Kawaler de Chanlay/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
W ostatniej chwili.

Regent według zwyczaju spędził wieczór z Heleną. Od kilku dni czynił tak codziennie, i te godziny które z nią przebywał, uważał za najprzyjemniejsze. Ale tym razem biedna Helena, wzruszona głęboko widokiem kochanka, była śmiertelnie smutna.
— Ależ uspokój się, Heleno — powtarzał Regent — jutro zostaniesz jego żoną.
— Do jutra daleko — odpowiedziała Helena.
— Heleno — uspakajał ją książę — polegaj na mojem słowie, na którem się nigdy nie, zawiodłaś. Upewniam cię, że nastanie szczęśliwe jutro dla ciebie i dla niego.
Helena westchnęła głęboko.
W tej samej chwili wszedł służący i powiedział coś księciu pocichu.
— Co się stało? — zawołała Helena którą przerażało wszystko.
— Nic, moje dziecię — uspakajał ją książę. Mój sekretarz chce się ze mną rozmówić w jakiejś ważnej sprawie.
— Czy mam ztąd wyjść?
— Tak, na chwilę.
Helena odeszła do swojego pokoju. W tej samej chwili wpadł zadyszany Dubois.
— Zkąd-że wracasz i w takiem przebraniu? — zawołał Regent.
— Zkąd? — powtórzył Dubois — z Bastylii!
— A nasz więzień?
— Co?
— Czy wszystko gotowe do ślubu?
— Wszystko, tylko godziny nie oznaczyłeś, Mości książę.
— Niech będzie jutro o ósmej zrana.
— O ósmej... — powtórzył Dubois, zamyślając się.
— Tak. Nad czem się zamyślasz?
— Liczę, gdzie on będzie.
— Kto?
— Więzień.
— Jakto?
— Tak, jutro o ósmej rano będzie on już o czternaście mil od Paryża.
— Co?!
— Jeżeli będzie jechał tak szybko, jak w chwili, gdyśmy się rozstali.
— Co ty mówisz?
— Mówię, Mości książę, że do ślubu nie brakuje nic oprócz narzeczonego.
— Gastona!
— Tak, który uciekł z Bastylii pół godziny temu.
— Kłamiesz! nikt nie ucieka z Bastylii!
— Przepraszam Waszą Królewską Wysokość; kto jest skazany na śmierć, ucieka zawsze, jeśli może.
— Uciekł, wiedząc, że ma zaślubić jutro tę, którą kocha!
— Życie jest rzeczą miłą i każdy o nie stoi, Mości książę. Zresztą ten przyszły zięć ma wcale ładną głowę i naturalnie chciałby ją utrzymać na karku. Cóż w tem dziwnego?
— Ale gdzież on jest?
— Gdzie jest? Może być, że będę mógł powiedzieć to Waszej Królewskiej Wysokości jutro wieczorem; ale dziś to tylko wiem, że jest daleko, i za to mogę ręczyć, że nie wróci.
Regent zadumał się głęboko.
— Ale naiwność twoja, Mości książę, zdumiewa mnie zawsze; trzeba nie znać serca ludzkiego, żeby módz przypuszczać, iż człowiek skazany na śmierć pozostanie w więzieniu, kiedy może z niego uciec!
— O! ale nie pan de Chanlay! — zawołał Regent.
— No! mój Boże, ten kawaler, ten bohater postąpił jak pierwszy lepszy dureń i, doprawdy, że dobrze zrobił.
— Dobrze! a moja córka?
— I cóż twoja córka, Mości książę?
— Nie przeżyje tego! — powiedział Regent.
— Bynajmniej. Poznawszy go lepiej, pocieszy się po nim i wydasz ją Wasza Królewska Wysokość za jakiego księcia niemieckiego lub włoskiego... za księcia... Modeny naprzykład, którego panna Valois nie chce.
— Dubois! a ja chciałem go ułaskawić!!..
— Sam się ułaskawił, uważając, że to pewniejsze, i doprawdy, jabym zrobił tak samo.
— O! ty!... ty nie jesteś szlachcic; ty nie przysięgałeś.
— Mylisz się, Mości książę! Przysiągłem, że nie dopuszczę Waszej Królewskiej Wysokości do zrobienia głupstwa, i dotrzymałem przysięgi.
— Nie mówmy już o tem ani słowa, nie mówmy Helenie. Ja sam podejmuję się podać jej tę wiadomość.
— A ja przyłapać twojego zięcia.
— Nie! kiedy uciekł, niech z tego korzysta!
Zaledwie Regent wymówił te słowa, rozległ się za drzwiami jakiś hałas i do salonu wszedł z pośpiechem służący, oznajmiając:
— Pan kawaler Gaston de Chanlay.
Słowa te wywarły zupełnie inne wrażenie na obu słuchaczach. Dubois zbladł jak trup i twarz jego skurczyła się z wyrazem gniewu. Regent zerwał się z uniesieniem radości, która pokryła jego oblicze rumieńcem. Na twarzy księcia przebijało się tyle uszczęśliwienia, ile wściekłości na chytrej i spiczastej twarzy pana Dubois.
— Niech wejdzie! — zawołał Regent.
— Zaczekaj przynajmniej, Mości książę, dopóki nie wyjdę! — zrobił uwagę Dubois.
— A! prawda! poznałby cię.
Dubois odszedł wolnym krokiem, mrucząc gniewnie, podobny do hyeny, której przerwano ucztę. Wszedł do sąsiedniego pokoju. Tam upadł raczej, niż usiadł na fotelu, stojącym na stole, gdzie paliły się dwie świece i stały przybory do pisania. Ten widok natchnął go jakąś nową i straszną myślą, bo mu się twarz rozjaśniła i uśmiechnął się. Zadzwonił; wszedł służący.
— Przynieś mi tekę, która jest w powozie — rozkazał Dubois.
Służący w mgnieniu oka wykonał rozkaz. Dubois porwał z pośpiechem papiery, podpisał je ze złowróżbną radością, włożył napowrót do teki i, kazawszy pojechać karecie, ruszył do Palais-Royal.
Przez ten czas, na rozkaz księcia, wszystkie drzwi stanęły otworem przed Gastonem, który wszedł z pośpiechem i poszedł prosto do księcia. Książę podał mu rękę.
— Jakto! pan tutaj? — powiedział, usiłując przybrać wyraz zadziwienia.
— Tak, Mości książę — odrzekł Gaston — cud się stał za pośrednictwem dzielnego kapitana La Jonquiére. Przygotował on wszystko do ucieczki; prosił o pozwolenie zobaczenia się ze mną pod pozorem porozumienia się co do zeznań; potem, gdy nas pozostawiono samych, powiedział mi wszystko i uciekliśmy razem szczęśliwie.
— I zamiast uciec i dostać się do granicy, ukryć się w bezpiecznem miejscu, pan powracasz tutaj z narażeniem swojej głowy!
— Mości książę! — odpowiedział Gaston, rumieniąc się — muszę wyznać, że zrazu wydała mi się wolność najbardziej upragnioną rzeczą na ziemi. Pierwsze odetchnięcie świeżem powietrzem upoiło mnie; ale po chwili zastanowiłem się.
— Nad jedną rzeczą — prawda?
— Nad dwiema, Mości książę!
— Nad Heleną, którą miałeś opuścić?
— I nad moimi towarzyszami, których zostawiam pod nożem.
— I postanowiłeś...
— Że jestem związany z naszą sprawę, dopóki nasze zamiary nie zostaną urzeczywistnione.
— Nasze zamiary! powtórzył Regent.
— Nasze zamiary spełzły na niczem, panie de Chanlay, nie myślmy już o nich.
— Przeciwnie, Mości książę — odrzekł Gaston posępny, potrząsając głową — przeciwnie; właśnie trzeba o nich pomyśleć.
— Ależ pan jesteś zajadły! — zauważył Regent z uśmiechem. — Co masz na myśli, upierając się tak przy planie tak trudnym, a nawet obecnie niepodobnym do wykonania?
— Mam na myśli naszych przyjaciół uwięzionych, osądzonych, skazanych. Pan d’Argenson mi to powiedział. Myślę o nich, oczekujących rusztowania, których ocalić może jedynie śmierć Regenta; o nich, którzy, gdybym uciekł z Francyi, mogliby powiedzieć, że kupiłem ocalenie za cenę ich zguby i że bramy Bastylii otworzyły się przedemną w nagrodę zdrady.
— Więc chcesz pan tej swojej drażliwości poświęcić wszystko — nawet Helenę?
— Mości książę! jeżeli oni są dotąd przy życiu, muszę ich ocalić.
— Ale jeżeli już nie żyją? — zagadnął Regent.
— W takim razie to co innego... — odrzekł Gaston. — W takim razie powinienem ich pomścić.
— Ależ u dyabła! — zawołał książę — zdaje mi się, że masz pan przesadzone pojęcie o bohaterstwie. Sądzę, że już uczyniłeś, co do ciebie należało. Wierzaj mi, jako człowiekowi, który ogólnie uchodzi za znawcę w sprawach honoru: jesteś rozgrzeszony w oczach całego świata, mój drogi Bretonie.
— Ale nie w swoich własnych, Mości książę.
— Więc trwasz przy swojem?
— Bardziej niż kiedykolwiek! Regent powinien umrzeć i — dodał głucho — Regent umrze!
— Ale może przedtem chciałbyś zobaczyć pannę de Chaverny? — zapytał książę, trochę zmienionym głosem.
— Tak jest, Mości książę. Przedtem jednak potrzebuję mieć pańskie słowo, że mi dopomożesz do wykonania moich zamiarów. Nie zobaczę się z Heleną, dopóki mi nie przyrzeczesz, Mości książę, że mi ułatwisz spotkanie się z Regentem.
— A gdybym odmówił?
— Nie zobaczę w takim razie Heleny. Jestem dla niej umarły. Po co ma odzyskiwać nadzieję i tracić ją poraź drugi? Dość już będzie, jeżeli raz jeden mnie opłacze.
— Więc trwasz pan w swoim zamiarze?
— Tak, tylko, że teraz mam mniej widoków powodzenia.
— Więc cóż chcesz uczynić?
— Będę czekał na Regenta gdziekolwiek, a zabiję go, gdy spotkam.
— Raz jeszcze powtarzam: zastanów się pan!
— Na mój honor zaklinam pana! — zawołał Gaston. — Dopomóż mi, albo będę zmuszony działać bez twojej pomocy!
— Dobrze, idź zobaczyć się z Heleną, a po powrocie zastaniesz tu moją odpowiedź.
— Gdzie?
— W tym pokoju.
— Taką, jakiej pragnę?
— Tak.
Gaston wszedł do pokoju Heleny, która klęczała przed krucyfiksem i modliła się za swego kochanka. Na szmer otworzonych przez Gastona drzwi odwróciła się. Myślała, że to cud, i wyciągnęła ręce, nie mając siły powstać.
— O! Boże! — zawołała. — Czy to on, czy to jego duch?
— To ja, Heleno! to ja! — zawołał młody człowiek, biegnąc ku Helenie i chwytając jej ręce.
— Ale jakim sposobem ty... ty więzień jeszcze dziś rano... wolny teraz...
— Uciekłem, Heleno!
— I pomyślałeś o mnie... przybiegłeś tupnie chciałeś uciekać bezemnie... Jestem twoją... pójdę za tobą...
— Heleno! — odrzekł Gaston — kochasz mnie, bo nie jestem pospolitym człowiekiem. Lecz dusze wybrane miewają cięższe obowiązki do dźwigania, i sroższe próby do przecierpienia... Zanim się z tobą połączę, muszę spełnić to, co mnie sprowadziło do Paryża. Przeznaczeniem naszem jest cierpieć. Nasze życie zależy od wypadku... od tego, co się stanie dzisiejszej nocy.
— Co ty mówisz? zawołała Helena.
— Posłuchaj mie, Heleno — odrzekł Gaston. Jeżeli za cztery godziny, to jest o świcie, nie będziesz miała odemnie wiadomości, nie czekaj mnie. Niech ci się zdaje, że wszystko, co było, snem było. A jeżeli zdołasz otrzymać pozwolenie, przyjdź odwiedzić mnie w Bastylii.
Helena zbladła, ręce jej opadły bezwładnie... Gaston wziął ją za rękę i zaprowadził do klęcznika, na który się usunęła, potem dodał, całując ją w czoło, po bratersku:
— Módl się, Heleno, bo, modląc się za mnie, modlisz się jednocześnie za Francyę i Bretanię!
I wybiegł z pokoju.
— Niestety! niestety! — szepnęła Helena.
Ocal go, mój Boże! Ocal go! Co mnie obchodzi cały świat prócz niego!
Wróciwszy do salonu, Gaston zastał służącego, który oznajmił mu, że książę odjechał i oddał mu list pozostawiony przez niego.
W liście było, co następuje:
„Dzisiejszej nocy odbywa się w Monceaux bal maskowy, na którym będzie i Regent. Ma on zwyczaj około pierwszej w nocy usuwać się do ulubionej cieplarni, znajdującej się na końcu złoconej galeryi. Zwykle nikt tam za nim nie wchodzi, bo znają jego zwyczaje i stosują się do nich. Regent będzie ubrany w czarne aksamitne domino, z wyhaftowaną na lewym rękawie pszczołą złotą. Gdy chce zostać niepoznanym, ukrywa ten znak w fałdach ubrania. Karta, którą załączam przy liście, jest kartą wstępu dla ambasadora; za nią zostaniesz pan wpuszczony nietylko na bal, ale nawet do tej cieplarni, gdzie pójdziesz pod pozorem rozmowy bez świadków. Użyj jej dla zdobycia tego posłuchania. Powóz mój czeka na dole: w powozie jest moje własne domino; woźnica gotów na twoje rozkazy.“
Podczas czytania tego listu, który go miał zaprowadzić przed oblicze tego, którego zamierzał zamordować, zimny pot pokrył czoło Gastona. Oparł się o grzbiet krzesła; potem, zebrawszy siły, wybiegł z salonu, zbiegł spiesznie ze schodów, wskoczył do powozu, rzuciwszy woźnicy rozkaz:
— Do Monceaux!
Ale zaledwie opuścił salon, otworzyły się ukryte w ścianie drzwiczki i ukazał się książę; podsunął się w stronę drzwi od pokoju Heleny, która krzyknęła z radości na jego widok.
— 1 cóż? — zapytał Regent, uśmiechając się smutno — czy jesteś zadowolona, Heleno?
— Ah! to ty, Mości książę! — zawołała Helena.
— Widzisz moje dziecię, że sprawdziła się moja przepowiednia — mówił dalej Regent.
— Wierzaj mojemu słowu i miej nadzieję!...
— Ah! Mości książę! Czy jesteś aniołem zesłanym z nieba poto, żeby mi zastąpić miejsce ojca, którego postradałam?
— Niestety! — odparł Regent z uśmiechem — nie jestem wcale aniołem, lecz taki, jak jestem, zastąpię ci miejsce ojca, i to bardzo cię kochającego.
Mówiąc to, wziął rękę Heleny i chciał ją pocałować z uszanowaniem, lecz ona podniosła głowę i usta księcia dotknęły jej czoła.
— Widzę, że bardzo go kochasz — powiedział.
— Niech cię Bóg błogosławi Mości książę...
— Oby twoje błogosławieństwo przyniosło mi szczęście! — odpowiedział Regent.
I wciąż uśmiechając się, wyszedł z pokoju i wsiadł do powozu.
— Wstąpimy do Palais-Royal, ale pamiętaj, że masz tylko kwadrans czasu na dojechanie do Monceaux — powiedział do stangreta.
Stangret ruszył cwałem. W chwili, gdy powóz galopem zajeżdżał przed podjazd, wyjeżdżał z dziedzińca konny posłaniec na galopującym koniu. Dubois, zobaczywszy, że wyjechał, zamknął okno i cofnął się do swoich apartamentów.
Gaston tymczasem jechał do Monceaux. W powozie zastał maskę i domino; maska była czarna, aksamitna, domino fijoletowe, atłasowe. Ubrał się w nie, lecz dopiero wtedy przyszło mu na myśl, że nie ma broni.
Prosto z Bastylii pojechał na ulicę du Bac, a teraz nie śmiał już powracać do swego dawnego mieszkania, do hotelu Muid-d’Amour, z obawy, żeby nie zostać poznanym i uwięzionym. Nie śmiał wstąpić do nożownika, by nie obudzić podejrzeń, kupując puginał. Pomyślał też, że w Monceaux łatwo mu już będzie wystarać się o jakąkolwiek broń. Lecz w miarę, gdy się zbliżał, czuł nie brak oręża, lecz brak odwagi. Odbywała się w jego duszy straszliwa walka: duma i ludzkość walczyły z sobą, i musiał wciąż przypominać sobie swych przyjaciół w więzieniu, skazanych, zagrożonych śmiercią okrutną i hańbiącą, żeby nie wyrzec się swego zamiaru.
To też, gdy powóz wjechał w dziedzińce pałacu w Monceaux i stanął przed oświeconym rzęsiście pawilonem, pomimo przejmującego zimna, pomimo śniegu, pokrywającego krzaki bzu, tak smętne w zimie, a tak piękne na wiosnę, Gaston uczuł, że go oblewa zimny pot i szepnął:
— Już!
Powóz stanął, otworzyły się drzwiczki, i trzeba było wysiadać. Poznali wszyscy stangreta księcia i powóz używany przez niego do tajemniczych wypraw, i stali milczący i gotowi na każde skinienie przybyłego. Gaston nie zauważył tego. Wysiadł śmiało, pomimo, że mu ognie zaświeciły w oczach, i podał swą kartę. Lokaje rozstąpiły się przed nim z uszanowaniem, jakby dla okazania, że to zbyteczna formalność.
Za chwilę Gaston znalazł się wśród tłumu masek. Przepych, jaki tu panował, oszołomił go, błyszczące oczy z pod masek przeszywały go na kształt rozpalonego żelaza, a serce biło mu gwałtownie, ilekroć wśród tłumu masek, szukając tej, dla której gotował cios śmiertelny, spostrzegał czarne domino. Szedł, przepychając się i potrącając, na kształt łodzi, kołyszącej się na falach bez żagli i steru, rozkoszując się tym poetycznym i czarującym widokiem, to znowu miotany posępnem uczuciem; przerzucał się z raju do piekła. Gdyby nie maska, kryjąca jego zmienioną twarz, nie byłby uszedł paru kroków wśród tego tłumu, któryby wnet wskazał na niego i zawołał:
— To morderca!
Gaston nie ukrywał przed sobą, że było to nikczemne i haniebne przyjść do księcia jako gość poto, by zamienić płonące świeczniki na pogrzebowe pochodnie, by zbryzgać krwią te wspaniałe obicia, by zbudzić zgrozę i trwogę wśród olśniewającej zabawy; opuszczała go odwaga, gdy o tem pomyślał, i zawrócił mimowoli ku dzwiom.
— Zabiję go gdzieindziej — szepnął — ale nie tutaj!
Wtedy przypomniał sobie wskazówki księcia. Ta karta, dana przez niego, miała mu otworzyć drzwi opuszczonej cieplarni... Szepnął przez zaciśnięte zęby:

~ Przewidział, że ulęknę się ludzi; odgadł, ze jestem nikczemny!
Drzwi, ku którym zawrócił, prowadziły do galeryi, gdzie ustawione były bufety. Tam każdy gość przychodził jeść i pić. Gaston się zbliżył, tak jak i inni, nie dlatego, żeby mu się chciało jeść lub pić, lecz, że nie miał broni. Wybrał długi, cienki nóż i obejrzawszy się W około, dla przekonania się, czy nikt nie patrzy, wsunął go pod domino ze złowróżbnym uśmiechem.
— Nie! — szepnął. — Będzie to zupełne podobieństwo z Ravaillacem. Bo też Regent jest prawnukiem Henryka IV!
W tejże chwili zobaczył niebieskie, aksamitne domino, zbliżające się ku niemu. Za niem szedł jakiś mężczyzna i kobieta, również zamaskowani. Błękitne domino, zauważywszy, że je śledzą, zawróciło, szepnęło parę słów zamaskowanemu mężczyźnie, który schylił głowę z uszanowaniem i zbliżył się do Gastona.
— Wahasz się! — powiedział głos dobrze mu znajomy.
Gaston uchylił domina i pokazał nóż, ukryty pod niem.
— Widzę nóż, który błyszczy, ale i rękę, która drży...
— Tak, tak, to prawda, Mości książę. — Wahałem się, drżałem, gotów byłem uciekać, ale pojawiłeś się tutaj, dzięki Bogu!
— No, a ta wielka odwaga? — zagadnął książę z lekkiem szyderstwem.
— Nie postradałem jej, Mości książę!
— Więc cóż się z nią stało?
— Mości książę, jestem pod jego dachem!
— Tak, ale nie jesteś w cieplarni.
— Czy mógłbyś, Mości książę, pokazać mi go przedtem, ażebym się oswoił z jego obecnością, ażebym rozdmuchał w sobie nienawiść, jaką mam dla niego bo nie wiem, w jaki sposób odszukać go w tłumie?
— Przed chwilą był tuż przy tobie.
Gaston zadrżał.
— Przy mnie? — powtórzył.
— Tak blizko, jak ja teraz — dodał książę uroczystym tonem.
— Pójdę do cieplarni, Mości książę! Pójdę!
— Więc idź.
— Chwilę tylko jeszcze, Mości książę! niech się uspokoję!
— Dobrze. Cieplarnia, jak wiesz, jest w końcu tej galeryi, drzwi do niej zamknięte.
— Wszak powiedziałeś, Mości książę, że za okazaniem tej karty służący otworzą?
— Tak, ale lepiej otworzyć samemu; lokaj, któryby cię wprowadził, mógłby zaczekać na twój powrót. Jeżeli jesteś teraz tak wzruszony, cóż to dopiero będzie potem? Zresztą książę nie padnie bez obrony, bez krzyku; służba nadbiegłaby, zostałbyś schwytany, a wtedy, żegnaj nadziejo! Pomyśl o Helenie która oczekuje twojego powrotu!
Niepodobna wyrazić, co się działo w duszy Gastona, gdy słuchał słów księcia, który czytał w twarzy i sercu młodzieńca, jak w otwartej księdze.
— Poradź mi, Mości książę — wyjąkał Gaston stłumionym głosem — co mam czynić? Radź!
— Kiedy już dojdziesz do drzwi cieplarni, poszukaj pod klamką, a znajdziesz rzeźbiony guzik; naciśnij go, a drzwi otworzą się same, jeżeli nie są zaryglowane z wewnątrz. Lecz Regent, który się niczego nie domyśla, nie zabezpieczył się pewnie; wchodziłem do niego już wiele razy w ten sposób. Jeżeli go nie będzie, gdy wejdziesz, zaczekaj; jeżeli będzie, poznasz go po czarnem dominie i złotej pszczole.
— Wiem, wiem, Mości książę — powtórzył Gaston, nie wiedząc, co mówi.
— Niewiele liczę na ciebie dzisiejszego wieczora — zaczął książę.
— Ah! bo zbliża się chwila, w której zamienię całą moją przeszłość na przyszłość niepewną, haniebną może, a w każdym razie zatrutą wyrzutami sumienia!...
— Wyrzutami sumienia! — powtórzył książę. — Jeżeli się czyni to, co się uważa za sprawiedliwe, to, w czem nakazuje sumienie, nie powinno się mieć wyrzutów. Czy powątpiewasz o słuszności swojej sprawy?
— Nie, ale tobie łatwo tak mówić, Mości książę. Ty jesteś głową — ja ręką. A wierzaj mi Wasza Dostojność — dodał Gaston ponuro — że to rzecz straszna zabijać człowieka, który staje przed nami bezbronny i uśmiecha się do swojego mordercy. Sądziłem, że jestem odważny i silny, ale pewnie bywa tak z każdym spiskowcem, który podejmuje się podobnego zadania.
— Czas jeszcze cofnąć się! — zawołał książę z żywością.
— Nie! nie! Mości książę... Wiesz to dobrze, że jakaś fatalność popycha mnie naprzód. Spełnię zadanie, choćby było najcięższe; serce mi zadrży, lecz ręka zada cios pewny. Tak, powtarzam ci, książę, że gdyby nie moi przyjaciele, których życie zależy od tego — gdyby nie Helena, którą okryję żałobą — o! gdyby nie to, wolałbym rusztowanie z całą jego hańbą! Śmierć na rusztowaniu, to nie kara, to rozgrzeszenie.
— Więc tak! — powiedział książę — widzę, że choć zadrżysz, spełnisz, coś postanowił.
— Nie powątpiewaj o tem, Mości książę: Módl się za mnie, a za pół godziny będzie już po wszystkiem.
Książę drgnął mimowoli, skinął ręką i znikł w tłumie.
Gaston zastał otwarte drzwi na balkon. Wyszedł i przechadzał się przez chwilę, by ugasić na zimnie gorączkę, która pulsowała w jego żyłach, i krew zalewającą mu oczy. Ale ogień, który go trawił, niełatwo było ugasić. Powrócił do galeryi, uszedł kilka kroków, zawrócił i znowu poszedł ku drzwiom; położył rękę na guziku, lecz zdawało mu się, że kilka masek, zgromadzonych w pobliżu, przygląda mu się bacznie; zawrócił raz jeszcze, wyszedł na balkon i usłyszał pierwszą, bijącą na zegarze sąsiedniego kościoła.
— Teraz już czas! — szepnął — cofać się nie można. Boże, polecam ci moją duszę! Żegnam cię Heleno! żegnam!
I ruszył krokiem wolnym, lecz pewnym, przebił się przez tłum, nacisnął guziczek i drzwi otwarły się przed nim cichutko. Obłok zasłonił mu oczy; zdawało mu się, że się znalazł na innym świecie. Wszystko tu było odmienne, nawet temperatura. Gaston uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele. Przypisał to chłodowi panującemu w tej wysokiej sali, napełnionej wspaniałemi, kwitnącemi pomarańczami, magnoliami ze świeżem kwieciem, aloesami o liściach, podobnych do ostrza lanc, i wodzie w basenach, na której drzemały rozłożyste liście wodnych roślin, wodzie tak przejrzystej, że w cieniu wydawała się zupełnie czarna.
Gaston postąpił kilka kroków i zatrzymał się nieruchomy. Zdawało mu się, że jeszcze trudniej iść z zamiarem morderstwa w tę zieleń pełną uroku, wśród bijących w górę wodotrysków, po piasku miękkim, tłumiącym odgłos kroków. Poruszył się po chwili z wysiłkiem i poszedł dróżką, kręcącą się pośród krzewów. Mgła zasłaniała mu oczy; z obawą spoglądał przed siebie lękając się zobaczyć ludzką postać.
Nakoniec, pod katalpą o szerokiem liściu, otoczoną osypanemi kwieciem rododendronami, ujrzał czarne widmo, siedzące na siedzeniu z mchu, pod kląbem róż kwitnących, zwrócone do niego plecami. Serce skoczyło mu gwałtownie, a potem krew uderzyła do głowy, zaszumiało mu w uszach, usta zaczęły drgać, ręka pokryła się zimnym potem, bezwiednie zaczął szukać jakiejś podpory... Czarne domino siedziało wciąż bez ruchu...
Gaston cofnął się mimowoli, lewą ręką przycisnął nóż do boku... Nagle, zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i ruszył, otrząsając się z niewidzialnych pęt, które mu krępowały nogi. Skurczone palce schwyciły za rękojeść noża... postąpił kilka kroków ku księciu, tłumiąc jęk, wydzierający mu się gwałtem z piersi... Wtem postać poruszyła się, i na lewem jej ramieniu Gaston ujrzał iskrzącą się pszczołę złotą, jasną jak słońce.
W miarę, jak czarne domino zwracało się ku memu, ręce młodego człowieka drętwiały piana pokrywała mu usta, zęby dzwoniły, bo straszliwe podejrzenie zaczynało powstawać w jego duszy. Nagle wydał krzyk przeraźliwy.
Domino podniosło się — na twarzy jego było maski, a ta twarz była twarzą księcia d’Olivarés...
Gaston, spiorunowany, stał blady i niemy. Regent! Nie było już wątpliwości! Książę i Regent, byli jedną i tą samą osobą. Regent stał spokojny i wyniosły... Patrzył uporczywie na rękę, trzymającą nóż - i nóż upadł na ziemię. Wtedy spojrzał na Gastona ze smętnym i łagodnym uśmiechem, a Gaston padł na kolana jak podcięte drzewo... Żaden z nich nie przemówił ani słowa. Słychać było tylko głuche jęki wydobywające się z piersi Gastona i szmer wody, spadającej miarowo do basenu.
— Wstań pan — przemówił Regent.
— Nie! Mości książę! — zawołał Gaston, uderzając czołem o ziemię.
— Nie! u twoich stóp powinienem umrzeć!
— Umrzeć? Gastonie! widzisz, żem ci przebaczył!
— Mości książę! Ukarz mnie przez litość! Bo musisz bardzo mną pogardzać, jeżeli mi przebaczasz!
— Więc nic się nie domyślasz? — zapytał książę.
— Nic.
— Powodu, dla którego ci przebaczam?
Gaston jednym rzutem oka przebiegł swoją przeszłość, młodość smutną i osamotnioną, okropną śmierć brata, miłość do Heleny — te dnie tak długie, gnębiące bez niej i krótkie noce, spędzane pod oknami klasztoru, podróż do Paryża, dobroć księcia dla Heleny i nakoniec tę niespodziewaną łaskawość; ale nie rozumiał nic, nie odgadywał nic.
— Podziękuj Helenie — odezwał się książę, widząc, że młodzieniec się nie domyśla — ona to ocaliła ci życie!
— Helena! Mości książę... — wyjąkał Gaston.
— Nie mogę skazywać na śmierć narzeczonego mojej córki!
— Helena twoją córką, Mości książę! A ja chciałem cię zabić... Mości książę! Miej litość nademną!
— Masz szlachetną duszę, Gastonie.
— I ty jesteś szlachetny, Mości książę! Od tej chwili oddaję ci się duszą i ciałem; gotów jestem oddać ostatnią kroplę krwi za jedną łzę Heleny, za jedno słowo Waszej Królewskiej Wysokości!
— Dziękuję ci, Gastonie — odparł książę, uśmiechając się — Wynagrodzę ci to poświęcenie szczęściem.
— Ah! Jakże Bóg mnie karze, pozwalając na to, byś mi płacił, Mości książę, dobrem za złe, jakie zamierzałem ci uczynić!
Regent uśmiechał się na widok tej niemej radości, gdy otworzyły się drzwi i weszła maska w zielonem dominie. Maska zbliżała się wolno, a Gaston, przeczuwając, że skończyło się jego szczęście, cofnął się na widok przybyłego. Po wyrazie twarzy młodzieńca, książę domyślił się, że coś nowego zaszło, i odwrócił się.
— Kapitan de Jonquiére! — krzyknął Gaston.
— Dubois! — szepnął książę, marszcząc brwi.
— Mości książę! — zawołał Gaston, biorąc się za głowę, z twarzą pobladłą z przerażenia — jestem zgubiony! Mości książę, nietylko mnie należy ratować; zapomniałem o tem, co mi nakazuje honor, zapomniałem o ratunku moich przyjaciół!
— Twoich przyjaciół? — zapytał zimno książę, — Sądziłem, że przestałeś trzymać z takimi, jak oni?
— Mości książę! powiedziałeś, że mam szlachetną duszę; wierzaj mojemu słowu, że Pontcalec, Montlouis, Talhouet i Couedic, są równie jak ja szlachetni. — Szlachetni! — powtórzył książę wzgardliwie.
— Tak, powtarzam to, com powiedział.
— A wiesz-że ty, co oni chcieli uczynić, ty biedaku, który byłeś ich ślepem narzędziem, wykonywającem ich rozkazy? Chcieli wydać kraj cudzoziemcom, wymazać Francyę z rzędu krajów wolnych. Jako szlachta, powinni byli dawać przykład odwagi i prawości, a dali przykład zdrady i podłości. Nie odpowiadasz? Spuszczasz oczy? Jeżeli szukasz noża, leży u twoich stóp... Podnieś go! jeszcze czas!...
— Mości książę! — jęknął Gaston, składając ręce — wyrzekam się myśli morderstwa, błagam na klęczkach o przebaczenie! Ale jeżeli nie przebaczysz moim wspólnikom, pozwól mi umrzeć razem z nimi! Jeżeli ja będę żył, a oni umrą, honor mój przepadnie z ich śmiercią. Pomyśl o tem, Mości książę! honor nazwiska, które ma nosić twoja córka!
Regent pochylił głowę i odrzekł:
— Niepodobieństwo, panie; zdradzili Francyę, zasługują na śmierć.
— Więc i ja poniosę śmierć razem z nimi — odrzekł Gaston — bo i ja także dopuściłem się zdrady i chciałem cię zamordować, Mości książę!
Regent spojrzał na kapitana; spojrzenia, jakie między sobą zamienili, nie uszły uwagi Gastona. Dubois uśmiechał się i młodzieniec zrozumiał, że miał do czynienia z udanym kapitanem, tak samo jak z udanym księciem d’Olivarés.
— Nie odezwał się Dubois, zwracając s!ę do Gastona — nie umrzesz pan; tylko musisz zrozumieć, że są zbrodnie, których Regent nie ma prawa przebaczyć.
— A jednak mnie przebaczył! — zawołał Gaston.
— Bo jesteś małżonkiem Heleny — odrzekł książę.
— Mylisz się, Mości książę, nie jestem nim i nigdy nie będę, a że takie poświęcenie pociąga za sobą śmierć, więc umrę!
— Aa! zauważył Dubois — nie umiera się z miłości. Dobre to było za dawnych czasów, ale nie dziś.
— Masz pan słuszność, ale od noża zawsze można umrzeć.
Mówiąc to, Gaston schylił się i podniósł nóż leżący na ziemi. Dubois nie poruszył się Regent postąpił jeden krok.
— Rzuć pan broń! — powiedział wyniośle.
Gaston oparł koniec noża na piersi.
— Rzuć, mówię ci! — powtórzył książę.
— Daruj życie moim przyjaciołom! — błagał Gaston.
Regent zwrócił się do pana Dubois, który uśmiechał się wciąż szyderczo.
— Dobrze — odpowiedział Regent — Żyć będą.
— Ah! Mości książę! — zawołał Gaston, chwytając rękę księcia i niosąc ją do ust. — Jesteś miłosiernym jak sam Bóg!
— Mości książę! popełniasz błąd nie do darowania — przemówił zimno Dubois.
— Co? — zawołał Gaston zdziwiony — pan jesteś...
— Ksiądz Dubois, do usług! — odparł z ukłonem Le Jonquiére.
— Mości książę! — błagał Gaston. — Słuchaj tylko głosu serca, zaklinam cię!
— Mości książę! nie podpisuj nic! — upominał Dubois.
— Podpisz, Mości książę! podpisz — powtarzał Gaston. — Przyrzekłeś ich ułaskawić, a twoje słowo jest święte.
— Dubois! — podpiszę przemówił książę.
— Postanowiłeś to nie odwołalnie, Mości książę?
— Dałem już słowo.
— Dobrze; jak się podoba Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ale natychmiast, nieprawdaż, Mości książę? zaraz? — wołał Gaston. — Nie wiem, dlaczego lękam się... Łaski dla nich! łaski! błagam!
— Ah! mój panie! — przerwał Dubois — jeżeli książę obiecał, cóż zależy, czy pięć minut wcześniej, czy później to uczyni?
Regent spojrzał z niepokojem na pana Dubois.
— Masz słuszność, Gastonie — powiedział — podpiszę natychmiast. Księże! daj mi moją tekę... śpieszmy się.
Dubois skłonił się, poszedł ku drzwiom cieplarni, zawołał służącego, odebrał od niego tekę i podał księciu czysty papier, na którym ten napisał ułaskawienie i położył podpis.
— A teraz zawołajcie kuryera — rozkazał książę.
— Kuryera? — powtórzył Gaston. — To niepotrzebne, Mości książę.
— Jakto?
— Kuryer niedość prędko jedzie. Ja sam pojadę, jeżeli Wasza Królewska Wysokość pozwoli; każda chwila, zyskana przezemnie, oszczędzi wiele niepokoju tym nieszczęśliwym!
Dubois zmarszczył brwi.
— Masz słuszność — powiedział Regent. — Jedź sam.
I dodał pocichu:
— Nie rozstawaj się ani na chwilę z tym papierem.
— Ależ Wasza Królewska Wysokość jeszcze goręcej bierze tę sprawę, niż pan de Chanlay, i zapomina, że jeśli on wyjedzie, jest w Paryżu ktoś, kto będzie sądził, że pan de Chanlay nie żyje...
Słowa te przypomniały Gastonowi Helenę, którą pozostawił w strasznej obawie nieszczęścia, która oczekiwała w niepokoju i nie przebaczyłaby nigdy, gdyby wyjechał z Paryża, nie widząc się z nią. Zrobił w jednej chwili postanowienie. Ucałował rękę Regenta, wziął zbawczy rozkaz, pożegnał ukłonem pana Dubois i zamierzał wyjść, gdy Regent powiedział:
— Ani słowa Helenie o tej tajemnicy, której ci udzieliłem. Zostaw mi przyjemność oznajmienia jej, że jestem jej ojcem. To jedyna nagroda, jakiej od ciebie wymagam.
— Wasza Królewska Wysokość może liczyć na moje posłuszeństwo.
I skłoniwszy się księciu, Gaston wybiegł z cieplarni z sercem przepełnionem radością. Ten ciężar, który go przygniatał od samego początku sprzysiężenia, ustąpił jakby cudem i Gastonowi zdawało się, że serce jego nie zniesie nadmiaru takiego szczęścia; przyjaciele jego ocaleni, przyszłość zapewniona, Helena — córką Regenta! Naglił tak stangreta, że w niecały kwandrans był już na ulicy du Bac.
Helena w oknie oczekiwała jego powrotu, poznała powóz i wybiegła uradowana na powitanie ukochanego.
— Ocalony! — zawołał Gaston. — I moi przyjaciele, i ty i ja!
— O! Boże! — zawołała Helena, blednąc. — Więc go zabiłeś?
— Nie, nie, dzięki Bogu! O! Heleno! jakież to serce, jaki to człowiek ten Regent! Kochaj go, Heleno! Będziesz go kochała, nieprawdaż?
— Wytłumacz się, Gastonie!
— Chodź, rozmówimy się. Mam zaledwie parę chwil wolnych... Heleno! książę opowie ci to wszystko...
— Jedno mi tylko powiedz — przerwała Helena. — Jaki los ciebie czeka, Gastonie?
— Najszczęśliwszy na świecie, Heleno. Będę twoim mężem, bogatym, szanowanym.. Szaleję z radości!
— Zostajesz ze mną?
— Nie, wyjeżdżam.
— Boże!
— Ale powrócę.
— Znowu mamy się rozłączyć?
— Na trzy dni tylko, nie dłużej.
— Dokąd jedziesz?
— Do Nantes z rozkazem ułaskawienia moich towarzyszów; są skazani na śmierć, a mnie będą zawdzięczali życie, czy ty to rozumiesz? Nie zatrzymuj mnie, Heleno; pomyśl, co wycierpiałaś czekając na mnie...
— Dlaczego nie zabierasz mnie z sobą, Gastonie?
— Heleno!
— Błagam cię! jedźmy razem.
— Niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo w ciągu dwudziestu godzin powinienem dojechać do Nantes.
— Pojadę z tobą, choćbym miała umrzeć ze zmęczenia!
— Zresztą, nie należysz do mnie. Masz opiekuna, któremu winna jesteś uszanowanie i posłuszeństwo.
— Księciu?
— Tak! O! gdybyś wiedziała, co on uczynił dla mnie... dla nas!...
— Zostawimy do niego list i przebaczy nam.
— Nie! powiedziałby, że jesteśmy niewdzięczni, i miałby słuszność Heleno. Ja pojadę do Bretanii, a ty tu pozostaniesz; zajmiesz się przygotowaniami do ślubu, a gdy powrócę, zostaniesz moją żoną i u nóg twych podziękuję ci za szczęście!
W tej chwili Gaston usłyszał, że bije trzecia, i zadrżał.
— Żegnam cię! — zawołał. — Żegnam!
— Mój Boże! — wybuchła Helena z rozpaczy. — Wiec mnie opuszczasz! Gastonie! Posłuchaj, co ci mówię. Nie zobaczymy się już więcej!
— Biedne dziecię, szalone! — szepnął Gaston, a serce ścisnęło mu się mimowoli.
— Tak, szalona jestem... ale z rozpaczy! — odparła Helena i nagle, jakby po stoczeniu wewnętrznej walki, przycisnęła usta do ust kochanka, obejmując go z czułością. Potem odsunęła go z lekka, mówiąc:
— Idź, Gastonie, idź! Teraz mogę już umrzeć!
Gaston na jej pocałunek odpowiedział gorącemi pieszczotami.
— Żegnam cię! do widzenia wkrótce!
— Żegnam cię, Gastonie!
Gaston kazał się zawieść na pocztę, wybrał najlepszego konia, kazał go osiodłać i wyjechał z Paryża galopem, przez tę samą rogatkę, którą wjeżdżał przed kilkoma dniami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.