Exagitat sonitu; sacris infaesta Camenis etc.

„O jak podobni Psyllom dzisiejszych wieków najezdcy burzliwi, którzy piorunami spokojne niebo kłócą, zefirów pogodę i spokój siarczystémi wystrzały odstraszając, machinami na srogie przeznaczonémi wojny bezużytecznie wśród miast postrach rozsiéwają, pociski miotą na niewinną młodzież na ciężarne matki, schorzałych starców i słabe dzieci, obrzydli rodzicielskim sercom, w kościołach nawet niedają modlić się ludziom, ze szkół wyganiają muzy hukiem nieprzyjaznym wieszczym rymom etc.
Zdaje się, że autor daleko byłby stósowniéj mógł nazwać, swój traktat-poemat dając mu tytuł: De vera nobilitate, bo zaraz tu rzucając walkę Tytanów, przechodzi do ślachectwa, zbijając mniemanie jakoby onego podstawą miała być siła zwiérzęca, przemoc. Tu znowu per occasionem proroctwo przeciw Turkom i zachęcenie do boju przeciw nim. Wiérsz, który Klonowicz wydał osobno po polsku pod tytułem: Pożar; upominanie do gaszenia y wróżka o upadku mocy tureckiéj; jest tłumaczeniem tego miejsca z poematu[16]. Sam o tém wzmiankuje poeta w dedykacij Pożaru. „Przełożyłem ten pożar na polskie z xiążeczek, którem nazwał Victoria Deorum, żeby przynajmniéj ludzie nasi a zwłaszcza rycerscy y przełożeni miast y grodów teraz o sobie czuli.” Następują epizody o rozpuście żołniérzy, ucisku ludu, na któren tak wymownie uskarżano się w początkach XVII wieku, w mnóstwie drobnych pisemek. W wiérszu przeciw Turkom zachęca do wojny opisem kraju, nadzieją zwycięztwa, myślą, że Turcy kraj ten na Chrześcianach niegdyś podbili etc.

Cpt. XLI. Respondet illorum opinioni, qui veram nobilitatem corporis magnitudine egregisque forma et morum immanitate metiuntur. Haec autem opinio confutatur multis multorum exemplis et argumentis. Ubi ad virtutem solam, tanquam omnium vitae ornamentorum parentem referuntur omnia. Tandem ubi de crudelitate tractantur inseritur vaticinium de interitu τῆς Ληςἀρχἰας Turcarum, contra quos canitur etiam carmen classicum. In fine capitis deploratur nostrorum quoque Christianoram in subditum vulgum crudelitas quae quidem deploratio concluditur ejusdem vulgi seu plebis encomio.

Zbiwszy opinją, że ślachectwo, daje piękność cielesną, daje siłę, że one wyłącznie są jego tylko udziałem, udziałem pewnéj rasy ludzi uprzywilejowanéj; opisuje poeta nieokrzesanych, prostych (rustici), gburów, dzieląc ich swoim metodycznym zwyczajem na klassy, wiejskich, miejskich i półmędrków, tu znowu per occasionem w końcu rozdziału śpiéwa pochwały sztuk pięknych i urzędów a urzędników uczonych (sam właśnie należał do téj kategorij.)

Cpt. XLII Invehitur in Rusticitatem, astutam, ingratam et malignam cujus tres gradus facit, nempe Villaticam, Urbanam et semidoctam. Villanos esse plerumquo moroses tetricosque. Urbanos versipelles et lucriones, avaros et ambitiosos. Literatores vero et semidoctos esse arogentes et Sycophantas, doctis viris multo consideratiores. Tandem per ocasionem circa finem capitis excurritur in laudes bonorum artium et magistratuum ac rerum publicarum, quibus praeficiebantur eruditi solideque docti.

Oto obraz pół-mędrków:

...............veniamus ad illos
Qui saltem procul a feribus videre Camaenas
Vestibulo in primo stantes templique fronas,
Extra Romanas arces portamque Capenam!
Forsan dormivere tua Parnasse sub umbra
Ex tua fecerunt illos insomnia doctos.
Semiferum vulgus quod non perfecit Apollo
Artibus armatum oppugnat furialiter artes
Telaque Musarum castis deprompta pharetris
Dirigit in Musas, violat sacraria phaebi etc.

Przystępuje wreście do Epilogu autor, reassumując cały poemat, z czego się znowu pokazuje, że założeniem jego było pokazać, co jest i na czém się opiéra prawdziwe ślachectwo.

Cpt XLIII. Habet Epilogum et Anacephaleosin totius operis, in quo summatim recoliguntur ea, quae sparsim toto isto libro tractata sunt ect.

Śpiéwa jeszcze sobie Epinicion to jest wiérsz zwycięzki na swój poemat, potém Victoriam virtutis t. j. tryumf cnoty, prosi o nieśmiertelność dla swego poematu, odzywa się o łaskawe jego przyjęcie do Zygmunta, do młodego Władysława i do Jana Zamojskiego.

Cpt. XLIV. In quo continetur Epinicion sen Carmen triumphale in totam istam Victoriam Deorum. In fine ponitur Victoria virtutis quae inter Deas, Dearum praestantissima censetur. Denique votum pro poematis immortalitate.

Zgadł, gdy śpiéwał, że dopiéro może nad jego popiołami zabrzmi pochwała i późna sprawiedliwość myślom jego oddana[17],

Forsitan ad Manes dulcedo posthuma laudis
Perveniet nostros et seri sensus honoris.

ale życzeniom użyteczności poematu, stanęło na przeszkodzie potępienie jego dawniejsze, a dzisiejsze zapomnienie.
Jako o poemacie i dziele sztuki trudno dać zdanie, o téj pracy Klonowicza, bo choć tu tysiąc jest obrazów poetycznych, których starożytność dostarczyła, lub uczucie samego autora, układ wszakże, budowa wcale nie poetyczna, sucha, zimna, wymyślna, chłodną moralizacją oblana, przypomina traktaty moralno-satyryczne XVI wieku; ale niepodobny do niczego co się dotąd poematem zwało. Zdaje się, że autor mając przez życie swe uzbiéranych wiele bardzo wiérszy łacińskich w najrozmaitszych przedmiotach, zszył je tylko potém, jedną myślą, aby całość z nich zlepić.
Ogromna eruducja autora swym wylewem niczém nie powstrzymanym, pomogła do rozdęcia przedmiotu, przyszywając coraz nowe per occasionem, epizody do epizodów. Jako dzieło sztuki zastanawia tylko Victoria łatwą i piękną budową wiérsza, który płynie rzadko zeszpecony barbaryzmem, lub wyrażeniem nowszéj polsko-złéj łaciny, często przypomnieniem poetów starożytnych ukraszony. Jest to dzieło charakterystyczném i zajmującém w wielu miejscach, gdzie przez starożytny krój jego, przebiły się obyczaje współczesne, obrazy pożycia, rysy czasowi właściwe, zdania XVI i XVII wieku, jest zajmującém najbardziéj, pod względem idei głównéj — anti-ślacheckiéj, anti-aristokratycznéj. Przychodziło właśnie w porę, gdy w Polsce aristokracja w siły się zbijała, tworząc się ciałem osobném i niezależném w narodzie. Uważmy jak Klonowicz tu swą ideę, mimo utopienia jéj w tylolicznych niepotrzebnych nawet szczegółach rozwinął.
Nie dochodząc do ostatecznego, fałszywego pojęcia równości, uznaje ón naprzód aristokracją, czy ślachectwo, jako fakt, jako konieczność wypływającą z rozmaitych usposobień ludzi, z których jedni rodzą się z mniejszémi, drudzy większémi zdolnościami, na wyższych i podwładnych. Uznawszy tym sposobem ślachectwo, od razu (Cpt. II) powiada na czém się prawdziwie zasadza. Na cnocie i pracy. Tu wymienia, że fałszywe pojęcia o ślachectwie do pisania przeciw nim go skłoniły. Daléj jeszcze (Cpt. III) wywodzi z różnych usposobień, rozmaitych sił ludzi, konieczność klassy wyższéj, ale wyższéj umysłem, cnotą, zdolnościami, męztwem. Męztwo nasz poeta, nie bez przyczyny, jako jedną z cnot zasadniczych ślacheckich okazuje. W istocie piérwsi ślachta, byli to najodważniejsi żołnierze i męztwem jeszcze w czasach, w których pisał autor, w czasach nawet naszych, najłacniéj człowiek się uślachca.
Przesąd rodowy, przywileje urodzenia i ślachectwo rodu, wprawdzie pospolitemi ogólnikami, ale niemniéj silnie zbija poeta. (C. V.) Przywodzi przyczyny przeradzania się rodów, degenerowania ich, spodlenia, znikczemnienia; przykłady tych co się wznieśli wysoko, z niska wyszedłszy. Tém ustala założenie swoje, że ślachectwo jest rzecz nabyta, a zatém osobista, że przymioty ojców nie spadają na synów i t. d. Széroko tu rozwiedzione dowody, że rassy nikczemnieją i ślachcą się, nigdy nie utrzymując ciągle w jednym stanie. — Godna wspomnienia myśl, między innémi zastanawiająca, o piersi mamek najemnych, co z pokarmem, charakter, skłonności swe wychowańcom dają; o wychowaniu gnuśném, rozwięzłości i t. d. i t. d.
Tu zastanowiwszy się, zabezpiecza się autor od zarzutów zupełnéj wzgardy rodowego ślachectwa (C. XXII), bo je uznaje, ale nie absolutnie, tylko względnie, zawsze wracając do zasady swéj, że cnota jest podstawą ślachectwa ad virtutem referantur omnia, que est parens novae nobilitatis et resuscitatrix intermissae. Zrobiwszy ślachectwo nabytém, tém samém zaparł jednak poeta zupełnie, rodowe, lub nic nieznaczącém uczynił; przypominając daléj jeszcze, że rzeczą ślachty (Heroum) jest walczyć, pracować, odznaczać się, aby na tytuł swój zasłużyć. (Cpt. XXIII).
Wzgardza téż Klonowicz ślachectwém a raczéj w znaczeniu dzisiejszém aristokracją piéniężną (C. XXV) zapiérając aby zapłacić można i kupić piéniędzmi. (Nobilitatem constat esse virtutis, Divitias fortunae). Cnota powtarza znowu, cnota (w najobszerniejszém znaczeniu tego wyrazu) jedna ślachectwo daje.
Tu powstał na ucisk wieśniaków wymownie narzékając, prorokując tyranom wygaśnienie ich rodu, choroby, męczarnie sumienia i t. d. a malując obraz włościan podniósł ich na równią prawie, z ślachtą, przynajmniéj w oczach Boga, w oczach prawa i sprawiedliwości. Ślachcicowi Klonowicza nie wzbronne są rzemiosła, nawet ręczne, takie które wedle wyobrażeń wieku kaziły już ślachectwa, małą tylko liczbę podłych zatrudnień, wyjmuje. Oddajmy mu sprawiedliwość, że nad swój czas, umiał się wyżéj wznieść i myśli swoje snuć sam z siebie. Jednakże rycerskie rzemiosło jako najwłaściwsze ślachcie ukazuje a inaczéj żyjąc w Polsce i w XVII wieku uczynić nie mógł. (C. XXX).
Tu wpadając na porównanie ślachty burzliwéj bombardującéj tron i dobijającéj się władzy, z tytanami, porównanie nastręczone wypadkami współczesnémi, bo Klonowicz żył w czasie rokoszów Radziwiłła i Zebrzydowskiego — definjuje swobodę i odróżnia ją od swawoli i anarchij, tytułem poematu, niestety fałszywie, prorokując Jowiszowi wygraną!
Znowu powracając do cech ślachectwa, oburza się przeciw tym co je na sile materjalnéj, na burzliwości i okrucieństwach gruntują; tu zaraz wskazywać się zdaje na Turcją, jakby na teatr na którym radził burzliwéj ślachcie, dowieść odwagi i użyć siły.
Widać, że w czasach Klonowicza, przywięzywano już do ślachectwa rodowego ideę piękności fizycznéj, postawy wspaniałéj i t. d., bo poeta dowodzi jako nie zawsze brzydkie, potworne, nieudatne istoty, w duszy także są takiémi; jako nie zawsze wielkiego rodu ludzie odznaczają się twarzą i postacią.
Tu znowu jeszcze powtarza aż do zbytku i bije w uszy do końca — założeniem. Cnota i praca ślachcicem czynią, nie ród, nie siła, nie bogactwo, nie rysy twarzy, nie zuchwalstwo i t. d.
Nareście czemuż się autor obrócił z poleceniem swego poematu, do Zygmunta III, do Władysława IV, do Zamojskiego? Zdaje mi się łatwo to zgadniecie, dla czego cieniom Batorego, poemat poświęcił, tego — Stefanka za którego strach był na panka. — I to nie tajemnica.
Otóż myśl poematu zasadna cała — myśl o nadużyciu ślacheckiego tytułu i praw ślachty, myśl reformy socjalnéj! Biédny mieszczanin, co chciał Polskę reformować poematem łacińskim w XLIV rozdziałach!!
Wskazaliśmy w krótkim naszym przeglądzie, miejsca zajmujące obrazami obyczajów polskich, te są mianowicie — o żydach, o rozpuście, o dworach wielkich panów, o duchowieństwie i t. d. W nich historyk-moralista, znajdzie ciekawy materjał do dziejów epoki, którą Klonowicz widział smutnémi oczyma przyszłości. Dziwna i ledwie pochwycona fiziognomja poematu, nie dozwala nam go ściśléj rozebrać i osądzić, jest to bowiem z tych czasów utwór najdziwniejszy; mimo swéj pozornie regularnéj budowy, najnieregularniejszy, zszyty cały z epizodów niezmiernie długich, niepołączonych żadnym węzłem żywszym, żadną żyjącą powieścią ciągłą, wymyka się z pamięci zacierając rozdział rozdziałem. Jedném słowem Victoria, jest to traktat satyryczno-filozoficzno-moralny, którego ideą matką, że ślachectwo jest tylko przesądem, a cnota i praca najważniejszemi człowieka przymiotami, najślachetniejszém ślachectwem. — Nieszczęściem głos naszego biédnego Rajcy Lubelskiego do ślachty, był głosem wołającego na puszczy; i za to go pewnie osądzono na stos i kata, że śmiał, ón, mieszczanin jeden, nie herbowny, powiedziéć, iż cnota prawdziwe ślachectwo!
Niewiémy o ile cnotliwy był nasz poeta, ale że nie był ślachcic to pewna.

Maj 1838 r. Horodec.
Listopad 1842 r. Gródek.
Koniec Tomu piérwszego.



TOM II.



I.
Jan Kochanowski.
Proszę, niech ze mną zaraz me rymy nie giną,
Ale kiedy ja umrę, one niechaj słyną.
Pieśni X. IV, XXXIX.

Skréśliliśmy krótki rys życia Kochanowskiego, mówiąc o domowém życiu kilku pisarzy polskich, w piérwszym ciągu Studjów naszych; zważając jednak jak nieodbicie do pojęcia charakteru talentu poety, do zupełnego poznania go, jakim był, potrzebne jest zastanowienie się nad żywotem jaki sobie uczynił, w którym druga strona człowieka się objawia — musiémy tu powtórzyć treściwie, niewielką ilość wiadomości co nas o Kochanowskim doszły. Jeśli czyje, to jego życie, jest doskonałym do pojęcia pism komentarzem; nie sztuczne bowiem uczucia, wyléwał w swych pieśniach poeta, ale te, któremi żył w istocie, które się z serca wprost na papier cisnęły. Malował w czém się kochał, co najwyżéj cenił, wioskę, ustronie, spokój, mierność, miłość uczciwą, przyjacielskie biesiady, malował swą duszę nieustannie wznoszącą się do Boga i niebios.
Jan Kochanowski urodził się w Sycynie, dziedzicznéj wiosce swojego rodu, w Sandomirskiém, w r. 1532, z ojca Piotra Kochanowskiego, Sędziego Ziemskiego Sandomirskiego, i matki Anny z Białaczowa Odrowążownéj, matrony godnéj takiego syna, co sześciu ich osieroconych przez ojca w młodym wieku, wychowała sama, w sercu dzieci zostawując po sobie pamięć nie wygasłą. Dowodem tego przywiązania u Jana, jest nie jedno wspomnienie matki w poezjach, mianowicie ten czuły głos pociechy z drugiego świata, w ostatnim trenie na śmierć Urszulki.
Odbywszy przygotowawcze nauki w kraju, Jan, udał się do Niemiec i Francij, a w Paryżu siedm lat przykładał się pod sławnémi mistrzami w Sorbonie, do nauki języków starożytnych, filozofij i literatury. Tu poznał sławnego podówczas poetę francuzkiego Ronsarda; a i w nim już poetyczny duch obudzać się musiał, bo z zagranicy wracający współrodacy, przywozili do kraju, piękne, a zadziwiające wykończeniem i łatwością poezje jego, z których jednę mianowicie, stary Rej przeczytawszy, w obec licznego zgromadzenia, uznał młodego Jana swym mistrzem w poezij.
Jest to prześliczny śpiéw pobożny, poczynający się od tych słów.

Czego chcesz od nas Panie, za Twe hojne dary
Czego za dobrodziejstwa, którym niémasz miary.
Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie,
I w otchłaniach i w morzu, na ziemi i niebie!

(Xięga II. IX.)

Kasper Miaskowski, opisując wrażenie, jakie ta pieśń przywieziona do kraju, uczyniła na wszystkich, dodaje, że Rej wychwalając poetę i dank mu dając przed sobą, niezapomniał jednak i o sobie, jako o piérwszym poecie narodowego języka. Sam Miaskowski równa go z Enniuszem i Hesiodem.
W tym czasie także Jan pisać musiał wiele swawolniejszych, miłosnych piosnek, do których treści i natchnienia późniejsze jego życie, spokojne, ustronne, całe w przywiązaniu do rodziny zamknięte, dać nie mogło. Wskażemy w szczegółowym rozbiorze, te poezje, które wedle nas, zdają się z piérwszéj epoki Kochanowskiego pochodzić.
Z Paryża udał się Jan do Włoch, gdzie zwiedziwszy różne akademje, kilka lat w Rzymie i Padwie spędził. Tu zaznajomił się poufaléj i ściśléj z sławnym Robertelet’em i Manucjuszem, z współziomkami, podróżującémi jak ón, Jędrzejem Patrycjuszem, Stanisławem Fogelswerkiem, Łukaszem Górnickim, późniéj sławnym publicystą, moralistą i historykiem, a podobno i z Janem Zamojskim, którego wszakże, już na rektorstwie w Padwie, wedle podania biografów naszych, zastać nie mógł. Jan Zamojski był już w kraju, gdy Kochanowski był jeszcze w Paryżu.
O swoich podróżach tak wspomina w jednéj z pieśni:

Gdziem potém niebył? czegom nie kosztował?
Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemce, ja Włochy,
Jażem nawiédził Sibilijne lochy.
Dziś tak spokojny, jutro przypasany
Do miecza rycerz. Dziś między dworzany
W pańskim pałacu, jutro zasię cichy
Xiądz w kapitule....

(Xięga IV, XXIV.)

Miejsce jego za powrotem do kraju, już naznaczone mu było, gdyby chciał być swojemu losowi posłusznym i pożądał wyniesienia się i fortuny. Natychmiast po powrocie, wziął go Filip Padniewski, kanclerz koronny do swojéj kancellarij, razem z Górnickim. Padniewski który jak Kochanowski spędził młodość, usposabiając się za granicą, aby być użytecznym w kraju, na dworach Karola i Ferdynanda, żołnierz, potém duchowny, doszedł zasługą do tak wysokich godności. Wyniesienie Padniewskiego, było dla Jana, wymowną obietnicą pięknéj przyszłości. Padniewski, dla wielkich jakie w nim odkrył talentów, a mianowicie dla znajomości głębokiéj języka łacińskiego, tak naówczas nieodbicie potrzebnego, koniecznego, zalecił Kochanowskiego królowi Zygmuntowi Augustowi; i Jan wkrótce między sekretarzy królewskich policzony został. Tu oceniono go jak zasługiwał, używając nietylko do spraw w kraju trudniejszych, ale w kilku zagranicznych poselstwach.
Niedostawało Kochanowskiemu jak wdziać suknią duchowną, do któréj go Padniewski uporczywie namawiał, aby pójść drogą dostojeństw i zaszczytów, coraz a coraz wyżéj. Ale Kochanowskiemu i dwór nie smakował i nadzieje wzniesienia i fortuny nie łudziły go. Prawdziwy poeta, czuł, że spokój, i swoboda wiejska milsza nad wszystko, że w tém, co zowią wzniesieniem na świecie, jest wiele fałszu i wiele poświęcenia; nareście nie czuł się powołanym do stanu duchownego, a religijny w duszy, dla prostych widoków polepszenia losu, nie chciał brać na się sukni duchownéj. Nie łatwo jednak było Kochanowskiemu oprzéć się upartym naleganiom przyjaznych, co go prawie gwałtem, na odpowiednią jego talentem dostojność, wznieść chcieli.
Myszkowski, kanclerz koronny po Padniewskim, największy podobno przyjaciel Jana, mocniéj jeszcze od swego poprzednika jął go do stanu duchownego zachęcać, a chcąc skusić bogatą prebendą, puścił mu, wyjednawszy dlań u króla, probostwo poznańskie i kilka podobno innych. Nie dość na tém jeszcze, król sam wchodząc w myśl dwóch swoich kanclerzy, sam Kochanowskiego ciągnąć począł do stanu duchownego, wszelkiemi sposoby; naznaczywszy wprzódy tysiąc dwieście złotych (summę na ówczas dość znaczną) jurgieltu, dał kilka prelatur, i polecił nareście obrać Opatem Sieciechowskim.
Wszystko napróżno — Jan wolał ciszę swojéj wsi, ubogi spokój i nauki, nad życie trudne, mozolne, nie zaspokajające duszy, a często ofiary przekonania własnego i poczciwéj otwartości, na którą się zdobyć nie mógł — wymagające. Gdy tylko Myszkowski uchylił się od spraw publicznych, za nim i Kochanowski ustąpił także ze dworu, i na wieś się schronił, uporczywie prosząc, aby go w pokoju zostawiono.
Ale Jan Zamojski, następca po Myszkowskim na kanclerstwo, niespuścił jeszcze z oczów Kochanowskiego i nie dał mu marzyć o wytchnieniu i swobodzie, ofiarując coraz nowe dostojeństwa. — Wszystko jednak napróżno. Usunąwszy się na wieś, po krótkim tu pobycie, zasłaniając się od uporczywych natręctw przyjaciół, co go mimo i przeciw jego woli, wynosić chcieli, ożenił się z Dorotą Podlodowską i stanowczo wyrzekł dworu, bogatych prelatur i nadziei wyniesienia; obierając dziedziczny Czarnolas, na mieszkanie i port bezpieczny.
Przyjaźń Zamojskiego, gnała za nim jeszcze, z dostojeństwy nowémi. Wyrobiono mu łatwo u króla kasztelanją Połaniecką, któréj znowu nie przyjął, wielce charakterystycznie się z tego tłumacząc, zawsze w jednym duchu, z jedną myślą.
— Nie chcę wpuścić do domu mego, dumnego kasztelana, aby tego co zbierze Kochanowski, nie zmarnował.
Nareście Wojskim Sandomirskim obrany, przyjął tę godność, tłumacząc się, że ona go od wypraw wojennych uwalnia, domowéj strzechy pilnować dozwalając.
Nie widzicież w tém życiu, prawdziwego poety dawnych czasów, co tak kochał poezją, że jéj wszystko poświęcał? Dziś, szuka się tylko sławy, aby jéj użyć jako stopnia do osiągnienia czegoś innego; dziś poeta daje dowód zręczności, sztuki, uczucia, kwalifikując się niémi Bóg wié czasem do czego; wówczas kochano poezją prawdziwie, miłością nie obłudną, co się ofiar nie lękała. Jakoż Jan poświęcił wszystko poezij, którą z duszy kochał i upornie odpychając, co go od niéj oderwać mogło, został przy swojém ubóstwie, ale i przy niéj razem. Całe życie Kochanowskiego w tych kilku skreślone słowach, ono było nie wypadkami, ale uczuciami i myślami całe, więcéj go jest w dziełach, niż w opisie żywota. Jeden tylko ostatni rys jeszcze, który zaiste nie plami tego życia, to na niém i jednéj niéma plamy — jasne ono całe i prawdziwie czyste, jak czysta była dusza poety.
W roku 1585, Podlodowski, brat żony Jana rozsiekany został przez Turków, czy Kozaków. Kochanowski kochał go jak brata, żal wygnał dopiéro z ulubionéj wsi poetę; biegł stanąć w sprawie zabitego, przed królem Stefanem w Lublinie, lecz poruszony niezmierném oburzeniem i żałością, apoplexją został tknięty i umarł tamże, d. 22 Sierpnia. — Pochowany w Zwoleńcu, grobie familijnym Kochanowskich. Koniec życia godzien, całego jego pasma.
Otoż cały żywot ten piękny i czysty, żywot poety niesplamiony niczém, zawsze jednego okazujący człowieka, a człowieka chrześcianina-filozofa i poetę, co umiał przestać na życiu duszą, nauką, sztuką, uczuciami rodzinnémi, umiał wystarczyć sobie hymnami i pieśniami — odpychając jak dziécęce zabawki dostojeństwa, bogactwa, któremi świat kusi i odwodzi do zaprzedania pokoju i swobody za marne błyskotki. Zaiste, kto nie widzi w tém, cudnéj jedności charaktéru, wzoru może życia prawego poety, ten nie wié co poezja. Owe gwałtowne szarpanie się z namiętnościami, owe życie wypadków, niespokoju, walki, które myśmy sami wystawili gdzieindziéj, jako cechę jenjuszu, jest w porównaniu z tém życiem, drobném, brudném, nadewszystko słabości charakteru dowodzącém. Jest w niém coś niepewnego, wahającego się, silnego może, wyznajem, ale z złém użyciem lub nadużyciem siły; a przy obrazie poety co wolał cień swojéj lipy i wieś swoją, nad opactwa i kasztellanje, co żył cały poezją, a ona mu wystarczała tak, że w niéj namiętności młodzieńcze utopił — niknie i maleje, życie poetów co więcéj sił wypotrzebowali na targanie się z losem, niż na poezje swoje. Niżéj, mówiąc o fraszkach Kochanowskiego, wspomnim o jego życiu na wsi. Tu jeszcze przywieść musim, niewiele miejsc z pieśni, w których o sobie wyraźniéj wspomina.
Jan nie był po dzisiejszemu egotystą, rzadko ón bardzo wystawując uczucia prawdziwe, sam się wyprowadzał na scenę, na teatrum, częściéj, ukrywał się przez uczucie przyzwoitości i jakiegoś uczciwego wstydu, które dobrze jego ślachetny wszędzie charakter tłumaczy.
Oto wspomnienie z czasów, w których niepewien był jeszcze obioru stanu, a Piotr Kłoczowski, jak widać towarzysz piérwszéj podróży do Włoch, proponował mu nową.

Niechcę cię Piotrze, do Włoch drugi raz prowadzić,
Trafisz sam: a mnie téż czas o sobie poradzić.
Jeśli mi w rewerendzie, czy lepiéj w sajanie,
Jeśli mieszkać przy dworze, czy na swoim łanie.

(Xięga IV, XII.)

I poeta został na swoim łanie.
W pieśni, któréj wyżéj cytowaliśmy kilka wiérszy, z jak miłym spokojem, który go wszędzie charakteryzuje i nieodstępnie mu towarzyszy, duma o sobie i losie swoim:

Wysokie góry i odziane lasy
Jako rad na was patrzę, a swe czasy
Młodsze wspominam — które tu zostały,
Gdy był na statek człowiek mało dbały.
Gdziem potém nie był, czegom nie kosztował,
Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemce, ja Włochy
Jażem nawiedził Sibilijne lochy.
Dziś tak spokojny, jutro przypasany
Do miecza rycerz, dziś między dworzany
W pańskim pałacu, jutro zasię cichy
Xiądz w kapitule, tylko że nie z mnichy
W szaréj kapicy, a z dwojakim płatem
I to czemu nie, jeśli że opatem.
Tak był proteus, mieniąc się to w smoka,
To w dészcz, to w ogień, to w barwę obłoka
Daléj co będzie? Srébrne w głowie nici
A ja z tym trzymam, kto co w czas uchwyci.

Z odwiedzin poetów u Jana, w Czarnolesie, poetów, których nazwiska nas nie doszły i domyślać się ich trudno, bo kto przy Janie współcześnie z nim, nazwać się może poetą? — został nam ten wiérsz.

Jako Chiron z dwojakiéj natury złożony
Wzgórę człowiek, a na dół koń nieobjeżdżony,
Rad był kiedy przyjmował do swéj leśnéj szopy
Nauczonego syna pięknéj Kalliopy,

Naówczas gdy do Kolchów rycerze wybrani,
Pławili się przez morze, po kożuch barani.
Równie wam i ja rad zacni poetowie
A jeśli u Chirona cni bohatérowie,
Przyjmowali za wdzięczne wieczerzę ubogą
Bo tam wszystka cześć była mléko z świnią nogą,
Nie gardźcie i wy tém co dom ubogi niesie,
Bo jako Chiron także i ja mieszkam w lesie
Będzie sér, będzie szołdra, będą wonne śliwy,
Każecie li téż zagrać i na tom ja chciwy.
Owa prosto będziecie ze mnie mieć Chirona,
Tylko że ja nie włóczę za sobą ogona.

(Xięga IV, XXXIV.)

Z stosunków poety z Myszkowskim, w dwóch i więcéj miejscach pieśni, pozostały ślady, także w dedykacij Psałtérza, do którego przekładu zachęcał go Kanclerz i w Muzie. W dedykacij Psałtérza Myszkowskiemu tak mówi:

Żniwa swego piérwszy snop tobie ofiaruję
Cny Myszkowski, którego dobrodziejstwem czuję
Uwiązane swe serce, bo komu jest tajna
Twa łaska przeciwko mnie i chęć niezwyczajna.
Jedeneś ty nalezion, u którego miały,
Miejsce Muze wzgardzone i twarz wdzięczną znały
Jedeneś ty rozumiał, że moje Kameny
Mogły jednak być godne jakiéjkolwiek ceny.
Tymeś mi serca dodał. —

Jeszcze wyraźniéj mówi o Myszkowskim w Muzie, u końca:

Mówi zazdrość: — Wiem o co idzie Pisorymie
Chciałbyś wziąść. Jędzo, tu się mię troska nie imie.

By mi był nie zostawił ojciec nic po sobie
Abo żebym nie umiał przestać na chudobie.
Jednak by mnie Myszkowski Piotr był nie przebaczył
Który swą hojną ręką podeprzéć mnie raczył.
Nie przeto żebym przed nim stał w pacholczym kole,
Abo i przy nastołce (przy czapraku) ciągnął się przez pole.
Ale żebym wygnawszy niedostatek z domu,
Tym głośniéj śpiewał, a nie podlegał nikomu.
Tę łaskę jego, proszę siostry wiekopomne
Pomnicie opowiadać na czasy potomne,
Aby w niebie swą ludzkość i sam widział potym etc.

Pokazuje się więc, że Myszkowski był prawdziwie mecenasem Jana, i że pomógłszy mu wygnać niedostatek z domu, zapewniwszy mu niepodległość, niezależność, przyłożył się do późniejszego swobodnego życia Kochanowskiego.
Oto prawie wszystko, co o sobie wyraźnie napisał w poezjach Jan. Ale one i bez tych egotycznych wspomnień, są całe obrazem jego życia bez wypadków i duszy bez skazy, bez plamy. Wszystko w nich poszło wprost z uczucia, nie mieńmy go niczyim naśladowcą, bo nim nie był.
Dla okazania charakteru talentu Kochanowskiego i jego poezij, wzięliśmy przed się rozebrać to tylko, co jest li jego własnością w dziełach po nim pozostałych i to co językiem polskim śpiéwał, na ten raz odsuwając łacińskie prace i wszystkie przekłady niechybnie znakomite wykończeniem, wiernością, łatwością, ale już nie objaśniające nas wprost o poecie. W tym rozbiorze wskażemy na piękniejsze pieśni, które cechują się czém kolwiek wybitniejszém, a potém ogólnie powiémy, co trzymamy o wielkim Janie.
W poezyach Jana, jak w życiu jego, są widocznie dwie odrębne epoki, oddzielnego charakteru; jedna epoka szału, swawoli, wesołości, miłostek, druga spokoju duszy i życia, rezygnacij, religijnych poważnych, swobodnych i pogodnych uczuć. Poezje piérwszéj od drugiéj epoki, łatwo się bardzo odróżnić dają, nie tylko myślą główną, cechującą je, ale nawet wielką różnicą uprawy językowéj. W piérwszéj epoce język Jana jest już wprawdzie widocznie w ręku mistrza, co go uprawia cudownie i po mistrzowsku nim władnie, ale tu i owdzie jest czasem grubszy zarys, jakiś chód niepewny, jakaś twardość Reja przypominająca. Tu także częściejsze są daleko, niż w poezjach drugiéj epoki, wspomnienia mitologiczne, wyrażenia staro-rzymskiego kroju, zacierające się późniéj, powoli, gdy Jan osiedział się w kraju, na wsi, i że tak powiém, znarodowiał w życiu wieśniaczém.
Zastanawiając się nad językiem Kochanowskiego i porównywając go z językiem wszystkich co go mało wyprzedzili, albo z nim żyli współcześnie, przekonamy się łatwo, że Jan język poetyczny, bez przesady mówiąc, stworzył. Czém jest ciężki, trudno chodzący, jakby w sandały ozuty język poczciwego Reja, przy swobodnych ruchach, śmiałości pociągów, delikatności wyrażeń, wykończeniu doskonałym Jana? Tamci walczą chcąc wyrazić myśl swoją, naginają wyrazy, gwałcą często składnię, ten pewien siebie z cudownym instynktem, używa języka co tak przypadł do jego myśli, jakby do nich był skrojony, myśli jego od razu porodziły się w téj szacie i w niéj im najlepiéj do twarzy. Bez przejścia bez gradacij, wpadamy od razu z nieuprawnego, w najdelikatniéj cieniowany i na najwyższym stopniu doskonałości zostający język, któren ręka mistrza instynktowie stworzyła.
Już w téj pieśni, którą, z pewnością wiémy pisał za granicą jeszcze będąc, język tak łatwy, tak swobodny, tak uprawny, iż nie dziw że z trudnością używający go Rej, zdumiał się Kochanowskiego pieśni. Sto lat jest między językiem Reja a Kochanowskiego, a tę przestrzeń zapełnia jedna pieśń jego. Zaiste trzeba się było urodzić niepospolicie udarowanym, aby to zrobić z językiem, co Kochanowski z nim zrobił bez trudności. Od jego czasów, nie pochlebiajmy sobie, nie postąpiliśmy wiele, wracamy teraz do języka Jana, bo wracamy do prawego języka polskiego; a ściśle wziąwszy wyżéj nie byliśmy i nie będziemy. Wprawdzie Kochanowski ukształcony na łacinie, przesycony łaciną, nadał językowi wygładzenie i kulturę zupełnie łacińską, ale snać tu mu najlepiéj przystawała, bo widzim jak łatwo przyjęła się do języka i jaki w niéj uczynił postęp. Czyli śpiéwa o Bogu, czy o sobie, o miłości, czy się wysoko unosząc woła:

Kto mi dał skrzydła, kto mię odział pióry —

czy żartuje trefnie swawoli i dowcipuje, spójrzcie tylko (na stronę odłożywszy nieuchronne, a w mniejszéj niż u kogokolwiek bądź spotykające się liczbie — archaizmy) co to za łatwość, co za prostota, jasność, jaka wyrazistość i jakie odcienia, jakie wykończenie bez wymuszenia.
O sto lat późniejsi poeci, językiem wydają się nam starsi daleko od niego i pełno w nich archaizmów, bo oni walczą jeszcze z językiem, gdy Jan nim włada jak mistrz narzędziem, którego zna wszystkie tajnie, wszystkie skryte użytki, wszystkie dźwięki, cienia i półcienia. Nie maca ón, nie probuje, ale śmiało co chce kreśli.
W Kochanowskim poecie, nie dość, że zawsze forma odpowiada myśli, z któréj wyrasta naturalnie, ale formy szata nawet cudownie dobrana i utkana wzorzysto. Język jak myśl Kochanowskiego, wszędzie jest naturalny, łatwy, prosty, jasny, a razem dziwnie i po mistrzowsku delikatny, cieniowany, wykończony. We wszystkich jego dziełach jest prostota poczciwości i cnoty, prostota prawości, jaśnieje pogoda, spokój duszy niezamącony niczém — tę pogodę, jasność, widziémy odbijającą się, aż w języku.
Język Jana na swą epokę jest fenomenalnym, ale bardziéj się nam jeszcze nim wyda, gdy zechcemy się zastanowić, jak mało dla nas przez lat trzysta ustarzał. W porównaniu języka, późniejszych od Jana — Shakspeara, Corneilla, współczesnego Ronsard’a i innych, Kochanowski bliżéj jest naszego dzisiejszego, niż oni. My go daleko lepiéj rozumiémy, niż Anglicy i Francuzi swoich, a połowa poezij, jakby wczoraj dopiéro pisana. To wedle nas dowodzi, że Jan stwarzając język, trafił w jego naturę, w normę mu właściwą, nadał mu ducha i kształty, jakie fiziognomją jego stanowić mają na zawsze. Drugiego przykładu tak małéj zmiany w języku przez lat trzysta nie znamy, a ten fenomen tylko na Janie się spełnił. Późniejsi pisarze są dalsi i mniéj dla nas od niego zrozumiali, wydają się starsi od niego — ón jeden, powtarzam, po wszystkie wieki będzie prawie współczesnym, bo jest silnie narodowym polskim.
Idźmy teraz do rozbioru pojedyńczych pieśni, które my uważamy za najcelniejszy utwór poety; przebieżmy je wskazując najpiękniejsze tylko i w nich jaśniejące szczególne myśli i wyrażenia.
Piérwsza, którą poeta na czele położył, jest pochwałą dobréj żony; myśl ta z serca i przekonania popłynąć musiała, ale niedość poetycznie jest wyrażona. Tu jak w bardzo wielu innych poezjach, Jan wziął swą myśl, za uczucie i ułożył w rymy to, co ledwie na pogadankę wieczorną z przyjacielem wystarczyć mogło. Może być, że ta pieśń jak wiele innych, naśladowaną jest z kogo, ale nie badając tego naśladownictwa i zważając na to, że Jan co cudzego przybrał, po swojemu przerobił i jakby swoje wylał, nie będziemy nawet w ciągu rozbioru pieśni, wskazywać na oryginały.
Jan lubi sentencje i aforyzmy, lubi filozofować w swych pieśniach. — Zaraz następna jest jedną z tych sentencij upoetyzowanych, malujących niezmiennie swobodny, niczém niezachwiany spokój duszy autora. Ileż to razy z nim i po nim powtórzono weszło w przysłowie razem z wielą innemi jego wiérszami, zdanie poczynające pieśń drugą?

Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje,
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi
A po złéj chwili, piękny dzień przychodzi.

Porównanie do lasów proste a piękne:

Patrzaj teraz na lasy
Jako przez zimne czasy
Wszystką swą krasę drzewa utraciły
A śniegi pola wysoko pokryły.

Po chwili wiosna przyjdzie
Ten śnieg z nienagła zejdzie,
A ziemia skoro słońce jéj zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.

Pieśń z okoliczności wezbrania Wilny (Wilejki czy Wilij??) która się zdaje jedną z dawniejszych autora, mogłaby się zadeterminować co do roku, gdybyśmy mieli o tym wylewie dokładną wiadomość. Szukaliśmy jéj, lecz napróżno. Jest to opisanie potopu, więcéj jeszcze niż wylewu Wilny; nie wiém dla czego widziemy w tém obrobieniu, piętna piérwszéj Kochanowskiego epoki. Może się z resztą grubo mylemy.
Pieśń czwarta zapraszająca uczoną Hannę do Czarnolasu, wiele ma miejsc pięknych, wspomnienie w niéj sławnéj Lipy, dowodzi że należy do czasów, w których już autor wioskę swoję zamieszkał.

Same cię ściany wołają
I z dobrą myślą czekają.
Lipa stojąc w pośród dworu
Wygląda cię coraz z boru.
Każ bystre konie zakładać,
A sama się gotuj wsiadać.
Teraz na weselsze czasy
Zielenią się piękne lasy.
Łąki kwitną rozmaicie,
Zająca już nieznać w życie,
Przy nadziei, oracz ścisły,
Że będzie miał z czém do Wisły (do Gdańska płynąć).
Stada igrają przy wodzie
............
Kwap’ się póki jasne zorze,
Po chwili ćmy czarne wstaną,
Noc przynosząc nie naspaną.

W szóstéj pieśni tak się o swojém ubóstwie odzywa:

Pan znaczniejszy gdy państwem wzgardzi niżby wszytki
Żóławskie urodzaje i Gdańskie pożytki,
W jednym śpichlerzu zamknął, a sam siedząc w cieniu
Nie mógł się chleba najeść nędznik w dobrém mieniu.
Zdrój przezroczystéj wody, lasu średnia miara
I zasiewku mojego niepochybna wiara
Rządzcy płodnéj Afryki szeroko-władnemu

(Płodna Afryka weszła tu na wiarę rzymskich poetów.)

Nie da się znać że w szczęściu przyrównana jemu.
Acz mi miodu podolskie pasieki nie dają,
Ani w mym lochu wina Seremskie stawają,
Ani bogate stada owiec niezliczonych
Strzygą odrosłą trawę po górach zielonych.
Przed się nazbyt ubóstwa nieznać w domu moim
Aby mi więcéj trzeba, ufam w Bogu swoim
Ale gdy niepotrzebne chciwości odprawię
Lepiéj daleko płatu sobie tém poprawię.
Niżbym bogate pola Węgierskie z porządnym
Państwem Weneckiém złączył, ludziom wielożądnym
Wiela i niedostawa, niech przyjmuje z dzięką
Komu ścisłą, co dosyć, Bóg udzielił ręką.

Zważajcie, jak ón zawsze jest sobą samym, jak zgodne pisma z życiem poety. Ta pieśń mogła by stać za odpowiedź, gdy mu ofiarowano Opactwo Sieciechowskie, a nie tylko ona, ale i innych wiele tejże myśli. Z tego się przekonywamy, że nierymował naśladowanych uczuć, przejętych, ale własne swoje.
Piękna jest, ale zimniejsza nad inne podobno, pieśń pocieszająca wojewodę po stracie żony (I. VIII), któremu radzi cierpliwość, jedyne ale ciężkie na boleść lekarstwo, a często równie przykre jak choroba.
W pieśni dziewiątéj, tę swoją ukochaną Lipę, którą śpiéwał tak często znowu przypomina. Śliczny tu obraz skwarnego lata.

Słońce pali a ziemia idzie w popiół prawie,
Świata nieznać w kurzawie,

Rzéki dnem uciekają
A zagorzałe zioła dżdżu z nieba wołają.

Dzieci! z flaszą do studni, a stół w cień lipowy
Gdzie gospodarskiéj głowy
Od gorącego lata
Broni liść, za wsadzenie przyjemna zapłata.

Lutni moja, ty zemną; bo twe wdzięczne strony
Cieszą umysł strapiony
A troski nieuspione
Prędkim wiatrom podają za morze czerwone.

Widzim go zda się z pogodą na wyniosłém czole, pod cieniem ukochanéj lipy, widziémy zdaleka wzbijające się tumany kurzawy, powiędłe zioła pochylone, i rzéki, dnem uciekające, jak się cudnie poeta wyraził. Następne pieśni są ciągłą jednéj myśli, a raczéj jednéj sfery myśli, parafrazą, opowiadają one wszystkie duszę Jana i wołają: „Spokój, mierność, swoboda wiejska, to prawe i jedyne szczęście, poczciwa żona, miłe dzieci, dobry przyjaciel i lutnia — wystarczają żądaniom. W przeciwności nie daj się złamać, bogactw nie pożądaj, honorów nie ceń; wszystko mija, zmienia się, wywraca, przechodzi pokój — sumienia to skarb niewydarty, prawe i jedyne szczęście.” Takie są myśli Jana i te ciągle w różne szaty ubrane w poezjach się jego z różnych stron malują.
Pieśń czternasta, wyjątkiem jest z odprawy posłów, w któréj stanowi jeden z chórów, pełen prostoty i powagi. Zapewne późniéj z pieśni, dla stosowności przedmiotu, z pospiechu w odprawę wcielona. Nie prawdaż, że to głos starożytnego choru:

Wy, którzy pospolitą rzeczą władacie,
A ludzką sprawiedliwość w ręku trzymacie.
Wy, mówię, którym ludzi paść poruczono
I zwierzchność nad stadem Bożém zwierzono.
Miejcie to przed oczyma zawżdy swojemi
Żeście miejsce zasiedli Boże na ziemi.
................
A wam więc nad mniejszemi zwierzchność jest dana,
Ale i sami macie nad sobą Pana. —

W pieśni szesnastéj, śpiéwa tę swoję lutnię, dla któréj zaparł się dobrowolnie wszystkiego. Wiérszy tych nie cytujem, bo je wszyscy znają.
Historja Danaid w pieśni ośmnastéj, kończy się piękną i pełną tęsknoty mową żony wiernéj do męża:

Mnie niechaj ojciec trzyma w pęcie srogim
Żem litość miała nad mężem ubogim
Mnie niechaj zaśle w pogańskie narody
Przez morskie wody.

Idź — gdzie cię nogi i wiatry powiodą,
Za tą życzliwą ćmy nocnéj pogodą.
Idź zdrów, a skargę na mogiłę smętną
Włóż mi pamiętną.

Do liczby tych zdań ulubionych Kochanowskiemu, które mu się pomimowoli lały z ust w pieśniach, należy także wyrażona w XIX p. o sławie i żywocie dusznym.
Jak ón wysoce cenił życie umysłowe, pokazuje się i w praktycznym żywocie jego, i w tylekroć wyrażonych w poezjach zdaniach. Cały był myślą i uczuciem czystém.
W dwudziestéj pieśni, widziémy go samego (co rzadka) występującego, oddalony od żony, przesiaduje u biskupa i wyprasza mu się aby mógł do domu powrócić: (Zapewne u Myszkowskiego być musiał).

Jako rozumiesz zazdrość zjednałeś sobie
Zacny biskupie — w mojéj małéj osobie,
Żeś mnie z domu wyciągnął w te dalsze strony
Od małych dziatek i od tęskliwéj żony.

Prosi w końcu uprzejmego gospodarza, aby go puścił do domu i złączył na nowo z żoną, z którą się nigdy rozdzielać nie chce.
Cudnie piękna, jest pełna uniesienia poetycznego pieśń XXIV (I.) w któréj widzi się nieśmiertelnym poeta.

Niezwykłém i nielada piórem opatrzony,
Polecę precz, poeta, ze dwojéj złożony
Natury. Ani ja już przebywać na ziemi
Więcéj będę, a większy nad zazdrość, ludnemi

Miasty wzgardzę, ón w równém szczęściu urodzony
On ja — jako mnie zowiesz, wielce ulubiony
Mój Myszkowski, nie umrę, ani mnie czarnémi
Styx niewesoły zamknie odnogami swémi.

Oto najpiękniejsza strofa:

Już mi skóra chropawa padnie na goleni
Już mi w ptaka białego wiérzch się głowy mieni.
Po palcach wszędy nowe pióra się puszczają,
A z ramion sążeniste skrzydła wyrastają.

Żaden największy poeta dzisiejszy niezaparł by się téj strofy. Albo tych jeszcze kilka wiérszy ostatnich:

Niech przy próżnym pogrzebie żadne narzékanie,
Żaden lament nie będzie, ani uskarżanie,
Świéc, dzwonów zaniechaj i mar drogo słanych
I głosem żałobliwym z ółtarzów śpiéwanych.

Niektóre pieśni, a w ich liczbie tylko co cytowana, zdają się nam wielce podobnie improwizacjami, któremi poeta na myśl podaną wręcz odpowiadać musiał; potém je wcielając do zbioru swych pieśni. Tak i ta do gości poetów, wyżéj przywiedziona i ostatnia, zdają się odpowiedzią na pytanie, wybuchem natchnienia, nie skutkiem rozmysłu.
W téj xiędze znajdujemy już kilka pieśni, umyślnie przez nas w przeglądzie ominionych, o których niżéj wspomnieć mamy na swojém miejscu, zawiérających silne a często dowcipne protestacje przeciw obyczajom wieku, a mianowicie (XXVI, XXVII) przeciw niepotrzebnemu i zbytecznemu pojeniu gości i przyjaciół, które jak widziémy z anegdot trefnych Górnickiego o Smóliku i innych, do takich nieraz wiodło excessow.
Nieporównanéj piękności, jest ta modlitwa o dészcz, tak prosta a tak wzniosła, że każdego przejąć musi uczuciem. Niewiém dla czego nie śpiéwano jéj po kościołach, nie położono w xięgach modlitw, możeż co być wznioślejszego a razem prostszego i wymowniejszego nad nią:

Wszego dobrego dawco i szafarzu wieczny,
Tobie ziemia spalona przez ogień słoneczny
Modli się dżdżu i smętne zioła pochylone
I nadzieja oraczów, zboża upragnione.
Ściśnij wilgotne chmury świętą ręką swoją
A one suchą ziemią i drzewa napoją,
Ogniem zjęte. Ty który z suchéj skały zdroje,
Niesłychane pobudzasz; okaż dary swoje.
Ty nocną rosę spuszczasz, Ty dostatkiem hojnym
Żywéj wody dodawasz rzékom niespokojnym
Ty przepaści nasycasz i łakome morze.
Ztąd gwiazdy żywność mają i ogniste zorze.
Kiedy ty chcesz wszystek świat powodzią zatonie,
A kiedy chcesz od ognia jako pióro spłonie.

Pieśń drugą oczekującéj na powrót męża z pod Troi, odniósł bym chętnie z innémi do epoki piérwszéj Jana, jest to widocznie tłumaczenie czy naśladowanie. Język pieśni zdaje się nawet to przypuszczenie potwierdzać.
Pieśń trzecia jest parafrazą téj, którąśmy już cytowali w xiędze piérwszéj, jako wyjętą z Odprawy posłów; daléj następuje parafraza myśli zwyczajnych Janowi o troskach bogactw i wielkości, o spokoju sumienia. Patrzmy jak maluje troskę idącą w ślad za człowiekiem:

Na okręt li budowny, na koń li siędzie,
Troska w okręcie, troska za siodłem będzie.

Poczęcie czwartéj pieśni jest tak piękne, że nieustępuje niczemu co najcudniejszego stworzył poeta. Zważajcie: jak tu, jak wszędzie, język mu posłuszny, koń posłuszny pod wprawnym jeźdzcem, słucha jego rozkazów.

Kto mi dał skrzydła? kto mię odział pióry,
A tak wysoko postawił, że z góry
Wszystek świat widzę?....

To li jest ogień ón nieugaszony
Złotego słońca, które nieskończony
Bieg bieżąc, wrotne od początku świata,
Prowadzi lata?

To li jest ón krąg odmiennéj światłości
Wódz gwiazd rozlicznych i sprawca żyzności
Słyszę głos wdzięczny, przebóg, czym na jawi,
Czy mię sen bawi?


Tu widzę ani ciemne mgły dochodzą,
Ani śnieg, ani zimne grady szkodzą
Wieczna pogoda, dzień na wszystkie strony,
Trwa nieskończony i t. d.

(Xięga II. IV.)

Krój strof Kochanowskiego, jest zupełnie starożytny, i ta i inne pieśni, są w istocie pieśniami, którym tylko muzyki braknie, aby śpiéwać można, rozmiary ich muzykalne.
Po wspaniałém zaczęciu poprzedzającéj pieśni, co to znowu za miła prostota naiwność, następnéj, pełnéj ulubionych Janowi senlencij

Chcemy sobie być radzi
Rozkaż panie czeladzi,
Niechaj na stół dobrego wina przynaszają,
A przy tém w złote gęśli, albo w lutnią grają.
Kto tak mądry że zgadnie
Co nam jutro przypadnie?
Sam Bóg wié przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,
Kiedy się człowiek troszczy więcéj niźli trzeba.

Cała pieśń jest w tym duchu.
W innéj (VIII) jak mi się zdaje z piérwszéj epoki Kochanowskiego, nic piękniejszego nad początek, co najpiękniejsze poetów łacińskich przypomina strofy:

Ty spisz — a ja sam na dworze,
Jeszcze od wieczornéj zorze
Cierpię nocne niepogody.
Użałuj się mojéj szkody.


Słuchaj jako bije w ściany,
Z gwałtownym dżdżem grad zmięszany,
Ocknij się a przemów słowo,
Nieużyta białogłowo.

A daléj:

Słuchasz czy mój głos nie może
Doleciéć na twoje łoże?

Jaka wszędzie łatwość i swoboda. Koniec jest znowu obrazem wybornym:

A ja długo mam bić w strony?
Już u mnichów słyszę dzwony.
Dziwnośmy się pomięszali,
Jam niespał, a oni wstali.

Pieśń dziewiąta, jest tą sławną przysłaną z zagranicy, co Reja zmusiła do uznania Jana swym mistrzem.

Czego chcesz od nas panie, za Twe hojne dary,
Czego za dobrodziejstwa, którym niémasz miary!
Kościół cię nie ogarnie, wszędy pełno ciebie,
I w otchłaniach i w morzu, na ziemi i niebie.
Złota téż wiém niepragniesz, bo to wszystko Twoje.
Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje.
Wdzięczném cię tedy sercem, Panie, wyznawamy
Bo dla Cię przystojniejszéj ofiary niémamy.
Tyś pan wszystkiego świata, Tyś niebo zbudował,
I złotémi gwiazdami ślicznieś uhaftował,
Tyś fundament założył nieobeszłéj ziemi,
I przykryłeś jéj nagość zioły rozlicznémi.
Za Twojém wskazaniom morze w brzegach stoi,
A zamierzonych granic przeskoczyć się boi.

Rzéki wód nieprzebranych wielką hojność mają,
Biały dzień a noc ciemna, czasy swoje znają.
Tobie k woli rozliczne kwiaty wiosna rodzi,
Tobie k woli w kłosianym wieńcu lato chodzi.
Wino jesień i jabłka rozmaite dawa,
Potém do gotowego gnuśna zima stawa.
Z Twéj łaski nocna rosa na mdłe zioła padnie
A zagorzałe zboża dészcz ożywia snadnie,
Z Twoich rąk wszelkie zwiérze patrza swéj żywności
A Ty każdego żywisz z swéj szczodrobliwości.
Bądź na wieki pochwalon, nieśmiertelny Panie,
Twoja łaska, Twa dobroć nigdy nie ustanie.
Chowaj nas póki raczysz, na téj niskiéj ziemi,
Jedno niech zawsze będziem pod skrzydłami Twemi.

Wyobrazić sobie łatwo zdumienie tych ludzi, co tak piękne, proste, jasne myśli wyczytali w języku własnym wydane łatwo, dobitnie, poetycznie, co po Reja twardych wiérszach, wymuszonych, niepoprawnych, często sens dla rymu łamiących padli na tę, dziś dla nas jeszcze piękną poezją. Kochanowski od razu stanął u szczytu i zostawił wszystkich za sobą.
Często powrót wiosny, dostarcza poecie obrazów, oto jeden z najświéższych i najżywszych (X. II. IX).

Serce rośnie patrząc na te czasy,
Mało przed tém gołe były lasy,
Śniég na ziemi wyżéj łokcia leżał
A po rzékach wóz najcięższy zbieżał.
Teraz drzewa liście na się wzięły
Polne łąki pięknie zakwitnęły,

Lody zeszły, a po czystéj wodzie,
Idą statki i ciosane łodzie.
Teraz prawie świat się wszystek śmieje,
Zboża wstały, wiatr zachodny wieje,
Ptacy sobie gniazda omyślają,
A przededniem śpiéwać poczynają.

Jakże to znowu ochocza, rzeźwa i wesoła, ta apostrofa do dzbana. (XII).

Dzbanie mój pisany,
Dzbanie poléwany,
Bądź płacz, bądź żarty, bądź gorące wojny,
Bądź miłość niesiesz, albo sen spokojny.
Jakkolwiek zwano,
Wino co w cię lano,
Przymknij się do nas, a daj się nachylić,
Chciałbym twym darem gości swych posilić.

Ta piosenka jak się wyraźnie z zakończenia pokazuje, wyleciała z ust poecie, przyjmującemu gości w swym domu, obyczajem krajowym, na któren narzekał, a jednak musiał mu być posłusznym.
W szesnastéj pieśni jest śliczne porównanie kochanki do zorzy.

Już mi z myśli wypadły tu obecne twarzy
Twoje nadobne lice jest podobne zarzy (zorzy)
Która nad wielkiém morzem rano się czerwieni,
A z nienagła ciemności nocne w światło mieni,
Przed nią gwiazdy drobniejsze po jednéj znikają.

Mnóstwo w téj xiędze własnych i naśladowanych pieśni miłosnych, zdają się poświadczać swą treścią pochodzenie z piérwszéj epoki życia Kochanowskiego. Wszystkie prawie piękne, lecz boim się cytować, bo i tak nas podobno za daleko chęć okazania zapomnianych w Janie piękności unosi, a wiele jeszcze niżéj wypisywać dowodząc jego narodowości, będziemy musieli.
Znowu obrazek zimy: (XIX).

Patrzaj jako śnieg po górach się bieli,
Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają
Żórawie czując zimę precz lecieli.
Nam nie lza tylko patrzać też swe rzeczy,
Niechaj drew do komina,
Na stół przynoszą wina.
Ostatek niechaj Bóg ma na swéj pieczy.

I daléj już wpada, w rozwijanie upodobanych sobie myśli, że nikt przyszłości nie przewidzi, że troskać się niéma o co, że,

Krótki wiek długiéj nadziei nie lubi.

i t. d.
Piérwsza pieśń xięgi trzeciéj, jest natchniona tym duchem spokojnéj rezygnacij chrześcijańskiéj, któren nieodstępował nigdy Jana. Jest to rym o przyszłości, podobny treścią wielu innym rozsypanym w zbiorze poezij Kochanowskiego.

Pewienem tego, a nic się nie mylę
Że bądź za długą, bądź za krótką chwilę,
Albo w okręcie całym doniesiony
Albo na desce biednéj przypławiony,
Będę jednak u brzegu,
Gdzie daléj niémasz biegu.
Lecz odpoczynek i sen nieprzespany,
Tak panom jako chudym zgotowany.

Toż samo uczucie zdania się na wolą Bożę, uczucie wzniosłe swym spokojem i prawdziwie chrześciańskie, natrafiamy znowu w pieśni czwartéj, którą byśmy gotowi wziąść za rodzaj pocieszania się po śmierci Podlodowskiego, lub w inném jakiém gwałtowném strapieniu. Zakończenie jest prawdziwą i jedyną możną pociechą:

Jedenże to Bóg i co chmury zbiéra,
I co rozświéca niebo słońcem złotem.

Pieśń piąta, jest wyraźnie podziękowaniem Bogu, za uniknienie jakiegoś grożącego niebezpieczeństwa. Nie jest li to tylko naśladowanie lub tłumaczenie jakiego psalmu, bo charakter ma biblijnéj poezij wybitny, krój i myśli? Nie wiémy. Gdyby była własną Jana, odnieślibyśmy ją naturalnie do piérwszéj epoki jego życia, bo drugą tak spokojnie przeżył, iż w niéj nawet domyślić się niepodobna wypadku, jaki tu opisany jest wyraźnie.

Nieprzyjaciel stał nademną,
Mógł uczynić wszystko ze mną,
Spałem jak zarzezany,
On mi nieśmiał zadać rany.

Piękna jest następna pieśń do Hanny, ale w niéj już nam znajome i stokroć przez poetę wyrażone myśli, znajdujemy: w coraz nowych tylko a coraz świetniejszych wyrażeniach. U Jana bowiem, cała poezja w wyrażeniu, w expressij, w formie. Najpospolitszą, oklepaną myśl wielki mistrz czyni nową dając jéj szaty młodzieńcze. Najtrywjalniejsza sentencja, uderza nas w nim, choć przeszła już w tak zwane komunaty (lieux communs).
W ślicznéj siódméj pieśni, żale białogłowy, którą gwałtem nie miłemu poślubiono. Wzięlibyśmy ją za tłumaczenie, choć rzecz dzieje się wedle autora, na wiślanym brzegu, na wysokiéj wieży.
Piękne jest wyrażenie:

Ręce mógł związać, myśli nie zniewoli.

A nieco daléj:

Jednę mam wolność w swéj ciężkiéj niewoli,
Że się choć mogę napłakać do woli.

Wszystko to dziś być może zużyte, bo takie to właśnie frazy, pochwytywali późniéj poeci naśladowcy i walając je za sobą po ulicznym błocie, nareście zhydzili, spowszednili, zużyli. Ale w czasie kiedy to pisał Kochanowski, było to jeszcze świéże i zachwycać musiało. Pieśń ta albo jest naśladowaną, albo wysnutą z jakiegoś wypadku, najpewniéj z historij dawnéj; autor przeznaczać je musiał do większéj całości, z któréj potém wyrwaną, piérwszą strofę dopisawszy, tak zostawił. Wyszczególnia dobitniéj tę kobiétę opłakującą swój stan, kilka wiérszy ostatniéj strofy.

A ty mój bracie, wzorem stryja twego,
Pomścij méj krzywdy i zelżenia swego.

Kolęda w pieśni dwunastéj zawarta, na rok nowy, pełna jest prostoty i pobożności. Takiéj dziś pewnie nikt już nie napisze, tak szczéréj, prostéj, naiwnéj, a tak poczciwéj:

Tobie bądź chwała, Panie wszego świata,
Żeś nam doczekać dał nowego lata,
Daj byśmy się i sami odnowili
Grzéch porzuciwszy w niewinności żyli.
Łaska Twa święta, niechaj będzie z nami,
Bo nic dobrego nie uczynim sami.
Mnóż w nas nadzieję, przyspórz prawéj wiary,
Niech uważamy Twe przedziwne dary,
Użycz pokoju nam i świętéj zgody,
Niech się nas boją pogańskie narody.
A Ty nas niechciéj odstępować Panie,
I owszem racz nam dopomagać na nie,

Błogosław ziemi z swéj szczodrobliwości,
Niechaj nam dawa dostatek żywności.
Uchowaj głodu i powietrza złego,
Daj wszystko dobre z miłosierdzia swego.

Równie prostą, poważną, piękną i chrześciańską jest pieśń XIV, o odwadze przeciw śmierci. Boim się cytować bośmy i tak uniesieni nadto może wolności téj użyli. Ale jak inaczéj dać poznać pisarza, którego dziś dla przyjemności swéj, nikt pewnie nie czyta?? Pozwalamy sobie tylko początek umieścić:

Synu mój! słusznie się zły człowiek śmierci boi,
Ale się jéj dobremu lękać nie przystoi,
Bo zły mniema, że wszystek już na wieki ginie,
A dobry wtenczas tylko do portu przypłynie.

Tu mamy miejsce powiedziéć, o religijném uczuciu w Kochanowskim, o jego ortodoxij — powierzchowne spójrzenie w jego Fraszki i inne urywki w których sobie często żarcików z duchownych dozwala, zdaje się naprowadzać na wniosek, jakoby się zaraził duchem reformy, co bardzo łatwo było za granicą, chociaż Sorbona, Padwa i Rzym były w całéj Europie, najbardziéj katolickiemi uniwersytetami; ale Kochanowski był i w Niemczech i łatwo mógł chwycić zarazy. Przemógł jednak, młodzieńczą do nowinek (jak je wybornie dziadowie nazywali) skłonność i wpływy rozliczne, z żywą wiarą przeszedł Scyllę i Charybdę (mówim stylem jego czasów) i cały zbiór pism jego głębiéj się zastanawiającemu dowodzi, jak ten człowiek miał silną wiarę, jak był religijny. Kilkakroć nawet w pismach swoich dobitnie okazuje się przeciwnikiem reformy. Cytujem tu tylko (xięga IV. XV.) wiérsz o Łazarzowych księgach, poczynający się od słów:

Co wymyślili ci heretykowie?

I w Satyrze, gdzie się zastanawia nad wiarą i niezgodami religijnemi. Oprócz tych miejsc wyraźnych, pieśni pełne są zwrotów nieustannych do Boga; pełne pobożnych westchnień, namaszczenia, rezygnacij chrześciańskiéj i ducha religijnego. Ten duch nigdy Jana nie opuszcza. Drobne igraszki we Fraszkach i gdzie indziéj, żarty z duchownych i t. p. kładziemy na karb wybryków młodości. A tych jest bardzo niewiele, gdy pieśni w duchu pobożnym religijnym, więcéj niż wszelkich innych, że już nie wspomnim tego tak pięknego Psałtérza, któren stanowi trzecią część prac Kochanowskiego i najpiękniejszy może z jego laurów. Psałtérz nigdy lepiéj, wierniéj, prościéj przełożonym być nie mógł i nie może, napróżnoby się o to silić. W téj chwili odczytywałem

Super flumina Babilonis —

i łzy mi na oczach stanęły; a wieleż to innych psalmów, te łzy strumieniem z pod powiek wyprowadzić by mogły??
Pieśń ośmnastą, do siebie zdaje się nucić poeta, ona potwierdza z wielą innémi, tę głęboką religijność, wiarę, chrześciańską rezygnacją, spokojną, poczciwą, o których tylko cośmy mówili. Pogodne czoło Jana, świéci nad wszystkiém co pisał.
Nie rozbiéramy tu pieśni Święto-Jańskich o Sobótce, bo na te niżéj koléj przyjdzie, idziemy daléj. Xięga czwarta pieśni poczyna się od przekładów z Anakreonta, które się nam zdają należéć do prac piérwszéj epoki Kochanowskiego, odznaczają się one jak wszystko co Jan tłumaczył, wielką łatwością i wiernością. W Anakreontykach przekład jest swobodny, spolszczony aż do użycia wyrazów, wcale Anakreonta nie przypominających, jako Kasztelan, Podgórski zrobek-Bogumiła i t. d., na które tu natrafiamy. W języku wiele archaizmów. Pewną jest dla nas, że to jedna z początkowych robót Jana. Dziewiąta pieśń jest anakreontykiem, ale podobno własnym Jana, i wedle nas bardzo pięknym, mianowicie początek:

Matko skrzydlatych miłości,
Szafarko trosk i radości,

Wsiądź na swój wóz uzłocony
Białym łabędziom zwierzony i t. d.

Pieśń trzynasta, do snu, przejęta jest jakąś melancholją i uroczym smutkiem.

Śnie, który uczysz umiérać człowieka,
I ukazujesz smak przyszłego wieka,
Uśpi na chwilę to śmiertelne ciało
A dusza sobie niech pobuja mało.
Chce li gdzie jasny dzień wychodzi z morza,
Chce li gdzie wieczór gaśnie późna zorza,
Albo gdzie śniegi panują i lody
Albo gdzie wyschły przed gorącem wody.
Wolno jéj w niebo gwiazdom się dziwować
I spornym biegom z bliska przypatrować.
.....Niech się nacieszy nieboga do woli,
A ciało które odpoczynek woli,
Niechaj tym czasem tęsknicy nie czuje
A co to nie żyć — w czas się przypatruje.

Nie prawdaż, że ta dusza wśród snu ulatująca pod gwiazdy, przypatrująca się światom, jest poetycznym obrazem, a ciało co się umiérać uczy?
Wielu innych pieśni, w których piękności wyrażenia świécą na każdém miejscu, bo w nich cały jenjusz Jana, cytować już nie będziemy. Myśli ich zawsze prawie jedne, myśli nie wymuszone, nie wydarte gwałtem z siebie, ale naturalną koleją do serca i z serca przychodzące. Oto jeszcze śliczny wiérsz do miłości, którego pominąć nie można (X. IV. XXVI).

Ciebie na pomoc wzywam, ciebie o miłości —
.................
Która spornych żywiołów gniéw spinasz łańcuchem
Dna morskiego i nieba sięgasz swoim duchem,
Lwom srogość odejmujesz i żubrom północnym
Użyte serce dajesz bohatérom mocnym i t. d.

W wiérszu tejże księgi do Jana, jakże to piękny, prost ze zbolałego serca pochodzący wykrzyknik (IV. XXXVI).

Czyś ludzi nieznał? czyś tak rozumiał nieboże
Że ciernie inszy owoc, niż tarki dać może?
Abo wilk nie miał szkodzić rogatemu stadu?
Abo wąż miał za czasem przestać swego jadu?

Taki jest wszędzie wielki ten nasz poeta, im głębiéj wczytujesz się w niego, tém większe odkrywasz w nim piękności. Na tém tle jasném, spokojném, wspaniałém, myśli wielkich, narodowych, religijnych, wykwitają cudnéj barwy i oblicza kwiaty poetyczne, wyrażenia zdumiewające obrazami, odcieniami, delikatnością a nawet siłą. Wprawdzie w Kochanowskim, ta siła tak jest pohamowana reflexją, że się rzadzéj ukazuje, ale znajdziecie ją w satyryku częściéj niż w poecie liryku, co naprzód i przedewszystkiem wyléwa się ze swą rezygnacją chrześciańską i znosząc wszystko co Bóg zesłał, jak Bóg przykazał, nie użala się bardzo, nie narzéka zbytecznie, nie rozpacza, bo zna świat, zna ludzi, nieroił wielkich nadziei, a zatém nie doznał wielkich zawodów.
Słyszeliśmy i słyszémy głosy, wymawiające imie Jana Kochanowskiego, z niejaką pogardą, powtarzające trywjalny zarzut, że nie jest narodowym, że czysto naśladowca tylko, tłumacz, nic nie stworzył własnego, cudze myśli przeléwał, cudzego kroju wiérszami. Przyszło nawet do śmiésznego, dziecinnego zarzutu, że myśli jego często chodziły w mitologicznéj szacie. A jakżeście chcieli aby chodziły u człowieka, co wyssał, co strawił pół wieku na nauce wzorów klassycznych, co wyssał sztukę ze starożytnych, języka poetycznego w nich się wyuczył, kochał swe wzory i uważał je za niedoścignione; gdy papieżowi wolno było w bullach używać Dijs dla łaciny i zwać się Pontifex. Maximus, chcecie zabronić Janowi, używać Muzy, Jowisza i Apollina? Były to w owych czasach symbola tyle myśli jedném słowem wyrażające, tak poetyczne, tak wygodne a razem tak dokładne, że bez nich obejść się nie mógł poeta. Cały świat w ówczas pisał témi przyjętémi, że tak powiém — znakami, i unarodowieniem, przyjęciem historij starożytnych krewnił się z tym światem wzorem, co go tak ubóstwiał, bo nie widział mu równego, a miał słuszność kochając go, kochał w nim bowiem doskonałość sztuki, piękność najwyższą jaką widział.
Jak Janowi mitologją, zważywszy wiek w którym żył, zarzucać można, niepojmujemy zupełnie. Myślicież że ón tak wszędzie, lada dla czego, bez braku, bez potrzeby, bez miary nią szafował?? Jest to największy fałsz w święcie. Czytajcie a przekonacie się sami, że prawie z konieczności, z musu tylko wspominał te Bogi, którémi się tak brzydzicie. Ale czemuż Shakspearowi, co często także o mitologją bez potrzeby nawet i bez uczucia jéj zawadzał, nikt tego nie wyrzuca i za złe mu jéj niéma??
Gdzie tylko Jan Kochanowski, ma przed sobą przedmiot narodowy, obyczaje własnego kraju, tam ón najzupełniéj zapomina o mitologicznych bóstwach. W Sobotkach naprzykład, prześlicznych Sobotkach, które natychmiast rozbiérać, a raczéj przywodzić tylko będziemy, raz tylko Faunów jakby przypadkiem wspomniał, a bajkę o Filomeli i Prognie opowiadając, przerobił ją tak, że nazwisk nawet nie wspomniał, jakby proste podanie gminu z niéj tworząc. Co więcéj, zaraz w następującéj strofie, silne uczucie miejsca i czasu ozwało się. W Satyrze, tak czuł niestosowność swego Satyra, że niémając kim go zastąpić, a niewiedząc znów jak go postawić przed współczesnemi i w usta mu dać dzisiejsze myśli i zdania, ochrzcił Satyra nieboraka. Inaczéj, jakby mówił o religij? W pieśniach prócz tłumaczonych i naśladowanych, niezmiernie jest mało mitologij, w innych ani znaku, ani śladu. Daleko więcéj jest w Naruszewiczu, często daleko nie stosowniéj. A chcieliścież aby jéj nie było w odprawie posłów, téj ślicznéj płaskorzeźbie surowego greckiego dłóta, chcieliżeście aby marząc o Urszuli utraconéj, nie przyszła mu na myśl bajka która z świata duchów starożytności pogańskiéj? Czémże wówczas mógł zastąpić ten świat poeta? W XVI wieku, uważano by za świętokradztwo wprowadzenie obrazów i machiny do poezij świeckiéj, z ewangelij, pisma i podań kościoła; one wówczas nie były dla igraszki, nie dla poetyckich wykręcań, ale dla serca, dla duszy. Ewangelia, nie postąpiła jeszcze wówczas jak dziś, na miejsce mitologij, co niestety dowodzi, że w nią nie wierzą, kiedy jéj nie szanują.
Dowiedźmy tu naprzód, że Jan lubił przedmioty narodowe i brał je często, dowiedźmy to przykładami.
Oto naprzód (Xiega I. VII) Pieśń narzékająca na spustoszenie Podola przez Tatarów; przedmiot narodowy i duchem narodowym przejęty, posłuchajmy wymownego żalu poety:

Wieczna sromota i nie nagrodzona,
Szkoda Polaku, ziemia spustoszona,
Podolska leży, a pohaniec sprośny
Nad Niestrem siedząc dzieli łup żałośny
Niewierny Turczyn psy zapuścił swoje
Którzy zagnali piękne łanie twoje,
Z dziećmi pospołu: a nie masz nadzieje
By kiedy miały nawiedzić swe knieje, etc.
...............
Zbójce niestety! zbójce nas wojują,
Którzy ani miast, ani wsi budują,
Pod kotarami tylko w polach siedzą,
A nas nierządnych ach! nierządnych jedzą!
Tak odbieżałe stado więc drapają
Rozbójce wilcy, gdy po woli mają,
Że ani pasterz nad owcami chodzi,
Ani ostróżnych psów za sobą wodzi i t. d.

Dalej następuje to wezwanie do wojny:

Wsiadajmy! Czy nas półmiski trzymają,
Biédne półmiski, czego tu czekają.
To pan, i jadać na srébrze godniejszy,
Komu żelazny mars będzie chętniejszy.
Skujmy talérze na talary skujmy,
A żołniérzowi piéniądze gotujmy.
Insi to darmo po drogach rzucali,
A my nie damy byśmy cało trwali??
Dajmy, a naprzód dajmy sami siebie,
Ku gwałtowniejszéj chowajmy potrzebie
Tarczy niż piersi, piérwéj nastawiają,
Próżno przebici puklerza macają...

Wybór króla jest przedmiotem innéj pieśni (I. X.) gdzie poeta religijny i głęboko wierzący w Opatrzność, na Boga spuścić go radzi. Było to w czasie Elekcij Stefana, jak się pokazuje z kilku strof téj pieśni, wspominających ucieczkę Henryka.

Precz krasomówcy! wywody na stronę,
A my gdzie w polu na słupie koronę,
Zawieśmy złotą, jeśli nie mędrszemu,
Niech ją da szczęście przynajmniéj rętszemu.

Pieśń trzynasta, opiéwa jedno ze zwycięztw Stefana. Hymn to narodowy, poczynający się dziękczynieniem Bogu.

Panu dzięki oddawajmy,
Jego łaskę wyznawajmy,
Który hardym mięsza rzeczy,
A skromnych ma na swéj pieczy.

On hardy, nieunoszony,
On tyran północnéj strony —

Zdajem się słyszéć psalmistę, opiéwającego zwycięztwo Izraela.
W pieśni XXIX, co to za prześliczny obraz:

Gdzie pójdę wszędy widzę polskiéj siły znaki:
Tu do Czarnego morza jeszcze świéże szlaki,
Tu droga znakomita przez śniéżne Bałchany,
Tu psie pole, a sam brzeg pruski zwojowany
A ktoby oczy podał jeszcze w głębsze lata,
Przodkom naszym wielka część hołdowała świata,

Bo od zmarzłego morza, po brzeg Adrjański
Wszystko był opanował cny naród Słowiański.

Równie narodowéj treści, jest zaraz następująca pieśń, na śmiérć Jana Tarnowskiego K. Krakowskiego, do syna jego Krzysztofa. Jest to poważna, ale zimna pociecha, pełna téj rezygnacij i spokoju, jakie zawsze towarzyszą, wszelkiemu uczuciu Kochanowskiego. Jest tu ku końcowi téj elegij, piękny obraz.

Na koniec pełen wieku i przystojnéj chwały,
Sam się prawie położył, jako kłos dostały!

A taż pieśń, w któréj wzniesiony w krainy podniebne, widzi duchy królów i po kolei je wita. (Xięga II. IV).

.....widzę mężne Bolesławy
Przez których dzielność i stateczne sprawy
Polska széroko swych granic pomknęła
I serce wzięła!

...............
Tuż z Alexandrem Zygmunt za którego
Polska zakwitła, a po długim boju
Wytchła w pokoju.

Pełno jest pieśni z przedmiotów narodowych u Kochanowskiego. Tak w VII (Xięga II) znać oczekujący nocą na przybycie królewskie (Stefana) śpiéwa zachęcając do boju, i jakże wymownie:

Prze Bóg! tycheśmy ojców dzieci, czyli
W tak krótkim wiekuśmy się wyrodzili.
Święty pokoju, tę masz wadę w sobie,
Że ludzie radzi gnuśnieją przy tobie.

Zacytujem tu jeszcze wiérsze do J. Konarskiego Bisk. Poznańskiego, do młodego Radziwiłła (II. XXVIII. XXIX) i do Mikołaja Firleja (Xięga III. XIII). Niezmiernie znowu od tych, więcéj jest pieśni, w których maluje obyczaje swojego wieku, okazując się w nich wybornym Satyrykiem, pełnym dowcipu, często oburzenia, częściéj dojmującego szyderstwa. Jedną z wad którą najchętniéj ohydzał, było pijaństwo, zbytek i niezgody. U Jana Kochanowskiego Satyra przebiéra się rozmaicie, w piosenkę, w list, w odę; ale to zawsze Satyra, co maluje żywo czas, obyczaje i odkrywa śmiészną stronę, słabą stronę, aby w nią silnie uderzyć. W tych satyrycznych ucinkach Kochanowski nieustępuje nikomu, nawet wielkim naszym Satyrykom XVIII wieku. Przebieżmy tę najciekawszą może część poezij, wskazując na nieporównanéj piękności i prawdy obrazki, w niéj zawarte.
Oto naprzód (I. XXVI) dowodzenie jak źle się dopijać przyjaciół w bankietach. Co to za śliczne i jak pełne dowcipu zakończenie.

.....począwszy od stworzenia świata,
Aż po te nasze ostateczne lata,
Ledwie par kilka w dziejach opisano
Które za prawe przyjacioły miano.
A my się tego piwem dopić chcemy?
Za prawdę lekce przyjaźń szacujemy.

W następnéj pieśni, ta sama myśl dramatycznie przedstawiona.

Prze zdrowie gospodarz pije,
Wstawaj gościu — A prze czyje?
Prze królewskie — powstawajmy,
I także je wypijajmy.

— Prze królowéj! wstać się godzi
I wypić. Ta za tą chodzi.
— Prze królewnéj! — Już ja stoję
A podaj co rychléj moję.

— Prze biskupie! powstawajmy
Abo raczéj nie siadajmy
Ta prze zdrowie Marszałkowe,
Owa gościu wstań na nowe.

Ta prze Hrabie — Wstańmy tedy,
Odpoczniemże nogom kiedy?
Gospodarz ma w ręku czaszę
My wiédzmy powinność naszę.

Chłopcze wymknij ławkę moję
Już ja tak obiad przestoję.

A daléj, co to za pełen prostoty obrazek, w rozmowie pana z włodarzem.

— Pijże włodarzu — Panie jużem podpił sobie
Pij ty przed się. Dziękuję jako panu tobie.

Mało już nie mam za swe, a człowiek się boi
By z słówkiem nie wyleciał, co więc chmiél rad broi.

Pij ty włodarzu i mów coć się będzie zdało
Prosto jako za naszych ojców więc bywało.
— Tak ci bywało panie, pijaliśmy z sobą,
Ani gardził pan kmiotka swojego osobą.

Dziś wszystko już inaczéj, wszystko spoważniało,
Jak to mówią — postawy dosyć — wątku mało!

W xiędze II pieśń X, jest także rodzajem patetycznéj Satyry. Ostatni w niéj obraz, całkiem satyryczny.

Nie umié syn ślachecki na koń wsięść na łowy
Na dziki zwiérz z oszczepem jechać nie gotowy,
Lepiéj kufla świadomy, albo kart pisanych,
Każesz li dać i kostek prawem zakazanych.

Więc ojciec krzywo przysiągł, wydarł sąsiadowi,
Gotując niegodnemu spadek potomkowi
I przybywać ma rzkomo, ale niewiém czemu,
Zawsze na czymścić schodzi państwu niesporemu.

Doskonałą Satyrą, jest XXI pieśń (Xigga II) humor tu nawet satyryka.

Czołem na cześć, łaskawy mój panie sąsiedzie,
Boże nie daj u ciebie bywać na biesiedzie —
Każesz mi pić prze dzięki twe przemierzłe piwo,
Że do dna nie wypijam patrzysz na mnie krzywo.

Wszystkoć wadzi, boć na nos biédna mucha padła,
Rzucasz głową i mniemasz, że cię do krwi zjadła.
Od stołu żonie każesz, fukasz na pachołki,
Wyciskałeś talérze, wyciskasz i stołki.


Patrzaj djable, że się tu i gościom dostanie
Gniéwaj się jako raczysz, tylko nie léj panie,
Bo ja w tém piwie twojém roskoszy nie czuję,
Zdrowie rad mam od ciebie, kufla nie przyjmuję,

Jeślić o słowo idzie, kto więcéj pić może,
Dajęć przodek w tym męztwie, sam pójdę na łoże,
Już ty bądź w tym rycerzem, co piwo usieczesz —
Tego niewiém, jeśli przed chłopem nie ucieczesz.

Jeśli téż tak rozumiész żebyś mnie częstował —
Męczysz mnie nie częstujesz — tociem podziękował.
Chcesz mnie uczcić — Dajże mi dobrą wolę w domu
A niechaj po niewoli nie pełnię nikomu

................

I tak we łbie rozumu po trzeźwu nie wiele
A ostatek chcesz zalać w to miłe wesele,
Niech raczéj nic nie będzie — mali go być mało!
Radoby niebożątko z mózgu oszalało.

Więc téż wojna bez wici — gospodarz się wierci
Porwoniście zabitéj na ostatek śmierci.
Do tylam was rozwadzał, aż mi się dostało
Bijcie się póki chcecie — mnie tam na tém mało.

Kufle lecą jako grad: a drugi już jęczy,
Wziął konwią aż mu na łbie zostały obręczy
Potém do arkabuzów — a więc to biesiada?
Jeśliście tak weseli, jakaż u was zwada?

Nazajutrz się jednają — przed się go naléwaj,
A kto z nieżadnym głosem przed pany zaśpiéwaj.
.................

Bodajże wam smród w gębę, mili pijanice,
A trąd na twarz, bo żona lubi takie lice.
Krzywe nogi na starość, nieobrotnéj szyje,
Krom klątwy, kto będzie żyw, snadnie się dopije.

Ten obraz bankietu ślacheckiego, nie jestże wyborny? A co za dowcip w opowiadaniu, jak trefne ucinki.
Mnóstwo jest podobnych obrazków z żywego świata wziętych u Jana. Taki i następny (II. XXII) z dość pospolitego poetom rzymskim tematu, do staréj zalotnicy. Taki jeszcze anakreontyk pijaczy (XXIII).

Niech się tu nikt z państwem nie ozywa
Ani z nami powagi używa
Przywileje powieśmy na kołku,
A ty wedle pana siądź pachołku.

Tam dobra myśl nigdy nie postoi
Gdzie z rejestru patrzą co przystoi
A powiém wam, że się tym świat słodzi,
Gdy koleją statek i żart chodzi i t. d.

Żale fórty (może naśladowane) (II XXVII) niczém inném nie są tylko satyrą na nierządnicę — początek ich tylko tu przywiedziem.

Użałuj się kto dobry a potłucz zawiasy
I mnie samą wrzuć w ogień, bo przez te niewczasy
Dobrze już nie szaleję, ja fórta strapiona
Jednak mnie ten bezmierny niepokój dokona.
................
Co tu za méj pamięci powrozów stargano,
Wrzeciądzów ukręcono, młotków skołatano,
Teraz już głowicami łotrostwo mnie tłucze
A ubogi gospodarz kryje się pod klucze.

W pieśni do Arcy-Biskupa Gnieznieńskiego, jaki to piękny obrazek. (III. XI).

W jakiéj tęsknicy domu pozostały
Wygląda ojca miłego syn mały,
Który mu kupić jarmark obiecował
Gdy się do miasta rano wyprawował.
Więc się kłopoce co tam ojciec trzyma
Mniemając że ón inszéj sprawy niéma
Jeno pas kupić, abo czapkę nową
Abo nakoniec kukłę szelągową
A ten czego dom za się potrzebuje
Tym czasem chodząc po targu kupuje,
Tu sól, tu garnce, tu kocioł miedziany,
Tu krój, tu lemiesz, tu wóz okowany.
Aż nic nakoniec niéma w pęcherzynie,
Syna wzdy szklanna banieczka nie minie.

I gdzież tu proszę ta wyrzucana mitologia, którą tak ma być przesycony Kochanowski? Nie sąż to obrazy narodowe, krajowe, swoje własne.
Pieśni Święto-jańskie o Sobótce, naprzód są z myśli narodowéj, ale i wykonaniem zbliżył się w nich wielce poeta do gminnych, prostych, sielskich piosnek.
We wstępie rozpala poeta ognie, rozsypuje tłum widzów, bąki grają, echo powtarza, siadają na murawie i występuje sześć par dziéwcząt bylicą przepasanych. Piérwsza śpiéwaczka tłumaczy że Sobótka od najdawniejszych czasów palona bywała; potém biorąc z tego treść pieśni, do zachowania dawnych świąt i zwyczajów zachęca. Wszędzie prostota wyrażeń prawdziwie wiejska, gminna, a poetyczna.
Druga śpiéwaczka jakże wesoło poczyna, jak naiwnie, zupełnie tonem piosnki gminnéj.

To moja największa wada,
Że tańcuję bardzo rada.
Powiédzcie mi me sąsiady?
Jest tu która bez téj wady?

W pieśni trzeciéj, wyśmiéwają pijaka — co ciągnął kota. Jak naiwnie poczyna się czwarta:

Komum ja kwiateczki rwała
A ten wianek gotowała?
Tobie miły nie inszemu
Któryś sam mił sercu memu.

Początek ten komum i t. d. jest zupełnie zwrotem prostéj piosnki gminnéj.
W piątéj prawdziwie wiejskie opisane zaloty, i ten wyborny Szymek co nieustannie na trzewik dziewczynie następuje,

A powiada że miłuje.

W szóstéj malowniczy, a prosty obraz lata i nadziei zbiorów z pola. W siódméj ofiaruje się dziewczyna iść ze swym miłym na łowy, co chętniéj poluje niż tańcuje albo pije; gotowa za nim ze psy leciéć i siéci mu zastawiać.
Ósma, pastusza:

Pracowite woły moje
Przy tym lesie chłodne zdroje,
I łąka nieprzepasiona
Kosą nigdy nie sieczona.

Tu wasza dziś pasza będzie,
A ja mając oko wszędzie,
Będę nad wami siedziała
I tym czasem kwiatki rwała.
............
Pracowite woły moje,
Wam płyną te chłodne zdroje,
Wam kwitnie łąka zielona,
Kosą nigdy nie sieczona.

W dziewiątéj pieśni, co się tak ślicznie poczyna, opisana historja Filomeli i Progne, ale przez dziwne przyzwoitości uczucie, imiona ominione i zrobiono z niéj zupełnie powiastkę gminną, po prostu opowiedzianą.

Ja płaczę a żal zakryty
Mnoży we mnie płacz obfity.
Spiéwa więzień okowany
Tając na czas wnętrzne rany.

Śpiéwa żeglarz, w cudze strony
Nagłym wiatrem zaniesiony
I oracz ubogi śpiéwa,
Choć od pracy aż omdléwa.

Śpiéwa słowik na topoli
A w sercu go przed się boli,
Dawna krzywda i t. d.

W piosnce téj historja Filomeii, stała się bajeczką gminną, którą wybornie w pieśń włożył poeta. A zaraz ukończywszy ją woła autor, jak by się wymawiał.

Chwała Bogu, że te kraje
Niosą insze obyczaje,
Ani w Polsce jako żywy
Zjawiły się takie dziwy.

W pieśni dziesiątéj kochanka narzeka na miłego co ją opuścił i na wojnę odjechał. W jedenastéj opis wdzięków cudnéj Dosi, zakrawa na rubaszność, tak usilnie poeta szukał prostoty i naiwności wiejskiéj. W dwunastéj jest tu pochwała wsi, tak popularna, którą wszyscy na pamięć umieją — Obraz prześliczny, zawsze z tém staraniem o prostotę wiejską wykonany. Dla nas, niéma wątpliwości, że Jan Kochanowski, do pieśni o Sobótce, natchnąć się musiał gminnemi piosenki, a nawet w wielu miejscach za temat ich użyć, za prototyp swoich. Z wielką sztuką idzie w ślad za myślami ludu, za najzwyklejszemi jego uczuciami, za tém co go porusza, co go weseli, co go smuci. Wszystkie te śpiéwające dziewczęta, prócz dwórki, co gdzieś o Filomeli zasłyszała i po swojemu to wyśpiéwuje: prawe wiejskie dziewochy, pieśni ich nie uczone, ubrały się tylko w rym gładszy i świąteczną jakby szatę.
W Sobótce jest Kochanowski narodowym, o ile nim tylko swojego czasu być mógł, a więcéj niż ktokolwiek po nim był, aż do XIX wieku; bo późniejsi wszyscy niepojmują ani poezij gminnéj jak ón, ani przypuszczają ją za piérwiastek dla sztuki — ón to jeden daje przykład studjowania natchnień gminu w XVI wieku i jeden tylko tworzy w jego duchu, nie rojąc sobie jakiegoś konwencjonalnego pastuszego ludu, ale z prawdziwego biorąc wzory.
Jeszcze tylko kilka obrazków, z pieśni, na dowód narodowości Jana, o którą nam wielce chodzi. Oto naprzykład (IV. X.) jeden z najrzadszych u Kochanowskiego, bo w nim sam się ukazuje:

Pawle, rzecz pewna u twego sąsiada,
Możesz długiego nie czekać obiada.
Bo w méj komorze szczéra pajęczyna
W piwnicy także coś na schyłku wina.
Ale chléb (wedle przypowieści) z solą,
Każę położyć przed cię z dobrą wolą.
Muzyka będzie, pieśni téż dostanie,
A k temu płacić niepotrzeba za nie.
Bo się tu ten żmij rodzi tak okwito,
Lepiéj daleko niż jęczmień i żyto.
Przeto siędź za stół mój dobry sąsiedzie,
Boś dawno bywał przy takiéj biesiedzie,

Gdzie śmiéchu więcéj niż potraw dawają,
Ale poetom wszystko przepuszczają.

Innego rodzaju jest obraz w pieśni XXI (Xięga IV) do Wojewody. Czarny koloryt jego zaraz w końcu uczuciem religijném się wyjaśnia. Albo jeszcze w pieśni XXXVII do Stanisława Wapowskiego, gdzie tak dawne czasy maluje:

Szczęśliwe czasy kiedy giermak stary
Był tak poczciwy jako te dzisiejsze,
Jedwabne bramy coraz kosztowniejsze.
Wprawdzieć nie było kosztu na maszkary
Ale był zawsze koń na stajni rzéźwy
Drzewo, tarcz pewna i pancerz na ścianie,
Szabla przy boku, sam pachołek trzéźwy
Nie szukał piérza wyspał się na sianie
A bił się dobrze! Bodaj tak uboga
Dziś była Polska — a poganom sroga.

Chcecież jeszcze więcéj dowodów narodowości Kochanowskiego, nie jestli jeszcze jawna, że wszystko czerpał z siebie i ze świata co go otaczał. Późniejsi następcy, naśladowcy, weszli już w ten świat konwencjonalnych myśli, którego ón jeszcze nie pojmował. W nim wszystko albo starożytne, albo własne swoje, rodowite polskie. On zawsze oryginalny sam sobą, nie naśladuje nigdy. Ma sobie właściwy sposób widzenia świata, malowania go, własną wzniosłą moralność, chrześciańską, spokojną, i język swój, co go sam stworzył, a który my mu winniśmy. Wieki późniejsze co po nim przepłynęły, więcéj mu ujęły, niż dodały. Obrazy Jana są zawsze wspaniałe, wielkie, ciche i pogodne, mniéj dobrze maluje burzę, bo jéj w życiu nie czuł i niepojmował przy swéj rezygnacij i pokoju duszy, bo w niéj nie było ani ciało, ani dusza jego. Drobne przygody jego żywota odbijają się w poezjach z cudowną wiernością rysów.
Patrzcie, jak pięknie maluje naturę, jak trafnie wystawia ludzi. Jego natura i ludzie przy całéj swéj prawdziwości, mają zawsze cóś idealnego, wzniosłego, czystego; nigdy nie pokazuje strony ich czarnéj, gorszéj, plamistéj. Celując w obrazach swobody, wesela, albo cichego smutku, gdy zechce wyśmiéwać, szydzić, wywięzuje się z satyry, z dowcipem nieporównanym, z jakąś naiwnością, dobrodusznością, wzbudzającą tém szczérszy uśmiéch, że opowiadać zwykł rzeczy zabawne, wesołe, z zupełną powagą i serio. Jaki to malarz-satyryk w tych urywkach cośmy je wyżéj przywiedli, a prócz nich w wybornych swych Fraszkach. Jak charakterystyczne natrafiamy w nich postacie, zacnych sąsiadów, i tak zwanych przyjaciół i cudackich czupiradeł.
Kochanowski, powtarzamy, — zawsze jest sobą. — Duch jeden w całych jego poezjach, a duch to narodowy i religijny nadewszystko. Duch ten, moralność Kochanowskiego jest obrazem ducha narodu, który odbił się w swoim poecie. Zdania jego stały się popularne jak przysłowia, a pieśni niektóre przeszły po części w najulubieńsze cytaty. Takiemi są w części lub całości, xięgi piérwszéj: XIX. XXIII. II. XIV. XXX. III. IV i t. d. i t. d.
O Bogu, o świecie, o ludziach, przeciwnościach, nieszczęściu, miłości, kobiétach, i t. d. i t. d. zdania Jana były zdaniem ogółu u nas, i to nawet nie w jego tylko epoce, ale przez dwa wieki późniéj do naszych dni prawie. Czy cieszy w przeciwnościach, dodaje ducha, krzepi, czy zachęca do dzbana, czy o ukochanym mówi kraju, o młodzieży, o kobiétach, czy o Bogu, o przyszłości, zawsze to stary Polak kontuszowy, którego myśli nikt się z potomków nie zaprze, którego zdania cały świat Polski podzielał. Duch jego jest prawdziwie narodowym, naszym, nawet nałogi, plamki, przywary, swojskie a niepożyczane. Miły mu dzbanek, widzicie, miły mu gość od Boga zesłany, miła przystojna biesiada, wioska i rola, zachęca do oręża, do konia, do łowów; miły mu nadewszystko kraj własny, droga jego pomyślność. Lubi źle wróżyć o przyszłości i gdérać, o wychowaniu prawiąc, całe gruntuje na koniu i szabli, na rozwinieniu siły fizycznéj i męztwa. Głęboko w sercu ma wiarę i brzydzi się reformą, o którą się jednak otarł, i białą swą szatę o nią z tyłu, choć tego niepostrzega — osmołił trochę. Powtarzam, swój ón, narodowy i nie naśladowca wcale. Chcecie li wiedziéć co utworzył? Oto cztéry xięgi prześlicznych, różnobarwnych pieśni, Satyra, Proporzec, Odprawę posłów, Pamiątkę Janowi Tęczyńskiemu, Fraszki, Muzę, Zuzannę, Marszałka i t. d. Alboź jeszcze mało?
We wszystkich tych utworach swoich, jest narodowym i duch jego nie przesiąkł cudzemi wyziéwy, za granicą nawet, nie zaraził się temi nowinki, co tak w ówczas smakowały wszystkim.
Przywykliśmy dziś do utworów, w które człowiek wléwa co tylko ma porządnych i nieporządnych passij, co tylko ma siły, co ma namiętności, ognia i życia. Przyszła do tego z zbytniéj wprzód słabości, w zbytek siły (któren jest także chorobą) przerodzona literatura; że w nią jak w brudną rynwę, zléwają się resztki potraw wykwintnych i pomyje gorące; wszystko co jest w człowieku bezwstydnie nagie, w niéj się ukazuje. Nie tak było dawniéj, i tego rodzaju siły, ognia i życia, co czytelnika z zawiasów wysadzają, co mu burzą głowę i rozbijają piersi, nie szukać w Kochanowskim.
On podobien jest wielkiéj, wspaniałéj, cichéj rzéce, co pławi spokojna bogate dary ziemi do odległych krain; na jéj brzegach naprzemian świetne, pogodne lub chmurne, ale wspaniałe zawsze, ale jednostajnie ślachetnego oblicza widoki. — Ona sama posuwa się wolno i połową odbija niebiosa, a skrajami tylko ziemię przez którą przechodzi. Nasz Jan wstydziłby się był pokazać w swych pieśniach głębokie wnętrze duszy, w któréj zakąty często się wciskają brudy nieoddzielne od człowieka. On co miał takiego w sobie, spowiednikowi tylko, tylko westchnieniem żalu nad sobą, Bogu powierzał.
Jeśli jest w nim czasem coś obnażonego, swawolnego, nie przepisujemy tego tym przyczynom, które dziś swawolę nagą w literaturę wiodą. On o tyle się tylko obnażał, o ile jego wieku zwyczaje wymagały, o ile starszych przykłady, utorowaną drogą wiodły go ku temu, a zawsze o ile dozwalała przystojność. Swawolny jego żart, częściéj téż jest po prostu żartem tylko, swawolą, wesołém szczebiotaniem, passij niéma w téj swawoli, niéma namiętności jak dzisiaj. Dzisiaj wszystko się opisze, co się myśli, co się poczuje w sobie, począwszy od wszelkich chorobliwych ciała wzruszeń, aż do wszystkich najdzikszych myśli duszy naszéj, myśli występnych, które bezwzględnie obnażamy, jak gdyby tym wszetecznym ogniem mogła się rozgrzać literatura, miał się dowodzić poetycki zapał. Dawniéj tak nie było. Ón, gdy swawoli nawet, miarkuje się, i zwierzęcéj strony człowieka, a chuci jego nago nie pokazuje, żartuje z nich na zimno, nie rozpala niémi słuchacza. Patrzcie jak zawsze umiarkowany, poważny, jak moralny nawet w najmniéj moralnych swych pieśniach, które podyktowała namiętność, ale tuż stał na straży wstyd, rozsądek, szacunek samego siebie i ludzi. W najwolniejszych powiastkach, gdy mu na pióro wleci myśl płocha, pusta, jest to realnie myśl tylko płocha, ale nie namiętna, nie buchająca czarnym passij dymem. Swawola jego jest tylko swawolą, nie zaraża, nie rozpala. Wymówić go jeszcze można tam gdzie swawolny. Przykładem greckich i rzymskich poetów dawnych, ulubionych wzorów ówczesnych, co wskazywali drogę, pierwsi bezwstydnie się obnażywszy; po nich Europa XVI wieku, w swych epigrammatach i ucinkach, wzięła dziedzictwo swawoli i patent bezwstydu. Piękna dykcja i trochę dowcipu były im exkuzą; — wziął to za wymówkę i nasz poeta, choć najmniéj w tém i dawnych i współcześnych sobie naśladował. Z resztą małéj téj ilości swawolnych ucinków i fraszek, nawet wymawiać i tłumaczyć nie widziémy więcéj potrzeby. Idziem daléj z rozbiorem naszym.
Treny Kochanowskiego, są wybuchem żałości rodzicielskiéj, po śmierci najulubieńszego dziecka, żałości już w piérwszém gwałtowném objawieniu się jéj, przecierpianéj, utulonéj, a w cichy, długi zmieniającéj się smętek, wylewający się powoli, w natchnionych bólem, poezjach. Nie jest to zimny jak w Klonowiczu na śmierć Kochanowskiego trenach, utwór; — sztuczne wzbudzenie żałości i sztuczny jéj wyraz, jest to prawdziwy ból, prawdziwa skarga ojcowska, z rany już zaskrzepłéj a jeszcze boleśnéj płynąca.
Nieskończona tu liczba pięknych obrazów i wybornie wyrażonych uczuć. — Tak w piérwszym trenie, to porównanie do węża połykającego ptaszęta:

Tak więc smok upatrzywszy gniazdo kryjome
Słowiczki liche zbiéra, a swe łakome

Gardło pasie: tym czasem matka szczebiece
Uboga, a na zbójcę coraz się miece.

A nieco niżéj, jak pełen boleści nieudanéj więc prostéj, ten wykrzyk z duszy:

Próżno płakać podobno drudzy rzeczecie!
Cóż prze Bóg żywy, nie jest próżno na świecie,
Wszystko próżno!!....

Poczęcie trenu drugiego, jak i wszystkie one, nadto są znajome, abyśmy je wypisywać tu mieli. Ze wszystkich poezij Jana, podobno treny, największą sprawiedliwość u ludzi znalazły i najłacniéj do serc trafiły. W trenie trzecim, jaki smutek rozlany, jak śliczne zakończenie, wzywające dzieciny, aby mu się przybywającemu na świat lepszy z rączkami na szyję rzuciła. We wszystkich dalszych trenach ten sam żal się rozléwa rozmaicie obrazowany, w piątym ta podcięta oliwka, co powoli więdnieje i usycha, w szóstym widziemy nieporównane dziécię, żegnające matkę i ojca przed śmiercią i szczebiocące jeszcze usteczkami co się za chwilę zamknąć mają. Daléj z jakimże smutkiem pogląda na pozostałe ubiory i sprzęty, co Urszulę przeżyły; a ona wzięła tylko z sobą koszulkę, czépeczek, a od ojca bryłkę ziemi pod głowę — I nic więcéj — Wierzym czytając, że poeta płakał, a łzami pisał.
W ósmym widziémy ten dom pusty, w którym jednéj maluczkiéj duszy zabrakło, a tak wiele z nią ubyło — taka cisza, taka samotność — Ojciec milczący, matka płacze — i cicho — cicho, niéma rozśmiać się komu — z każdego kąta żałość człowieka chwyta.
W następnym trenie odzywa się poeta, do mądrości nieczułéj, stoickiéj co uczy wszystko znosić, a na nic nie narzekać. Szedł i ón do takiéj mądrości, ale teraz jedna bolesna strata, z niéj go zrzuciła.
Pyta gdzie się podziała dziecina? Czy w słowika zamieniona, czy w czyścu zmywa plamkę, jeśli jaką miała — czy po śmierci poszła, kędy pierwéj była? I wzywa jéj:

Pociesz mnie jako możesz, a staw się przedemną
Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną.

W jedénastym trenie, żal przywodzi go do rozpaczy, sam nie wié za co padła na niego boleść taka, za co go los tak srodze dotknął. Miarkuje się jednak w końcu — Opisanie nie zwyczajnych dziécięcia przymiotów, zajmuje tren dwunasty, a jeśli zważym, że Urszulka, miała, jak autor powiada, półtrzecia roku (30 miesięcy) tém dziwniejszemi się one wydadzą. Obraz téj dzieciny, prześliczny, ojcowskie serce go malowało. Wyrażenia wszędzie dziwnie dobrane, dziwnie delikatne. Porównanie zjawienia się tego dziecięcia na świecie do snu, w trenie XIII prześliczne i naturalne:

Omyliłaś mię jako nocny sen znikomy,
Który wielością złota cieszy zmysł łakomy
Potém nagłe uciecze, a temu na jawi
Z onych skarbów, tylko chęć a żądzę zostawi.

W trenie XV, znowu żywsze, i prawie rozpaczliwe głosy słyszéć się dają:

Nieszczęsna matko (Niobe)
Gdzie teraz twych siedm synów i dziéwek tak wiele,
Gdzie pociecha? gdzie radość? gdzie twoje wesele
Widzę czternaście mogił, a ty nieszczęśliwa,
I podobno tak długo nad wolę swą żywa,
Całujesz zimne groby —
Takie więc kwiaty leżą kosą podsieczone,
Abo dészczém gwałtownym na ziemię złożone.

W trenie XVII z zwykłém sobie uczuciem religijném do Boga się odzywa i woła z głębi duszy:
Muszę płakać — o mój Boże! Kto się przed Tobą skryć może? </poem>}} W ostatnim, matka Jana pokazuje mu się we śnie, z Urszulą na ręku:

Taka jak po paciórek do mnie przychodziła,
Skoro z swego posłania rano się ruszyła,
Koszulka na niéj biała, włoski pokręcone
Twarz rumiana, a oczki do śmiéchu skłonione.

Co to za śliczny obraz!
W pocieszającéj mowie matki, pełno najpiękniejszych myśli. Tak naprzykład:

Ziemia się w ziemię wraca, a duch z nieba dany,
Miałby zginąć, ani na miejsca swe wezwany?

Spokojność niebieska świéci nad mową ducha, co z niebios zstąpił, aby strapionego pocieszyć. W ogólności treny są dziwnie pięknym poematem, pełnym uczucia i obrazów — Prawdziwa to poezja, strugą łzawą z serca płynąca. W trenach nie tylko się poeta ukazuje, ale człowiek, czuły, przywiązany, umiejący kochać — odsłania się w nich życie jego prywatne, co dnia każdego, poczynało się modlitwą dzieci u ojcowskiego łoża.
W Muzie, poeta chciał zda się pocieszać myślami o zacności poezij, o poetów losie, w zapomnieniu a pogardzie współcześnych. Niewiemy do jakiéj epoki odnieść ten poemat, bo Jana Kochanowskiego od razu uznał naród poetą i jak należało uczcił; od ukazania się swego miał wielbicieli i nie było głosu, co by sławie jego zaprzeczył. Jednakże początek poemaciku tego, objawia jakieś zniechęcenie; cały się na téj osi obraca.

Sobie śpiéwam a Muzom, bo kto jest na ziemi,
Coby serce ucieszyć chciał pieśniami memi.

Tu następuje gorzki uśmiéch i szyderskie spójrzenie na tych, co duszy się swéj i dusznych uciech zaparłszy, za groszem tylko i zyskiem uganiają.
W Pamiątce Jana Tęczyńskiego, pełno jest pięknych obrazów, cały to także poemat, ale treść jego tragiczna do rodzaju talentu autora nieprzypadała wcale. Dla tego mimo starania, mimo wykończenia, brak tu może uczucia i zapału, brak przejęcia. Pojedyńczych piękności, powtarzamy, wiele: Taki jest obraz:

Bo jako na krępaku wiatr ze wszystkiéj siły
Burząc dąb stary wyparł, a ten wykręcony
Padł i dobrą część lasu starł na wszystkie strony.

Taki obrazek Wilejki wpadającéj do Wilij i obraz burzy na morzu, mniéj silnemi jednak rysy nakréślony. Nareście piękne są jeszcze, ale więcéj patetyczne niż poetyczne ostatnie słowa Tęczyńskiego, które poeta w usta mu kładzie. Bez wątpienia ten wiérsz Kochanowskiego, natchnąć musiał znakomitego pisarza, co niedawno stworzył piękny romans historyczny o Tęczyńskim.
Jednym z najpiękniejszych i najgodniejszych uwagi, utworów Jana, jest Satyr. Jest to obraz Polski w XVI wieku połowie, obraz opinij Polaków o sobie i przyszłości własnéj, opinij lepszéj części narodu; — obraz obyczajów, mniemań, wad narodowych, wróżby nareście na przyszłość, wróżby co przez lat dwieście kilkadziesiąt, aż do swego uiszczenia, brzmiały nieustannie nad głowami nieopatrznych i przebrzmiały, jak głos Kassandry, witane śmiéchem i niewiarą. Sprawdziły się i smutno dziś czytając je pomyśléć, że widząc bliski upadek, tak wesoło szli wszyscy do niego! Satyr jest wyborną satyrą, w swobodnéj formie gdéraniny starca, wylaną.
Satyr odzywa się do Zygmunta Augusta, jako do naczelnika narodu. Wyszedł ón z lasów, spójrzał na świat, i stary gdéra co inną widział Polskę, inny świat, narzéka na zepsucie, na zmiękczenie obyczajów. Nie jest to komunał, jak by się komu zdawać mogło, dla tego, że to narzekanie powtarzane, stało się dziś, po trzechset latach komunałem w istocie. Ale właśnie za Zygmunta Augusta, po dość długim pokoju, w którym jak Jan powiada, Polska zakwitła, obyczaje, stały się polerowniejsze, na dwory, do domostw ślachty i panów wkradł się zbytek, a jak zawsze skutkiem pokoju, duch rycerski wygasać zaczynał, a handlarski wyrastać. Panowanie Augusta dla Polski, było dla Polski, czém Franciszka I° dla Francij; charaktery nawet obu monarchów, wiele mają w sobie podobieństwa. Nad tém to, wzrostem ducha handlu, uboléwa poeta, w początku zaraz wołając, że niéma w Polsce:

Jeno kupcy a rataje.

Że lasy, na klepkę, wańczosy, potasze powycinano, a biédny Satyr uciekać musi z nich, szukając sobie innego kraju:

Gdzieby w ludziach niebyło takiego starania
O te biédne piéniądze.

Na Podole, przeciw Tatarom nikt nie jedzie, wszyscy się pławią do Gdańska za talarami. Dawniéj, powiada, inną była stara Polska uboga, kmiéć parał się koło roli, a ślachcic przez lat siedém bił się nieustając.

I to wszystko bogactwo kto się sławy dobił.
Lepiéj się nią niż złotym łańcuchem ozdobił.

W pokoju nawet smakowały im jedynie rycerskie zabawy — koń i zbroja. W polu lud służebny trwał zawsze:

Tymci Polska urosła, a granice swoje,
Rozciągnęła széroko między morza dwoje.

A wy — odzywa się do współczesnych Satyr:

Skowaliście ojcowskie granaty na pługi,
A z drugiego już dawno w kuchni rożen długi.

W przyłbicach kwoczki siedzą, abo owies mierzą,
Kiedy obrok woźnice na noc koniom bierzą.
Kot czy to nadzieżny koń, a poczet zaś woły
Które stoją i w stajni i w tyle stodoły!
To już rotmistrz co fuka na chłopy u pługa,
A jego przedniejsza broń toczona maczuga.

Potém wystawując że zbogaciał kraj, przez podniesienie rolnictwa — prawda, rzecze, ale dawniéj przed upadkiem bogatszy był jeszcze. I cóżeście dokazali swémi bogactwy? pyta. Spójrzcie na Prusy, na porządek w nich, budowy, drogi, mosty, zamki. Jest li co u was bogatych takiego?
W przeciągu lat kilku, Tatarzy pięć razy was najechali, a bracią waszą zaprzedali w Turecką niewolę, dwakroć ziemię waszą przeszedł nieprzyjaciel, wzięty Połock, dopominają się Halicza. Szwed przez morze was sięga, Inflanty z garści wydziéra. To owoc bogactw i skutek przekucia oręży na pługi! Ale to nic jeszcze — będzie więcéj, gdy poznają, żeście swych przodków zabyli. Niemcy coraz bliżéj k wam, coraz się pod was pomykają, a wy tymczasem korczujcie, kopcie stawy, wieźcie i pławcie Wisłą burtnice i ławy, palcie lasy na popiół, rąbcie na wańczosy. Polak od pola zwany, mówicie, niech że będzie pole — A gdzież się skryjecie gdy was nieprzyjaciel napadnie, bo podobno bić się nie będziecie!
Tu narzekanie na zbytek powszechny, który ubogiemi czyni wszystkich; bo zbytkownikowi nigdy dosyć. Często już cytowano, to charakterystyczne z Satyra miejsce, musiemy je jednak przywieść.

Aby miał zginąć niechce ustąpić nikomu.
Da kto pięćdziesiąt potraw, da ón tyle troje,
Ty go upoisz, a ón i woźnice twoje.
Ty w rysiu, ón w sobolu. Ty na czapce złoto
On ma i na trzewiku, chocia czasem błoto
U niego obercuchy szérsze niż u kogo
Od kabata sto złotych jeszcze to nie drogo.
A kiedy się wystrychnie w usarskim ubierze
Po kołniérzu go poznasz, bo błam futra bierze.
Więc jako mu nie rzeczesz — Miłościwy panie —
To już pewna przymówka — Żeś głupi ziemianie.
By téż najwięcéj przegrał, nic go to nie smuci,
Jeszcze nadto chłopiętom ostatek rozrzuci.
Pochlebce to jego dwór, a rada zwodnicy,
Odźwiernych mu nietrzeba, strzegą drzwi dłużnicy.

I znowu powtarza, że mniemanych bogactw dzisiejszych, nie znać wcale w szafunku.

Kto dziś zamek założy? kto klasztór zbuduje?
Kto panu miasto puści i summę daruje?

Rychléj wezmą od króla, niż mu dadzą. Tu dziwaczną mieszaniną, Satyr wpada na rzecz o wierze. Niezbędną była, w obrazie tego czasu, wzmianka o wierze, ale autor kładnąc ją w usta Satyra którego papieżnikiem zowią, wymawia się, opowiadając, jako stary Baccha sługa, późniéj się ochrzcił.

Nakoniec jam się ochrzcił i szedłem w te kraje.

Dawniéj, powiada, dawniéj, gdy cnotą ludzie się rządzili, praw było mało, teraz prokuratorów, rzeczników, Statutów, moc wielka, a sprawiedliwości niéma. Dawniéj usiąść do stołu z podejrzanym, nikt nie chciał, przed nim obrus rznięto, talérz nożami kłuli — musiał ustąpić. — Dziś, ledwie jedno zostało z dawnego zwyczaju i to u kobiét tylko, bo matka jeszcze córce podaje, że cnotliwa przy wszetecznéj nie usiędzie. Chcecie aby was po staremu król tylko i sejm sądził, ale któż w tylu występkach i nierządach, sądzić wystarczy — Wróćcie do dawnych obyczajów, a i prawa dawne wrócą.
Gdy bić się czas, wy tylko rozprawiacie a gadacie — tak było, gdy Połock wzięto. Sejmowali jeszcze gdy do boju dobrze czas już było.
Za główną przyczynę przerodzenia się Polaków i odmiany w ich obyczajach, Satyr uważa wychowanie cudzoziemskie. U nas ono i miało i ma po dziś dzień wpływy niezmierne. Piérwsi co wysłali swych synów do Sorbony, Padwy, Lipska i Pragi, wyznali tém, że za granicą wyżéj wszystko stało, lepiéj było niż u nas. To wyznanie miało skutki wielkie, osłabiło wiarę w siebie, pociągnęło za sobą wzgardę kraju, zamiłowanie cudzoziemczyzny, co niby wyższość jakąś nad krajowcami, wychowankom zagranicznym dawała. Tu Jan Kochanowski niezmiernie rozumnie i trafnie dowodzi wad takiego wychowania. W kraju powiada daléj, nad dziesięć grzywien nie płacicie professorom akademij i chcecie mieć dobrych? nie starając się o nich, zaledwie chleba im dając — Ubóstwo Akademij Krakowskiéj, dziwne, gorszące, potwierdzają świéże w tym przedmiocie prace P. Muczkowskiego, ono bez wątpienia, było jedną z przyczyn upadku nauk u nas.

Ale niech ma zapłatę godność między wami,
Ręczę wam że zrównacie z ich tam Sorbonami
Nakoniec, weźcie doma taki koszt na dzieci,
Ujrzycie, że się do was, wszystka Padew zleci.

Ale, dla obyczajów, podobno ich ślecie, powiada — Wierzcie mi, że przy dobrych i złe tam znajdziecie, a wiadomo jakie lepiéj smakują młodemu. Ja, powtarza, przekonany jestem, że Polski odmiana, z wychowania młodzieży pochodzi — Z wychowaniem tém cudzoziemskiém miało się właśnie, jak z proroctwy, które wszyscy głosili, a nikt ich niesłuchał. Od XVI wieku począwszy, po dziś dzień, jednym głosem wszyscy wołają. Złe wychowanie cudzoziemskie, złe, szkodliwe! A wszyscy jednak dzieci mniéj więcéj z cudzoziemska wychowują!
Tu jest wyborne porównanie roskoszy świata obsiadających młodego przy wyjściu na świat, do mszyc (liszek).

Bo jako gęste mszyce nagle cię obsiędą
Roskoszy świata tego i odwodzić będą —
Twoje ślachetne serce od zabaw uczciwych.

A daléj jak pięknie, choć pospolitą już dziś, myśl wyraża:

Nie rozumiéj żeby to darmo uczyniono,
Iż wszelaki zwierz inszy pochyłym stworzono,
A człowiek twarz wyniosłą niesie przed wszystkiemi,
Patrząc w ozdobne niebo oczyma jasnémi.
Chciał nam Bóg tém swoją myśl opowiedziéć prawie,
Iż bydło a człowieka stworzył k różnéj sprawie.
Bydło więcéj nie szuka, jeno aby tyło,
Tego samego patrząc co jest ciału miło.
Ale człeka którego dusza poszła z nieba,
O tem czuć, o tém myśléć ustawicznie trzeba,
Jakoby się mógł wrócić na miejsca ojczyste
Gdzie spólnie przebywają duchy wiekuiste.

Albo daléj jeszcze rozszérzenie téj myśli o człowieku:

Bo tak wiédz że w człowieku są mocarki dziwne
Nie tylko sobie różne, ale i przeciwne,
Jest bystra popędliwość, jest żądza niesyta
Bojaźń mdła, żałość smutna, radość niepokryta
Nad któremi jest rozum, jako hetman.

Tu długa następuje mowa o hamowaniu namiętności, którą Satyr, dedykowany Królowi J. M. Zygmuntowi Augustowi jakby umyślnie dla niego ułożył, kładnąc to wszystko w usta Chirona do Achilla. Tym Achillem, nie jest-li Zygmunt August? Niewiém, ale tego by się można domyślać; bo i Orzechowski, dziwne mu rzeczy w żywe oczy prawił, z nieustraszoną stałością, prawda — po łacinie.
Nakoniec na téj mowie i szyderskich ucinkach, kończy Satyr, malujący powiedziéć można najlepiéj Polskę Augustową, już mięknącą, zabywającą dawnego rycerstwa, strojną, zbytkowną, pieniaczą. Co by powiedział, gdyby ją późniéj zobaczył!!
Przebieżmy jeszcze ostatnich kilka oryginalnych prac Kochanowskiego, mijając Monomachją, tłumaczenie trzeciéj pieśni Illjady wyborne, dowodzące, że może Jan, całą chciał przekładać; a śpiesząc do Odprawy posłów, piérwszego dramatu polskiego, co na to imie zasługuje. Dramat ten wystawiony był na teatrum przed Królem Stefanem i Anną Jagielonką w Ujazdowie pod Warszawą d. 12 Stycznia 1578 roku; kosztem i staraniem Jana Zamojskiego, podówczas kanclerza i hetmana W. koronnego. Znać Jan umyślnie na to dramat ten napisał, ale jak sam w posłaniu czy przedmowie uniewinnia się, nie wiedział potém czy będzie potrzebny lub nie ten dramat jego i myślał: „że tak ze mną zostać miało mólom na pokarm, albo na trąbki do Apteki. Jakom listy W. M. przeczytał, nie było czasu poprawować, bom wszystek musiał insumere na przepisanie. Quid quid id est, a baczę że błazeństwo i W. M. sam podobno rzeczesz, posyłam W. M. tém śmieléj, chocia niemasz co, żem to jeszcze z przodku W. M. opowiadał, że to nie miało być ad amussim, bo mistrz nie po temu. Rzeczy téż drugie nie wedle uszu naszych. Inter caetera są trzy chory, a trzeci jakby greckim chórom przygania, bo oni już osobny charakter do tego mają, niewiém jako to w polskim języku brzmiéć będzie. Ale w tym niech będzie arbitrium W. M., abo raczéj we wszystkiém etc. Datt 22 grudnia R. P. 1577.” — Tak więc we dwadzieścia dni od przepisania wyuczony i przedstawiony był ten dramat. Współcześni (o ile wiém) nie zostawili nam wiadomości, jaki był effekt na scenie i jak go przyjęto, ale spodziéwamy się, że zapewne choć dla nowości saméj, wrażenie wielkie uczynić musiał.
Jan Kochanowski niewykończony swój dramatyczny obraz z wielkich homerycznych czasów, zbyt surowo osądził, nazywając błazeństwem. Odprawa posłów w swym rodzaju, jest wybornym dramatem, ale nie takim jakim go dziś pojmujemy. Przedmiot jest bohaterskich grecij czasów i forma starodawna czysto grecka. Przedmowa Jana tylko co cytowana dowodzi, że pracował nad przejęciem téj formy, uznając ją konieczną wynikłością przedmiotu.
Słusznie Osiński napisał (Sybilla 1821) że na to baczyć mamy, sądząc o Odprawie posłów Jana Kochanowskiego, iż ón, niemiał innych wzorów nad starożytne tylko, bo Cervantesa o dziesięć, o trzydzieści Lopeza i Shakspeara, a więcéj niż o pół wieku uprzedził Kalderona i Kornela — nie miał więc wzorów nad greckie i rzymskie. Rzymskie z dziwną trafnością pominął, choć inni mu współcześni, świadkiem Górnicki, woleli je i przekładali. I gdyby był miał nasz poeta inne wzory, śmiało mówim, nie był by ich użył, jak nie użył rzymskich — jeden tylko był wzór dla przedmiotu takiego, starożytna tragedja grecka — Tę studjował Jan, jak dowodzi przedmowa jego. Mówi Osiński, że przełożył Jan Eschyla prostotę, nad nadętość Seneki, i tak być musiało, bo Jan doskonale czuł, czemu jaka szata przystała. Ubrał więc Odprawę posłów, w właściwy jéj strój starożytny. Żali się tenże krytyk na zbytnią prostotę Jana, na zaniedbanie ozdób poetyckich, zbyt prostą osnowę i obcięcie przedmiotu. Ale to, co mu się podoba, widziéć wadą prawie, my widzim zasługą — inaczéj nie była by Odprawa czém jest, greckiéj tragedij piérwszém i doskonałém odtworzeniem, którego nikt potém nie pojął tak; jeden Kochanowski, drugi we trzysta lat Goethe. Odprawa, cudna jest tą prostotą, którą olbrzymieją jéj postacie i stają się wielkie, ogromne. Nie dzisiejszych to czasów ludzie, ale wieków bohaterskich, jest w nich cóś, co ich czyni idealnemi istotami, mimo téj prostoty, a raczéj przez nią samą. Homera dramat nie byłby inszy pewnie. Właśnie ta niezmierna prostota, sprawą któréj dla Osińskiego, drobnieją kształty, dla nas (może fałszywie) podwaja rozmiary tych homerycznych postaci.
Z resztą wyznajemy z krytykiem chętnie, że brak tu węzła, brak przestrachu, trwogi na scenie. Ale wpatrzywszy się w ten obraz, co rozpoczyna wielką epopeję, widzim w proroctwie Kassandry, całą okropną przyszłość Troi i drżemy właśnie dla tego, że tu taki spokój, taka cisza, w Odprawie brzemiennéj tak czarną przyszłością. Mimo to, są tu sceny pełne życia i zapału nawet.
Na scenie ukazuje się piérwszy Antenor i opowiada przybycie posłów po Helenę. Ta expozycja niezmiernie prosta i naturalna, w kilkunastu wiérszach. Nie wydamy Heleny — wojna! Parys praktyki czyni i jedna sobie przyjaciół aby w radzie większością zatrzymanie Heleny uchwalono. Sam Antenor, ogłasza z pełną powagi prostotą, że na zgubę kraju, nie da się ująć niczém i swe zdanie objawi bezwarunkowo. W tém nadchodzi Alexander-Parys. Scena następna w któréj Alexander, usiłuje naprzód pozyskać sobie Antenora, potém się z nim przemawia, poróżnia, do przymówek i otwartéj kłótni przychodzi, jest wyborną i słusznie Osiński, ceni ją na równi z sławną kłótnią Djego z Gomesem w Cydzie Kornela — Posłuchajmy i uważmy, jak stopniowo i nieznacznie, przychodzą do powaśnienia.

ALEXANDER.

Jako mi niemal wszyscy obiecali
Cny Antenorze, proszę i ty sprawie
Méj, bądź przychylnym, przeciw posłom greckim.

ANTENOR.

A ja z chęcią rad zacny królewicze
Cokolwiek będzie sprawiedliwość niosła
I dobro Rzeczypospolitéj naszéj.

ALEXANDER.

Wymówki niémasz gdy przyjaciel prosi

ANTENOR.

Przyzwalam, kiedy o słuszną rzecz prosi.

ALEXANDER.

Obcemu więcéj życzyć niźli swemu
Cóś niedaleko zda się od zazdrości.

ANTENOR.

Przyjacielowi więcéj niźli prawdzie
Chciéć służyć, zda się przeciw przystojności.

ALEXANDER.

Ręka umywa rękę, noga nogę
Wspiéra — Przyjaciel port przyjacielowi.

ANTENOR.

Wielki przyjaciel przystojność. Tą sobie
Rozkazać służyć — nie jest przyjacielska.

ALEXANDER.

W potrzebie mówią poznać przyjaciela.

ANTENOR.

I toż potrzeba, gdzie sumienie płaci?

ALEXANDER.

Piękne sumienie stać przy przyjacielu.

ANTENOR.

Jeszcze piękniejsze zostawać przy prawdzie.

ALEXANDER.

Grekom pomagać, to u ciebie prawda?

ANTENOR.

Grek u mnie każdy, kto ma sprawiedliwą.

ALEXANDER.

Widzę, żebyś ty mnie prędko osądził.

ANTENOR.

Swoje sumienie ma sądzić każdego.

ALEXANDER.

Znać że u ciebie gospodą posłowie.

ANTENOR.

Wszystkim uczciwym dom mój otworzony.

ALEXANDER.

A zwłaszcza kto nie z próżnémi rękoma.

ANTENOR.

Trzeba mi bowiem sędziom na podarki
Bom cudzą żonę wziął, o którą czynią —

ALEXANDER.

Nie wiém o żonę, ale dary bierzesz.
Od Greków zwłaszcza. Moje na cię małe.

ANTENOR.

I żon i cudzych darów nie rad biorę.
Ty jako żyjesz tak widzę i mówisz,
Niepowściągliwie — Niémam z tobą sprawy.

ALEXANDER.

I mnie żal żem cię kiedy o co prosił
Ufam swym Bogom że i krom twéj łaski
Najdę kto rzeczy mych podpiérać będzie.

ANTENOR.

Taki jakiś sam.

ALEXANDER.

Da Bóg człek poczciwy.

Na tém koniec téj scenie pełnéj życia, a tak delikatnie stopniowanéj i wycieniowanéj, że bez gwałtownego przejścia od powitania życzliwego, dochodzą do najostrzejszych przymówek[18].
Następuje Chorus poważny, co się odzywa z tą dziwnie piękną uwagą:

By rozum był przy młodości,
Nigdy takiéj obfitości.
Pereł morze i ziemia złota nie urodzi
Żeby tego nie mieli tym dostawać młodzi —

Chorus kończy, napomykając, że w zebranéj radzie ma się los Heleny rozwiązać. Ale otóż i smutna Helena wychodzi, narzekając na Parysa, ciesząc się przybyciem posłów greckich. Wystawił tu ją autor upokorzoną swym losem, żalącą się nań, bo niechciał ją skazić miłością nie prawą. Na wyrzekania Heleny nadchodzi Pani stara, rodzaj starszéj służebnéj, jéj pociechy są ze źródła, otwartego wszystkim, pospolitych ogólników czerpane. Rozmowa ta chłodna, ale są i w niéj piękne miejsca, tak naprzykład:

PANI.

Raz radość,
Drugiraz smutek, z tego dwojga żywot
Nasz upleciony i roskoszyć nasze niepewne —

HELENA.

O matko moja! Nie również to tego
Wieńca pleciono! Więcéjże daleko
Człowiek frasunków czuje niż radości.

Chorus, któryśmy wzmiankowali między pieśniami, jako wyjęty z Odprawy, o rządzących, kończy tę scenę. Nakoniec z rady przychodzi poseł oznajmujący Helenie od Parysa, że Grecy z niczém odjeżdżają a ona zostaje. Na to Helena smutnie odpowiada:

Jeszcze nie widzę z czegobym się prawie
Ucieszyć miała!

Poseł rozpowiada długo, jak się miała rzecz na radzie, opowiadanie to wyborne, ale bez wątpienia dramatyczne wystawienie tych sporów w radzie, było by daleko więcéj zajmującém, niż zimna relacja, a do tego tak długa i szczegółowa. Grecy odprawieni z tém, aby wydali Medeę i Absyrta nim się o Helenę upominać będą, tu zdawać by się mogło, z Choru cztérowierszowego, że Helena udaje tylko smutek rada nowinie, iż się z Parysem zostanie. Wchodzi Ulisses narzekający na wypadek rady, narzeka na nierząd Troi, prorokuje jéj bliski upadek. Mowa Ulissessa jest wyraźną alluzją do nierządu i zepsucia polskiego:

Nie rozumieją ludzie, ani się w tém czują,
Jaki to wrzód szkodliwy w Rzcczypospolitéj
Młódź wszeteczna — a cnocie i wstydowi cenę
Ustawili, przed temi trudno człowiekiem być

Dobrym, ci domy niszczą, ci państwo ubożą.
................
A przykładem zaś swoim, jako wielką liczbę,
Drugich przy sobie psują — Patrz jakie orszaki
Darmojadów za niemi, którzy ustawicznym
Próżnowaniem, a zbytkiem, jako wieprze tyją
Z tego stada, mniemacie że się który przyda
Do posługi ojczyzny? Jako ten we zbroi
Wytrwa któremu czasem i w jedwabiu ciężko?

Ukazuje się Menelaus wyzywający pomsty Bogów na Troję — mowa jego krótka pełna żałości i powagi.
Chorus w żywym krótkiego kroju wiérszu, prorokuje zgubę Troi i narzeka. — Następuje scena Antenora z Priamem. Antenor powtarza mu że radził wydać Helenę, że już słychać, iż się Grecy do wojny sposobią, życzy rozesłać śpiegi i czuwać o sobie. Priam nie chce wierzyć jeszcze. W tém wbiega prorocza Kassandra.

A to co za białogłowa
Z włosy roztarganémi i twarzy tak bladéj
Drżą na niéj wszystkie członki — piersiami pracuje
Oczy wywraca, głową kręci — To chce mówić,
To zamilknie.

Nic dodać do tego obrazu! Kassandra odzywa się wróżąc zgubę Troi, w pełnéj siły i patetyczności mowie, która do najpiękniejszych miejsc Odprawy ze sceną Antonera i Parysa, należy:

O! wdzięczna ojczyzno moja!
O mury nieśmiertelnych ręku roboto,
Jaki koniec was czeka! Ciebie mój bracie,
Stróżu ojczyzny, domu zacna podporo
W koło murów Trojańskich Tessalskie konie
Włóczyć grożą, a twoje oziębłe ciało
Będzie li chciał nieszczęsny ojciec zachować
Musi je u rozbójcy złotem kupować
I ojczyzna umarła — jednaż mogiła
Oboje was przykryje!!

Chorus wywodzi Kassandrę.
Antenor i Priam zostają. Antenor ze słów Kassandry wyczytał upadek Troi. Priam mu niewierzy, a przecie się lęka przypominając sen żony, gdy miała porodzić Parysa, śniło jéj się że wyda na świat pochodnią — Narzéka na Parysa. Wchodzi rotmistrz z więźniem, donosząc o przybyciu floty greckiéj. Sposobią się do wojny — Na tém koniec dramatu. Wedle nas to zakończenie brzemienne upadkiem Troi, co nic jeszcze nie kończy — zostawia czytelnika ze smutném wrażeniem, wyrównywającém zupełnemu rozwiązaniu; wié już co idzie za tém i ze słów Kassandry widział przyszłość straszną. Zdaje się wszakże, iż gdyby Jan Kochanowski miał czas, byłby daléj rozwinął swój przedmiot, wyraźnie tutaj ucięty, byłby może główne wypadki wojny, aż do zniszczenia Troi, w szeregu scen odmalował. Żal nam bardzo, że pośpiech Zamojskiego, pozbawił nas może tak pięknego pomniku. Ale taką jaką jest Odprawa, zawsze bardzo piękny dramat grecki, pełen prostoty, wielkości, powagi, podobien starożytnéj płaskorzeźbie z paroskiego marmuru, z któréj występują wdzięczne postacie, bohaterskich homerycznych czasów.
Opuszczamy tu w rozbiorze Szachy, jako tłumaczenie i początkową zda się robotę Jana, przechodzim do pięknego poemaciku Proporzec, czyli Hołd pruski, w którym autor opisując Chorągiew homagialną X. Pruskiego Alberta i wyszyte na niéj wizerunki, opowiada historją Pruss polskich.
Początek jest wielkim i wspaniałym obrazem:

Oto w zacnym ubiorze i złotéj koronie
Siadł pomazaniec Boży, na swym pańskim tronie,
Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając
A zakon najwyższego na łonie trzymając
Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi
Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi —
Z obu stron zacny Senat Koronny, a w koło
Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło

Albrecht Xiąże Pruski przystępuje do tronu, składa wierności przysięgę; dana mu nauka w mowie, jak wszystko Kochanowskiego, poważnéj i obrazowanéj. — Król oddaje Albrechtowi proporzec malowany, świetny, wielki, ozdobny. Na proporcu tym były następne widoki — Prusacy wojują Mazowsze, Konrad przeciw nim Krzyżaków wiedzie i osadza ich w ziemi Dobrzyńskiéj, dobycie Gdańska, podbicie Pomorza, wojna z Krzyżaki, bitwa — Szamotulski, Florjan Szary na pobojowisku — Nowa wojna z Krzyżaki, daléj:

Tamże piękny majestat był wymalowany
Na nim król siedział w myślach swoich rozerwany
Bo się nazad oglądał, na to co się działo,
Przed nogami nie patrząc, abo dbając mało (Ludwik)

Bitwy Jagiełły z Krzyżaki, wsi goreją, bitwa pod Grünwaldem, oblężenie Malborga, bitwa pod Koronowem, pod Gołubiem — Rokowania z Krzyżaki. Niemców wtargnienie do Polski. Władysław, bitwa z Niemcami, podanie zamków królowi, Krzyżak czołem bije polskiemu królowi. I znowu niepokoje. Firlej zamki wali. Nakoniec:

Olbrycht klęczy w xiążęcym ubierze
A od króla chorągiew rozpuszczoną bierze,
Na niéj skrzydła roztoczył czarny orzeł śmiały,
Niosąc w sercu, zwycięzcy wielkiego znak mały!

Co to za wyrażenie!
Daléj — ujście Wisły do morza, gdzie brzegi bursztynem świécą — Historja Słowian dawnych, i prześliczny obraz życia Sarmatów:

Widać ich przy wysokim wiérzchu prometowym (Kaukaz)
Widać je z drugiéj strony przy morzu lodowym.

Rozejście się Słowian po Europie, granice i t. d. Następuje opis uroczystości przy oddaniu chorągwi i głos do wszystkich dzieci, aby się jednoczyli więcéj sercami, niż Unjami. Cały ten poemat, dziwnie jest rozmaity i piękny, i zaiste niepowiécie, z temi co Kochanowskiego niechcą mieć narodowym, aby i w tém, nie zasłużył, na nazwisko narodowego. Gdybyśmy chcieli co piękne cytować, przyszło by bez mała czego xiążkę całą wypisać, a i tak podobno dla nie jednego za wiele.
W Dziewosłębie pisanym dla siostry, rady J. Kochanowskiego, w tym duchu, jaki go nigdy nie odstępywał. Tu historja Midasa. Porównanie łakomstwa do gorączki wyborne:

Ale jako w gorączce człowiek lubi wodę,
Mało się rozmyślając, że mu niesie szkodę
Tak łakomstwo bezecne myśl ludzką fałszuje
Że mu nic, okrom co wrzód rodzi, nie smakuje.

Rozdziela dobra ludzkie, na troistéj natury: pochodzące z duszy, od ciała i od wypadków postronnych pochodzące i te są losem, szczęściem. Wszędzie moralność najczystsza.
Drjas Zamechska, jest niby odbrzmieniem Satyra. Jest to głos dzikiéj Drjady z lasów wyszłéj na powitanie króla, krótko skréślona historja miejsca i rady królowi podane, powtórzenie już cytowanych w Satyrze i na innych miejscach — Zuzanna jest prostém opowiadaniem biblijném, historij dwu starców i Daniela. Żadnych tu ozdób, żadnych kwiatków, rzecz tylko pięknym opisana wiérszem, z powagą i prostotą.
Broda, ułamek czegoś niedokończonego, jakiegoś trefnego żartu, któren autor zarzucił. Wąs walczy w niebiosach z brodą, o piérwszeństwo. Jest to walka na śmierć. Poczęta intryga wąsa na zgubę i wygnanie brody — nie kończy się. Z tego wiérsza cytują pospolicie początkowych kilka opisujących kształty różne bród, za czasów Jana noszonych.

Raz tak u gęby wisząc jako wałkownica,
Drugi raz przykrojona jako prochownica —
Dziś nożycom podobna — jutro końskiéj kosie
Czasem tak rzadka żebyś mógł liczyć po włosie
Jako kędy grad przejdzie — Czasem wygolona,
W koło gęby, a z brzegów w cyrkiel nastrzępiona.

W Marszałku pisze Kochanowski o sobie i zatrudnieniach wiejskich i o różności charakterów ludzkich. Tytuł wiérsza poszedł od tego do kogo był napisanym, wymawiając się że zatrudniony swém gospodarstwem wiejskiém i poezją, zjechać do niego nie mógł.
W Zgodzie zachęca poeta do niéj, jako zachęcał w Satyrze i Proporcu. Tu najlepiéj maluje się ortodoxja Kochanowskiego, gdy mówi o niezgodach religijnych, o zepsuciu duchownych, o samowolném tłumaczeniu pisma przez apostołów nowotnych, co to i sami każą i żony do tego wćwiczyli. Potém mówi jeszcze o zgnuśnieniu Polski, zarzuceniu obyczajów rycerskich.
Posłuchajmy jak się do nowowierców odzywa:

Oto teraz w Trydencie biskupi zasiedli,
Aby lud roztargniony ku zgodzie przywiedli,
Tam się stawcie wy wszyscy, którzy powiadacie
Że u siebie naukę gruntowniejszą macie,
Tam się stawcie — jeśli nie roztérku pragniecie.

Daléj napomina, aby każdy swego stanu pilnował, wszyscy chcieli żyć w zgodzie i miłości.

To czyńcie a nie będziem nigdy żałowali
I ja że radzę i wy żeście mnie słuchali.

W Epitalamium na wesele J. M. P. Krzysztofa Radziwiłła z X Katarzyną Ostrogską Wojewodzianką Kijowską 1578 r., jest historja Radziwiłłów domu, zalecanie pana młodego i t. d. Obraz panny młodéj bardzo piękny; cały ten poemat poważny, nieco jest na Epitalamium za chłodny. Szacunek osób trzymał na wodzy pióro poety.
Inne pisma Kochanowskiego, wspomnim już tylko po krotce; rozebrawszy ważniejsze, te tylko, aby nic nie pominąć, przytoczym. Głównemi są: Pieśni, Satyr, Proporzec, Odprawa, inne ani z równém staraniem, ani z takim zapałem pisane były; częściéj je myśl niż uczucie dyktowało, częściéj rozwaga niż serce. W pieśniach nadewszystko się wylał.
W kilku słowach (prozą) o pijaństwie nastaje na tę prawie narodową wadę, o któréj tylekroć i w poezjach swych mówił. Obraz pijaków i skutki pijaństwa wybornie odmalowane. 'Wzór pań mężnych jest zbiorem powiastek o kobiétach co się w historij starożytnéj wsławiły — wszystkie przykłady z dziejów dawnych.
We Wróżkach, rozmowie Ziemianina z Plebanem, rodzaju pamfletu, jakich po wszystkie czasy mnóstwo krążyło w Polsce, poeta nasz przez usta Plebana mówi o stanie kraju, zastanawia się nad jego domniemaną przyszłością. Naprzód o różności wiar i niezgodzie ich w Polsce, o wielkiéj zmianie obyczajów, jaka już za Zygmunta Augusta nastała:
„Najduje się w regestrach starych, powiada, wiele usłanie łoża królewskiego stało (kosztowało) wiele nasłanie kaftana, wiele wino kiedy król gości miał i t. d. co kiedy dziś czytamy, kto jest między nami, coby się temu nie śmiał? Tak skromnie na ówczas królowie polscy żyli, żeby tych czasów i podły ziemianin wstydził się tak żyć etc.” Cytuje daléj fakt szczególny, o wyjeździć Bony do Włoch:
„Mogę téż tu nowo zeszłą panią przypomniéć którą chcąc hamować, aby była do Włoch nie jeździła, uczyniono było edykt, iż kto by kolwiek z nią był jechał, ten poczciwość jeśli ślachcic, a jeśli chłop tedy gardło miał stracić. Dobra to była rada, bo za tym niémiał by pan nasz dzisiejszy takich trudności, koło Beru, własnéj macierzyzny swéj, ani około zebrania jéj. Ale cóż po tym? Jeno przez jedną noc ten edykt trwał. Nazajutrz za się wołano, iż nie tylko wolno każdemu z królową jechać, ale jeszcze nadto król będzie utraty nagradzał tym co z nią pojadą? Z kądże tak prędka odmiana? albo którym fortelem do tego doszło? Trudno to wiedziéć, bo się w nocy działo, a ci téż już podobno pomarli, co o tém wiedzieli. Ale to jednak królowa przed swémi już będąc w drodze, w głos powiadała.

Si voluissem et filiurn mihi vendidissent.

Mówi daléj o swawoli i samowolności ślachty, o posłach. Tu wyraźnie żali się na anarchją powstającą z osłabienia władzy królewskiéj i rozsypania jéj po ręku panów i ślachty.
Piękna to uwaga daléj:

A pieśni dzisiejsze tak daleko są różne od Bogarodzicy, jako i obyczaje od Statutu.

Cytuje jeszcze poeta, dziwne proroctwo jakieś: „W Poznaniu jest sala wielka Biskupia, tam niźli ją był nieboszczyk biskup Czarnkowski odnowił, byli namalowani rzędem wszyscy królowie polscy, jakoż podobno i dziś jeszcze są. Owa po królu Zygmuncie, nie zostało już miejsce innym królom, ino jednemu. Tam kiedy przyszło malować dzisiejszego téż pana (Augusta) na tém miejscu, które jakom powiedział już jedno to zostało, przypatrując się, naleziono nad nim pismo na wapnie żelazem, albo nożem wykréślone temi słowy:

Hic regnum mutabitur.

Tego niewiedziéć kto to pisał, i jako tam dolazł, bo pod samym stropem.”
Proroctwo to ze sławną pustułką Augustową razem, już się za życia Jana sprawdziło. Treścią całych Wróżek, są słowa Plebana, co całą przyszłość Polski buduje na wierze.
„Jeżeli Boga wprzód nie będzie, a postanowienia lepszego, próżno się czego dobrego spodziewać.” Wieszcze były słowa Jana!
W rozprawie o Lechu i Czechu, zastanawiająca jak Jan wyprzedził swój wiek piérwszą krytyką historyczną, nie uznając exystencij, dwu bajecznych braci, domyślając się już, że nazwa Lachów, przyszła do nas z Rusi dopiéro.
Wykład cnoty, jest zbiorem aforyzmów o cnocie i o przyjaciołach.
Fragmenta pozostałe poezij, znać późniéj Januszewskiemu przez żonę oddane, składają się z niewielu odrywków, widocznie niepokończonych i ledwie nakreślonych — Apostegmata tém są ciekawe, że wszystkie polskie i współcześne. Niektóre wyborne i charakterystyczne. Z napisów na XII tablic żywota ludzkiego, dwa, VII i IX stały się przysłowiami narodowémi.

Prawa są równo jako pajęczyna,
Wróbl się przebije, a na muchę wina.


Nie kto ma złoto, ma perły, ma szaty,
Ale kto na swym przestał, ten bogaty.

Fragment zatytułowany, o bitwie z Amuratem pod Warną, dowodzi że poeta miał intencją pisać o niéj, ale niedokonał. Fragment pozostały jest ledwie wstępem, w którym do rzeczy saméj nie dochodzi. — Piękny tu dwuwiérsz o Włodzisławie:

Grób jego jest Europa — słup — śniéżne Bałchany
Napis — wieczna pamiątka między chrześciany.

Możeż być piękniejszy nagrobek?
Alcestis, fragment dramatyczny, zawiéra tylko scenę Apollina ze śmiercią, którą autor raz rodzaju żeńskiego, to znów męzkiego czyni. Urywek to z którego o całości nic wróżyć nie można, a mniéj szczęśliwy wymysł śmierci, nie przypada do wyobrażeń starożytnych.
Nagrobki, niektóre w Fragmentach pomieszczone, w większéj liczbie znajdują się rozsypane po Fraszkach. Jeden z nich zda się nam widocznie, nagrobkiem Urszuli, tak wiele w nim uczucia.

Niewinna duszo, owaś ty już w niebie i t. d.

Nareście przychodzim do Fraszek, a raczéj epigrammatów, których dość znaczną zostawił liczbę. Są to ucinki, obrazki, żarty, w chwilach wesołości z ust uleciałe, malujące życie Jana ze strony jego prozaicznéj. Wszystkie widocznie urodzone są nie z namysłu nie poszukiwane, łapane, ale z okoliczności wysnute. Niektóre trefnym są żarcikiem; malują ludzi, kilką rysami, dobitnie i trafnie, inne uwieczniły pamięć biesiadniczych przygód pociesznych — utopienia w kuflu wąsów, spojenia gościa w łóżku i t. d. i t. d.
Nie będziemy tu drobnostkowo rozbiérać tych autora ucinków, nadto byśmy bowiem nadużyli cierpliwości czytelników i wolności cytowania; Fraszki zaś chcąc dać poznać, koniecznieby z nich celniejsze wypisać potrzeba. Tém łacniéj się od tego uwalniamy, że one po większéj części są znajome, częste z nich dawniéj wypisy robiono, każdy je czytał. Kochanowski w kilku ucinkach, sam bardzo sprawiedliwie swoje Fraszki osądził.

Najdziesz tu Fraszkę dobrą, najdziesz złą i średnią
Nie wszystkieć mury wiodą materją przednią.
Z boków cegłę rumieńszą i kamień ciosany
W pośrodku sztuki kładnę i gruz brukowany.


Możemy wziąść za miarę wartości pisarza, cenę jaką do niego przywiązywali współcześni, sąd o nim potomnych, mniejszą lub większą jego popularność. Tą miarą Kochanowskiego mierząc, trafim na wypadek już przez nas przewidziany. Cześć Jana, nie miała zaprzeczających nigdy. Trzy wieki sławy nad jego grobem się unoszą i niewiém czy w całéj literaturze naszéj znajdzie się dziesięć wiérszy przeciw niemu, na poniżenie go pisanych, licząc w to i ubliżające mu porównanie z Sępem, któryby nigdy niedoszedł Jana.
Zaledwie wrócił do kraju, ogłoszony mistrzem przez Reja, za mistrza jednogłośnie przyjęty, nie walczył o sławę, odebrał ją jak wypłaconą mu należytość. Późniejsi wspominają o nim zawsze ze czcią największą, wydania dzieł jego całkowicie lub cząstkowo mnożą się bez liczby. Jeden z tłumaczów Psałtérza ruskiego, uwiadamia nas, że psalmy Jana dla harmonij wiérsza, śpiéwano po cerkwiach ruskich. Pieśni jego są w ustach wszystkich, psalmy umié każdy na pamięć. Niewiém czy uwłaczającego sławie Kochanowskiego, dawniéj by jak nieprzyjaciela kraju nierozsiekano, to pewna, że nim by wzgardzono. Mnóstwo urywków z pieśni jego poszły w przysłówia — imie jego stoi na czele poetów polskich, chlubi się nim Polska przez trzy wieki. A tu zważmy, że prace jego łacińskie, jakkolwiek wyborne, całkiem zapomniane zostały. Janicki z Sarbiewskim wyżéj w tym względzie stoją od Jana.
W czasach upadku literatury, cześć dla wielkiego poety nie zmniejszyła się wcale, dopiéro może za Stanisława Augusta, nowa szkoła na chwilę go sobą zaćmiła. Ale Naruszewicz lubi go, cytuje chętnie i ceni, Krasicki tylko w swoich Rymotworcach, lekko go traktuje, stawiąc na równi z Piotrem. Dowiódł że go całkiem niepojął.
Być że może, aby naród cały, aby trzy wieki, mieniających się pokoleń tyle omylili się na Janie i niepoznali na nim? Nie jest że ta sława bez zaprzeczenia, bez negacij, najlepszym dowodem wysokiéj wartości narodowego poety? Dziś nawet kiedy zbyt pośpiesznie i nierozważnie, potępiono wszystko co nazwano klassyczném, Jan Kochanowski ostał się ze swoją sławą, usuniony na bok, zapomniany trochę, ale niepokalany szyderstwem, nie wzgardzony.
Jakkolwiek bądź, głos trzech wieków, dziwnie jeden i zgodny, jest w oczach naszych wielkiéj wagi. Nie narodowy poeta, coby nie miał czém nakarmić zmiennych umysłów tylu pokoleń, dawno by był spadł z piedestału.
To cośmy wyżéj, wśród rozbioru poezij Jana powiedzieli, widzim potrzebę zebrać i powtórzyć jeszcze. Poeta nasz doszedłszy wielkiéj sławy i imienia, czytany, ulubiony, nie został jednak dotąd oceniony krytycznie, rozpoznany. My sami co to piszemy, wyznajem, długo bardzo nie widzieliśmy w nim nic nad twórcę języka, twórcę polskiéj poetycznéj mowy, jakby cudem nagle pod jego piórem urodzonéj i wykształconéj do wysokiego stopnia. Ale oddając po lepszém rozpoznaniu go, pełną sprawiedliwość, potrzeba wyznać, że był prawdziwym poetą, poetą narodowym, duchem, nawet formami, krojem swych myśli, charakterem uczuć. Jego narodowość, nie była jak dzisiejsza podrobioną, ukraszoną imiony, słowy, nie była naśladownictwem, ale prawdziwą, pochodzącą z duszy. Wskazaliśmy już na to w ciągu tego artykułu, że Jan Kochanowski, widział świat, ludzi, kraj, właśnie tak jak go widział naród, tylko jaśniéj i dobitniéj. Charakterem Jana poezij, jest pogoda, spokój, rezygnacja, swoboda duszy, i obrazy jego zawsze ślachetne, wielkie, czyste; lubi nadewszystko malować nie głęboko w duszę wrastające, nie wybuchające płomieniem namiętności, ale cichy smutek, swobodne wesele, myśli ku Bogu wylatujące, żale przeszłości, obyczaje współcześne. Zawsze spokojny i pogodnego czoła, gdy dotyka przedmiotów głębiéj poruszających, silniejszego wymagających kolorytu, okazuje się słabszym i nawodzi je ogólną barwą swéj rezygnacij; spogląda z wysoka, gdzie płomień niedochodzi, nie dziw że się nim rozgrzać nie może. Nadewszyslko chrześcianin, każdy ziemski wypadek, uważa ze stanowiska religijnego; u niego największą pociechą jest ufność w Bogu, w Opatrzność, a największa rozpacz po śmierci Urszuli, kończy się objawieniem niebieskiego ducha, co mu niebiosa odsłania. Kochanowski, powtarzamy, jest duchem zupełnie narodowy. Sposób widzenia i uczucia jego, podzielał naród cały, aż do naszych czasów, w których tak wielka zaszła zmiana wyobrażeń i charakteru.
Wielkie nieszczęścia, wielkie wstrząśnienia, przechodziły niżéj takich ludzi jak Kochanowski, bo to były góry pod których szczytami idą obłoki — wielkie burze niedościgały ich. Spoglądając na nie, jedynym wykrzykiem poety było:

Panie, kto się skryje przed Tobą

albo

Stała się wola Boża!

I z swobodą, z ufnością w przyszłość, wracali do zatrudnień życia, do trosk jego i pociech, nie wyrzekając więcéj na wolę Bożą.
Kochanowskiego poezja jak życie jego, nigdzie ściślejszego związku, większéj solidarności jak tutaj. Poeta co swobodę wsi, jéj spokój nad wszystko przełożył, cały jest tą swobodą i pokojem przejęty, — to tylko śpiéwa, a tak się niewymusza, tak sobą jest samym, że obcych mu uczuć, wypadków, nie śpiéwa nawet, lub zmuszony do tego, widocznie słabnie. W wiérszu na śmierć Jana Tarnowskiego, na śmierć Jana z Tęczyna, poeta moralizuje, ale nie płacze; — za to co za łzy gorzkie po Urszuli! Całe cztéry xięgi pieśni malują jego życie, w połowie spędzone na podróżach, na dworach, na biesiadach i miłostkach, w połowie na dumaniach pod cieniem lipy, na rozmowie z przyjacioły, z Urszulką na kolanach, przy dzbanie zimnéj wody. Widziemy go z ukochaną dzieciną ranny mówiącego paciórek, bawiącego się z nią, idącego w pole. Śledzącego odmian w widokach natury, którą maluje zaraz na uczynku schwytaną. W skwar letni chroni się pod lubą swą lipę, w zimie siada u komina na którym suche drzewka trzeszczą, biesiaduje z przyjacioły co go najeżdżają, których poi i karmi, wymawiając się jak może pajęczynami w komorze i pustkami w piwnicy.
Najdzie li go przeciwność, to pochmurzy czoło i wspomni na Boga i zanuci jak psalmista odnosząc wszystko do Pana, zdając wszystko na Pana. Ileż to razy potrzebuje się pocieszać nieśmiertelnością swéj duszy i krótkością a zmiennością kolei żywota. I koniec najgłębszego żalu, oblany jest już wspaniałą rezygnacją chrześciańską.
Ale czy śpiéwa uczucia swéj duszy spokojnéj, czy dowcipuje wytwornie, zawsze to poeta (co do formy) wykształcony na tworach, które dziewięć lat gładzono, zawsze to uczeń tych mistrzów, co nie wydali na świat nic niewykończonego, niewystudjowanego do ostatecznéj możności. I ón téż jest nieskończenie wykwintny w doborze wyrażeń, w ich użyciu, w ustawieniu, w obrazach, w porównaniach — często brak mu energij, nigdy delikatności.
Chrześciański nasz poeta krąży w pewnéj sferze wyobrażeń, myśli, co nieustannie z jego ust płyną, coraz inaczéj odziane, strojne, coraz świetniejsze i coraz inne, a podobne jak siostry rodzone. Niéma w nim wielkiego bogactwa myśli i wielkiéj ich oryginalności, ale wyrażenie zawsze oryginalne i poetyczne, ale szata cudnie utkana. Człowiek co jak ón pojął wiarę, nie mógł tego świata inaczéj widziéć, malować inaczéj. Dla niego każde uczucie, myśl, kończyły się od razu, zamykały, słowy — wola Boża święta — Imie jego niech będzie błogosławione. Żal tą myślą tamował, rozpacz gasił, a namiętności przed wielkiém przejęciem znikomością świata, stygnąć musiały. Jan, może się wydać dla nas słaby, dla tego żeśmy nizko i niezmiernie niżéj od niego duchem religijnym, ón zaś tak jest wyżéj ziemi, że wiela jéj złego i dobrego i pięknego i czarnego, nie widzi, nie pojmuje, lub uważa za tak przemijające, że malować je gardzi.
Największy gdy może wylać z siebie uczucie i myśl wzniosłą, czytajcie go gdy się do Boga odzywa — jest wówczas nieporównany, cudowny! Modlitwa o dészcz, to arcydzieło, a psalmy — drugi je Dawid wyśpiéwał. Kto w nich dójrzy tłómacza, wysilenie, niewolenie się, wymus? — Słyszę one z duszy, odtworzone raz drugi, a nietłumaczone.
Tak jest, Jan Kochanowski, wielkim jest poetą, oryginalnym (bo zawsze sobą) narodowym, ale poetą którego dzisiejsza generacja, może nie pojąć! Ón tak czysty i wielki, my tak mali i splamieni. Ón wysoko jest, myśmy się wryli głęboko.
Cześć ci na wieki nieśmiertelny, cześć twemu imieniowi, cześć pieśniom co duszę malują, tak spokojną, tak wielką, tak świętą — cześć twemu życiu co spłynęło ustronne, cnotliwe, prawe, nieskażone namiętnością, ozłocone modlitwą, piękne jak urojenie! Twoje życie było poezją największą i najpiękniejszą dla poezij danią, bo ona sama wystarczyła ci na cały żywot, tyś nią wyżył i nie tęsknił, podnosząc oczy ku niebu, temu końcowi czystego życia zasłużonemu, pożądanemu dla ciebie — gdzie na cię czekała święta matka twoja, anioły Urszula i Hanna. Cześć ci wielki nasz poeto i zapoznany jenjuszu, nie dziw, że dziś niepoznano się na tobie, tyś wielki prostotą, czystością, wspaniałością, powagą twoją, myśmy mali przy tobie — niewidzim cię całego i dla tego nieumiemy ocenić.

Listopad 1842 roku
Gródek.
II.
Mikołaj Sęp Szarzyński
† 1581.

Jednym z najmniéj bez wątpienia znanych poetów naszych, szesnastego wieku, jest ten którego tu imie wypisaliśmy — Mikołaj Sęp Szarzyński — chociaż z wydania niewielu poezij jego 1601 roku, uczyniono już nowe. (1827 Poznań). Zgasły w kwiecie wieku, nie zebrawszy co utworzył, zostawił po sobie odłamki tylko nieliczne, które troskliwy brat jego Jakób Podstoli Ziemi Lwowskiéj zgromadził i wydał; przypisawszy panu Jakóbowi Leśniowskiemu. Z kilku słów dedykacij widać że Mikołaj Sęp pozyskał już był sobie sławę i wziętość. — „Częstokroć, pisze on, wiele ludzi zacnych, którzy nieboszczyka pana Mikołaja Sępa, brata mego, albo zaznali, albo téż pisma jego czytali, rozmawiali ze mną i z narzekaniem, żem się o to nie starał, aby prace i pisma jego do kupy były za mojém staraniem zebrane i światłu pokazane.” — Wspomniał téż o Sępie Paprocki i zgon jego w swéj kronice przywiódł Bielski, co wszystko szacunku już, swego czasu, powszechnego dowodzi.
Przywodzim tu słowa Paprockiego, jako jedyną wiadomość o Sępie: „Dom Szarzeńskich, powiada, w płockiém województwie starodawny, z których jeden pojął Zimnowodzką, w Rusi u Lwowa, z majętnością wielką, tego dziś potomstwo Sępami zowią. Był wieku mego Joachim Sęp, podstolim Lwowskim, człowiek cnotliwy i bogobojny, zostawił dwóch synów Mikołaja człowieka uczonego i poetę, po Janie Kochanowskim, przedniejszego w polskim wiérszu. Ten umarł w r. 1581. Ciało jego pochowano w Przemyślu (podług Bielskiego w Przeworsku). Z innych słów Paprockiego, gdzie go uczonym młodzieńcem, nazywa z wyrażenia Bielskiego, który powiada: „by był doszedł lat swych byłby z niego poeta znamienity polski” okazuje się dowodnie, że Mikołaj zmarł młodo, gdy zaledwie pięknemi błysnął nadziejami.
Pisma jego zebrane przez brata, składają się z kilkadziesiąt pieśni różnéj treści, epigrammatów, napisów, najwięcwj zaś z parafraz psalmów i pobożnych śpiéwów. Para tylko z tych rytmów, opiéwa historyczne wypadki. Duch poezij Mikołaja, wszędzie jest silnie i wybitnie religijny i obywatelski, nadewszystko zaś religijny. To nam tłumaczy doskonale, wcześną wziętość i sławę młodzieńca; bo w Polsce tylko religijni i duchem wiary przejęci pisarze, przemawiając do religijnych uczuć narodu, do piersi jego się tulili. Wiara była treścią żywota polskiego, i chcąc pociągnąć ku sobie serca ludu, inaczéj nie było można, jak w dwie uderzając stróny, wiary i miłości kraju. W piérwszą z nich silnie trącił Sęp, i to mu zjednało, tak rychłą wziętość, to do dziś dnia imie jego z tradycją dawnéj sławy przeprowadziło. Co do ducha, co do siły natchnienia, Sęp w téj nie wielkiéj liczbie pozostałych poezij, nieustępuje Kochanowskiemu, ale w formie, w użyciu języka, władaniu nim, w smaku, jakże daleko za mistrzem, z którym go obok postawiono, pozostał! Płynie myśl u Kochanowskiego czysta, pełna, jasna, spokojna, u niego trąca się co chwila o trudności wyrażenia, o wiérsz, napotyka szkopuły i rozbija się o nie. Ten instynkt formy, to przeczucie stosownego wyrażenia, tak zadziwiające w Kochanowskim, niespotyka się u Sępa, który z trudnością, z mozołem zdaje się walczyć z językiem. Czasem wprawdzie spotyka się i u niego wiérsz gładki, spokojny, łatwy ale rzadko bardzo. Porównanie obu poetów tém łatwiejsze, że Sęp wiele psalmów tłumaczył lub parafrazował, a pomimo silnego natchnienia religijnego, znać w nim tam pracę, gdzie u Kochanowskiego, wszystko zda się swoje własne, z serca pełnego popłynęło.
Poczyna się zbiorek od dość szczęśliwego wiérsza na posąg abo obraz śmierci.

Córa to grzechowa,
Świat skazić gotowa,
Wszystko co się rodzi
Bądź po ziemi chodzi,
Lub w morskiéj wnętrzności
I wietrznéj próżności,
Jako kosarz ziele
Ostrą kosą ściele:
Tak ta wszystko składa,
Ani opowiada
Nikomu, swojego
Zamachu strasznego.
I wy co to ccicie (czytacie)
Prawda, że nie wiécie
Jeśli nie przymierza
Ta sroga szampierza
Któremu do szyje,
Strzeż się — Oto bije.

U Jana Kochanowskiego, w śród podobnych myśli, często się napotyka rozjaśniający je poetyczny obraz, ukazujący nam przyrodzenie, człowieka, niebiosa — u Sępa więcéj jest filozoficznych myśli i zdań, niż obrazowości, więcéj morału niż poezij — więcéj zatém chłodu.
Następujących kilka Sonetów, powtarzają w rozmaity sposób, myśl o śmierci, znikomości i nędzy człowieka. Sonet z owych słów Joba:

Homo natus muliere, brevi vivens tempore etc.

odznacza się, prawdziwie religijném natchnieniem:

Z wstydem poczęty człowiek, urodzony
Z boleścią, krótko tu na świecie żywie
I to odmiennie, nędznie, bojaźliwie
Ginie, od słońca jak cień opuszczony.
I od takiego (Boże nieskończony,
W sobie chwalebnie i w sobie szczęśliwie
Sam przez się żyjąc) żądasz jakmiarz chciwie
Być miłowany i chcesz być chwalony! i t. d.

Ten zwrot bardzo jest piękny; ale już z tych kilku wiérszy pokazuje się jak Sęp nieszczęśliwie władał językiem, zwłaszcza jeśli go z Janem porównamy. Słowa Jobowe cudnéj piękności, tu zeszły na bardzo pospolity frazes bez żadnego wdzięku.
W Sonecie do Najświętszéj Panny, dwa tylko wyrażenia poetyczne zastanawiają:Mbr>

Ty głowę starłszy smoka okrutnego
Którego jadem świat był wszystek chory

A daléj cudne porównanie:

Tyś jest dusz naszych jak xiężyc prawdziwy
W którym wiecznego baczymy promienie
Miłosierdzia — — —

Równie pobożny a tęskny jest Sonet piąty, który tu cały, aby lepiéj dać poznać Sępa wypiszemy:

I niemiłować ciężko i miłować
Nędzna pociecha! Gdy żądzą zwiedzione
Myśli, cukrują nazbyt rzeczy one
Które i zmieniać i muszą się psować.
Komu tak będzie dostatkiem smakować
Złoto, sceptr, sława, roskosz i stworzone
Piękne oblicze: by tym nasycone
I mógł mieć serce i trwóg się warować??
Miłość jest własny bieg życia naszego
Ale z żywiołów utworzone ciało,
To chwaląc, co z na początku równego
Zawodzi duszę — któréj wszystko mało.
Gdy ciebie wiecznéj i prawéj piękności
Saméj nie widzi, celu swéj miłości.

Wiérsz do P. Mikołaja Tomickiego, ani myślą, ani wyrażeniem się nie odznacza, zimny to komplement tylko, a i w nim i w innych Sępa poezjach czuć, nie wiém dla czego, że zda się, kształcił na poezjach włoskich.
Jak u Kochanowskiego wszędzie jest podszewka łacińska, tak u Sępa włoska, mianowicie w Sonetach, co potwierdza naszém zdaniem, nawet wyżéj zacytowany.
Pieśń z XIX psalmu ułożona, dozwoli nam okazać wielką różnicę Sępa od Kochanowskiego. Oto początek jéj u Sępa:

Narodzie głupią mądrością chlubliwy
I błędom zmyślnym wierzyć uporczywy
Mnóstwem gwiazd ślicznych niebo ozdobione
Obacz, a zmysły wżdy oświéć zaćmione.
Poznasz że mądrym, że jest wiekuistym
Pan, co ma pałac, na sklepie ognistym
W którym zawiesił i wietrzne próżności
I możną wodę zniósł z ziemnéj ciężkości etc.

Jak daleko prostszy, dobitniejszy, silniejszy Kochanowski; jak daleko świéższy i bliższy nam językiem.

Głupia mądrości, rozumie szalony
Gdyś na umyśle tak jest zaślepiony
Że Boga nieznasz tym cielesnym okiem
Pójrzyj przynajmniéj po niebie szerokiem.

Jest kto krom Boga, o kimbyś rozumiał
Że abo mógł, abo więcéj umiał
Ten sklep zawiesić nieustanowiony
Złotemi zewsząd gwiazdami natkniony i t. d.

Taż sama różnica, daje się postrzegać w przekładzie następującym psalmu LII, taż w LVI i następujących. Wszędzie Sęp jest tłumaczem pracowitym, czasem szczęśliwym, Kochanowski poetą, co bez trudności, myśl jak by swą właśną, jasną, swobodną, pełną, wyléwa. Sępowi jednak oddajmy tę sprawiedliwość, że mimo ciągłéj wiérsza chropowatości, mimo mozolnéj jego budowy, wszędzie w nim widać głębokie religijne uczucie, przejęcie się duchem psalmisty pańskiego. Sama ilość w tym zbiorze pieśni pobożnych, okazuje już dowodnie kierunek ducha poety; wybitniéj go jeszcze poznajem w własnych pieśniach o Bożéj opatrzności, o rządzie Bożym na świecie, o wielomożnosci Bożéj i t. d. Ostatnia acz nic nowego i uderzającego w sobie nie zawiéra, i jest jakby echem Kochanowskiego, odznacza się jednak łatwiejszym, swobodniejszym od innych wiérszem.
P. IV o cnocie ślacheckiéj, jest podobno naśladowaniem, Horacjuszowéj.
Następują dwie historyczne, o Fryderyku Herburcie, zabitym od Tatar pod Sokalem w r. 1519 i o Strusiu, poległym pod Rastawicą 1520 roku. — Trudny, zawikłany wiérsz na śmierć Herburta, w którym poeta jak w wielu innych, passować się zdaje z językiem i wiérszem, nie maluje nam bohaterskiego czynu, tego młodzieńca, którego śmierć daleko prościéj, a dobitniéj, opisał w swéj dobrodusznéj kronice — Bielski. Nawet słowa ostatnie bohatera, w pieśni Sępa, rozbite, rozdęte, znaczenia nie mają. Jedno tylko widać w poecie; szczére uwielbienie czynu, prawdziwe uczucie, co prawie słowa mu w ustach hamuje. Śmierć Strusia w kilku wiérszach następnéj pieśni, dość żywo jest odmalowana, zawsze z tym zapałem uwielbienia, jaki w poprzednim wiérszu uczuć się dawał:

Wnet jako pierzchać nieuczony
Lew od młodéj tai będąc oskoczony
I od tysiąc łowców z gotowémi łuki
Bliższe zagubiwszy, drugie gromi huki
Wszyscy, wszyscy serca natrzéć nań niemają
Tylko mu z daleka rany podawają —
On zemdlon ostatniéj już pomsty pożąda
I w kimby ząb martwy zostawić — pogląda.

Wiérsz ten w całości drukowany jest także w herbarzu Paprockiego, i wedle nas text jego, w nim daleko lepszy, niż w wydaniu poezij 1601 roku.
Wiérsz na pochwałę Stefana Batorego, jest jednym z najpiękniejszych u Sępa, któren zawsze będąc sobą, wynosi naprzód króla z tego, że wierze nie dał upaść i błędy powstrzymał:

On w piérwszéj ojczyznie
Gdy moc błąd wziął bezbożny, sam się oparł, iż nie
Zgasła powszechna wiara — Stąd go łaski swojéj
Pan naczyniem uczynił.

Piękna to jest pochwała, choć historja potwierdzić jéj nie może, bo Stefan w piérwszéj swéj ojczyźnie, słuchając rad Blandraty, wcale podobno nie myślał opiérać się reformie.
Piękne jest wyrażenie:

Królu z twojéj natury, nie tylko z korony.

Takim w istocie był Stefan, który jak ślicznie daléj Sęp powiada wskrzesił sławę naszą.
W całéj téj pieśni, zapał poety widny; nie jest to zimny panegyryk, ale silnie uczuta cześć bohatera, co nad przepaścią zatrzymał Polskę i wskrzesił Bolesławowskie czasy, swemi dalekiemi podbojami. Poeta marzy wielką przyszłość i nie waha się w zapale, prorokować podbicie Pułtawy i zniszczenie potęgi tureckiéj. Cały ten wiérsz, mimo swéj szorstkiéj powiérzchowności, silném się wyszczególnia uczuciem.
Następne pieśni, znowu poeta religijném natchnione uczuciem, nuci; jest to powtórzenie myśli, które i u Kochanowskiego i u Sępa już spotkaliśmy nie jeden raz.

Niech moja łódź, gdzie pędzi wola Boża wbieży
I przy brzegu który mi Bóg naznaczył stanie
Jeśli nie jest bezportne ludzkie żeglowanie.
Co na świecie, chyba błąd, kłopoty, marności?
Imie tylko pokoju snąc i szczęśliwości
Którą widzi a niezna duch, chciwy lepszego etc.

Reszta dochowanych poezij Sępa, składa się z krótkich urywków, żadnego nam nowego o autorze niedających pojęcia. Więcéj tu tylko w nagrobkach może czułości, wdzięku, a niektóre wiérsze, przypominają mimowolnie treny na śmierć Urszuli — całość jednak nigdy w Sępie, Kochanowskiemu nie dorówna, i jednego nieznam wiérsza, któren by w całości można przypisać Janowi.
W nagrobku dziewczyny, jest dwa wiérsze wdzięczne:

Pytasz czemu nadobny kwiateczek, ku wiośnie,
Gdy drugie kwiatki rosną, znowu nie wyrośnie?

Ale zaraz niżéj niknie ta prostota chwilowa. Epitaphium pannie Jadwidze Tarłownie, pełne mythologicznych przypomnień, zupełnie zda się chybione i niestosowne, zwłaszcza początek, po którym by się nigdy nagrobku spodziéwać nie można. Na obraz Stefana Batorego, napis, zdał się nam tu znowu jak tam pieśń o nim, najpiękniejszy, bo prosty i poważny a dobitny. Wdzięczny jest także przekład nagrobku dziecięcia przez Koniecpolskiego. — Kilka wiérszy łacińskich, kończy zbiór cały.
Wnosząc z tego co nas doszło, o talencie Sępa, którego współcześni po Janie Kochanowskim kładli i tak piękne rokowali nadzieje; nie możemy się z niémi zgodzić, na zuchwałe w oczach naszych porownywanie go z wielkim XVI w. mistrzem. Sęp, niéma Kochanowskiego natchnienia, niéma jego swobodnych ruchów, niéma téj wyraźności obrysów, niéma wcale obrazowości wyrażeń — wiérsz jego trudny, myśl pospolita i więcéj filozoficzna niżeli poetyczna. Uczucie tylko religijne i obywatelskie na chwilę go rozgrzéwa, ale w największym swym zapale, postawiony obok mistrza, zda się bełkotać niewprawnie. Kto wié, gdyby był żył, czy by się nie sprawdziły przepowiednie, czy by nie wyrosł także na mistrza; takim jakim go znamy, porównywać się nawet nie da z Janem, a jedno ich rodowe podobieństwo, w równém uczuciu religijném, dla nas wziętość Sępa u współcześnych doskonale tłumaczącém.

III.
Naruszewicz
jako Poeta.

Zaprawdę ciekawą dla nas i godną zastanowienia, jest epoka odrodzenia literatury za Stanisława Augusta, epoka co sama siebie wysoko stawiła, a któréj już o kilkadziesiąt tylko lat od niéj żyjąc nieznamy; zapomnieliśmy jéj największych pisarzy, zaparliśmy się wszelkiego z nią związku, wzgardziliśmy prawie wszystkiém co wydała. Prace historyczne tylko tego czasu, cenę dziś jeszcze mają i wiążą się z naszemi, właściwa literatura, prócz nielicznych wyjątków, dla nas dziś wcale umarła. A jednak tyle to tam było poetów sławionych, tylu wysoce utalentowanych pisarzy, co trochę się kłócąc, a bardzo się wzajemnie wychwalając, narobiwszy dużo hałasu za życia, legli przykryci kamieniem zapomnienia — gorzéj, bo prawie wzgardy. Była to jednak świetna chwila dla literatury — posłuchajcie tylko niedawnych jeszcze dziejopisów, jak ją porównywają z wiekiem Ludwika XIV i Augusta Rzymskiego! Zewsząd, ukazywały się jenjusze, talenta — poeci, historycy, wyrastali bujno pod promieniami królewskiéj protekcij — sypały się dzieła za dziełami, pieśni za pieśniami! Niestety! jakże to wszystko prędko zniszczało i cenę straciło. Jakże rokowana im nieśmiertelność, krótką była. Literatura Stanisławowskiéj plejady, umarła prawie ze Stanisławowską epoką, z Stanisława fortuną i dworem, bo ona nie dla kraju (po największéj części) nie dla ogółu, stworzoną została. Wyrosłszy pod dostojném okiem panującego, zgasła, gdy mu pochwał śpiéwać nie mogła. Wszystko co z téj epoki do nas doszło, co jeszcze dziś ma cenę, najmniéj wypłynęło z natchnienia protektora, najmniéj pochlebiało czasowym okolicznościom. Te tylko utwory, znane są jeszcze i zostaną w historij literatury, które szczęśliwym trafem wyłamały się z pod zbyt absolutnego wpływu ducha czasu. Karpiński co najmniéj śpiéwał gwoli dworowi, dworakom i Najjaśniejszemu Panu, dziś ze wszystkich poetów najwyżéj stoi podobno. Naruszewicz co całe życie dworował, pochlebiał, wielbił, czcił i śpiéwał Mecenasa Augusta, jako poeta poszedł w zupełne zapomnienie. Możebyśmy z tąd wnieść mogli, że protekcja dla literatury, ledwie nie jest szkodliwą, krzywiąc jéj kierunek prawie koniecznie, wedle własnego widzimisię; mianowicie taka protekcja jak Stanisławowska; co żądała za chléb i wino które rozdawała, kadzidła, i zabawki. Z konieczności więc literatura stała wpół dworską, wpół swawolną.
Zaiste, król co tak silnie wpływał na ducha, na całe życie literatury, na jéj kierunek, charakter, co za nią śledził niespokojném okiem, co ją trzymał uwięzioną na swym dworze, jak małpę lub papugę na łańcużku, król ten winien w historij epoki, koniecznie się wybitnie pokazać; poznanie jego charakteru, wyjaśni dopiéro całkowicie charakter literatury ówczesnéj, bo on go jéj nadał. Lecz nie tu miejsce właściwe, na skréślenie wielkiéj historycznéj postaci, co na schyłku naszych dziejów, jednym się jeszcze wydaje olbrzymią, drugim cieniem bez żywota. Stanisław August nie urodził się na króla, tęgości charakteru, panowania nad sobą, odwagi, nerwu mu brakło — Za to łatwe pojęcie, dowcip, wspaniałość, czułość dała mu natura. Stworzony na wielkiego pana, na poetę XVIII wieku, na protektora sztuk i miłośnika ich. Jemu nie życia czynu, nie życia walki, boju i poświęceń, potrzeba było; ale swobodnego nasycenia, wesołych biesiad, życia salonów, rozmowy poufałéj a dowcipnéj, słowem życia łatwego ludzi, co żyją tylko aby go użyć. Przeznaczenie postawiło go na niewłaściwém miejscu, na trudném stanowisku; a nawet położenie jego, nie potrafiło męztwa w nim wyrobić, charakteru, odwagi. Widać było jak żałował pięknego życia, zmarnowanego na walce, któréj znaczenia nigdy pojąć nie chciał. Nieraz dzwony bijące na gwałt w stolicy i huk dział na przedmieściach, zastawały Stanisława u trójnoga malarskiego; nieraz łza kręciła mu się w oku, gdy szczęśliwsze przypominał chwile, przywiedziony do tego, że wiernemu słudze, niemiał czém swojej okazać wdzięczności. Słyszałem naocznego świadka, opowiadającego o kilku chwilach ostatnich czasów Stanisława. O! ciężko i ón przecierpiał, a ciężéj niż kto inny, bo nie wyobrażał sobie, nie spodziéwał się dla siebie innego życia, nad płynące strugą wesołą, bogatą, złocistą, spokojną. Taki człowiek, co się urodził wcale nie do walki, i nie do stérowania zaburzonym krajem, siadł na tronie Batorych i Zygmuntów. Gdy po raz piérwszy korona swą złotą, ale zimną i ciężką okową, przycisnęła mu skronie, gdy uczuł że berło nie lekkie, a życie królewskie, nie życiem o jakiém marzył i jakiego potrzebował, Stanisław chciał się odurzyć, chciał zakryć przed sobą następstwa teraźniejszości, któréj przyszłość poświęcał, tak łatwo, tak nierozważnie. Otoczył się sztukami, poezją, kobiétami, uczonemi dworakami i głuszył w ich gwarze, głos co mu wołał zapewne: Pamiętaj na straszne jutro!
Literatura któréj przeznaczeniem było, słodzić królewskie troski i rozweselać czwartkowe obiady, któréj missją było, bawić i bawić tylko, któréj nie wolno ozwać się surowiéj, poważniéj, godniéj, poezja w szacie dworaka na pół, na pół arlekina; — zrobiła się po dworacku błyskotliwą, drobnostkową, próżną myśli, a wyrazów pełną, polerowną a czczą — w jednéj Satyrze tylko wylewali poeci, czego w czém inném powiedziéć nie śmieli. Ale dowcipny Xiądz Biskup Warmiński, raz nawet Satyrę, potrafił użyć na pochlebstwo. Literatura Stanisławowska cała żyjąc w nim i dla niego, nie dziw, że z nim téż umarła.
Wiek, w którym na nią koléj przyszła nie mało téż się przyczynił, do uczynienia jéj taką, jaką była. Wiek to był skeptycyzmu, reakcij, entuzjazmu dla pięknych marzeń, a szyderstwa dla wiary. Wszystkich oczy zwracały się na Francją, wszyscy z nią sympatywali, poklaskiwali jéj szałom, naśladowali wyblakłą jéj literaturę klassyczną, wielbili teorje polityczne. Polska przed chwilą jeszcze religijna, jakby w niéj nie postała reforma — nagle za wahała się w wierze swojéj i pobladła tuląc ostatek religij do wylękłego łona.
Król sam zdaje się także, dzielił obłąkanie naśladowców, choć w części. Zdało się wszystkim, że zostać przy staréj wierze, było to zhańbić się i nieodpowiedziéć wymaganiom wieku, cofnąć się w przeszłość którą zwano barbarzyńską i ciemną — Przesąd został prześladowany, pobity, wygnany, choć to co nazwano przesądem, było częstokroć poczciwą wiarą, starą i odwieczną prawdą. Bronią przesądu zwalczonego, zabijano całą przeszłość. Co w niéj się niepodobało, co nie przypadło do teorij, co się wytłumaczyć nie dało, nieumiejącym się zastanowić i śpieszącym burzyć ludziom, zabito, nazywając wzgardliwie przesądem. Wszystko stało się przesądem tylko — Z drugiéj strony wystawując jakiś stan błogi człowieka natury, obiecywano na danych przezeń pewnikach, nową zbudować teorją socjalną. — Ale nim gmach wznosić poczęto, ze wszech stron walono stare przybytki, i kupy gruzów, były piérwszą podstawą, nowéj Babel.
W poetach, w literatach, historykach Stanisławowskiéj plejady, znać potężny wpływ wieku — niéma w nich szczeréj, poczciwéj, staropolskiéj wiary — tchnienie skeptycyzmu już ich owiało; lękają się okazać niższemi od swego wieku. Xiądz Biskup Warmiński, tłumaczy z upodobaniem Woltera, naśladuje Woltera, co więcéj, Biskup pisze przeciw mnichom, dowcipne, ale najniedorzeczniejsze poemaciki, w których, zupełny brak nawet konwencjonalnéj prawdy, brak znaczenia, zastępuje jeden tylko i jeden zawsze dowcip. Drugi Xiądz Biskup Naruszewicz pozwala sobie nie jeden raz z mnichów także żartować, co gorzéj, pochlebiając skłonnościom wieku, upodobaniu pana i panów, bluzga obrzydłemi, nieprzystojnemi wiérszami, których pełna priapeia XVIII wieku.
Życie Krasickiego, czyste jest jeszcze, życie Naruszewicza nieraz podobno rozwiązłością się splamiło, którą opiéwał tak jędrnemi wyrazy. Smutno na to patrzéć, smutniéj jeszcze że duchownym wyrzucać musiemy tak wielkie uchybienia, przeciw świętym obowiązkom stanu. Darowana Węgierskiemu naśladowcy Pirona jego swawolna, dowcipna, choć zawsze dla nas trywjalna tylko ciągła z poezij igraszka, ale niedarowana nigdy wojna mnichów Krasickiemu, swawolne wiérsze Naruszewiczowi.
Postanowiliśmy tu powiedziéć kilka słów o tym ostatnim, jako o poecie. Jego zasługi jako historyka, gdzie indziéj może ocenim, tu przedsięwzięliśmy przejrzéć własne tylko jego utwory poetyczne, aby się przekonać czyli zasługiwał na wziętość swego czasu, a na takie zapomnienie naszego. Omijamy tłumaczenia, gdyż te o stylu tylko i sposobie władania językiem objaśniać by nas mogły.
Adam Stanisław Naruszewicz, urodził się d. 20 Października 1733 roku z Jerzego i Pauliny Abramowiczównéj Naruszewiczów Łowczych Pińskich, z familij nie bogatéj, ale niegdyś znakomitéj w Litwie ślachty. W życiu Jana Karola Chodkiewicza, sam ón o rodzinie swéj wspomina. W roku 1748 skończywszy nauki w szkołach Pińskich, wstąpił do zakonu Jezuitów, wysłany do Lugdunu, potém wsparty przez X. Czartoryskiego Kanclerza Litew., zwiedził Francją, Włochy i Niemcy. Po powrocie do kraju mianowany professorem poetyki w Uniwersytecie Wileńskim, lecz przeniesiony w krotce do Warszawy, na nauczyciela Collegium Nobilium. Tu zapewne z poezij naprzód hojnie okolicznościom czasowym sypanych, poznał go Stanisław August, a ceniąc w nim i talent i tę łatwość i giętkość charakteru, co tak na dworach popłaca, przywiązał go do swéj osoby, po kassacie zakonu w roku 1773. Nikt z poetów dworaków, nikt współcześnych, tylą nie był od króla co Naruszewicz obsypany łaskami, bo nikt téż tyle do króla, o królu, dla króla nie napisał, nikt tak zręcznie wszystkim otaczającym kadzić nie umiał. Oprócz ód, hymnów, pieśni, dytyrambów, na cześć i chwałę Stanisława wysypanych, pisał co tylko królowi rozkazać się podobało, wiérsze do każdego podarku królewskiego, do piesków, do faworytów; ucinki swawolne, gdy ich trzeba było, polityczne rozprawy, historyczne dowodzenia, mowy i tym podobne. To téż, z razu Koadjutor Biskupstwa Smoleńskiego, późniéj Pisarz W. Xięztwa Litewskiego, Sekretarz Rady Nieustającéj, Biskup Smoleński, wreście w 1790 Biskup Łucki, kawaler orderów Orła Białego i Ś. Stanisława, obdarzony medalem na cześć jego bitym, uczczony popiersiem bronzowém, postawioném na zamku, w sali wielkich ludzi — niémiał już czego żądać, o co prosić — Ale jak doskonale, jak pokornie dziękował!!
Nadto są wszystkim znajome poezje Naruszewicza, abyśmy je szczegółowie rozbiérać i cytować mieli, przebieżym je tylko i przypomnim. Z cztérech xiąg jego pieśni oryginalnych, w stu kilkudziesiąt poezjach, naliczyliśmy siedemdziesiąt przeszło pisanych z rozmaitych okoliczności, częstokroć wcale nie mogących natchnąć poety. To ciągłe przymuszanie się do śpiéwu, ciągłe wyzywanie natchnienia, niepodobna aby zawsze rodzić miało prawdziwą poezją, najczęściéj téż Naruszewicz w tych okolicznościowych swych pieśniach, jest wymuszony, nadęty, nie smaczny i zimny. Znać że pisał, nie że czuł, lecz że myślał iż wypadało cóś napisać. Mogłoż pobudzić prawdziwy zapał lada wesele J. M. P. Niesiołowskiego Kasztellana Nowogrodzkiego z Katarzyną Massalską, urodzenie Wojewodzica Połockiego Sapiehy, widok sań Xiężnéj Izabelli Czartoryskiéj (oda XIX xięga I). Imieniny Xiężniczki Elżbiéty Lubomirskiéj, X. Anny Sapieżanki, Anny Szaniawskiéj i Anny Lefore, odjazd pani Branickiéj (II. VI). Akt weselny J. M. P. Radzickiego Cześnika Zakroczymskiego z panną Teressą Krajewską Instygatorką Kor. i t. i t. d.
Nie urodził się nikt, nie ożenił, nie umarł, nie wyjechał, nie wrócił, żeby Naruszewicz z téj szczęśliwéj okoliczności, z tego pełnego wdzięku tematu, nie napisał wiérsza. Zapala się Warszawa, ón występuje z odą, ktoś komuś ofiaruje bukiet, druga, ktoś komuś zégarek, trzecia, ktoś kogoś pokochał, czwarta i tak nieustannie. Nie podobna żeby téj powodzi wiérszowéj, wystarczyło olbrzymie nawet natchnienie.
Lecz jakkolwiek wiele jest poezij u Naruszewicza okolicznościowych, do różnych osób, z różnych powodów adressowanych, do nikogo, o nikim ich więcéj jak o królu.
Cztéry te xięgi pieśni, są ogromną kadzielnicą, nieustanny dym wydającą u stóp tronu. Za każdy datek dziękczynienie, za każdy uśmiech, oda, a ileż to dytyrambów, przy imieninach, rocznicy ocalenia, etc. Z tytułów tych smutnych poezij, można sobie wystawić życie Naruszewicza utrapione, w ciągłéj pracy pochlebstwa i dworszczyzny spędzone. Spotykamy tu nie jednę pieśń, okazującą stosunki króla z faworytem; w jednéj dziękuje za Niemenczyńskie probostwo, w drugiéj za medal, w trzeciéj za order, w innéj za butelkę wina i t. p. nieomijając żadnéj zręczności zaręczenia, że wierny swemu panu póki dysze, że go kocha i gotów zań dać życie, porównywając Augusta z Bogi, z bohaterami. Równie zręcznie przymila mu się ofiarując to numizma, to naczynie na kwiaty, to kałamarz (IV. XIII); a gdy nic nie pomaga odzywa się ogromnym głosem, któren niewiém jak potrafił z piersi wydobyć:

Bez chleba kęsa, bez roli zagonu
Wstyd mi: lecz muszę dolę mą otwiérać.
Użal się królu! z wysokiego tronu,
A nie daj z głodu na starość umiérać.

To już ostatni stopień spodlenia — W innych pieśniach, zawsze dworską nutą nuconych, staje się zupełnie śmiésznym, wynosząc króla pod obłoki, za każdą nowo-otrzymaną łaską, przypomina na ówczas panią Sevigné, która po przetańcowaniu z królem J. M. Menueta, odezwała się siadając na miejsce, z naiwnym zapałem: Nous avous un grand roi! Takie jest właśnie uniesienie w tych, co je natchnęło odebranie medalu i orderu. Nieskończylibyśmy nigdy, gdybyśmy wyszczególniać chcieli poezje w rodzaju poprzedzających, jest ich tyle, że policzyć trudno, a większéj części, czytać nie podobna, są to dziś trupy, z których życie uciekło.
W pozostałych lirykach, już czysto natchnionych, nie temi dobrodziejstwami żywota, ale prawdziwemi uczuciami, uczuciami naturalnemi, Naruszewicz nie wiele jest szczęśliwszy. Język jego mozolnie na stary krój wymoderowany, pełen archaizmów, wyrażeń dziwnych, już napuszonych, już trywjalnych i rubasznych, już niesmaczno-nagich; wiele ma czasem energij, pospolicie zbywa mu zupełnie na wdzięku. Życie nawet dworskie nie potrafiło go ogładzić i dać mu uczucia tego co piękne i przyzwoite. Ody te są bardziéj patetycznemi rymowanemi mowy, niż lirykami, a gdzie udaje zapał i chce się unosić wysoko, wpada niechybnie w przesadę i nadętość. Co gorzéj, czujemy wszędzie że natchnionym nie był, ale sztucznie naśladował, wyrabiał natchnienie, że nie czuł, ale myślał. Sama przesada już jest tego dowodem; bo ten tylko przesadza, kto nie czując, niéma miary na wyrażenie uczucia. Zdaje mu się że silne uczucie tak by się wyrazić powinno, a myli się, gdyby prawdziwie czuł, wyraził by się silnie bez najmniejszéj trudności. Niemało w pieśniach Naruszewicza zadziwia, nietylko użycie ale nieustanne nadużywanie mythologicznych ozdób, któremi bez miary sypie. Jest to wada klassycyzmu XVIII wieku i wszystkich prawie pisarzy Stanisławowskiéj plejady, a najbardziéj X. Biskupa Smoleńskiego. Znać z tąd bardzo, że był Professorem Poetyki, w Jezuickiéj szkole; i czytał, studjował Gradus ad Parnassum.
W stosie tym różnéj wartości, różnéj treści i barwy wiérszy, które zebrane są w cztéry xięgi Liryków, są jednak ody odznaczające się, jeśli nie prawdziwém uczuciem, to patetycznością, zręcznemi zwroty, niekiedy powagą, niekiedy dowcipem. Takiemi są, piérwsza xięgi piérwszéj, druga, Hymn do Boga, wiérsz na ruinę Jezuitów i t. d. W tym ostatnim dał dowód niepospolitéj zręczności poeta, płacząc po swoim zakonie, nie mogąc go o nic obwinić, a bojąc się narzekać na upadek, wywija się tak ciągle, że ani tych co upadli, ani tych co ich wywrócili, nie potępia. Kończy polecając Jezuitów narodowi. Długa to rymowana i patetyczna mowa.
Ile Jan Kochanowski ma prostoty, tyle Naruszewicz nadętości, napuszoności, przesady; wszystko w nim kunsztowne. Natchnienia gwałtem z siebie dobywa i ubiéra je na zimno rozważając, w czém im lepiéj będzie do twarzy. Gdy chce być prostym i naiwnym jak naprzykład w Bajkach (powiększéj części naśladowanych) robi się rubasznym, gminnym, niesmaczno pospolitym. Między bajkami to natrafiamy na wiérsz o Kapucynie Celestynie, wiérsz który nam swą lekkością, zdał się prawdziwie gorszącym. Takież niestósowne żarty z mnichów, spotykamy w bajce X, któréj zakończenie szyderskie i ironiczne. Bajka a raczéj powiastka o Szołopiace (XI) jedna wyborna, choć znowu za nadto rubaszna; jak i niektóre z epigrammatów (np. IV).
Sielanki, których część większa bardzo niestosownie pod tę klassyfikację weszła (np. pod tytułem: Na akt weselny Ign. Potockiego) prawie wszystkie są naśladowane i wystawują ten świat pasterski konwencjonalny, którego twórcami byli Florjan poczciwy, Gessner, a w sztuce Vatteau. W jednéj tylko — Dziécię poprawione, Naruszewicz odmalował prawdziwą wieś i prawdziwych wieśniaków. W Folwarku z sielankowego tonu, przechodzi na satyryczny, do którego miał skłonność jak to jeszcze niżéj okażemy. W Oczekiwaniu na towarzyszów, dziwaczna mięszanina Dafnisów, Tyrymachów, Baucis, z Maćkiem, Fircykiem i Kulfonem!! Wszędzie, prócz wdzięcznego Pacierza Staruszka, cośmy go się na pamięć niegdyś w szkołach uczyli, i co prawdziwie jest piękny, brak zupełnie uczucia wsi, pojęcia życia wiejskiego, znać że to sielanki pisane w kamienicy Warszawskiéj, nad otwartym Gessnerem.
Nigdzie Naruszewicz nie dał tak jawnych wielkiego talentu dowodów, jak w Satyrach. Tu swobodny, posłuszny tylko natchnieniu, mści się niemiłosiernie na tych, którym musiał na nieszczęście gdzieindziéj pochlebiać. W nich, z całą siłą powstaje na czasowe w obyczajach wady, na zepsucie, na śmiészność, chłoszcze je szyderstwy energicznemi, wytyka palcami. W nich okazuje co miał w duszy ślachetnego, poczciwego, staroświeckiego, a czego dworszczyzna niemogąc zabić zupełnie, stłumiła tylko. Satyry właściwie są najlepszym i jedynym poetycznym Naruszewicza utworem, jedynym po nim dla nas spadkiem, co przedstawia doskonale świat ów, w którym był poeta, któremu płaszczyć się musiał, a którym w duszy gardził. — Do spisu Satyr należałoby dodać kilka jeszcze utworów poety, rozpierzchłych w zbiorze jego poezij, którym najwłaściwsze pod tą rubryką jest miejsce. Do nich należy fragment wyborny, pomieszczony na końcu epigrammatów, i będący wyraźnie niedokończoną Satyrą:

Lepiéj stokroć z kozaki żyć na dzikiéj siczy
Bo tam zbiegłe hultajstwo, kiedy co w zdobyczy

Z granicznych urwie sieliszcz: co los zdarzył komu
Nie weźmie mu ni Sotnik, ni Koszowy z domu.
Chodzi z fajką bezpieczny Sawka po Majdanie,
W cześnika szarawarach, w podsędka żupanie,
Na kłusaku pancernym harcuje Mikita
Z kąd wziął, jak to obróci, żaden go nie pyta
Nie wart że się ojczyzną kraj taki zwać godnie
Gdzie same w porównaniu cnotami są zbrodnie?
Gdzie chcąc ujść szarpaniny nie jeden by może
Złotą godność za grube oddał Zaporoże.
Tam by przecie bezpiecznie, jak sobie zasłużył,
Czy borysa, czy chleba pytlowego użył.
I żył lepiéj w szałasach z dziekciowemi gbury
Niż z jaśnie wielmożnemi pany łupiskury.
Dziś człowiek niewié komu zasiéwa i młóci,
Lada kto mu stodołę i lamus przewróci.
Naśle łotrów najemnych, pograbi, pokosi,
Porąbie, porozgradza, spali, powynosi:
A sprawiedliwość kędy? czekaj że jéj zgoła
Kiedy umarli trąbę usłyszą Anioła.
.............
Siedzi człek w domu, jako liwrant w magazynie.
Ten grosza, tamten zboża, ów chce byś dał koni.
A za co? Bo masz a nikt ciebie nie obroni
Daj furaż, bies wié za co włożony drapieżnie
Pój miodem, tucz kurami mundurowe leżnie
I chociaż na obronę publiczną mniéj zdatnych,
Na wysys krwi twéj własnéj, chowasz zbójców płatnych.
Pan stawi karczmę zajrząc że masz grosz z arędy
..................
A że wszystko straciwszy, nie mógł skończyć sprawy
Szedł o kiju Astrci szukać — do Warszawy
Kiwnąłem głową myśląc, żal mi patrzéć na cię
Diabła w pałki z tym kijem wskórasz panie bracie
.....i t. d.

Dołączyłbym także do Satyr obraz wyborny Fircyka, pomieszczony niestósownie między odami (X. IV. XXIX). Doskonałe jest żartobliwe zakończenie obrazku:

A kiedy fircyk grzecznym kawalerem takim
Któż będzie sowizrzałem, głupcem i prostakiem?

Fircyk kilkakroć wspominany w Satyrach Stanisławowskiéj epoki, jest postacią zupełnie jéj właściwą, odmalowany został z natury. Mamy i dziś różne śmiészności, ale niéma już między nami Fircyków, swobodnych, wesołych, wytwornych, wiercipiętów, takich, jakiemi ich odmalowali Naruszewicz i Krasicki. Z Fircyka wyrodził się dzisiejszy lewek naśladowany z francuzkiego, równie śmiészny swą przybraną powagą, jak tamten był trzpiotowstwem. Piérwsza Satyra Sekret w tonie poufałéj pełnéj rubaszności gawędy, napisana, niekiedy przechodzi dobitnością wyrażeń, aż w gminność, któréj nowa nasza szkoła częstokroć o nię pomawiana, nigdy nie doszła. I tu znajdujemy Fircyka znowu, zawsze takim jakim go wprzód odmalował poeta, nieznośnym wiercipiętą, wścibskim i plotkarzem.
W Satyrze drugiéj o ślachetności, a raczéj o ślachectwie, śmiało nastał poeta, na tak przyjęty w polsce przywiléj urodzenia, co jedną część narodu, nie przebytym murem oddzielał od drugiéj, ledwie że nie wrogów czyniąc z rodzonej braci, rozdzielonéj losem na dwa obozy. Tu widzim wyraźny wpływ doktryn XVIII wieku. Nie dziwiło nas wcale, gdy mieszczanin Klonowicz pisał swoją Victoria Deorum, ale gdy Naruszewicz, potomek owych co z Radziwiłłami, Sapiehami i t. d. spokrewnieni i pokolligaceni byli, występuje przeciw przywilejowi urodzenia, niepodobna abyśmy niewidzieli w tém, wpływu czasowego, obcego pochodzenia. Co więcéj, Satyrę tę, przypisał ón X. Adamowi Czartoryskiemu.
Tonem, argumentami, celem, myślą, satyra ta widocznie, wyszła z pod pióra człowieka, co przed chwilą tłumaczył odę do gminu P. Thomas. Jest wymowny głos za ludem, a przeciw aristokracij, bardziéj jeszcze niżeli przeciw ślachcie. Piękny tu obraz starożytnych polanów; a wyborny wiérsz ku końcowi.
Satyra trzecia głupstwo, znajoma jest podobno wszystkim. Niepojmujemy jéj tytułu, bo głupstwo nie będąc do poprawienia, nie może być przedmiotem Satyry; snać autor nie stosownie ją nazwał. Dziwnie trafne są w niéj obrazki, znajomego nam już Fircyka, gryzipacierza, pana Joba i t. p. Z nich wszystkich wnosić należy, że głupstwem nazwał autor, nie to co pospolicie niém zowiémy, ale wady. Spis śmiészności i wad kwalifikujących na głupca, kończy tę wyśmienitą gdéraninę.
Wiek zepsuty, jest gdéraniną także, ale niedobrze powiązaną, urywaną nieustannie, nie klejącą się, i nie przedstawującą wyraźnie jednéj wybitnéj myśli.
W Satyrze pochlebstwo, jakże doskonale odmalował Polskę, osiemnastego wieku, któréj całą literaturą był panegyryk, jednym głosem nieustanna admiracja! A! czemuż nie uderzył się w piersi sam także i niepostrzegł że w swych pieśniach, kontynuował tylko tych, których tak dowcipnie wyśmiéwał! W pełném goryczy zakończeniu zdaje się srogi wyrzut robić całemu krajowi.

Wszystkich chwalim iż dobrzy i świeccy i xięża
Jednak giniem bez skarbu, rządu i oręża.

Nadzwyczaj trafne jest obranie tego przedmiotu, co więcéj, śmiałe. Satyra ta bowiem zdaje się kłamstwo zadawać własnym pismom Naruszewicza i obwiniać milczeniem, samego nawet N. Pana. Skłonność do panegyryków począwszy od XVII wieku, stała się była wadą narodową. Nie było środka między bezecnym paskwilusem, a nudną i nieznośną mową pochwalną, która się wciskała wszędzie. Słyszano ją z ambon, na sejmach, na dworze, na uroczystościach, weselach, chrzcinach, wszystko było pretextem panegeryku, który w końcu stracił znaczenie zużyty do nitki. — Tytuły dzieł, dedykacje, całe księgi napełnione były alluzjami, epigrammatami, anagrammatami, odami panegirycznemi. Im ten szał trwał dłużéj, tém się dziwaczniéj przeradzał i bujał, aż doszedł do najwyższego stopnia śmiészności. Już za panowania Stanisława, trochę ucichło choć jeszcze przy zdarzonéj okoliczności, ożywały się z Konwentów, Collegiów i od pojedyńczych osób, łacińskie ody i polskie mowy. W Satyrze pochlebstwo, poeta tak doskonale wystawił ten stan chorobliwy umysłów bezczynnie applaudujących wszystkiemu, że do jego obrazu, nic dodać niemożna.
Chudy literat, wystawia nam także bardzo dobrze, stan literatów i literatury za Stanisława Augusta. Literatura jak widziemy, nie trzymała się o własnéj sile, nie żyła sama sobą, ale tuliła się pod przemożną protekcją mecenasów, na których czele stał król. Wszyscy literaci byli z natury swéj chudzi, i wypasali się dopiéro gdy ich na pański obrok wzięto. — Drukowały się dzieła kosztem autorów, a cała nadzieja na mecenasach spoczywała. Pisano nie dla narodu, ale dla kilku łaskawych i nie tyle o pismo szło, co o szczęśliwie dobraną dedykacją. Niebyło związku, sympatij między ludem a pisarzem, nikt jak widzim niekupował xiążek; a ślachcic naprzebiérawszy w sklepiku, brał nareście:

Receptę do drjakwi i kalendarz nowy.

Napróżno Naruszewicz bije tu, na brak czytelników i zdaje się gniéwać, że jego tłumaczonego Tacyta, nie kupowano, napróżno dowcipnie opowiada, jako ślachcic, xiążki sądził właściwémi duchownym, a ksiądz zalecał je nabywać próżnującemu ślachcicowi — nie tyle było w tém winy ślachty i duchownych, co pisarzy. Cóż dziwnego że nie kupił Tacyta w kramiku przybyły z wioski ślachcic? Co dziwnego że drugi skrzywił się na tłumaczenie Horacjusza? Mógłże Tacyt i Horacy zaspokoić potrzeby umysłowe narodu? Przecież kupowano Podstolego i Doświadczyńskiego, kupowano Naruszewicza historją i można się było opamiętać, że jedno tylko wprowadzenie narodowego piérwiastku do literatury, mogło ją uczynić popularną i postawić w związku z narodem.
W Satyrze Reduty, którąbyśmy dziś maskaradą nazwali, wyborne są obrazki, choć myśl główna nie oryginalna. Spotykamy tu jednego z tych panków, na ówczas często widywanych w Warszawie, co to błyskotliwym pozorem zbytku, okrywali niedostatek i ruinę. Podobnego w Doświadczyńskim maluje niemniéj doskonale Krasicki; potém junaka, potém gracza, piérwszego ministra króla Faraona, potém świętoszka jakich dziś wcale nie widać, bo kto Boga w sercu niéma, już przynajmniéj nie czuje się w obowiązku, pobożności udawać. I to także postać charakterystyczna, co jéj już nie zobaczym i co właściwie do przeszłości należy. Po Tartuffie Moliéra, łatwo było na nią natrafić; ale Naruszewicz cale ją po polsku pojął:

Owoż się na ulicy słodko z mnichem wita
I w szkaplerz go całuje: Jest to hipokryta
Jaki mógł być na świecie: Że xiędza Dryganta
Często winkiem podsycił, obił predykanta
Utopił dwie czarownic, a wierzy w upiory
Gmin mu za życia świętych wyrządza honory —

Oto jeszcze przyjaciel wszystkich ze słodkiém obliczem — Chameleon.

Wczoraj był rojalistą dziś republikantcm
Słowa mu na dwór ciekły, jako z pełnéj beczki
Dziś chwali: Jezuickiéj chce mu się wioseczki.

Napisał panegiryk, a gdy się zawiedzie
Krzyknie; Niemasz tu zasług! I do Włoch pojedzie.

To — niémasz tu zasług! wyborne, bo naturalne, bo z ust zda się Chameleonowi wydarte.
A taż Madame, idąca na bal, przed którą w powozie siedzi L’abbé. — Wszystko to żywe swego czasu postacie, których zachowanie winniśmy poecie; a w odmalowaniu ich, odmówić mu najprawdziwszego talentu, byłoby niesprawiedliwością.
W Satyrze Małżeństwo, nie tai się Xiądz Biskup, z swojém najgorszém o kobiétach wyobrażeniem; nie lepiéj je widzi od Opalińskiego, co tak srodze, nielitościwie, Polki swojego czasu nam odmalował, że wierzyć prawie w nie niechcemy. Naruszewicz nie piérwszy to raz w téj Satyrze, przeciwko małżeństwu wykrzykuje, dwie ody tejże treści, znajdują się w xięgach Liryków, jakby umyślnie kłamstwo zadając, różowym wróżbom licznych Epithalamiów, tuż obok pomieszczonych. W odzie o małżeństwie, z niesłychaną energją poczyna autor, tu z nielitościwém szyderstwem:

Powiedział mi pan Miłosz tydzień temu będzie
Że téż nakonicc przyszło zamyślić waszeci,
Po długiém kawalerstwie o małżeńskim stanie
Mości wielce w mym sercu ryty kiljanie!

Cała tym tonem ciągnie się Satyra, zawsze przeciw kobiétom. I nie dziw, kto je widział w stolicy, za zalotnego panowania Augusta, kiedy każda ubiegała się o królewski fawor i szła przeciw sercu królewskiemu na wpół drogi. Kto je widział wówczas — nie mógł o nich sądzić inaczéj. Był to czas powszechnego zepsucia, które nawet na wymówkę swą gorącéj namiętności niemiało, bo je zrodziło w części naśladownictwo cudzych obyczajów, w części duma i próżność.
Na téj Satyrze, kończą się Naruszewicza w tym rodzaju utwory, nieliczne, bo osiém tylko zawiérające obrazów — Przebiegliśmy treść ich, nie cytując wiele, gdyż znajome wszystkim prawie, przypomniane być tylko potrzebowały. One są Naruszewicza, jako poety celnym utworem, jedynym może, co przejdzie do potomności, zawsze czytany, smakowany i ceniony. W nich jest fantazja i dowcip, siła i uczucie; nie piérwsi podobno przyznamy im postawiwszy je obok wybornych Satyr Krasickiego, więcéj daleko mocy od tamtych, celujących wdziękiem, wykończonością, dowcipem. W przekonaniu naszém z wieńca poety włożonego na skronie Naruszewicza, te osiém tylko listków niezwiędłe zostały, reszta pożółkła i opadła. Ody i pieśni w największéj części, zostały tylko materjałem biograficznym, historyczną pamiątką, w nich ślad życia dworskiego poety i życia narodu w téj nieszczęśliwéj, a tak wesoło strojnéj epoce. Nie było w nich uczucia, nie przeżyły téż tego co je sztucznie zrodziło — jedne Satyry wyszły z przekonania, z natchnienia, z serca, i one dziś jeszcze wartość mają wysoką.
Przystało téż bardzo XVIII wiekowi, epoce sceptycyzmu, co sama niewierzyła już w siebie, przedstawić się potomności w Satyrze. Tak bohatérska Grecja wcieliła się w Illjadę, a Rzym upadający, zepsuty, najlepiéj się także w swoich Satyrykach odmalował. Wieki podobnego charakteru, niemogą się objawić, tylko tym sposobem, niéma w nich wiary, nie może być innéj nad Satyrę poezij, nad Satyrę, co jest negacją poetycznemi szaty okrytą.
W wieku i okolicznościach Naruszewicza, niemógł ón być innym jak był. Mniéj dbały o znikome dobra ziemi i dobry byt, więcéj przejęty wiarą, lepszym będąc xiędzem, lepszym chrześcianinem, Naruszewicz lepszym by był poetą. Dla kawałka chleba, medalu, infuły i czwartkowych obiadów, nie poświęcając całego życia na pochlebstwo bez końca, nie szafując sobą i natchnieniem bez miary byłby coś lepszego od swoich ód utworzył. Dziś całą jego zasługą te Satyry, w których zdaje się i siebie i swój wiek potępiać; bo nie tu miejsce wysławiać wielką jego pracę historyczną, którą się tak znakomicie krajowi zasłużył. Powiédzmy téż tu, że protekcja wcale poezij nie służy i że na dworach kwitnąca, będąc tylko piękném cackiem, umiéra z temi, co się niém bawili. Życie poety, nie może się pogodzić z życiem miasta, a nadewszystko z życiem dworu, nieustanne rozdrabianie się, zużywanie się, odejmuje mu wszelką siłę, niedozwala skupić ducha, wejść w siebie.
Ucząc się tego co zowią dworszczyzną i tonem, musi najzdolniejszy, najszczérzéj natchniony człowiek, utracić wszelką energją, wszelki nerw. Wpływając na charakter, to życie wpływa przeważnie na usposobienie poetyczne, będące z nim w bezpośrednim związku. Solidarność życia i dzieł większą jest niżby się komu zdawać mogło, i dziś już téj prawdy dowodzić nie potrzeba. Mógł Naruszewicz pisać wybornie historją zostając przy Stanisławie Auguście, ale niepodobna było, aby natchnione tworzył poezje, na zawołanie, na zażądanie, na te tysiąc okoliczności, co je wywoływały. Karpiński co ze wszystkich poetów tego czasu, najwięcéj ma prawdziwego uczucia, częściéj przesiadywał na wsi, niż na dworze i wcale nie był dworakiem.
Przerzucając cztéry xięgi liryków Naruszewicza i porównywając je z Kochanowskiego odami; w tych nieustany wysiłek, w tamtych ciągłą swobodę widząc, przekonaliśmy się bardziéj niż kiedykolwiek, jak zgubném dla poety, jest życie wrzawy, zgiełku i tego co zowią per excellentiam światem. I ón miał także talent, talent energiczny, silny, wybitnie odcechowujący się od współczesnych, ale go rozproszył, rozsiał, zmarnował. Wiedział Kochanowski dla czego nie przyjął kasztellanij i usunął się do Czarnolasu. Zamiast prześlicznych jego pieśni, mielibyśmy może po nim, taką wiązkę nic nieznaczących wiérszyków, jaka po Naruszewiczu została; zamiast poezij natchnionych wiecznie prawdziwemi uczuciami, tylko zimne, sztuczne, mozolnie wykute tworzył by powinszowania, epithalamia i hejnały weselne! Ale Naruszewiczowi brakło téj odwagi, jaką miał Kochanowski, tego religijnego uczucia i prawego zamiłowania poezij. Wolał ón dwór niż wieś, towarzystwo dworaków, nad przyrodzenie, którego ani pojmował, ani malować nie umiał — wolał pochwały Pana i panów, niż spokojne przeświadczenie o własnéj dostojności.
Nie jednego tak już poetę, wybór sposobu życia zgubił i piękny talent unikczemnił; bodajby to było nauką dla tych, co zuchwale wierzą, że potrafią utrzymać w sobie iskrę poetyczną wystawując ją na chłodny powiew świata. Poezij potrzeba spokoju, odosobnienia, surowego życia, potrzeba całego człowieka, całego serca i duszy. Świat gwaru, wesela, płochości, kłamstwa; może uczynić filozofem, obserwatorem, satyrykiem, ale nikogo nie uczyni prawdziwym poetą. Na świecie wszystko nosi ślady myśli człowieka, wszędzie tylko człowiek się spotyka; na ustroniu w odosobnieniu, zbliżamy się do natury, to jest do myśli Boga — a poezja nie od człowieka, ale od Boga pochodzi.

IV.
TRZY DOBY
w Historij postępów umysłu ludzkiego.

Droga postępów umysłu ludzkiego jedna jest zawsze i niezmienna, prowadzi ona jednemi środki, do jednostajnych wypadków. Ludzkość w postępie swym zawsze jest sobą, zawsze tąż samą, nigdy się swéj natury piérwiastkowéj wyprzeć nie zdoła.
Nie możemy się tu zastanawiać i nie naszą jest wcale rzeczą rozwiązywać, jak które pojęcia otrzymuje człowiek; które z sobą przynosi, które w sobie wyrabia; z całych jednak dziejów pojedyńczego człowieka (mikrokozmu) i całéj ludzkości (megakozmu) okazuje się jawnie, że umysł ludzki, zaczyna od pojęć ogólnych, wielkich, a z nich przechodzi do składanych, szczegółowych.
Prawo te jest tak konieczném, że niéma dziejów do których by się zastosować, w których by się okazać nie dało. W filozofij, poezij, sztukach, tym zawsze jednym i niezmiennym trybem idzie człowiek, od ogółu do szczegółów, od wielkiego do małego, od syntezy do analizy, od ducha do materij, od myśli do formy, od pojęć prostych do składanych.
W historij więc filozofij, poezij — sztuk, trzy są główne epoki, epoki naturalne, na które się rozpadać muszą dzieje najwłaściwiéj. — Piérwszéj epoki cechą jest siła i prostota, w niéj utwory rodzące się, znamionują najwybitniéj pojęcie ogółu, zaniedbanie szczegółów formy, która instynktowie się natrafia. W epoce drugiéj, epoce któréj charakterem jest wdzięk, szczegół służy do podniesienia, do uzupełnienia ogółu; wywija się pojęcie formy, ale posłusznéj duchowi i dla niego narzędziem tylko będącéj. W epoce trzeciéj, któréj cechą jest bogactwo, forma podstawia się na miejsce myśli, szczegół na miejsce ogółu, całe staranie o drobnostki, o wyrobienie, exekucją; zupełne zaniedbanie całości dla części. To co zowiemy najczęściéj szczytem doskonałości w sztuce, w literaturze, w filozofij, jest tylko przerodzeniem się myśli w formę, zapatrzeniem na drobnostki; — twory błyskotliwe, ubrane, a bez myśli, bez całości ukazują się w téj trzeciéj epoce, co by powinna z porządku naturalnego być najwyższym szczeblem postępu.
W piérwszéj dobie wszystko jest wielkiém; przyświeca jéj wiara, zapał, natchnienie świéże jeszcze i silne. Utwory téj epoki, często niegładkiego, srogiego, chropawego oblicza, odznaczają się wielkiém pojęciem całości, siłą i prostotą swoją.
Do téj epoki należy w literaturze Illiada Homera, w architekturze mury Cyklopów; a z innego cyklu, budowy romańskie; w malarstwie pełne powagi i energij typy Chrystusa, bizantyjskich monet i obrazów, w rzeźbiarstwie marmury eginetyczne, etruski, rzeźby egipskie; — do téj epoki należą pieśni ludu i większa część utworów archaicznych każdéj literatury. W epoce téj, jakeśmy rzekli, panuje wiara, twory jéj zdradzając walkę myśli z formą, któréj do objawienia się użyć musi, noszą cechy wielkiéj siły. Ludzkość tworzy jak jeden człowiek, zapiéra się pojedynczy twórca, swego indywidualnego charakteru, i idealizuje się. Dla tego twory téj epoki, równie egińskie marmury jak homerowe pieśni, któż wié przez kogo utworzone zostały, przez jednego, czy kilku??
Człowiek goni w téj epoce za wielkim ideałem, od którego w filozofij zarówno, w literaturze, w sztuce, nie odwodzi go jeszcze ani naśladowanie ani obserwacja natury. Ón, naturę pojmuje sercem, instynktem, ón ją kocha, ale jéj nie bada, rozumié, choć tajemnic tłumaczyć nie usiłuje.
Cale inaczéj dzieje się w drugiéj epoce, drugim perjodzie kształcenia się umysłu ludzkiego, perjodzie przejścia. Tu człowiek zwraca się już do natury, i co żył cały syntezą, pojmować zaczyna analizę, czyniąc ją jeszcze sługą syntezy. W sztuce exekucja łączy się w równéj mierze z pomysłem, któren podnosi, i idzie posłuszna mu zawsze; w literaturze forma i jéj pojęcie rozwija się, ale całkiem jeszcze na korzyść głównéj myśli. Całość zdobi się szczegółami, które jéj nie zakrywają.
Do téj drugiéj epoki należy najwięcéj utworów filozoficznych, poetycznych, artystycznych, epoka to daleko już płodniejsza od piérwszéj, choć jeszcze nie tak płodna jak ostatnia, w któréj cześć formy, materij i szczegółu, czyniąc łatwém tworzenie, po tysiącznych wzorach, wyprowadza myrjady karłowatych drobniutkich, nic nieznaczących utworów.
Jak piérwszéj epoki siła i prostota, tak drugiéj wdzięk jest cechą. — Charakter jéj łączy w sobie trochę energij z pierwszéj doby, z poszukiwaniem gracij, uśmiéchu, słodyczy. Do téj epoki należy architektura bizantyjska, na danych już przez dawniejszą planach, wykwitająca w ozdoby jeszcze nie psujące jéj całości; do téj epoki należy wdzięczny Leonardo Vinci, którego postacie z swym uśmiéchem pełnym słodyczy, w Świętym Janie przypominają Antinousa Adrjanowego. Trudno jest jednak téj doby przejścia, granice ściśle oznaczyć; z jednéj strony dotyka ona piérwszéj epoki, z drugiéj wléwa się już w trzecią.
W trzeciéj, pojęcie szczegółu zastępuje pojęcie ogółu wielkiego, drobnostki zwracają całą uwagę artysty, sztuczne effekta całą usilność poety, wykończenie, wyszczegółowanie ukazuje się w literaturze i sztuce, w filozofij pojedyńcze, subtelne traktują się kwestje. Jak piérwszéj epoki cechą była idealność, tak téj ostatniéj, tak zwany naturalizm i prawda, często przez swe przywiązywanie się do materij, na fałsz przechodząca. Epoka to reformy, wątpliwości, pismactwa nieskończonego, niestety — epoka to Augustów i Ludwików XIV; epokę tę zwą odrodzeniem.
Ideał zasklepia się w niepojętéj jakiéjś konwencjonalnéj postaci — forma zajmuje wszystkich, naśladowanie natury, niepokoi artystę i myśl w nim zabija — rodzą się Caravage, Veronese, Rubens, Poussia, wielcy mistrze, którzy bogactwem szczegółów, zaślepiają; rodzą się Mignard, Mieris, van der Verf i Gerard Douw, co sztukę zasadzają na drobnostkach. Daleko już jesteśmy od pełnéj prostoty, energij piérwszéj doby, kompozycje pełne są szumu, zgiełku, barw, dźwięków, form, nagromadzonych łatwo, a ciężarem swoim zawalających myśl główną.
W każdéj z tych trzech epok znajdziecie jeszcze trzy podrzędne doby, stanowiące pojedyńczy Cykl mniejszy. Tak w piérwszéj odbiją się stopniowo wszystkie trzy, tak w ostatniéj także, ale w każdéj z nich oddzielnym i właściwym sobie sposobem.
Z powtarzających się nieustannie i powracających zawsze trzech tych perjodów, składa się cała historja filozofij, literatury i sztuk; w pojedyńczego nawet człowieka postępach umysłowych, znajdziecie zawsze też same prawo. Zaczyna się od utworów w których wiele siły, a mało formy; kończy na wykończonych bezmyślnych drobnostkach, równie literatura jak literat. — Chciejmy jednak uważać, że piérwsza doba, właściwie nie jest najpiérwszą, poprzedza ją często, jakieś wahające się poszukiwanie objawienia, próby; duch plącze się szukając jak się okazać, aż trafi instynktowo na formę, na język swój właściwy. Bełkotanie początkowe jest piérwszą dobą piérwszej epoki, jeżeli za nią w tyle nie pozostaje. Trzy wskazane tu epoki, nie równe są, co do przeciągu czasu, jaki u różnych narodów, w różnych gałęziach dziejów zajmują. Piérwsza jednak zwykle najkrótsza, ostatnia najdłuższa, piérwsza w niewielu zawiéra się pomnikach, ostatnia zasypuje niémi. Odpowiada to doskonale charakterowi epok; bo epoka formy, płodniejszą być musi od perjodu myśli, rozdrobnostkowanie rzeczy, czyni ją na pozór większą i więcéj miejsca zajmuje.
Nie wszyscy jednak żyjący w pewnéj epoce, koniecznie są charakterowi jéj posłuszni, umieszczenie ich w tym lub owym perjodzie, nie zaręcza za cechy utworów. Są co żyjąc w piérwszéj, należą właściwie do trzeciéj, lub w trzeciéj odcechowują się siłą i energją swych pomysłów i pojęciem ogółu, całości. Ogólną jednak barwę, ton, nadaje zawsze im, epoka w jakiéj żyją.
Piérwszą epokę, pospolicie, dla niezręczności form, w jakich się objawia, dla małéj ilości jéj pomników, co więcéj do myśli niż do oczów przemawiają, za mało umiano poznać i ocenić — trzecią natomiast uważano za szczyt doskonałości, bo oślepiała formami, drobnostkami, za któremi ogółu dojrzéć nie było można. W piérwszéj epoce ideałów i wielkich utworów, epoce siły i energij, wyśmiéwano brak naturalności, w trzeciéj nadto wyniesiono często zupełnie bezmyślne naśladowanie natury, przechodzące w literaturze, w nikczemny indywidualizm.
W jakiéj dziś epoce żyjemy? Jest li to piérwsza epoka nowego cyklu, czy ostatnia starego? Rozważmy. Powiedzieliśmy już, że cechą piérwszéj epoki, zawsze jest siła i prostota, pojęcie całości, idealizowanie wszystkiego, podnoszenie do wysokiéj potęgi. — Cechą trzeciéj bogactwo, drobnostkowość szczegółów, indywidualizacja, niewolnicze przywiązywanie się do natury i studjowanie jéj we wszystkiém. Czém jest reforma w literaturze dzisiejszéj, jeśli nie wprowadzeniem w nią naturalizmu i indywidualizmu? Utwory naszych czasów nie wielkim zapewne ogółem, nie pojęciem całości, nie prostotą się odznaczają, wszystkie one wycechowują się wybitnie od indywidualności autorów, którzy nie szukając ideałów, zwracają tylko oczy na naturę, a przedewszystkiém na siebie. Nasza więc epoka nie jest pewnie piérwszym perjodem nowego cyklu, ale ostatnią dobą, ostatniéj epoki, starego.
Nasza wysławiona reforma, któréj i potrzebę i konieczność widziémy równie z innemi, właściwie jest tylko ostatnim stopniem naszego umysłowego ukształcenia, w danym nam czasie. Po niéj dopiéro przyjdzie może nowy cyklus, nowa piérwsza doba, co przewyższy siłą i prostotą swych utworów, wszystkie co ją poprzedziły.
Na pozór zdawać się może, iż teorja ta, prowadzi do zaparcia się postępów ludzkości, wykazując w trzeciéj najwyższéj ukształcenia epoce, karłowatość i wyraźne przerodzenie (degeneratio). Tak jednak nie jest, każdy wielki cykl składający się ze trzech epok, prowadzi za sobą nowy, którego piérwszy perjod podnosi się wyżéj od poprzedzających. W historij kultury Grecij, Rzymu, średnich wieków, znajdziecie trzy przez nas oznaczone doby, po których przejściu jeśli nie w tym samym narodzie i miejscu, to gdzieindziéj, nastąpiło dalsze na wyższym już stopniu rozwijanie się ludzkości.
W naszéj literaturze, trzy te epoki wyraźnie się odznaczają, chociaż one odpowiadać nie będą, przyjętym już w historij podziałom jéj na oddzielnych charakterów perjody.
Cała piérwsza epoka, ukryta jest prawie, we mgle czasów, z których niémamy innych pomników, nad podania, pieśni gminne i wielki hymn do Bogarodzicy. Ostatni perjod piérwszéj téj epoki, przeciąga się aż w panowanie Zygmunta Augusta; chociaż tuż zaraz i druga epoka się poczyna. Rej należy jeszcze do piérwszéj, gdy Kochanowski do drugiéj.
Druga epoka trwa skaleczona, chorobliwie, wykrzywiona dziwacznie i przypadkowie, aż do zwanego odrodzenia za Stanisława Augusta, odrodzenia języka tylko. Do trzeciéj epoki należy cała literatura XVIII w. końca i początków XIX.
Wielka nowa reforma w literaturze, która się ogranicza, wprowadzeniem indywidualizmu na miejsce ideałów w literaturę, wprowadzeniem elementu narodowego, niczém inném niebędą, nad indywidualizm zbiorowy — należy jeszcze do epoki trzeciéj, choć ma pretensją nową zupełnie poczynać. Charakter utworów naszéj epoki dowodzi tego niezbicie. Pytam się gdzie u nas cechy piérwotnéj doby, siła i prostota! Nie odznaczamyż się raczéj rozmaitością, bogactwem, wykwintnością, ozdobnością, subtelnością utworów??
Myśmy tylko najwyższym szczeblem wiodącym na nową płaszczyznę, aleśmy jéj jeszcze nie doszli. Wiek nasz, nie wiek to wiary jeszcze, nie wiek zapału, choć już znamionuje nadejście lepszych czasów. Niémamy wiary w nic, nawet w siebie, nawet w to co czyniémy. Jakaś niepewność, wahanie się, objawiają się w każdéj naszéj czynności. Z łona ludzi co należą do swego czasu i przylgnęli sercem do niego, odzywa się przeciw sobie samym reakcya, zwątpienie — Między uczynkami, tworami, a człowiekiem i sumieniem, niéma doskonałego związku, żadnéj solidarności dzieł i autorów. Indywidualizm przechodząc do najwyższego stopnia swego objawienia, czyni z jednego często człowieka, co chwila innego w miarę okoliczności jakie go otaczają i nań wpływają.
Smutny to widok — ale pociesza myśl, że myśmy tylko nawozem, na którego pokładzie, piękny i bujny kwiat wystrzeli. Kto zgadnie jego barwy, jego woń, jego kształty??
Powiedzieliśmy już wyżéj, że są ludzie, których charakter odpowiada charakterowi jednéj z wyżéj oznaczonych epok, choć nie zawsze w niéj żyją. Ludzie ci, powiększéj części niepoznani, przechodzą przez epokę, w któréj żyją, nie należąc do niéj, a wyniesieni zostają i ukoronowani w następnéj dobie, która z niémi sympatyzując, zamiłowuje ich i ocenia. Moglibyśmy mnóstwo zacytować podobnych przykładów, i sympatja naszéj epoki dla wielkich pierwobytnych jenjuszów, wcale nas nie odwodzi od przekonania, że należym do trzeciéj doby.
Rozważmy bowiem jakie to jest współczucie nasze i czyli prawdziwe?? Alexander Wielki w złotéj skrzyni chował pieśni Homera, ale je zapewne czytał, słuchał ich z upodobaniem, nasycał się niémi, myśmy je także zamknęli w złotéj skrzyni uwielbienia, w któréj się pyłem pokrywają, nie tknięte, a wielbione. Taka jest nasza sympatja dla wszystkich wielkich utworów piérwszych epok, wielbim je, ale w nich nie smakujemy, przeszły do nas z tradycją uwielbienia, przyjęliśmy je, otoczyli nową czcią, czytamy wcale co innego, nasycamy się czém inném. Wszystko co tworzym, nie podobne wcale do tego co wielbim, prostota utworów dawnych, nie znajdzie się u nas nigdzie, a gdy chcemy dać dowód siły, dajemy tylko dowody wielkiego wysilenia.

V.
Słówko o prawdzie w romansie historycznym.

Czytaliśmy niedawno w Bibljotece Warszawskiéj, jakby przed dwóchset laty pisane wyrzekania, na wielką szkodliwość romansów, i zupełne ich potępienie. Zdanie takie dziś wyrzeczone, niczém nie dające się usprawiedliwić, jest tylko niewczesném echem, niegdyś może bardzo słusznego wyroku. W ówczas kiedy romanse malowały świat jakiś konwencjonalny, jedno tylko i to fałszywe i to fałszywie kréśląc uczucie, obłąkiwając obrazami wystawującemi ludzi, uczucia, w niebywałych kształtach; — w ówczas romans był szkodliwy w istocie, i wielce szkoda że autor co dziś go przeklina, nie urodził się w ówczas, mógłby sobie tego pozwolić, nie narażając się na śmiéch. Dziś radzilibyśmy mu, wyszedłszy z fałszywego stanowiska, lepiéj się rozpatrzéć czém jest romans i powieść. A jeśli zechce mimo to obstawać przy swojém, niechże potępi z nim razem całą literaturę i wszystko do czego wchodzi piérwiastek poetyczny. Niech powié; — wszelkie kłamstwo jest niebezpieczne, wolę od poezij nauki ścisłe i tablice Pythagoresa nad Illjadę — odpowiémy mu — Winszujem, ale nie zazdrościm — Chacun a son goût.
Dzisiaj romans, wcale jest czém inném; powiedzieliśmy już o tém w piérwszym tomie naszych Studjów i niewidziémy potrzeby powtarzania się. Tu tylko chcielibyśmy pomówić o romansie historycznym dzisiejszym, a mianowicie o prawdzie w romansie.
Wszelki utwór gruntuje się na wziętych z postrzeżeń, z dziejów, z jakiéjkolwiek bądź rzeczywistości materjałach. Człowiek twórca, układa tylko po swojemu to co zebrał w sobie — stworzyć nie może właściwie nic.
Widziémy z tąd, że zawsze jakaś prawda musi być zasadą każdego utworu. Zależy jednak zupełnie od twórcy wystawienie jéj tak, aby się w pewnych warunkach nieprawdą lub prawdą wydała. Część prawdziwa zmięszana z obcemi jéj pierwiastki, nie sympatyzującemi z nią rysami, straci swe barwy i zniknie. Prawda dwojaką jest w historycznym romansie — artystyczna i historyczna. Ta ostatnia, nigdy w nim nie będzie zupełną, bo warunki sztuki, cale się różnią od warunków historij, a romans przedewszystkiém jest utworem sztuki. W nim więc zawsze, prawda dziejowa staje podrzędnie i niejako narzędzie, środek, nie zaś cel.
Żadna historja, nie jest tak zupełną, nie daje nam tak spójnego, żywego obrazu, aby ón wcielić się dał, bez dodatków do powieści. Romansopisarza więc zadaniem jest, pole w większéj części białe, zapełnić, umarłych wskrzesić do życia, czynności ich wytłumaczyć, oblicze nam pokazać. — Tak samo ma się z epokami, które powieściopisarz pojąwszy po swojemu, przedstawia nam całkowite jak by w nich żył, jak by je znał nie oczyma duszy i intuicij, ale ciała. Chodzi najwięcéj o to, aby to co maluje, wydawało się (lub było) prawdą, aby składało całość żywą, i jedną myślą spojoną. Tu sztuka przychodzi w pomoc wątkowi historycznemu i wyobraźnia dotwarza, czego braknie, jednoczy odłamki; buduje z gruzów. Ale pisarz chcący wystawić daną epokę, jeśli dla fantazij swéj pofałszuje fakta, nie będzie się pilnować skazówek historycznych, narazi się nawet na nieprawdę artystyczną. Z tego względu poznanie historyczne głębokie wszystkiego co się odnosi do epoki danéj, do obyczajów, wypadków, ludzi i t. d. jest niezbędnym warunkiem, nawet dla pisarza — artysty.
Tym sposobem przysposobiwszy się autor, starać się powinien dopiéro poetycznie otworzyć epokę, najwybitniejszemi rysy. Nie pojmujemy aby na téj drodze historja mogła mu być na przeszkodzie, i aby dla ulżenia sobie, potrzebował ją wykręcać. Niéma nic, nawet w święcie sztuki, prawdziwszego nad prawdę — oddalenie się od niéj, odstąpienie jéj, czuć będzie fałszem.
Czego więc pilnować powinien pisarz historycznego romansu? — Postawiony między dwoma koniecznościami, — nie fałszowania historij i zaspokojenia wymagań sztuki;, gdy prawda dziejowa za wielką lub za małą dla niego i dla sztuki, gdy dotaczanie wątku urwanego niebezpieczne, jak ma sobie postąpić? Odpowiedział na to zadanie, w historycznych swych romansów obiorze przedmiotu, E. Tarsza. Sposób jest prosty i niechybny. Niepotrzeba do historycznego romansu wybiérać dziejowych postaci wielkich ani wypadków znajomych, z którémi mając do czynienia autor nieustannie plątać by się musiał między historją a wymysłem, uwięziony i skrępowany wyznaczoną mu przez historją drogą, z któréj zejść niemoże, aby w fałsz niepopadł.
Pojął ón że romans może być historycznym i będzie nim w istocie, chociaż ani osób historycznych, ani wypadków z wielkiéj xięgi dziejów, nie skréśli. Bierze typy, wystawia obyczaje, tworzy postacie, które tylko charakterami swemi, piętném swych czynności są historyczne. Tym sposobem usamowolnia się jako artysta, i puścić może cugle fatazij, pilnując tylko jednéj prawdy, prawdy w sztuce.
Dosyć nieszczęśliwe widzieliśmy próby i u nas i za granicą historycznych romansów, budowanych, na faktach znanych, wystawujących wielkie historyczne postacie. Romansopisarz zawsze w nich niżéj stawał prawdziwéj historij, lub musiał się z nią rozmijać. Jeden frazes pamiętników, jeden list współcześny, więcéj mówił, niż całe tomy domysłów. W drugim razie, gdy autor obiéra typy tylko, staje się niejako dopełniaczem historij, bierze od niéj światło i na nią światło rzuca. Niepodobna zaprzeczyć, aby tym sposobem, nawet historycznie prawdziwszym być niemożna, niż kiedy się porywa na wielkie postacie dziejowe. Jest to jednak w pewien sposób, nie zwyciężenie, ale omijanie trudności tylko, zejście w cień dla bezpieczeństwa.
Walter-Scott, w większéj części swoich utworów, trzymał się właśnie sposobu E. Tarszy, rzadko u niego wysuwają się wielkie postacie dziejowe, częściéj typy. I piérwsze jednak trafiają się, że nie wspomnim o innych, wszakci podobno, wszystkie nowe obrazy Ludwika XI, są kopją tylko z Kwontyna Durward?
Ten sam więc Walter-Scott, którego Tarsza uznaje swym mistrzem, malował także i wielkie postacie historyczne i wielkie dziejowe wypadki, ale tak właśnie jak E. Tarsza maluje naprzykład zjazd Kaniowski, to jest epizodycznie.
Wielkie owe postacie, nie są nigdy u niego głównemi, wielkie wypadki przechodzą zdaleka i skutki ich tylko na bohaterach się czuć dają. Autor nie obowiązany rozwijać trudnego obrazu ich, ukazuje na drugim planie, dla urozmaicenia go, to co wybitniéj wiek cechować może.
Metoda ta jest jedyną; a cała zależy na jedném, na obiorze przedmiotu, jeśli osoby występujące w romansie będą charakterystycznie do swéj epoki należéć, jeśli nosić będą rysy moralne czasu, romans stanie się istotnie obrazem danéj epoki. Epizody ubogacą go i urozmaicą, i będą tém czém akcessorja na obrazie, pomocą do uznania przedmiotu. — Fałszywy wybór spęta naprzód pisarza, zniewoli go do pilnowania się historij, oziębi, i szczęście jeśli tylko miernym, utwór przez to się stanie.
Wybór wielkich wypadków i dziwnych postaci, tém jest jeszcze nieszczęśliwy, że dziełu odejmuje wszelki interes. Od razu wiémy koniec, widziemy rozwiązanie; wielką sztuką utrzymać można zajęcie czytelnika, ale to będą leki piżmowe. Tym czasem swobodny autor z wybranemi przez się typami, postępuje po swéj woli, pilnuje tylko prawdy artystycznéj, i prowadzi czytelnika jak sam chce.
W takim razie udział historij w romansie, będzie niezmiernie mały, i to tylko w ramach się jego pomieści, co zostaje za ramami dziejów; a raczéj w nich tylko napomknięte, wskazane, a tu rozwinione być może. Autor nie sfałszuje historij, nie przenaturzy charakterów ludzi, którzy mają swoje własne oblicze, co się go tknąć nie godzi; najważniejszém jego przygotowaniem, będzie czytanie dla pojęcia ogólnego ducha czasu, nie dla poszukiwania drobnostek, i gdy drugi obarczywszy się brzemieniem nad siły, kleić będzie musiał, ten ducha tylko przejąwszy, tworzyć potrafi.
Słuszną bardzo uwagę, uczynił P. K. Bujnicki (w Tygodniku) że są epoki, do których romans historyczny u nas, sięgać nie może. Wszelki przedmiot ma sobie przyrodzoną formę; są czasy, których odmalować w powieści historycznéj niepodobna; bo odtworzyć ich, wystawić sobie czysto, jasno nie możemy, mało o nich mając wiadomości. Inne są warunki poematu i tu właśnie miejsce dla poety, gdzie już romansopisarz nie dosięga, a kto wié, czy poemat téż nie zbyt zuchwale targa się na przedmioty, coby do ram romansu tylko przypadły.
Romans maluje przedewszystkiém stronę życia realną, ze wszystkiemi drobnostkami potrzebnemi w obrazie. Łatwo pojąć, jak wiele dotwarzać potrzeba, gdzie nas nie doszły wieści, tylko o wypadkach, o wielkich postaciach, a dotwarzanie niebezpieczne i najczęściéj wystawia rzecz w złém świetle. Weźmy naprzykład dzieje polskie w XI i XII wieku, dzieje Litwy w XIV jeszcze. — Co wiemy o obyczajach, mianowicie klassy średniéj i niższéj, w tym czasie, da się zamknąć na kilku stronnicach; materjał dla romansopisarza niedostateczny; poeta co idealizuje wszystko, wysnuje z tego pieśń piękną i w swoim sposobie prawdziwą; romansopisarz gdy swój obraz rozpocznie, widząc taki brak rysów, będzie musiał się domyślać i zrobić może coś bardzo kształtnego ale wcale nie malującego epoki, prędzéj poeta wyidealizować potrafi przedmiot z bliższych nam i jeszcze nie owianych uroczą mgłą dawności, czasów, niż powieściopisarz wysnuje co z nielicznych rysów odleglejszych epok.
Świeżo czytaliśmy czyjąś uwagę, uczynioną nad powieścią Tarszy Stannica. Recenzent uniesiony chwalebnym zapałem oryginalności, dowodzi że autor dla swego utworu powinien był szukać nowéj i własnéj formy, zamiast Walter-Skotowską przybiérać. Ale, jeśli forma, jak to kilkakrotnie powtórzyliśmy, jest tylko wynikłością idei, a wcale niedowolną rzeczą; kiedy dwie idee podobne sobie, objawiają się, nie powinnyż, nie musząż one, mniéj więcéj podobnie się wcielić?? Forma p. Tarszy wielce wprawdzie przypomina Walter-Skotta, ale nie jest niewolniczém podrzeźnianiem, jak się recenzentowi wydaje. Nie wynikła ona z rozmysłu, ale z konieczności, z przedmiotu, z natchnienia. Zdaje mi się, że gdyby Tarsza Walter-Skota nie czytał, mógł by trafić na tę formę, na któréj naśladowanie jest dziś skazany dla tego tylko, że się kilkadziesiąt może laty wprzód nie urodził. Forma nowa nie jest łatwą do znalezienia, i nie jest rzeczą układającą się z rozmysłem, przychodzi ona zawsze z jakąś nową ideą, i o tyle jest nowa, o ile nowa myśl, którą osłania, któréj ciało stanowi.
Jak pantheiści, uznają ciało w koniecznym i nierozerwanym związku z duszą, tak my uważamy formę wynikłością niezbędną myśli, co się na naszym świecie obejść bez niéj nie może. Formy rozmyślnie składane, tworzone powolnie, są to automata Vaucansona — małéj rzeczy im braknie — duszy i życia — zresztą są doskonałe.
Ale wróćmy do prawdy w romansie historycznym.
Jak w obrazie historycznym, nie są pod względem sztuki, koniecznością portrety, i najpodobniejsze twarze nie zastąpią wyrazu i życia, tak w historycznym romansie, ścisłość historyczna, nie zastępuje także prawdy artystycznéj; a połączona z nią, dopiéro doskonałą całość stanowi. Naśladowcy Walter-Skotta, co romans historyczny pojęli tylko ze strony jego, że tak powiem, materjalnéj, a nie ze strony ducha, są dla nas dowodem tego. Ich utwory zimne są i przy całéj swéj drobnostkowéj prawdziwości, nudne, bezduszne. Wystawują tylko skelety epok, które odrodzić i odtworzyć miały. Bijmy na naśladownictwo w literaturze, ale na naśladownictwo bez potrzebne, bez duszne, bez myślne, co tak naśladuje jak Chińczycy; przemalowując nietylko obraz, ale plamy na nim i skazy — naśladowanie Tarszy, Walter-Skotta, jest wcale czém inném, bo zdobyczą umysłową, na korzyść literatury.

Koniec.




  1. Ne sutor i t. d.
  2. Nunquam volui populo placere, nam quae ego scio non probat populus, quae probat populus ego nescio. Seneca Epist. XXIX.
  3. Οῑς μἑν ἐγὣ δεινὸς, ὀυχ ὁ νῡν καιρὁς οἷς δέ ὁ νῡν καιρὸς, ὅυν ἐγὣ δεινός Vita Isocrat. Plutarch).
  4. Podobno Tartini.
  5. Sebastyana Fabiana Klonowicza z Sulmierzyc. Juvenalis Satyra XII. 7 nunc et ventis animam committo etc. Drukował Sebastyan Sternacki. Na dedyk. podpisany Seb: Acernus R. Lub. W. Ps.
  6. Dedyk. podpisana z Wólki Jozefowskiéj w dzień nowego lata 1595 r.
  7. Gostomscy, którym przypisany poemat byli dyssydentami, równie jak wszyscy prawie, którym Klonowicz swoje xiążki przypisywał. Niesiecki T. II. 289. To pokazuje, że może i sam skłaniał się duszą ku reformie, a zatém, że Jezuici nie dla tytułu tylko poemat jego na stos wskazali.
  8. Kraków 1607 r. W nowém wydaniu krakowskiém Klonowicza mnóstwo niezliczone omyłek, dla których czytać go prawie niepodobna.
  9. Niektóre tylko miasta większe miały Libertationem a podwodis, inne zmuszone były je dawać na zawołanie wyższych urzędników ziemskich, pod przejazdy znakomitszych, pod posłów, pod dwór, pod wojsko i t. d.
  10. Sąsiady — lokatorowie, mieszkańcy, takie ten wyraz ma znaczenie po aktach miejskich.
  11. Januarius Sowizralius Annus Dominus 8319 54730 (w istocie 1614) 4o typ. goth.
  12. Kraków 1585
  13. Decem annis rarum hunc librum author conficiebat 1793. 23 Jun. Jan. Szczekociniis.
  14. Całkowity tytuł jest następujący:
    Sebastiani Sulmircensis Acerni Victoria Deorum in qua continetur veri herois educatio

    Nasoni Sulmo patria est. Sulmircia nobis,
    Nosque poetastri. Naso poeta fuit.

    Na odwrócie: Diis manibus Invictissimi Stephani Regis poloniarum etc., persolvitur votum (w ośmiu wiérszach). Dedykacja: Magnifico Dno Dno Adamo Gorajski de Goraj in Bielgoraj, Radzecin, Nowawola, Zalepsko, Rzeczyca, Osmolice, Niedrwica, Prawiedniki etc. Domino et Haeredi S. R. Majestatis cohortibus praefecto patrono literarum et humanitatis clementissimo. Podpisano: (po XI kartach) Lublini nostris ex aedibus Sebastianus Fab. Acernus Sulmircenus Cons. Lublin. — Ten Adam Gorajski Podkom. Lubelski, znacznéj rodziny potomek, spokrewniony z Radziwiłłami i wielą innemi domy w Polsce i Litwie. Pisze Niesiecki, że za jego czasów niebyło już tych Gorajskich, co pobożnie przypisuje, haerezij w téj familij wkorzenionéj T. II. 255.

  15. Flora.
  16. Dedyk. X. Janus. Ostrowskiemu Kaszt. Krak. Podpis dedyk. z Lublina XXII. Aug. 1596. Carmen classicum w Victorij kończy się na str. 615.
  17. W całéj xiędze 683 pp. kursywą 8.
  18. U P. Wójcickiego, Teatr Starożytny I. 124, nie wiém: winą przepisującego czy drukarza, scena ta wydrukowana bez oznaczenia osób, ułamkami i żadnego wyobrażenia nie daje całości. Tak cytować jest to autorowi wyrządzać najboleśniejszą krzywdę w świecie, bo go poznać niepodobna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.