Król Edyp (Sofokles, tłum. Morawski, 1947)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Król Edyp |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1947 (1922) |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Kazimierz Morawski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Odbito z odlewów przechowanych
w drukarni W. L. Anczyc i Sp. w Krakowie DRUK W. L. ANCZYC I SPÓŁKA W KRAKOWIE
287M-18627
|
Laios, król Teb i mąż Jokasty, otrzymał był groźną wróżbę, że zginie z rąk własnego syna. Gdy mu więc syn ten się narodził, oddał on go niewolnikowi i kazał wynieść w pobliskie Kiteronu góry. Przebito dziecięciu kostki, jak dziś jeszcze zabitej zwierzynie przebija się skoki, a przeciągnąwszy przez rany w stopach sznur, uniósł go powolny rozkazom pana pachołek w dzikie ustronie. Zdjęty jednak litością nie porzucił on tam dziecka na śmierć głodową czy też łup dzikich zwierząt, lecz oddał je znajomemu pasterzowi z Koryntu, który na tych samych polanach górskich pasał swoje bydło. Ten znów powierzył nieszczęśliwe pacholę bezdzietnym panom Koryntu, królowi Polybosowi i jego małżonce Meropie. Tutaj tedy wzrasta młodzieniec, nazwany Edypem, czyli dosłownie Obrzmiałonogim, od blizn, które widniały na jego zranionych niegdyś stopach.
Przepędza on pierwsze lata szczęśliwe w błogiej nieświadomości, że nie jest właściwie synem przybranych tych rodziców. Nierozważne jednak słowo towarzysza budzi w nim pewne niepokoje, których stłumić nie umie; postanawia tedy w Delfach od Apollina dowiedzieć się prawdy. Bóg jednak, zamiast pożądanego światła, daje mu straszną odpowiedź, że własnego ojca zamorduje, pojmie za żonę własną matkę i spłodzi z nią nieszczęsne pokolenie. Aby uniknąć tej grozy, opuszcza tedy Edyp Korynt, gdzie jego mniemani pozostają rodzice, i samowolnie puszcza się na wędrówkę przez Focydę. W tym samym zaś czasie król tebański Laios wybrał się był w podróż do wyroczni delfickiej. Przypadek zrządził, że w ciasnym wąwozie poczet króla spotyka się z młodzieńczym pielgrzymem. Przy wymijaniu się przyszło do zwady i bójki, która zakończyła się krwawo. Młody Edyp zabija Laiosa i jego towarzyszów, z wyjątkiem jednego, który wraca do Teb i aby zakryć się tutaj przed hańbą i zarzutem tchórzostwa, rozsiewa wieść, iż król zginął z rąk rozbójników.
Edyp tymczasem, pielgrzymując dalej, przybywa do stolicy tebańskiej. Tutaj sprawował po śmierci Laiosa rządy Kreon, brat królowej Jokasty. Ale miasto jęczało pod obuchem srogiego nieszczęścia; bóstwo bowiem zagniewane, podobno Hera, nasłało tu jakiegoś potwora, który porywał i uśmiercał tebańskich młodzieńców. Potwór ten o twarzy ludzkiej, ciele i szponach lwa skrzydlatego, nazywał się Sfinksem, czyli zmorą albo »dławicielką«. Dłuższy czas oczekiwano już tam zbawcy, któryby gród od tej plagi wyzwolił; nagle pojawił się nieznany przybysz z obczyzny, Edyp, i zwalczył groźnego potwora. W nagrodę oddaje mu miasto rękę królowej Jokasty. — Jest to motyw częsty w baśniach wszystkich wieków i narodów, opowiadających chętnie o rycerzach, którzy przez czyn waleczny, zwycięskie pokonanie dzikiego zwierza czy też dziwoląga zdobywają sobie rękę księżniczek czy królewien. Późniejszy wymysł o tyle baśń tę przetworzył, że kazał Sfinksowi stawiać wobec śmiałków zagadki, od których rozwiązania zależało ich życie. Edyp według tych opowieści odgadł rzekomo, że zagadka o istocie, która z rana na czterech nogach chodzi, w południe na dwóch, a na trzech pod wieczór, odnosi się do człowieka i jego żywota; poczem Sfinks, uznawszy się pokonanym, rzucił się rzekomo sam w przepaść ze skały, z której dotąd groził miastu i gnębił jego mieszkańców.
Dzielny przybłęda objął więc rządy w Tebach i pojął Jokastę za małżonkę. Jako dzieci z kazirodczego tego związku nazywa poezja znane postaci Eteokla i Polinika, Antygonę i Ismenę. Po pewnym przeciągu lat zaczyna się atoli prawda i groza położenia nawierzch wybijać. Edyp sam usiłuje ją odkryć i wyśledzić. Kiedy zaś łuski z oczu mu spadły, targa się on na wzrok swój, a oślepiony znosi teraz różne cierpienia, czyto w ciemnicy więzienia, czy, według innego podania, na tułaczce.
Dojrzeliśmy pewnych rysów baśni ludowej w tej opowieści; na dnie jednak tego mitu o Edypie leżała jakaś wiara w bóstwo ziemne, które z matki ziemi zrodzone, jak każdy jej płód, następnie znów się z nią łączy i żeni, ciągle więc się odnawia i usuwa przeszłość, t. j. dawny rok, czyli własnego ojca. To ziemskie bóstwo morduje więc corocznie swego rodzica i poślubia własną matkę. — Fantazja Greków zmieniła zczasem matkę-ziemię w śmiertelną kobietę, a jej syna-małżonka w króla i bohatera, ubierając ich losy w tysiączne barwy i różnorodne zdarzenia. Wielka groza osiadła odtąd na całem tem podaniu.
Ajschylos wprowadził zapewne pierwszy mit o Edypie na scenę ateńską. W r. 467 wystawił on swą niezachowaną tetralogję, osnutą na tem podaniu. Cztery sztuki: Laios, Edyp, Siedmiu przeciw Tebom i satyrowy dramat p. t. Sfinks złożyły się na całość, z której tylko trzecia sztuka się uratowała. Później opracował Eurypides mit o Edypie, zarówno w swej tragedii Edyp, jakoteż w trylogji z r. 410, której trzy sztuki Oinomaos, Chrysippos i Fenicjanki przedstawiły całe podanie o losach nieszczęsnego rodu Labdakidów. Ponadto w innych jeszcze sztukach wprowadził postaci tego cyklu na scenę; ale jedynie Fenicjanki zachowały się po dziś dzień z tragedyj Eurypidesa, których osnową byty tebańskie podania.
Szczęśliwiej obszedł się los pod tym względem ze spuścizną starszego rówieśnika Eurypidesa. Z zachowanych siedmiu tragedyj Sofoklesa odnoszą się bowiem trzy sztuki do mitu o Edypie. Król Edyp, Edyp w Kolonie i Antygona przedstawiają nam z kolei trzy fazy tego rodzinnego dramatu. Nie tworzyły te sztuki trylogji, bo w rozmaitych czasach jako odrębne i samodzielne tragedje pojawiły się na scenie. Najstarszą pod względem czasu powstania była Antygona, dziełem zaś starości poety Edyp kolonejski. Król Edyp wreszcie wystawionym został według prawdopodobnego przypuszczenia krótko po roku 430 przed Chr., a więc w pierwszych latach peloponeskiej wojny.
Kiedy nasz dramat się zaczyna, położenie w Tebach przedstawia się nam w następujących zarysach. Edyp panował już cały szereg lat nad miastem obok żony swej Jokasty, która go obdarzyła kilkorgiem dzieci. Teraz złowrogie Erynje, które prześladują Labdakidów od pokoleń, zaczynają się dobierać do odrzwi pałacu, w którym zgroza i ohyda bez ludzkiej wiedzy i Edypa winy się rozgościły i już się nawiązał najstraszniejszy z dramatów. Dobierać się też do tych odrzwi poczyna prawda.
Zaraza, której przyczyn i powodów nikt zbadać nie umie, naraz wybuchła w Tebach i dziesiątkuje miasto. Zapytana wyrocznia delficka odpowiada, że krew zamordowanego Laiosa woła o pomstę i sprowadza te klęski, że winowajcę wytropić należy i usunąć z kraju. Natenczas Edyp zabiera się do spełnienia tego zadania, chce rozjaśnić ciemności, a działanie jego gromadzi wraz ze światłem coraz cięższe gromowładne chmury nad jego głową, tak ciężkie, że go spychają wreszcie w otchłań bezbrzeżną rozpaczy i nędzy.
Poeta przeprowadza tę walkę o prawdę, raniącą, miażdżącą bohatera dramatu, z wspaniałym artyzmem. Mamy tu całą skalę od budzących się wewnętrznych niepokojów, od szarpania się i miotania ze świtającem światłem aż do ostatecznego przejrzenia rzeczywistości, której oko bohatera znieść już nie może. Jeżeli cię oko twoje gorszy, wyjmij je, — to wypełnia Edyp, bo mu się wkońcu tak otwierają oczy na prawdę, pełną grozy, że aż patrzeć na nią nie jest w stanie i woli w ślepocie zamknąć się przed tej sromoty obrazem. Kiedy wreszcie ona w całej nagości i przejrzystości mu się wyłania, zwraca się Edyp w przepięknej inwokacji do słońca i światła dziennego, żegna się z jego strugami, aby niebawem własną ręką na wzrok swój się targnąć.
Stoczenie się ze szczytu chwały i potęgi chyba w żadnej tragedji takiego odgłosu nie znalazło. Fortuna rzadko się pastwi w tak okrutny sposób nad swoją ofiarą. Edyp ma w królu Lirze postać pokrewną bezmiernością nieszczęścia, które setką ramion i sieci sięga po przeznaczone ofiary, nasuwa przy runięciu w przepaść ułudne gałęzie ratunku, które łamią się za dotknięciem i pogrążają gwałtowniej i głębiej w czeluściach rozpaczy. Rozpacz ta wybrzmiewa w końcu tragedji w tych urywanych, poszarpanych przemowach Edypa, które są jękami bólu i nędzy wobec widza, jękami bólu, sromoty... i miłości wobec własnych dzieci, które jak białe anioły opromieniają swem zjawieniem się w końcu dramatu oślepionego starca, uchwyconego w szpony czarnego demona nieszczęścia. Wszystkie boleści tych, co szukają winy w sobie, by kraj ratować, tych, którzy wszelką ofiarę, nawet własnej osoby, własnego szczęścia gotowi złożyć na ołtarzu prawdy i dobra ogólnego, przedstawiono tu w sposób pełen grozy.
Układ dramatu Sofoklesa jest następujący:
W prologu (w. 1—150) widzimy mieszkańców znękanego miasta u stóp ołtarzy; błagają oni bogów o zmiłowanie i odwrócenie zarazy. Edyp przyrzeka im, że nie zaniecha niczego, aby wyśledzić przyczyny gniewu nieśmiertelnych. Posłał on już był Kreona do wyroczni delfickiej, od której wszyscy się spodziewają wyjawienia prawdy i rady skutecznej. Kreon rzeczywiście powraca i obwieszcza, iż Febus nakazuje usunąć z kraju co najprędzej mordercę Laiosa. Edyp więc postanawia go wyśledzić i wśród zebrania starszyzny obmyślić środki wybawienia i ratunku.
Następuje wejście czyli parodos chóru (w. 151–215): w pieśniach swych maluje on wszystkie klęski, płynące ze zarazy, wzywa z kolei bóstwa opiekuńcze grodu, aby stanęły w jego obronie. — Następują dialogi, czyli pierwsze epeisodion sztuki (w. 216–462). Edyp rzuca przed starszyzną swe klątwy na mordercę Laiosa; te wyklinania, miotane nieświadomie na własną osobę, są pełnemi tragicznej ironji. Przywołany przez Edypa wróżbita, ślepy Tyrezjasz, ma wskazać sprawcę dawnej zbrodni i wyjaśnić ciemności. Tyrezjasz zna jej przebieg, ale nie chce stanowczo odsłonić prawdy, waha się przed jej nagiem wypowiedzeniem; lecz gdy Edyp uniesiony gniewem obrzuca go podejrzeniami oszustwa i spiskowania, wybucha także Tyrezjasz gwałtownemi groźbami i klątwą. Niepokoją one Edypa, lecz odbijają się jeszcze od jego przekonania i duszy, zaćmionej coraz natarczywszemi podejrzeniami, że całe otoczenie czyha wyłącznie na jego zgubę. Edyp sarka i miota się przeciw słowom wróżbity, jak królowie izraelscy Jeroboam i Manasse, karcący Amosa i Izajasza. Wieczny bunt człowieka przeciw bolącej prawdzie budzi się w Edypie wśród usiłowań, aby tę prawdę wydrzeć tajemnicy, która go otacza. Tyrezjasz rzuca wobec tego słowo, które odtąd w rozlicznych odmianach tylokrotnie pobrzmiewać miało w starciach między władcami ziemi a potęgą duchową:
Nie ty jesteś mi panem — ja sługą Apolla.
Chór także w swej pieśni (pierwsze stasimon, w. 463–512) wije się wśród niepewności, nie wie, na kogo jako na sprawcę zbrodni wskazywał głos z Delfów i następnie Tyrezjasz, a ostatecznie wyraża swój hołd i podziw dla tyle zasłużonego około Teb Edypa.
W drugiem epeisodion (w. 513–860) znieważa Edyp, wytrącony z równowagi, w podobnem rozdrażnieniu szwagra swego Kreona, wypowiada także przypuszczenie, że on podkopuje rozmyślnie jego władzę i powagę, spiskując z Tyrezjaszem. Kreon ten, brat i szwagier królewski, przedstawia powszedni typ człowieka, rozkoszującego się w błogości wysokiej parenteli, we wygodach swej dworskiej a nieodpowiedzialnej godności, w służbie u zdrowego, poziomego rozsądku. Jest to jeden z tych ludzi, którzy pchają swą taczkę statecznie, a w wyścigach życia taczki idą nieraz pewniej, a czasem i prędzej od rydwanów dobiegają do mety. W sporze między Edypem i Kreonem łagodzą porywczego władcę chór i królowa Jokasta. Chór ten towarzyszy całej akcji jako życie powszednie, codzienne, rozwijające się na szarej płaszczyźnie u stóp góry, na której grzmią burze dramatu. — Ten chór tragedji greckiej niże na wątku akcji swe sądy i zdania, wplata w prozę i grozę życia pogodne kwiaty poezji, w dramat życiowy odgłosy praktycznego, czasem prawie poziomego rozsądku. Ta vox populi bywa niekiedy vox Dei[2], ale najczęściej głosem tego boga, którego poeta francuski nazwał le dieu des bonnes gens[3]. — Przez cały nasz dramat chór ten, współczujący z Edypem, chwieje się między przywiązaniem i ufnością do władcy a strachem przed grozą, która zawisła nad jego głową. Wobec Jokasty, która targa się na uświęcone stanowisko wróżbitów, ujmuje się za bogów prawami i powagą. Bo Jokasta, żona dwóch królów tebańskich, ojca i syna, gwałtownie się uczepia swego szczęścia i dostojności, z której dopusty losów mają ją strącić; nie chce ona długo uznać i przejrzeć grozy skłębiającej się nad jej i Edypa głową, widzi grę obłoków tam, gdzie spiętrzają się chmury przed burzą, durzy siebie i drugich przydłużej w błogiej niepewności, a wybieg ma na wszystko, wybieg znajduje nawet w okolicznościach, w których o wyjście trudno. Kiedy wróżby godzą coraz wymowniej w Edypa jako mordercę, sarka ona na wróżbiarzy i lekceważy ich słowa.
Wobec tych bluźnierstw podnosi zbożny protest chór w pieśni następującej (drugie stasimon, w. 861–910), ujmując się za nadziemskiemi zakonami i świętością przepowiedni, uskarżając się na krnąbrność śmiertelnych, wskutek której
I Apollo już bez cześci,
Wniwecz idą wiary.
W trzeciem epeisodion (w. 911–1085) zanosi Jokasta, zgnębiona rosnącemi niepokojami męża i coraz bardziej ujawniającą się prawdą, że Edyp zgładził Laiosa, modły do tego samego Apollina, z którego co dopiero się natrząsała. Błagać ona zamierza boga, aby nie odsłaniał ostatnich rąbków, okrywających groźną rzeczywistość. Przypomina ta modlitwa podobne błagania Sofoklesowej Klitemnestry w Elektrze, aby bóg jej mordu spełnionego na mężu karać zaniechał. Jokasta jest mniej winną, ale modły jej również poziome mają pobudki i nieziszczalne cele. — Bezpośrednio potem pojawia się posłaniec z Koryntu, niosący wieści ważne dla Edypa. Udziela on tedy wiadomości, że Polybos, władca Koryntu umarł, co wyzwala narazie Edypa od obawy przed zabiciem ojca. Pozostaje jednak drugi szczegół dawnej przepowiedni, że Edyp poślubi własną matkę, i ten szczegół nie przestaje Edypa niepokoić. Na to zapewnia go ów posłaniec, iż nie był dziecięciem zrodzonem z Polybosa i Meropy, lecz przybranym ich synem, przyniesionym niegdyś z obczyzny; posłaniec stanowczo może to stwierdzić, bo on był właśnie owym sługą Polybosa, który niegdyś wysadzone w górach dziecię z rąk pasterza Laiosowego odebrał. Wystarczy wedle niego zawezwać tego pasterza, aby ostatecznie i zupełnie położenie wyjaśnić. Edyp postanawia więc to zaraz uczynić, bo nie cofnie się on przed żadnym krokiem, wiodącym do światła, chociażby ono miało go zmiażdżyć i powalić. Jokasta napróżno chce go odwieść od tego, a widząc, że wszystkie jej wybiegi i ułudy pryskają wniwecz pod nawałem prawdy, która się wybija z nieprzepartą siłą, ucieka wreszcie do wnętrza domostwa, aby się targnąć na własne życie. — Samobójstwo, które jak mors ex machina przecina dramaty życiowe, zamiast by je rozwiązywać, pojawia się cztery razy w tragedjach znanych Sofoklesa. — Chór tymczasem jeszcze nie wie, co Jokasta uczynić postanowiła, a nie zdaje sobie także sprawy, że katastrofa zawisła już bezpośrednio nad całym domem. I jak w życiu przed zgonem złoci czasem promień złudny nadziei nędzę ludzkości, tak i w tragedji greckiej wyprzedzają niekiedy ostateczną perypetję jakieś wybuchy otuchy i ułudy.
W pieśni (w. 1086–1109) wyraża chór swe radosne przypuszczenie, że Edyp, który nie był dzieckiem korynckich władców, wśród szczytów Kiteronu jako syn jakiegoś boga lub bogini ujrzał światło dzienne.
Bezpośrednio jednak potem prawda w całej nagości i sromie ujawnia się przed Edypem. Posłaniec z Koryntu wraz z dostawionym pasterzem tebańskim wyznają w czwartem epeisodion (w. 1110–1185) wszystkie szczegóły z przeszłości Edypa; ten pasterz tebański odebrał był z rąk Jokasty niemowlę i wręczył je znajomemu pachołkowi korynckiemu. W przystępie rozpaczy i szału wybiega teraz Edyp, podobnie jak przedtem jego żona i matka, ze sceny, aby we wnętrzu domostwa porachować się ze swojem nieszczęściem, z tem, że przejrzał już do głębi otchłań swego upadku i klęski. Po stopniach coraz większego poniżenia i przez ciernie i głogi coraz bardziej krwawiące doprowadził poeta swego bohatera z wyżyn tronu do nędzy i poznania siebie, największego i najtrudniejszego anagnorismos, jaki widnieje na kartach greckiego dramatu.
I przejrzał nawet wreszcie ten chór, któremu wdzięczność wobec Edypa zamykała dotąd oczy na rzeczywistość. Przejrzał tak dalece, że wobec tego upadku przestał wierzyć w możliwość szczęścia na ziemi. Ponurem Miserere nad marnością życia i znikomością chwały i powodzenia wybrzmiewa pieśń chóru, płacząca nad ludzkości i Edypa nieszczęściem (czwarte stasimon, w. 1186–1222).
Następuje od w. 1223 exodos czyli zakończenie dramatu. Sługa z wnętrza domu wychodzący obwieszcza zgon Jokasty i ostatnie chwile zrozpaczonej kobiety. Potem zjawia się sam Edyp, który wyłupił sobie oczy, aby odtąd w lamentacjach nad swoją nędzą ulżyć swej zmiażdżonej duszy, a zwrócić się do nowego władcy, Kreona, któremu teraz ster państwa przypadł w udziale, z prośbą, aby go jak najprędzej wyżęto z Teb w jaką pustynną ustroń, w pełnych wreszcie uczucia słowach pożegnać swe córki, Antygonę i Ismenę, które poleca troskliwej Kreona opiece. Rozbitek życia, stojący na ostatnim progu nieszczęścia, stargany pasmem klęsk i poniżeń, jedno wyraża życzenie, aby dzieciom
......... z ręki losu
Lepsze niż ojcu przypadło tu życie
Tak uczucie znękane człowieka ukrzepia się albo wspomnieniem minionego szczęścia, albo promieniami, których w przyszłości śmie się spodziewać, choćby one już nigdy nie miały rozjaśnić własnej nędzy kirów ponurych. — I kończy się tragedja słowami, które niewątpliwie sam ciemny wypowiedział Edyp, stwierdzającemi znikomość ludzkiej chwały i szczęścia:
A więc bacząc na ostatni bytu ludzi kres i dolę,
Śmiertelnika tu żadnego zwać szczęśliwym nie należy,
Aż bez cierpień i bez klęski krańców życia nie przebieży.
To był rdzeń filozofji Sofoklesa, który mimo tego nie pogrążył się w jałowym pesymiźmie, lecz z ugodnością sobie wrodzoną brał od życia to, co ono przynosi, bez wyniosłości i upojenia jego czary i uśmiechy, ale też bez upadku ducha konieczny wymiar zawodów i nieszczęść. W tragedjach jego widocznem to falowanie dni czarnych i jaśniejszych: jeżeli komu, jak Edypowi, bezmiar klęski przypadnie w udziale, to mogły do tego się przyczynić jakieś dawne klątwy, ciążące nad rodem człowieka. Uchylić czoła należy przed tem brzemieniem, uznać ze spokojem i rezygnacją, że wszechmoc boga zmiażdżyć może śmiertelnika, choćby sprawiedliwego. Bo żadna wina osobista na nieświadomym Edypie nie ciąży; Sofokles nie kazał i nie pouczał w swych tragedjach o winach ludzkich i sprawiedliwości, która je karze, lecz przedstawiał życie, jakiem jest, z jego ciosami często niespodziewanemi i niezasłużonemi. Niemniej pozostanie ta tragedja jedną z najszczytniejszych pieśni o ludzkiem nieszczęściu i za taką uznał ją słusznie Arystoteles.
Późniejszy dramat Sofoklesa, Edyp w Kolonie, przedstawił, jak stargany klęską bohater znalazł wkońcu w Attyce, w miejscu rodzinnem Sofoklesa, wyzwolenie w kojącej śmierci i zadosyćuczynienie w błogosławieństwach, które z jego grobu spływać miały na potomnych. Lecz tworząc Króla Edypa, nie myślał jeszcze Sofokles o takim kojącym historji epilogu, lecz zostawił ofiarę szeregu klęsk i okrutnego losu w progach bezdomnej tułaczki, w której zazna i chłodu i głodu i sieroctwa serca i gniewu bogów, co go ścigał na tronie a nie ostygł jeszcze wobec zwalonego w niedolę wygnańca. Śmierć nie składa w tej tragedji swego wyzwalającego pocałunku na skroni bohatera, który idzie z pełnią świadomości, że jest »w bogów nienawiści« (w. 1521), w kraj dalszych trudów i klęski.
Podejmowali to podanie o Edypie późniejsi pisarze jako osnowę dla swych tragedyj. Napisał w pierwszym wieku po Chrystusie Edypa Seneka filozof, w. siedemnastym wielki Corneille, w osiemnastym wreszcie Voltaire; żaden z nich nie sprostał zadaniu[4]. Dla bezmiernych udręczeń szukano wielkich wyrazów, a retoryka wyszukanemi słowami mrozi wielkie boleści, brzemieniem ich je przygniata. Silenie się wątli silę zarówno u Seneki, jak nawet u Corneille’a; Voltaire zaś użył Edypa za tłumacza swych religijnych czy antyreligijnych przekonań i protestów.
Z porównania wychodzi Sofokles zwycięsko ze swoją tragedją, w której uznając bogów królewskość, uwielbił zarazem królewskość wielkiego śmiertelnika i jego cierpienia.
Króla Edypa przekładali na polski język: Alfons Walicki (Wilno 1844), Franciszek Wężyk, którego przekład ukazał się dopiero w pośmiertnem wydaniu (Kraków 1878), następnie Jan Czubek (Kraków 1890). Wreszcie znajdujemy tłumaczenie tej tragedji w całkowitych przekładach Sofoklesa, ogłoszonych przez Zygmunta Węclewskiego w Poznaniu 1875, Kazimierza Kaszewskiego w Warszawie 1888, Kazimierza Morawskiego w Krakowie 1916. — Dla szkół opracował sztukę Franciszek Majchrowicz.
Z prac zagranicznych wymienimy wydanie Herwerden'a w Utrecht 1886, dalej wydanie Schneidewin'a - Bruhn'a (Berlin, Weidmann) wielokrotnie ponawiane, wreszcie obszerne dzieło Karola Roberta, Oidipus, Geschichte eines poetischen Stoffs im griech Altertum (Berlin 1915, T. I i II).
Przyszła ku tobie z twarzą lodowatą
I wpiła w ciebie swe oczy bezłzawe,
Grożąc ci hańbą, nie szczęściem, zatratą.
W miedzianem ręku trzyma jak buławę
Rózgi, któremi zamierza cię chłostać,
Młot, którym ściera w proch śmiertelnych cienie
Spójrz na tę siną, bezlitośną postać:
To przeznaczenie.
W pochodzie swoim jałowy kłos skruszy
I zapomnienia zasuje całunem;
Lecz kiedy stanie wobec wielkiej duszy,
Wie, że w nią trzeba ugodzić piorunem,
Gniewem na ludzką dostojność zapłonie
I cała w strasznym wysiłku się zdębi,
By strącić dumę i wyniosłe skronie
Do nieszczęść głębi.
W mroźne więc ramion ująwszy cię sploty
Ręce ci zbruka posoką rodzica,
Potem z krwi strugi w kał pędząc sromoty,
Występną żądzą zrumieni twe lica
I tak zdradami uwikła okropnie,
Że ty, omotan w piekielnej nić przędzy,
Weźmiesz stok hańby za chwały twej stopnie
I bezdeń nędzy.
..................
Wtem świty prawdy zabłysną wśród mroków
I wieść, że ona wyzwoli lud z próby. —
Wtedy nie zląkłszy się grozy wyroków,
Wyrywać będziesz jej słowa... twej zguby.
I trwając mężnie na życia boisku
Wrazisz w twą duszę sam po kolcu kolec,
Gotów od prawdy krwawego pocisku
Runąć i polec.
I mów trwożących okolą cię fale
I runą zewsząd kłębiące się wieści,
Wyjąc jak pustyń złowrogie szakale
Nad polem hańby, sromu i boleści.
Aż kiedy groza nad głową się spiętrzy,
W źrenice ostrze zatopisz krwawiące,
Aby nie miało do mroku twych wnętrzy
Dostępu słońce.
O ciemny starcze! W twych łkaniach żałoba
Ludzkości mówi, w bezmiarze twej męki
Bratem ty Leara i druhem ty Hioba,
Serca ci oni użyczą i ręki.
Choć los potargał szkarłatne opony,
Bije ci z twarzy majestat, o królu!
Waląc się z tronu, tyś wyniósł na trony
Królewskość bólu.
Więc żeś w ofiarnej za prawdę szermierce,
Za twych najbliższych i całe twe plemię
Wchłonął wszechludu boleści w twe serce
I wszechciężarów na siebie wziął brzemię,
Żeś mężnie kroczył przez szlaki niedoli,
Choć słońca oko nad tobą zagasło,
Widnieć ty będziesz, jak prawdy i woli
Rycerz i hasło.
.................
Lecz ta, co zawsze z litością się skłoni
Nad świata nędzą, serdeczna baśń ludu,
Dojrzy ofiary wśród krwawej łez toni
I spiesząc z lekiem dla cierpień i trudu,
Ujmie boleści w miłosne swe dłonie
I w kraj zawiedzie, gdzie w słońca lazurze
Lśni gród Pallady i w gajów osłonie
Kolonu wzgórze.
Tam nad twą biedną, poniżoną skronią,
Nieba zapłaczą srebrzystemi rosy,
Tam skardze twojej słowiki przydzwonią,
A żal z ich pieśnią gdzieś pójdzie w niebiosy
Fiołki, narcyzy pokłonią się wiosną,
Bluszczu zawoje oplotą swym chłodem,
Szmer Afrodyty ułoży cię do snu
Z Muz korowodem.
I zaśniesz w śmierci kojącej pieszczocie...
A twoim śladem ci, co w ziemi boju
Mdleją, ustając w pracy i ochocie,
Pić będą życie u piękności zdroju;
Innym im śpiewem gaj święty rozdźwięczy
I inne błędnych zagnają tam burze,
Lecz, jak za ciebie, młodości czar wieńczy
Kolonu wzgórze.
EDYP.
KAPŁAN.
KREON.
CHÓR TEBAN
TYREZJASZ.
JOKASTA.
POSŁANIEC Z KORYNTU.
SŁUGA LAIOSA.
POSŁANIEC DOMOWY.
O dzieci, Kadma[5] starego potomstwo,
Czegoście na tych rozsiedli się progach,
Trzymając w ręku te wiązki błagalne?[6]
Czemuż nad miastem dym wonnych kadzideł
Ja, że nie chciałbym przez usta posłańców
O tem zasłyszeć, sam tutaj przybyłem,
Ja, Edyp, sławą cieszący się ludzi. —
Rzeknij więc, starcze, boś ty powołany
Strach czy cierpienie? Wyjaw to mężowi,
Co chce wam ulżyć; bo byłby bez serca,
Gdyby ten widok mu serca nie wzruszył.
O Panie, który ziemicą tą władasz,
Do twych ołtarzy; jedni, to pisklęta
Długiego lotu niezdolne, a drugich
Wiek już pogarbił; ja służę Zeusowi
A tamci innym bogom; równe tłumy
I tam, gdzie ołtarz Ismena[7] popielny,
Bo miasto — jak ty sam widzisz — odmęty
Złego zalały i lud bodaj głowę
Wznosi wśród klęski i krwawej pożogi,
Mrąc w stadach bydła i niewiast porodach,
Płonnych od kiedy bóg ogniem zionący[8]
Zaciężył srogą nad miastem zarazą,
By grody Kadma pustoszyć, a jękiem
Choć więc my ciebie nie równamy bogom,
Ani te dzieci, siedliśmy w tych progach,
Bo ciebie pierwszym mienimy wśród ludzi,
Wśród ciosów życia i wśród nieba gromów.
Od strasznych ofiar dla Sfinksa[9] wyzwolił,
Nic od nas wprzódy się nie wywiedziawszy,
Ni pouczony; nie! z ramienia bogów
Dałeś nam życia ochłodę i ulgę.
Ślemy, Edypie, tę prośbę błagalną,
Byś nas ratował, czy z bogów porady
Znajdując leki, czy z ludzi natchnienia.
Bo przecież widzę, jako doświadczonych
Nuże więc, mężom ty przoduj, skrzep miasto,
Nuże, rozważnie działaj, bo ta ziemia
Zbawcą cię mieni za dawną gotowość.
Niechbyśmy rządów twych tak nie pomnieli,
Ale stanowczo wznieś gród ten ku szczęściu;
Z ptakiem tu dobrej nastałeś ty wróżby
I dziś dorównaj tej szczęsnej przeszłości.
Bo jeśli nadal zachowasz ster rządów,
Ni gród, ni okręt nic przecię nie waży,
Jeśli nie stanie męża dla ich straży.
O biedna dziatwo! Nazbyt ja świadomy
Próśb waszych celu; wiem, że wszystkie domy
Najgorsza nędza w mą osobę godzi.
Bo was jedynie własne brzemię dręczy,
Gdy moja dusza za mnie, za was jęczy,
Za miasto całe; ze snu się nie budzę
I częstem troski błąkaniem się trudzę,
By co obmyśleć ku ludu obronie.
I uczyniłem, co dobrem się zdało,
Syna Menojka[10] a żony mej brata
Posłałem, aby Kreon się wywiedział,
Co czyniąc, mówiąc, zbawiłbym to miasto .
A odmierzając dzień jego odejścia,
Już spokój tracę, bo nad miarę czasu
Lecz skoro wróci — to byłbym przewrotnym,
Gdybym za głosem nie postąpił boga.
Mówisz nam z duszy, a właśnie zwiastują
Okrzyki ludzi Kreona przybycie...
Tak zbawczem przyszedł, jak wygląd ma jasny.
Dobrą nowinę ja wróżę, bo czyżby
Inaczej wieńczył swą głowę wawrzynem?[12]
Wnet się dowiemy, już słyszeć nas może. —
Jakież przynosisz nam wieści od bóstwa!
Dobre, bo mniemam, że i ciężkie sprawy
Z dobrym obrotem szczęsnemi się stają.
Jakież jest słowo? bo z tej oto mowy
Czy chcesz, bym mówił odrazu przed ludźmi,
Lub wszedł do domu; na wszystko ja gotów.
Mów tu, wszem wobec; bo tamtych katusze
Bardziej mnie dręczą, niż strach o mą duszę.
Febus[13] rozkazał stanowczo, abyśmy
Ziemi zakałę, co w kraju się gnieździ,
Wyżęli i nie znosili jej dłużej.
Jakim obrzędem? gdzież skryta ta zmora?
Jakiegoż męża klęskę Bóg oznacza?
Rządził, o królu, niegdyś nad tą ziemią
Laios, zanim tyś ujął ster rządu.
Tych więc, co jego zabili, rozkazał
Bóg nam ukarać i pomścić stanowczo.
Ale gdzież oni? Gdzież znajdą się ślady
Dawnej i wiekiem omszałej już zbrodni?
Ujdzie bezkarnie to, co człek zaniecha.
Czy w wnętrzu domu, czy też gdzie na polu,
Czy na obczyźnie Laiosa zabito?
Wyszedł on z kraju pielgrzymem i potem
A świadka albo towarzysza drogi
Czyż niema, by się go można wypytać?
Zginęli; jeden, który zbiegł z przestrachem,
Krom jednej rzeczy nic nie wie stanowczo.
Byleby czegoś mógł domysł się czepić.
Mówił, że Laios nie z jednej padł ręki,
Lecz że liczniejsi napadli go zbóje.
Czyżby zbójowi, gdyby on pieniędzy
Wieść to głosiła, lecz po zgonie króla
Nikt nie wystąpił, by pomścić tę zbrodnię.
I cóż sprawiło, że po klęsce króla
Prawdy wyświecić tutaj nie zdołano?
Od spraw tajemnych odciągnął uwagę.
Więc od początku ja rzeczy ujawnię.
Bo słusznie Febus i ty równie słusznie
Ku umarłemu zwróciliście troskę;
Spłacę dług bogu i dług naszej ziemi,
A tem nie dalszym z pomocą ja idę,
Lecz sam ze siebie tę zrzucę ohydę.
Bo ów morderca mógłby równie łacno
Zmarłemu służąc, usłużę więc sobie.
Nuże więc, dzieci, powstańcie z tych stopni
Co prędzej wiązki podniósłszy błagalne[15].
I niech kto inny lud na wiec tak zbierze,
Bogów los szczęścia spłynie lub niedoli.
Powstańmy, dziatwo; przecież nas tu wiodły
Te właśnie cele, które on obwieszcza.
A niechby Febus, co przesłał te rady,
Zeusa wieści ty słodka, jakież w dostojne Teb progi
Z Delf grodu[17], co się złotem lśni,
Wici niesiesz mi?
Duch się wytęża, a kłębią się myśli od grozy i trwogi.
Delicki władco, o Peanie[18],
Drżę ja, czy nowy trud nastanie,
Czy dawne trudy w czasów odnowisz kolei?
Głosie niebiański, ty przemów, ty dziecię złotej nadziei!
Naprzód niechaj mnie Zeusa córa, odwieczna Pallada[19]
I Artemida wspomoże,
Która strzeże tej ziemi i tron okrężny zasiada
Na Teb agorze.
Przyjdź i Febie w dal godzący,
Stańcie troje jak obrońcy.
Jeśli już dawniej wy grozę ciążącą na mieście
Precz stąd wyżęli, przybądźcie i teraz i pomoc mi nieście.
Zło mnie bezbrzeżne dotknęło. O biada!
Naród wśród moru upada
I myśli zbrakło już mieczy
Ku obronie i odsieczy,
Pola kłosem się nie skłonią,
Matki w połogach mrą lub płody ronią.
Jak lotne ptaki, wartkie błyskawice,
Mkną ludzie cwałem w Hadesu ciemnice.
Nad miastem zawisła głusza
I stosy trupów po ulicach leżą,
A śmierć i dżumę szerzą;
Nikt ich nie płacze, nie rusza.
Żony i matki z posrebrzonem włosem
Żałobnym zawodzą głosem.
Skarga wszechludu zabłysła wśród nocy,
O Zeusa złota córo[20], udziel nam pomocy!
Przybądź chyżo — oto wróg,
Choć mu nie lśni mieczem dłoń,
Z krzykiem wtargnął w miasta próg.
Wyprzyj go na morską toń
Lub pędź w niegościnną dal,
W głębie trackich fal.
Choć oszczędzi ciemna noc,
To dzień wtóry zgnębi dom,
Ty, co grzmotów dzierżysz moc,
Zeusie, ciśnij grom!
Z twego łuku złotych strun,
Puść, Apollo, krocie strzał,
Artemis, spuść żary łun,
Z któremi mkniesz wśród Lykji skał[21].
Ciebie wzywam, złotosploty[22],
Boś tej ziemi syn,
Niechaj zaznam twej ochoty,
Ty, coś panem win!
O Bakchusie, pośród gór
Pląsasz w Menad gronie,
W Boga klęsk[23], co niesie mór,
Żagwią mieć, co płonie!
Prosisz, a prosząc mógłbyś znaleźć ulgę,
Siłę i z kaźni srogich wyzwolenie,
Jeśli słów moich posłuchasz powolnie,
Które ja, obcy zupełnie tej wieści
Nie wiele zbadał bez wszelkiej wskazówki.
Teraz, żem świeżym tej gminy jest członkiem,
Do was się zwracam z następną przemową:
Kto z was by wiedział, z czyjej zginął ręki
Niech ten mi wszystko wypowie otwarcie.
Gdyby zaś bał się sam siebie oskarżać,
Niech wie, że żadnej srogości nie dozna
Nad to, że cało tę ziemię opuści.
Sprawcę, niech mówi, otrzyma nagrodę
I nadto sobie na wdzięczność zasłuży.
Lecz jeśli milczeć będziecie, kryć prawdę,
To o przyjaciół się trwożąc, to siebie,
Niechajby taki człowiek w naszej ziemi,
Nad którą władzę ja dzierżę i trony,
Ani nie postał, ni mówił z innymi,
Ni do czci bogów nie był dopuszczony,
Zawrzyjcie przed nim podwoi ościeże,
W żadnym on domu niech nigdy nie spocznie,
Bo tego chciały pytyjskie wyrocznie.
Ja więc i Bogu i zbrodni ofierze
I tak złoczyńcy klnę, aby on w życiu,
Czy ma wspólników, czyli sam w ukryciu,
Nędzy, pogardy doświadczył i sromu.
I zaklnę dalej, że gdyby osiadły
Aby te klątwy na mą głowę spadły.
A was zaklinam, abyście to wszystko
Czynili dla mnie, boga i tej ziemi
Od zbóż i bogów tak osieroconej.
Nie trzeba było popuścić bezkarnie
Śmierci przedniego człowieka i króla,
Lecz rzecz wyśledzić. Że ja teraz dzierżę
Rządy te, które on niegdyś sprawował,
Że moje dzieci byłyby rodzeństwem
Jego potomstwa, gdyby on ojcostwem
Mógł się był cieszyć; że grom weń ugodził,
Przeto ja jakby za własnym rodzicem
Aby przychwytać tego, co uśmiercił
Syna Labdaka, wnuka Polydora[25],
Któremu Kadmus i Agenor przodkiem.
A tym, co działać omieszkają, bogi
Ni dziatek z niewiast; niech oni marnieją
Wśród tej zarazy, lub gorszym dopustem.
Was zato, którzy powolni mym słowom,
Wspólnictwo Diki[26] niech skrzepi łaskawie
Jak mnie zakląłeś, tak powiem ci, książę.
Ni ja zabiłem, ni wytknąćbym umiał
Tego mordercy; ten, co drogi wskazał,
Febus, sam jeden odkryłby złoczyńcę.
Czego nie zechcą, nie zdoła śmiertelny.
Lecz drugie wyjście śmiałbym ci polecić.
Mów i o trzeciem, jeżeli ci świta.
Mistrzowi wiedzy najbliżej dorówna
Najwięcej, książę, zyskałbyś dziś światła.
Przecież już anim tego nie zaniechał;
Bo za namową Kreona dwukrotnie
Słałem umyślnych, a zwłoka mnie dziwi.
Co mniemasz? Każdy tu szczegół ma wagę.
Mówią, że zginął z rąk ludzi podróżnych.
I ja słyszałem. Lecz świadka nie widać.
Toć, jeśli w sercu drobinę ma trwogi,
Nie strwożą słowa, kogo czyn nie straszył.
Lęcz otóż człowiek, co sprawy wyjaśni.
Bo już prowadzą boskiego wróżbitę,
W którego duszy prawda ma ostoję.
Jasne i tajne, na ziemi i niebie!
Chociaż ty ślepym, nie uszło twej wiedzy,
Jako choruje gród ten, przeto w tobie
Upatrzyliśmy zbawcę i lekarza.
Po wieściach naszych tę wróżbę obwieścił,
Że wyzwolenie li wtedy nastąpi,
Skoro odkrywszy morderców Laiosa
Na śmierć ich albo wygnanie skażemy.
Ni innych środków twej wróżbiarskiej sztuki,
Siebie i miasto, ratuj mą osobę,
I zbaw nas z wszelkiej zakały tej zbrodni.
W tobie nadzieja; kto, czem tylko może,
Biada, o biada tej wiedzy, co szkodę
Niesie wiedzącym; znam ja to zbyt dobrze
I pomny na to nie byłbym tu stanął.
W czem powód, żeś tu przybył poniewoli?
I ja co moje zniosę, gdy usłuchasz.
Miastu, któregoś dzieckiem, służyć radą
Jest obowiązkiem miłości i prawa.
Widzę, że słowa niekoniecznie w porę
Na bogów, wiedząc nie ukrywaj światła,
Przecież my wszyscy na klęczkach błagamy.
Wy wszyscy w błędzie. Ja nigdy złych rzeczy
Moich, by nie rzec... twoich, nie wyjawię.
Miasto to zdradzić i zniszczyć ze szczętem?
Ani ja ciebie, ni siebie nie zmartwię.
Prożno mnie kusisz, nie rzeknę już słowa.
Ze złych najgorszy — bo nawet byś skałę
I niewzruszony tak wytrwać do końca?
Upór mój ganisz a w sobie nie widząc
Obłędów gniewu, nademną się znęcasz.
Któżby na takie nie uniósł się słowa,
Zejdzie to samo, choć milcząc się zaprę.
Przeto co zejdzie, winieneś nam jawić.
Nic już nie rzeknę. Ty zaś, jeśli wola,
Choćby najdzikszą wybuchnij wściekłością.
Już świta; wiedz ty, iż w mojem mniemaniu
Tyś ową zbrodnię podżegł i zgotował
Aż po sam zamach; a nie byłbyś ślepym,
To i za czyny bym ciebie winował.
Twego wyroku pilnując, unikał
Wszelkiej i ze mną i z tymi rozmowy,
Jako ten, który pokalał tę ziemię.
Jakie bezczelne wyrzucasz ty słowa?
Uszedłem, prawda jest siłą w mej duszy.
Gdzieś ty ją nabył? Chyba nie z twej sztuki.
Od ciebie. Tyś mnie zmusił do mówienia.
Czego? Mów jeszcze, abym się pouczył.
Nie wszystko jasnem; więc powtórz raz jeszcze.
Którego szukasz, ty jesteś mordercą.
Nie ujdziesz kary za wtórą obelgę.
Mam mówić więcej, by gniew twój zaostrzyć?
Rzeknę, iż z tymi, co tobie najbliżsi,
W sromie obcując, nie widzisz twej hańby.
Czy myślisz nadal tak bredzić bezkarnie?
Jeżeli w prawdzie jest moc i potęga.
Na uchu, oczach, i ślepym na duchu.
A ty nieszczęsny urągasz, ty, który
Wnet staniesz wszystkim na urągowisko?
Nocy ty synem, zaszkodzić nie zdołasz.
Bo nie pisano, abym ja cię zwalił;
Mocen Apollo, aby to wykonać.
Czy to są twoje sztuki, czy Kreona?
Nie Kreon, lecz ty sam sobie zatratą.
Przewyższasz w życia namiętnych zapasach,
Jakże was zawiść natrętnie się czepia,
Jeżeli z tronu, którym mnie to miasto
W dani, bez prośby mojej zaszczyciło,
Zdradą, podstępem zamierza mnie zwalić
I tak podstawią tego czarodzieja,
Kuglarza, który zysk bystro wypatrzy,
A w swojej sztuce dotknięty ślepotą.
Dlaczego, kiedy zwierz ów śpiewotwórczy
Srożył się, zbrakło ci słów wyzwolenia?
Przecież zagadkę tę nie pierwszy lepszy:
Mógł był rozwiązać — bez jasnowidzenia.
Nic nie jawiły; lecz ja tu przyszedłszy
Nic nie wiedzący zgnębiłem potwora,
Ducha przewagą, nie z ptaków natchnienia,
Mnie więc ty zwalić zamierzasz, w nadziei,
Lecz ciężko i ty jak ów, co podżega,
Odpokutujesz, a gdyby nie starość,
Wraz byś otrzymał kaźń za twe zamysły.
Nam mowa starca wydała się gniewną
To nie na czasie; lecz patrzeć należy,
Byśmy głos boga spełnili najlepiej.
Chociaż ty władcą, jednak ci wyrównam
W odprawie. Słowem i ja także władam.
I nie zawezwę zastępstwa Kreona,
Lecz sam ci powiem, tobie, który szydzisz
Z mojej ślepoty, patrzysz a nie widzisz
Nędzy twej, nie wiesz z kim życie ci schodzi,
Między żywymi i zmarłymi braćmi
Wzgardę masz, klątwy dwusieczne cię z kraju
Ojca i matki w obczyznę wygnają,
A wzrok, co światło ogląda, się zaćmi.
Echem nie jękną na twoje wołanie,
Gdy przejrzysz związki, kiedy poznasz nagle,
W jaką to przystań nieprzystojną żagle
Pełne cię wniosły; nieszczęścia ty głębi
Szydź więc z Kreona, szydź z mojej ty mowy
Bo niema człeka między śmiertelnymi,
Którego złe by straszniej zmiażdżyć miało.
Czy znośnem takie wysłuchać obelgi?
Co żywo z tych się wynosić mi progów!
Nie byłbym stanął, gdybyś nie był wzywał.
Gdybym był wiedział, że brednie pleść będziesz,
Nie byłbym ciebie zawezwał przed siebie.
Tym, co cię na świat wydali, rozsądnym.
Jakim? Zaczekaj! Któż moim rodzicem?
Ten dzień cię zrodzi i ten cię zabije.
Jakież niejasne ty stawiasz zagadki?
Urągaj temu, w czem uznasz mnie wielkim.
A jednak to cię zgubiło zdarzenie.
Jeślim wyzwolił gród — niech i tak będzie.
Więc już uchodzę. — Prowadź mnie, pacholę.
Twoje odejście usunie tę plagę.
Rzekłszy co miałem — idę, nie z obawy
Przed twem obliczem, bo próżne twe groźby.
A powiem jeszcze: człek, którego szukasz,
Laiosa głosząc, jest tutaj na miejscu.
Obcym go mienią, ale się okaże,
Iż on zrodzony w Tebach; nie ucieszy
Tem się odkryciem; z widzącego ciemny,
Kosturem drogi szukając po ziemi.
I wyjdzie na jaw, że z dziećmi obcował
Własnemi, jak brat i ojciec, że matki
Synem i mężem był, wreszcie rodzica
Zważ to, a jeśli to prawdę obraża,
Za niemądrego ogłoś mnie wróżbiarza.
Na kogóż wskazał delfickich głos skał?
Kto strasznej zbrodni krwią ręce swoje zlał.
Niechby szybkim pędem koni,
Co cwałują w chmur tabunie,
Uszedł on pogoni!
Bo Apollo wnet nań runie
Z błyskiem, gromem, burzą,
I niechybne wnet Erynje[29] grozie tej przywtórzą.
Więc z Parnasu śnieżnych wirchów głos błyszczący padł
By przestępcy ukrytego badać wszędzie ślad
On jak buhaj w dzikim lesie
Raz postoi w ciemnych grotach,
To znów w skalne jary rwie się
w omylnych obrotach.
Od wyroczni w środku ziem[30] w dalsze pomknie sioła
Ale słowo wciąż jej żyje i krąży dokoła.
Straszną, o straszną wróżbiarz budzi trwogę,
Słowom przywtórzyć ni przeczyć nie mogę.
Błądzę wśród obaw; i błądząc, już nie wiem,
Między Labdakidów rodem
A synem Polybosa, cóż gniewu zarzewiem,
Co mogło być walki powodem.
Wieść o tem milczy. Pocóżbym więc ujął Edypa ja sławy
Jako mściciel ciemnej sprawy?
Zeus i Apollo przenikną człowieczych dusz ciemnie,
A fałszywy sąd tego, któryby nademnie
Stawiał wróżbiarza. Bywa, iż posiędzie
Mąż jeden więcej mądrości.
Lecz nie przywtórzę mu nigdy, aż prawda najaw się dobędzie.
Bo gdy potwór skrzydlaty[31] w grodzie naszym gości,
Stanął mąż i wyzwolił i zagoił rany;
Nie dozna on mojej przygany.
Drodzy ziomkowie, doszło moich uszu,
Że Edyp władca ciężko mnie winuje.
Mniema, iż ja się czy słowem, czy rzeczą
Do troski, co go gnębi, przyczyniłem,
To już nie pragnę dłuższego żywota
Pod tym zarzutem. Toć takie mniemanie
Ale największą, skoro ja rodakom,
Wam i mym bliskim przewrotnym się wydam.
Zarzut ten jednak w gniewliwym zapale
Raczej się począł, a nie w głębi duszy.
Wróżbiarz kłamliwe wygłasza twierdzenia?
Słowo to padło; skąd poszło, ja nie wiem.
I z prostym wzrokiem i z wzniesionem czołem
Takie tu na mnie miotano zarzuty?
Lecz otóż książę sam kroczy z pałacu.
Tyś tutaj? A więc śmiesz tak być bezczelnym,
Aby do moich przybliżać się progów,
Ty, coś zamierzył popełnić morderstwo
Rzeknij, na bogów, czy słabość czy głupstwo
We mnie spostrzegłeś, by snuć te zamiary?
Czyś mniemał, że twych ukrytych podstępów
Nie dojrzę, że się obronić nie zdołam?
Bez sił, wspólników, tak rwać się na trony,
Które się ludźmi zdobywa i złotem?
Radzę ci naprzód wysłuchać mej mowy,
A potem rzeczy poznawszy, osądzić.
Uczniem, bo mam cię za zdrajcę i wroga.
Posłuchaj oto, co powiem w tej sprawie.
Nie praw ty oto, że jesteś bez winy.
Jeżeli mniemasz, że upór jest skarbem,
Jeżeli sądzisz, iż krzywdząc krewnego
Nie zaznasz kary, to sądzisz fałszywie.
Uznam twe zdanie, lecz poucz mnie przecież,
Cóż ci się teraz wydarzyło złego?
Bym tu sprowadził znanego wróżbitę?
I dziś obstaję przy tej samej radzie.
Jakże to dawno od czasu, gdy Laios...
Cóż począł? Słów twych nie całkiem pojmuję.
Będzie już dawno od tego zdarzenia.
Czyż wtedy wróżbiarz sprawował swą sztukę?
Równie był mądrym i w równej już cenie.
Czyż on naówczas mnie wspomniał choć słówkiem?
A czyście wtedy zarządzili śledztwo?
Tak, oczywiście, lecz było daremnem.
I czemuż wtedy nie gadał ten znachor?
Nie wiem; a kiedy czego nie wiem, milczę.
Co znów? nie zaprę się rzeczy mi znanych.
Gdyby nie schadzki z tobą, nie nazwałby
Śmierci Laiosa on moich rąk dziełem.
Jeśli tak mówi, wiesz to sam; ja ciebie
Badaj, bo mordu mi nikt nie dowiedzie.
Mów więc — maszli ty mą siostrę za żonę?
Tego pytania zaprzeczyć nie mogę.
Czy nie dopuszczasz onej do współrządów?
Czyż więc ja trzeci nie równam się z wami?
W tem właśnie widzę twą złość przewrotność.
Nie, gdybyś słuchał, jak ja cię słuchałem. —
Rozważ to naprzód, czy ktoby przekładał
Któryby równą zapewniał mu siłę.
Jam tedy nigdy nie marzył, by królem
Być raczej niżli królewskie mieć życie,
I nikt rozumny tego nie zapragnie.
Gdy królów wolę częstokroć mus pęta.
Jakże przeniósłbym więc godność i trony
Nad stanowisko, co dzierżę wśród wczasów?
Nie jestem przecie głupim, by pożądać
Czczą mnie tu wszyscy, wszystko mi się kłania,
Ci, co do ciebie dążą, mi schlebiają,
Bo od mej łaski tak wiele zależy.
Więc czemużbym ja to wszystko porzucił?
Anibym powziął ja takich zamiarów,
Ani też innych nie poparł w tem dziele.
Więc dla dowodu zapytaj się w Delfach,
Czy w całej prawdzie oddałem głos boga;
Wespół z wróżbitą, to chwyć mnie i zabij
Dwoistym, moim i twoim wyrokiem!
Ale nie rzucaj niepewnych podejrzeń,
Bo się nie godzi złych mienić prawymi,
Dobrego człeka odepchnąć, to tyle,
Jakby kto drogiej wyzbył się chudoby.
Poznasz to zczasem stanowczo, albowiem
Cnocie czas jeden świadectwo wystawi,
Pięknie on mówił i zlecił przezorność,
Bo człek porywczy zbyt łatwo się potknie.
Nagle i chyłkiem gdy ku mnie podstąpią,
Trzeba mnie także w rozmyśle być nagłym.
Dokonał, ja zaś doznałbym wnet szwanku.
Cóż więc zamierzasz? czy z kraju mnie wygnać?
Nic mniej; chcę śmierci twojej, nie wygnania.
Dowiedź mi naprzód, w czem moja jest wina.
Bo ci rozwagi brak.
Mam ją dla siebie.
Trza jej dla mnie.
Ty złym jesteś człekiem.
A gdybyś błądził?
Jednak słuchać trzeba.
I złego pana?
O miasto, ty miasto!
Dość tego kniaziu; w sam raz, jak spostrzegam,
Wychodzi z domu Jokasta; z nią razem
Trzeba zażegnać drażniące te swary.
Czemuż, nieszczęśni, jątrzycie się słowy?
Własne poruszać spory i zatargi?
Idź więc do domu ty i pójdź Kreonie,
By błahych żalów nie spiętrzać nad miarę.
O siostro! Mąż twój straszne miota na mnie
Albo wygnanie, lub życia utratę.
Tak jest, bom schwycił na złych go zamysłach
Podstępnie przeciw mej knutych osobie.
Niechbym nie uszedł, lecz zginął pod klątwą,
Zawierz na bogów, Edypie, tej mowie,
Bacząc nasamprzód na święte zaklęcia,
A potem na mnie i tych co obecni.
Usłuchaj chętnie i mądrze, o to cię błagam, mój władco!
W czem mam ustąpić?
Zważ, iż nie był przewrotnym, uszanuj jego zaklęcia!
Wiesz, czego żądasz?
Wiem.
A więc wypowiedz!
Że pozwał bogów, nie mieć bez przyczyny
Hańbiącej w twarz jego winy!
Wiedz ty, iż tego żądając odemnie,
Żądasz mej śmierci i mego wygnania.
Klnę się na słońce, co niebios wiedzie rej,
Niechbym zginął marnym zgonem,
Jeśli kiedy w duszy mej
Myśl ta postała; w sercu ja zgnębionem
Drżę, iż do nieszczęść, co trapią tę ziemię,
Nowych klęsk przydacie brzemię.
Niech więc on idzie, choćbym i ze szczętem
Miał zginąć„ albo z hańbą być wygnanym.
Litość mą budzą twe słowa, nie jego.
Moja nienawiść wszędzie go doścignie.
Zżymasz się jeszcze, kiedy ustępujesz,
Zgnębionym jesteś, gdy gniew twój przycichnie,
Takie natury są sobie katuszą.
Precz stąd nareszcie!
Uchodzę w tej chwili.
Niechby wbrew tobie tamci mnie uczcili.
Księżno, czemu ty zwlekasz, by go wprowadzić do domu?
Niechbym poznała, co zaszło.
Ciemnych głos padł podejrzeń, które wgryzają się w serce.
Czy z ust ich obu?
Obu.
Cóż więc rzekli?
O, dość już cierpień! o, nie każ mi mową
Rany tej jątrzyć na nowo!
Widzisz, gdzieś zaszedł ty z twoją mądrością,
Zdradzasz mą sprawę i tępisz mi serce.
Rzekłem już nieraz, o książę,
Że brakłoby mi rozumu i sądu,
Gdybym się zaparł miłości, co z tobą mnie wiąże
Z tobą, coś nawę tej ziemi do lądu
Skierował pośród burz i mąk.
O nie puszczaj steru z rąk!
Na bogów, powiedz i mnie wreszcie, królu,
Czemu tak wielkim zapłonąłeś gniewem.
Rzeknę — bo więcej cię nad tamtych cenię, —
Mów, jeśli pewne masz winy poszlaki.
On mnie nazywa Laiosa mordercą.
Czy z własnej wiedzy, czyli też z posłuchu?
Nasłał wróżbitę przewrotnego, który
Ty więc nie bacząc wiele na te rzeczy,
Mnie raczej słuchaj i wiedz, iż śmiertelnych
Sztuka wróżenia nie ima się wcale.
Złożę ci na to stanowcze dowody.
Nie od Apolla, lecz od jego służby,
Iż kiedyś śmierć go z rąk syna pokona,
Co zeń zrodzony — i z mojego łona.
A wszakże jego, jak wieść niesie, obce
A to niemowlę, gdy trzeci dzień świtał,
Przebiwszy u nóg kosteczki, wysadził
On ręką obcą gdzieś w górskich ostępach.
I tak Apollo nie dopełnił tego,
Że Laios legnie pod syna zamachem.
A tak głosiły przecie przepowiednie.
Nie troszcz się o nie. Gdy tajemnej toni
Bóg chce co wydrzeć, on sam to odsłoni.
Żono, niepokój i ducha wzruszenie!
Nowa więc troska znów ciebie się czepia?
Słyszałem, tak mi się zdaje, że Laios
Legł, gdzie potrójne rozchodzą się drogi?
A gdzie spełniono nieszczęsną tę zbrodnię?
Focydą[33] zwie się kraj ów, a dwie drogi
Z Delf i Daulidy zbiegają się w jedną.
A jak to dawno od tego zdarzenia?
Zostałeś, wieść ta doszła do stolicy.
O Zeusie, cóż ty kazałeś mi spełnić?
Cóż ci tak serce, Edypie, porusza?
Nie pytaj więcej, lecz powiedz mi, jaki
Smagły był, włosów bielała już wełna,
Od twej postawy niewiele się różnił.
Biada mi, straszną rzuciłem ja klątwę,
Jak się wydaje, nieświadom na siebie.
Drżę ja, iż wróżbiarz nie całkiem był ślepym;
Rzecz mi wyjaśnisz, gdy jedno odpowiesz.
Waham się, ale orzeknę, gdy spytasz.
Czy jechał skromnie, czy też jako książę
Pięciu ich było, a wśród nich obwiestnik;
Wóz tylko jeden Laiosowi służył.
Biada — już świta zupełnie; któż tedy
Takich szczegółów udzielił wam, żono?
Czyż on się teraz znajduje w tym domu?
O nie! bo kiedy wróciwszy zobaczył,
Że ty u steru, że Laios zabity,
Zwrócił się do mnie z pokornem błaganiem,
Tak iżby najmniej oglądał to miasto.
Ja go puściłam, bo chociaż niewolnik,
Tej lub i większej był godzien nagrody.
Niechby on tu się pojawił co żywo!
Boję się żono, żem orzekł zbyt wiele,
Więc z tej przyczyny oglądać go pragnę.
Stawi się tutaj; ale i ja godna,
Byś mi powiedział, co gnębi twą duszę.
Zapadł już w trwogę; a komużbym raczej
Wśród takiej burzy otworzył me wnętrze? —
Ojcem był moim Polybos z Koryntu,
Matką Merope z Dorydy[34]. Zażyłem
Coś, co urazy zapewne jest godnem,
Godnem nie było takiego porywu.
Bo wśród biesiady podniecony winem
Mąż w twarz mi rzucił, że jestem podrzutkiem.
Się pohamować; nazajutrz badałem
Ojca i matkę, a oni do sprawcy
Takiej obelgi żal wielki uczuli.
To mnie cieszyło; lecz słowa te jednak
A więc bez wiedzy rodziców poszedłem
Do świętych Delfów, a tu mi Apollo
Tego, com badał, nie odkrył; lecz straszne
Zato mi inne wypowiedział wróżby,
Ród, który ludzi obmierznie wzrokowi,
I że własnego rodzica zabiję.
To usłyszawszy, zdala od Koryntu
Błądziłem, kroki gwiazdami kierując,
Hańby, któraby spełniła tę wróżbę.
l krocząc naprzód, przyszedłem na miejsce,
Gdzie według ciebie ten król był zabitym.
Zeznam ci wszystko po prawdzie; gdym idąc
Wtedy obwiestnik i mąż jakiś wozem
W konie sprzężonym jadący, jak rzekłaś,
Mnie najechali, i z drogi mnie gwałtem
Woźnica spędzał wraz z owym staruchą.
Co mnie potrącił; a gdy to zobaczył
Starzec, upatrzył gdym podle był wozu,
I w głowę oścień mi wraża kolczasty;
— Oddałem z lichwą; ugodzon kosturem
Tnę potem drugich; a jeśli obcego
Łączyło jakie z Laiosem krewieństwo,
To któż nędzniejszym byłby od zabójcy,
Któż w większej bogów pogardzie i nieba?
Przyjąć pod dachem, ni uczcić przemową,
Lecz precz należy odtrącić. Nikt inny,
Lecz ja tę klątwę sam na się rzuciłem
A ręką kalam ofiary dziś łoże,
Nie zbezczeszczony doszczętnie? Jeżeli
Tułać się przyjdzie, w tułaczce już moich,
Ani ojczyzny oglądać nie będę.
Inaczej matkę bo pojąć i zgładzić
Ktoby w tem widział srogiego demona
Dopust, czyż domysł ten byłby fałszywym?
Niechbym nie zajrzał, o boże wy mocy,
Tego ja słońca i zginął bez wieści
Ostrzem by w moją ugodziło głowę.
Strasznem to, panie, lecz póki ów świadek
Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei.
Żyje też we mnie li tyle nadziei,
Jakąż otuchę opierasz ty na nim?
Zaraz ci powiem; jeśliby tak samo,
Jak ty, on mówił, uszedłbym ja zguby.
Jakież wyrzekłam ja słowa znaczące?
Za sprawców zbrodni; jeśliby tę liczbę
Znowu potwierdził, to nie ja zabójcą.
Jeden i wielu, to przecież nie równem.
Lecz gdyby wspomniał o jednym podróżnym,
Wiedz więc stanowczo, że tak brzmiały słowa,
A niepodobnem, by wraz je odwołał.
Gdyż wszyscy, nie ja słyszałam to sama.
A gdyby nawet od słów swych odstąpił,
Wróżby nie spełni; bo temu Apollo
Groził, że zginie od syna prawicy,
A syn nieszczęsny nie zabił go wszakże,
Lecz sam dokonał już przedtem żywota.
Się nie oglądam, a tyle je ważę...
Trafnie to mówisz, poślij jednak kogo,
Aby przystawił pasterza, nie zwlekaj.
Wnet poślę, wstąpmy tymczasem do domu,
Niechbym ja słowom i sprawom co święte
Cześć wierną dał i pokłony.
Strzegą ich prawa w eterze poczęte,
Nadziemskie strzegą zakony.
Olimp im ojcem, z ziemskiego bo łona
Takie nie poczną się płody,
Ani ich fala zapomnień pokona.
Trwa w nich Bóg wielki, mocny, wiecznie młody.
Pycha rodzi tyranów; gdy pychy tej szały
Prawa i miarę przekroczą,
Runie na głowę ze stromej gdzieś skały,
Gdzie głębie zgubą się mroczą.
Nic jej stamtąd nie wyzwoli.
Do Boga wzniosę ja prośbę gorącą,
By zbawił tego, co nas ratował w niedoli.
Bóg mi ostoją i wiernym obrońcą!
A gdy ludzi czyn lub głos
Prawa obrazi i święte bóstw trony,
Niech ich straszny dogna los,
Skarci dumy wzlot szalonej,
Gdy za brudnym zyskiem gonią,
Gdy od ludzi złych nie stronią,
Świętość grzeszną skażą dłonią.
Któżby jeszcze się chełpił, iż kary on groty
I bogów odeprze gniewy?
Jeśliby takie cześć miały roboty,
Nacóż me tańce i śpiewy?
Już do Olimpji[36] nie pójdę, nie pójdę Delfów ja szlakiem,
Nie ujrzy mnie Abejski chram,
Aż niebo swym wszechwidnym znakiem
Mowom ludzi zada kłam.
O Zeusie, jeśliś ty panem niebiosów,
O wszechwładco ziemi losów,
Bacz na krnąbrność ludzkich głosów.
Co Bóg o Laiosie wieści,
Mają już za sen i mary
I Apollo już bez cześci!
Wniwecz idą wiary.
O głowy miasta, dobrem mi się zdało
Do domów bożych pójść, przybrawszy ręce
W wieńce i wonne dla bogów kadzidła.
Bo troski różne zawładły nadmiernie
Nowe on wieści według dawnych waży,
Lecz tym, co grozę wróżą, się poddaje.
Więc gdy mu żadnej nie wlałam otuchy,
Do ciebie, żeś tu bliski, Apollinie,
Żebyś nam ulgi przysporzył ty zbożnej.
Bo teraz my tu wszyscy zatroskani,
Patrząc na trwogi sternika tej nawy.
Czy mógłbym od was dowiedzieć się, kumy,
Lub raczej mówcie, gdzie teraz przebywa.
Otóż dom jego, a on sam jest w domu
I otóż żona, matka jego dzieci.
Niechajby szczęsna ze szczęsnymi żyła,
Niechaj i tobie Bóg szczęści, boś pięknie
Nas tu pozdrowił; lecz wyjaw przyczynę
Twego przybycia, jaką wieść przynosisz.
Dobrą wieść niosę dla domu i męża.
Z Koryntu, — słowa, które wnet wypowiem,
Sprawią ci radość — a może i troskę.
Cóż to, co siłę podwójną mieć może?
Jego chcą ludzie Istmijskiej krainy[37]
Cóż? czyż już stary Polybos nie rządzi?
Przestał, bo śmierć go zabrała do grobu.
Cóż znowu? umarł więc, starcze, Polybos?
Niech zginę, jeśli prawdy nie wyrzekłem.
Mojemu panu. O bogów wyrocznie!
Cóż się to stało? Z trwogi przed tym mężem
Uciekał Edyp, by snadź go nie zabił.
A teraz los weń — nie Edyp ugodził.
Pocoś mnie tutaj wywołała z domu?
Wysłuchaj tego człowieka i rozważ,
Jako się pustym okazał głos bogów.
Co on za jeden i cóż nam zwiastuje?
Że już nie żyje Polybos, że — skonał.
Cóż to przybyszu! Sam mów, co przynosisz.
Jeśli to wprzódy mam tobie obwieszczać,
Wiedz, że ów człowiek już poszedł na mary.
Drobna niekiedy rzecz starca powali.
A więc z słabości skończył, jak się zdaje.
I z miary wieku, która nań przypadła.
Przebóg! pocóżby, o żono, kto zważał
Ptaków, za których-to głosów przewodem
Ja ojcobójcą być miałem; toć teraz
Ten już pod ziemią, a ja zaś oszczepu
Ani się tknąłem; więc chyba tęknota
Zabrawszy tedy grożące wyrocznie,
Legł on w Hadesie i starł je na nice.
Czy nie mówiłam ci tego już dawno?
Mówiłaś, ale mną władnęła trwoga.
Lecz matki łoże, czyż nie ma mnie trwożyć?
Czemużby troskał się człowiek, co w ręku
Losu, przyszłości przewidzieć nie zdolny?
Jeszcze najlepiej żyć tak — od dnia do dnia.
Bo wielu ludzi już we śnie z matkami
Się miłowało; swobodnie ten żyje,
Kto snu mamidła lekko sobie waży.
Pięknem byłoby to wszystko, coś rzekła,
Choć pięknie mówisz, ja muszę się trwożyć.
I z grobu ojca nie zabłysł ci promień?
Zabłysł, nie przeczę, lecz matki się boję.
Jakaż niewiasta tak wielce was trwoży?
Cóż więc takiego, co grozę wam sprawia?
Straszliwa wróżba zesłana od bogów.
Poznać ją można, czy milczeć musicie?
Owszem, znać możesz. Loksjas[39] mi zwiastował
I że własnego ojca krew przeleję.
Przeto ja długo, by złego się ustrzec,
Mijałem Korynt, na szczęście; lecz przecież
Patrzeć w rodziców oblicze rozkoszą.
Tak, starcze, nie chcąc być ojca mordercą.
Czemuż więc dotąd, o władco, z tej trwogi
Cię nie wywiodłem, gdym przybył tu chętny?
A przecież wdzięczność zyskałbyś tem wielką.
Wrócisz, i mnie się też co okroiło.
O! z rodzicami nie stanę pospołu!
Synu, toć jasnem, iż nie wiesz, co czynisz.
Jakto, mój stary, poucz mnie, na bogi!
W trwodze, by Febus się jasno nie ziścił.
Byś od rodziców nie przejął zakały?
To właśnie ciągle, o starcze, mnie trwoży.
Więc nie wiesz, że się strachasz bez powodu.
Polybos tobie żadnym nie był krewnym.
Cóż to, Polybos nie byłby mi ojcem?
Nie więcej ojcem odemnie, lecz równym.
Skądby się ojciec z tym równał, co nie jest?
Więc skądże wtedy on mienił mnie synem?
Wiedz, iż z rąk moich otrzymał cię w darze.
I z obcej ręki przyjąwszy, tak kochał?
Bezdzietność takie mu dała uczucia.
Znalazłem w krętych Kiteronu jarach.
Jakże dostałeś się do tych ostępów?
Górskiemu bydłu za pastucha byłem.
Pastuchem byłeś wędrownym i płatnym?
A w jakiej ty mnie zeszedłeś potrzebie?
Stopy nóg twoich dać mogą świadectwo.
Biada mi, dawne wspominasz niedole.
Ja zdjąłem pęta z twoich stóp przebitych.
Od nóg nabrzmiałych nadano ci imię.[40]
Przebóg, mów, ojciec je nadał czy matka?
Nie wiem, wie lepiej ten, co mi cię zwierzył.
Nie sam mnie zszedłeś, lecz z innejś wziął ręki?
Któż on? Czy zdołasz go jeszcze oznaczyć?
Mówiono, że był u Laiosa w służbie.
W służbie u króla dawnego tej ziemi?
A jużci; pasał on Laiosa trzody.
Miejscowi ludzie to wiedziećby mogli.
Czyż więc wśród ludzi, którzy tu obecni,
Zna kto człowieka, którego on wskazał,
Czy go nie widział czy w polach, czy w domu?
Nie znam innego krom sługi, którego
Wezwać już z pola kazałeś. Jokasta
Chyba najlepszej udzieli wskazówki.
Żono, czy znasz ty człowieka, za którym
Cóż? kto mu w myśli? nie zważaj ty na to,
Słów tu mówionych nie pomnij na próżno.
Rzecz niepodobna, bym takie poszlaki
Dzierżąc, nie badał mego pochodzenia.
Nie badaj tego; mej starczy katuszy.
Odwagi! nic ci nie ujmie, chociażbym
Z dziadów i ojców pochodził niewoli.
Jednak mnie słuchaj, błagam, nie czyń tego.
Z serca najlepszą ci służę poradą.
Co zwiesz najlepszem, oddawna mnie dręczy.
Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś.
Czyż mi nie stawią wnet tego pastucha?
Biada, nieszczęsny, to jedno już słowo
Rzeknę, a głos ten już będzie ostatnim.
Dlaczegóż żona w tak dzikiej rozpaczy
Precz stąd wybiegła? Edypie? Strach zbiera,
Niechaj się zrywa; ja jednak mojego
Dojdę początku, chociażby był marnym.
Tej pono, że jest wyniosłą niewiastą,
Mojej nędzoty powstydzić się przyjdzie.
Dobrotliwego, nie doznam shańbienia,
On-to mi matką, a druhy miesiące
Dały mi szmaty i dały szkarłaty.
Wobec tej matki zmiany się nie boję,
Jeśli to nie sen, nie złuda,
Jutro, gdy skała twa, o Kiteronie,
W pełni miesiąca zapłonie,
Wysławię cześć twą i cuda.
Zaśpiewam chwały pieśń wielką,
Zwąc cię Edypa matką, żywicielką.
Pląsem cię uczczę, iż byłeś ostoją mym panom
A ty, Febie, zawtóruj i pieśni i tanom.
Jakaż bo ciebie zrodziła dziewica?
Czyś ty był ojcem, o Panie,
Czy też Apolla znęciły ją lica
Na szczytów cichej polanie?
Czy bóg, co włada w Kyllenejskim jarze,[42]
Lub Bakchus lśniący na wirchów gdzieś tronie
Od krasnych dziewic otrzymał cię w darze,
Nimf w Helikonie?[43]
Zgadywać mogę, mniemałbym, o starcy,
Że ten, którego czekamy oddawna,
Pastuch się zjawił, bo wiek za tem mówi.
A zresztą w ludziach, którzy go prowadzą,
Boś znał człowieka przed dawnemi laty.
On to, mój panie, wśród domu Laiosa
Wiernym był sługą, jak mało kto inny.
Naprzód cię pytam, przychodniu z Koryntu,
Tego, co tu stanął.
Starcze, patrz na mnie, i wręcz odpowiadaj,
Gdy spytam; byłeś ty sługą Laiosa?
Tak, byłem sługą domowym, nie kupnym.
Jakie tu miałeś zajęcia i służbę?
A w jakich miejscach miałeś twe szałasy?
Na Kiteronie i bliskich polanach.
Czyś widział kiedy tego tu człowieka?
Przy jakiej sprawie? Kogóż masz na myśli?
Narazie ciężko to sobie przypomnieć.
Nie dziw, o panie! ja wraz mu przypomnę
To, co zahaczył. Bo wiem to ja przecie,
Że on wie także, jakośmy trzy lata
Tu na Kiteron; gdy zima nastała,
Ja przepędzałem bydło do mych stajen,
On do Laiosa obory; no! mówże,
Czy tak się działo, czy zmyślam te rzeczy?
Więc powiedz dalej, czy pomnisz, żeś dziecko
Oddał mi jakieś na pielęgnowanie?
Cóż to, pocóż mi pytanie to stawiasz?
Oto ten, kumie, co wtedy był dzieckiem.
Nie łaj go, stary, bo raczej twe słowa
Zgromić należy, nie jego przemowy.
W czemże ja, dobry panie, zawiniłem?
Że przeczysz dziecku, za którem on śledzi.
Nie zeznasz z chęcią, to zeznasz pod batem.
Przebóg, nie smagaj, o panie, staruszka.
Niechaj mu ręce spętają na grzbiecie.
Zaco? o biada! jakiej chcesz nowiny?
Dałem; bodajbym dnia tego był zginął.
Przyjdzie do tego, gdy prawdy nie zeznasz.
Doszczętniej zginę, skoro ją wypowiem.
Człowiek ten szuka, jak widać, wykrętów.
Skąd wziąłeś? z domu? czy dał ci je inny?
Mojem nie było, z innej wziąłem ręki.
Któż był tym mężem, z jakiego on domu?
Na boga, panie, nie pytaj mnie więcej!
A więc — z Laiosa to było pomiotu.
Czy z niewolnicy, czy też z krwi szlachetnej?
Biada, ma mowa tuż u grozy kresu.
I słuch mój również, lecz słuchać mi trzeba,
Najlepiej powie, jak rzeczy się miały.
Czy tedy ona oddała?
Tak, panie.
W jakimże celu?
Bym zabił to dziecię.
Wyrodna matka!
Trwożyły ją wróżby.
Że dziecko to ojca zabije.
Pocóż je tedy oddałeś tamtemu?
Z litości, panie; myślałem, że weźmie
Dziecię do kraju, skąd przybył; i otóż
On je zratował na zgubę, bo jeśli
Biada, już jawnem to, czegom pożądał,
O słońce, niechbym już cię nie oglądał!
Życie mam, skąd nie przystoi, i żyłem,
Z kim nie przystało — a swoich zabiłem.
O śmiertelnych pokolenia!
Życie wasze, to cień cienia.
Bo któryż człowiek więcej tu szczęścia zażyje
Nad to, co w sennych rojeniach uwije,
Aby potem z biegiem zdarzeń
Po snu chwili runąć z marzeń.
Los ten, co ciebie, Edypie, spotyka,
Jest mi jakby głosem żywym,
Bym żadnego śmiertelnika
Nie zwał już szczęśliwym.
Twe cięciwy miotły strzały
Gdzieś daleko za granice
Zwykłych szczęść i chwały.
Wróżą zmogłeś ty dziewicę,
Ostrzem zbrojną szponów.
Żeś nam stanął jako wieża
Obronna od zgonów,
Uczcił w tobie lud rycerza
I wywyższył cię ku niebom,
Byś królem był Tebom.
A dziś kogo większa moc
Klęsk i złego gnębi?
Któż w czarniejszą runął noc
Do nieszczęścia głębi?
Edypa głowo wysławiona,
Jednej starczyło przystanie
Na syna, ojca i kochanie
I jednego łona.
Jakoż cię mogły znosić do tej pory
W milczeniu ojca ugory?
Czas wszechwidny, ten odsłoni
Winy twojej brud,
Ślub nieślubny zemsta zgoni
Płodzących i płód.
O niechajbyś się Laiosa dziecię
Nigdy nie był zjawił,
Nie byłbym teraz rozpaczą, co miecie
Jęki, serc krwawił.
Tyżeś to kiedyś roztworzył me oczy
I dziś ty grążysz mnie w mroczy.
O wy, którzyście starszyzną tej ziemi,
Jakież będziecie wnet słyszeć i widzieć
Jeżeli trwacie w miłości tych domów.
Myślę, iż Istru, ni Fasisu wody[44]
Kałów nie zmyją, co kryją się w wnętrzu
Tego domostwa i wyjrzą na światło. —
Ta, którą człowiek własną ściągnie ręką.
To już, co wiemy, dość daje żałoby
I dosyć jęków. Cóż nadto przynosisz?
By jednem słowem wyrzec i pouczyć,
O, ta nieszczęsna! Jak ona zginęła?
Z własnej swej ręki. Co grozą w tym czynie,
To was oszczędzi, boście nie patrzeli.
Jednak, o ile rzecz w mojej pamięci,
Gdy bowiem w szale rozpaczy wkroczyła
W przedsionek, wbiegła prosto do łożnicy,
Włosy targając obiema rękami,
A drzwi za sobą gwałtownie zawarłszy,
Starych pamiętna miłości, od których
On zginął, matkę zostawiając nato,
Aby płodziła dalej z własnym płodem.
Jękła nad łożem, co dało nieszczęsnej
I jak wśród tego skończyła, już nie wiem.
Bo wyjąc Edyp wbiegł i od tej chwili
Już nie widziałem, co ona poczyna,
Lecz jego tylko śledziłem już ruchy.
Wołał, gdzie żona — nie żona, gdzie rola
Dwoista, której był siewcą i siewem.
I szalonemu duch chyba to wskazał,
Nie żaden z ludzi, którzy tam obecni.
Runął ku odrzwiom i wnet ze zawiasów
Wysadził bramę i wpadł do komnaty. —
A tam zoczymy niewiastę, jak wisi
Chustą zdławiona. Edyp na ten widok
Węzeł ofiary, a kiedy jej ciało
Zwisło na ziemię, zdwoiła się groza.
Bo sprzączki z szaty wyrwawszy złociste,
Któremi ona spinała swe suknie,
Jęcząc: że dotąd wyście nie widziały,
Co ja cierpiałem i com ja popełnił,
Przeto na przyszłość w ciemności dojrzycie,
Czegobym nie chciał, co chcę, nie poznacie —
Ciosy w powieki; wydarte źrenice
Zbarwiły lica, bo krew nie ściekała
Zrazu kroplami, lecz pełnym strumieniem
I z ran sączyła wdół czarna posoka.
Nieszczęście wspólne mężowi i żonie. —
Była tu świetność zaprawdę świetnością
Za dni minionych, w dniu jednak dzisiejszym
Nastała groza, śmierć, hańba i jęki,
Cóż więc poczyna teraz ów nieszczęsny?
Krzyczy, by bramy rozwarto i Tebom
Wskazano tego, co ojca zmordował,
Co matkę — wstręt mi przytoczyć te słowa; —
Tu nie zostanie, jak sam się zaklinał.
Lecz brak mu siły i brak przewodnika,
Bo złe zbyt ciężkie na niego runęło.
Wnet to ujrzycie, bo bram tych zawory
Taki wam widok, że wróg by zapłakał.
O straszny los dla ludzkich ócz,
Straszniejszy cioś od wszelkich klęsk,
Które widziałem na ziemi.
Jakiż wśród nędz nagarnął cię szał
I jakiż duch
Z nawałem burz
Do takiej zgrążył cię głębi?
Biada ci, biada, wymija cię wzrok
A chciałbym wiele się pytać,
Wiele się zwiedzieć i wiele rozważyć,
Lecz strach mną trzęsie i groza.
O biada mi, biada!
Nieszczęsny ja, do jakich ziem
Podążę? gdzież uleci głos?
O losie, w coś ty mnie powalił?
W strasznego coś, co słyszeć, widzieć grozą.
O ciemnie,
Chmury, i straszne i czarne,
Tylu klęskami ciężarne,
Biada mi!
Biada mi! — jakże porówno w niedoli
Rany i pamięć mych czynów mnie boli
Nie dziw, że pośród tak ogromnej męki
Podwójnie cierpisz, zdwojone ślesz jęki.
O przyjacielu!
Tyś jeden nie ustał w ochocie,
By nieść ulgę mej ślepocie.
Nie uszło mi to! Bo chociaż mi ciemno,
Głos twój ja słyszę nademną.
O straszny czynie! o straszny demonie,
Któryś mu w oczy pchnął dłonie!
Apollo, on to sprawił, przyjaciele.
On był przyczyną mej męce.
Na oczy własne targnęły się ręce.
Bo cóż wzrok jeszcze użyczy
Temu, co widząc, nie dojrzy słodyczy?
Tak, jako mówisz, się stało.
Któżby mnie witał, kto kochał w tem mieście,
Cóżby słuchowi ochłodę dawało?
O przyjaciele! co prędzej unieście
Precz mnie, bom ziemi zakałą,
I ściągnąłem do mych progów
Gniew i klątwę bogów.
Klęska cię gnębi, świadomość cię mroczy,
Czemuż cię, czemu poznały me oczy?
O niechajby się ten nie był narodził,
Który mnie znalazł dzieckiem opuszczonem
Życie zratował i z pęt oswobodził.
Czemużem wtedy mym zgonem
Sobie i miłym nie ujął niedoli?
Po mojej także byłoby to woli.
Nie byłbym krwawych spełnił win,
Ni matki skalał sromu;
Dziś nędzny ja, wyrodny syn,
Zakałą jestem domu.
I wszelkie klęski i katusze
W głowę godzą, dręczą duszę.
Żeś dobrze począł — nie śmiałbym ja wierzyć,
Żyć w takiej ciemni! O lepiej ci nie żyć.
Że nie najlepiej ja sobie począłem,
Bo jakim wzrokiem patrzałbym na ojca,
Wstąpiwszy z ziemi do Hadu ogrojca,
Jakim na matkę? Spełniłem ja czyny,
Że żaden stryczek nie zmógłby tej winy.
Skądkolwiek one — coś dały ochłody?
Nie dla mnie rozkosz takiego widoku!
Ni miasto, bogów świątynie i grody!
Bom ja najwyższą w Tebach dzierżąc chwałę,
By wygnać zbrodnię i bogów zakałę,
Choćby z Laiosa była pokolenia.
Czyżbym ja zdołał takie hańby znamię
Dźwigając, podnieść ku dzieciom me czoło?
Na słuch i ten bym zmiażdżył, by wokoło
Szczelnie odgrodzić nieszczęsne me ciało,
Aby i ucho odtąd nie słyszało;
I tak pozbawion i wzroku i słuchu,
Czemuś mnie przyjął, szczycie Kiterona,
Czemuś nie zabił, by wśród twych pasterzy
Wieść gdzieś zamarła, z jakiego ja łona!
Polybie! moja rzekoma macierzy,
Mnie w pozłociste przybrano tam strzępy?
Dziś ja nieszczęsny, z nieszczęsnych zrodzony!
Troiste drogi i leśne ostępy,
Bory, rozbieżne wśród gęstwin wąwozy,
Czy wam wiadomem, czy dotąd pomnicie,
Co ja spełniłem i w jakie ja grozy
Zabrnąłem dalej? o śluby, o sromy!
Nas zrodziłyście, a potem posiewy
Objęły matki i żony i dziewy
Z krwi jednej, ojców i braci i syny
I hańby bezdeń wśród ludzkiej rodziny.
Lecz że te wstydy aż w słowa jąć trudno,
Zabijcie, albo w toń morza odludną
Strąćcie, bym nigdy nie wyjrzał już z fali.
Bierzcie mnie! niech się z was żaden nie wzdrygnie,
Dalej, bez trwogi, to takiej ohydy
Kiedy tak błagasz, właśnie w samą porę
Nadszedł tu Kreon, by działać i radzić,
Bo on po tobie tej ziemi jest stróżem.
Biada mi! Cóż ja do niego wyrzeknę?
Srodze ja wobec niego zawiniłem.
Nie by urągać przyszedłem, Edypie,
Nie by cię gromić za dawniejsze winy.
Lecz jeśli nie wstyd wam zwykłych śmiertelnych,
Światło Heljosa, aby nie wystawiać[45]
Na widok takiej ohydy; nie ścierpi
Jej ani ziemia, dżdże święte, ni słońce.
A więc zawrzyjcie go w domu co prędzej,
Krwi swojej grozy i widzieć i słyszeć.
Na bogów, skoroś mą trwogę rozprószył
I dobrotliwie do złego się zwrócił,
Usłuchaj prośby, którą ci wypowiem,
O co więc błagasz mnie z takim naciskiem?
Wyrzuć co żywo mnie z tej tu krainy
Tam, gdziebym żadnych nie spotykał ludzi.
Byłbym to spełnił, wiesz dobrze, lecz wprzódy
Lecz przecież tego wola już zjawiona:
Chce bezbożnego śmierci ojcobójcy.
Taki był wyrok, lecz w dzisiejszej doli
Lepiej wybadać, co począć nam trzeba.
Bo ty pono dasz teraz im wiarę.
I ja mą wolę ci zwierzę i zlecę,
Abyś pogrzebał tę w domu, jak zechcesz,
Bo tym, co twoi, nie ujmiesz posługi. —
Bym żywy miasto ojczyste zamieszkał,
Lecz puść mnie w góry, kędy mój Kiteron
Wystrzela w nieba, gdzie moi rodzice
Żywemu niegdyś znaczyli mogiłę,
Tyle wiem jednak, że ani choroba,
Ni co innego mnie zmoże, ni zwali.
Śmierć ja przeżyłem, by w grozie paść wielkiej
Niech więc się moje spełnia przeznaczenie!
Nie troszcz się zbytnie: są oni mężami
I nie zabraknie im życia zasobów.
Lecz o biedaczki, sieroce dziewczęta,
Które siadały tu ze mną pospołu,
Każdą się strawą dzieliłem ze stołu,
O te się troskaj; pozwól je rękami
Objąć, rzewnemi opłakać je łzami.
Uczyń to, książę szlachetny!
Choć ich nie dojrzę, czuć będę, że moje.
Cóż to?
Czyż mnie słuch zwodzi, na bogi, czy słyszę
Głos moich pieszczot, jak kwilą, czyż Kreon
Czyż to nie złuda?
O nie! zrobiłem po twojej ja woli,
Wiedząc, co serce twe zwykło radować.
Niech ci się szczęści i z łaski niebiosów
O dziatki! gdzież wy? nie strońcie odemnie,
Niech was obejmę w miłosnym uścisku
W rękach, co oczy niegdyś pełne błysku
Ojca w tak czarne pogrążyły ciemnie.
Spłodził was roli; która mnie wydała.
Choć was nie widzę, zapłaczę nad wami,
Bo mi się roi wasza przyszłość cała,
Którą na świecie wam pędzić wypadnie:
Rzadką zabawa, w którejby się na dnie
Łez co nie kryło i nieco goryczy.
A gdy kochania zabłysną wam lata,
Któż się tu stawi z miłosną ochotą,
Rodziców miażdży i dzieci przygniata?
Któż bo w straszniejszej ohydzie tu brodził?
Ojca morderca, on w łożu swej matki,
Z której ma życie i sam się narodził,
To wam w twarz rzucą. Więc któż wam swe serce
Odda? Któż pojmie? Któż w domu ugości?
Nikt! o nieszczęsne! w ciężkiej poniewierce
Żyć wam tu przyjdzie bez czci i miłości.
Dla tych sierotek, nie żałuj zachodu,
Gdy nas im zbrakło, nie pozwól tym biednym
Tułać się samym wśród nędzy i głodu.
Nie zrównaj nigdy niedoli ich z moją,
Boś dla tych ofiar jedyną ostoją;
Przyrzeknij, poręcz to, książę, mi dłonią.
Gdyby nie wiek wasz, o dzieci, ni głosu,
Ni rad bym szczędził; dziś prośbą skończycie,
Lepsze niż ojcu przypadło tu życie.
Łez już dosyć, dość już żalu, wstępuj więc do wnętrza już.
Słucham, choć mi to bolesnem.
Wszystko ma swój kres i czas.
Wiesz ty, jaką mam nadzieję?
Mów, bym poznał twoją myśl!
Co nastąpi, wskaże Bóg.
Lecz ja w bogów nienawiści.
Toż osiągniesz, czego chcesz.
A więc zgoda?
Co nie w myśli, tego w fałsz nie stroję słów.
A więc stąd mnie już uprowadź.
Idź, lecz wprzódy dzieci puść.
Nie odrywaj ich odemnie.
Nie chciej woli przeprzeć znów,
O ojczystych Teb mieszkańcy, patrzcie teraz na Edypa,
Który słynne zgłębił tajnie i był z ludzi najprzedniejszym,
Z wyżyn swoich na nikogo ze zawiścią nie spoglądał,
W jakiej nędzy go odmętach srogie losy pogrążyły.
Śmiertelnika tu żadnego zwać szczęśliwym nie należy
Aż bez cierpień i bez klęski krańców życia nie przebieży.
- ↑ Uwaga. O początkach tragedji greckiej i o znaczeniu Sofoklesa w jej rozwoju ob. Wstęp do wydania Antygony Bibljoteka Narodowa Serja II Nr. I.
- ↑ Vox populi, vox Dei (łac. „głos ludu (jest) głosem Boga”)
- ↑ Bóg dobrych ludzi
- ↑ Por. dzieło Karola Heinemanna: Die tragischen Gestalten der Griechen in der Weltliteratur, Lipsk 1920. Tom II, str.29 i n.
- ↑ w. 1. Kadmos, mąż Harmonji, uchodził za założyciela Kadmei czyli Teb w Beocji.
- ↑ w. 3. Wiązki błagalne z gałązek wawrzynu lub oliwek składali błagalnicy na ołtarzach bogów.
- ↑ w. 21. Ismenus zwała się rzeka pod Tebami. Nad nią leżała świątynia Apollina, Ismenion zwana. Była ona siedzibą wróżbitów, którzy wróżyli z płomieni buchających na ołtarzu.
- ↑ w. 27. bóg ogniem zionący — demon zarazy, dzierżący ognistą pochodnię, która mór szerzy.
- ↑ w. 36. Sfinks — por. Wstęp, str. 4.
- ↑ w. 69. Syn Menojkosa — Kreon, brat Jokasty.
- ↑ w. 70. Do Apollina pytyjskich wyroczni = do Delfów. Miejsce wyroczni zwało się pierwotnie Pytho; stąd zwano Pythją starą kobietę, która tam wróżyła.
- ↑ w. 83. wieniec z wawrzynu wkładano na głowę przy ofiarach, lub kiedy przynoszono dobre wieści.
- ↑ w. 96. Febus — Apollo.
- ↑ w. 100. Mord innym mordem okupić. Mowa tu o t. zw. zemście krwi, która żądała śmierci za śmierć, oka za oko, zęba za ząb.
- ↑ w. 143. Wiązki podniósłszy błagalne. — Po szczęśliwem wysłuchaniu modłów usuwali błagalnicy wiązki z ołtarzy.
- ↑ CHÓR, w. 151-215. Liczba wierszy podana przy strofach Chóru stosuje się do wierszy oryginalnego tekstu.
- ↑ — Z Delf grodu, co się złotem lśni. — Delfy sławne były ze skarbów, ofiarowanych Apollinowi.
- ↑ — Delicki władco, o Peanie. — Apollo urodzić się miał na wyspie Delos, a zwą go także Peanem (Paian), co oznacza boga niosącego pomoc i zbawienie.
- ↑ CHÓR. Pallada (Atena), Artemis i Feb (Apollo) byli trzema bóstwami opiekuńczemi miasta Teb.
- ↑ — Zeusa złota córa — tak oznaczona wieść fama.
- ↑ CHÓR. Wśród Lykji skał. — Apollina i siostrę jego Artemidę czczono także w Lykji — w Azji Mniejszej. Artemida i nimfy z jej orszaku przebiegały z żarzącemi się pochodniami w ręku dzikie ostępy gór i lasów.
- ↑ — złotosploty — Bakchus o bujnym włosie, spiętym złocistą przepaską, urodził się rzekomo w Tebach. Wśród blasku pochodni harcował on w otoczeniu szalejących Menad, dziewic mu oddanych, po pobliskich górach.
- ↑ — bóg klęsk — Ares, który tu występuje jako bóstwo dżumy.
- ↑ w. 225. Laios Labdakida. — Agenor, król Fenicji, miał syna Kadmosa, który założyl Teby. Kadmosa synem był Polydoros; ten zrodził Labdakosa, a Labdakos Laiosa, którego synem był Edyp.
- ↑ w. 267. wnuk Polydora — ob. objaśnienie do w. 225.
- ↑ w. 274. Dike — bogini sprawiedliwości.
- ↑ w. 285. Tyrezjasz — po grecku Teiresias (nazwisko oznacza tłumacza znaków i dziwów = teirea), słynny ślepy wróżbita
tebański. - ↑ w. 420. Kiteron — góry w pobliżu Teb.
- ↑ CHÓR. w. 463–512. Erynje, dziewice zemsty, ścigające zbrodniarzy.
- ↑ — Wyrocznia w środku ziem oznacza Delfy W świątyni delfickiej znajdował się głaz biały, zwany po grecku pępkiem (omphalos), który oznaczał środek Grecji, czy też całej ziemi.
- ↑ CHÓR. Potwór skrzydlaty — Sfinks.
- ↑ w. 649-696 zawierają śpiewy chórzystów i przemowy ze sceny. Takie części tragedji nazywają się kommos.
- ↑ w. 732–733. Focyda, kraina w środkowej Grecji, nad zatoką
Koryncką położona, na zachód od Beocji. We Focydzie leżało miasto Delfy, również miejscowość Daulis. - ↑ w 774. Doris, mały kraik górski nad rzeką Kefisosem, na północ od Focydy.
- ↑ CHÓR w. 861–910 jest jakby protestem religijnego Sofoklesa przeciw racjonalizmowi i sceptycyzmowi, który wtedy, pod koniec piątego przed Chr. wieku, w Atenach się szerzył, głównie przez jońskich sofistów. Mamy więc tu chwalbę odwiecznych boskich zakonów, które nie są wymysłem ludzi, lecz pochodzą z nieba, nazwanego tutaj eterem i Olimpem. Z tem połączono napiętnowanie ludzkiej pychy. — Wkońcu ujmuje się chór za wyroczniami wobec zaczepek, na które się ośmieliła Jokasta.
- ↑ CHÓR W Olimpji była stara wyrocznia, sławna w Delfach; w Abai, mieście północnej Focydy, znajdowała się prastara świątynia Apollina, połączona także z wyrocznią.
- ↑ w. 939. Istmijska kraina = Korynt, leżący w pobliżu Istmosu, czyli przesmyka Korynckiego.
- ↑ w. 965–966. Pytji trony — por. obj. na str. 25. — Świergoty ptaków — Edyp ma na myśli wróżenie z lotu i głosów ptaków.
- ↑ w. 994. Loksias — przydomek delfickiego Apollina od przymiotnika loxos, skrzywiony, ciemny, dwuznaczny.
- ↑ w. 1036. Od nóg nabrzmiałych nadano ci imię — ob. we Wstępie str. 3.
- ↑ CHÓR w. 1086–1109. Pan, duch i bóg przyrody, duch lasów, gąszczów i dolin. — Dziewica = nimfa gór lub lasów, Oreada lub Dryada.
- ↑ CHÓR: bóg, co włada w Kyllenejskim jarze — Hermes, syn Zeusa i Maji, urodzony na szczytach góry Kyllene w Arkadji.
- ↑ — Helikon, pasmo gór na granicy Focydy i Beocji, słynne jako muz siedziba.
- ↑ w. 1227. Istru ni Fasisu wody — wody dwóch największych rzek Europy i Azji, Istru, dzisiejszego Dunaju, i Fasisu, dzisiejszego Rion, na południe od Kaukazu, wpadającego do Morza Czarnego.
- ↑ w. 1425–1426. Widok ludzi przeklętych, pokalanych, jakoteż zmarłych raził bogów, szczególnie słońce — Heljosa.