Lili (Daniłowski)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk L. Biliński i W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Z. Bieniulis (okładka)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GUSTAW DANIŁOWSKI
LILI
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM KASY PRZEZORNOŚCI I POMOCY WARSZAWSKICH
POMOCNIKÓW KSIĘGARSKICH. SKŁADY GŁÓWNE: WARSZAWA
GEBETHNER I WOLFF. KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
Przedruki, nieuprawnione przez autora, wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do tłumaczeń i przeróbek zastrzeżone.

Prawa autorskie co do tłumaczeń itd. w Rosji zarezerwowane na zasadzie ustawy z d. 3 kwietnia 1911 r.

Copyright by Gustaw Daniłowski, nineteen hundred sixteen.

Geprüft und freigegeben durch die Kais. Deutsche Presseabteilung
Warschau, den 3-ten X. 1916. T. № 2860 Dr. № 74.

DRUK L. BILIŃSKIEGO I W. MAŚLANKIEWICZA. WARSZAWA. NOWOGRODZKA 17.
I.

— Jeszcze pięć minut — spojrzał Świda na zegar kolejowy i znowu począł chodzić wzdłuż peronu, zapatrując się w mroczną, migającą liniami świateł przestrzeń, skąd miał nadjechać pociąg.
— Jeszcze trzy! — Chodził ze wzrastającem zdenerwowaniem.
Od kilku dni tak oczekiwał, a dziś właściwie bez wyraźnego powodu uroiło mu się, że przyjechać musi i z okna wagonu wychyli się uśmiechnięta jej twarzyczka i złote loki, a on krzyknie: — Lili!
Wskazówka zegara znowu drgnęła, jak serce poety, który szepnął z rozrzewnieniem: — Lili! — wywołując w wyobraźni uroczy jej wizerunek. Pociąg się spóźniał, a Świdę w miarę oczekiwania począł drażnić niepokój.
Przed dwoma tygodniami zapowiedziała swój przyjazd w sposób lakoniczny i jakby warunkowy.
Depesza brzmiała:
„Jeżeli przyjadę, to kuryerem 15-go“.
I to niezrozumiałe „jeżeli“ trwożyło go chwilami.
Pisał — odpowiedzi nie było; pocieszał się, że brak listów jest zapowiedzią szybkiego przyjazdu.
Czasem jednak błyskała w nim myśl dotkliwa i przeszywająca, jak ostrze szpady, którą wysiłkiem woli parował.
W jednym z listów Lili napomknęła mu o spotkaniu się z jego kolegą szkolnym, budowniczym Brunonem Bornym.
Z kolegą tym rywalizowali o Lilę, która długo wahała się z wyborem i, wybrawszy Stefana, wspominała nieraz o Brunonie z niezwykłem ożywieniem i w sposób bardzo życzliwy.
Świadomość, że przebywa z nim, że jej naturalny, trochę figlarny i zalotny sposób bycia a jego swoboda tak szczerze wesoła i porywająca, że niepodobna o nic się gniewać... w dodatku stara przyjaźń, upoważniająca do bardzo poufałego stosunku, wszystko to nieraz rozjadało mu duszę.
Czuł, jak zwija się w nim jakiś kłębek złych i podejrzliwych myśli, który obawiał się rozsnuwać wyobraźnią, a który w nim nabrzmiał, jak bolesny wrzód.
Tymczasem na peronie zaroiło się od tragarzy, ukazały się dwie płonące, jak oczy potwora, latarnie i, sapiąc, wpadł pociąg. Stefan począł biegać od okna do okna tam i z powrotem; czasem zdawało mu się, że mignął jej kapelusz, pędził w tę stronę i, poznawszy omyłkę, zawracał.
Wysiadali tłumnie pasażerowie, opustoszały wagony, wreszcie opróżnił się peron i tylko jakiś człowiek z latarką począł młotkiem na długim trzonku uderzać po osiach, a w dźwięku tym stękały mu ciężko wyrazy: — Niema, niema, niema, niema!
— Nie przyjechała! — w nagłem obezwładnieniu całej istoty poczuł tłukącą się po głowie myśl. I jakby przybity tępym razem, powlókł się ku miastu. Szedł jak błędny bez celu i machinalnie wstąpił w otwarte drzwi kawiarni.
Siadł na pierwszem spotkanem krześle, obstalował tak, jak mu kelner podpowiedział — kawę i począł przeglądać stos podanych pism. Był do tego stopnia wyzuty z wszelkiej energii, że nie chciało mu się przewrócić stronicy; czytał, nie zdając sobie dokładnie sprawy z treści, szpaltę pierwszą lub ogłoszenia ostatniej, jak wypadło. Męczył go zgiełk i światło, ale nie miał sił zawołać na kelnera. Nieruchomy, senny smutek otaczał, jakby dymem mgły, szczątki myśli, rwące się na kantach ostro wyodrębnionego poczucia, że jej niema.
Żyli od roku, jak mąż z żoną, i uchodzili za małżeństwo dla ludzi, choć ślub się nie odbył. Pobrali się w czasie rewolucyi, kiedy bagatelizowano obrządki. Potem, gdy zawierucha minęła i stosunki wróciły w normalną kolej, on miał trudności w zdobyciu potrzebnych dokumentów, i tak schodziło z dnia na dzień.
Dwa miesiące temu rozstali się trochę niezgodnie.
Drobne nieporozumienia doprowadziły Lilę do wniosku, który wyraziła w słowach:
— Stef... zróbmy pauzę. Idylla nie może trwać wiecznie. Antrakt obojgu nam się przyda.
Świda oponował, ale dość słabo, czuł, że może i ma racyę, i na razie doznał tego lekkiego uczucia zupełnej swobody, niezależności, wyzwolenia się z troskliwej ale nieraz irytującej go pieczołowitości Lili, która ze względu na jego słabe płuca, obchodziła się z nim, jak z chorem dzieckiem, dbała, by ciepło się ubrał, w porę jadł, mniej palił i nie przesiadywał po nocach... To też nieraz o późnej godzinie wstawała w bieliźnie, skradała się na palcach i, zakrywszy mu nagle garstkami dłoni oczy, przerywała pocałunkami pisanie. Ale nawet w tych słodkich chwilach on bywał często jakby biernym przedmiotem jej delikatnej czułości, póki się w nim nie rozigrały żywiołowe moce; wówczas mężniał w krwi szale i Lili stawała się nagle potulną dziewczynką, szeptającą: — Stef, mój wielki Stef kocha małą Lili.
Ale nazajutrz budziła go szklanką gorącego mleka, nudziła, by wypił koniecznie, i dopiero po tym posiłku otulała go kołdrą, poprawiała poduszkę i pozwalała spać dalej.
Nie mieli dzieci, ale Lili z tego powodu nie doznawała żadnej tęsknoty. — Mam jedno kapryśne, ale miłe — odpowiadała, gdy rozmowa schodziła na ten temat.
I rzeczywiście w uczuciach jej do poety było dużo pierwiastku macierzyństwa. Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona musiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił się orżnąć wydawcom. Cała strona praktyczna spadła na jej barki i to ją czasem nużyło i budziło pragnienie odwrotnego stosunku, majaczyła się pociągającym urokiem sytuacyi kobiety otoczonej dbałością, kobiety bezpiecznie i ufnie opartej o silne, męskie ramię. I wtedy mimowoli przychodził jej na myśl Brunon, typ zupełnie odmienny od Stefana, człowiek przedsiębiorczy, rzutki, praktyczny, idący wesoło i trochę przebojem przez życie.
Wkradało się cichaczem lekkie zwątpienie, czy wybrała trafnie, według istotnych skłonności swej natury, i przekonywała siebie, że zapewne tak, bo istotnie kocha przecież Stefana, a przypominając sobie, że nie była jednak i nie jest zupełnie obojętną dla Brunona, starała się to uważać za chwilowe chybnięcie się serca.
Niemniej jednak w dniach znużenia, w owych zwłaszcza dobach, kiedy Stefan, pogrążywszy się w swych chmurnych marzeniach, jakby odbiegał od niej zupełnie gdzieindziej, zapełniając dom atmosferą posępnego smutku, Lili wymykały się mimowoli napomknienia o wieczystej pogodzie i werwie Brunona, którego poeta od czasu rywalizacyi o Lili instynktownie nie lubił, a teraz na myśl o tem doświadczał uczuć trwożnych i bolesnych.
— Czyżby dla niego została? — poczuł gorycz w ustach, i nagle olśniła go myśl, że w domu może być list lub depesza, wyjaśniająca wszystko.
Wypadł z kawiarni i dorożką popędził do domu. Sadził susami na drugie piętro, gdzie zajmowali dwa pokoiki. Skrzynka była pusta.
Szybko zbiegł na dół i począł się od stróża wprost domagać listów. Potem zdyszany, chwytając się ręką poręczy, z wrażeniem, że wspina się po stromej drabinie, dolazł do mieszkania. Namacał po ciemku świecę, zapalił i począł się rozglądać po stolikach i biurku, jakby z jakąś nadzieją, że wieść gdzieś być musi. Wygląd mieszkania wydał mu się trochę zmieniony, poznawał w nim pewien porządek, gdyż stróżka z powodu zapowiedzi przyjazdu pani usiłowała zaprowadzić jaki taki ład w doprowadzonym do chaosu lokalu.
— Niema nic — przewinęło mu się po spieczonych wargach. Położył się na łóżku, zapalił papierosa i, otrząsając popiół na marmurowy blat stolika, zapatrzył się w wiszącą u sufitu pajęczynę.
Chwilami przymykał oczy i zapadał w stan bezmyślnej tępoty. Wreszcie rozebrał się leniwie i usiłował zasnąć. Ale zamiast snu napadały go od czasu do czasu momenty odrętwienia, po których, jakby poderwany nagle obcą siłą, cucił się, jakby przerażony. Zapalał papierosa, odrzucał go, czując zgagę w gardle, i wtulał się głową w poduszkę, błagając o sen. Nad ranem zasnął twardo: około południa obudził się w stanie ciężkiego odurzenia, jak po przepitej nocy, z poczuciem leżącego gdzieś w głębi postrzału smutku. Leżał długo, czując, że nie ma po co wstawać, wreszcie podźwignął się, umył jako tako i począł się ubierać, myląc się co do części ubrania. Nagle usłyszał zbliżające się po schodach znane mu kroki listonosza. Zastygł na chwilę, potem oblała go fala ciepłej krwi i drgnął, usłyszawszy delikatne stuknięcie w skrzynce. Rzucił się ku drzwiom, wrócił po kluczyk i drżącymi palcami wydobył podłużną kopertę z jej pismem. Rozdarł pospiesznie, błysnęła biała karta i błysk ten go spłoszył. Listy Lili były zwykle zapisane szczelnie nietylko od góry do dołu, ale na krzyż i wskos.
„Stef... zostaję z Brunonem. Żal mi cię bardzo i czuję, że ten żal wzrastać będzie. Obecnie nie jestem zdolna pisać więcej, więc cię tylko całuję serdecznie. Lili“.
Ręka Świdy obwisła z listem w dłoni, jak martwa, osunął się w fotelu i doznał wrażenia jakby chybnięcia się całej istoty nad przepaścią, otarcia się na moment o skrzydła śmierci. Siedział chwilę, jak osłupiały, drżały mu lekko ręce, drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło. Po chwili wstał i, chwytając się poręczy łóżka, jak ciężko ranny, dostał się do posłania i padł twarzą w dół z wypartym na usta skurczem całego wnętrza cichym pojękiem. Leżący dawno i zwinięty pod sercem kłębek rozkręcił się, jak sprężyna i, wrzynając się w ciało, opasał mu wszystkie członki i zimną obręczą zacisnął się na czole.
Mijał zwolna atak ostrej boleści i nastąpiły pauzy kompletnej prostracyi, zupełnego obałwanienia.
Wstał blady — wziął list i, położywszy się, czytał go raz po raz, szukając jakiegoś innego znaczenia, czegoś, coby mogło podać w wątpliwość istotną treść tych kilku jakby jednem pociągnięciem pióra skreślonych słów.
Przewracał puste stronice, oglądał kopertę, stempel pocztowy i znowu zapatrywał się w czarne sznurki czytelnego jej charakteru, w szereg słów jasnych, a jemu ciągle jeszcze niepojętych, jak hieroglify. Wreszcie słowo po słowie, jak kleszcz wpijający się w ciało, kolejno wszczepiały mu się w mózg okrutne wyrazy.
Pierwsze zdanie kropelkami trucizny wsączyło mu się w serce.
Lili i pocałunek przybrały postać ostrego szyderstwa — ciosu łaski — krótkiego sztyletu, wbijanego w gardło śmiertelnie rannym.
— Lili, Lili — szeptał spalonemi wargami i nagle zachciało mu się w jakiś sposób spospolitować jej z Anieli zdrobniałe imię, ale ono nie poddawało się i stwardniało w myśli, wybiegało na usta w pieściwych zgłoskach, od których poczęły mu płynąć po policzkach wielkie łzy i pierś drgać łkaniem.
Znów przejrzał list — złożył go z westchnieniem i podniósł się tak osłabiony i zmizerniały na twarzy, jakby po długiej, obłożnej chorobie.
— Co robić? — i to pytanie stało się na pewien czas całą treścią jego świadomego istnienia. Wydało mu się, że tego wszystkiego niepodobna tak, jak jest, zostawić, że przecież kiedy człowiek zasłabnie, to go leczą, gdy umrze, to grzebią, a w obliczu nieszczęścia wytężają wszystkie siły, by temu zapobiedz.
— Co robić? — pytał, i czuł, że nic przedsięwziąć nie jest w stanie.
Zamierzał odpisać na list, siadał przy biurku, zaczynał: Lili — i darły mu się na strzępy z trudem sklecone myśli. Wybuch skłębionych uczuć rozpaczy, wyrzutów, miłości i żalu rozsadzał mu czaszkę i otwierała mu się otchłań, w którą leciał, czując, że ginie i że nic się nie da z niej wydobyć prócz głuchego, nieartykułowanego jęku, próżno wołającego ratunku.
Na myśl, że oni się tam bawią, tulą we dwoje — skir mu toczył mózg, a serce stawało się gniazdem skorpionów.
I wtedy zaczynał wprost odczuwać pewną nienawiść do Lili, mściwe, zawzięte uczucia do przyjaciela lat młodych. Zdawało mu się, że lżej byłoby mu zobaczyć Lili w trumnie, niż w jego ramionach.
Wejść w ich dom, złożyć życzenia i palnąć sobie w łeb na wiwat młodej parze, byłaby godna odpowiedź — a potem widział, jak twarz jej blednie, jak z rozszerzonemi przerażeniem źrenicami błękitnych oczu przypada do jego ciała, tamuje krew, trzeźwi, głowę podnosi i całuje w półumarłe usta... i nagle w tym odczutym, jakby na jawie, pocałunku ginęły okrutne myśli i budziły się tkliwe, przepojone łzami i cichym żalem wzruszenia, a cała krzywda zamykała się w szeptanem westchnieniu: — Och, Lili!...
Czasem czuł ochotę posłać jej tylko te dwa wyrazy, ale widział w nich za mało wyrzutu a za dużo przebaczenia. Przebaczyć zaś nie chciał i nie mógł, cios bowiem nietylko ugodził go w serce, ale zranił ambicyę, co stało się wkrótce jątrzącem się ustawicznie ognikiem dotkliwych rozdrażnień.
Zwykłe zapytanie: kiedyż żona przyjeżdża? czyniło nań wrażenie ukąszenia osy i, wstydząc się przyznać do tego, co zaszło, zmyślał rozmaite powody zwłoki, a kłamstwo to kosztowało go tak dużo, że począł unikać ludzi, przeniósł się na kraniec miasta i w zastawionym meblami pokoju gryzł się w sobie, lub popadał w kompletną apatyę.
Abnegat z natury, opuścił się zupełnie. Niestrzyżona czupryna, coraz mniej guzików a coraz więcej plam na zmiętem ubraniu — uczyniły zeń dziwaczną, zagadkową figurę oberwańca, o nerwowej, inteligentnej twarzy, która zwracała uwagę otoczenia.
Czasem jednak wyprężał się i, zbuntowany przeciw swemu nieszczęściu, skupiał się i wystawiał jakby tamę przeciw szturmom boleści, niszczącym mu duszę.
Ubrany przyzwoiciej, zamaszystym krokiem zjawiał się w knajpie, gdzie się zbierali dawni znajomi, pił sam, stawiał innym i wpadał w podniecony, iskrzący się gorzkimi dowcipami humor, wznosił toasty na cześć kawalerskiej swobody, słomianego wdowieństwa, ukrywając w mocnych zaciągnięciach się papierosem nagłe nadrywanie się głosu i krążące w oczach łzy.
— Cóż u dyabła! — irytował się — czy to jedno posiada wartość?... Do licha, przecież mam talent — i próbował pisać dalej rozpoczętą powieść. Ale mu szło, jak z kamienia. Ledwie związaną tkankę marzeń rozdzierała bolesna rzeczywistość. Drobne ręce Lili druzgotały w drzazgi wznoszone rusztowania. Na przygotowanym arkuszu występowały zygzaki jej imienia, związane z tym tematem aforyzmy, poszarpane myśli bez początku i końca, coś jakby chaotyczny pamiętnik, notatki nieszczęścia o rwącym się ustawicznie wątku.
I Świda rzucał pióro, chwytał się za głowę i bił się pięścią w czoło, jakby chcąc zmiażdżyć wysysającego mu mózg wampira, który brał mu skronie w zimne błony swych skrzydeł, ilekroć znalazł się sam na sam. Poeta począł odczuwać tę straszną gonitwę człowieka, który chce uciec od siebie i od ludzi. Ma wstręt do towarzystwa, a jednocześnie lęka się samotności.
Ilekroć wracał do swego mieszkania, miał wrażenie, że wstępuje w loch więzienny, gdzie zostanie wkręcony w koło tortury. To też mało przesiadywał w mieszkaniu, wolał się zaszyć w jakiś kąt werandy kawiarni i patrzeć na snującą się ciżbę, której widok rozrywał mu myśli. Ze szczególną satysfakcyą lubił się znęcać nad rozmaitymi okazami kobiet. Zwłaszcza interesowały go trójkąty. Oto wchodzi zażywna dama, przy niej znudzony, podobny do spracowanego wołu mąż i trochę wyleniały lowelas. Z powodu zbyt długiego opięcia gorsetu pani nie siada, ale ostrożnie opuszcza się w fotel, składa obfity biust na blacie stolika i z uczuciem ulgi roztacza półkole uśmiechu. Wół wlepia oczy w gazetę, lowelas w wycięcie jej stanika.
Spostrzegłszy taką trójkę, Świda poczynał damę fiksować tak uporczywie, z wyrazem tak złośliwym, że zaczynała się denerwować, tracić kontenans i swobodę. Powoli jednak te obserwacye nad rodzajem niewieścim jęły go samego niepokoić i rozniecać płomyki zmysłowych rozdrażnień. Słabe natarcia, a potem istne szturmy cielesnej tęsknoty jęły go napastować w bezsenne noce. Przybywała we wszystkich swych urokach Lili, a potem jakieś nieznane dziewczęta. Rozogniona wyobraźnia dochodziła do takiej potęgi, że widziadła te nabierały coraz realniejszych kształtów, czuł zwiewne pocałunki na wargach, objęcia podobne do prądów opasujących mu ciało i drobne dreszcze rozkoszy, które gasły nagle, pozostawiając ostre wrażenie niedosytu i nabrzmiałe arterye jakby nie krwią a rtęcią. Rozjątrzona namiętność doprowadzała go chwilami jakby do szału, wybiegał na ulicę z wrażeniem, że rzuci się na pierwszą napotkaną dziewczynę, by wciągnąć ją w zaułek, zelżyć i zamordować. Czuł w sobie jej szloch rozkoszy, potem przeraźliwy krzyk, a potem ciszę martwą i widział w bladej, nieznanej, stygnącej twarzy upojone wargi i panicznym lękiem rozszerzone oczy. Zdjęty strachem pędził przed siebie, roztrącając przechodniów, wreszcie zdyszany padał na ławkę, drżąc cały wewnętrznie.
Alejami tymczasem snuły się tłumy i od czasu do czasu w ażurowych pończochach, w płytkich pantofelkach, w jaskrawych kapeluszach mijały go wymalowane, zaszłe w lata kokoty, dobrze zbudowane, dojrzałe kobiety, i młode, krótko ubrane, czasem à la bébé, z puszczonymi warkoczami dziewczęta. Na wszystkich jednak twarzach dostrzegał pewną, jakby chorobliwą polewę, coś niezdrowego, a w oczach bezczelnie zalotnych przyczajoną ponurą senność.
— Te przynajmniej są szczere! — myślał Świda.
Powoli poznał je z widzenia wszystkie i z daleka rozróżniał każdą po kapeluszu, ruchach i sposobie unoszenia sukni.
— Nie jedna Lili na świecie — powtarzał coraz częściej, ilekroć zbliżała się któraś z przystojniejszych, ale nie miał sił podnieść się z ławki i tak mijały kolejno, by po pewnym czasie przeciągnąć z powrotem. Kiedyś jednak natknął się w wązkiej ulicy na nieznajomą. Trącona niechcący, obróciła się na pięcie i ze słowami: — Idziemy! — wzięła go pod rękę i, przycisnąwszy kilkakrotnie łokieć do sprężystej piersi, puściła go i poszła przodem.
Świda szedł krok w krok, zagasły zupełnie, tak jak przybłąkany pies, który zgubił pana i idzie za pierwszym napotkanym przechodniem.
Przed samą jednak czeluścią bramy, w której znikła, zatrzymał się.
— No! — usłyszał z ciemności jej dość świeży głos, a wkrótce ukazała się sama.
— Nie bój się, schodów niema — ujęła go za rękę i wówczas Świda poczuł w dłoni zimno obrączki.
Wzdrygnął się cały.
— Co tobie?
— Słuchaj... ja pójdę — z trudem zdobył się na kilka wyrazów i odwrócił się gwałtownie.
— Waryat! — usłyszał za sobą zirytowany głos. — Nie bądź głupi — dogoniły go słowa.
Zawahał się, przystanął na moment i, zgiąwszy się wpół, jakby schwytany skurczem, powlókł się do domu.
Noc minęła bezsennie. Po godzinach martwoty następowały chwile takiego rozdrażnienia, że miał ochotę wyjść na ulicę, odszukać nieznajomą i przyznać, że istotnie był głupi, ale powzięty zamiar rozsypywał się nagle i pozostawały jedynie suche okruchy i tkanki spłowiałych myśli, których się nawet już wiązać nie silił.
— Muszę wyjechać — zdobył się nad ranem na jedno wyraźne postanowienie.
Poczuł, że musi czemś zawalić wyrwę w duszy, którą wyżarło cierpienie, byle czem zalepić ranę serca. Przypuszczał, że wśród nowych wrażeń zapomni się, że zmiana miejsca spowoduje zmianę nastroju.
Zastanawiając się nad praktycznem wykonaniem tego projektu, doszedł do wniosku, że musi sprzedać drugie wydanie nowel za cenę, którą mu ofiarowywał wydawca, a którą Lili, jako zbyt nizką, odrzuciła.
Pomny jej rad, że należy sprawę traktować w taki sposób, by kupiec się nie domyślał, że gotówki potrzebuje, ubrał się w najporządniejszy garnitur i z tem pewnem skuleniem serca, którego doświadczał zawsze, ilekroć mu wypadało sprzedawać własne utwory, wszedł do księgarni. Szef firmy stał właśnie za ladą.
— Moje uszanowanie panu! — zawołał, ujrzawszy poetę. — Cóż to się pana nigdzie nie spotyka? Siedzi pan w domu i pisze. A może nawet już z powiastką... chociaż na lato wolelibyśmy co lżejszego: w upały długich rzeczy publiczność nie łyka.
— Właśnie przyszedłem w sprawie drugiego wydania — wybąkał poeta.
— Drugie wydanie, no tak! — spoważniał nagle wydawca. — Drugie tępo idą, no, ale proszę — i powiódł go do małego w tyle księgarni zasieku, gdzie się odbywały operacye finansowe.
— Więc jakeśmy to mówili?...
— Za 2500 egzemplarzy — 600 rubli.
— Tak, za dwa do trzech tysięcy — i wydawca począł kreślić szybko na papierze jakieś hieroglify. — A więc — rzekł po namyśle — za 3000 — 600.
Świda rozumiał, że traci, ale nie oponował.
— Co do terminu wypłaty, to na stół 150, po wydaniu drugie tyle a reszta za kwartał.
— Jabym chciał mieć całą sumę — zdobył się na energię Świda — muszę wyjechać, jestem niezdrów.
Wydawca się skrzywił i począł się skrobać w głowę.
— Widzi pan — zaczął — to zmienia postać rzeczy. Rynek cierpi na brak gotówki, dyskonto drogie — jeżeli jednak pan istotnie potrzebuje, dla pana tylko, ale po odpowiedniej redukcyi. — Tu szybko nakreślił szereg cyferek. — 50 — wygłosił. — Teraz ozdobna okładka, co niewątpliwie wpłynie na poczytność, 50 — razem 100. Więc 500 rubli — nóżki na stół.
— Jak pan uważa — wymówił Świda, zupełnie już znużony całą operacyą.
— No, a teraz dla pamięci pan zechce podpisać. Bardzo rad jestem, iż pan sam doszedł do wniosku, że pani stawiała zbyt wygórowane warunki, bo, proszę pana, interes księgarski nie jest wcale taki miód, jak to się panom literatom wydaje... Pięćset za drugie wydanie, a onegdaj za 300 na bardzo dogodnych warunkach spłaty nabyłem taki, jak ta szuflada, rękopis pani Dolskiej. Zapewne, nie jest to mocna firma, a ja za firmę właśnie panu płacę. Masz pan naprzykład mydło Pulsa — są inne nie gorsze — ale każdy do Pulsa, bo Puls ma firmę.
— Dlaczego pan właściwie o tem mydle? — zauważył Świda.
— Tak mi przyszło... niech pan nie myśli, żebym się... ależ, broń Boże... i owszem, ja bardzo tego... ależ przeciwnie, ja bardzo cenię, sam przecież za młodu bywało kropiłem wierszyki do przyjaciół, przyjaciółek, okolicznościowe — powiadam panu, że aż ha!... i kto wie, coby było, gdyby nie interesy, kłopoty.
Tu wydobył pięć storublówek nowiusieńkich, prosto z pod stempla, a widząc, jak Świda pakuje je niezgrabnie: — Ja panu do kopertki — złożył zręcznie pieniądze. — I dokądże to, jeśli wolno, i kiedy?
— Jak najprędzej — odparł Świda i wkrótce z uczuciem ulgi znalazł się na ulicy.
Czynność pakowania zmęczyła go do reszty. Kuferek, w którym Lili umiała pomieścić moc rzeczy, ciągle okazywał się za ciasny. Wreszcie się uporał, zapłacił za mieszkanie za miesiąc z góry i pod wieczór znalazł się na dworcu.
I znowu, jak przed miesiącem, patrzył na tę samą przestrzeń migocącą światłami, ale już bez niepokoju oczekiwania, lecz z uczuciem cichej rezygnacyi człowieka, który się niczego złego ani dobrego nie spodziewa, któremu już wszystko jedno.
Nareszcie pociąg nadszedł. Świda wsunął konduktorowi w łapę, za co został wsunięty w przedział z jedną ławką. Gdy pociąg ruszył, położył się nogami do odsłoniętego okna i wpatrywał się apatycznie w snopy iskier, które się wkrótce zlały w jedną gorejącą linię, wsłuchiwał się w miarowe dudnienie kół, i z myślą, po co właściwie i dokąd jedzie, lekko zasypiał, budząc się na stacyach.
W Wiedniu miał zamiar dłużej się zatrzymać, ale w ostatniej chwili kazał dorożkarzowi jechać na dworzec południowy; postanowił jechać dalej i dalej. Jakoż nazajutrz znalazł się w Tryeście, skąd nocnym statkiem ruszył do Wenecyi.
Zaledwie dotknął nogą marmurów Piazzetty, parasol jego i walizka znalazły się w rękach wyrostków, którzy na polecenie: hotel Panada — potakując: si, si, wprowadzili go do hotelu Cavalotti, i nim zdołał się opatrzyć, został ulokowany w dość drogim numerze. Przewodnicy, zażądawszy po lirze na głowę, powtórzywszy unisono: — Grazia, signore — ulotnili się, jak kamfora. Wyzuty naogół z energii Świda, cały swój protest zawarł w westchnieniu, położył się tak, jak stał, na łóżko i, lekko drzemiąc, wsłuchiwał się w krzyki i bełkot ruchliwych uliczek.
Znał dawno Wenecyę, lubił ją i chętnie nurzał się w tym tłumie, który wypływał z ubranej wystawami sklepów „merceryi“, z pod wspaniałej arkady prokuracyi i rozlewał się na świetnym placu Św. Marka. Godzinami siadywał nieraz przy stoliku kawiarni i przyglądał się ciekawie pięknej karawanie wielojęzycznej publiczności, rozmaitym typom człowieczego rodzaju, które go interesowały więcej, niż wystawa psów, koni lub rasowego bydła. Obecnie jednak czuł, że stracił dawne zainteresowanie. Gdy wyszedł na ulicę, tłum ten wydał mu się jakby spłowiały, pozbawiony swoistej barwy, nużący, jednostajny i nudny.
To też chętnie opuszczał ten wir, wsiadał w gondolę i kazał się wieźć na laguny martwe w stronę Murano. Gdy mijał Wielki Kanał, doświadczał pewnego żalu na widok wielu starych pałaców, przerobionych na hotele, i zdawało mu się, że gmachy te wolałyby runąć w wodę, niż doczekać chwili, gdy wzbogaceni „zahlkelnerzy“ będą je zapełniać swoim szwargotem i w komnatach, gdzie radzili dostojni dożowie i dzwoniły słodkie mandoliny, będą klepać swe opasłe, pozbawione wszelkiego wdzięku, głupie małżonki.
To też doświadczał cichej ulgi, gdy znikały z oczu te sprofanowane mury, i wydostawał się na cichą, niemą roztocz umarłej wody. Gdzieś w dali zatrzymywał gondolę i w smutnem zadumaniu patrzał, jak w zjawisko, w majaczące kontury miasta, złotą łuną zachodu odziane szczyty, w migotliwą linię zapalających się świateł.
Ten miraż miasta i cicha woda niosły mu ukojenie, zanikał ból, duszę otulał smutek, z początku ciężki, jak całuny sukna, które z biegiem czasu stawały się lekkie, jak muśliny, wreszcie tak delikatne, jak welony, przez które poczynał jaśniej patrzeć na świat.
Odzyskiwały dawny urok znajome ulice, a zwłaszcza owe ciasne zaułki — rdzenne gniazda miejscowej ludności, gdzie wrzała praca przy nieustannem pogwizdywaniu lub śpiewie tego ludu, co, jak świegotliwy ptak, lubi słyszeć swój głos.
Nosił zawsze w kieszeniach od kamizelki trochę soldów, które chętnie rzucał fikającym przed nim koziołki malcom o czarnych czuprynach, ogorzałych twarzach, roziskrzonych, jak gorejące węgielki, oczach.
Od czasu do czasu zachodził do „Ridotto“, ludowego „Variété“, gdzie, pomimo licznych napisów: „nie wolno tworzyć chóru“, canzonecistka właściwie poczynała piosenkę, a potem poruszała tylko ustami, za nią bowiem śpiewała cala sala.
Lekki uśmiech wywoływał mu na twarzy szumny afisz, gdzie każda śpiewaczka musiała nosić jakieś świetne określenie: „eccentrica“, „originale“, divetta grazioza“ lub „stella neapolitana“. Do programu stale wchodziła: „distinta eroica“, poważnie ubrana w wieczorowej tualecie, o lepszym głosie, śpiewaczka z poważniejszym repertuarem miłosnych pieśni, które wzruszały go głęboko.
Poecie nieraz łzy stanęły w oczach, a przy rzewniejszych nutach doznawał tak silnego roztkliwienia, że wychodził z sali, by w głos się nie rozpłakać, i długo się błąkał w samotności, nim uspokoił rozedrgane nerwy.
Czasem jeszcze budził się w nocy z wrażeniem, że się w nim nagle podnosi ta sama uśmierzona fala łez.
I choć się wstydził — płakał.
Był to płacz bez szlochu, łzy wylewały się jakby z przepełnionego naczynia, wreszcie fala się obniżała i płacz ustawał, a potem jakby przycichała dusza, smutek stawał się coraz mniej dotkliwy, przybierał postać łagodnej melancholii — usposobienia, które nie jest zdolne ani zbytnio się cieszyć, ani silnie martwić, nie umie się śmiać, tylko uśmiechać, nie może szlochać, ale tylko wezbranym łzom pozwala spływać.
Nastrój duszy Świdy stawał się podobny do zmierzchu wczesnej jesieni: panowała w niej ta sama przymglona cisza, to samo żywych niegdyś wrażeń spłowienie. Życie jego nie było już zupełnie puste, ale wciąż jeszcze nie płodne.
Próbował pisać, miewał nawet szczęśliwe pomysły, ale tematy wprost więdły w ręku, nie rozkwitały, lecz przybierały w najszczęśliwszym wypadku postać niepozbawionych wdzięku fragmentów.
Czuł, że przymarł duchowo, że podupadł i nieprędko się dźwignie, wierzył jednak, że dźwignąć się musi, że mu jest lepiej, niż przed miesiącem, po otrzymaniu okrutnej wiadomości, że po tym okresie rezygnacyi nastąpi pogodzenie się z losem, albo bunt, który mu zrewoltuje duszę i da zapomnienie.
Chcąc osiągnąć wrażenie, że nie jest zupełnie bezczynnym, postanowił nauczyć się dobrze włoskiego i ze słownikiem w ręku wertował pisma.
Zwykle przerywał czytanie w tej niedługiej chwili zmierzchu, nim nagłem lśnieniem zapłoną mleczne kule elektrycznych latarni, i rozglądał się po snujących się tłumach, ślizgał się oczyma po stromych ścianach Campanili, a czasem, podparłszy oburącz głowę, wsłuchiwał się w rozlewny jęk jej dzwonów i w miarowe kucie rycerzy, wybijających na orologiach takt uchodzących godzin...
I kiedyś w takiej chwili zadumy uderzył go, jak młot w serce, okrzyk:
— Stef!
Zamarł cały, drgnął, podniósł przerażone oczy i pobladł.
Przed nim stała Lili, obok szykownie ubrany, z goździkiem w klapie ubrania, Brunon.
— Stef! — poczuł jej drobne dłonie w swych zimnych, zdrętwiałych rękach.
— Jak się masz? — powitał go trochę zażenowany Brunon.
Świda bez głosu podniósł się, gdy Lili usiadła, usiadł, jak manekin, z wrażeniem najprzód strasznego popłochu wszystkich zmysłów a potem kompletnego upadku sił.
Zapanowała krótka chwila naciągniętego milczenia.
— No, ja pójdę — odezwał się wreszcie sucho Brunon. — Dowiem się o ten statek z Ankony — i oddalił się.
Lili z założonemi bezradnie rękami patrzyła łzawemi oczyma na zmizerowaną twarz poety i na krawat zawiązany, jak postronek, pod wykładanym kołnierzykiem miękkiej koszuli.
— Stef — zaczęła mówić przerywanym, jakby bez tchu głosem — nie wiedziałam, żeś tu; pisałam do ciebie dwa długie listy, ale tyś się zawziął, zaciął... Nie wiedziałam, żeś tu, Stef; nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać, że cię widzę. — I nagle, jakby to było najważniejsze, dodała: — Pozwól, ja ci to poprawię. — Szybko rozsupłała krawat i zawiązała w piękną kokardę, przyczem ręce jej musnęły go po policzkach, a od tego muśnięcia drgnęły mu spazmatycznie usta i łzami zaszły oczy.
— Wy pewno przelotem? — wydźwignął z trudem słowa, czując, że coś mówić wypada.
— Tak, muszę do San Remo dla mojej kuracyi. Pamiętasz owe duszności? Okazało się, że to jakaś klapka w sercu niezupełnie szczelnie się domyka, — ma mi to pomódz... Skąd tam jednak Brunon ma ochotę widzieć Ankonę... Dla dźwięku upodobał sobie to miasto. „Ankona — powtarza — to dzwoni...“ Miewa on też swoje dziwactwa... A ty dawno?
— Od trzech tygodni.
— Gdzie mieszkasz?
— Cavalotti 26.
— My także — 27. Stef, co za dziwny zbieg okoliczności! — zaczęła Lili z niezwykłem ożywieniem. — Wiesz, że ja przeczuwałam, że my się wkrótce gdzieś blizko znajdziemy. Nie wiem, czemu, ale mi się ciągle zdawało, że to się stanie, stać musi... Ja prawdę pisałam, że mi cię żal okropnie i że ten żal wzrastać będzie... Tęskniłam...
— Lili — zabrzmiał głos Brunona — statek dziś o 10-tej wyrusza, następny za dwa tygodnie, mamy więc tylko parę godzin czasu. Idę zamówić kabiny.
— Weź tylko jedną! — szybko rzuciła Lili.
A na jego przeciągłe — Co? — odprowadziła go na bok i zaczęła mówić szybko i jakby w uniesieniu:
— Jedź sam... Ja go nie mogę tak zostawić, muszę z nim porozmawiać, rozgadać się serdecznie... Dziwię się, że tego nie rozumiesz.
— Sam nie pojadę — rzekł twardo Brunon, a potem rysy jego twarzy jakby się rozprzęgły. — Nie będę ci przeszkadzał w tej rozmowie — dodał łagodniej.
— Nie... słuchaj, jedź koniecznie. Czuję, że nie możemy być teraz jeszcze we troje... Chciałabym i myślę, że to kiedyś nastąpi... ale dziś to niemożliwe. On mych listów nie otrzymał — musi mieć strasznie rozżalone serce... i w tem usposobieniu...
— Do czego to wszystko zmierza, Lili... do czego? — przerwał Brunon ściśniętem gardłem.
— Ty wiesz — odparła, spuszczając oczy.
Brunon przybladł. — Więc mówiłaś to seryo?...
— Tak — i po dłuższej pauzie milczenia i jakby ciężkiego namysłu: — Tak — powtórzyła i stargana, jakby blizka rozpaczy, jęła się tłómaczyć: — Nie mogę opuścić go, ani rzucić ciebie. Przysięgam ci, że odbędę tę kuracyę i ku tobie wrócę, jak od ciebie ku niemu teraz dążę. Ja nie rozumiem siebie i potępiam się w duchu. Kocham was obu, ale żaden nie jest w stanie tak drugiego zasłonić, bym nie widziała, jak się zbolały wychyla ku mnie, bym nie słyszała, jak woła mnie żałośnie — by nie wzbudzał we mnie serdecznej tęsknoty w tych dziedzinach duszy, które są jego, któremi on jedynie włada i które przy nim tylko rozkwitać mogą... Brunonie, jedź koniecznie... jedź! — i w oczach jej błysnęły gorące łzy.
— To jest bez sensu, ja tego nie rozumiem... to można istotnie oszaleć... No, nie płacz... jadę, jadę — dodał prawie z gniewem — ale pierwszym statkiem powrócę...
— Dziękuję ci — ścisnęła mu ciepło dłoń Lili i z niewystygłemi jeszcze łzami, podchodząc do stolika, rzekła:
— Stef, zaczekaj tu na nas, pójdę spakować Brunonowi walizkę, na kilka dni wyjeżdża, ja zostaję dla ciebie. Proszę nie patrzeć tak śmiertelnie smutnemi oczyma, bo mnie to boli... Do widzenia tymczasem — skinęła mu wdzięcznie głową, podała Brunonowi rękę i znikła w tłumie.
Świda siedział chwilę, jak osłupiały, potem doznał silnego zawrotu głowy, i nagle, podniosła się w nim fala tkliwych wzruszeń i runęły, jak oberwane, w czeluście smutku.
— Lili — poczuł w szepcie słodycz jej imienia i ze ściśniętej piersi wydobył mu się stłumiony jęk ockniętej boleści.
Zacisnął mocno powieki, wstrzymał oddech i siedział chwilę, jak martwy. Pulsa kołatały mu w skroniach, cierpły zaciśnięte palce.
Całą siłą woli powstrzymywał wewnętrzne drgania, czując, że lada chwila przeobrazić się mogą w niepowstrzymany szloch.
Wreszcie opanował się, odetchnął głęboko i z wrażeniem skazańca, oczekującego na wyrok, siedział nieruchomo w stanie takiej rezygnacyi, że zjawienie się Lili z Brunonem przyjął dość spokojnie.
— Chodźmy do przystani — odezwała się pierwsza Lili.
Świda dźwignął się i szedł za nimi, pozostając cokolwiek w tyle.
Okręt, gotowy do podróży, stał o kilkadziesiąt kroków od brzegu. Musieli wziąć gondolę. Brunon i Lili siedli obok siebie, Stefan naprzeciwko. Płynęli w milczeniu. Lili z twarzą skupioną. Brunon z surową, tającą w kątach ust cierpienie.
— Do widzenia, Lili — pocałował ją w obie ręce. — Bądź zdrów — rzekł zimno do Świdy, wstąpił na schodki i znikł na pokładzie. Po chwili ukazał się znowu i, oparty o balustradę, patrzał badawczo we wzniesioną do góry twarzyczkę Lili, która w świetle księżyca przybrała wyraz lunatyczny.
Począł coś mówić, ale głos dzwonka i przeraźliwy ryk syreny zagłuszył słowa... Łodzie się cofnęły — statek drgnął, zataczając koliste fale. Zatańczyły gondole. Lili trzepotała chusteczką, ze statku odpowiedziały setki białych sygnałów i ginęły w mgle. Wkrótce roztopił się w mroku kadłub okrętu i pozostał tylko biały szlak spienionej fali i migające coraz słabiej i mętniej światełko latarni na maszcie.
Lili ścigała je oczyma, aż zgasło. Świda przypatrywał się jej wyprostowanej postaci i zauważył, że rozkwitła w biuście, zachowując dawną smukłość i świeży, prawie dziewiczy wyraz twarzy.
— Straszniem zmęczona — wyrzekła cicho, siadając — wrócimy do hotelu gondolą. Dobrze?...
By dostać się do hotelu, trzeba było zrobić spory krąg.
Płynęli czas pewien wzruszeni i w milczeniu.
— Siądź przy mnie — odezwała się pierwsza Lili, a gdy poeta znalazł się przy niej, ujęła go miękko za rękę i poczęła mówić, jakby rozpamiętując:
— Stef, ja nie zapomniałam żadnej najdrobniejszej chwili szczęścia, którą przeżyłam przy tobie. Pamięć moja nie chwyta złego, zachowuje tylko to, co było dobre — i wszystko jeszcze powróci, o ile zechcesz, o ile się zgodzisz... O tem w listach pisałam — ale zginęły, więc ci to mówię, choć mi to trudno. Wszystkiego wypowiedzieć nie zdołam, są bowiem przeżycia tak dyskretne, że ich człowiek sam sobie nie śmie wyznawać. Nie trzeba być samolubnym. Widziałeś Brunona: jego to boli, a jednak się zgodził. Czyż chciałbyś, bym się stała więcej nieszczęśliwą, niż chwilami jestem, z powodu, że nie umiem tak was szczodrze bez krzywdy sobą obdzielić, jakbym pragnęła?
Czyż chciałbyś patrzeć na pożerający mnie żal i tęsknotę? Kocham cię, Stef, dziś więcej, niż Brunona, ale jutro, za miesiąc, za dwa...
Nie martw się, nie trzeba się tak niemiło marszczyć. Pomyśl sobie, żem wyjechała odpocząć, użyć wesela i słońca, by wreszcie znużona tem wszystkiem w zmierzch twych skrzydeł się wtulić, potroskać się o ciebie, a gdy zanadto zajdzie cieniem melancholii dusza — odfrunąć... Och, gdybym mogła się rozdwoić, uczyniłabym to chętnie! Gdyby można było żyć razem i dobrze we troje... Gdyby to się stało dla was możliwe, bo ja marzę o tem, jak o niebie, ale to dzieje się tylko chyba w niebie — westchnęła i zamilkła.
Wpłynęli w wązkie i ciemne kanały i sunęli w martwej ciszy, przerywanej na skrętach głuchym okrzykiem gondoliera: hou!
— Mów co, Stef. Chciałabym słyszeć twój głos — wymówiła sennie.
— Lili — zaczął. — Och, Lili! — powtórzył — dwa te słowa tylko w odpowiedzi mógłbym ci na ten twój krótki list, który mnie zwalił z nóg.
— Och, Lili! — upadł jej głową na kolana i począć łkać.
— Kapryśny dzieciak! — poczęła go głaskać po włosach. — No, cicho, proszę ustać, bo jeszcze kto zobaczy.
Dźwignęła mu głowę i pocałowała w pełne łez oczy.
Wkrótce zamigotały latarnie hotelowe. Świda zdjął z haczyków klucze. Lili, odebrawszy swój, podała mu rękę na dobranoc i znikła w numerze.
Znalazłszy się sam, poeta dopiero poczuł, jak jest wstrząśnięty do głębi tem spotkaniem i jej słowami. Nie mógł zasnąć i począł chodzić po pokoju tam i z powrotem, jak błędny. Przelewały się w nim fale różnorodnych uczuć: tkliwych, słodkich, bolesnych. Z rozżalonej do dna duszy podnosiły się stare smutki, wynurzały się dawne kwiaty szczęścia, niektóre dziwnie świeże, inne spłowiałe, inne znów na nic zwiędłe i sczerniałe.
Z serca, jak z otwartego kielicha, buchały do głowy jakieś odurzające mgły, dymy, to wonne, to zgryźliwe, czemś gorzkiem zatrute.
Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nie pozwalało mu spleść ani jednej jasnej myśli. Nie był w stanie zdać sobie sprawy z tego, co go spotkało: szczęście, czy niedola? Czuł jednak, że ona jest blizko, i że z tego powodu ogarnia go trwoga i niepokój.
— Czy można? — naraz skrzypnęły drzwi i ukazała się, jak dawniej, uśmiechnięta i nieco zażenowana, różowa twarzyczka. — Czy nie przeszkadzam? — wychyliła się z framugi do pół stanu. — Co mój pan chodzi, jakby nowy utwór obmyślał? — i wsunęła się w miękkim niebieskim szlafroczku, a gdy wyciągnął ku niej nieprzytomny ze szczęścia ręce, wysunęła się z objęć, objęła za szyję, i z małych, wilgotnych ust spłynął mu przez piersi aż do ścierpłych stóp potok niewysłowionej słodyczy.
— To na zgodę — ujęła go za ręce. — Proszę być grzecznym, siąść przy mnie na kanapce i uważnie słuchać. Kocham was obu — może mego chłopca inaczej, niż Brunona, który wydaje mi się czasem, jak starszy brat lub ojciec.
Stęskniłam się bardzo do ciebie, ale uroczyście obiecałam Brunonowi, że odbędę kuracyę, i muszę słowa dotrzymać. Potrwa to niedługo.
Powiedziałam mu, że muszę z tobą rozmówić się serdecznie. On wie, że do ciebie przyjadę, i milcząco się zgadza. Muszę się z tobą rozmówić serdecznie — głos jej zadrżał, odsunęła jego garnącą się do jej piersi głowę. — Daj spokój — rozdęły się jej lekko nozdrza — nie jestem z lodu ni z wody... a nie chciałabym... — Dziś głowa i ręce do ciebie należą — dodała i odsunęła się zdenerwowana widocznie. Świda począł ją gwałtownie całować po rękach i oczach.
Pozwalała; zerwała się raptem i drżącemi z cierpienia ustami wymówiła żałośnie:
— Nie, z wami niepodobna się nigdy rozgadać od serca i do końca. Proszę cię o jedno, zrób to dla mnie: wyjedź, nim on wróci. Wam i mnie niezwykle ciężko teraz być razem. Jedź choćby jutro; chciałabym, by cię nie zastał.
— Gniewasz się — ochłonął Świda.
— Nie, nie! śpij kotuś spokojnie, a jutro wracaj do siebie i pisz ślicznie, jak umiesz... Przyjadę poprzekreślać ci wszystkie Ł, kropki nad i popostawiać, dopełnić brakujących liter, niewyraźne na czysto przepisać, być korektorką i zarazem pierwszą, szczęśliwą czytelniczką — pocałowała go w czoło i wyszła.
Nazajutrz zbudził Świdę kelner z tacą, na której stała herbata, nasmarowane masłem bułeczki, sól i obrane rzodkiewki, które tak lubił — naszykowane przez Lili śniadanie.
Gdy wstąpił do niej, była do wyjścia ubrana. Pocałowała go na dzień dobry i rzekła:
— A teraz pójdziemy po sprawunki. Musisz, Stef, kupić kapelusz, bo twój to strach na wróble; jasny, do twarzy garnitur. — Wzięła go pod rękę i, targując się zawzięcie, po trzech godzinach skompletowała wszystko. Gdy po obiedzie przebrał się, Lili zawiązała mu fantazyjnie krawat, poprawiła trochę na bakier kapelusz i, przypatrując mu się z upodobaniem, rzekła:
— Proszę spojrzeć w lustro, czy nie szyk mam chłopaka.
Podała mu rękę, na Placu Marka kupiła mu goździk i wpięła w klapę.
Stef musnął kwiat ustami i spojrzał na nią rozmarzonemi ale pełnemi szczęścia oczyma. Odpowiedziała uroczym uśmiechem, jednem z najpiękniejszych swych zalotnych spojrzeń, i rzekła:
— Wiesz, Stef, toż my dziś tak, jakby powtórnie narzeczeni; ja przynajmniej doświadczam tych samych subtelnych wzruszeń, są one może tylko trochę śmielsze i bardziej świadome — i zarumieniła się nieco zawstydzona zbyt otwartem wynurzeniem.
— Lili — przytrzymał dłonią jej rękę.
— Chodź, pójdziemy na laguny martwe. Na to cmentarzysko proszę zabrać wszystkie swe smutki, by je utopić, a potem mój chłopiec pozbawiony trosk dziś jeszcze wieczór wyjedzie. Dobrze?
— Dobrze.
— A dokąd?
— Do siebie. Wynajmę odpowiednie mieszkanie. Może się uda odzyskać dawne gniazdo. Meble wszystkie zostały, nie sprzedałem nic. Przeniosłem się nie przez oszczędność, ale chciałem uciec od zawartych w tych pokoikach wspomnień, oddalić się od siebie, od ludzi...
— Czy chciałeś mnie zapomnieć?
— Chciałem, Lili, ale nie mogłem.
— A ja odrazu wiedziałem, że to się nie da, więc nie próbowałam. Widzisz, lepsza byłam — ciągnęła, zakupując jednocześnie całą naręcz kwiatów. No, teraz jedźmy grzebać smutki — dodała.
A gdy znaleźli się na cichej niebieskiej fali, poczęła sypać kwiaty na wodę i mówić:
— Tońcie na wieki wraz ze smutkiem naszego kochania. Niech smutki mego Stefa usną na kwiatach, a jeśli się ockną, niech zmartwychwstaną w wieńcach poezyi. — Rzuciła ostatni.
A on rzekł wzruszony:
— A gdzież dla mnie kwiat?.
— Niema już — rozłożyła bezradnie ręce.
— Masz najcudniejszy, purpurowy, słodki, świeży, ożywczej rosy pełen — objął ją i pocałował w rozchylone usta.
Lili drżała w jego objęciach, wreszcie wyrwała się gwałtownie i kazała zawrócić ku miastu.
Patrząc na jej zwieszoną smutnie głowę, na zasłonięte do pół oczu zwichrzoną grzywką czoło, Stefan poczuł się trochę źle i nieswojo.
— O czem myślisz? — zdobył się wreszcie na zapytanie. — Ty płaczesz? — dodał, spostrzegłszy łzy.
— Tak, trochę... nie wiem sama... ale to zaraz przejdzie... głupia jestem — westchnęła, odgarnęła włosy i wymówiła z cichym uśmiechem:
— Mam taki jeden mój jedyny smutek, który się we mnie czasem odzywa, a nieraz bardzo dotkliwie.
Świda milczał w jakiemś mętnem poczuciu winy, które rozwiało się, jak mgła, na widok wyrastającego z morza w łunach zachodu miasta.
Paliły się jasnym ogniem szczyty i wieże kościołów, żarzyły się blachy dachów, różową poświatą świeciły marmury, ogniste błyski migotały po falach.
Ogarnięci jednem wzruszeniem zachwytu wpłynęli w Wielki Kanał i nagle skręcili w wązkie jego rozgałęzienie, gdzie wszystko, jak zdmuchnięte, raptem zagasło.
— Szkoda! — szepnęli prawie równocześnie, jak zbudzeni.
— Cudny jednak jest świat! — rzekł, wchodząc na schody, Świda.
— Póki słońce świeci — dodała Lili.
— Co mówisz, Lili?... A noce, czyż nie są pełne uroku... choćby — pamiętasz — nasze noce?...
— Zamówisz kolacyę — przerwała Lili, wbiegła na górę, szybko spakowała jego rzeczy, za co jej podziękował kwaśno, miał bowiem szczery zamiar spóźnić się na pociąg.
Nie było jednak rady i, pożegnawszy ją z powodu obecności służby długim uściskiem ręki, wstąpił chmurny w gondolę, a mijając się z innemi, miał wrażenie, że spotyka trumny swojego szczęścia.



II.

Świda nie bez trudności odzyskał swe dawne mieszkanie i ledwie je zdołał uporządkować jako tako, otrzymał od Lili telegram: „Jutro o trzeciej przyjeżdżam“. Doba oczekiwania stała się jakby transem radości, niepokoju, wyobrażeń, wzniecających dreszcze, rozczuleń, doprowadzających do łez.
O drugiej był na stacyi. Godzina rozciągała mu się w lata, a gdy wpadł pociąg, doznał trwogi i, pędząc wzdłuż wagonów, docierając do ostatnich, poczuł się blizkim rozpaczy.
— Stef! — posłyszał za sobą głos.
Odwrócił się.
— Przegapiłeś mnie — uśmiechnęła się jasna twarzyczka.
Poeta porwał Lili ze stopni, objął i, całując, powtarzał jakimś łkającym głosem:
— Lili! Lili!
— Chodźmy — dodał, ochłonąwszy.
— Czekaj, rzeczy!
— A prawda! — Skinął na tragarza i wkrótce znaleźli się w dorożce.
Patrzył na nią rozmiłowanemi oczyma. Lili odpowiedziała mu czułem spojrzeniem i uścisnęła rękę, a w tym uścisku i w tem spojrzeniu była krótka zapowiedź szczęścia, od którego mgłą mu zaszły oczy. Gdy stanęli w mieszkaniu, Stef z pewną dumą rozejrzał się po czysto zamiecionych pokojach i był szczerze zmartwiony, gdy Lili, spojrzawszy po meblach, zawołała:
— Co tu kurzu, co tu kurzu! Ależ tu oddychać niepodobna — i otwarła na oścież okna.
— Poczekaj — mówiła — ja tu zaraz wszystko doprowadzę do porządku, a mój pan — potargała go lekko za wichry — pójdzie tymczasem i przystrzyże swą bujną, ale nieco za długą czuprynę.
— Lili!...
— Wszystko, co powiedziałam, spełnione być musi — odparła z udaną powagą. — Ja tu jestem królową, a to moje berło — uniosła do góry miotełkę.
Świda uściskał ją wesoło i wyszedł.
Gdy wrócił, zastał Lili w szlafroczku i muślinowym zawoju na głowie.
Kurz został zwalczony, a meble w jego pokoju poprzestawiane w sposób umiejętny.
— Patrz, czy tak nie lepiej? — chwaliła się Lili. — W swoim poprzestawiam jutro. Zobaczysz, jak wszystko będzie inaczej wyglądało. Mój Stef ślicznie pisze, ale nie ma pojęcia o estetyce mieszkania, w którem się przecież spędza większą część życia.
Wyszła do siebie, przebrała się i poprosiła, by jej zapiął z tyłu suknię.
— Nie — broniła się, tuląc całowane ramiona — ależ w ten sposób nie ubiorę się nigdy, a jeść mi się chce. Tyś pewno tylko po szklance herbaty i wielu papierosach, przyznaj się... Gdzie się stołujesz?
— Gdzie się zdarzy.
— Czyli najniehygieniczniejszy tryb życia, jak zwykle. Oj, Stef! — pogroziła mu różowym paluszkiem — zawsze się stajesz przedmiotem mojego niepokoju. Takie to zdolne pod wszystkimi względami, kochane, a pod tym, życiowym, co wbił, to wjechał...
Podała mu rękę i zaprowadziła do pierwszorzędnej restauracyi, przyczem Stef zauważył w wyborze potraw i w całem jej zachowaniu pewien rys swobody, cechujący ludzi obracających się w zamożnych środowiskach.
Po obiedzie zaproponowała przejażdżkę za miasto i tak zmanewrowała czasem, że wrócili do domu dopiero wieczorem.
— Straszniem zmęczona — mówiła, zdejmując kapelusz — nie spałam dwie noce, miałam trochę przykrych przejść, w wagonie też nie zmrużyłam oka, czuję, że odeśpię dopiero na swoim szelążgu, dobranoc! — i wyszła do swego pokoju.
— Dobranoc! — wymówił głucho Świda. Cofnął się od progu z westchnieniem do siebie, rozebrał się, zapalił świecę i leżał nieruchomo z zaciśniętemi oczyma i jakby w zesztywnieniu całego ciała.
Nagle, jakby wicher wionął w pokój, zdmuchnięta świeca zgasła i owinęły go ciepłe, pełne ramiona.
— Lili! — krzyknął.
— Och, ty niedobry — szeptała — jeszcze przed chwilą byłeś gniewny, prawda?
— Tak!
— To może pójść sobie? — mówiła, tuląc się.
Ale Świda nie był w stanie nic mówić, usta zalewała słodycz jej pocałunków i dopiero, gdy minął zenit rozkoszny, po momentach odurzenia, zapalił świecę i patrzył z tkliwością na jej przytuloną do ramienia różową, w złotych poplątanych lokach twarz i wpółotwarte jeszcze, pełne krwi usta, na jej przymknięte, jak muszlą perłową, o długich rzęsach oczy.
— Mów mi, Stef, jak dawniej — westchnęła.
— Z myślą o tobie układałem dużo płomiennych wierszy, ale zapomniałem.
— Mów, co pamiętasz!
— A można wszystko?
— Jak chcesz.
— Lubię — począł rwącym się głosem szeptać jej w uszko poeta — gdy pewna swych wdzięków, wspaniała, składasz w ramiona przepych swego ciała i, pełna dumy i królewskiej pychy, pozwalasz pieścić swej krasy kielichy...
— Śpisz? — przerwał.
— Śpię — uśmiechnęła się błędnie.
— To powiem dalej: — O miła moja, o złota dziewczyno, nauczycielko i mistrzyni miłości, raju mojego szczęścia i radości, upajająca, jak pieniące wino, więc jako jesteś różaną i białą, odrzuć to giezło, bym cię ujrzał całą!...
— I powiem jeszcze śmielej — głos mu nabrzmiał namiętnością.
— Nie trzeba dzisiaj — szepnęła Lili — potem... jutro, kiedyś, trochę odwykłam od twych miłych szaleństw — odsłoniła omglone źrenice, przetarła błękit oczu i ciągnęła, patrząc już jasno:
— Wiesz, że masz jakiś dziwny dar przyprawiania o zawrót głowy słowami, w ustach twych wyrazy przybierają postać realnych istnień, jakby nowych ucieleśnionych wdzięków, które muskają jakby delikatne, wilgotne, pachnące kwiaty... O znasz ty — pocałowała go gorąco — tę swojej wymowy moc i urok i powiem ci — dodała — cichutko, pod wielkim sekretem, że nawet lubię te twoje śmiałe, nieco drastyczne, rozdmuchujące ogień we krwi, powiedzenia...
Umilkła i dodała po pauzie:
— Wyznaj, czy czynisz to świadomie?
— Czy świadomie? — poeta się zamyślił. — Chyba nie. Fale wzruszenia wynoszą to ze mnie, z najgłębszych pokładów instynków to samo się ze mnie dobywa, tobą się zdobi ten mój głos, a że wszystko w tobie jest takie śliczne, że wszystkiemu umiesz nadać pełną wdzięku postać, to sprawia, że w wianki, które tobie składam, mogę wplatać czarodziejskie ziele, nie kalając mego cudnego ołtarza...
— Pleciesz, Stef! Nie, doprawdy — przybrała Lili uroczo-zawstydzoną minkę. — Psujesz mnie swemi chwalbami, odziewasz mnie tęczami swojej wyobraźni, nie o mnie, lecz o wyobrażeniu swem mówisz...
— Gdyby nawet tak było, to nie zmienię nic a nic: nie poznajemy rzeczy samej w sobie, ale swe wyobrażenie o niej, i niech mi wolno będzie śliczne wyobrażenie popieścić samo w sobie, a że Lili nozderki rozdyma i patrzy na mnie z taką wspaniałą pewnością swych nieodpartych ponęt, to mnie utwierdza w mniemaniu, że tulę nie złudę, ale kochaną kobietę, odzianą w grona upajających wdzięków, rosnącą z każdym dniem w krasę — głos mu się zachłysnął i zamarł w pocałunku.
— Ty mój — powtórzyła Lili sennie. — Ale czas spać, bo Lili doprawdy zmęczona...
Oczy jej się skleiły i po chwili poczęła oddychać równo i swobodnie.
Świda patrzył na jej uśpioną, pogodną twarz i, jak zjadliwa jaszczurka, przeczołgala mu się po mózgu myśl: czy tak samo usypia przy tamtym?
Zajrzał badawczo w twarz Lili, ale z zaróżowionych jej policzków i białego czoła płynęła taka szczera jasność, że cała jego zgryzota roztopiła się w serdecznem wzruszeniu.
Nazajutrz zbudziła go sakramentalną szklanką mleka, które wypił, prawie drzemiąc.
Gdy się obudził ponownie, Lili była zupełnie ubrana, w pokoju wisiały porozwieszane obrazki, a meble poustawiane tak umiejętnie, że w mieszkaniu stało się znacznie przestronniej.
Z jego pomocą urządziła i gabinecik, wytarła biurko, a porządkując szuflady, ucieszyła się, znalazłszy spory rękopis.
— Trzeba to będzie przepisać — rzekła, przeglądając luźne kartki.
— Po co, Lili? Zecer sobie z tem poradzi!
— W każdym razie ja wolę — odparła, miała bowiem jak gdyby wątpliwości, że tak nabazgrane może wypaść dobrze w druku.
— No, jeżeli chcesz czas darmo tracić — zgadzał się niechętnie poeta, gdyż obawiał się jej, bardzo zresztą delikatnej krytyki niedbalej napisanych ustępów, które Lili chwytała w lot i w formie zapytania: — Słuchaj, Stef, czy to brzmi dobrze? — osiągała zwykle ten skutek, że poeta odpowiedni okres przerabiał stylowo. W ten sposób Lili zabrała się do zwykłej swej pracy i rozwinęła całą swą pieczołowitość, która powoli, jak dawniej, zaczęła irytować Stefana.
Hamował się jednak, jak mógł, i tylko nieco skwaszona jego mina mąciła harmonię, nie na długo jednak, gdyż Lili stała się niezwykle łagodną, wyrozumiałą i tak pieszczotliwą, jakby chciała mu wynagrodzić pauzę rozstania i tę, która minęła, i tę, która miała nastąpić, czego jednak Świda nie uświadamiał sobie jasno, pomimo jej ogólnikowych napomknień.
Miłość jej do Brunona jęła mu się wydawać chwilowym porywem i rana z tego powodu, opatrywana czułą dłonią Lili, zasklepiała się i odzywało się już tylko lekkie podrażnienie, ilekroć o tem myślał, lub wspominał.
Cała ta sprawa stała się dlań już tylko ciekawym problematem, a nawet tematem, co do którego starał się Lili ostrożnie badać.
Ale Lili zręcznie wymykała się z sideł, gdyż rozumiała, o co chodzi.
To też kiedyś, wybierając tę najczulszą chwilę, gdy wyczerpana namiętność zamiera i następuje moment słodkiego osłabienia, serdecznych, lotnych wzruszeń, poczęła mówić cichutko:
— Słuchaj, Stef, ja wiem, że serce moje wydaje ci się zagadką, którą chciałbyś rozwiązać. Trudno mi o tem mówić, ale jeżeli komu mogę coś powiedzieć, to może tobie najwięcej, jesteś przecie poetą i znasz zawiłość duszy ludzkiej. Łatwiej ci może będzie zrozumieć i mnie może wyjaśnić ci to, czego sobie sama dokładnie uświadomić nie jestem zdolna. Serce mam jedno, jak wszyscy, ale jakby w różnorodne tryby wycięte; o jedno zazębiasz się ty, o drugie — on. Każdy z was jakby do innej dziedziny dopasować się umie.
Gdybym mogła znaleźć człowieka, który byłby jakby stopem was obu w jedno, przylgnęłabym całkowicie, mogłabym żyć z nim całą istotą, całą duszą, nie obawiając się żadnej straty. Źle mówię — całem sercem i całą istotą lgnę teraz do ciebie, wszystkam twoja. Kocham cię, jak tylko kochać można, oddana ci cała, bo to, co do niego należy, jest jakby uśpione w letargu, bezwładne, choć wiem, że istnieje. Ale, Stef, to istnieje, to zrazu szeptać, a potem wołać, a potem krzyczeć zacznie i czyż z tym krzykiem, obcym sobie, mógłbyś być szczęśliwy? Pomyśl sobie, gdy mnie zabraknie, że wyjechałam uciszyć się, że zaś nie będę samotna, że będę się cieszyć szczęściem innem — tem samem, lecz nie takiem samem, i martwić twym smutkiem, to, powiedz, czyż kochanie na tem polega, by zazdrościć radości temu, kogo się kocha? Jabym się cieszyła, gdybym się dowiedziała, że beze mnie się bawisz, że masz przyjaciółki, przelotne miłostki, że, słowem, używasz życia, które jest jedno, spędzasz przyjemnie w rozrywkach czas oczekiwania, pewna, że, gdy przyjadę, stawiasz kropkę nad tem, co było, i znowu jesteś mój.
W tem ciągłem odnajdywaniu się, w tem odzyskiwaniu się tkwiłby jakiś niezwykły urok dla nas dwojga, dla nas trojga, a dla mnie najwyższe szczęście, o którem nieraz myślę i marzę. Bo słuchaj, czyż ja nie rozumiem, że miłość moja was rozdziela, że im silniej łączę was w swem sercu, tem większe między wami staje się rozdarcie? I czyż można — dodała głosem przesiąkniętym łzami — czuć się dobrze, widząc, że stwarzam nienawiść pomiędzy tymi, których kocham?!
Ja się między was rozdzielam sprawiedliwie, daję często ponad siły, więcej nieraz, niż pragnę, ale wam zawsze za mało, wybyście mnie chcieli rozszarpać — ni mnie ni tobie — to jest wasza męska logika i zasada.
Rozpłakała się.
— Tak — łkała — to jest logika, którą się pysznicie, prawo wyłącznego władania, nie liczące się z niczem. O jakież to straszne, nawet upokorzające!
Szlochanie zatamowało jej głos.
— Lili, nie płacz — uspokajał ją niejako z obowiązku Świda. — To, co mówisz, gryzie mnie w serce, bo przykro jest, no, jak ci to powiedzieć... nie przyjęte są w dziedzinie Amora wszelkie porównania... — ostatni wyraz wymówił ze szczególnym naciskiem.
Lili zerwała się z pościeli, jak ukąszona, i głosem prawie przerażonym, cała w krwawym rumieńcu, jęknęła:
— Coś ty zrobił, Stef!... jak mogłeś! — zaniosła się od płaczu i wybiegła do siebie.
Na kilka dni zapanowały mocno naciągnięte stosunki; poeta chodził, jak struty, Lili czuła się ciągle onieśmielona.
Świda pierwszy poczuł się głęboko winnym; długo namyślał się, jak błąd naprawić, złe słowo cofnąć, wreszcie pewnego wieczoru ukląkł, ogarnął jej nogi i począł mówić silnie wzruszonym głosem:
— Lili, tyś mnie nie zrozumiała. Miałem na myśli jedynie zalety ducha, charakteru, niezręcznie się wyraziłem, mówiłem jedynie o sferze sentymentu... językbym sobie kazał uciąć, że mi się tak niefortunnie zwinął... Słuchaj, nie będziemy już o tem mówili nigdy, nigdy... Zapomnij i ja postaram się zapomnieć o wszystkiem; będę cię witał zawsze tak, jakbyś wróciła z dalekiej podróży, choć chyba przecie nie odjedziesz. Nie gniewaj się, Lili...
A ona wzięła jego skronie w ręce i rzekła cicho:
— Ja się nie gniewam, Stef, tylko, widzisz, wsunąłeś mi w serce żądełko, które boli. Ale ranka zwolna z tego jadu się wytrawi... wszystko minie. Minie wszystko, osypią się płatki ciała, a gdy zostaną same dusze, to można będzie błękitnymi cieniami obcować serdecznie, razem i jednocześnie bez urazy i żalu. Gdybym dostała ospy, gdyby los mnie zeszpecił, pogodzilibyście się zapewne łatwiej; może na starość, jak dożyjemy, ale teraz... Ja się nie gniewam, Stef. Może nie jestem z tej samej, ale z podobnej gliny, więc was trochę rozumiem, wiem, że są nietylko duszy, ale i krwi tęsknoty. Pocałuj mnie dobrze, jak człowiek!
Świda począł całować jej ręce i stopy i, oddając jej dobranoc, szepnął:
— Daj się pocałować w serce!
Lili popatrzała nań badawczo, a widząc w jego oku płomień, rzekła ze smutnym uśmiechem:
— Dobrze, ale pozwól sobie powiedzieć, że, gdyby kobiety miały je na czubku głowy, a nie za jędrną piersią, nie szukalibyście ich serca wcale!
— Otóż właśnie nie — przezwyciężył się Świda, pocałował jej złote włosy, otulił kołderką i wrócił do siebie, by pisać.
Nie szło mu jednak: myślał nad tem, co zaszło w ostatnich czasach, i dochodził do wniosku, że Lili niezwykle dojrzała umysłowo, że dużo przemyślała, gdy zaś widział kiedyś, jak coś notuje w zamykanym na klucz pamiętniku, zdjęła go ciekawość przeczytać, ale bał się prosić, by znowu nie potrącić o drażliwą strunę.
Powoli załagodziło się wszystko. Życie potoczyło się zwykłą koleją, życie we dwoje, pozbawione znajomości i szerszych stosunków, ciche, chwilami słodkie, często jednak dla Lili niełatwe, a coraz trudniejsze w miarę, jak Stefan całkowicie wchodził w temat swej powieści.
Poeta do tego stopnia dawał się porywać marzonym światom, ludziom i sytuacyom, że chwilami zatracał niemal całkowicie poczucie rzeczywistości; stawał się tak roztargniony, że mógł szukać przedmiotu, który trzymał w ręku, na zapytania nie odpowiadać wcale, lub ni w pięć, ni w dziewięć, sypać popiół od papierosów gdziebądź, czasem we własną szklankę, prowadzić dziwaczny tryb życia: pisać po nocach, spać we dnie i nieraz, nie licząc się z nastrojem Lili, w niezwykłych, nagłych podrażnieniach zmysłowych stawać się prawie brutalnym.
Chcąc utrzymać w tym nienaturalnym sposobie życia jaką taką równowagę, Lili była zmuszona ustawicznie czuwać, zdobywać się na niezwykłe ofiary, wyczerpywać swe siły tą twórczością Stefana.
Jedyną jej nagrodą było słuchanie napisanych ustępów, co Stefan czynił na jej prośbę, ale niechętnie, z usprawiedliwionych zresztą powodów: brulion jego był bardzo nieczytelny, pełen rozmaitych, dla niego tylko zrozumiałych skrótów, zygzaków, okresów ledwie tylko dla pamięci zaznaczonych.
W tej postaci rzecz nie mogła wywierać odpowiedniego wrażenia, wielokrotnie musiał dopełniać treść komentarzami, wreszcie zniechęcony przerywał i mówił:
— Lili, to jest na nic, to jest tak, jakbym cię prosił, byś mi dała pokosztować surowy, niewyżyłowany befsztyk; przyrzekam ci za to, że otrzymasz pierwszy z pod prasy egzemplarz mojej „Salome“, i mogę powiedzieć, że w książce tej dużo będzie z tego, co pochodzi z ciebie: przy tobie zrodziła się ta moc namiętności, która w tych kartach płonie, od ciebie uzyskałem dar otulania czarem spraw miłości, przepajania ich nieodpartym powabem. Sądzę, że dobrze to napiszę, bo doszedłem do tego punktu, w którym się twórca zrasta z tematem; czuję, że on już żyje we mnie, jak płód w łonie matki, i że nie poronię.
— I będzie głowa św. Jana i taniec Salome?
— Wszystko będzie, Lili, nawet półmisek. Choć wszystko to będą jedynie akcesorya; pozatem powieść można będzie nazwać współczesną — odwieczna sprawa wzajemnych ciążeń płci, a jednocześnie ich dramatycznych i potężnych bojów, z rozkosznemi pauzami zawieszenia broni i słodkich chwil sojuszu i przymierza. Tak, w miłości jest coś z pędu i okrucieństwa wojny, bo czyż nie odczuwamy w najsłodszych chwilach jakichś budzących się srogich i drapieżnych instynktów, które migają nagle wśród pieszczot, jak ostrza noża? U ludzi normalnych są to tylko przebłyski, świadczące jednak o tem, że możliwe jest morderstwo z miłości, że można w dzikim szale zapragnąć, by z ciała kochanki bluznęła spieniona jej krew.
I wiesz, że nierazbym chciał oblać ciebie purpurą, roztworzyć sobie żyły, i że tacy czerwoni zapalilibyśmy się jakimś nowym ogniem, spłonęli i ulecieli w niebo gorącym obłokiem, a potem spadli rosą na krzak róży i rozkwitli nanowo w ponsowych, pachnących jej kwiatach.
— O chłopcze mój, co się tobie śni, co ci się w głowie pali? Czyż nie starczą ci moje różowe policzki i purpurowe usta? — odpowiadała, porwana gwałtownością jego wymowy, Lili.
I tego rodzaju jego zwierzenia, wybuchy uczuć, uskrzydlone rozhukaną wyobraźnią, upajały ją, jak narkotyk, i przejednywały odwracające się już w inną stronę serce.
— Stef ślicznie umie mówić o miłości i z pewnością cudnie to napisze — twierdziła.
— Czy tylko mówić? — dopytywał się Stefan.
— Twoje słowa starczą za czyny, a nawet je przerastają; wiesz, że gdy myślę o tobie, to prawie na jawie słyszę twój głos, widzę twe mądre czoło, twój tors i ramiona i rozumiem, dlaczego znakomitych ludzi przedstawiają w popiersiach, bo... — urwała.
— Co, bo?
Lili zmieszała się i, chcąc odwrócić tok myśli, poczęła go szybko całować, mówiąc: — Masz, masz!... A teraz pisz dalej — i wybiegła do swego pokoju.
Gdy Stef do niej zajrzał, zobaczył, że siedzi na kanapce zgryziona i smutna.
— Co ci jest?
— Tak, nic, Stef, wydaje mi się tylko, że jestem bardzo brzydka, nic dobrego i nie wiem, dlaczego, a nawet mnie to martwi, za co wy mnie kochacie?
— Lili, niebardzo się domyślam, o czem mówisz; wiem tylko, że dusza jest pomieszana z ciałem, jak piasek ze złotem; to się nie da rozdzielić, to tak być musi: uczucie zawsze poszukuje realizacyi nawet we wzruszeniach pozbawionych pozornie wszelkiego cielesnego pierwiastku, w uczuciu choćby przyjaźni pragniemy uścisku dłoni przyjaciela, w którym oddajemy mu cząstkę siebie.
— No tak, zapewne — zamyśliła się Lili. — To jest dla mnie wogóle trudna sprawa — dodała — i źle się czuję, ilekroć się nad nią zastanawiam. Człowiek nieraz buntuje się przeciw swojej naturze, ale natura zwycięża... No, ale, Stef, skoro nie piszesz, to połóż się, staraj się zasnąć. Zabijający tryb życia prowadzisz. Odchuchałam cię, odpasłam i widzę, że cała praca moja idzie na marne. Wiem, że to, co robię, są to rzeczy drobne wobec tego, co ty tworzysz, ale wierz mi, że ta dreptanina, zwłaszcza gdy jest bezowocna, nuży.
— Co ja mogę poradzić, kiedy nie potrafię systematycznie — odrzekł Świda, a widząc jej twarz, jakby zagasłą, pocałował ją w czoło i rzekł: — Dobranoc!
— Dobranoc — odparła Lili i zamknęła oczy. Długo jednak zasnąć nie mogła. Myślała o Brunonie: co robi? Pracuje i hula!
I tak było istotnie.
Ekspansywna, czynna natura Brunona nie umiała lubować się w cierpieniu, którego cierń starała się usunąć jak najprędzej. Zamiast rozdrapywać i sondować ranę, Brunon rzucał się w wir pracy, zagłuszał ból rozrywką, zalewał winem, byle czem tamował.
To też w nieobecności Lili pracował ze zdwojoną energią, wieczory zaś spędzał w gronie przyjaciół, w teatrach, w „Variétés“, a potem w jakiejś eleganckiej knajpie, gdzie pił „nasze kawalerskie“, lub dla odmiany wymykał się do gabinetu, by poswawolić z jakąś wesołą dziewczyną.
Wróciwszy do domu, brał prysznic i wszystko zeń jakby spływało z wodą. Nazajutrz wstawał z jasną, trzeźwą głową, rzeźki i gotów do zabawy i pracy.
Lili wiedziała o tem i bywało jej nawet z tego powodu trochę markotno, choć czuła, że nie ma prawa gniewać się, zwłaszcza, że gdy byli razem, Brunon nie rozumiał bez niej rozrywki, spowiadany zaś przez nią z grzechów, objawiał skruchę, ale nie obiecywał poprawy.
— Lili — mówił — w samem zmartwieniu skwaśniałbym na ocet, a przecież lepsze jest to pieniste wino, które musuje we mnie, kiedy cię mam przy sobie.
I stawała przed nią, jak żywa, jego zamaszysta, tryskająca humorem i werwą życia postać, z wesoło roziskrzonemi oczyma, drgało jakby tęsknotą ku słońcu zawleczone zmierzchem serce.
Natarczywość, z jaką coraz częściej napadały ją o Brunonie wspomnienia, zaczęła czynić wrażenie coraz wyraźniejszych sygnałów, zrywających nić do odlotu.
Czuła, że musi to uczynić, i zaczęła ją dręczyć jedynie myśl, jak całą rzecz zaaranżować, by rozstanie stało się jak najmniej dla niej i Stefana bolesnem, jak się powoli rozseparować i tak pokierować sercami, by się niejako same przez się rozdaliły i łatwiej poszły w kierunku rozłąki...
Poczęła zlekka napomykać o tem, ale Stefan, oszołomiony powieścią, zdawał się jej półsłówek nie rozumieć; obawiała się powiedzieć mu o tem otwarcie, by uniknąć przykrych scen, któreby ich oboje kosztowały bardzo wiele.
Unikała jego pieszczot, czując, że nie może mu oddawać pocałunków z dawnem wylaniem, ale on tej zmiany w jej nastroju nie spostrzegał, co jej sprawiało olbrzymią przykrość. Miała wrażenie, że spadła dlań do poziomu istoty, z której się tylko czerpie, nie troszcząc się o to, co jej się wzamian daje.
Tembardziej ją to bolało, że Stefan dawniej w szczerych swych zwierzeniach wyznawał, iż w stosunku miłości najwyższą rozkoszą jest poczucie, że ukochana istota za naszą sprawą doznaje słodkich upojeń.
Przerażała ją ta nagła zmiana: nie oryentowała się bowiem, że unoszona szałem twórczości dusza poety dochodziła chwilami do tak wysokiego stopnia zachłanności wewnętrznej, iż zatracała poczucie istnienia czegoś ściśle określonego poza sobą, że Lili chwilami stawała się dlań jakby tylko ogólnem wcieleniem kobiecości, zawrotną, pociągającą otchłanią płci odmiennej, w której gorejąc, tracił zmysły i tonął.
Skutkiem tych nieporozumień Lili płakała po nocach, dni stawały się jej posępne, a nadejścia wieczoru przejmowały trwogą.
Czuła, że jeżeli tak dalej trwać będzie, przestanie go kochać i wówczas budził się w niej straszny żal utraty tych matczynych, rozlewnych wzruszeń, których doznawała w troskaniu się o niego, tej denerwującej, delikatnej pieszczoty, którą umiał sięgać do najsubtelniejszych zakątków jej czucia.
— Muszę wyjechać — postanowiła i zdecydowała to uczynić w sposób nagły, niespodziany.
Przekonała się, że rozluźniać nić powoli się nie da, że najłatwiej będzie załatwić sprawę krótkiem szarpnięciem.
Po powzięciu tego zamiaru zrobiło jej się lżej na duszy, wróciły serdeczne uczucia i wstąpiła w nią jakaś letnia pogoda.
To jej rozsłonecznienie odczuł Stefan i jakby się ocknął, odnajdując nanowo przyjemność w zwykłem obcowaniu, w rozmowie o rzeczach potocznych, w spacerach, a nawet w załatwianiu sprawunków, w tem długiem wystawaniu po sklepach, przymierzaniu i targowaniu się nieraz po to, by nic nie kupić.
— Wiesz, że nie chciałbym być subjektem w sklepie z konfekcyą damską — żartował — to są prawdziwe wzory cierpliwości, znakomity materyał na mężów kobiet kapryśnych!
— A dlaczego lubicie, byśmy były ładnie ubrane i do twarzy? Nie myśl, że to tak łatwe zadanie!
— Co do mnie, to często nie umiałbym powiedzieć, co kto miał na sobie; wystarcza mi ogólne wrażenie.
— Właśnie o to ogólne wrażenie chodzi. To jest, mój drogi, synteza szczegółów.
— Co za słowo, bagatela! Jest to niewątpliwie przyjemna synteza, a bodaj czy nie silniejszą sensacyę sprawia, gdy ładnie zbudowana „istota wietrzna“ pozbywa się syntezy!
— Zawsze głupstwa w głowie i to w takiej głowie! — musnęła go po policzkach końcem rękawiczki i wstąpiła do nowego sklepu, gdzie kupiła kilka flakonów perfum.
— Cóż aż tyle?
— Bo tu taniej.
Stefan drgnął i po raz pierwszy mignęła mu w głowie myśl, że może odjechać.
Spojrzał na nią z ukosa, ale twarz jej była jasna i spokojna.
Nazajutrz, gdy Stefan się zbudził, nie zastał już Lili, a gdy wszedł do jej pokoju, stanął, jak wryty: pod ścianą stała szczelnie spakowana walizka, obok leżał związany paskami pled, szezlonżek, na którym sypiała, był zasłany nie pościelą, ale kilimem.
— Wyjeżdża! — szepnął Świda i siadł, poczuwszy nagle niezwykłe osłabienie, i zwiesił, jak martwy, głowę.
W tej chwili szczęknął klucz w zamku i wbiegła Lili w podróżnej sukience.
— Stef — zaczęła z miejsca mówić szybko i urywanie — u tej wdowy z przeciwka — bardzo sympatyczna osoba, inteligentna, wielbicielka twego talentu — rano mleko, co zechcesz, obiady — wszystko bez względu na godzinę. Służąca ci posprząta: wychodząc, zadzwonisz dwa razy i powiesisz na gwoździu klucz. Garderobą i praniem też się zajmie. Będzie mi przysyłała, że się tak wyrażę, „biuletyny“ o tobie, bo w twych listach o tych praktycznych sprawach, oczywiście, nic nie znajdę.
Przycisnęła wieko walizki; szło jej opornie, ale Stefan nie spieszył z pomocą; wreszcie zamknęła, przekręciła kluczyk i wstała widocznie zmęczona. Spojrzała na zegarek.
— Jezus Marya, toż ledwo zdążę!
— Jedziesz, Lili?
— Jadę. Muszę, Stef, muszę...
— Zostań!
— Nie, muszę, telegrafowałam.
— Jesteś okrutna.
— Stef, gdybyś widział jego twarz, twarz surową i tak zmienioną, gdym wyjeżdżała, tobyś mnie sam wyprawił. Ja przecież wrócę. Stef, ja wrócę przepełniona tęsknotą miłości, którą na twej piersi wyleję. Niedobrzeby nam było już dłużej, ja to wiem, ja czuję; oddałam ci wszystko, co mogłam, a może nawet więcej, wyczerpało się twoje źródło we mnie do ostatniej kropelki i trzeba czasu, by nabrało.
No, nie trzeba robić takiej posępnej miny, mnie też nie lekko to przychodzi — przysiadła się, przybliżyła skroń do skroni i poczęła mu gładzić włosy.
Wstała i rzekła:
— Ani chwili dłużej nie mogę, bo się spóźnię. Bierz kapelusz i odprowadź.
Zbiegła z piętra i zawołała stróża po rzeczy.
Na dworcu załatwiła wszystko sama i tuż przed odejściem pociągu znalazła się w wagonie.
Znikła na chwilę w przedziale i ukazała się w oknie.
— Proszę nie patrzeć tak smutnemi oczyma z trochę stropioną minką, podać mi obie ręce, ot, tak — wychyliła się, ujęła jego dłonie — proszę pisać, lubię te śliczne listy, szanować się, bym zastała w dobrem zdrowiu, gdy wrócę, i... nie gniewać się!
— Ja się nie gniewam — odparł Świda ściśniętem gardłem i spuścił oczy.
Gdy znowu spojrzał na nią, była cała we łzach.
— Nie płacz, Lili — szepnął.
— To nic — ściskała coraz mocniej jego ręce i puściła dopiero, gdy wagon drgnął, wychyliła się i dawała znaki, póki nie zniknęła z oczu.
Stefan śledził do ostatniej chwili oddalający się pociąg, potem jeszcze patrzył na lśniące szyny, zawrócił i zwolna dowlókł się do domu. Siadł przy biurku i począł machinalnie przeglądać swój rękopis ze smutną myślą, że Lili niema.
— Niema Lili! — westchnął, spojrzał na wykaligrafowany jej ręką tytuł powieści „Salome“ i poczuł się nagle jakby mniej samotny.



III.

— Lili, więc jesteś! — powtarzał Brunon, patrząc na nią jaśniejącemi radością oczyma. — Wiesz, że, gdy otrzymałem twój telegram, tak mi się facyata rozpromieniła, że pocztylion powiada: — Jaśnie pan odebrał dobrą wiadomość. — Doskonałą! — klapnąłem go po ramieniu i palnąłem w łapę trzy ruble — urżnij się na noc, przyjacielu, za siebie i za mnie, bo ja dziś wieczór spędzę rad w domu. — A trzeba ci wiedzieć, że dziś właśnie Kamieniecki oblewa swoją nową kamienicę: biba monstr w „Sielance“ z hecami...
— No to jedź!
— Lili, ależ to byłaby zgroza i obraza boska: w dzień twego przyjazdu! nie, teraz wogóle basta!.. No, ale ja gadam, a tyś pewno głodna... Co wolisz: kolacyę zaraz czy po kąpieli? Od godziny czeka gotowa.
— Ależ to ślicznie! w wagonach, powiadam ci, kurz, upał, ciasnota. Doskonale, wyjmę tylko szlafroczek.
— Tam znajdziesz wszystko — odparł Brunon.
I rzeczywiście Lili zastała w łazience szorstki płaszcz kąpielowy, dwa szlafroczki do wyboru: niebieski i różowy, miękkie pantofelki, komplet przyborów tualetowych i śliczny koronkowy czepeczek.
— O wszystkiem pamiętał — szepnęła i, zanurzając się w ciepłą wodę, poczuła, jak druga ciepła fala wdzięczności rozpływa się w jej sercu.
Po kąpieli przymierzyła oba szlafroczki, wybrała niebieski, włożyła kokieteryjnie czepeczek, zapięła pantofelki i cicho wkradła się do jadalnego pokoju, gdzie właśnie Brunon zasypywał do imbryczka herbatę, zakryła mu oczy rękami, przechyliła się przez ramię i, całując go, rzekła: — Dziękuję!
— Cala wdzięczność i przyjemność po mojej stronie — rzekł, trzymając ją za ręce i przyglądając się jej ślicznej postaci.
Brunon kiwał z podziwem głową.
— Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli jest bardziej urocza i ponętna kobieta!
— Bo-m ładnie ubrana!
— Głupstwo! tybyś w stroju żebraczki zawracała głowę dziadom pod kościołem, wytrzeszczaliby oczy niewidomi, mówiliby ci komplementy niemi — gadał Brunon, krzątając się około gospodarstwa, odprawił bowiem służbę spać, gdyż lubił wieczory spędzać sam na sam, być, jak się wyrażał, na dyżurze przy swojej pani.
— No, a jak tam — spytał, nalewając jej lekkiej herbaty — z tą klapeczką w sercu? Spokojnie?
— Absolutnie! w wagonie tylko doświadczałam trochę duszności, ale przypuszczam, że nie ja jedna: jechaliśmy stłoczeni, jak sardynki w pudełku — odpowiedziała Lili, a jednocześnie przemknęło jej przez głowę, że Stefan ani razu nie zapytał jej o stan zdrowia.
— To dobrze, doleję za to jeszcze kropelkę esencyi, a potem kieliszek białego. Stoi — pokazał wystającą z wiaderka butelkę szampana — to cię odświeży.
— Oj, zbytki, zbytki, Brunonie!
— A z kimże mam zbytkować, jak nie z tobą!
— No, dajmy na to — spojrzała badawczo i wesoło Lili — niech dobrodziej się przyzna, ile wieczorów spędził w domu, ile w gabinecie, ile u pani Wandy!
Brunon trochę się zmieszał.
— Widzisz — zaczął — jeżeli to było, to dla stłumienia tęsknoty, następnie rola Józefa jest więcej, niż śmieszna; ta kobieta uchodzi za piękność i istotnie jest ładna, w dobrym jeszcze stanie, choć w gruncie rzeczy to konserwy, przyczem okazała się bardzo mało subtelna w swej pysze dawnej lwicy, zadawała mi takie pytania...
Machnął ręką.
— Cóż to takiego? No, powiedz! Jeżeli bardzo drastyczne, to zamknę oczy — Lili zmrużyła powieki.
— Nietyle, ile coś, co mnie oburzyło do głębi. Wyobraź sobie, spytała mnie, jak wypada porównanie? Postawiła mnie w bardzo kłopotliwem położeniu, ale nie wytrzymałem i palnąłem: — W braku laku dobry i opłatek! — No i, oczywiście, drzwi jej domu zatrzasnęły się przede mną raz na zawsze, o co się wcale zresztą nie gniewam! Powinnaś mnie wytargać za uszy, ale, moje dzieciątko, doprawdy ja bez ciebie tylko się awanturuję i muszę, bobym inaczej ze zmartwienia leżał, jak zdechły!
Zerwał się z krzesła, ukląkł i począł ją całować w wycięcie pantofelków.
— Bij — powtarzał — ale przebacz!
A Lili, cofając nóżki, zatopiła mu palce w czuprynę i, wyrwawszy siwy włos, zawołała:
— Oto moja zemsta! a oto i drugi — dodała — pan blondyn a siwieje. Czyż nie czas wobec tego się ustatkować?!
— Pokaż! Nie może być! Psiakość, istotnie. Skąd to się mogło zaplątać? Oblejmy ten pierwszy sygnał starości!
Nalał kieliszki.
— Wolę na zgodę, na grzechów odpuszczenie — trąciła się Lili.
— Dobra jesteś — uściskał ją wzruszony Brunon. — No, a teraz spać — dodał i zbliżył się.
— Daj spokój, ciężka jestem!
Ale Brunon podniósł ją i położył do łóżka, pomógł jej się rozebrać, a widząc, że jest zmęczona, rzekł:
— Dobranoc, do jutra! Ja jeszcze muszę trochę posiedzieć, bo musisz wiedzieć, że robimy olbrzymi interes: tworzy się towarzystwo dla nabycia kompleksu placów po zrujnowanych koszarach. Chcemy z tego zrobić nową dzielnicę, prawdziwą ozdobę miasta: da to i nam zysk i niewątpliwie podniesie nasz gród. Mnie powierzono opracować plan, właśnie go wykończam, a w tych dniach odbędzie się walne zebranie: sami panowie u mnie. Musisz nam trochę gospodarzyć i sprawić sobie na ten dzień odpowiednią tualetę; chcę, byś wyglądała, jak bóstwo.
— Posiedź tu chwilę i opowiadaj, kto będzie?
— Łącki, Mierosz, Koronowicz, obaj Gessnerowie, Zrymicz, przedstawiciel finansów, no i dyrektor, twój wielbiciel, Załęski. Może któryś jeszcze kogoś przyprowadzi. Kolacyi nie daję, ale herbatę, kilka butelek i trochę zakąsek. O ile cię to nie znudzi, będziesz się mogła przysłuchiwać naszym naradom.
— Ależ owszem, ja lubię patrzeć, kiedy coś nowego powstaje, zwłaszcza, gdy to twój projekt. Tylko zróbcie coś ładnego, nasze ulice takie obrzydliwe: mur, mur, a w murze okna.
Przytuliła się do niego, zgasiła lampę i roznieciła stojący przy łóżku świecznik, przysłonięty czerwonym abażurem. Zagrały różowe refleksy na białej jej twarzy, przeciągnęła się leniwie i przymknęła oczy.
Brunonowi zadrgało silnie serce.
— Lili — pochylił się nad nią.
— Ja śpię! — szepnęła i rozchyliła usta w ślicznym półuśmiechu.
— Ha, skoro śpisz... — Brunon wstał.
— Ale za chwilę się obudzę — przytrzymała go za ręce i, obejmując za szyję, szepnęła cicho:
— Więc doprawdy ja jestem lak a ona opłatek?
— Moja! — pochwycił ją w ramiona.
— A co będzie z projektem? — pytała wśród pocałunków.
— Zdążę, zdążę... — urywanym głosem zapewniał Brunon, a później patrzył z zachwytem na twarz Lili i mówił z radością:
— Cudne jest życie. Ja nie umiem mówić, ale ty wiesz, niech mnie dyabli porwą, jeżeli nie jest szczęściem miłość a cudem kobieta. No, dobranoc, ty moja najśliczniejsza!
A gdy Lili zbudziła się wśród nocy, ujrzała przez matową szybę w drzwiach przeciskające się z jego pokoju światło.
Brunon kończył projekt i, słodko jeszcze odurzony, mylił się w dodawaniu cyfr. Nazajutrz pierwszy był na nogach, przyniósł własnoręcznie Lili kawę do łóżka i zachęcał „leniuszka“ do wstania.
W ten sposób rozpoczęło się swobodne, wolne od trosk życie, przypominające słoneczną pogodę. Zaraz na wstępie, z powodu zebrania, Lili zajęła się sprawieniem nowej sukni. Rada myślała o nadchodzącym dniu, lubiła bowiem towarzystwo, przekładając męskie nad damskie, i wcale się nie martwiła, że szanujące się matrony uważały sobie za uchybienie wchodzić w ściślejsze stosunki z osobą wątpliwej konduity. Za to mężczyźni garnęli się do domu Brunona, na razie, co prawda, z pewną nadzieją, że tu można coś „zdobyć“, ale Lili umiała się tak postawić, że wszelkie nadzieje prysły, i jednocześnie tak oczarować, że jednogłośnie stwierdzono, iż Brunon musiał się w czepku urodzić i niema w najwykwintniejszym salonie tak miłej i ponętnej, jak jego pani, gospodyni. Gdy powoli, skutkiem zabiegów dam ciekawych: dlaczego Lili na czas dłuższy z horyzontu znikła, stał się wiadomy jej stosunek do poety, czepek na głowie Brunona zmalał, a jednocześnie wśród pań zapanowała konsternacya i irytacya, połączona z pewną dozą zazdrości i oburzenia.
— Trzeba przyznać — mówiono — że ta się umiała urządzić!
I Lili z tego powodu stała się przedmiotem silnego zainteresowania; to też ilekroć ukazywała się z Brunonem w teatrze, lornetowano ją w sposób dokuczliwy.
Lili z początku czuła się silnie zażenowana, ale potem obudziła się w niej jakaś zuchwała odwaga, z którą śmiało rozglądała się po sali, jakby chciała powiedzieć:
— Wasze trójkąty są oparte na oszustwie, mój, pozbawiony kłamstwa, na prawdziwem uczuciu!
Brunon, który sobie nie zdawał dokładnie sprawy z przyczyn tego zaciekawienia, promieniał z radości, że jego pani czyni tak silne wrażenie, i starał się podnosić jej urodę przez odpowiednie stroje, które nieraz sam dobierał, wykazując pod tym względem dużo gustu.
Obecnie Lili ubrała się własnym pomysłem w zupełnie gładką, trochę wyciętą, z jedwabnego fularu czarną sukienkę, w której wyglądała dziwnie młodo i dziewczęco. Gdy sprezentowała się Brunonowi, oniemiał z zachwytu, chwycił ją pod łokcie, postawił na stole, odstąpił kilka kroków i rzekł:
— Ubranaś, jak noc, a wyglądasz, jak poranek! Czekaj, rosy brak ci, mój kwiecie!
Pobiegł do biurka.
— Masz, udało mi się to kupić!
Rzucił jej na szyję sznur mieniących się w słońcu, jak rosa, pereł.
— Brunonie, to musi bardzo drogo kosztować i po co?
— Tanie nie jest, ale to nie traci wartości. Zresztą, gdzież takie perełki mogą czuć się lepiej, niż zdobiąc twój gors i szyję!
— No, to dziękuję, ale proszę bardzo na przyszłość...
Zrobiło jej się nagle słabo i poczuła lekki atak duszności, do którego się jednak nie przyznała, nie chcąc psuć humoru Brunonowi, który był w szczególnie dobrem usposobieniu, gdyż skończył tego dnia projekt i był ze swej pracy zadowolony.
— Tu będą ulice — pokazywał jej — tu domy, między którymi tworzy się duży plac, nad którym trzeba się naradzić, tu, widzisz, sklepy, a na rogu prawdopodobnie wielka kawiarnia. Po trotuarze snują się tłumy ludzi — począł kreślić sylwetki rozmaitych typów. — Tu — nakreślił kapelusz z piórem — poważna dama, tu — narysował fertyczne nóżki i wysoko uniesione spódniczki — przystają przed witrynami takie, wiesz, panienki — „wesołe dziewice“.
— Czy to koniecznie być musi?
Zamyśliła się Lili, patrząc na te kobiece figurki.
— Dziwię się, że mówisz o tem z taką swobodą; ja ilekroć to widzę, to mi się robi źle na sercu; gdybym miała władzę, zniosłabym to zupełnie.
— Moje dziecko, zastanawiano się nad tem bardzo poważnie, myśleli i pojedyńczy ludzie i całe stowarzyszenia i nie wymyśliły nic. To od wieków istnieje, jest cechą stałą wielkich miast. Zapewne to nie jest dobre, ale te istoty przecież z czegoś żyć muszą.
— No, tak, ale skoro żyją, to możnaby was opodatkować, panowie, i te pieniądze, które dla nich tracicie, wystarczyłyby na założenie jakiejś odpowiedniej instytucyi.
— Bywały i takie pomysły, ale te instytucye odznaczały się taką świątobliwością, taką zawziętością przeciwko amorkowi, że młodym ciężko było wytrwać.
Niechby był i amor, a choćby nie amor, lecz tylko chwilowe upodobanie, ale nie pieniądze. To jest straszne, gdy zastanawiam się nad drogą, którą kobieta doszła do takiego stanu, do takiego wyzbycia się wszelkiego sentymentu, i myślę, jak okrutnie musiało być sponiewierane jej serce, czuję jakby pohańbienie całej naszej płci i żal do mężczyzn.
— Mogę cię zapewnić, Lili, że nie mam na sumieniu ani jednej, którąbym pchnął na te tory.
— Ale spotykałeś idące już po tej drodze — odparła poważnie Lili. — Ale co tam! Objaśniaj dalej.
— To właściwie wszystko. Interes jest milionowy. Zapaliłem się do niego, nie myśl jednak, by z powodu chęci obłożenia się gotówką, przeciwnie, obstaję i sądzę, że uda mi się wspólników przekonać, iż należy się zadowolić skromnym procentem, a zrobić istotnie coś dla podniesienia piękności miasta. W tym kierunku działalność nasza nie jest skrępowana, więc działajmy. Teraz kraj nasz jest wyczerpany wstrząśnieniami ubiegłych lat, dawne metody zawiodły. Słyszę, że za kordonem zachodzi jakiś przewrót w pojęciach; z odległości wydaje mi się to dość fantastyczne, choć pociąga, jako konkretny czyn, a nie gadanie, do którego nie mam talentu i straciłem ostatecznie smak wszelki. Do polityki się nie nadaję: gdy przyjdzie co do czego, zapewne mnie nie zabraknie, tymczasem robię to, co mogę i potrafię. Miastu przybywa nowa dzielnica. Pragniemy ją utrzymać w naszych rękach, nietylko w rękach naszego kapitału, ale w rękach naszej twórczości artystycznej, i zabudować wszystko w oryginalnym, swojskim stylu. Tyle oto zostało z tych wielkich marzeń, któreśmy niegdyś roili, Lili!
— No, tak — westchnęła — we troje, bo i Stefan przecież, choć on dalej, inaczej może, ale marzy...
— On jest od tego, a ja od roboty — rzekł trochę złośliwie Brunon, a Lili, widząc, że chce jeszcze coś dodać, położyła mu rękę na ustach, a gdy ją pocałował, powiedziała:
— Winnam, bom zaczęła sama. Mówmy dalej o projekcie.
— Bliższych szczegółów dowiesz się na zebraniu. Program przyjęcia: dasz najprzód herbaty, potem po obgadaniu zimne przekąski, a jeśli się dogadamy, to za powodzenie naszych planów wniesiemy toast szampanem. Zamówiłem ci fryzyera; proszę cię, uczesz się po grecku.
— Greczynki brunetki!
— Nie wszystkie, a Fryne taka złota, jak ty.
— Co za porównanie! — ruszyła ramionami Lili i poszła po zakupy, a Brunon zajął się przygotowaniem notatek.
Zebranie było naznaczone na ósmą wieczór. O wpół do ósmej zjawił się z bukietem dyrektor Załęski, stale podkochujący się w Lili, oficyalny jej wielbiciel, trochę już szpakowaty, o długiej, zmęczonej, mądrej twarzy.
— Przyszedłem zawczasu — rzekł, witając się Brunonem — złożyć hołd twojej pani i otrzymać od niej tę jedyną tantyemę, jaką otrzymuję za wierną służbę: ucałowanie obu rączek.
— Lili jest zajęta, ale zaraz będzie gotowa — odparł wesoło Brunon.
Po chwili, trochę zarumieniona krzątaniną gospodarską, zjawiła się Lili w całym blasku swej urody.
— Pani droga — wykrzyknął na jej widok zachwycony Załęski — tak wyglądać nie wolno! Doprawdy, pani pięknieje z latami i chce nas chyba zadręczyć. Nie, dziś nic mądrego nie potrafimy uradzić, bo stracimy głowy.
— Pan jest bardzo dla mnie łaskaw — płoniła się lekko Lili — ale wobec tego co pan mówi, nie pozostaje mi nic innego, jak usunąć się z zebrania!
— Ależ przeciwnie, przeciwnie, pani będzie naszem natchnieniem. Ośmieliłem się przynieść trochę kwiatów. W sklepie wydawały się piękne, ale tu, przy pani, straciły urok.
— Dziękuję, cudowne! — odparła Lili, podając mu obie ręce.
Załęski ucałował je i rzekł:
— Dlaczego nie jestem architektem lub choćby pokojowym malarzem! Miałbym może choć szczyptę nadziei. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak prosić o serdeczną życzliwość i przyjaźń.
— Ależ i owszem — uśmiechała mu się mile Lili, pozwalając przytrzymać dłużej dłonie.
— W takim razie pani nie odmówi — wydobył jakiś przypominający sfastykę złoty żetonik — to jest amulet, którym nabył, bawiąc na Wschodzie; ma przynosić szczęście: mnie nie przyniósł, może przyniesie pani, lub komu z jej blizkich.
— Panie Zygmuncie — rzekła Lili szczerze wzruszona — stawia mnie pan w kłopotliwem położeniu; nie przyjąć nie mogę, a odwdzięczyć się nie potrafię.
— Bardzo łatwo pani potrafi, jeżeli zechce: proszę wyfotografować się tak, jak pani stoi, w dużym formacie i jeden egzemplarz przeznaczyć dla mnie.
— Skoro pan sobie życzy, a Brunon się zgadza...
— Ależ choćby cały tuzin — odezwał się Brunon, przeglądając dalej swe notatki.
— Widzi pani, jaki hojny... Dziwię ci się, że nie każesz zrobić portretu. Mam tu jednego młodego malarza. Dyablo zdolny.
— A wiesz, Lili, że Zygmunt ma racyę...
Przerwał mu dzwonek i po chwili zjawili się bracia Gessnerowie, a wkrótce wszyscy znaleźli się w komplecie i po krótkiej towarzyskiej rozmowie, na propozycyę Załęskiego, Brunon zabrał głos.
Mówił jasno, gładko, treściwie i przekonywająco, ilustrując swe przemówienie planami.
To też po krótkiej dyskusyi sprawa została w zasadzie załatwiona; pozostawała tylko kwestya dużego, pustego placu, który miał zapewnić domom słońce i powietrze, a który należało jakoś zużytkować. Zjawiły się różne propozycye.
Gessnerowie proponowali wystawić pośrodku wielką halę sklepową w rodzaju Sukiennic; Mierosz — teatr; Koronowicz napomknął, że możeby się dało uzyskać pozwolenie na pomnik Chopin’a lub Słowackiego. Pomnik stałby się prawdziwą ozdobą nowej dzielnicy. Projekt ostatni został zakwestyonowany, jako rzecz wymagająca silnych starań u władz. Zaczęto wreszcie krytykować projekt Brunona.
W toku tych rozpraw Lili, która się nie mieszała do dyskusyi, rzekła półgłosem do Załęskiego:
— A jabym założyła park!
— Panowie — odezwał się Załęski — pani Aniela prosi o głos.
— Ależ nie — zmieszała się Lili.
— Ależ tak, znakomity pomysł: piękny i praktyczny. Niech pani mówi — nalegał Załęski.
— Założyłabym ogród — wymówiła zakłopotana Lili.
— Ogród? — stuknął się w głowę Brunon — że też mi to na myśl nie przyszło!
— Znakomicie — podniósł się Gessner — okna na ogród: lokator pewny. Nie pozostaje nam nic innego, jak projekt ten przyjąć i podziękować.
Skłonił się przed Lili i pocałował ją w rękę.
Kolejno dziękowali wszyscy.
Ostatni Brunon, uszczęśliwiony, nie wytrzymał, objął ją i, całując w głowę, rzekł wzruszony:
— Ocaliłaś mój projekt.
— Właściwie na dziś skończyliśmy — odezwał się Mierosz.
— Proszę panów — zapraszał na zakąski Brunon.
Towarzystwo się rozbiło na grupki i skupiło się dopiero przy szampanie.
— Za pomyślność sprawy! — toastował Koronowicz.
— Za zdrowie gości i inicyatorów! — pił Brunon.
— A ja — podniósł kieliszek Załęski — pozwalam sobie wnieść toast na cześć naszego dobrego natchnienia: naszej uroczej gospodyni i proponuję park nazwać „Anielinem“. Będzie to ładna nazwa i związane z uroczą osobą projektodawczyni przypomnienie.
— Brawo! — wszyscy jęli się stukać z nią kieliszkami i rozochocili do tego stopnia, że podnieśli szefa sprawy, Brunona, w górę, a nawet mieli ochotę w podobny sposób uczcić Lili, ale Załęski, spostrzegłszy, że towarzystwo robi się za wesołe, przez wzgląd na Lili dał hasło do wyjścia.
Gdy goście opuścili zebranie, Brunon widocznie zmęczony siadł na fotelu i przymknął oczy.
— Zmordowałeś się — przysiadła na poręczy Lili, biorąc w ręce jego gorące skronie.
— Tak, istotnie, w ostatnich dniach orałem dużo i teraz dopiero to czuję, a czeka mnie jeszcze szmat roboty; będę musiał dłużej bywać poza domem: cale biuro techniczne na mojej głowie. Ogród ten, to ci się udał, moja złota główko! — wziął ją na kolana i przygarnął silnie, całując i uwalniając powoli z sukien. Podniósł i szedł.
Lili zwisła w jego objęciach. Słyszała szybkie bicie jego serca i jakby w jego takt wzbierające w piersiach pełne fale rozkoszy.
Ta rytmiczna rozlewność wzruszeń była jedną z najbardziej odczuwalnych dla Lili cech miłosnego stosunku do Brunona.
Miłość Brunona była jakby bardziej spokojna, mniej gwałtowna, pozbawiona jednak tych subtelnych, drażniących wszystkie fibry dreszczów, które w niej wzbudzały nerwowe pieszczoty poety. W ramionach Brunona budziła się i wypełniała ją silna, spokojna rozkosz, jędrna i zdrowa, w której jakby rozzmysłowiało się jej serce, ubywało coś z duszy, ogarniała sytość i lubość, rozleniwiona senność. W miłości tej jakby zamierała jej umysłowa pobudliwość i pozostawało coraz więcej pustych kart w jej notatniku, w którym starała się sobie uświadomić wiele rzeczy, a zwłaszcza usiłowała dotrzeć do zagadnienia swej podwójnej miłości, która czasem zdawała się jej pewnem zboczeniem, a czasem znów naturalną konsekwencyą tej ich, jak to obserwowała, niekompletności.
Zdawało się jej, że gdyby znalazła człowieka, któryby łączył w sobie ich różne cechy, mogłaby przy nim pozostać stale, nie odczuwając tęsknoty do odmiany klimatu ducha. Przypuszczała, że, gdyby miała dziecko, mogłaby zostać przy ojcu, i przychodziła jej na mysi jakby cicho uśmiechnięta refleksya, że, gdyby nim był Stefan, miałaby właściwie dwoje, a potem ogarniał ją nagły smutek, że to dziecko mogłoby odziedziczyć odzywającą się jej chorobę serca, i z powodu tego jakby trwoga.
Brunonowi nie przyznawała się do drobnych zakłóceń, których doznawała coraz częściej. Przychodziło jej to tem łatwiej, że Brunon większą część dnia spędzał w biurze, poza domem, zalatywał dopiero pod wieczór, a czasem, zasiedziawszy się, na noc dopiero wracał.
Kiedyś jednak wszystko się wydało.
Lili w nocy zrobiło się tak duszno i straszno, że zbudziła Brunona.
Telefonem ściągnięci lekarze zarządzili uspokajające środki, zalecili absolutny spokój, a po konsylium orzekli, że jest to nieuleczalna wada serca, z którą jednak w pomyślnych warunkach długo żyć można, choć i nagła katastrofa nie jest wyłączona. Był to dla Brunona prawdziwy cios, zwłaszcza w chwili, gdy był zapracowany po uszy i musiał wyładowywać całą swą czynną energię.
Chcąc jak najwięcej być przy Lili, brał robotę do domu.
Gdy musiał siedzieć w biurze, telefonował do niej, zapytując o zdrowie.
— Bardzo dobrze — odpowiadała mu i, już jak dziecko, przesyłała pozdrowienia.
I rzeczywiście ataki ustały, a troskliwość Brunona ujmowała ją tak silnie, że chęć powrotu do Stefana, do którego zaczęła się rwać jej dusza, przygasła.
Harmonii ich pożycia nic nie mąciło, prócz chyba listów Stefana.
Ilekroć Brunon wręczał jej dobrze wypchaną kopertę, mówił niechętnie:
— Jest znowu cały rękopis. Nie rozumiem zupełnie, jak można tyle napisać; „zdrów jestem, powodzi mi się tak a tak; robię to i to“, no, maximum cztery stronice, ale cały tomik, broszurka — to mi się we łbie nie mieści!
— Bardzo proszę! — oponowała nieco dotknięta Lili — on o sobie nigdy nic nie mówi — i szła odczytywać te pełne poezyi kartki, które czyniły na niej wrażenie jakby głosu z innego świata.
Były tam i serdeczne zwierzenia, i wybuchy tęsknoty, i gorące, ogniste akcenty miłości, wielbiące jej wdzięki wiersze, czasem lekkie, jak puch kwietny, to znów w zdaniach tak realnych, w wyrazach tak plastycznych, że aż nieprzystojnych. Nie brakło też chwilami słów złośliwych, ironicznych, od których wzdrygało się boleśnie jej serce.
Lili nie odpisywała właściwie na te listy; posyłała, jakby pomijając je zupełnie, krótkie, serdeczne kartki, napomykała też o swojej chorobie, uniemożliwiającej szybkie ruszenie się z miejsca.
I rzeczywiście, jakkolwiek ataków nie było, czuła się stale niedobrze: doświadczała pewnych jakby zalęknień w nocy, ciężkich koszmarów we śnie, niezrozumiałych obaw samotności.
Z tego powodu pragnęła, by Brunon sypiał w jej pokoju, ale żenowała się o tem mu powiedzieć w obawie fałszywych wniosków.
Starała się za to wieczorami dłużej zatrzymać go przy sobie, a gdy go nie było, paliła stale światło, by nie budzić się w potach trwogi, w ciemności.
Brunon to zauważył i usilnemi prośbami wydobył wreszcie prawdę.
Odbyło się znowu konsylium z tym samym skutkiem.
Wszystko zmieniło się o tyle, że do pokoju Lili przybyła otomana, na której Brunon nawpół rozebrany usiłował czuwać, co mu się zresztą niebardzo udawało: nieraz zasypiał, jak kamień, i mocno chrapał.
Od Stefana tymczasem nadchodziły coraz gwałtowniejsze listy, w których nieraz odzywała się gra rozigranej wyobraźni, ale często prawdziwy, szczery jęk zbolałej duszy.
Żal za nim wzrastał i Lili zdecydowana była jechać, ale przy pakowaniu rzeczy zrobiło jej się słabo, a w nocy nastąpił tak gwałtowny atak, że Brunonowi włosy stawały na głowie, był bowiem pewien, że ona umiera.
Z polecenia lekarzy Lili została znowu uwięziona w łóżku, a Brunon zmienił otomanę na fotel, który postawił tuż obok jej wezgłowia, tak, że mogła każdej chwili go zbudzić, lub ująć za rękę, co czyniła często, gdy usnął, jakby chcąc sprawdzić nietylko wzrokiem, ale i dotknięciem, że ktoś blizki jest przy niej, gotów ją zasłonić przed widmem śmierci, której się bała, a myśl, że może umrzeć samotnie, napełniała ją panicznym lękiem.
Do Stefana napisała, iż znów jest tak niezdrowa, iż leży.
W odpowiedzi otrzymała trochę niedowierzający list, na który nie wiedziała, jak mu odpisać. Duszę jej zawlókł smutek, a potem otwarło się jakieś niewiadome źródło łez, które spływały czasem bez powodu, poczem następowała dziwna duszy cisza, w której zaczynało się rodzić nieśmiałe marzenie, że mogliby być teraz we troje.
Zdawało jej się, że jej stan uśpionych pożądań cielesnych wyzuje i ich ze zmysłowych pierwiastków, że serdeczny pocałunek, ciepły uścisk dłoni, tkliwy wyraz wystarczy za wszystko, że mogą się stać zgodną, cicho kochającą się rodziną, że się poezya Stefana zbrata z wykonawczą energią Brunona i z tego zrodzi się jakiś uskrzydlony, piękny czyn.
I robiło jej się lekko na duszy: zaczął jej się śnić ten uroczy sen, w jego czarze utonęło widmo śmierci, pierzchły przejmujące do głębi obawy i jednocześnie rozrastała się tęsknota, by Stefan znalazł się przy niej.
Przemawiała za tem jeszcze jedna okoliczność: wyraźne znużenie Brunona, który, choć się buńczuczył, widać było, że nadrabia miną, że humor, którym usiłuje ją rozweselić, jest często sztuczny, że troska o nią i praca wyczerpuje jego żywotne siły.
Lili widziała nieraz, jak jego wsparta o poręcz fotelu głowa jakby się słania, a mocne rysy ulegają rozprzężeniu.
— Stefan mógłby go przy mnie wyręczać — myślała. Nie wiedziała, jak mu o tem powiedzieć, i znowu patrzyła mu wymownie w oczy, jakby pragnąc, by jej życzenie odgadł lub choćby, czy ma jakieś nowe pragnienie, zapytał.
Ale Brunon myślał, że temi spojrzeniami chce go wybadać co do istotnego stanu swego zdrowia, serce mu się ściskało, i nie umiejąc gładko kłamać, unikał jej oczu, a chcąc ją oszukać, rozprawiał o odległych projektach, w które wciągał jej osobę, chcąc niejako wywołać wrażenie, że czeka ją długie życie i że on jej stanem nie niepokoi się wcale.
Opowiadał, że magistrat plany zatwierdził, że w ogrodzie odrazu będą sadzić kilkoletnie drzewa, że ona pierwszy dołek wykopie i zasadzi lipę, by mogła, gdy on na starość będzie musiał brać na poty, kwiaty z niej uwarzyć.
— A gdy się lipa rozrośnie — mówił — umieści się pod nią ławeczkę, by mogły na niej gruchać młode pary, błogosławiące rękę, która stworzyła dyskretny jej cień, gdzie można przed okiem ludzkiem ukrywać czar miłości.
Lili z pewnem zdziwieniem słuchała jego słów, które nabierały jakby poetyckiego polotu, obcego jego logicznemu, zwięzłemu i dosadnemu sposobowi wyrażania się.
Wykrywała z radością budzącą się w nim nową strunę, łączącą go niejako z psychiką Stefana.
I poczęła go pytać, czy nie zastanawiał się nad tem nigdy, że gdyby pomysły poetów łączyły się ze zdolnością wykonawczą, ze zmysłem praktycznym, toby świat mógł przybrać jakąś pełną uroku, podniosłą postać.
Dowodziła, że postać Napoleona, jego legendarne wprost życie jest przykładem, co może uczynić człowiek, w którym łączyły się skrzydlate pomysły z umiejętnością wcielania ich w czyn.
— Tak — mówiła — ideałem moim jest Napoleon, który nietylko wstrząsnął światem, ale potrafił otoczyć się urokiem, który dotąd trwa.
— Co ci się roi po głowie, miła! — dziwił się Brunon.
— Roi mi się pewien braterski sojusz kogoś z kimś, a chcesz wiedzieć — podniosła się, siadła na łóżku i poczęła silnie wzruszona mówić: — Twój ze Stefanem. Napisz, by przyjechał, bo ja przecież ruszyć się nie mogę, a muszę go widzieć, muszę mieć raz was obu przy sobie.
— Brunonie... — umilkła, widząc, że twarz jego staje się jakby kamienna i niezwykle surowa.
— Lili — zaczął z trudem — wymagasz za wiele, za wiele... doprawdy, ponad siły, zastanów się sama, pomyśl nad tem, ja też pomyślę — wstał i wyszedł.
Lili upadła na poduszkę, jak złamana.
— Nie pogodzą się nigdy — myślała, ostre łzy zapiekły jej powieki. — Zawsze im chodzi o jedno — mignęła krwawa myśl i ciało jej się wydało ociężałem brzemieniem; zdjęła ją chęć, żeby się osypały nagle jej wdzięki, żeby się stała delikatnym cieniem, czemś zupełnie lotnem, z ponęt cielesnych wyzutem, mgłą otulającą ich głowy i chylącą je ku sobie.
Wydała się jej czemś strasznem, przeciwnem całej naturze uczuć, ta wrogość ludzi splecionych węzłem gorącej miłości w jej sercu, i ten wzajemny ich chłód, jak ostry kawał lodu, legł między piersiami.
Przeniknęło ją na chwilę jakieś srogie uczucie, okrutna myśl, że, gdyby to było możliwe, rozdarliby ją w walce o nią na dwoje, i nagły krzyk boleści wybiegł na jej usta, poczem nastąpił straszny atak, w którym straciła przytomność.
A gdy ocknęła się, ujrzała nad sobą stroskaną, jakby postarzałą, twarz Brunona i krótki list od Stefana przy łóżku.
„Lili — pisał — twoje milczenie i twa pozorowana rozmaitemi przeszkodami zwłoka wyniszczą mnie do cna.
Powieść moja mi zbrzydła, nie jestem w stanie wprost myśleć o czem innem, jak o tobie. Podniosły się we mnie wszystkie przeżyte bóle i płoną, jak żywe!
Otwarły się stare blizny i jedzą mi duszę, jak gangrena. Ciemno mi jest, choć słońce świeci, pusto i zimno. Zgasiłaś mi słońce, zabrałaś ciepło uczucia i myśli, że nie mam czem żyć.
Zabijasz mi duszę powolną torturą, ty, niby dobra i taka o mnie troskliwa, ty, o której nie wiem, co myśleć: czyś istotnie chora, czy tylko przewrotna! Nie mogę dłużej pisać, serce me otrute, poszarpane nerwy, rany w mózgu“...
I w liście Stefana było niewiele przesady, dużo szczerej prawdy, wyrażonej jedynie w sposób jaskrawy.
Skir tęsknoty i złych, podejrzliwych myśli toczył mu duszę; niepokój oczekiwania, gorycz zawodu szarpała mu nerwy. Stał się istotnie niezdolnym do pracy. Chodził, jak błędny, przepędzał czas jakby w malignie, budził się w godzinach wieczornej i rannej poczty i, drżąc wewnętrznie, oczekiwał przy oknie na listonosza; gdy ten wchodził w bramę domu, stawał przy drzwiach z zastygłym pulsem, potem w takt jego kroków zaczynało bić zalęknione serce, a gdy pocztylion mijał drzwi, drętwiało w nim wszystko, z głuchym jękiem walił się na łóżko i zaciśnięte, cierpiące palce wpijał w fałdy kołdry. Doświadczał wewnątrz dziwnych fizycznych dolegliwości; czasem jakby tęga obręcz opasywała mu głowę i biodra, spazmatyczne łkania targały mu trzewia; czasem całe ciało, wszystkie muskuły chwytał jakby tężec i coś jakby wciągało mu w głąb czaszki oczy.
Nocami prześladowały go zjawy: czuł to jej, to inne różane, dziewczęce usta na ustach, pochylała się nad nim jej kształtna postać, w półśnie usiłował objąć jej kibić — budził się i rozpływało się wszystko w mroku nocy, a zrozpaczone ręce, chwytając pustkę, opadały jak martwe na pełne szlochu piersi.
— Niema Boga. Jeżeli jest, to zły — migały mu okrutne myśli.
— Bogaty koleżka kupił, a właściwie ukradł, bo nie zapłacił, przyjaciel młodości — ogarniała go wściekłość i krwiożercze zamiary, z których się sam natrząsał, czując swą bezsilność pod tym względem.
— Zamówiła obiady i usługę... Co za sumienność, co za przezorność — ironizował — jak to, żegnając mnie serdecznie, obmyślała sobie wszystko!...
Stawał przed jej fotografią i, patrząc na tę jasną twarz i szczere oczy, szeptał:
— Więc tak może wyglądać kłamstwo! — ale w miarę, jak spoglądał w jej wizerunek, roztapiał mu się gniew w piersi i w oczach stawały łzy. Rozpadały się w proch złośliwe myśli, duszę wypełniał po brzegi żal i serce pogrążało się zwolna w ton melancholii, drgającej płaczem utopionych na dnie smutków...
I w tem wzruszeniu Świda żałował kilku ostrych zdań swego listu i napisał drugi:
„Och, Lili, czuję, że cię kocham i przestać nie mogę! Wybacz mi i zapomnij te złe słowa, które wyniósł ze mnie piekielny ból. Nie wierz mi ani teraz, ani nigdy. Może znajdę w tem pociechę i siły, że na ruinach mego szczęścia twoje zakwitnie. Przyślij mi choć kilka dobrych słów, bym niemi żył i czuł, że nie stałem się dla ciebie niczem.
Napisz mi całą prawdę, bo najgorsza będzie lepsza, niż ten stan niepokoju i niepewności. Nerwy moje są wyciągnięte, jak pękające struny, które szpony złej doli targają, a to bardzo męczy i dotkliwie boli.
Nie odejdziesz ode mnie swobodnie, nie możesz odejść, bo zbyt silnie do serca twego przyrosłem; będziesz musiała się odedrzeć i cząstka włókien z krwawiącego serca do twego przylgnie na wieki...
Co potem będzie: czy zasklepi się ta wyrwa, czy też zabrana przez ciebie cząsteczka da mi wrażenie wieczystej utraty, nieugaszonej tęsknoty i wiecznego smutku — nie wiem.
Kochałem cię i kocham tak, jak nie każdej dane jest być kochaną na świecie.
Kocham całą duszą, sercem, krwią i ciałem, to też dziś i serce, i nerwy, i krew, i każdy fibr ciała cierpi. Czuję się, jak rozbity, ani jednego zdrowego miejsca nie znajduję w sobie, nie wiem, czy można się będzie z tego uleczyć, a jeśli z pod tego ciosu dźwignąć się zdołam, to zostanę kaleką.
Cóż robić?! Uczuciom rozkazywać niepodobna: idą, jak chcą i dokąd chcą... moje ku tobie — twe mimo.
Tak przynajmniej mnie się zdaje, bo trudno nie uwierzyć, że tak jest istotnie. Chwytam się zdaleka nadziei, a gdy jej coraz mniej, chwytam się niczego — na wątłej nitce nad przepaścią wiszę i jestem tak znużony, że chciałbym się raz oberwać i runąć“.
Pierwszy list Lili przeczytała z bólem, drugi ze łzami i postanowiła pomimo niezwykłego osłabienia wstać i jechać.
Podniosła się i, korzystając z nieobecności Brunona, zaczęła zbierać najpotrzebniejsze rzeczy, odpoczywając co moment.
W głowie jej się kręciło, ręce się trzęsły, czuła się bardzo źle. Przyłożyła się do poduszki i myślała, że byłoby strasznie, gdyby, nie powiedziawszy Stefanowi, że go kocha, umarła, gdyby został na wieki w tej niepewności i tem przypuszczeniu, że go opuściła i zdradziła w sercu.
— Ptak mój złoty! — myślała. I widziała jakby pomięte jego skrzydła, wyszarpany puch z pod piór i łzy zakręciły jej się w oczach. — Muszę, choćbym się miała dowlec, wygładzić mu skrzydła, odpieścić, odchuchać — i zrobiło jej się na tę myśl niezwykle słodko i jednocześnie słabo.
Mgły sennego odurzenia obiegły jej głowę i zemdlała na kilka sekund.
Gdy się ocknęła, zdawało jej się, że minęły wieki. Zasnutemi oczyma rozglądała się po pokoju, jakby zdziwiona, że przez tyle czasu nie zaszła w nim żadna zmiana, że wszystko stoi na miejscu i w tym samym porządku leżą powyciągane na fotelu rzeczy.
Zabrała się znowu do pakowania, wybierając stroje, które lubił. Pot jej wystąpił na skronie.
— Muszę odpocząć — położyła się znowu i jak przez sen myślała, że trzeba posłać telegram, ale gdy wszystko będzie gotowe, najlepiej z drogi, by nie denerwował się oczekiwaniem.
Mąciło się jej w głowie.
— On dobry, zrozumie, kochany, dlaczego nie można być razem. Przecież obaj dobrzy — ściągnęła skronie i znów naszedł ją jakby zasen.
— Wieczór — szepnęła, ocknąwszy się i widząc w oknach różowe promienie zachodu — jeżeli dziś nie zdążę, to znowu dzień minie.
Wyciągnęła walizkę i zaczęła układać wprawnie i szybko; chciała wreszcie zamknąć, ale poczuła, że brak jej sił, zadzwoniła więc na służącą, kazała jej ściągnąć paski. Spojrzała na zegarek.
— Dwie godziny czasu, Brunon lada chwila będzie.
Położyła się.
Brunon się spóźnił i zjawił się na jakie dwie godziny przed odjazdem. Znalazł Lili podnieconą, prawie w gorączce.
— Podaj mi płaszcz — wymówiła głucho, gdy wszedł.
— Co tobie?
— Podaj mi płaszcz, bo się spóźnię — zachwiała się, runęła w jego objęcia, zatrzepotała, jak spłoszony ptak, w nowym, silnym ataku.
Brunon złożył ją na łóżku, roztelefonował po lekarzy i jednocześnie, ulegając impulsowi szlachetnego serca, wysłał telegram do Stefana.
Gdy Świda otrzymał depeszę, przez chwilę nie miał odwagi otworzyć.
Wreszcie rozerwał blankiet:
„Przyjeżdżaj natychmiast wprost do mnie. Lili jest chora i wzywa cię. Brunon“.
Zrozumiawszy treść, Świda doznał uczuć niepokoju i trwogi, pomieszanych z radością, że ona go wzywa.
Potem zaraz spadł na niego szereg kłopotów, związanych z nagłym wyjazdem.
Nie miał paszportu, był nieco skompromitowany politycznie, trzeba było szwarcować się za cudzym, w dodatku z zupełnie nieodpowiednim rysopisem, to też dla bezpieczeństwa musiał jechać cokolwiek okólną drogą.
Wszystko zajęło mu kilka dni czasu. Wreszcie, wybrawszy pociąg, który na granicy stawał wieczorem, wsiadł do wagonu.
Z pewnym niepokojem znalazł się w sali rewizyjnej. Miał chwilę absolutnego zapomnienia nazwiska, za którem jedzie, i w zimnym pocie w decydującej chwili wydobył je z jakiegoś zatrzaśniętego zakątka pamięci.
Znalazłszy się na drugiej stronie, odetchnął swobodnie i jednocześnie jakby sobie ponownie przypomniał, że Lili jest chora.
Im bliżej był celu podróży, tem silniej poczęła go palić gorączka ujrzenia jej.
Pociąg kuryerski wydawał mu się żółwiem, brała go chęć wyskoczyć i biedz, a w chwilach uspokojenia nerwów zaczynała go intrygować zupełnie nowa, nieprzemyślana, oryginalna sytuacya znalezienia się pod jednym dachem we troje.



IV.

Świda z pewnym niepokojem stanął przed drzwiami mieszkania, na których pod tabliczką „Brunon Boerne“ wisiała kartka z napisem: „Proszę nie dzwonić, lecz stukać“.
Gdy zastukał, w zaszklonem okienku błysnęło oko, a po chwili w drzwiach otwartych ukazała się wcale urodziwa subretka.
— Czy pan Boerne w domu? — spytał Świda, ale w tej chwili zjawił się w przedpokoju Brunon.
— A więc jesteś — podał mu rękę. — Proszę cię — zaprowadził go do niedużego pokoju. — Tu przygotowałem dla ciebie locum; bądź, jak u siebie w domu, a gdybyś czego potrzebował, spytaj Kasi, lub zgłoś się do mnie.
— Gdzie Lili, jak... — począł się żywo dopytywać poeta.
Brunon rozłożył bezradnie ręce.
— Silnie rozwinięta wada serca; o radykalnem wyleczeniu nie może być mowy. Rozgość się tu, a ja pójdę ją przygotować, bo każde żywsze wzruszenie... — urwał, dosłyszawszy ciche dzwonienie. — Zaczekaj tu — i poszedł do Lili.
— Rozmawiałeś z kimś, Brunonie. Może to Stefan?!
— Tak — odparł Brunon.
— No to proś go — chwyciła lusterko, poprawiła włosy i koronki koszuli, umieściła wysoko poduszki tak, że prawie siadła na łóżku.
— Stef — wyciągnęła ku poecie ręce, a gdy pochylił się, by dłoń ucałować, przytuliła jego głowę do piersi i gładziła przez chwilę jego miękkie włosy, potem spojrzała trochę winowajczo na stroskaną twarz Brunona i rzekła:
— Odsuńcie mi łóżko. Ot tak, dobrze. Siadajcie po obu bokach tak, jak teraz — złączyła ich obu ręce w ujęciu swych dłoni.
— Mój Boże, więc razem nareszcie! — w oczach błysnęły jej łzy.
— Lili, co ci? — rzekli prawie jednocześnie.
— Ze szczęścia płaczę, ze szczęścia — uśmiechnęła się, objęła ich obu za szyję, przyciągnęła głowy ku sobie. — Pocałujemy się we troje, ot tak... Nie będziecie się już nie lubić, połączycie się tak, jak ja was wiążę w mem sercu. Dobrze, żeś przyjechał, Stef, będziesz mógł wyręczać Brunona. Patrz, jak zmizerniał. Nie sypia, bo ja, widzisz, zrobiłam się strasznie kapryśna: muszę mieć ciągle kogoś blizkiego przy sobie, boję się spać sama, lękam się samotności. Będziecie mogli czuwać na zmianę. Ty, Stef, będziesz mógł spać, masz bowiem tak lekki sen, że cię szeptem zbudzę, gdy mnie najdzie strach. A to wszystko z powodu tej klapki. Ale to nic, ona się zagoi między wami. Czego tak patrzycie na mnie? Brunonie, chciałabym znowu widzieć figlarne ogniki w twych źrenicach, bo Stef, niema już rady, ma nieuleczalnie smutne oczy. Ale chyba teraz widzisz, mój niedowiarku, że istotnie nie mogłam przyjechać, choć chciałam. Mogę cię przekonać: gdzieś musi stać zupełnie gotowa do drogi walizka, którą spakowałam — dosłownie — w pocie czoła. Miałam właśnie wkładać płaszcz, kiedy mnie to chwyciło...
— Za dużo mówisz, Lili — wtrącił Brunon.
— Dziś tylko, dziś tylko, proszę! — chwyciła go i pocałowała nagle w rękę, a potem, zwracając się do Stefa, rzekła:
— Brunon to tak, jak ojciec, a ty niby syn, a ja to niby córka i matka, a chciałabym być obu siostrą i szczęściem rodzeństwa, a nie tem zmartwieniem, jakiem jestem, bom chora i płocha — dodała, przymykając oczy. Stef, ty musisz być głodny?
— Ależ nie...
— Napewno, ja cię znam, same papierosy w drodze. Weź go nakarm, Brunonie, a ja się tymczasem ogarnę. Czuję się dziś świetnie. Zobaczycie, że jeszcze tańczyć będę! — poczęła się uśmiechać.
Gdy wrócili, zastali ją uczesaną, w różowej matince, z twarzą niezwykle świeżą, zaróżowioną nikłym, podskórnym rumieńcem, który nagle wrócił na jej wybladłe, niby liliowe płatki, policzki.
— Widzicie, że jestem jeszcze do ludzi podobną — obrzuciła ich wesołem spojrzeniem.
— Cieszy mię nie to, żeś piękną, bo jesteś nią zawsze, ale, że czujesz się zdrowszą — uradował się Brunon.
Stefan w milczeniu pochłaniał ją oczyma, czując, jak wzbierają w nim tłumione długo krwi instynkty. Lili zapłoniła się lekko i spuściła oczy, gdyż odgadła wymowę jego spojrzeń.
I gdy Brunon pożegnał ją, by wpaść do biura, ścisnęła poetę mocno za rękę i zaczęła mówić pospiesznie:
— Nie, Stef, nie można, absolutnie nie można. Może potem, ale nie teraz. Nie gniewaj się, ja to rozumiem, wszystko rozumiem...
Wiesz, że prowadzę zupełnie otwarte notatki; kiedyś je przeczytasz i będziesz wiedział wszystko... Tobie je zostawię, bo z tobą mi zawsze było łatwiej o tem rozmawiać; choć, wiesz, że w Brunonie zaczynam dostrzegać pewną nieznaną przedtem wnikliwość, ale z tobą za wyrządzone ci krzywdy pragnęłabym się rozgadać od serca... Proszę mi popatrzeć szczerze w oczy. Jesteście obrzydliwi zazdrośnicy, traktujecie nas, jak własność wieczystą, do tego stopnia, że ludzie, którzy nawet stracili wszelkie serce dla swych żon i upodobanie, strzegą ich cnoty, choć właściwie one już ich nic a nic nie obchodzą.
Nie jestem ani zbyt wstydliwa, ani pozbawiona temperamentu; raczej przeciwnie, jestem kobietą dość głębokich namiętności, tylko widzisz, Stef, ja wkładam w te sprawy bardzo dużo sentymentu i w tych emocyach, nie tyle zmysłowych, ile serdecznych, znajduję tyle czaru, że za tę cenę, by sercem was obu zatrzymać przy sobie, chętniebym się zgodziła pozbyć tej słodkiej reszty. Zdaje mi się, że za tę cenę tylko mogę was pogodzić.
Twarz jej zrobiła się niezwykle poważna i jakby trochę surowa; zamyśliła się i mówiła dalej z pewną dozą goryczy:
— Na granicy śmierci musiałam się znaleźć, byście mogli stanąć obaj przy łożu mojem, a bez wrogich uczuć zdolni będziecie mnie całować dopiero w trumnie — umarłą...
— Co ty mówisz!? — z przerażeniem odezwał się Stefan.
— Mówię, co czuję — i może tak będzie najlepiej. Ja nie wierzę, by po tamtej stronie mogła być nicość; wierzę w nieśmiertelność, w jakieś bytowanie bezcielesnych cieni, w subtelne istnienie dusz, gdzie wszystko się staje czemś lotnem, czemś niewymownie prześlicznem, jak wonny kwiatów pyt... Wierzę we wzajemne poszukiwanie się w niebie tych, co się na ziemi kochali i którzy tam dopiero znajdą pełnię wzajemnego odczucia i zrozumienia.
Wiem ze smutkiem, że przy pierwszem spotkaniu zmartwię swą matkę stosunkiem swym z wami, jako kobietę starej daty; na razie się zgorszy, ale potem wszystko zrozumie, przebaczy i ogarnie nas troje błogosławieństwem swych śnieżnych skrzydeł... Tam rozkosz będzie tem cichem upojeniem, które następuje po zmysłów szale, sennem odurzeniem rozkwitających kwiatów w nocy, gdy rosy padają, snem słodkim, który będą w stanie śnić wspólnie całe gromady rozkochanych i roztapiających się w sobie z nadmiaru szczęścia...
Lili opadła na poduszki, twarz jej zrobiła się blada, prawie biała, i przybrała wyraz uniesienia. Po chwili wzdrygnęła się i rzekła:
— A jednak ja się boję!
— Czego, Lili?...
— Śmierci!
— Co ty wygadujesz! — zaczął ze wzruszeniem Stefan — co Lili sobie wyobraża!? Poleży trochę w łóżku i wstanie, a ja wezmę rekonwalescentkę do siebie, będę bardzo grzeczny, posłuszny, będę śliczne bajki opowiadał, stale jej towarzyszył, będziemy ciągle razem... we dwoje...
— We dwoje... — westchnęła Lili. — Więc znowuż chcecie, by jeden cierpiał, gdy drugi czuje się szczęśliwy! Czyż nie rozumiecie, że mnie to już męczy, że zbiegałam się między wami do utraty tchu? A jednak... a jednak ja marzę, ja pragnę i wiem, że przy odrobinie dobrej woli z waszej strony potrafiłabym tak wszystko ułożyć, żeby nam było dobrze we troje. Chodzi tylko o to, byście się stali sobie blizcy, mniej ekskluzywni, żebyście pragnęli nietylko całkowitego dla siebie szczęścia, ale pełni mego. Mili moi, cieszylibyśmy się tem wspólnem życiem całe miesiące i dni, w których przecie emocye erotyczne są tylko krótkim momentem.
— Krótkim, ale najsilniejszym — przerwał Stefan.
— Tak — powtórzyła machinalnie Lili. Umilkła i po chwili jakby głębokiego namysłu i zatonięcia w sobie szepnęła:
— Tak, sądzę, że potrafiłabym przewidywać wasze nastroje, usposobienia. Wiem, że przy odpowiednim takcie, przy ścisłym duchowym kontakcie dałoby się wszystko ominąć, wszystkie trudności zwalczyć, owionąć takim urokiem i wdziękiem, że wszystkoby się ułożyło symetrycznie i harmonijnie... A jakże twoja powieść? — spytała, jakby chcąc zmienić temat, który ją widocznie silnie znużył.
— W ostatnich czasach szło mi bardzo ciężko, to też przerwałem: nie umiem pisać, gdy mi rzeczywistość zanadto dolega...
Pisałem ci o tem, posłałem ci trochę gorzkich słów, to też przepraszam cię za te złośliwe ustępy, ale doprawdy nacierpiałem się nie na żarty... Tysiące wątpliwości, podsycanych wyobraźnią, obsiadało mnie, jak roje os, gryzło mnie, więc stawałem się zjadliwy.
Nie przypuszczałem, że jesteś obłożnie chora. Ale to wszystko minęło, jak i twoja słabość minie... Podniesiemy cię, choćbyśmy musieli na głowie stanąć.
— O, Stef! — chwyciła go za obie ręce — dziękuję ci za to „my“! Widzisz, jak szybko zjawiło się na ustach to dobre słowo, a co będzie po miesiącach, latach współżycia! Nie jesteśmy starzy, mamy dużo czasu przed sobą. Polubisz Brunona... A otóż i on — dodała radośnie, słysząc jego kroki.
— No — rzekł, wchodząc zamaszyście, Brunon — załatwiłem dziś moc interesów. Chodź, Stefan, do stołu!
— Nie, tu stół przynieście, będziemy jeść razem; czuję, że mam dziś świetny apetyt... A myśmy też świetnie załatwili pewne interesy i doszliśmy do znakomitych rezultatów — spojrzała z wdzięcznością na Stefana.
— Brunonie, popraw mi poduszkę, niech siądę do tej pierwszej kolacyi we troje. Prawda, jak nam dobrze, wesoło! O, musicie teraz zabiegać o moje względy: gdy Brunon mnie zburczy, uciekam się pod opiekę Stefana; gdy Stefan kaprysi, chowam się za plecy Brunona, a gdy obaj są, jak dziś, dobrzy, to... — objęła ich za szyję i pocałowała serdecznie.
Podczas kolacyi Lili stała się tak ujmującą, tak miłą, że Brunon odzyskał swój dawny humor, Stefan też się śmiał i czas im spłynął niezwykle przyjemnie.
— No, ale, Lili, czas... — rzekł Brunon, spoglądając na zegarek — i tak rozdokazywaliśmy się zanadto — czas spać. Czekaj, a krople! — Brunon odmierzył lekarstwo, Lili, krzywiąc się, wypiła i wstrząsnęła się, a potem rzekła:
— Ponieważ obaj jesteście zmęczeni, zostanie przy mnie ten, który wyciągnie węzełek, a potem na zmianę — związała chusteczkę.
Los wyciągnął Brunon.
— Stef, proszę spać. Mleko masz przy łóżku, a jutro o dziewiątej musisz wypić swoją porcyę i proszę nie palić w nocy. Pa! — przesłała mu ręką pocałunek.
Gdy Stefan wszedł do siebie, przystojna pokojówka słała właśnie łóżko.
— Czy pan czego nie potrzebuje? — spytala dość zalotnie.
— Nie — po pewnej pauzie jakby wahania odparł Stefan, któremu w głowie drgnęła jakaś mętna myśl.
— Dobranoc — powtórzył na jej „dobranoc“ i począł się rozbierać.
— Musiałaś się, Lili, zmęczyć — gadał, wyciągając się na fotelu, Brunon. — Czujesz się chwilowo podniecona, ale oby się to nie odbiło w przyszłości.
— A jak ci się Stefan wydał?
Lili patrzała nań badawczo.
— Tak, nie zmienił się wiele, twarz tylko nabrała wyrazu; może on i sympatyczny.
— Bardzo — zapewniała z przekonaniem Lili — zobaczysz, jak się z nim rozgadasz. Kolegowaliście zresztą przecie i żyliście z sobą dobrze.
— Tak... ale, ja ci szczerze powiem, i ty to chyba rozumiesz, on mi kradnie...
— Co?
— Część twego serca!
— Brunonie, w sercu niema przegródek. Ty traktujesz serce nadto materyalnie, jak plan domu, i zdaje ci się, że jeśli ktoś zajmuje pokój w lokalu, to dla drugiego mniej pozostało!
Tak nie jest, przecież weź choćby rodziców, którzy są w stanie kochać kilkoro swych dzieci jednakowo i silnie, nie czyniąc żadnej różnicy. Tak samo ja was: cała różnica polega wcale nie w napięciu, ale tylko w rozmaitości wzruszeń, które budzicie we mnie. Ty pewne emocye, on inne i tak pełnią uczuć żyję z wami.
Dziś dopiero po raz pierwszy poczułam się do głębi, całkowicie szczęśliwą; nie psujcie mi tych słonecznych dni, być może, ostatnich...
Łzy jej popłynęły po twarzy.
— Lili, nie płacz — całował ją w oczy Brunon — będę się starał z całej duszy stłumić wszystkie niechęci, uprzedzenia. Może to jest możliwe!
— Możliwe — mówiła przez szloch Lili — tylko, że niezwykłe i dlatego wydaje wam się dziwaczne i trudne, całe góry przesądów, konwenansów stoją temu na przeszkodzie. To jest tak, jak z owym Turskim, o którym mi opowiadałeś: rzucił na drugi dzień po ślubie swoją piękną, inteligentną, pełną uroku żonę, bo się przekonał, że nie jest intacta, i ożenił się z podstarzałą, podwójną wdową...
A twój stosunek do pani Anny? Nie byłeś przecie zazdrosny o jej męża.
— Zapewne, ale przypuszczam, że w tym okresie czasu kochała mnie prawdopodobnie więcej, niż męża.
— Jak długo?
— Prawie kwartał...
— A potem jak uciął, co?
— Gorzej, bo wrogi stosunek.
— Taka to i była miłość! A moja jest trwała i chyba w moich ramionach czułeś, że jestem twoja cała i niepodzielna... Czegoż więcej żądasz? — dodała prawie z rozpaczą.
— Niczego, Lili... uspokój się, będzie wszystko, jak chcesz — począł ją zapewniać Brunon.
— No, pamiętaj — ściskała go mocno za rękę. — Pamiętaj, Brunonie, zobaczysz, jak wszystko będzie dobrze, jak będziemy żyli radośnie, pełni szczęścia... Połóż się i śpij spokojnie. Ja dziś będę spała dobrze, bez żadnej trwogi i lęku. Posłuchaj, jak mi serce równo bije. Światło na wszelki wypadek zostaw. No, a teraz dobranoc!
Wtuliła twarz w poduszkę, zacisnęła powieki i leżała nieruchomo, jakby się obawiała stracić tę równowagę ducha, której nie doświadczała oddawna.
Życie ich we troje zaczęło się składać dość pomyślnie.
Obcowała więcej ze Stefanem, gdyż Brunon wiele czasu musiał poświęcić swym fachowym zajęciom.
W jej chorobliwym stanie nerwowa i trochę neurasteniczna natura poety dopasowała się łatwo do jej nastroju ducha, ale jednocześnie trochę ją męczyła, to też z uczuciem jakoby wytchnienia witała Brunona, który wnosił z sobą zdrową werwę, świeży oddech życia. Obiadowali zwykle razem i były to dla nich istotnie bardzo miłe chwile.
Gdy potoczyła się ożywiona rozmowa, gdy obaj mężczyźni zbliżali się w niej ku sobie, gdy jakieś głębsze, wypiastowane w marzeniach zdanie Stefana wywoływało zaciekawienie Brunona, a z kolei jego logiczny, treściwy i dosadny sposób wyrażania się zastanawiał Stefana, Lili, rozpromieniona, rozmiłowanym wzrokiem patrzyła na nich, niby matka, dumna ze zdolności swych dzieci. Zdała się szczycić nimi.
I gdy który z nich czemś zaimponował drugiemu, wybuchała wesołym śmiechem i nieraz klaskała w ręce z radości.
— Rozumny z ciebie człowiek — mawiał nieraz Stefan.
— Oryginalny masz sposób ujmowania rzeczy — przyznawał Brunon.
A Lili podnosiła się na posłaniu i, podnosząc uroczyście palec, mówiła:
— A widzicie!
A gdy pytali, co mają widzieć, odpowiadała:
— Żem potrafiła was ocenić i mam dobry gust.
Czuwali w nocy przy niej naprzemian.
Brunon zwykle szybko zasypiał; Stefan dłużej przesiadywał i rozmawiali nieraz do późna.
Lili ogromnie zajmował w tym czasie świat zagrobowy i to było częstym tematem ich rozmowy.
Brunon w tych sprawach nie umiał nic powiedzieć. Stefan rozwijał rozmaite fantastyczne teorye i był raczej skłonny wierzyć w nieśmiertelność duszy.
— Trudno — dowodził — wyobrazić sobie, w jakiej postaci ciągnie się to bytowanie po śmierci; w absolutnie bezcielesnej nie da się jakoś pomyśleć: może jest to jakieś ciało astralne, podobne do tych eterycznych kształtów, które zdarza się nam widzieć w snach.
Nie może mi się pomieścić w głowie, żeby ze ślepego wirowania atomów, z bezdusznej mgławicy mogła powstać tak skomplikowana istota, jak człowiek z całem bogactwem świadomości i czucia.
Trudno sobie wyobrazić, żeby życie nasze, życie całych pokoleń, zabiegi, dążenia, ogrom cierpienia i wysiłków, wszystko, co było, jest i będzie, miało się zapaść w głuchą, ciemną otchłań niebytu.
Jak to jest — nie wiem, ale w każdym razie nie jest tak, jak to w nauce jest przyjęte, i pewny jestem, że te poglądy pozytywne nie sięgają do rdzenia umysłu. Gdyby było inaczej, gdybyśmy byli przesiąknięci całkowicie przekonaniem, że czeka nas nicość, ludzieby się błąkali, jak widma, pozbawieni zdolności czynu, niepodobna bowiem żyć z poczuciem śmierci.
— O tak! toby było straszne, okrutne! — Lili podniosła się na posłaniu z bladością na twarzy. — Gdy czasem pomyślę, że tak być może, to mnie chwyta taki lęk, że wszystko się kuli we mnie, i dlatego muszę mieć któregoś z was przy sobie, by go chwycić za rękę, bym mogła poczuć struchlałą duszą, że nie zginę samotna...
Brała go za rękę i poznawała, o ile jest delikatniejsza i bardziej nerwowa, niż muskularna, silna dłoń Brunona. Dopóki Stefan nie zdradzał senności, Lili z jakąś gorączkowością starała się podsycać rozmowę, bo, skoro następowały pauzy milczenia, dostrzegała w oczach poety omdlałe spojrzenie budzącej się miłosnej tęsknoty, ledwie dostrzegalne drganie warg, na widok czego jej usta mimowoli składały się do pocałunku a głos łamał się i grzązł w rozdętej szyi. Przymykała oczy, by go nie widzieć, ale czuła jego wzrok ślizgający się po jej twarzy, po ramionach i ażurach cienkiego batystu.
— Lili — posłyszała kiedyś z jego piersi wydzierający się nabrzmiały namiętnością głos i poczuła się prawie przerażona.
— Stef, zlituj się nade mną!... Ja wiem, ja rozumiem... jabym może sama... ale, słuchaj, nie mogę... to jest niemożliwe... przynajmniej teraz jeszcze. — W głosie odzywały się akcenty zgrozy:
— Nie jesteśmy przecież sami, o Boże! — zakryła twarz rękami — jestem, jak w ciemnościach, nic nie wiem, Stef...
Nie broniła się już, ręce jej oplątały się wokoło jego szyi, a gdy począł ją zacałowywać, osunęła mu się na ramionach, półotwarte usta jęły chwytać łapczywie oddechy i zaczęła nagle łopotać się w jego rękach i szarpać tak dziwnie, że poeta ochłonął.
Był to nowy, krótki, niezwykle silny atak. Przerażony Stefan zbudził Brunona i przesiedzieli wspólnie do rana po obu stronach łóżka, trzymając ją za zdrętwiałe ręce.
Stefan nazajutrz chodził, jak struty, i nie śmiał spojrzeć w twarz Lili, ale ona zaczęła pierwsza z cichym uśmiechem:
— Nie gniewaj się na mnie: jabym uległa, ale sprzeciwiło się me chore serce temu. Ono jest tak czujne, że mnie przed niestosownością ostrzega, co mam czynić, dyktuje.
Rada jestem z tego, co się stało, bo czuję, że ta noc, w której mnie obaj trzymaliście za ręce, noc spędzona we wspólnej trwodze o mnie zbliżyła was bardzo. Przeze mnie przeżyliście wspólne uczucie serdecznej troski.
Słyszałam, jakeście z sobą bratersko szeptali, jak naradzaliście się nade mną — słyszałam wszystko, choć niby spałam, a właściwie leżałam nieruchomo, zmęczona, i było mi tak dobrze, tak słabo i słodko, że przygarnęłabym was obu do łona, i myślałam, że wreszcie nadejdzie taki moment, że żaden z was nie będzie żałował drugiemu dowodów mej miłości i powie sobie bez gniewu i złości: — „Dziś jego dzień szczęścia, a jutro będzie mój!...“ Nadejdzie taka chwila, że będę mogła wam obu miłośnie spojrzeć w oczy, obu uśmiechać się zalotnie i każdego, jakoby zdradzonego, pocałunkami przeprosić i wynagrodzić spotęgowaną pieszczotą, że nie będę doświadczała, ani słuchała żadnych wyrzutów, nie będę widziała żadnych, rozdzierających mi duszę scen, że będziecie mnie kochali bez zastrzeżeń i obwarowań tak, jak ja was kocham, i że będę mogła stokroć szczodrzej obdarować miłością, bo stanę się, jak rozkwitły, w pełni słońca kwiat, a wierz mi, Stefanie, że w szczęściu rosną siły.
— Lili — wyjąkał Stefan — ale nim to słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Lili umilkła i po chwili wymówiła smutna:
— Bo pomóżcie mi dźwignąć to słońce, sama nie uradzę, zwłaszcza, żem słaba. Załatwcie ten spór między sobą. Wiecie przecież wszystko, a zachowujecie się tak, jakby to było dla was tajemnicą: mnie dotyka i obraża nawet to, że jak gdyby patrzycie na mą zdrożność przez palce — wybaczacie mi łaskawie to, że was kocham... — załkała.
— Nie płacz, na Boga! uczynię, jak żądasz — odparł wzruszony Stefan i postanowił rozmówić się z Brunonem, korzystając z dnia święta, który Brunon obiecywał całkowicie spędzić w domu. Nie było to jednak tak łatwe, jak mu się na razie wydawało.
Nie wiedział wprost, od czego zacząć, a ułożona starannie przemowa rozsypywała się, jak piasek: słowa zamierały na ustach.
— Brunonie — zaczął wreszcie — Lili spędziła dzień wczorajszy dość spokojnie, rozmawialiśmy dużo.
— To źle, za dużo wogóle mówi i niepotrzebnie ją to ekscytuje. Powinieneś sam tak gadać, by nie mogła dojść do słowa. Potrafisz: uchodziłeś przecież w szkole za krasomówcę.
— Tak, ale widzisz jest sprawa, o którą mi jest przykro potrącać, a która ją całkowicie pochłania i jest źródłem jej ustawicznej udręki. Właśnie mówiliśmy dużo o tem.
— O czem? — spytał głucho Brunon i twarz jego zrobiła się surową.
— Mówiła — począł Stefan zmienionym głosem i jakby w jakiemś roztargnieniu — mówiła, że winniśmy jej pomódz wydźwignąć na jasność słońca nasze, to jest jej szczęście, że winniśmy się porozumieć i postawić jasno sprawę, niejako polubownie załatwić między sobą ten spór.
— Jaki spór?
— No... o jej serce... o miłość...
— Do czego to wszystko zmierza? — podniósł się z krzesła Brunon, odwrócił się do okna i oparł się ciężko o parapet.
Stefan milczał.
Czołgała się ciężko długa chwila ciszy.
— Mów dalej — przerwał ciszę Brunon, chłodząc czoło o szybę.
— Ona powiada — zaczął upadłym głosem Stefan — że powinniśmy się niejako sprzymierzyć, z tem jej podwójnem kochaniem się pogodzić, szczęścia posiadania jej sobie nie zazdrościć, sercu jej wierzyć; powiada, że byłoby to dla niej pełnią szczęścia, w której rozkwitłaby, jako kwiat w słońcu.
— Skoro to jej jest do szczęścia potrzebne, powinniśmy to postarać się uczynić — zaczął Brunon nieswoim głosem. — Tak dłużej żyć niepodobna. My, zdrowi i silni, potrafimy wytrzymać, ale ona jest delikatna i chora: musimy się zgodzić z tem, co jest istotnie i o czem wiemy doskonale. Powinniśmy się z sobą pogodzić, jeżeli nie faktycznie, to pozornie.
Odwrócił się nagle, wyprostował całą wyniosłością swego wysokiego wzrostu, wyciągnął muskularną dłoń i rzekł:
— Daj rękę i słowo, że choćbyśmy się mieli tem męczyć, jak potępieńcy, zachowamy wszelkie formy szczerej przyjaźni, wszelkie pozory, że ulegliśmy w sercach dążeniom jej serca, dla niej, dla tych ostatnich jej chwil, bo, Stefanie — głos mu zadrgał — ja mam przeczucie, że kres jej niedaleki — głos mu się złamał.
— Chodź — ujął Stefana pod rękę i, z udaną znakomicie wesołością, wszedł do pokoju Lili.
Uśmiechnęła się uradowana, widząc ich w tak czułej parze.
— Cóżeście tacy weseli? — spytała.
— Ano, Stefan mi powiedział, o co ci chodzi, czem ty się gryziesz. Przecież ja dawno i on również wdzięczni ci jesteśmy, że serce twoje jest nasze: dałaś nam tyle słodyczy i szczęścia, że choćbyś nagle zamknęła dla nas skarby tych uroków, musielibyśmy przyznać, żeś nas obdarzyła królewsko.
— Co?! — krzyknęła Lili, podniosła się, wyskoczyła z łóżka i wyciągnęła ku nim miłośnie ręce. — Jacyście dobrzy! jacy szlachetni!
Zachwiała się. Podtrzymali ją obaj pod ręce i złożyli wyczerpaną i bladą.
— Za długo leżałam — wyszeptała po chwili z oczyma pełnemi łez, potem popatrzała na nich, i widząc, jak są szczerze wzruszeni i istotnie blizcy sobie w tej chwili, poczęła ich ściskać kolejno i powtarzać:
— Brunon, Stef, Stef, Brunon... kocham was, jak nigdy, jak nikt nie kochał na świecie, i będę kochała wiecznie: i tu, na ziemi, i tam, po śmierci.
Jesteście mi teraz, jak jeden, złączeni w mem sercu i świadomości w całość...
Widzę — ciągnęła, jak w malignie — na barkach twych, Brunonie, skrzydła Stefana, na rękach Stefana twoje mocne, wykonawcze dłonie, widzę was idących ku mnie w bratnim uścisku, wychylam się całem sercem ku wam. Co za szczęście!...
I rozpłakała się, jak dziecko.
Całowała ich twarze pochylone troskliwie nad sobą i gładziła ich włosy, a oni, rozrzewnieni jej tkliwością, czuli się zbratani z nią i z sobą.
Po kolacyi gawędzili tak swobodnie, jak rozmawia kochające się rodzeństwo. Przesiedzieli do późna.
— Jak dobrze — powtarzała co moment Lili i, pomimo nalegań Brunona na spoczynek, nie chciała ich puścić. Wreszcie rzekła:
— No, to idźcie obaj. Dziś mogę śmiało zostać sama. Będą mi się śniły smutne oczy i siwe oczy, ciemne i jasne kędziory. Dobranoc! — podała obu ręce i pożegnała uroczystem, wdzięcznem spojrzeniem.
Brunon odprowadził Stefana do pokoju. Poczęstował go cygarem i po raz pierwszy posiedział u niego dłużej.
— Doprawdy — mówił — zdaje mi się, że tak jest lepiej, a dalej niech będzie, jak ma być. Wiesz, że czuję, iż powoli sytuacya nasza staje się mniej drażliwą i dotkliwą. To jest takie urocze biedactwo, że człowiekby sobie dał żyły wypruć, by ją ocalić.
— Daj, stary, psia krew, pyska! Doprawdy widzę, że z wiekiem staję się sentymentalnym i, jeżeli tak dalej pójdzie, gotów-em zacząć wiersze pisać!
Pocałowali się, a poruszony do głębi Stefan rzekł:
— Wiesz, Brunonie, że gdyś mi ją zabrał, napadały mnie momenty wściekłej, zawziętej nienawiści, ale teraz widzę, że nie myśmy ją sobie odbierali, ale ona nas wzięła w jasyr i trzyma pod pantoflem.
— Pantofelkiem raczej — poprawił Brunon — a teraz pod swą bosą nóżką. Nie wiem, jak tobie, ale mnie z tem dobrze... Śpijmy, skorośmy zwolnieni ze służby.
Nazajutrz Lili czuła się silnie wyczerpaną. Ożywiła się dopiero, gdy jej Stefan powtórzył swą rozmowę z Brunonem.
— Widzisz — mówiła — jaka to szczera, prawa dusza! Powinieneś go cenić i ufać, zwłaszcza w życiowych sprawach, oddać ci on może nieocenione usługi, jako więcej doświadczony, starszy brat. Ty projektuj, ale jemu powierzaj wykonanie.
— Widzę, że masz mnie za wielkiego niedołęgę — zauważył trochę markotno Stefan.
— Życiowo tak. Zresztą jeśli naprzykład chodzi o spieniężenie twych utworów, to ja rozumiem, że, jako autor, nie jesteś w stanie traktować tego, jako zwykły towar, a Brunon potrafi, może powiedzieć, że jest to rzecz kapitalna, godna złotych liter, nie da się orżnąć, spokojnie wszystko, powoli, ale nieubłaganie załatwi, oszczędzi ci irytacyi, a ty sobie bujaj, wolny od trosk życia, jak ptak!
Będziesz mu znosił dobre pomysły z obłoków, z których on niejeden potrafi zbudować na ziemi.
Daj mi tę teczkę — rzekła raptem — muszę sobie jedną myśl zapisać, bo uleci.
Tu — powiedziała, przekręcając kluczyk — notuję sobie rozmaite spostrzeżenia; refleksye to ty zabierzesz, może ci się uda coś stąd dla siebie wyłowić. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym się w ten sposób mogła przysłużyć twojej twórczości. Tylko, proszę cię, przeczytaj to dopiero po latach, kiedy się stanę dla ciebie już tylko wątłem wspomnieniem...
— Lili! co za myśli! To się nie stanie nigdy! — żywo zaprotestował poeta.
— Nie mów tak, Stef. Gdybym odeszła tam na drugą stronę, wiem, że będziecie mnie żałowali, ale czas zrobi swoje: zrazu stanę się wzruszającem widmem, potem, jak to mówią, zbłękitnieję... odsunę się w siną dal, a gdy będziesz już sobie mógł pomyśleć z ledwie dosłyszalnem westchnieniem: „niema Lili“ — otworzysz ten zeszycik i poprzeczytujesz jakby cudze te moje bazgroty!
— Lili, nigdy niewiadomo kto z brzegu.
— Zapewne, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa z nas trojga: ja — mówiła smutno. — Czasem czuję się tak słabą i tak się we mnie życie ledwo kołacze, że boję się poruszyć, by nie uleciało.
Nie chce mi się jednak umierać. Chciałabym być zdrową, by wami się nacieszyć, poszaleć, upoić się tem pełnem szczęściem, które ku mnie się zbliża dość późno. Ale lepiej późno, niż nigdy. Jednak źle jest czasem, gdy zapóżno...
— Brunonie, chodź tu! — zawołała, usłyszawszy, że przyszedł.
— Zaraz — odparł Brunon i zjawił się po chwili z wielkim rulonem.
— Przyniosłem — rzekł — by ci coś pokazać. — Rozwinął karton, na którym ukazał się prześlicznie wykreskowany dom z logiami i balkonami, następnie ten sam projekt w kilku przekrojach i planach.
— Oto — mówił — Lili kamienica. Stanie naprzeciwko tej lipy, którą masz zasadzić w Anielinie. Tu — rzekł, wskazując drugie piętro — będzie nasze mieszkanie. Wybrałem drugie, bo dużo powietrza i śliczny widok a że wysoko — obojętne, gdyż będzie winda. To — objaśniał dalej — twój pokój z wejściem do łazienki. Tu buduarek, jadalnia, salon, drugi sypialny, mój gabinet. Te dwa bez przeznaczenia.
— Ślicznie! — podniosła się Lili. Stefan też przyglądał się z zaciekawieniem.
— A ten narożny — zaczęła Lili — będzie dla ciebie, Stefanie. Prawda, że ci się będzie tu ładnie pisało? A obok sypialny, byś nie spał w tym, gdzie piszesz, bo napalisz zawsze tak, że sino od dymu.
— Kiedyż to, mój Brunonie, będzie gotów?
— Za półtora roku, a za trzy wszystko.
— Jednakże — zaczął Stefan — takie rozplanowanie lokalu nie musi być łatwe, trzeba się obracać w ściśle ograniczonej przestrzeni, liczyć z mnóstwem warunków technicznych.
— Tak — odparł Brunon — zwłaszcza, że trzeba pogodzić estetykę z wygodą, a ostatni wzgląd jest bardzo ważny. To też architektura, o ile chodzi o domy mieszkalne, jest sztuką stosowaną. W większości jednak wypadków jest zwykłem „budownictwem“, stawianiem bud i dlatego ulice miejskie są tak obrzydliwe.
Naszą dzielnicę chcemy zrobić piękną i dlatego prowadzę tę całą aferę z satysfakcyą.
— Bo trzeba ci wiedzieć, Stef — zaczęła z dumą Lili — że Brunon jest szefem biura, duszą całego przedsiębiorstwa.
— A tyś była naszem natchnieniem. Lili brała udział w naszych obradach i park „Anielin“ był jej pomysłem.
— Szkoda, że ciebie, Stefanie, nie było — żałowała Lili — pewnobyś coś oryginalnego wymyślił.
— Wyobrażam sobie — zaśmiał się Brunon — jakieby to były awantury arabskie!
— Nie mów tak — zaczęła mówić poważnie Lili. — Pamiętaj, Brunonie, jeżeli ci się jaki pomysł Stefana wyda na razie dziwacznym, fantastycznym, nie odrzucaj go, ale zastanów się, pomyśl, obrachuj, a ręczę ci, że nieraz dojdziesz do wniosku, że jest, jak się wyrażasz, „kapitalny, łebski kawał!“ Patrz — rzekła, biorąc za rękę Stefana — jakie to wątłe, nerwowe, wyczulone ręce! Czyż można się takiemi przebijać przez życie? Można tylko skrzydłem ponad niem przelecieć! To też ilekroć wypadnie Stefanowi kroczyć po ziemi, tyś go powinien mocnemi ramionami podtrzymywać.
— No, ale my tu gadamy, projektujemy, a ja nie wiem, jak się ty dziś czujesz — przerwał Brunon.
— Jestem tylko trochę osłabiona i senna, jak marmotka.
— A apetyt?
— Dużo, zdaje się, zjadłam. Prawda, Stef?
— Tak, trochę — nie uważałem.
— Wyobraź sobie, że to było, jak kot napłakał. Oj, Lili, żaden doktór nie poradzi, jeżeli człowiek sam sobie pomódz nie chce.
— Pamiętaj, Stef, że ją trzeba pilnować, jak dziecko, w dodatku dziecko rozpieszczone.
— To daj klapsa — nadstawiła Lili swą małą, delikatną dłoń, a gdy ją odwróciła pod światło, Stefan zauważył, że jest niezwykle biała, prawie przezroczysta... Drgnął i przeszył go lęk, ręka ta bowiem wydała mu się blizką śmierci.
Tegoż uczucia doświadczył Brunon. Trzymał ją chwilę, wpatrując się jakby w drogocenną jakąś pamiątkę, oczy mu zaszły łzami, powstał raptem i wyszedł.
W pokoju zapanowała wielka cisza, przepełniona smutkiem.
Lili przymknęła oczy i leżała nieruchomo, a jej blada twarz w otoczeniu trochę rozwichrzonych włosów wyglądała, jak kamea w złotej oprawie.
Regularne jej rysy, wysubtelnione cierpieniem, czyniły wrażenie jakiegoś nieziemskiego zjawiska, tkwiło w nich jednak wzruszające piękno, pełen melancholii czar i ten zagadkowy urok, który miewają nawiedzające w snach nieplastyczne, jednak dostatecznie wyraźne marzenia.
— Śpi! — szepnął Stefan, kładąc palec na ustach, gdy na progu stanął Brunon.
Lili istotnie spała.
Obudziła się dopiero pod wieczór, czuła się jakoś nieswojo, ale, przynaglana przez Brunona, musiała jeść więcej, niż zwykle. Przy końcu kolacyi rozruszała się, ożywiła i nawet ślady rumieńców wystąpiły jej na twarzy.
Gdy przyszedł czas spoczynku, oświadczyła, że jej się spać zupełnie nie chce.
— No, to ją baw, Stefanie, ja muszę jeszcze popracować, a jutro wypadnie mi wcześniej wstać: musimy splantować jedną ulicę.
Spojrzał na zegarek.
— Za godzinę dasz jej łyżkę tej mikstury — wskazał na flaszkę.
— Ale Liluś — pocałował ją w rękę — nie będzie dużo mówić i postara się zasnąć.
— Zasnąć! — wymówiła Lili, gdy wyszedł. — Gdyby to można na rozkaz spać, śnić, czuć, czynić wszystko — możeby to było i dobrze.
— Wątpię — zauważył Stefan — życieby straciło wszelki urok bez tej swobodnej gry uczuć, instynktów, chęci i pragnień.
— O tak — zamyśliła się Lili, leżąc na wznak z podłożonemi pod głowę dłońmi, przyczem zsunęły się luźne rękawy jej matinki, odsłaniając białe, alabastrowe ramiona; z pod ażurów błyszczały dopół obnażone, zlekka dyszące, pełne pokus piersi.
Stefan mimowoli przymknął oczy, czując, że drży, i przez zmrużone powieki chłonął ją oczyma.
Lili poznała wymowę tego wzroku, szybko spuściła ręce, zasłoniła rzęsami źrenice, czując prawie z przerażeniem, podnoszącą się w niej zwolna ciepłą wibrującą falę, od której wzdymają się piersi i słodko rozchylają usta.
— Lili — porwał ją w objęcia Stefan i począł całować i ściskać, rwać obłąkanemi rękoma wstążki na ramionach.
Nieprzytomny, jak przez mgłę, słyszał jej szlochające szepty:
— Stef, puść mnie, Stef!...
A potem poczuł słodkie, pieszczotliwe na szyi objęcia.
Gdy oprzytomniał, ujrzał jej twarz upojną, ale przeraźliwie bladą, z zastygłemi łzami wstydu w powiekach, podobną do tej, jaką była, gdy ją uznał po raz pierwszy.
Rozrzewniony, począł całować jej policzki, oczy i czoło, powtarzając jej imię.
— Puść mnie, Stef! — posłyszał dziwnie bolesny jej głos.
Usunął się urażony, potem znów się zbliżył, by powiedzieć jej dobranoc. Spostrzegł, że ma cierpiące, spieczone wargi, jakby zaszłe szklistą powłoką, męczeńskie oczy i wyraz twarzy zastygły i jakby martwy.
— Dobranoc — wymówiła ściągniętemi ustami, obróciła się i wtuliła twarz w poduszki.
Świda westchnął, udał się do swego pokoju i czuł się trochę nieswojo. W półśnie dopiero wróciła i rozpłynęła się w nim słaba, ale pieszczotliwa fala doznanej rozkoszy, którą ukołysany, zasnął.
Wstał późno i gdy z onieśmieleniem wszedł do pokoju Lili, zastał przy niej Brunona.
Podała mu rękę, nie odrywając oczu od surowego oblicza architekta, na którego patrzyła wzrokiem jakby winowajczyni, niezwykle serdecznym i nieco żałosnym. Wreszcie spojrzała na poetę ukradkiem i rzekła z wyrzutem:
— Widzisz, zapomniałeś mi dać lekarstwo, Brunon poznał, że nic nie ubyło z flaszeczki i jest bura. W dodatku zapowiada, że będzie sam czuwał, bo ty jako pielęgniarka jesteś na nic.
Muszę się zgodzić na tę twoją decyzyę na czas pewien.
Mówiła wszystko sztucznie, żartobliwym tonem.
— Brunonie, istotnie zapomniałem — począł się tłómaczyć zawstydzony poeta — ale na przyszłość...
— Niema o czem mówić — przerwał trochę oschle Brunon — co się stało, nie wróci.
— Tak, nie wróci... — ze szczególnym akcentem powtórzyła Lili, patrząc w twarz Stefana.
Stefan przybladł zlekka, a gdy Brunon wyszedł, po długiej pauzie ośmielił się zapytać:
— Jak mam rozumieć to „nie wróci“?
— Nie wiem sama. Bezwiednie na usta nawinęło mi się to słowo, może słuszne. Nie mówmy o tem lepiej. Czuję, że nie jesteśmy zupełnie w porządku, a to, co mi powiedział Brunon — zaczęła mówić gorączkowo — wprost mnie przeraża...
— Okazuje się, że jemu, który sypia, jak kamień, i nie doświadcza nigdy koszmarów, dziś się śniło, że jakieś drobne ręce ściskały mu gardło... drobne, więc może moje, lub twoje...
— Lili, cóż z tego?
— Nie mów tak, ja jestem tem wstrząśnięta do głębi. Gdyby tak było w istocie, że to nasze dłonie, byłoby to straszne!... Tak, Stef, krzywo poszło mi życie i naprostować już się nie da...
— Czy można zwykły zbieg okoliczności brać na seryo? — próbował perswadować Stefan.
— Mój drogi, wszystko jest właściwie zbiegiem okoliczności, jakąś posupłaną siecią, która nas zagarnia, plątaniną, w której się trudno rozeznać. Mnie się zdawało wszystko tak proste, dające się tak łatwo rozwiązać, a jednak — pomyśl sam — czy ja mu o tem, co zaszło — płomień przeleciał jej po twarzy — powiedzieć mogę? ośmielę się? jemu, który z takiem zaufaniem zostawił nas sam na sam?
Stefan milczał. Czuł się dość posępnie i dopiero rozchmurzył się na myśl o dymisyi, sądząc, że czas wszystko naprawi. Postanowił skorzystać z wolnego czasu, by zwiedzić miasto, i tegoż wieczoru wybrał się do teatru.
Brunon czuwał przy Lili, której otwarły się jakby za długo zamknięte upusty niezwykłej serdeczności i wprost chorobliwej tkliwości.
Co moment brała go za rękę, wodziła nią sobie po policzkach, całowała raptem, a gdy się pochylał nad nią, brała w ramiona jego głowę i rozczesywała palcami płowe włosy.
Pieszczoty te wprawiały Brunona w stan niezwykłego rozrzewnienia. Czuł, jak mu niby wosk topnieje jego męskie serce, cisną się na usta jakieś niedające się ująć w słowa delikatne uczucia, rodzą się w oczach czyste łzy.
Któregoś wieczoru przytuliła się do niego i szeptała na ucho:
— Czemu Brunon nie chce mnie nigdy, jak dawniej, pieścić? Czy mnie już nie kocha?
Brunon drgnął.
— Lili! — zawołał, głos mu się zwinął z nadmiaru wzruszenia.
Lili przygarnęła jego głowę do piersi, z miłosną twarzą usunęła mu się w ramionach. Miała na ustach wyznanie winy, chciała powiedzieć, zaczęła nawet mówić, ale jej słowa zginęły w zmąconej świadomości, zalanej rozkoszą.
Następnych dni Lili była niezwykle małomówna i jakby obu im obca.
Dopiero znalazłszy się sam na sam ze Stefanem, powiedziała z rozdzierająco smutnym uśmiechem:
— Dopuściłeś się jednego grzechu, pewnej małej zbrodni w stosunku do mnie spełnionej: boś mi dał odczuć zanadto dobitnie, że miłość wasza wraz z ciałem mojem w proch się rozsypie... Może to jest naturalne, może się to dzieje zawsze, może jabym nie była pod tym względem lepsza, ale niemniej — ciągnęła złamanym głosem — to jest bardzo bolesne dla tych, co odchodzą...
Lili umilkła i jakby nagle silnie przygasła. Było to ostatnie jej wyznanie i jakby ostatni błysk pełni sił ducha, po którym nastąpił straszny upadek.
Wezwani lekarze zastosowali czysto symptomatyczne środki, przyznając, że są bezsilni.
Lili zaczęła napastować dziwna trwoga, tak, że ciągle Brunon, lub Stefan musieli być obecni.
Nie otwierając oczu, czepiała się ich rąk, poznając na ślepo ich dłonie.
Gdy trzymali ją obaj za ręce, uspokajała się i zapadała jakby w letargiczny sen.
Chwilami budziła się blada, jakby czemś przerażona, szeptała błagalnie:
— Trzymajcie mnie, bym nie umarła!
A potem nachodziły ją wspomnienia z dawnych, dziecinnych lat: wzywała imienia matki, przyczem twarz jej przybierała wyraz tak słodki, dziewczęcy, że nie mogli powstrzymać się od łez. W tych wspólnie przeżywanych uczuciach trwogi i bólu zadzierzgnął się między nimi ścisły, serdeczny węzeł, o którym marzyła Lili.
Szczególnie ciężkie były dla nich chwile, gdy rozwartemi szeroko źrenicami wpatrywała się tak silnie w ich twarze, jak gdyby je chciała utrwalić w oczach na wieki, wyuczyć się na pamięć, by nie zapomnieć nigdy i poznać choćby po latach.
W tem jej spojrzeniu dostrzegali jakąś otchłań zrozpaczonej miłości i straszne sygnały rozstania.
Starali się nie odstępować jej ani na krok. Brunon przestał bywać w biurze i załatwiał interesantów przez telefon, lub w domu. Któregoś razu, gdy poszedł wezwany do telefonu, Lili, która wydawała się śpiąca, raptem podniosła się.
— Stefanie, gdzie Brunon?! — krzyknęła niezwykle doniosłym i przeraźliwym głosem.
A gdy wpadł przerażony Brunon, chwyciła ich obu za ręce, wyprężyła się, wstrząsnęła się i upadła na poduszki bezwładnie. Twarz jej zrobiła się kredowo blada, a z rąk począł w ich dłonie sączyć się mogilny chłód.
— Brunonie, co to jest?! — począł jąkać Stefan.
Twarz Brunona stała się szara, jakby kamienna, delikatne, jak płatki, ręce Lili złożył na piersiach i wyrzekł:
— Nie żyje.
Stefan padł przy jej łożu na kolana i począł szlochać. Brunon siedział długo, jak zdrętwiały, patrząc na jej cudne zwłoki, tak piękne jeszcze, tak blizkie sercu, a tak straszne w swej absolutnej obojętności...
Wreszcie podniósł się, włożył palto i wyszedł zająć się sprawą pogrzebu, który wypadł wspaniale. W powodzi świateł i kwiatów na katafalku marmurowo biała nie wyglądała na umarłą, lecz tylko na zastygłą, a subtelna jej twarz przybrała wyraz trochę ostry i niepowszednio poważny.
Konduktowi towarzyszyło wiele osób życzliwych i ciekawych, których intrygowała zwłaszcza osoba dość już głośnego poety.
Gdy usypano mogiłę, Brunon i Stefan wsiedli do jednej karety i dojechali do domu, nie zamieniwszy z sobą ani słowa.
W chwili wyjazdu poety, przy pożegnaniu, drgnęły ich serca cieplejszem uczuciem, obiecali do siebie pisywać, ale nie napisał żaden.
Znikło to, co ich dzieliło i łączyło, i stali się dla siebie zupełnie obojętni.
Smutek z powodu utraty Lili wsiąkał powoli w powieść Stefana, która zyskiwała przez to wiele.
Brunon w nawale zajęć gubił swój ból, który się ostatni raz silnie odezwał, gdy poczęto sadzić drzewa w Anielinie. To też na bibie, urządzonej z tego powodu, był nie w humorze i pił dużo.
Najdłużej pamiętał o Lili stały jej wielbiciel i przyjaciel, Załęski. Stary kawaler, nie mając nikogo blizkiego, odwiedzał dość często jej grób, a powróciwszy z cmentarza, wpatrywał się w uśmiechniętą na pięknej fotografii śliczną jej twarz i szeptał:
— Mogłem być szczęśliwy!

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.