Lili (Daniłowski)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lili |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1916 |
Druk | L. Biliński i W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Jeszcze pięć minut — spojrzał Świda na zegar kolejowy i znowu począł chodzić wzdłuż peronu, zapatrując się w mroczną, migającą liniami świateł przestrzeń, skąd miał nadjechać pociąg.
— Jeszcze trzy! — Chodził ze wzrastającem zdenerwowaniem.
Od kilku dni tak oczekiwał, a dziś właściwie bez wyraźnego powodu uroiło mu się, że przyjechać musi i z okna wagonu wychyli się uśmiechnięta jej twarzyczka i złote loki, a on krzyknie: — Lili!
Wskazówka zegara znowu drgnęła, jak serce poety, który szepnął z rozrzewnieniem: — Lili! — wywołując w wyobraźni uroczy jej wizerunek. Pociąg się spóźniał, a Świdę w miarę oczekiwania począł drażnić niepokój.
Przed dwoma tygodniami zapowiedziała swój przyjazd w sposób lakoniczny i jakby warunkowy.
Depesza brzmiała:
„Jeżeli przyjadę, to kuryerem 15-go“.
I to niezrozumiałe „jeżeli“ trwożyło go chwilami.
Pisał — odpowiedzi nie było; pocieszał się, że brak listów jest zapowiedzią szybkiego przyjazdu.
Czasem jednak błyskała w nim myśl dotkliwa i przeszywająca, jak ostrze szpady, którą wysiłkiem woli parował.
W jednym z listów Lili napomknęła mu o spotkaniu się z jego kolegą szkolnym, budowniczym Brunonem Bornym.
Z kolegą tym rywalizowali o Lilę, która długo wahała się z wyborem i, wybrawszy Stefana, wspominała nieraz o Brunonie z niezwykłem ożywieniem i w sposób bardzo życzliwy.
Świadomość, że przebywa z nim, że jej naturalny, trochę figlarny i zalotny sposób bycia a jego swoboda tak szczerze wesoła i porywająca, że niepodobna o nic się gniewać... w dodatku stara przyjaźń, upoważniająca do bardzo poufałego stosunku, wszystko to nieraz rozjadało mu duszę.
Czuł, jak zwija się w nim jakiś kłębek złych i podejrzliwych myśli, który obawiał się rozsnuwać wyobraźnią, a który w nim nabrzmiał, jak bolesny wrzód.
Tymczasem na peronie zaroiło się od tragarzy, ukazały się dwie płonące, jak oczy potwora, latarnie i, sapiąc, wpadł pociąg. Stefan począł biegać od okna do okna tam i z powrotem; czasem zdawało mu się, że mignął jej kapelusz, pędził w tę stronę i, poznawszy omyłkę, zawracał.
Wysiadali tłumnie pasażerowie, opustoszały wagony, wreszcie opróżnił się peron i tylko jakiś człowiek z latarką począł młotkiem na długim trzonku uderzać po osiach, a w dźwięku tym stękały mu ciężko wyrazy: — Niema, niema, niema, niema!
— Nie przyjechała! — w nagłem obezwładnieniu całej istoty poczuł tłukącą się po głowie myśl. I jakby przybity tępym razem, powlókł się ku miastu. Szedł jak błędny bez celu i machinalnie wstąpił w otwarte drzwi kawiarni.
Siadł na pierwszem spotkanem krześle, obstalował tak, jak mu kelner podpowiedział — kawę i począł przeglądać stos podanych pism. Był do tego stopnia wyzuty z wszelkiej energii, że nie chciało mu się przewrócić stronicy; czytał, nie zdając sobie dokładnie sprawy z treści, szpaltę pierwszą lub ogłoszenia ostatniej, jak wypadło. Męczył go zgiełk i światło, ale nie miał sił zawołać na kelnera. Nieruchomy, senny smutek otaczał, jakby dymem mgły, szczątki myśli, rwące się na kantach ostro wyodrębnionego poczucia, że jej niema.
Żyli od roku, jak mąż z żoną, i uchodzili za małżeństwo dla ludzi, choć ślub się nie odbył. Pobrali się w czasie rewolucyi, kiedy bagatelizowano obrządki. Potem, gdy zawierucha minęła i stosunki wróciły w normalną kolej, on miał trudności w zdobyciu potrzebnych dokumentów, i tak schodziło z dnia na dzień.
Dwa miesiące temu rozstali się trochę niezgodnie.
Drobne nieporozumienia doprowadziły Lilę do wniosku, który wyraziła w słowach:
— Stef... zróbmy pauzę. Idylla nie może trwać wiecznie. Antrakt obojgu nam się przyda.
Świda oponował, ale dość słabo, czuł, że może i ma racyę, i na razie doznał tego lekkiego uczucia zupełnej swobody, niezależności, wyzwolenia się z troskliwej ale nieraz irytującej go pieczołowitości Lili, która ze względu na jego słabe płuca, obchodziła się z nim, jak z chorem dzieckiem, dbała, by ciepło się ubrał, w porę jadł, mniej palił i nie przesiadywał po nocach... To też nieraz o późnej godzinie wstawała w bieliźnie, skradała się na palcach i, zakrywszy mu nagle garstkami dłoni oczy, przerywała pocałunkami pisanie. Ale nawet w tych słodkich chwilach on bywał często jakby biernym przedmiotem jej delikatnej czułości, póki się w nim nie rozigrały żywiołowe moce; wówczas mężniał w krwi szale i Lili stawała się nagle potulną dziewczynką, szeptającą: — Stef, mój wielki Stef kocha małą Lili.
Ale nazajutrz budziła go szklanką gorącego mleka, nudziła, by wypił koniecznie, i dopiero po tym posiłku otulała go kołdrą, poprawiała poduszkę i pozwalała spać dalej.
Nie mieli dzieci, ale Lili z tego powodu nie doznawała żadnej tęsknoty. — Mam jedno kapryśne, ale miłe — odpowiadała, gdy rozmowa schodziła na ten temat.
I rzeczywiście w uczuciach jej do poety było dużo pierwiastku macierzyństwa. Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona musiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił się orżnąć wydawcom. Cała strona praktyczna spadła na jej barki i to ją czasem nużyło i budziło pragnienie odwrotnego stosunku, majaczyła się pociągającym urokiem sytuacyi kobiety otoczonej dbałością, kobiety bezpiecznie i ufnie opartej o silne, męskie ramię. I wtedy mimowoli przychodził jej na myśl Brunon, typ zupełnie odmienny od Stefana, człowiek przedsiębiorczy, rzutki, praktyczny, idący wesoło i trochę przebojem przez życie.
Wkradało się cichaczem lekkie zwątpienie, czy wybrała trafnie, według istotnych skłonności swej natury, i przekonywała siebie, że zapewne tak, bo istotnie kocha przecież Stefana, a przypominając sobie, że nie była jednak i nie jest zupełnie obojętną dla Brunona, starała się to uważać za chwilowe chybnięcie się serca.
Niemniej jednak w dniach znużenia, w owych zwłaszcza dobach, kiedy Stefan, pogrążywszy się w swych chmurnych marzeniach, jakby odbiegał od niej zupełnie gdzieindziej, zapełniając dom atmosferą posępnego smutku, Lili wymykały się mimowoli napomknienia o wieczystej pogodzie i werwie Brunona, którego poeta od czasu rywalizacyi o Lili instynktownie nie lubił, a teraz na myśl o tem doświadczał uczuć trwożnych i bolesnych.
— Czyżby dla niego została? — poczuł gorycz w ustach, i nagle olśniła go myśl, że w domu może być list lub depesza, wyjaśniająca wszystko.
Wypadł z kawiarni i dorożką popędził do domu. Sadził susami na drugie piętro, gdzie zajmowali dwa pokoiki. Skrzynka była pusta.
Szybko zbiegł na dół i począł się od stróża wprost domagać listów. Potem zdyszany, chwytając się ręką poręczy, z wrażeniem, że wspina się po stromej drabinie, dolazł do mieszkania. Namacał po ciemku świecę, zapalił i począł się rozglądać po stolikach i biurku, jakby z jakąś nadzieją, że wieść gdzieś być musi. Wygląd mieszkania wydał mu się trochę zmieniony, poznawał w nim pewien porządek, gdyż stróżka z powodu zapowiedzi przyjazdu pani usiłowała zaprowadzić jaki taki ład w doprowadzonym do chaosu lokalu.
— Niema nic — przewinęło mu się po spieczonych wargach. Położył się na łóżku, zapalił papierosa i, otrząsając popiół na marmurowy blat stolika, zapatrzył się w wiszącą u sufitu pajęczynę.
Chwilami przymykał oczy i zapadał w stan bezmyślnej tępoty. Wreszcie rozebrał się leniwie i usiłował zasnąć. Ale zamiast snu napadały go od czasu do czasu momenty odrętwienia, po których, jakby poderwany nagle obcą siłą, cucił się, jakby przerażony. Zapalał papierosa, odrzucał go, czując zgagę w gardle, i wtulał się głową w poduszkę, błagając o sen. Nad ranem zasnął twardo: około południa obudził się w stanie ciężkiego odurzenia, jak po przepitej nocy, z poczuciem leżącego gdzieś w głębi postrzału smutku. Leżał długo, czując, że nie ma po co wstawać, wreszcie podźwignął się, umył jako tako i począł się ubierać, myląc się co do części ubrania. Nagle usłyszał zbliżające się po schodach znane mu kroki listonosza. Zastygł na chwilę, potem oblała go fala ciepłej krwi i drgnął, usłyszawszy delikatne stuknięcie w skrzynce. Rzucił się ku drzwiom, wrócił po kluczyk i drżącymi palcami wydobył podłużną kopertę z jej pismem. Rozdarł pospiesznie, błysnęła biała karta i błysk ten go spłoszył. Listy Lili były zwykle zapisane szczelnie nietylko od góry do dołu, ale na krzyż i wskos.
„Stef... zostaję z Brunonem. Żal mi cię bardzo i czuję, że ten żal wzrastać będzie. Obecnie nie jestem zdolna pisać więcej, więc cię tylko całuję serdecznie. Lili“.
Ręka Świdy obwisła z listem w dłoni, jak martwa, osunął się w fotelu i doznał wrażenia jakby chybnięcia się całej istoty nad przepaścią, otarcia się na moment o skrzydła śmierci. Siedział chwilę, jak osłupiały, drżały mu lekko ręce, drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło. Po chwili wstał i, chwytając się poręczy łóżka, jak ciężko ranny, dostał się do posłania i padł twarzą w dół z wypartym na usta skurczem całego wnętrza cichym pojękiem. Leżący dawno i zwinięty pod sercem kłębek rozkręcił się, jak sprężyna i, wrzynając się w ciało, opasał mu wszystkie członki i zimną obręczą zacisnął się na czole.
Mijał zwolna atak ostrej boleści i nastąpiły pauzy kompletnej prostracyi, zupełnego obałwanienia.
Wstał blady — wziął list i, położywszy się, czytał go raz po raz, szukając jakiegoś innego znaczenia, czegoś, coby mogło podać w wątpliwość istotną treść tych kilku jakby jednem pociągnięciem pióra skreślonych słów.
Przewracał puste stronice, oglądał kopertę, stempel pocztowy i znowu zapatrywał się w czarne sznurki czytelnego jej charakteru, w szereg słów jasnych, a jemu ciągle jeszcze niepojętych, jak hieroglify. Wreszcie słowo po słowie, jak kleszcz wpijający się w ciało, kolejno wszczepiały mu się w mózg okrutne wyrazy.
Pierwsze zdanie kropelkami trucizny wsączyło mu się w serce.
Lili i pocałunek przybrały postać ostrego szyderstwa — ciosu łaski — krótkiego sztyletu, wbijanego w gardło śmiertelnie rannym.
— Lili, Lili — szeptał spalonemi wargami i nagle zachciało mu się w jakiś sposób spospolitować jej z Anieli zdrobniałe imię, ale ono nie poddawało się i stwardniało w myśli, wybiegało na usta w pieściwych zgłoskach, od których poczęły mu płynąć po policzkach wielkie łzy i pierś drgać łkaniem.
Znów przejrzał list — złożył go z westchnieniem i podniósł się tak osłabiony i zmizerniały na twarzy, jakby po długiej, obłożnej chorobie.
— Co robić? — i to pytanie stało się na pewien czas całą treścią jego świadomego istnienia. Wydało mu się, że tego wszystkiego niepodobna tak, jak jest, zostawić, że przecież kiedy człowiek zasłabnie, to go leczą, gdy umrze, to grzebią, a w obliczu nieszczęścia wytężają wszystkie siły, by temu zapobiedz.
— Co robić? — pytał, i czuł, że nic przedsięwziąć nie jest w stanie.
Zamierzał odpisać na list, siadał przy biurku, zaczynał: Lili — i darły mu się na strzępy z trudem sklecone myśli. Wybuch skłębionych uczuć rozpaczy, wyrzutów, miłości i żalu rozsadzał mu czaszkę i otwierała mu się otchłań, w którą leciał, czując, że ginie i że nic się nie da z niej wydobyć prócz głuchego, nieartykułowanego jęku, próżno wołającego ratunku.
Na myśl, że oni się tam bawią, tulą we dwoje — skir mu toczył mózg, a serce stawało się gniazdem skorpionów.
I wtedy zaczynał wprost odczuwać pewną nienawiść do Lili, mściwe, zawzięte uczucia do przyjaciela lat młodych. Zdawało mu się, że lżej byłoby mu zobaczyć Lili w trumnie, niż w jego ramionach.
Wejść w ich dom, złożyć życzenia i palnąć sobie w łeb na wiwat młodej parze, byłaby godna odpowiedź — a potem widział, jak twarz jej blednie, jak z rozszerzonemi przerażeniem źrenicami błękitnych oczu przypada do jego ciała, tamuje krew, trzeźwi, głowę podnosi i całuje w półumarłe usta... i nagle w tym odczutym, jakby na jawie, pocałunku ginęły okrutne myśli i budziły się tkliwe, przepojone łzami i cichym żalem wzruszenia, a cała krzywda zamykała się w szeptanem westchnieniu: — Och, Lili!...
Czasem czuł ochotę posłać jej tylko te dwa wyrazy, ale widział w nich za mało wyrzutu a za dużo przebaczenia. Przebaczyć zaś nie chciał i nie mógł, cios bowiem nietylko ugodził go w serce, ale zranił ambicyę, co stało się wkrótce jątrzącem się ustawicznie ognikiem dotkliwych rozdrażnień.
Zwykłe zapytanie: kiedyż żona przyjeżdża? czyniło nań wrażenie ukąszenia osy i, wstydząc się przyznać do tego, co zaszło, zmyślał rozmaite powody zwłoki, a kłamstwo to kosztowało go tak dużo, że począł unikać ludzi, przeniósł się na kraniec miasta i w zastawionym meblami pokoju gryzł się w sobie, lub popadał w kompletną apatyę.
Abnegat z natury, opuścił się zupełnie. Niestrzyżona czupryna, coraz mniej guzików a coraz więcej plam na zmiętem ubraniu — uczyniły zeń dziwaczną, zagadkową figurę oberwańca, o nerwowej, inteligentnej twarzy, która zwracała uwagę otoczenia.
Czasem jednak wyprężał się i, zbuntowany przeciw swemu nieszczęściu, skupiał się i wystawiał jakby tamę przeciw szturmom boleści, niszczącym mu duszę.
Ubrany przyzwoiciej, zamaszystym krokiem zjawiał się w knajpie, gdzie się zbierali dawni znajomi, pił sam, stawiał innym i wpadał w podniecony, iskrzący się gorzkimi dowcipami humor, wznosił toasty na cześć kawalerskiej swobody, słomianego wdowieństwa, ukrywając w mocnych zaciągnięciach się papierosem nagłe nadrywanie się głosu i krążące w oczach łzy.
— Cóż u dyabła! — irytował się — czy to jedno posiada wartość?... Do licha, przecież mam talent — i próbował pisać dalej rozpoczętą powieść. Ale mu szło, jak z kamienia. Ledwie związaną tkankę marzeń rozdzierała bolesna rzeczywistość. Drobne ręce Lili druzgotały w drzazgi wznoszone rusztowania. Na przygotowanym arkuszu występowały zygzaki jej imienia, związane z tym tematem aforyzmy, poszarpane myśli bez początku i końca, coś jakby chaotyczny pamiętnik, notatki nieszczęścia o rwącym się ustawicznie wątku.
I Świda rzucał pióro, chwytał się za głowę i bił się pięścią w czoło, jakby chcąc zmiażdżyć wysysającego mu mózg wampira, który brał mu skronie w zimne błony swych skrzydeł, ilekroć znalazł się sam na sam. Poeta począł odczuwać tę straszną gonitwę człowieka, który chce uciec od siebie i od ludzi. Ma wstręt do towarzystwa, a jednocześnie lęka się samotności.
Ilekroć wracał do swego mieszkania, miał wrażenie, że wstępuje w loch więzienny, gdzie zostanie wkręcony w koło tortury. To też mało przesiadywał w mieszkaniu, wolał się zaszyć w jakiś kąt werandy kawiarni i patrzeć na snującą się ciżbę, której widok rozrywał mu myśli. Ze szczególną satysfakcyą lubił się znęcać nad rozmaitymi okazami kobiet. Zwłaszcza interesowały go trójkąty. Oto wchodzi zażywna dama, przy niej znudzony, podobny do spracowanego wołu mąż i trochę wyleniały lowelas. Z powodu zbyt długiego opięcia gorsetu pani nie siada, ale ostrożnie opuszcza się w fotel, składa obfity biust na blacie stolika i z uczuciem ulgi roztacza półkole uśmiechu. Wół wlepia oczy w gazetę, lowelas w wycięcie jej stanika.
Spostrzegłszy taką trójkę, Świda poczynał damę fiksować tak uporczywie, z wyrazem tak złośliwym, że zaczynała się denerwować, tracić kontenans i swobodę. Powoli jednak te obserwacye nad rodzajem niewieścim jęły go samego niepokoić i rozniecać płomyki zmysłowych rozdrażnień. Słabe natarcia, a potem istne szturmy cielesnej tęsknoty jęły go napastować w bezsenne noce. Przybywała we wszystkich swych urokach Lili, a potem jakieś nieznane dziewczęta. Rozogniona wyobraźnia dochodziła do takiej potęgi, że widziadła te nabierały coraz realniejszych kształtów, czuł zwiewne pocałunki na wargach, objęcia podobne do prądów opasujących mu ciało i drobne dreszcze rozkoszy, które gasły nagle, pozostawiając ostre wrażenie niedosytu i nabrzmiałe arterye jakby nie krwią a rtęcią. Rozjątrzona namiętność doprowadzała go chwilami jakby do szału, wybiegał na ulicę z wrażeniem, że rzuci się na pierwszą napotkaną dziewczynę, by wciągnąć ją w zaułek, zelżyć i zamordować. Czuł w sobie jej szloch rozkoszy, potem przeraźliwy krzyk, a potem ciszę martwą i widział w bladej, nieznanej, stygnącej twarzy upojone wargi i panicznym lękiem rozszerzone oczy. Zdjęty strachem pędził przed siebie, roztrącając przechodniów, wreszcie zdyszany padał na ławkę, drżąc cały wewnętrznie.
Alejami tymczasem snuły się tłumy i od czasu do czasu w ażurowych pończochach, w płytkich pantofelkach, w jaskrawych kapeluszach mijały go wymalowane, zaszłe w lata kokoty, dobrze zbudowane, dojrzałe kobiety, i młode, krótko ubrane, czasem à la bébé, z puszczonymi warkoczami dziewczęta. Na wszystkich jednak twarzach dostrzegał pewną, jakby chorobliwą polewę, coś niezdrowego, a w oczach bezczelnie zalotnych przyczajoną ponurą senność.
— Te przynajmniej są szczere! — myślał Świda.
Powoli poznał je z widzenia wszystkie i z daleka rozróżniał każdą po kapeluszu, ruchach i sposobie unoszenia sukni.
— Nie jedna Lili na świecie — powtarzał coraz częściej, ilekroć zbliżała się któraś z przystojniejszych, ale nie miał sił podnieść się z ławki i tak mijały kolejno, by po pewnym czasie przeciągnąć z powrotem. Kiedyś jednak natknął się w wązkiej ulicy na nieznajomą. Trącona niechcący, obróciła się na pięcie i ze słowami: — Idziemy! — wzięła go pod rękę i, przycisnąwszy kilkakrotnie łokieć do sprężystej piersi, puściła go i poszła przodem.
Świda szedł krok w krok, zagasły zupełnie, tak jak przybłąkany pies, który zgubił pana i idzie za pierwszym napotkanym przechodniem.
Przed samą jednak czeluścią bramy, w której znikła, zatrzymał się.
— No! — usłyszał z ciemności jej dość świeży głos, a wkrótce ukazała się sama.
— Nie bój się, schodów niema — ujęła go za rękę i wówczas Świda poczuł w dłoni zimno obrączki.
Wzdrygnął się cały.
— Co tobie?
— Słuchaj... ja pójdę — z trudem zdobył się na kilka wyrazów i odwrócił się gwałtownie.
— Waryat! — usłyszał za sobą zirytowany głos. — Nie bądź głupi — dogoniły go słowa.
Zawahał się, przystanął na moment i, zgiąwszy się wpół, jakby schwytany skurczem, powlókł się do domu.
Noc minęła bezsennie. Po godzinach martwoty następowały chwile takiego rozdrażnienia, że miał ochotę wyjść na ulicę, odszukać nieznajomą i przyznać, że istotnie był głupi, ale powzięty zamiar rozsypywał się nagle i pozostawały jedynie suche okruchy i tkanki spłowiałych myśli, których się nawet już wiązać nie silił.
— Muszę wyjechać — zdobył się nad ranem na jedno wyraźne postanowienie.
Poczuł, że musi czemś zawalić wyrwę w duszy, którą wyżarło cierpienie, byle czem zalepić ranę serca. Przypuszczał, że wśród nowych wrażeń zapomni się, że zmiana miejsca spowoduje zmianę nastroju.
Zastanawiając się nad praktycznem wykonaniem tego projektu, doszedł do wniosku, że musi sprzedać drugie wydanie nowel za cenę, którą mu ofiarowywał wydawca, a którą Lili, jako zbyt nizką, odrzuciła.
Pomny jej rad, że należy sprawę traktować w taki sposób, by kupiec się nie domyślał, że gotówki potrzebuje, ubrał się w najporządniejszy garnitur i z tem pewnem skuleniem serca, którego doświadczał zawsze, ilekroć mu wypadało sprzedawać własne utwory, wszedł do księgarni. Szef firmy stał właśnie za ladą.
— Moje uszanowanie panu! — zawołał, ujrzawszy poetę. — Cóż to się pana nigdzie nie spotyka? Siedzi pan w domu i pisze. A może nawet już z powiastką... chociaż na lato wolelibyśmy co lżejszego: w upały długich rzeczy publiczność nie łyka.
— Właśnie przyszedłem w sprawie drugiego wydania — wybąkał poeta.
— Drugie wydanie, no tak! — spoważniał nagle wydawca. — Drugie tępo idą, no, ale proszę — i powiódł go do małego w tyle księgarni zasieku, gdzie się odbywały operacye finansowe.
— Więc jakeśmy to mówili?...
— Za 2500 egzemplarzy — 600 rubli.
— Tak, za dwa do trzech tysięcy — i wydawca począł kreślić szybko na papierze jakieś hieroglify. — A więc — rzekł po namyśle — za 3000 — 600.
Świda rozumiał, że traci, ale nie oponował.
— Co do terminu wypłaty, to na stół 150, po wydaniu drugie tyle a reszta za kwartał.
— Jabym chciał mieć całą sumę — zdobył się na energię Świda — muszę wyjechać, jestem niezdrów.
Wydawca się skrzywił i począł się skrobać w głowę.
— Widzi pan — zaczął — to zmienia postać rzeczy. Rynek cierpi na brak gotówki, dyskonto drogie — jeżeli jednak pan istotnie potrzebuje, dla pana tylko, ale po odpowiedniej redukcyi. — Tu szybko nakreślił szereg cyferek. — 50 — wygłosił. — Teraz ozdobna okładka, co niewątpliwie wpłynie na poczytność, 50 — razem 100. Więc 500 rubli — nóżki na stół.
— Jak pan uważa — wymówił Świda, zupełnie już znużony całą operacyą.
— No, a teraz dla pamięci pan zechce podpisać. Bardzo rad jestem, iż pan sam doszedł do wniosku, że pani stawiała zbyt wygórowane warunki, bo, proszę pana, interes księgarski nie jest wcale taki miód, jak to się panom literatom wydaje... Pięćset za drugie wydanie, a onegdaj za 300 na bardzo dogodnych warunkach spłaty nabyłem taki, jak ta szuflada, rękopis pani Dolskiej. Zapewne, nie jest to mocna firma, a ja za firmę właśnie panu płacę. Masz pan naprzykład mydło Pulsa — są inne nie gorsze — ale każdy do Pulsa, bo Puls ma firmę.
— Dlaczego pan właściwie o tem mydle? — zauważył Świda.
— Tak mi przyszło... niech pan nie myśli, żebym się... ależ, broń Boże... i owszem, ja bardzo tego... ależ przeciwnie, ja bardzo cenię, sam przecież za młodu bywało kropiłem wierszyki do przyjaciół, przyjaciółek, okolicznościowe — powiadam panu, że aż ha!... i kto wie, coby było, gdyby nie interesy, kłopoty.
Tu wydobył pięć storublówek nowiusieńkich, prosto z pod stempla, a widząc, jak Świda pakuje je niezgrabnie: — Ja panu do kopertki — złożył zręcznie pieniądze. — I dokądże to, jeśli wolno, i kiedy?
— Jak najprędzej — odparł Świda i wkrótce z uczuciem ulgi znalazł się na ulicy.
Czynność pakowania zmęczyła go do reszty. Kuferek, w którym Lili umiała pomieścić moc rzeczy, ciągle okazywał się za ciasny. Wreszcie się uporał, zapłacił za mieszkanie za miesiąc z góry i pod wieczór znalazł się na dworcu.
I znowu, jak przed miesiącem, patrzył na tę samą przestrzeń migocącą światłami, ale już bez niepokoju oczekiwania, lecz z uczuciem cichej rezygnacyi człowieka, który się niczego złego ani dobrego nie spodziewa, któremu już wszystko jedno.
Nareszcie pociąg nadszedł. Świda wsunął konduktorowi w łapę, za co został wsunięty w przedział z jedną ławką. Gdy pociąg ruszył, położył się nogami do odsłoniętego okna i wpatrywał się apatycznie w snopy iskier, które się wkrótce zlały w jedną gorejącą linię, wsłuchiwał się w miarowe dudnienie kół, i z myślą, po co właściwie i dokąd jedzie, lekko zasypiał, budząc się na stacyach.
W Wiedniu miał zamiar dłużej się zatrzymać, ale w ostatniej chwili kazał dorożkarzowi jechać na dworzec południowy; postanowił jechać dalej i dalej. Jakoż nazajutrz znalazł się w Tryeście, skąd nocnym statkiem ruszył do Wenecyi.
Zaledwie dotknął nogą marmurów Piazzetty, parasol jego i walizka znalazły się w rękach wyrostków, którzy na polecenie: hotel Panada — potakując: si, si, wprowadzili go do hotelu Cavalotti, i nim zdołał się opatrzyć, został ulokowany w dość drogim numerze. Przewodnicy, zażądawszy po lirze na głowę, powtórzywszy unisono: — Grazia, signore — ulotnili się, jak kamfora. Wyzuty naogół z energii Świda, cały swój protest zawarł w westchnieniu, położył się tak, jak stał, na łóżko i, lekko drzemiąc, wsłuchiwał się w krzyki i bełkot ruchliwych uliczek.
Znał dawno Wenecyę, lubił ją i chętnie nurzał się w tym tłumie, który wypływał z ubranej wystawami sklepów „merceryi“, z pod wspaniałej arkady prokuracyi i rozlewał się na świetnym placu Św. Marka. Godzinami siadywał nieraz przy stoliku kawiarni i przyglądał się ciekawie pięknej karawanie wielojęzycznej publiczności, rozmaitym typom człowieczego rodzaju, które go interesowały więcej, niż wystawa psów, koni lub rasowego bydła. Obecnie jednak czuł, że stracił dawne zainteresowanie. Gdy wyszedł na ulicę, tłum ten wydał mu się jakby spłowiały, pozbawiony swoistej barwy, nużący, jednostajny i nudny.
To też chętnie opuszczał ten wir, wsiadał w gondolę i kazał się wieźć na laguny martwe w stronę Murano. Gdy mijał Wielki Kanał, doświadczał pewnego żalu na widok wielu starych pałaców, przerobionych na hotele, i zdawało mu się, że gmachy te wolałyby runąć w wodę, niż doczekać chwili, gdy wzbogaceni „zahlkelnerzy“ będą je zapełniać swoim szwargotem i w komnatach, gdzie radzili dostojni dożowie i dzwoniły słodkie mandoliny, będą klepać swe opasłe, pozbawione wszelkiego wdzięku, głupie małżonki.
To też doświadczał cichej ulgi, gdy znikały z oczu te sprofanowane mury, i wydostawał się na cichą, niemą roztocz umarłej wody. Gdzieś w dali zatrzymywał gondolę i w smutnem zadumaniu patrzał, jak w zjawisko, w majaczące kontury miasta, złotą łuną zachodu odziane szczyty, w migotliwą linię zapalających się świateł.
Ten miraż miasta i cicha woda niosły mu ukojenie, zanikał ból, duszę otulał smutek, z początku ciężki, jak całuny sukna, które z biegiem czasu stawały się lekkie, jak muśliny, wreszcie tak delikatne, jak welony, przez które poczynał jaśniej patrzeć na świat.
Odzyskiwały dawny urok znajome ulice, a zwłaszcza owe ciasne zaułki — rdzenne gniazda miejscowej ludności, gdzie wrzała praca przy nieustannem pogwizdywaniu lub śpiewie tego ludu, co, jak świegotliwy ptak, lubi słyszeć swój głos.
Nosił zawsze w kieszeniach od kamizelki trochę soldów, które chętnie rzucał fikającym przed nim koziołki malcom o czarnych czuprynach, ogorzałych twarzach, roziskrzonych, jak gorejące węgielki, oczach.
Od czasu do czasu zachodził do „Ridotto“, ludowego „Variété“, gdzie, pomimo licznych napisów: „nie wolno tworzyć chóru“, canzonecistka właściwie poczynała piosenkę, a potem poruszała tylko ustami, za nią bowiem śpiewała cała sala.
Lekki uśmiech wywoływał mu na twarzy szumny afisz, gdzie każda śpiewaczka musiała nosić jakieś świetne określenie: „eccentrica“, „originale“, divetta grazioza“ lub „stella neapolitana“. Do programu stale wchodziła: „distinta eroica“, poważnie ubrana w wieczorowej tualecie, o lepszym głosie, śpiewaczka z poważniejszym repertuarem miłosnych pieśni, które wzruszały go głęboko.
Poecie nieraz łzy stanęły w oczach, a przy rzewniejszych nutach doznawał tak silnego roztkliwienia, że wychodził z sali, by w głos się nie rozpłakać, i długo się błąkał w samotności, nim uspokoił rozedrgane nerwy.
Czasem jeszcze budził się w nocy z wrażeniem, że się w nim nagle podnosi ta sama uśmierzona fala łez.
I choć się wstydził — płakał.
Był to płacz bez szlochu, łzy wylewały się jakby z przepełnionego naczynia, wreszcie fala się obniżała i płacz ustawał, a potem jakby przycichała dusza, smutek stawał się coraz mniej dotkliwy, przybierał postać łagodnej melancholii — usposobienia, które nie jest zdolne ani zbytnio się cieszyć, ani silnie martwić, nie umie się śmiać, tylko uśmiechać, nie może szlochać, ale tylko wezbranym łzom pozwala spływać.
Nastrój duszy Świdy stawał się podobny do zmierzchu wczesnej jesieni: panowała w niej ta sama przymglona cisza, to samo żywych niegdyś wrażeń spłowienie. Życie jego nie było już zupełnie puste, ale wciąż jeszcze nie płodne.
Próbował pisać, miewał nawet szczęśliwe pomysły, ale tematy wprost więdły w ręku, nie rozkwitały, lecz przybierały w najszczęśliwszym wypadku postać niepozbawionych wdzięku fragmentów.
Czuł, że przymarł duchowo, że podupadł i nieprędko się dźwignie, wierzył jednak, że dźwignąć się musi, że mu jest lepiej, niż przed miesiącem, po otrzymaniu okrutnej wiadomości, że po tym okresie rezygnacyi nastąpi pogodzenie się z losem, albo bunt, który mu zrewoltuje duszę i da zapomnienie.
Chcąc osiągnąć wrażenie, że nie jest zupełnie bezczynnym, postanowił nauczyć się dobrze włoskiego i ze słownikiem w ręku wertował pisma.
Zwykle przerywał czytanie w tej niedługiej chwili zmierzchu, nim nagłem lśnieniem zapłoną mleczne kule elektrycznych latarni, i rozglądał się po snujących się tłumach, ślizgał się oczyma po stromych ścianach Campanili, a czasem, podparłszy oburącz głowę, wsłuchiwał się w rozlewny jęk jej dzwonów i w miarowe kucie rycerzy, wybijających na orologiach takt uchodzących godzin...
I kiedyś w takiej chwili zadumy uderzył go, jak młot w serce, okrzyk:
— Stef!
Zamarł cały, drgnął, podniósł przerażone oczy i pobladł.
Przed nim stała Lili, obok szykownie ubrany, z goździkiem w klapie ubrania, Brunon.
— Stef! — poczuł jej drobne dłonie w swych zimnych, zdrętwiałych rękach.
— Jak się masz? — powitał go trochę zażenowany Brunon.
Świda bez głosu podniósł się, gdy Lili usiadła, usiadł, jak manekin, z wrażeniem najprzód strasznego popłochu wszystkich zmysłów a potem kompletnego upadku sił.
Zapanowała krótka chwila naciągniętego milczenia.
— No, ja pójdę — odezwał się wreszcie sucho Brunon. — Dowiem się o ten statek z Ankony — i oddalił się.
Lili z założonemi bezradnie rękami patrzyła łzawemi oczyma na zmizerowaną twarz poety i na krawat zawiązany, jak postronek, pod wykładanym kołnierzykiem miękkiej koszuli.
— Stef — zaczęła mówić przerywanym, jakby bez tchu głosem — nie wiedziałam, żeś tu; pisałam do ciebie dwa długie listy, ale tyś się zawziął, zaciął... Nie wiedziałam, żeś tu, Stef; nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać, że cię widzę. — I nagle, jakby to było najważniejsze, dodała: — Pozwól, ja ci to poprawię. — Szybko rozsupłała krawat i zawiązała w piękną kokardę, przyczem ręce jej musnęły go po policzkach, a od tego muśnięcia drgnęły mu spazmatycznie usta i łzami zaszły oczy.
— Wy pewno przelotem? — wydźwignął z trudem słowa, czując, że coś mówić wypada.
— Tak, muszę do San Remo dla mojej kuracyi. Pamiętasz owe duszności? Okazało się, że to jakaś klapka w sercu niezupełnie szczelnie się domyka, — ma mi to pomódz... Skąd tam jednak Brunon ma ochotę widzieć Ankonę... Dla dźwięku upodobał sobie to miasto. „Ankona — powtarza — to dzwoni...“ Miewa on też swoje dziwactwa... A ty dawno?
— Od trzech tygodni.
— Gdzie mieszkasz?
— Cavalotti 26.
— My także — 27. Stef, co za dziwny zbieg okoliczności! — zaczęła Lili z niezwykłem ożywieniem. — Wiesz, że ja przeczuwałam, że my się wkrótce gdzieś blizko znajdziemy. Nie wiem, czemu, ale mi się ciągle zdawało, że to się stanie, stać musi... Ja prawdę pisałam, że mi cię żal okropnie i że ten żal wzrastać będzie... Tęskniłam...
— Lili — zabrzmiał głos Brunona — statek dziś o 10-tej wyrusza, następny za dwa tygodnie, mamy więc tylko parę godzin czasu. Idę zamówić kabiny.
— Weź tylko jedną! — szybko rzuciła Lili.
A na jego przeciągłe — Co? — odprowadziła go na bok i zaczęła mówić szybko i jakby w uniesieniu:
— Jedź sam... Ja go nie mogę tak zostawić, muszę z nim porozmawiać, rozgadać się serdecznie... Dziwię się, że tego nie rozumiesz.
— Sam nie pojadę — rzekł twardo Brunon, a potem rysy jego twarzy jakby się rozprzęgły. — Nie będę ci przeszkadzał w tej rozmowie — dodał łagodniej.
— Nie... słuchaj, jedź koniecznie. Czuję, że nie możemy być teraz jeszcze we troje... Chciałabym i myślę, że to kiedyś nastąpi... ale dziś to niemożliwe. On mych listów nie otrzymał — musi mieć strasznie rozżalone serce... i w tem usposobieniu...
— Do czego to wszystko zmierza, Lili... do czego? — przerwał Brunon ściśniętem gardłem.
— Ty wiesz — odparła, spuszczając oczy.
Brunon przybladł. — Więc mówiłaś to seryo?...
— Tak — i po dłuższej pauzie milczenia i jakby ciężkiego namysłu: — Tak — powtórzyła i stargana, jakby blizka rozpaczy, jęła się tłómaczyć: — Nie mogę opuścić go, ani rzucić ciebie. Przysięgam ci, że odbędę tę kuracyę i ku tobie wrócę, jak od ciebie ku niemu teraz dążę. Ja nie rozumiem siebie i potępiam się w duchu. Kocham was obu, ale żaden nie jest w stanie tak drugiego zasłonić, bym nie widziała, jak się zbolały wychyla ku mnie, bym nie słyszała, jak woła mnie żałośnie — by nie wzbudzał we mnie serdecznej tęsknoty w tych dziedzinach duszy, które są jego, któremi on jedynie włada i które przy nim tylko rozkwitać mogą... Brunonie, jedź koniecznie... jedź! — i w oczach jej błysnęły gorące łzy.
— To jest bez sensu, ja tego nie rozumiem... to można istotnie oszaleć... No, nie płacz... jadę, jadę — dodał prawie z gniewem — ale pierwszym statkiem powrócę...
— Dziękuję ci — ścisnęła mu ciepło dłoń Lili i z niewystygłemi jeszcze łzami, podchodząc do stolika, rzekła:
— Stef, zaczekaj tu na nas, pójdę spakować Brunonowi walizkę, na kilka dni wyjeżdża, ja zostaję dla ciebie. Proszę nie patrzeć tak śmiertelnie smutnemi oczyma, bo mnie to boli... Do widzenia tymczasem — skinęła mu wdzięcznie głową, podała Brunonowi rękę i znikła w tłumie.
Świda siedział chwilę, jak osłupiały, potem doznał silnego zawrotu głowy, i nagle, podniosła się w nim fala tkliwych wzruszeń i runęły, jak oberwane, w czeluście smutku.
— Lili — poczuł w szepcie słodycz jej imienia i ze ściśniętej piersi wydobył mu się stłumiony jęk ockniętej boleści.
Zacisnął mocno powieki, wstrzymał oddech i siedział chwilę, jak martwy. Pulsa kołatały mu w skroniach, cierpły zaciśnięte palce.
Całą siłą woli powstrzymywał wewnętrzne drgania, czując, że lada chwila przeobrazić się mogą w niepowstrzymany szloch.
Wreszcie opanował się, odetchnął głęboko i z wrażeniem skazańca, oczekującego na wyrok, siedział nieruchomo w stanie takiej rezygnacyi, że zjawienie się Lili z Brunonem przyjął dość spokojnie.
— Chodźmy do przystani — odezwała się pierwsza Lili.
Świda dźwignął się i szedł za nimi, pozostając cokolwiek w tyle.
Okręt, gotowy do podróży, stał o kilkadziesiąt kroków od brzegu. Musieli wziąć gondolę. Brunon i Lili siedli obok siebie, Stefan naprzeciwko. Płynęli w milczeniu. Lili z twarzą skupioną. Brunon z surową, tającą w kątach ust cierpienie.
— Do widzenia, Lili — pocałował ją w obie ręce. — Bądź zdrów — rzekł zimno do Świdy, wstąpił na schodki i znikł na pokładzie. Po chwili ukazał się znowu i, oparty o balustradę, patrzał badawczo we wzniesioną do góry twarzyczkę Lili, która w świetle księżyca przybrała wyraz lunatyczny.
Począł coś mówić, ale głos dzwonka i przeraźliwy ryk syreny zagłuszył słowa... Łodzie się cofnęły — statek drgnął, zataczając koliste fale. Zatańczyły gondole. Lili trzepotała chusteczką, ze statku odpowiedziały setki białych sygnałów i ginęły w mgle. Wkrótce roztopił się w mroku kadłub okrętu i pozostał tylko biały szlak spienionej fali i migające coraz słabiej i mętniej światełko latarni na maszcie.
Lili ścigała je oczyma, aż zgasło. Świda przypatrywał się jej wyprostowanej postaci i zauważył, że rozkwitła w biuście, zachowując dawną smukłość i świeży, prawie dziewiczy wyraz twarzy.
— Straszniem zmęczona — wyrzekła cicho, siadając — wrócimy do hotelu gondolą. Dobrze?...
By dostać się do hotelu, trzeba było zrobić spory krąg.
Płynęli czas pewien wzruszeni i w milczeniu.
— Siądź przy mnie — odezwała się pierwsza Lili, a gdy poeta znalazł się przy niej, ujęła go miękko za rękę i poczęła mówić, jakby rozpamiętując:
— Stef, ja nie zapomniałam żadnej najdrobniejszej chwili szczęścia, którą przeżyłam przy tobie. Pamięć moja nie chwyta złego, zachowuje tylko to, co było dobre — i wszystko jeszcze powróci, o ile zechcesz, o ile się zgodzisz... O tem w listach pisałam — ale zginęły, więc ci to mówię, choć mi to trudno. Wszystkiego wypowiedzieć nie zdołam, są bowiem przeżycia tak dyskretne, że ich człowiek sam sobie nie śmie wyznawać. Nie trzeba być samolubnym. Widziałeś Brunona: jego to boli, a jednak się zgodził. Czyż chciałbyś, bym się stała więcej nieszczęśliwą, niż chwilami jestem, z powodu, że nie umiem tak was szczodrze bez krzywdy sobą obdzielić, jakbym pragnęła?
Czyż chciałbyś patrzeć na pożerający mnie żal i tęsknotę? Kocham cię, Stef, dziś więcej, niż Brunona, ale jutro, za miesiąc, za dwa...
Nie martw się, nie trzeba się tak niemiło marszczyć. Pomyśl sobie, żem wyjechała odpocząć, użyć wesela i słońca, by wreszcie znużona tem wszystkiem w zmierzch twych skrzydeł się wtulić, potroskać się o ciebie, a gdy zanadto zajdzie cieniem melancholii dusza — odfrunąć... Och, gdybym mogła się rozdwoić, uczyniłabym to chętnie! Gdyby można było żyć razem i dobrze we troje... Gdyby to się stało dla was możliwe, bo ja marzę o tem, jak o niebie, ale to dzieje się tylko chyba w niebie — westchnęła i zamilkła.
Wpłynęli w wązkie i ciemne kanały i sunęli w martwej ciszy, przerywanej na skrętach głuchym okrzykiem gondoliera: hou!
— Mów co, Stef. Chciałabym słyszeć twój głos — wymówiła sennie.
— Lili — zaczął. — Och, Lili! — powtórzył — dwa te słowa tylko w odpowiedzi mógłbym ci na ten twój krótki list, który mnie zwalił z nóg.
— Och, Lili! — upadł jej głową na kolana i począć łkać.
— Kapryśny dzieciak! — poczęła go głaskać po włosach. — No, cicho, proszę ustać, bo jeszcze kto zobaczy.
Dźwignęła mu głowę i pocałowała w pełne łez oczy.
Wkrótce zamigotały latarnie hotelowe. Świda zdjął z haczyków klucze. Lili, odebrawszy swój, podała mu rękę na dobranoc i znikła w numerze.
Znalazłszy się sam, poeta dopiero poczuł, jak jest wstrząśnięty do głębi tem spotkaniem i jej słowami. Nie mógł zasnąć i począł chodzić po pokoju tam i z powrotem, jak błędny. Przelewały się w nim fale różnorodnych uczuć: tkliwych, słodkich, bolesnych. Z rozżalonej do dna duszy podnosiły się stare smutki, wynurzały się dawne kwiaty szczęścia, niektóre dziwnie świeże, inne spłowiałe, inne znów na nic zwiędłe i sczerniałe.
Z serca, jak z otwartego kielicha, buchały do głowy jakieś odurzające mgły, dymy, to wonne, to zgryźliwe, czemś gorzkiem zatrute.
Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nie pozwalało mu spleść ani jednej jasnej myśli. Nie był w stanie zdać sobie sprawy z tego, co go spotkało: szczęście, czy niedola? Czuł jednak, że ona jest blizko, i że z tego powodu ogarnia go trwoga i niepokój.
— Czy można? — naraz skrzypnęły drzwi i ukazała się, jak dawniej, uśmiechnięta i nieco zażenowana, różowa twarzyczka. — Czy nie przeszkadzam? — wychyliła się z framugi do pół stanu. — Co mój pan chodzi, jakby nowy utwór obmyślał? — i wsunęła się w miękkim niebieskim szlafroczku, a gdy wyciągnął ku niej nieprzytomny ze szczęścia ręce, wysunęła się z objęć, objęła za szyję, i z małych, wilgotnych ust spłynął mu przez piersi aż do ścierpłych stóp potok niewysłowionej słodyczy.
— To na zgodę — ujęła go za ręce. — Proszę być grzecznym, siąść przy mnie na kanapce i uważnie słuchać. Kocham was obu — może mego chłopca inaczej, niż Brunona, który wydaje mi się czasem, jak starszy brat lub ojciec.
Stęskniłam się bardzo do ciebie, ale uroczyście obiecałam Brunonowi, że odbędę kuracyę, i muszę słowa dotrzymać. Potrwa to niedługo.
Powiedziałam mu, że muszę z tobą rozmówić się serdecznie. On wie, że do ciebie przyjadę, i milcząco się zgadza. Muszę się z tobą rozmówić serdecznie — głos jej zadrżał, odsunęła jego garnącą się do jej piersi głowę. — Daj spokój — rozdęły się jej lekko nozdrza — nie jestem z lodu ni z wody... a nie chciałabym... — Dziś głowa i ręce do ciebie należą — dodała i odsunęła się zdenerwowana widocznie. Świda począł ją gwałtownie całować po rękach i oczach.
Pozwalała; zerwała się raptem i drżącemi z cierpienia ustami wymówiła żałośnie:
— Nie, z wami niepodobna się nigdy rozgadać od serca i do końca. Proszę cię o jedno, zrób to dla mnie: wyjedź, nim on wróci. Wam i mnie niezwykle ciężko teraz być razem. Jedź choćby jutro; chciałabym, by cię nie zastał.
— Gniewasz się — ochłonął Świda.
— Nie, nie! śpij kotuś spokojnie, a jutro wracaj do siebie i pisz ślicznie, jak umiesz... Przyjadę poprzekreślać ci wszystkie Ł, kropki nad i popostawiać, dopełnić brakujących liter, niewyraźne na czysto przepisać, być korektorką i zarazem pierwszą, szczęśliwą czytelniczką — pocałowała go w czoło i wyszła.
Nazajutrz zbudził Świdę kelner z tacą, na której stała herbata, nasmarowane masłem bułeczki, sól i obrane rzodkiewki, które tak lubił — naszykowane przez Lili śniadanie.
Gdy wstąpił do niej, była do wyjścia ubrana. Pocałowała go na dzień dobry i rzekła:
— A teraz pójdziemy po sprawunki. Musisz, Stef, kupić kapelusz, bo twój to strach na wróble; jasny, do twarzy garnitur. — Wzięła go pod rękę i, targując się zawzięcie, po trzech godzinach skompletowała wszystko. Gdy po obiedzie przebrał się, Lili zawiązała mu fantazyjnie krawat, poprawiła trochę na bakier kapelusz i, przypatrując mu się z upodobaniem, rzekła:
— Proszę spojrzeć w lustro, czy nie szyk mam chłopaka.
Podała mu rękę, na Placu Marka kupiła mu goździk i wpięła w klapę.
Stef musnął kwiat ustami i spojrzał na nią rozmarzonemi ale pełnemi szczęścia oczyma. Odpowiedziała uroczym uśmiechem, jednem z najpiękniejszych swych zalotnych spojrzeń, i rzekła:
— Wiesz, Stef, toż my dziś tak, jakby powtórnie narzeczeni; ja przynajmniej doświadczam tych samych subtelnych wzruszeń, są one może tylko trochę śmielsze i bardziej świadome — i zarumieniła się nieco zawstydzona zbyt otwartem wynurzeniem.
— Lili — przytrzymał dłonią jej rękę.
— Chodź, pójdziemy na laguny martwe. Na to cmentarzysko proszę zabrać wszystkie swe smutki, by je utopić, a potem mój chłopiec pozbawiony trosk dziś jeszcze wieczór wyjedzie. Dobrze?
— Dobrze.
— A dokąd?
— Do siebie. Wynajmę odpowiednie mieszkanie. Może się uda odzyskać dawne gniazdo. Meble wszystkie zostały, nie sprzedałem nic. Przeniosłem się nie przez oszczędność, ale chciałem uciec od zawartych w tych pokoikach wspomnień, oddalić się od siebie, od ludzi...
— Czy chciałeś mnie zapomnieć?
— Chciałem, Lili, ale nie mogłem.
— A ja odrazu wiedziałem, że to się nie da, więc nie próbowałam. Widzisz, lepsza byłam — ciągnęła, zakupując jednocześnie całą naręcz kwiatów. No, teraz jedźmy grzebać smutki — dodała.
A gdy znaleźli się na cichej niebieskiej fali, poczęła sypać kwiaty na wodę i mówić:
— Tońcie na wieki wraz ze smutkiem naszego kochania. Niech smutki mego Stefa usną na kwiatach, a jeśli się ockną, niech zmartwychwstaną w wieńcach poezyi. — Rzuciła ostatni.
A on rzekł wzruszony:
— A gdzież dla mnie kwiat?.
— Niema już — rozłożyła bezradnie ręce.
— Masz najcudniejszy, purpurowy, słodki, świeży, ożywczej rosy pełen — objął ją i pocałował w rozchylone usta.
Lili drżała w jego objęciach, wreszcie wyrwała się gwałtownie i kazała zawrócić ku miastu.
Patrząc na jej zwieszoną smutnie głowę, na zasłonięte do pół oczu zwichrzoną grzywką czoło, Stefan poczuł się trochę źle i nieswojo.
— O czem myślisz? — zdobył się wreszcie na zapytanie. — Ty płaczesz? — dodał, spostrzegłszy łzy.
— Tak, trochę... nie wiem sama... ale to zaraz przejdzie... głupia jestem — westchnęła, odgarnęła włosy i wymówiła z cichym uśmiechem:
— Mam taki jeden mój jedyny smutek, który się we mnie czasem odzywa, a nieraz bardzo dotkliwie.
Świda milczał w jakiemś mętnem poczuciu winy, które rozwiało się, jak mgła, na widok wyrastającego z morza w łunach zachodu miasta.
Paliły się jasnym ogniem szczyty i wieże kościołów, żarzyły się blachy dachów, różową poświatą świeciły marmury, ogniste błyski migotały po falach.
Ogarnięci jednem wzruszeniem zachwytu wpłynęli w Wielki Kanał i nagle skręcili w wązkie jego rozgałęzienie, gdzie wszystko, jak zdmuchnięte, raptem zagasło.
— Szkoda! — szepnęli prawie równocześnie, jak zbudzeni.
— Cudny jednak jest świat! — rzekł, wchodząc na schody, Świda.
— Póki słońce świeci — dodała Lili.
— Co mówisz, Lili?... A noce, czyż nie są pełne uroku... choćby — pamiętasz — nasze noce?...
— Zamówisz kolacyę — przerwała Lili, wbiegła na górę, szybko spakowała jego rzeczy, za co jej podziękował kwaśno, miał bowiem szczery zamiar spóźnić się na pociąg.
Nie było jednak rady i, pożegnawszy ją z powodu obecności służby długim uściskiem ręki, wstąpił chmurny w gondolę, a mijając się z innemi, miał wrażenie, że spotyka trumny swojego szczęścia.