Nawracanie Judasza/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Nawracanie Judasza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ TRZECIA.



Upływały dnie, tygodnie i miesiące, wypełnione pokonywaniem czasu, zaiste nieskończonego. Ten okres życia był ciężki i trudny do zwyciężenia siłą, niby bryła skały, którą należało toczyć pod górę. Im bardziej oddalała się zorza wieczorna, tem wątpliwszą stawała się zorza poranna tej długiej i nieskończenie długiej nocy tęsknoty. Wspomnienia przeobraziły się w nieprawdopodobne i niewiarygodne marzenia o przyszłości. Wszystko zeszło do dziedziny znikomego snu. Nienaski po tysiąckroć zadawał sobie logiczne pytanie: dla czego w tej, a nie w innej osobie zakochał się tak głęboko? Czy nie było już piękniejszej? Czy nie było lepszej, bardziej blizkiej rodzajem życia, wychowania, wykształcenia moralnego i umysłowego? Odpowiadał sobie, że zakochał się niezupełnie szczęśliwie, lecz wskutek tego stokroć bardziej był zakochany. Ze swych pozycyi społecznych, a nadewszystko krańcowych, nie tylko się nie cofnął wskutek tego stanu uczuć, lecz przeciwnie tem wytrwalej i gwałtowniej sypał swój fort bojowy. Coraz radykalniejsza »oryentacya« odbywała się zarówno w jego myślach, jak i w uczynkach. Dzięki rażącemu kontrastowi, jaki zachodził między widzeniem przezeń rzeczy tego świata, a tym światkiem, w którym żyła panna Xenia, poddał rewizyi wszystko, co przeżył. Patrzał bez zmrużenia powieki w ten jej świat, w kolisko użycia, blasku, światła, woni, zabawy i tak zwanego piękna. Patrzył również bez jakiegokolwiek pobłażania w świat pracy, biedy, smutku, mroku, ruiny i tak zwanej brzydoty. Jeszcze raz zestawił te dwa światy w sobie samym, w sercu swem, — i wybrał drugi.
Znał potępieńcze warunki jego bytu i prawa pracy nad ich usunięciem. Wiedział dobrze, że w nowoczesnych zapasach społecznych niema miejsca na rycerstwo, na wdzięk, na poezyę czynu. Wiedział, że najbezwzględniejsze bohaterstwo jest tu odbarwione z uroku, odarte z pióropusza sławy, wklinowane w stowarzyszenia, w partye, w grupy, w koła, w związki, w prawa, równe dla »członków« i przytwierdzone do swego przęsła, które gdzieś tkwi, — jak sztacheta w parkanie. Wiedział, że gdyby zacząć pracę najbardziej gwałtowną i na bohaterstwie opartą, nie co innego trzeba by utworzyć, tylko znowu szereg owych sztachet, osadzonych w jakieś słupy.
Nic bowiem nie znaczy w nowożytnym świecie stowarzyszeń samotny człowiek. Gdyby wyrósł ponad swą własną pracę i nad swe własne bohaterstwo, stałby się szkodliwym dla zakresu i rozwoju całości. Gdyby się sam wsławił, zmniejszyłby sławę sprawy. A przecie tylko sławą osobistą mógł zdobyć serce Xenii. I oto powstał w nim szczególniejszy bunt. Ryszard zapragnął uczynić swe bezimienne prace, swe zamaskowane bohaterstwo, w których z zasady odczyniony jest wszelki urok piękności, tak doskonałemi w samych sobie, ażeby panna Granowska, — gdy je kiedyś ujrzy choćby przypadkiem, albo wbrew woli, — wyznać była zmuszona, że są tak zupełnie pięknemi w swej formie i treści, jak świątynia w Pestum, jak Apollo tańczący z cytrą, jak potężnym jest w wiecznem milczeniu posąg Jeremiasza na florenckiej dzwonicy, — i tak cudnie świętemi w sobie, jak są dwaj aniołowie Giotta w pizańskiem Campo santo. To też brał teraz na się roboty, jak istny bohater i rycerz, jak wódz i żołnierz, a wykonywał je, jak nowoczesny czarny robotnik. Mówił sobie w ciągu tych trudów, że podkopuje się, niby jamnik pod kominy lisów, — i to pod jej świat właśnie. Rosły w kraju instytucye, szkoły, zawiązywały się spółki, łączyły organizacje i zakreślały plany życia europejskiego. Już rozmaite »poważne koła« i »miarodajne czynniki« poczęły wyciągać macki, żeby pochwycić zawiązek ukazujących się owoców tej pracy niewidocznej, a jeszcze nikt nie wiedział, kto pracuje. Piętnowano postaremu »wywrotowe idee«, a jednocześnie usiłowano przywłaszczyć sobie pozytywne płody tego »wywrotu«. Pisali postaremu »dostojni« najemnicy i schlebiacze reakcyi przeciwko »fałszywym prorokom«, a zasiane przez »fałszywego proroka« ziarno, gdy w ruń zbożową wyrosło, radzi byli pocichu skontraktować na pniu, żeby wozy ze żniwem mogły być zwiezione do wiadomego gumna. W małym pokoiku i wśród grona paru fantastów wyrosła myśl o kooperacyjnym ruchu, a gdy sieć kilkuset stowarzyszeń okazała się w kraju, sto rąk wyciągnęło się po władzę nad tem nowem zjawiskiem. Tosamo było ze wszystkiemi ideami i pracami, które nie miały takiego efektu, które, równie wzniosłe w sobie, stokroć były szczęśliwsze w przebiegu.
Pewnej nocy jesiennej Nienaski przebudzony został przez nieproszonych gości i poraz trzeci w swem życiu powołany, ażeby zajął zawsze próżny pokój. Bawił w tej gościnie jakiś czas, pełen pięknego stanu ducha, ucząc się dla zabicia nudy obcych języków. Smutne w tem wszystkiem było tylko jedno: oto na podstawie subtelnych badań dociekł, iż zdradziła go nie tyle praca, (choć i ona go oskarżała), lecz tosamo znowu, co za dni dzieciństwa, — gad w postaci człowieka, którego był podźwignął, bratem nie tylko nazwał, lecz uczynił... Dyabelną pociechę w tem interludyum stanowiło to, iż gad ów, aczkolwiek poduczony, pozostał głupcem i że jego głupota, — żal się Boże doli polskiej! — w tym wypadku stała się pożyteczną. Tak zbudował swe świadczenie, że tylko kretyn mógłby w nie uwierzyć. Poprzypisywał Nienaskiemu wszelkie możliwe i niemożliwe występki, zamysły, knowania, wskutek czego karygodność »win« jego istotnych w gruncie rzeczy znacznie osłabił. Te okoliczności sprawiły, że Ryszard otrzymał stosunkowo małą karę: wydalenie z granic na nieokreślony przeciąg czasu. Ten jednak wyrok był w szczególniejszy sposób przykry dla podsądnego. Wolałby był najsroższą karę, niż to lekceważące poszturchnięcie końcem buta, to wytarganie za ucho i przepędzenie z jednej polskiej nory do drugiej, — niż to, w gruncie rzeczy, »zesłanie do Krakowa«. Jadąc przymusowo za granicę, Ryszard Nienaski patrzał z uwagą przez szybę wagonu na pola zostające, na wioszczyny, miasteczka, fabryki, miasta, osady, — na niewidzialną pracę, która w każdem z tych miejsc znikających leżała odłogiem, albo przeciążała jakieś barki ogromem zadania. Wspominał pracownice i pracowników po szkołach, stowarzyszeniach, zrzeszeniach, — samotne trudy czcigodnych kobiet, co porzucały osobiste szczęście, ażeby dla przyszłości orać tę biedną niwę. Żałował szkółek w brudnych wsiach, w ciemnicach ojczyzny. Wspominał wielorakie zmagania się i wysiłki, którym masa narodu nie przychodzi z pomocą, które częstokroć nęka i ściga... Jakże to im wszystkim pomóc? Jak zaradzić tej całości?
Myśl, ostrzona na brusach doświadczenia, wrzynała się w zadanie główne. Nicowała wszystko, co się da i co nie da, — była przebiegłą, podstępną, obłudną, z zapartym tchem i zasłoniętem obliczem, usiłując ogarnąć dolę całości. Cóż czynić? Jak złączyć życie nowoczesnego zachodu — z tem życiem? Wszystkiego brak, a nadsztukować niema czem. Gdy załatać dziurę najbezwzględniejszą pracą, wydrą tę pracę z rąk. Wszystkiego mało i wszystko bez miary ubogie i nędzne, żeby kraj żył, jak kraje ziemi. Wspominał, jak na świecie zapomnieli już na dobre o tej krainie. Już nie wiedziano, co to jest i gdzie. Nazwa fałszywa miejscowości, która jest i której niema. We Francyi, w Anglii, we Włoszech dopytywano się, gdzie to jest, z której strony Bułgaryi... Wygasła, zapomniana, z jej ludem zagubionym między narodami... Oto była ona, ta równina, płaska i nizka ziemia...



W Krakowie wypadło pędzić życie raczej kontemplacyjne, niż czynne. Kraków jest grodem »kraju koronnego«, który znowu jest częścią monarchii europejskiej. Nie było tu miejsca na królewiackie inicyatywy i prace, jakiemi się parają ludzie stron tamtych, ani europejskich, ani azyatyckich, — stron, które są jakgdyby przytrzaśnięte we drzwiach. Kraków leży już z tej strony drzwi, w Europie. Nienaski począł i tutaj pracować w stowarzyszeniach oświatowych i innych. Miał poparcie, środki pomocnicze, słuchaczów i współtowarzyszów. Ale była to praca mała dla jego pasyi i siły. Czuł przedewszystkiem potrzebę stworzenia wewnętrznej mocy, ośrodka i rdzenia. Tymczasem nie było tu miejsca dla tej pracy samej w sobie. Chcąc ją zacząć, trzeba było zostać, albo urzędnikiem, albo członkiem jakiejś partyi. Inaczej zawadzało się młyńskim kamieniom, które, terkocząc, mełły ziarno bez pośpiechu, według ostrożnego rozmysłu i półsennego baczenia doświadczonych młynarzów. W życiu polskiem, które poznał i na które patrzał, tak fatalnie nie było nic spiżowego, potężnego, coby było obliczone i wykonane na moc, na opór i trwanie! Gdzież i jaki był kręgosłup narodu, rdzeń i główna siła? Opór wszędzie podobny był do owych grobelek, które biedna ludność powiśla w Królestwie buduje na gwałt, w samym już dniu powodzi, gdy żywioł zalewa wybrzeże. Raz wraz, jak grom spadała wieść o sprzedaniu przez Polaka potwornie wielkiego szmata ziemi Komisyi. Na Towarzystwo Szkoły ludowej, na Macierz Śląską — Kraków, to »serce Polski« dawał stosunkowo najmniej ze wszystkich miast galicyjskich. Nigdzie powiewu natchnienia do wielkiego zbiorowego dzieła. Ani śladu porwania się na czyn doniosły. Co pewien czas uroczystości z mszami polowemi, z kazaniem, pochodem i »bankietem« pełnym mów, po którym uczestnicy długo nie mogą przyjść do siebie. Nikt, zdawało się, nie czuł straszliwie jasnego niebezpieczeństwa, iż czas uchodzi, siła topnieje, w oczach znika grunt, wsiąka we wrogie organizmy i marnuje się żywioł polski. Nienaski zbyt dobrze wiedział, jak niezmiernie trudno jest zrobić na świecie cokolwiek dobrego dla biednych bliźnich ludzi. Sam się niejednokrotnie spracował napróżno i po ciężkim mozole widział, że jest tam, skąd wyszedł, że nic nie zrobił, albo poczynał zupełnie głupio i źle. To też daleki był od łatwej i bufońskiej krytyki życia tej dzielnicy. Przeciwnie, miał aż nazbyt może wiele szacunku dla wszystkiego, co tchnęło inicyatywą i pracą. Za przykład służyć mogło jego pokłonne zwracanie się w stronę poznańskiego. Zorganizowana praca poznańczyków, ich znakomite kooperatywy rolne, związki i organizacye, ich defensywa na wyłomie, zasłaniająca całość narodu, ciągnęła ku sobie jego duszę. Nie Galicya, lecz właśnie poznańskie zdało mu się być Piemontem ducha polskiego. Gdy Galicya wessana została przez Austryę tak dalece, że pozostała tylko zwierzchnia patyna polska, a całe wnętrze i cała treść stała się austryacką, — poznańskie przeciwnie wyssało wszystkę treść Niemiec, całą siłę ich niezrównanej pracowitości i kultury, a jednocześnie okazuje opór przeciwko temu wrogowi. W morzu niemieckiem, w Westfalii trzyma się nanośna łacha polska i Polskę tam wiekuiście nieci, chowa, pielęgnuje. Zanadto jeszcze dziś poznańczycy są uczniami Niemców, prawie Niemcami mówiącymi po polsku, lecz tym swoim niemieckim sposobem oni mówią o Polsce całej i całą Polskę w sobie trzymają. Galicya wszystka jest »krajem koronnym«, choć taka niby polska z wierzchu. Jutro poznańczycy mogą się stać nauczycielami i instruktorami Polski całej, — mogą zaprowadzić dyscyplinę nie tylko kultury materyalnej, lecz i ducha zbiorowego, wszczepić w ospałe miliony to, co posiadają w pełni — cywilizacyę zachodu, cywilizacyę najsystematyczniejszą i w gruncie rzeczy najdoskonalszą na świecie. W Krakowie tylu było ludzi prawdziwie mądrych, uczonych, wykształconych, doświadczonych w milionie doświadczeń, — badaczów i specyalistów. Ryszard chodził do wielu z nich, zaznajamiał się, wszczynał rozmowy i pokornie słuchał. Wyszukiwał męża mocnego, mądrego i prawego, który, jeśli dziś nie działa, to czuwa i wie, — który może powiedzieć, co trzeba czynić. Lecz trafiał jedynie na ludzi mądrych, lecz zbyt wobec czegoś przebiegłych, nadmiernie ostrożnych. Zdawało mu się wciąż, że jest na zgromadzeniu starców za dni swego dzieciństwa. Tamci jednak byli bardziej pokorni. Ci w Krakowie byli nazbyt pewni swej mądrości, dumni i pyszni. Traktowali jako »romantykę« każde płonące od ognia męczarni wzywanie o ratunek. Czcili przeszłość, a raczej nie czcili jej, lecz ją »badali«, jak trupa, szukając tej najistotniejszej choroby, która sprowadziła śmierć, rozkład i zgnicie. I gdybyż ta definicya śmierci była głosem okrutnej, lecz bezwzględnej prawdy! Żeby też jedna pierś biła pragnieniem stworzenia życia nowego! Ci sami, co tak czcili i badali przeszłość, skoro przyszło do tworzenia życia teraźniejszości, okazywali się pospolitymi urzędnikami, ciasnymi członkami partyi, albo poprostu cofali się zwartym szeregiem pod skrzydła swej »przysięgi« i zachowywali milczenie, udające polskość, a ukrywające nędzę ducha. I tak znowu było tosamo: młodzież, bieda, (największe i jedyne polskie bogactwo), bezsilne związki i bezsilne pieśni...
Architekt stawał w przecięciach ulic, kędyś na Grodzkiej ulicy, gdzie przed sobą miał rynek z jego iglicami, po prawej ręce dominikański gmach, po lewej franciszkański, za sobą zielone od patyny i czasu wieże i dachy świętego Piotra; — kędyś na Kanoniczej, na Świętego Jana ulicy i wpatrywał się w nastrzępione, prastare, bogate kształty. Jakże go serdecznie cieszył nowy dach Wawelu i widok wywożonych gruzów hańby, która sterczała tyle dziesiątków lat obok grobu mocarza, Stefana króla! Nowy dach Wawelu był to prawdziwie symbol wygrzebywania się i dźwigania w mozole z ohydnych ruin, — wśród nowych ciosów i świeżych ran leczenia zastarzałych. Jakiż widok mógł stanąć do współzawodnictwa z pięknością widoku na zamglone wieże Krakowa, na zamek tumanem przesłonięty, widziany z błoń, ponad któremi czuwa pomnik bohatera, poderwanie się ziemi ku niebu, pomnik niemy, jak polska dola, bez oblicza i formy, jedyny w świecie, a wiecznej pełen poezyi? Jakiż widok mógł iść w porównaniu z obrazem Krakowa i dalekich w stronę Tyńca skrętów Wisły, widzianym z samego kopca?
Tym większy smutek ogarniał, gdy się patrzyło na zaniedbania tego miasta, gdy trzeba było brodzić w bajorach, zalegających ulice odleglejsze od śródmieścia, — a w samem ognisku ruchu kroczyć po chodnikach nigdy nie zmywanych i nie czyszczonych, lepkich, albo pagórkowatych od zaschłego błota. Niektóre ulice były to istne, bez ujścia błotne kanały. Ludzie brnęli w nich zbrudzeni i zachlastani. Jakby na drwiny z logiki, po tych szyjach, jeziorach i mokradłach jeździły wozy z walcowemi szczotkami, zamiatające błoto, niczem w Berlinie, albo w Paryżu. Ta blaga była niby naśladowaniem Europy, stawianiem się, że i my na Kleparzu jesteśmy w Europie. Ta tylko zachodziła różnica, że gdy w tamtych wzorach błoto zmiecione ze środka ulicy do rynsztoków wymywa woda do kanałów, jak w Paryżu, albo je natychmiast usuwają, jak w innych miastach, — w Krakowie szczotka zmiatała wieczne bajoro, tudzież nawozy, zostawiane na bruku przez chłopskie konięta, prastarym obyczajem obozujące gdzie się da, — ze środka ulicy nie tylko w rynsztoki, ale i na chodniki. Jak zamiatać, to zamiatać! Wały tych kompostów zostawały tam na dłużej, aż do chwili, gdy się zeschły, albo zmarzły. Wówczas je kilofami rąbali najemni nędzarze i, nie spiesząc się, taszczyli na zewnątrz. Nim się to stało, mieszkańcy wędrowali zamiecionym z gruba środkiem ulicy w obawie zapadnięcia się w istne kały miejskie na chodnikach i rynsztokach, niewidzialnych pod nagarniętym mułem. Nikt z właścicieli domów nie oczyszczał ani swej bramy, ani ścian przyziemu, ani chodnika przed bramą i domem. To też te bramy, nieraz zabytki sztuki dawnego czasu, i te chodniki były raz nazawsze przywalone mokrym albo zeschniętym brudem. Najciekawszem w tem wszystkiem jest to także, iż jednostka mieszkająca w Krakowie opodatkowana jest specyalnie na rzecz czyszczenia miasta trzy razy bardziej wysoko, niż w Warszawie i dwa razy, niż w Poznaniu. Gdy się zaś wszystkie błota w mieście zeschły od upału, a nadszedł wiatr, wówczas niosły się ulicami i placami błota latające, jakich nigdzie nie zobaczy. To też Kraków jest podobno, najniezdrowszem miastem w Europie. Stróż kamieniczny w Krakowie jest to nędzarz, mieszkający w jakiejś piwnicy, albo jamie. Chcąc znaleźć jego »mieszkanie«, trzeba się kierować w stronę kloaki, albo najbrudniejszego miejsca w podwórzu brudnej chałupy. Człowiek ów zarabia na życie gdzieś na mieście, a za prawo troglodyckiej egzystencyi w kamienicy, otwierania w nocy bramy i zarobków stąd kapiących, symuluje czasu niedospanych przedświtów pełnienie dodatkowych funkcyi stróżowskich.
Właściciele starych domów krakowskich w sposób iście bestyalski burzyli zabytki i stawiali na tem miejscu pudła nowoczesne. Przekształcali i przerabiali po chamsku domy historyczne, oblepiając rzeźbione odrzwie bram tynkiem, przerzynając na dwoje dawne, sklepione bramy, zdrapując lub niszcząc ornamenty dla zawieszenia obskórnych szyldów. Młody budowniczy doświadczał istnych tortur na widok tych przeróbek, których celem było nadanie niezrównanemu zabytkowi średniowiecza wyglądu szychowej tandety jakiegoś Pesztu.
Lecz stokroć bardziej, niż niechlujstwo i potworne barbarzyństwo, osłonięte pozorami cywilizacyi, sprowadzonej szybko i wprost z »Widnia«, czego doskonałym wyrazem i prawdziwie symbolem była owa szczotka konna, pozornie zmiatająca brudy, — uderzało na każdym kroku przychodnia z »Rosyi«, (jak łaskawie krakowscy autochtonowie nazywać zwykli kraj leżący z tamtej strony Ojcowa), — starość, nieruchomość powłoki polskiej, osłaniającej cudzą państwowość. Powłoka ta stała się iście krakowską patyną. Jedyne rodzaje przemysłu, jakie buzowały w tem mieście, był to przemysł poselski i kawiarniany, czyli cukierniczy. Nad wszystkiem panowali księża, magnaterya i różni doktorowie, tulący się pod powłokę krakowskiej patyny, gdyby nawet przybyli do tego grodu z najczerwieńszego gdzieindziej środowiska. Poza tem była masa żydów i ogrom czarnej, wynędzniałej, schorowanej nędzy, świat, złożony z typu »całuję rączki«, zgiętego tak, iż nosem się podpiera, oddychającego zgnilizną suteryn i owych niechlujnych ulic. Przychodnia, który to wszystko bezradnie obserwował, począł rozdzierać smutek. Smutek ów był tak głęboki, że przeobrażał się w nową zdolność, w organ poznania. Lecz owa zdolność pokazywała coraz częściej pęknięcie, którego wzrok żywy za żadną cenę zobaczyć nie chce. Za dnia była robota w biurze renomowanego »mistrza« budownictwa, — wieczorami w rozmaitych »kołach« i »związkach«, lecz w nocy zasiadał przy łóżku nieznajomy doradzca, zły towarzysz, cień przeklęty... Zdarzało się teraz statecznemu budownikowi, że nie mógł czytać gazet, że za nic w świecie nie był w stanie ich otwierać. Czasami znowu trudno mu było mówić z ludźmi. Co do niektórych żywił skryty zamiar, żeby takiego chwycić za bary i trząść póty, ażby mu się mózg do góry dnem wywrócił i oczy zaczęły widzieć. Zdarzało mu się również, czego dawniej nigdy nie bywało, uchodzić przed ludźmi w pola, błąkać się po mokradłach. Zdarzało się siedzieć na górze, dźwigającej kopiec, patrzeć zdaleka na zamglone miasto, na siwe mgły, kryjące odległe szlaki Królestwa, — i całemi godzinami, w głuchej zgryzocie, wewnątrz siebie czegoś płakać...



Do tych udręczeń, przesycających powietrze polskie, dołączyły się biedy osobiste. Po wyjściu z »bąka« Ryszard odebrał na poczcie warszawskiej dwa listy od panny Xenii. Obadwa były szorstkie, puste, lekkomyślne, tam i sam ocukrzone zlekka frazesem kokietującym. Posłania te były tak dalece niczem niezwiązane ze wszystkiem, co stanowiło życie odbiorcy, że gdyby nie owe igły do przebijania duszy, w niepojęty sposób działające, któremi najeżone zostały obadwa liściki, należało tylko uśmiechnąć się i rzucić je w miejsce właściwe. Lecz odbiorca chował je na sercu. Nieraz wśród najgorszych zgryzot życia przytulał do ust i rozgniatał gorącymi pocałunkami opryskliwe i czcze wyrazy. W gruncie rzeczy złośliwa obcość obudwu listów była czynnikiem nie odtrącającym, lecz przeciwnie — porywającym. Znajomość z panną Xenią, jej widok, rozmowy z nią i spacery stworzyły w duszy Nienaskiego jedyny w swoim rodzaju fenomen. Był to świat pogański, jakgdyby ziemia nieznana, wyspa nietknięta okiem i stopą człowieka, gdzie wszystko było bez miary bujne, rozkwitłe, królewskie, dzikie, w rozroście swym i rozkwicie nieprawne, niezgodne z niczem, widzianem dotąd na ziemi. Ten świat stanowił nowość i zupełny przewrót w duszy. Nienaski doświadczał rozkoszy kafra, czy azteka, brodząc na oślep i wbrew wszelkim przepisom rozumu po tym dziewiczym lądzie radości. Żadna na ziemi siła nie mogła go powstrzymać od marzeń, snów i wałęsań się tam, w czarodziejskiem, nowotnem pustkowiu. Czytając listy panny Xenii, przymierał od smutku, gdy zaznaczała w postscriptum, że było jej »troszeczkę« żal porzucać Warszawę, i gdy zarazem głosiła w krótkich słowach uwielbienie dla Riwiery. Któżby uwierzył? — cieszył się jej szczęściem i zabawą, niemal jej tryumfami i powodzeniem wśród tamtejszej »młodzieży« wielkoświatowej. Zdrowy sens, dobre zasady moralne i nieomylne doświadczenie patrzyły na ów daleki brzeg, jako na miejsce zguby jej duszy. A jednocześnie dziki wicher uczuć popychał całego człowieka w obłęd tęsknoty za tamtem wszystkiem, uznanem, jako złe. Kiedy i w jaki sposób dokonywało się to lekkie, niepostrzeżone pośliźnięcie, ten upadek? Jak to było, że człowiek trzeźwy, świadomie zaciekły w swych zdecydowanych wierzeniach, rozumny i wytrwały stawał się antytezą samego siebie? Dość było rozwianego już niemal zapachu perfum, który się unosił z kartek listu... W uszach rozlegał się niejasny szum muzyki, grającej na krańcu ziemi. W sercu rozniecał się pół-ból, pół-rozkosz. Ona ze wszystkiem złem, które ją otaczało, przeistaczała się w zaklętą siłę — i właśnie dobra. Wszystko gasło i przemieniało się w żal, w cmentarzysko, w ruinę. W tę stronę, gdzie była, leciały oczy i nieustanne chore westchnienie.


Jednego dnia, późną jesienią w Krakowie przyniósł mu listonosz znowu pismo od tej panny. Było to już trzecie z rzędu, a stanowiło odpowiedź na długie epistoły, pełne entuzyastycznych wyznań, na kowadle rozumu młotem uniesienia kutych przekonywań, nawołujących do kultu cnót społeczeńskich. List był, jak tamte, niedługi, kpiarski, łobuzerski, a w gruncie rzeczy niegodziwy. Cynizm bezczelny i zwycięski już przez samo postawienie rzeczy wiał z tych dwu zapisanych stroniczek. Panna Xenia drwiła sobie zdrowo z wyrażeń »narzeczonego«. Mówiła mu prosto w nos, że nie ma wcale zamiaru wracać do »kraju«, do »ojczystej« Warszawy. Oświadczała, że woli raczej zostać kokotą w Nicei lub Marsylii, niż wrócić do dawnego życia koczującej panny, bezdomnej dziewicy, która latami czekać musi na zmiłowanie się jakiegoś oblubieńca! Co do owych wielostronicowych przekonywań z jego listów pisała, że możeby już lepiej te wszystkie obowiązki sam pełnił i wszelkie wielkie misye sam wykonywał, gdyż ona do tych mądrości nie ma zdrowia i zaciekawienia.
Istotna treść tego pisemka była tego rodzaju, że Nienaski uczuł się jakby spoliczkowanym. Z drgającym wciąż podziwem, który dochodził aż do zadławienia się ścisłością cytat, sprawdzał napisane raz, drugi, trzeci... Poczem zmiął kartkę i poszedł w miasto. Ten głupi list w złowrogi sposób rozszarpał w nim wszystko. Jakby przez szkła powiększające widać było poprzez niedorzeczne słowa rozwydrzonej panny istotę życia, prawdę usiłowań, niewątpliwy stosunek rzeczy. Nienaski znagła, jakby teraz była na to pora, zadał sobie pytanie, co robi na świecie, co robi ze swem życiem, które jest jedno, a uchodzi, — »fugge tuttavia«... Cóż wynikło z zamysłów sprzęgania dzisiejszego życia polskiego z życiem Francyi ludowej, Włoch i Anglii, bijących taranami wielkich, wciąż wzrastających ruchów robotniczych? Tam »tajne brzemię lat« w boleściach i męczarni »wydaje płód«, który staje się cudem i »rozraduje świat«... Tu, w Galicyi i Poznańskiem przemysłu niema, więc z jakichże elementów składać »syndykaty«? W Królestwie są robotnicy różnych zawodów, lecz znowu związków zakładać nie wolno. Wzamian tego jest nieco sklepików »chrześcijańskich«, szumnie i z przesadą zwanych »kooperatywami«..
Cóż wynikło z zamysłów budowania świątyni dzisiejszego świata pracy nowoczesnej »Notre-Dame« ludu, kościoła, który przecie miał być poczęty w duchu i stworzony, jako pomnik i świadectwo tego wieku? Owszem, — robi się w biurze karyerowicza, »mistrza« na Galicyę i Lodomeryę, wyliczenia i rzuty na willę mechesa, zbogaconego w szwindlach, dokonanych właśnie na »ludzie«. Willa będzie w stylu »włoskiego odrodzenia«. I owa aryańska wieża, — wstrzymajcie się od śmiechu, miłosierni! — więcej »literatury«, niż kamienia i cementu. Cóż z projektowanych spojrzeń na całość polską w pomyśle »socyologii praktycznej«? Tworzą się w Galicyi stowarzyszenia i spółki do popierania przemysłu, po trzy tegosamego zakresu i gatunku na każdą partyę, ażeby każde miało lokal, prezesa i urządzało w trzecim terminie, bez względu na ilość zgromadzonych, zebranie dla stwierdzenia deficytu i nieobecności członków. — Zupełnie, jak w paryskiej kolonii. — Przemysłu, handlu, intenzywnej pracy zbiorowej — ani za grosz. Lud po staremu wielką rzeką płynie w poszukiwaniu »kominów«, uchodzi z ojczyzny, ażeby wykonywać wśród obcych najcięższe, najostateczniejsze trudy, palić się w ogniu wielkich pieców, kopać w najgorszych podziemiach, najzjadliwszymi gazami oddychać, zarabiać na chleb w warunkach ostatnich, bez opieki, bez znajomości języka, w pogardzie.
Nienaski szedł właśnie ulicą świętego Jana i patrzał na lśniące bajoro, oddawna nie zamiatane, gdy żebrak na rogu zaułka wyciągnął doń rękę, owiniętą w skrwawioną szmatę. Skrwawiona była, najpewniej, umyślnie dla tem większego efektu i łatwiejszego wyzysku przechodniów, spieszących do modnych cukierni.
— Ja jestem jakiś »socyalista«, czy »radykał«, a może »mason« — i dlatego to wszystko odczuwam — błoto, skrwawione podstępnie gałgany, suteryniarskie życie, choroby i tym podobne galicyjskie efekty. Urodziłem się, widać, z socyalistycznym defektem. Inni ludzie mają przecie dobre serca i tęgie głowy, a wcale tego wszystkiego nie biorą ani do serca ani do głowy. Mają jasny i dobrotliwy pogląd na życie, wysnuty z tychże widoków. Nie doznają żadnych spazmów, ani palpitacyi serca, — są silni, potężni i weseli.
Tak rozmyślał Nienaski. Postanowił jednakże oderwać się i odłączyć od tej siły i wesołości w mieście Krakowie. Niezdrową wzgardę czuł do ludzi, zajmujących się w Polsce sztuką, a nadewszystko — literaturą. Przywidziało mu się, iż ta literatura usiłuje podsunąć, wydać za żywioł i prawo rozwoju — popęd do zgnicia. Przywidziało mu się nadto, że literatura w Polsce jest to narkotyk usypiający, najdoskonalszy środek do zalewania umysłów odwarami zastoju, niemocy, upadku, znikczemnienia. Wspominał z wewnętrzną pasyą »Existence« Francis Jammes’a i głęboko żałował, iż niema tutaj wśród tylu »piór« ani jednego, któreby uwydatniało tę »egzystencyę« z genialną potęgą tamtego. Śmiech budziła w nim mania srok literackich, wydziobujących zewsząd na świecie kamyczki, guziczki, łebki gwoździków, haczyki, kółeczka, ząbki, kłębki »kierunków« a przedewszystkiem nazwisk, — znoszących to do kupy, ażeby olśnić ogromem błyskotek »kultury« siostry sroki. Im więcej świecideł wykradnie i ułoży dana sroka, tem jest godniejsza podziwu, admiracyi i sławy. Te srocze kupki na nic tu są nikomu nieprzydatne. Istnieją same dla siebie, — kupki dla kupek. Przechwalają się tą literaturą pawiopapugi, a niema na całym jej obszarze ani jednej książki, którą możnaby dać do przeczytania bezstronnemu i czującemu człowiekowi z zachodu. Bo którąż to książkę podać? Wyszedłszy z ulic miasta, Nienaski zabrnął na wzgórza. Tam usiadł i, podparłszy głowę pięściami, przypatrywał się światu. Na błoniach biegały ćwiczące się gromadki młodzieży. Zarysowywał się w oczach równy, daleki łuk Rudawy, obwałowanej i wpuszczonej do Wisły. Stały w oczach różowo-żółte frontony nowych gmachów naukowych, kliniki i instytuty wyższe. Wszystko to, — nawet nieliczne kominy fabryczek, skupiające kapitaliki i nędzeczkę, nawet leniwe obmurowania Wisły, — zaprzeczało rozpaczy, roiło się przed smutkiem, jako niby znak życia. Lecz doświadczenie znało już miarę i cenę tych zjawisk. Jeden wyraz nasuwał się wciąż, jak złośliwemi ustami szeptany, — wyraz: nawóz! Nawóz dla przyszłych ludzi, dla niewiadomych polskich następców, dla innych czasów. Prace ospałe, zaczyny chwiejne kurzyły się daleko. Czy przyjdzie kiedy wiosna? Czy będą kiedy ludzie tutejsi pili i jedli w wolności i weselu? Dziś było łatanie, reparowanie, wywożenie śmietników, osuszanie błot, robociarstwo bezimienne, pocichu, małym groszem, żeby się zaś głośny entuzyazm o tem nie dowiedział i nie wywołał licha. Ryszard patrzał w daleką nizinę, w zagłębie krakowskie, w prastare osiedzisko chrobackie. We mgle marzenia widział je pokryte czarnem budowaniem wież od sztolni węglowych, zespołem kopalń, kominami fabryk, łańcuchami osad robotniczych... Osaczały oto prastary Kraków, rodzica polskiej potęgi, jak okiem sięgnąć, ze wszech stron. Skupiały siłę ludową, wychodzącą z wioszczyn, dawały bezrolnej i małorolnej nędzy w ręce pracę, zamożność, wiedzę, siłę i moc pospólną a niezgłębioną do walki o wszystko wydarte. To było miejsce, gdzie cała Polska winna była oddawna zbić się w jedno, zewrzeć w sobie i przeciwko całym Niemcom, tyle potężnym, tyle mądrym, tyle zawziętym i tak niezwalczonym uzbroić w pancerz miedziany i w chełm bojowy. Tu wbić była winna w ziemię wszystek pieniądz swej przebogatej magnateryi, wszystką wiedzę swej inteligencyi, wszystką pracę swej chłopskiej młodzieży, najwytrwalszej na świecie, — jakgdyby nanowo Chrobrego żelazny słup. Śniło się, że oparta tutaj o nieprzebrane bogactwo swej ziemi, o swój chleb, swoją sól, swój węgiel i kamień, uzbrojona w wiedzę, w pieniądz, odkarmiona po tak długotrwałym głodzie i chłodzie, wyszła z tego zagłębia na Niemców, wszystko zrabowane z pazurów im po kolei wydzierać. Stał w marzeniu Kraków przyszły, brukowany, jak Florencya, zachowany, jak Norymberga, nowy i wciąż rosnący, jak Warszawa, siedlisko nauk i sztuk, osaczony zalewiskiem fabryk, a piękny w swej prastarości, jak tylko on jeden...
To było w marzeniu. Świadomość perswadowała zbyt nieomylnie, żeby jej nie wierzyć, iż magnaterya polska nie da ani szeląga na stworzenie przemysłu wokół Krakowa. Toby wzmocniło lud, podźwignęło stan robotniczy, pchnęło na obszary galicyjskie kwestyę socyalną. Raczej przeszkodzić wszystkiemu! Raczej sprzedawać w ręce Prusaków bezcenne tereny węglowe, gdyż oni kupują je na to, żeby ten przyszły rozwój zatamować i zniweczyć dla dobra śląskich kopalni. Magnaterya zatrzyma podawnemu góry swego złota w bankach angielskich i zagranicznych. Niemcy przyjdą po resztę tej ziemi, wykupią przyszłe tereny pracy polskiej, osiądą pradziadowisko chrobackie i w niewolnika, w liberyjnego lokaja swej potęgi odzieją i zamienią mieszkańca tych wszystkich Czarnych-Wsi.
Patrzał w ohydny los swój, — źdźbła tlejącego w tym polskim nawozie. Czyn, — to znaczy spalić się, jako źdźbło, wespół ze wszystkiem, — przemienić się w ciepło, któreby ogrzało tę zimną, martwą, opuszczoną ziemię.
Ukazywała się prawda pierwsza... Nie wykupi już nikt ziemi polskiej, którą nabyli cudzoziemcy od polskich panów. Blizko pięćkroćstotysięcy morgów sprzedano jej w poznańskiem. Chwiał się byt Macierzy Śląskiej, oczywiście, dla braku funduszów. Ażeby powstrzymać jej upadek, trzeba było sześćdziesięciu tysięcy koron. Opodatkowywali się ze swych pensyek nauczyciele gimnazyalni, profesorowie uniwersytetów, składał swój grosz robotnik i chłop śląski. Przyszedłże którykolwiek z tych, co za sprzedaną ziemię i przyszłość polską otrzymał stos pieniędzy, — z pokutnym darem, dla odkupienia dusz ludzi od niemieckiego nabywcy? Uderzyłoż współczuciem dla Polski którekolwiek z tych zdradzicielskich i kamiennych serc?
Ukazywała się prawda druga. Żelazne pierścienie kolonii niemieckiej osaczyły już Gniezno i Poznań. Przychodzi kolej na Kraków. Tutaj zostanie wbity żelazny hak tej kuny! Cóż na to może poradzić samotny niewolnik? Jęk bólu, to jedyna jego pociecha, jedyna ulga w tej gorzkiej mądrości po szkodzie.
Ukazywała się prawda trzecia. Już nikt nie wykupi przestworów ziemi ze skarbami węgla, którego starczy na pięćset lat dla zaspokojenia potrzeb całej Austryi. Już nikt nie podejmie i nie stworzy pierścienia pracy polskiej, świadomej i potężnej, mądrze zaczętej i planowo wykonanej na pokolenia, jak to czynią Anglicy i Niemcy. Cóż ma za prawo do mieszania się w te sprawy samotny niewolnik? To sprawa panów i ich własności.
Ukazywała się prawda inna, ów organ, który kulturę polską miał pchnąć w ciemne miliony chłopstwa... Gdyby i dziś znaleźć organ taki, z łona społeczeństwa dobyty, gdyby, jak ongi Żółkiewski, wyżebrać, wyściskać z kolan, jak dziś Osuchowski wymodlić i wyskamlać organ taki, to ktoś potężniejszy, niż zbiorowy entuzyazm, przeciwko niemu skonfederuje się z kim trzeba i przy obcej, zawsze chętnej pomocy wszystko zadusi.
Skąd wziąć te siły, żeby z ich pomocą przedsięwziąć najważniejszą z prac, tę, której konieczność tkwi, jak drzazga z oszczepu wroga w rozdartym boku, — walkę o człowieka nędzarza, o zasłonięcie prześladowanego, o podźwignięcie wdeptanych w ziemię przez buty bogaczów? Jaką siłą i mocą złączyć szlachetnych w ojczyźnie w wielki obóz defenzywy narodowej i ofenzywy społecznej? Tyle już było doświadczeń, tyle nędzarskiej krwi, łez, hańby, zdrady! Męczeństwo i szpiegostwo, przegrana i głos podłości, oszukańczy, udający, jakby nie wiedział, iż to jest walka o świętość, — przelatujący od krańca do krańca pisarstwa polskiego... Zapomnieć, że mkną nocami pociągi, wiozące lud z kraju do Oświęcimia, polską siłę, która daje się dobrowolnie Niemcom! Zapomnieć, że nocują w polach, czekając na łaskę przepustki na owe »Saxy«, na łaskę, która, — o, hańbo! — społecznym jest zyskiem polskiego narodu! Do pioruna z tem wszystkiem! Uciekać! Uchodzić dokądś, jaknajdalej!
Zatopić się, — ależ tak! — w marzenia, właśnie w marzeniach żyć, oddychać, widzieć i słyszeć! Do dyabła z tą cuchnącą rzeczywistością! Z tą mocną i wesołą siłą bajora! Być bohaterem i oddychać »bohaterszczyzną«! Paść duszę widokami bezgranicznymi! Dzień, dwa, trzy, cztery widzieć tylko świat swój, wewnętrzny. Pracować w duchu, jak cyklop, — stwarzać pracę i wiedzę dla tysięcy, — dawać ze siebie jak ze źródła, wodę życia milionowi! To śmieszne! To — patos! Ależ śmieszne dla stu tysięcy kup żywego robactwa! Śmiej się, kołtunie, który się nazywasz tak, czy inaczej, który tworzysz politykę, sztukę, literaturę!



Ścigany przez takie myśli, uciekł z miasta. Przerwał roboty, spakował tłomoczek wędrowny i pojechał w stronę gór. Nie zatrzymując się nigdzie, kupił w sklepiku podgórskim żywności na kilka dni i ruszył sam. Szedł bezdrożami, zrazu wśród dolin, wzgórz i lasów, po grzebieniach osypisk, między ściany skał, których przezwisk nie znał, — ścieżką, co sama jedna z nim pozostała. W dolinach mżył i zacinał deszcz, wałęsał się gęsty tuman. Wysoko leżały już płytkie śniegi i ścieżka raz wraz pod nimi ginęła. Umiał ją jednak znajdować i doprowadzony został do schroniska w pustkowiu. Drzwi nie były zamknięte — i miły był wygwizdanemu przez życie chłód ścian wygwizdanych przez najwścieklejsze wichry. Narąbał w pobliżu gałęzi, rozpalił ogień i zgotował wieczerzę. Zawarł drzwi i poszedł spać, nim noc zeszła. Samotność stała się nie tylko ujściem z wszelkiego smutku na świecie, jedynym przesmykiem, który jeszcze dokądś prowadził na obraz owej ścieżyny w górach, — lecz także nieodzowną koniecznością, pewnym rodzajem odwetu. Nic w duszy nie zetlało i nie zgasło, lecz można było na wszystko miotać przekleństwa z wyższa, z wysoka. Słuchał, jak wiatr górski, waląc się z gór w doliny, bije w ściany, siepie się z dachem i gwiżdże w węgły, — jak się zaczepia o rysie, podsadza, żeby dźwignąć przyciesi i chce precz stąd wymieść to ludzkie sklecenie. Była w tem rozkosz, że tu już niema innych zamysłów, skleceń, wysileń, — i że choć jedna w Polsce moc, moc wichru się objawia. To też sen stał się twardy, jak u niemowlęcia po długim krzyku.
Nienaski miał zamiar siedzieć w tem schronieniu dłużej, lecz nazajutrz piękne słońce cichego ranka wywabiło go z chałupy. Skoro świt, poszedł dalej, to znaczy wyżej. Chciał odbyć wycieczkę i wrócić na noc w tosamo miejsce. Lecz nie znał ścieżek i przesmyków, które zresztą schowane były pod śniegiem świeżo nawianym. Sunął po wierzchu starych zwałów, po zlodowaciałych skorupach, rąbiąc stopnie, gdzie było stromo. W południe szczelinami międzyskalnemi wyszedł między wysokie wierzchołki. Trudno już było wrócić tąsamą drogą. Wahał się, co robić, lecz w gruncie rzeczy był zadowolony. Chcąc się ratować, wstępował wyżej. Trafił na jakoweś rąbania po skałach i szedł za nimi. Pod zachód słońca znalazł się niemal u szczytu granitowego trzona turni. W pobliżu rozpadliny, w której głębokości taiło się dzikie, czarne jezioro, trafił na skalną pieczarę. Była to wnęka w litej ścianie góry na jakie pięć kroków głęboka i mająca ze cztery łokcie wysokości. W tej grocie mogłoby znaleźć nocleg pięć osób. Przemokły powyżej kolan, zziębnięty i strudzony wędrowiec wstąpił do tej koleby z uczuciem ulgi. Chroniła od wiatru i zrywającej się raz wraz śnieżnej zamieci. Pośrodku widać było ślady węgla. W głębi pod ścianą leżało ścielisko z kosodrzewiny. Ryszard narąbał jej gałęzi, które skąpo wprawdzie, lecz jeszcze tam i sam świstały w wichrze po szczelinach granitu, i z trudem rozpalił ognisko. Nakładł w kociołek lodu ze śniegiem i zgotował ukropu. Posilił się tem, co ze sobą przyniósł. Poczem wyszedł na zrąb skalny i patrzał w oślepieniu zachwytu na jezioro w przepaści. Leżało w dookolnych skałach małe, przedziwne, odmienne, powab w dzikości, słabość w przemocy, niebiańska lutnia, upuszczona z wyżyn. Wiatr mknął po jego barwie, przebierał łagodne fale i szorstkie, szarpane piany, uderzał w szczerby skalne i wiekuistej ciszy gór grał na tej lutni pieśń o wiekuistej odmianie. Ciemne mgły zasłaniały je grubą oponą. Podmuchy zawzięte niweczyły jego kolor, by za chwilę odlecieć i znowu ukazać się oczom. Z głową o kamień opartą włóczęga przypatrywał się, jakoby wewnętrznemu widokowi, wodzie w otchłani. Pewna myśl padła weń z tego widoku, — czy sama ze swej, wiecznie żywej przyczyny. I to samoswoje w górach jezioro nie było obrazem martwej wody... Było nieme, obojętne, piękne, dalekie, jak tamta... Niby przez szybę przeźroczystą tej zobaczył, jak tamta jest z kimś inszym, nieznanym, niewiadomym, jak oczy jej patrzą w czyjeś oczy, a uśmiech w czyjś się uśmiech zatapia...
Gdzież to jest, gdzie się to dzieje? Poprzez tyle ziem, gór, rzek, narodów, usłyszał głos jej i śmiech... Patrzał wskróś tego szkliwa rozpaczy — i przybliżyło mu szkliwo na jedno mgnienie źrenicy widok twarzy. Przez szczęsną chwilę oczy pełne smutku i zamyślenia spojrzały w jego oczy. Usta o barwie wiosennej róży uśmiech duszy, — skarb jego serca, — odsłoniły. Wyciągnął ręce z obłędnym krzykiem... Wiatr latający po dolinach i szczytach rozwiał obraz. Bielmem ślepoty zawlokły się przenikliwe oczy. Daremnie szukać upartemi myślami zwiewnego przywidzenia! Pod nawisłą powieką inny snuje się widok. Długie ulice Paryża. Rojowisko wielkich bulwarów, natłok ludzki bez początku i końca. Słychać głosy, ochrypłe nawoływania, wrzaski i szepty, szlochy i śmiechy. Niegdyś... W dżdżystą i wietrzną noc ten nad uchem zasłyszany błagalny jęk smutnej ulicznicy:
— Viens chez moi... Cheri! Ecoute... Je serai bien cochonne... Viens chez moi...
Poczęło wyć bezrozumne, wewnętrzne zwierzę obłąkania. Czyliż dopuści Bóg? Jej młode oczy, jej czyste serce! Czyliż zdrowie i radość, bijące z wiecznie nowego źródła młodości zamienić się mają na ten błagalny głos? Jakaż siła powstrzyma dziewicze męstwo, hazard niedoświadczenia, wytwór okrutnych młodych lat? Zawichrzył się obłęd żalu, ogarnąwszy wszystkę skrytą piękność tamtej duszy, — jej czułość i delikatność, bogactwo słodkiej opieki, co się nad szczęśliwym, jak niebiosa roztoczyć mogła. Ta świadomość, która jest tylko umysłem, mówiła: — Chciałeś duszę niepodległą i niepojętą, rosnącą w siłę i dzikość, posiąść i okiełznać? Chciałeś pognać zwyciężoną chimerę tam, dokąd wola? Chciałeś wprządz do pługa na polskim odłogu cudownie piękną strzygę nocną, która z pomiędzy gwiazd wytrysła i w promieniach księżyca zbiegła ku ziemi? Przekupniu idei, wracaj ze swą uzdą do pustej stajenki i powieś się na uzdy rzemieniach!
Splotły się dwie przegrane, dwie niemoce, jak dwa rzemienie, w warkocz kańczuga. Poczęła nimi przeklęta moc rznąć poprzez ślepie. Aż wygoiła przecie łzy! Zlatując niżej, niżej i aż na samo dno głębokiej niedoli, wędrowiec postrzegał jedno, że złą wybrał drogę, gdyż nie było na niej poratowania. Wisiał nad nicością, sam zwolna przekształcając się w lity kamień, w skałę nędzniejszą od tej, na której leżał, bo przegryzioną od żalu. Lecz to szczęście istnienia, które jest wyższe nad umysł, jak anioł bezsenny czuwało. Ocuciło myśli rozpierzchłe, podźwignęło głowę zwisłą, jak bulwa kamienna. Westchnienie ku czynom nowym zastąpiło bezsiłę w sednie woli. Pewien widok niejasny, zdjęty z niestałości zjawisk, zarysował się w przstworzu wyobraźni. Pewna jakość zamiaru, ni to łyk powietrza zdrowego w zatęchłym lochu, wzmocniła duszę. Człowiek jak ze snu twardego podźwignął się z krawędzi skalnej. Cofnął się w głębokość jaskini. Zzuł buty do cna przemoczone, suszył mokre szmaty i odzież nad węglami, które już okryła opalowa perzyna, rozcierał zdrętwiałe nogi. Jakże to długo leżał na urwisku, skoro gałęzie na popiół zetlały! Błękitny, wysmukły pień dymu z przygasłego ogniska płynął do góry.
Przed nadejściem nocy Ryszard zrąbał nowy zapas gałęzi i świeżą ich warstwę rozpostarł, kładąc trzonki nazewnątrz a spławy ku środkowi na dawnem posłaniu w głębi koleby. Było wzniesione nad granitowym poziomem, dość wygodne, sprężyste i uginające się pod ciężarem. U wejścia do groty rozpalił duże ognisko, a gdy się utworzył stos węglowego żaru, zostawił na noc niezgaszony. Zawinąwszy się ciasno w okrycie, z torbą pod głową, w przenikliwem zimnie zadrzemał.
W głębi nocy przeszyło go gwałtowne uczucie. W stopy nóg, pomimo iż były zwrócone do tlejącego ogniska, wbijał się co pewien czas długi sopel, ostry kolec lodu. Po każdem jego wrażeniu się w głębokość pięt następowało wtargnięcie do organizmu śmiertelnego lęku, popłochu obcego całemu krwiobiegowi i wszystkim pracującym spokojnie ośrodkom nerwowym. Włókna mięśniowe skręcały się ruchem gwałtownym i trzęsły od skurczów. Wszystka cielesność doświadczała rozpadu niejako na dwie połowy. Myśl wytryskująca z mózgu była, jak błyskawica płochliwa, przez mgnienie nad otchłaniami. Nienaski wciąż spał jeszcze, a raczej nie mógł się ocknąć, choć czuł, że dzieje się coś złego. Zdało mu się, że jest nad morzem w Normandyi, w rybackiej chałupie. Przywidziało mu się, że jakowaś ciemna zmora siedzi w nogach posłania, między stopami a ogniem.
Frisson! — jęknął, tuląc się w sobie i z odrazą patrząc na gościa.
— Tak. To ja! — odrzekł tamten. — Widzisz. Przyszedłem.
Ryszard poczuł w sobie zemdlenie wszelkiej siły, strach, dygotanie serca, duszność. Przychodzień wbił nanowo szydło lodu w obie pięty z kolei. Poleciało mroźne zimno wzdłuż lędźwi, rozgałęziło się szybkimi w ukos promykami po krzyżu, mknęło po skórze czaszki. Każdy włos na głowie drżał z trwogi.
Ryszard zapytał, dzwoniąc zębami, zwijając się w kłąb tak, że kolana dosięgały nosa, — wśród drętwienia członków:
— Czego chcesz?
— Przyszedłem do ciebie. Chcę ci poświecić latarką.
— Widzę!
— Świeci się w kościach twej czaszki. Prawda? Widno?
— Błyska się.
— Jak po błyskawicy w ciemną noc, widać, co gdzie jest. Prawda?
— Już ciemno.
— Szkoda, że prędko gaśnie! Lecz cóż począć? Tak zawsze — im większe światło, tem krótsze.
— Kto ty jesteś?
— Sam mię nazwałeś. To ja, Wielki Dreszcz, nauczyciel prędkiego i dokładnego spojrzenia.
— Puść mię!
— Gdy odejdę, osieroci cię jedyny przyjaciel, nieomylny tłómacz. Co jest złem jedynie, co pod różnymi pozorami w złe się obraca, znowu będziesz poczytywał za to, czem nie jest. Znowu będziesz wierzył w święte swe głupstwa.
— Opuść mię!
— Tyleś śmiesznie przecierpiał! Szkoda cię. Zadużo śmiechu spłodziłeś. Zadużo było śmiechu za twemi plecami, gdyś się odwrócił.
— Śmiech czy pochwała dla mnie jednaką ma wartość. Czyniłem dla swej wewnętrznej potrzeby.
— Ach, wspomnij tylko wszystko! Czyż wszystko dla wewnętrznej potrzeby? Zaświecę ci, żebyś dobrze przypomniał! Cokolwiek wszcząłeś, przecie się w proch rozsypało. Z uciechą po prochu deptali ludzie. Wejrzyj w środek każdego zdarzenia. Sprawdź! Ilekroć co »dobrego« wszcząłeś, dla nich, dla braci, cóż zostało »dobrego«?
— Dobre było to, co leżało w mojej duszy. Łzy szczęścia głupoty, gdym dobrze czynił.
— Czyliż jeszcze nie masz dość tej nędznej, nędznej uciechy, egoistycznej samoobłudy, baranku na kwietnej łące, który słuchającym w półokrąg wilkom wieścisz w zachwyceniu o cnocie wstrzemięźliwości? Wejrzyj na ich czyn, na istotę sprawy, — nie na twój zysk duchowy, na twą cnotę, którą się cieszysz nie gorzej, niż wilk zasyceniem głodu, gdy rozdziera wieszczącego baranka!
— Jużem widział i wybrałem śmierć. Widzisz, że jest jeszcze ta pociecha.
— Ja wiem. Patrząc na twój niemy trup, przemoc z dumą zarzuci gronostajowy płaszcz na ramię. Moc i sława jest przeciwko krzywdzie i prawdzie. W biały dzień dokonywuje się »bezprawie«. »Dana jest szatanowi wszystka moc i sława królestw świata, a komu chce, dawa je«. Tak się spełniło. Śmiej się — i wstań! Zaświecę ci... Wstań!
W istocie straszliwe światło przeleciało w mózgu, w szpiku pacierzowym, w kościach nóg i rąk. Wszędzie na powierzchni skóry drżało, jak drobne odpryski żywego srebra. Śpiący szamotał się, zbierając swe męstwo cielesne. Borykał się z mrozem w samym sobie. Zaciskał zęby, żeby się nie dać uwieść. Chciał wyplunąć w ślepie poszeptnemu niemoc swoją. Lecz on, zgadując zamiar, rzekł:
— Śmierć? Zobacz złe w samem sobie. Zobacz śmierć!
Ścisnęło się serce, jak mały ptaszek pod listkami gałęzi, gdy strzela piorun, z trzaskiem walą się gromy, migota jasna błyskawica, a wielkie sosny w drzazgi się sypią. Przypadł na duszę postrach ostatniej minuty, przed którego wysłowieniem język zamiera. Cuchnący smród własnego zgnicia zadławił wszelkie czucie. Zgasło spojrzenie, patrząc na niebyt. Żal bezsilny zatrzepotał się nad nicością i runął w cuchnącą rozpadlinę pod sobą:
Wylew potu, zrazu skąpy, później obfity coraz bardziej, ocucił ciało. Odeszła zmora. Nastał głęboki, twardy, niewidny sen.
Nazajutrz Ryszard obudził się dopiero wtedy, gdy jasne słońce zaglądało do wnętrza. Głowę miał ciężką i bolesną, w oczach piasek, w pulsach pęd krwi, duszność w sercu. Leżał bezwładnie, przypatrując się myślom nowym, które się nastręczały licznym zastępem. Rozważał:
— Czemuż to światu, bogaczom polskim, narzucać to, co jest widziadłem mojej tylko duszy? Jeżeli chcę mieć świat takim, jak chcę, powinienem uczynić go takim, jak chcę. To nieprawda, iż go takim uczynić nie można! Powinienem narzucić mu się na tyrana, odcinać z ramienia łeb hydrze, ciągnąć wszystko w kierunku swoim.
I jeszcze:
— Jeżeli świat jest tak zbudowany, że na jego powierzchni może istnieć prawnie miliarder obok i na karkach miliona nędzarzy, to czemuż nie korzystać z tego sobaczego bezprawia? Czemuż nie staję się miliarderem i nie walę mych bogactw w kupno ziemi poznańskiej, w tereny krakowskiego węgla, ażeby je posiąść i darować na wieki tym, do kogo należą? Dziesiątki tysięcy szkół mogę trzymać w dłoni swojej i mogę słyszeć na Śląsku śpiew polski setek tysięcy dzieci mego narodu. Są do wykonania czyny Chrobrego, czyny Kazimierza króla i Stefana wodza! Jest do zmycia hańba, są do rozsunięcia granice Polski, jak daleko jej duch sięgnie!
I jeszcze:
— Żebrać? Żebrać u tych nikczemnych? Żądać bez skutku wyrzeczenia się bogactw od tych? U nich skamlać o miłość dla kraju? Patrzał w myśl nową, — zdobycie olbrzymiej fortuny, — i śmiał się ze siebie do rozpuku. Oto dokąd przyszedł! Istna jaskinia waryata. Co lepiej? Zamknąć swą duszę na rygle w celi kryminału, zacząć być Deperdussen’em, panem Granowskim w Paryżu, iść na giełdę w Wiedniu, między sługusów kapitału? Czy rzucić się z tej skały w wieczną ciszę nizkiego jeziora?



Gdy słońce wytrysło z poza szczytów, zwlókł się ze swego legowiska i szukał w popiele węgli jeszcze tlejących. Odnalazł je i rozdmuchał. Zimno zewnętrzne, przenikające aż do kości, i wewnętrzny mróz febry zmusiły go, — gdy trawy i nikłe kosówki już w okolicznych szczelinach były wytrzebione, — do zniweczenia własnej pościeli. Jednę po drugiej przenosił gałęzie i palił na stosie. Gdy się dobry ogień rozniecił, mógł przygotować jaką taką strawę. Spożywszy ją, wyjrzał z pieczary. Czarująca pogoda stała nad niezliczonymi szczytami, nad czarną pianą granitów. Dzikie, potargane okrucieństwa i klęski stały się tego poranka łagodnemi formami radości. Niebieskawa pół-mgła przyprószyła dalekość. Młody śnieg, który był przysuł góry, gasł w słońcu. Czarne ramiona, żebra i biodra skał zrzucały ze siebie lekką jego bieliznę. Sinemi barwami nakryte były przepaście. Po gzemsach wysokich granitów, po ich zrębach, uskokach, schodach, piłach, po bukietach nastrzępień, piór i zębów podniebnych sunęły teraz złote listwy i linijki słonecznego blasku. Zsuwały się zwolna, coraz niżej, aż zawisły nad ścianami stromych ścian, gdzie błądziły potężne widma, kształty niewiadome, czy cienie kształtów. Od połysku słońca coraz czarniejszy był mrok w szczelinach między górami.

Gdy Nienaski zapatrzył się w ów świat, myśli jego popadły w kluby i łożyska, któremi płynęły od najwcześniejszego dzieciństwa. Łaskawy, dobrotliwy obłęd... Ujrzał znowu swoją drugą istotę, innego siebie. Jak zawsze, tamten był wyższy, doskonały, czynny. Gdy rzeczywisty doświadczał, łamał się i płakał, — tamten drugi nie płakał nigdy, albowiem wiedział i czynił. Był to władca świata i władca dusz, krytyk, nauczyciel, rzemieślnik. Był odkupicielem, wodzem i twórcą szczęścia na ziemi. On to zabudowywał wybrzeża Bałtyku i Polskę całą, niweczył chałupy i stawiał domy. Niszczył choroby i wznosił kościoły ludzi zbratanych, wolnych, potężnych i pięknych. Znajdował środki, które rujnują królestwo szatana. Przeżył straszliwą chwilę Hunna, patrzącego na zniweczony Babilon podłości. Zużytkowywał siłę morza, rozpętanego w burzy, które się pieni nadarmo, i moc wiekuistych rzek, które płyną bez użytku. Uprawiał role rozczynami nieznanych materyi, iż dawały podwójny urodzaj. Mocą wynalazków rozwiązywał kwestyę głodu i bogactwa, ułomności i piękna, rozumu i głupoty. Niszczył walkę i wskrzeszał religię przez zdruzgotanie podstawy grzechu bratobójstwa. Te myśli, czyli »marzenia o cudzie«, a najwłaściwiej »mrzonki« były w istocie snami duszy o Bogu, przebywaniem u podnóża na Jego wysokościach. Wykład tego gaworzenia duszy, która się spowiada samej sobie, nie wiedząc, co i po co czyni — jest tu na nic. Jednak obraz duszy człowieka, z pominięciem wykładu tej świetlistej filozofii, jest niewidoczny, zamazany, ułamkowy, niezupełny i chybiony. Wykład o tej duszy, bez ujawnienia tamtej wiedzy wewnętrznej, jest jakgdyby rysunkiem futurystycznym bez wyjaśnienia i wykładnika, co oznacza intenzywność barw, dziwactwo, nagromadzenie i szorstkość kształtów. Wszystko, co wykwitło w myślach Ryszarda, tak zwanych, trzeźwych, i wszystko, co się objawiło w uczynkach, było tylko odgłosem tamtego, nigdy nieprzerwanego snu. Jego prace były jedynie strzępami tamtych prac, wdrapywaniem się kaleki na szczyty tatrzańskie. Pasye i wysiłki całego życia okazywały się, jak rysunek nieudolny, wykonany przez głuptaka i nieuka, zachwyconego arcywzorem malarskiego tworu. Wszystko »tamto« było zawsze oczywiste w biały dzień, zrozumiałe i napozór blizkie, jak łańcuchy Tatr o tym poranku. Uczynki wykonane były w istocie nędznym noclegiem w pieczarze, gdy febra trzęsie i rozpacz pcha, strudzone ciało. Teraz przecie, gdy cichemi oczyma patrzał w nawałę górskich potworów, zabiegał tamtym myślom naprzełaj i samemu sobie zadawał nagle pytanie: czyli ów wieczny sen życia o geniuszu, o mistrzu dobroczyńcy we własnej utajonym duszy, nie jest codziennym objawem tajnego instynktu arystokracyi gminno-człowieczej? Nie mógł przed samym sobą zaprzeczyć, że w nienasyconem pragnieniu narzucenia ludziom szczęścia, w pasyi wytępienia chorób, łez, prześladowań, zbrodni, barbarzyństwa, w żądzy zdławienia przemocy i jej ofiary — niedoli, — kryła się w głębi duma, czaił głód istotnej a wiekuistej sławy. Musiał dostrzec tę prawdę, bo instynkt arystokracyi dawał się przecie widzieć, nie tylko tam, gdzie się objawiał, jako śmieszne głuptactwo kodeksów towarzyskich, z racyi urodzenia lub bogactwa ukutych, lecz i tam także, gdzie się krył, — więc w manifestach komunistycznych, co wywyższały pracowników, dziś poniżonych, kosztem panów i bogaczów, którzy strąceni zostaną w przepaść i okryci wzgardą wieczną. Instynkt ten ukazywał się wyraźnie i wszędzie. W formie nadętej pompy można go było widzieć przecie, gdy usiłuje ukryć swą nagość szatą wzniosłości u uczonych, artystów i poetów, którzy metody swego tworzenia poczytują za nieomylne, za jedyne i doskonałe, a dzięki ich zażywaniu panoszą się ponad czernią i przeciwnikami. W postaci zrozumiałej był u wynalazców, gardzących wszystkiem, co było. W formie podniosłego samotnictwa przejawiał się u duchów płonących i niespokojnych, co to potępiają leniwców i ospalców, siebie i pasye swe z wyniosłą dumą obnosząc wśród tamtych. W postaci ordynarnej był u ordynarnych bałwanów świata, którzy pielęgnują w sobie tępy kult swojej osoby, swych nałogów, nawyków, prawd uznanych i obyczajów, zbijają się w bandy, kliki, grupy, spółki, żeby uprawiać arystokratyzm bytowania, zasiadania i leżenia. Najwyraźniej instynkt ów jaśniał u bandytów, zbójców i łotrów, gdy pokazują i wywyższają swe szelmostwo ponad zbrodniczość skrytą, lub małej miary i gdy z męstwem proklamują na szafocie wielkość swego cynizmu. Pospolity arystokratyzm widać było u ludzi wszelkiego rodzaju szybkiej karyery i fachowców uprawnionego próżnowania, którzy głęboko gardzą światem podwładnym, pracującym i twórczym. U »panów«, z których każdy w tej, lub w innej zagadkowości dewizy gotów jest twierdzić o sobie: »Roi ne puis. Duc ne daigne. Rohan suis«. U kupców, wywyższających się ponad przeciwników. U przemysłowców, u wszelkiego rodzaju specyalistów, gardzących dyletantami. U łyków, brzydzących się chłopami. U chłopów, mających w głębokiej wzgardzie »kaszkieciarzy, łyków i gulonów«. U egoistów, drwiących jawnie, lub obłudnie z tkliwców. U miłosiernych, którzy głęboko i świątobliwie potępiają grzeszników, albo się nad nimi z wysokiej góry swej doskonałości dobrotliwie litują. I tak bez końca. Lecz Nienaski widział również, że sformułowanie siebie i człowieka, jako arystokraty, jest błędne. Kto utworzy sylogizm z takim wynikiem, nie zna człowieka, z pod którego stóp wytrącony został podnóżek prawa do bratobójstwa. Dla tego też i swe nieprzerwane widzenie rzeczy zbawienia miał prawo traktować nie jako pospolity pęd arystokracyi, lecz raczej, jako ogień duszy, dążący w górę, a raczej, jako życie naturalne tej duszy. To przestrzeganie metod, przebiegu i fenomenów zbawienia świata za pomocą narzuconej siły, środkami gwałtownego przymusu, przygotowanie i wykonanie przebicia złego osinowym kołem, dawało mu chwile szczęścia wyniosłego ponad wszystko, obłąkanego w sobie, euforii niebiańskiej.



Po tym dniu tak ciepłym przyszła niespodzianie noc straszliwa od rozbestwienia burzy, ciskająca między łańcuchy granitów bałwany śniegu i zamurowująca wszelki przesmyk zwałami. Zapałki zwilgły, wyczerpała się żywność i spirytus do maszynki. Wicher wtargnął do pieczary i śniegiem zniweczył wszelki ślad ognia. Nazewnątrz koleby trzeba było trzymać się rękami garbów skały, żeby się nie dać piekielnym podchwytom tej tatrzańskiej wszechpotęgi. Czołgała się chyłkiem z węgierskich dolin i, wpełznąwszy na szczyty, jak upust otworzony spadała w próżnie dolin, z których passat północy wyssał niemal wszystko powietrze. Tam w dole były to wystrzały ciepłego wichru, który się w locie swym z wyżyny gór na dno długich dolin ogrzewał. W górze, na przełęczach był to huragan śmiertelnego zimna. Zatuliwszy się w najgłębszą szyję koleby, Nienaski doczekał późnego świtania i postanowił uchodzić. Tę ciężką sprawę przedsięwziął nie bez myśli o możliwości katastrofy w zaspach i lawinach. Szedł w lotnej perzynie śniegu, niemal fijołkowego koloru, do pasa, a nieraz po pachy w nim zanurzony, szukając nogami znajomego gruntu. Około południa wybrnął z koliska skał i dotarł do bocznego grzebienia, który wrastał w gołogóry, lecz w niźniej swojej postaci był już gąszczem kosodrzewia i lasem niskich świerków okryty. Włóczęga mknął coraz śmielej, kijem szukając gruntu.
Było pełne południe, gdy zbiegł w leśne regle, szarpane od wichru, lecz jakże zaciszne po tamtem wiatrowisku, skąd przybył! Osypiska skał były odarte ze śniegu, który za to sąsiekami uwalił się dookoła świerków, miotanych na wsze strony od burzy. Ryszard, nie wiedząc nic o drodze, ani nawet o kierunku, brnął środkiem lasu, gdzie było najzaciszniej. Niespodzianie na stromem zboczu puszcza się urwała. Na tym skraju leśnym byli ludzie. Jedni z nich ścinali olbrzymie smreki, sędziwymi obczepione porosty, — inni odziabywali gałęzie zwalonych pniów. Ci darli korę z trzonów, a tamci spuszczali białe ciała drzewne z pochyłości spadzistej, dołu, ku jakowejś drodze w nizinie. Górale, pracujący w tej porębie, były to chłopy wysmukłe, mocne, zwinne. Zdawało się, że wicher dodaje im życia, a zimno ognia. W krótkich, bez rękawów kożuchach, odętych śniegiem i obmarzniętych wzdłuż futrzanego obramienia, w kierpcach i onuczkach do cna przemoczonych, w obcisłych portkach, mokrych do kolan, zwijali się, jak półdyabla między pniakami, kurząc swe krótkie, ale za to cuchnące fajeczki. Siarczyście mocny zapach »chabryki« rozchodził się daleko po lesie, fruwał wraz z poświstami wiatru, a nosił nad dolinami. Widok tych ludzi był dziki i okrutny, jak same góry. Praca ich ostra, chropawa i sroga, jak nieprzejednane turnie i krzesanice, a piękna, jak górskie jeziora. Patrząc na nich zdala, Nienaski, nie wiedzieć czemu, myślał, że taksamo musieli wyglądać, tak wychodzić z lasów na wroga, takie mieć mniej więcej wojenne statki żołnierze Mieszka i Bolesława Chrobrego. Tak tam musieli iść z puszcz, żeby się pierś o pierś szarpać z Niemcami, zakutymi w żelazo...
Gdy się ku nim zbliżył, ciekawie go oglądali, cepra, co sam, w taki czas szedł z wyższa. Zimno dyabelskie na spółkę z wiatrem nie dawało tu stać w miejscu. Trzeba było albo robić na rozgrzewkę, albo uchodzić do jakiej dziury, gdzie się dym kurzy. Wędrowiec nie miał nic, czemby mógł poczęstować tych ludzi. I oni nie mogli mu niczego użyczyć, prócz dobrego słowa i wskazania drogi. Tak się też tam rozstali. Poszedł, według ich rady, na lewo, głębią lasu. Trafił na zapowiedzianą perć między korzeniami — i zmykał w dolinę. Wnet w zboczu skalistem znalazł coś w rodzaju drogi, szlak dwukołowy w głazach. Było tam ciszej od wiatru, za zwartym, wysokim lasem. Droga zbaczała na prawo i na lewo, wciąż stromo spadając z góry. W pewnem miejscu znowu wtargnęła w las głęboki i rzuciła się jeszcze bardziej spadzisto ku rzece, daleko kędyś w głębiach boru szumiącej. Wśród drzew, między któremi ta kamienista perć się kryła, Nienaski usłyszał uderzenia młota, czy siekiery. Poszedł naprzód i zobaczył przed sobą człowieka, rozbijającego złomy kamieni, przegradzające tę drożynę. Człowiek ów tak był pogrążony w swej pracy, że przechodnia nie dostrzegł. Walił w głaz z ramienia, olbrzymiemi ciosami, z dołu — w tył wyrzucając stylisko i łbem młota zakreślając wielkie kręgi. Był to starzec o potężnej, niemal olbrzymiej postawie, rozrosły, jak buk. Kręte, siwe włosy głowy i gęstej brody wysuwały się kłębkami z pod czapki z grubego sukna w kształcie czepca, wdzianej na głowę i uszy. Na sobie miał długą, rudo-szarą sukmanę z najordynarniejszego sukna, którą na biodrach przepasał postronkiem; — na nogach buciska z twardego juchtu, jakie noszą polscy chłopi w dolinach. Rozchełstana sukmana ukazywała oszewkę zgrzebnej koszuli, rozerwaną, czy rozpiętą dla łatwiejszego w pracy oddechu. Gdy Nienaski zbliżył się do tego kamieniarza, tamten spoczął z rękoma wspartemi na stylisku. Przypatrywał się. Krople potu spływały z jego czoła na policzki.
Zastanowiło Ryszarda spojrzenie tego człowieka i jego potężna twarz. Teraz dopiero zauważył, że to jest zakonnik. Starzec przywitał go łagodnem skinieniem głowy i uchylił się z grzecznością, żeby zrobić miejsce dla łatwiejszego przejścia. Ale Nienaskiego coś zatrzymało przy tym starym człowieku. Było bardzo przyjemnie patrzeć w jego wielkie, siwe oczy, w twarz cichą a niezgłębioną, obcą przecie zupełnie, pierwszy raz widzianą, a tak nadzwyczajnie bliźnią. Coś zagadał do tego pracownika o zimnie, wietrze, drodze, tem, jak się idzie do wsi najbliższej...
Zakonnik odpowiadał spokojnie i uprzejmie. Udzielał objaśnień i ściśle informował, jakie jest najbliższe przejście, — językiem prostym, a przecie zdradzającym staranne wychowanie. Wędrowiec prosił go o pozwolenie wytchnięcia przez chwilę na sąsiednim kamieniu. Starzec oczyścił ze śniegu ów kamień połą habitu i przypatrywał się twarzy przechodnia. Po pewnym czasie odezwał się:
— To pan na naszą pewnie z węgierskiej strony?
— Nie. Ja tu w nasze góry chodziłem.
— Zły czas na góry. Zawieja, bezdroże, bieda.
— To też z wielką uciechą patrzę na drogę, co ją brat muruje... Bo z zakonnikiem mam honor?...
— Ja tu z pobliskiego klasztoru. Samem zaś tylko tyle, że człowiek z tego klasztoru.
— Sam tu brat tak się oto mocuje z tymi głazami?
— Siły we mnie dość, trzeba ją przecie na coś wydać. To się też bierzemy za bary ze skrzyżalami.
— I któż mocniejszy? — uśmiechnął się Ryszard.
— Mocniejszy? Juścić zawsze człowiek. Ale i one mają w sobie nie lada władzę.
— I dawno już brat tę drogę prowadzi?
Zakonnik uchylił się i kaszlał, jakgdyby nie dosłyszawszy pytania. Nienaski zrozumiał, iż nie należy pytać go o to. Spojrzenie w dół ukazało mu znaczną nową przestrzeń płaskiemi taflami wybrukowanej drogi, aż do zakrętu. To też nie dopytywał się więcej.
Zakonnik, dla odsunięcia tej kwestyi, począł mówić:
— Wyżej, w skałach wiatr musi być srogi.
— Bardzo.
— Przepraszam, że się przymówię niepytany. Pan z gór wraca w taki czas, a odzienie przemoczone do pasa. Czyby nie pospieszyć do wsi, żeby zaziębienie nie chwyciło?
— Już chwyciło, więc wszystko jedno. Wnet pójdę, tylko żem i ustał trochę.
— A czy też, czego Boże broń! nie z osłabienia, albo głodu?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to i to się przyczyniło.
— Mam ci ja tutaj kromkę... — westchnął troskliwie starzec, — ale to bardzo a bardzo prostackie pożywienie.
To mówiąc, poskoczył żwawo ku sąsiedniemu drzewu i w obudwu dłoniach przyniósł coś zawiniętego w białą, zgrzebną szmatę. Była to skiba czarnego chleba i róg zeschniętego sera. Nienaski zaprzeczył ruchem głowy.
— Jakto? Mam bratu zjadać pożywienie przy takiej robocie? Nigdy! Gdyby brat każdego włóczykija, co się w górach wałęsa popróżnicy, pasł swoją racyą, toby i robota ustała...
— Już ja tam z moją tuszą obstoję. Jest z czego chudnąć. Niech-że też pan nie pogardzi, choć to i czarny... Wjeść się, to on dobry naprawdę! A co do sera, to drugiego tej smakowitości na świecie nie znajdzie.
Było coś pociągającego w tem zaproszeniu. Poprzez duszę Ryszarda przeniknęło się i zgasło ni to widzenie i odczucie troskliwości matki, ni to żywa jawa opieki ojca. Wzwyczajony do stołowania się w jadłodajni, do płatnej usługi, lub zdawkowego, towarzyskiego ugrzecznienia, przez chwilę czuł tchnienie i woń miłości. Pomyślał, a raczej czuł, w głębi siebie ojca i matkę. Zakonnik swemi wielkiemi rękoma rozłamał partykę chleba. Skóra tych rąk od roboty w kamieniu zgrubiała, jak jucht, a spękała się i łuszczyła, nie inaczej, niż kora starego drzewa.
Mówił wesoło:
— Żeby żadnej krzywdy i racyi do wymówek nie było, — po sprawiedliwości. Tu chleba tyle, tu tyle. Tu sera tyle, tu tyle. Będzie zgoda?
— No, musi...
Spożywali w milczeniu dziwnie — przedziwnie dobry chleb i ser, aż do ostatniej kruszyny. Wtedy zakonnik znowu troskliwie zagadnął :
— Moja rada — nie zwlekać! W tak przemoczonem odzieniu nie strzyma! Ziąb chwyci, dreszcz opanuje — i bieda!
— Jabym już może i wytrzymał teraz, bo najgorsze ziębienie przeszło, żeby mi oto brat dał się rozgrzać.
— Gdybym to mógł czem! Nic tu nie mam! Na miły Bóg! Taka rzecz, jak przeziębienie, to gorzałki tęgiej kieliszek, — choć to i grzech, a przecie — jedyne! Ale tego tu u nas ani zbyli! Chybabym zbiegł w doliny do propinacyi, ale to będzie tam — nazad godzina czasu. Nadto niemam rozkazu takiej rzeczy użebrać, a grosza przy duszy nie posiadam, jako klasztorny człowiek...
— Et, tam wódka! Gdyby mi brat pozwolił młotem popracować z godzinę, tobym się może i rozgrzał...
— Młotem? — zaszemrał starzec między zdumieniem a radosnym uśmiechem. — Jużci on tam grzeje najtężej, to jest święta prawda, ale ja nie mam prawa młota odstąpić. Starsi mi nakazali robić, to muszę już ściśle, bez wyręki.
— Starsi? — uśmiechnął się Nienaski.
— Takie prawo!
— Jeżeli tylko o to idzie, to już ja winę i karę wezmę na siebie. Jestem warchoł i ze swego warcholskiego urzędu sprzeciwiam się wszelkiej starszyźnie. Powie się, żem bratu przemocą, z rąk młot wydarł, a to będzie szczera prawda, bo tak właśnie czynię!
To mówiąc, pochwycił w ręce stylisko i z dziwną rozkoszą zaczął walić z ramienia w głaz najbliższy. Wnet granitowa bulwa rozpadła się na kilka odszczepów. Stary pracownik patrzał z uśmiechem i mruczał:
— Przecie nie tak szparko, bo ramię stanie.
— Brat jest, z wymowy sądząc, Litwin chyba... — mówił Nienaski w chwili spoczynku.
Kamieniarz przestąpił z nogi na nogę i zasromał się niezgrabnie. Gdy mu ten wyręczyciel w pracy podawał rękę do uścisku, wyciągnął swoją nieśmiele i nieumiejętnie. Widać było, iż zupełnie już odwykł od tego towarzyskiego gestu.
— W klasztorze zapomina się, skąd tam kto... — rzekł cicho..
— Tu przecie las, nie klasztor. Ja się nazywam Ryszard Nienaski.
Wielki starzec jakoś śmiesznie przykucnął i kiwnął się, wymawiając swe światowe nazwisko:
— Na świecie niegdyś... nazwisko... Wolski. Ksiądz zawieszony w urzędzie, włóczęga... Tu mię odróżniają od innych imieniem Tytus.
— Bracie Tytusie...
— Zaszczytby to był dla mnie być bratem zakonnym w regule, ale nie jestem. Przepraszam, że sprostuję...
— Jakże mam mówić?
— Tytusie... — pouczył go starzec ze słodkim naciskiem.
— Niby tak wprost: »Ty Tytusie«... Jeżeli mi, Tytusie, będziesz mówił po imieniu, — Ryszardzie, — dobrze. Si non, — non!
— Nie mam na to prawa, ani pozwolenia.
— W takim razie stanie na dawnem: bracie Tytusie... A brat mi będzie mówił: »bracie Ryszardzie«...
Zakonnik nic nie odrzekł. Pokornie milczał. Ale to jego milczenie było raczej protestem, niż zezwoleniem. Ryszard chciał nanowo zabrać się do roboty. Ów Tytus wskazał mu oczyma bryłę okrągłą, zapewne przez lodowiec przed niezmiernością czasu w tem miejscu zostawioną. Z westchnieniem nadmienił, iż tę trzeba zepchnąć na drogę i łupać. Przystąpili do niej wraz i podsadzali się obadwaj. Ale głaz był olbrzymi i wrośnięty w ziemię. Dźwignęli go znowu ramionami i ruszyli z miejsca. Starzec sapał. Nienaski był tak blisko, że niemal słyszał, jak w tem mocnem ciele tętna biją. Czuł w przeczystem powietrzu odór jego potu. Znowu mętne wspomnienie z dzieciństwa wionęło niby prędki sen. Jakiś czas wiosenny, na wsi. Wieczór się zbliża. Łagodny, błękitnawy zmierzch nad nieskoszonemi łąkami. Kwiaty, trawy... Smolichy, złocienie, liliowe dzwonki, miodownik, mietlice... Szumią wody dwu żwawych rzeczułek, pędzących od pogródek i upustu czarnego młyna. Nieznany, krępy wieśniak, Józef Michta, kosi pierwszy w tych trawach. Śmieje się do »paniczka«, ostrząc błyszczącą kosę, czemsi mu grozi. Zmierzch coraz gęstszy. Zapach tamtejszy... Oto wziął Józwa paniczka na ręce, posadził na prawej, a w lewej niesie kosę błyszczącą. Tak ciemno, że ledwie to ostrze widać... — Jeszcze też paniczek nie był w chłopskiej garści — he? — powiada z udaną grozą.
Tensam to zalatuje odór potu i tasama znowu śmiesznie dziecinna miłość człowieka... Gdzieżeś to teraz, Józwa? Gdzieś ty, błękitny, woniejący, czarodziejski dzieciństwa wieczorze? Przewinęło się widzenie. Znikło.
Jeszcze raz podparłszy wantę ramionami, stoczyli ją na drogę. Tytus obtarł pot z czoła i twarzy szczerze po chłopsku, rękawem koszuli.
— Sambym jej nie był dał rady... — wyznał z upokorzeniem.
— Dźwignię trzeba mieć, drąg żelazny!
— Gdzież tu i do czego takie słowo »dźwignia« przypasować? Drąga żelaznego mi nie dają. A dla czego? A dla tego, że niema. Brat przełożony sam żebrał, kołatał w sklepach. Obiecują. I tak w koło. A ja rękami spycham. Spychać spycham, ale rzecz wolno idzie. Mówią dzień dnia, że na wielkie śniegi droga ma być het precz gotowa, bo będą bracia drzewo na zrąb wozić. Ja robię. Żebym to miał tę pańską »dźwignię«!
— Gołemi rękami, toby tu przecie sam dyabeł nie porozszczepiał tych głazów.
— Lepiej takiego słowa nie wymawiać... — z łagodną naganą rzekł Tytus.
— Bo brat pewnie i wierzy w istnienie dyabła...
— Święci pustelnicy, którzy nie mieli na duszy żadnej krzywdy, którzy odpokutowali najdrobniejszą zmazę grzechu, wierzyli, że on czyha. Cóż ja? Proch...
— Ale czy brat sam wierzy?
— A pan?
— Musiałbym chyba dostać jakiego obłąkania. Pocóż zresztą? Dość popatrzeć na niewzruszone złe przez wieki i na wieki między ludźmi ufundowane, na nikczemne krzywdy, które człowiek stwarza i nazywa cnotami, na podłości i oszustwa, z których bezczelne a wieczyste prawa są ukute... To wszystko zbieram w jedno i nazywam szatanem.
Zakonnik surowo milczał. Wyniosła groza jaśniała w jego bladej, stężałej twarzy. Głosem cichym, a pewnym i mocniejszym, niż najdonioślejszy krzyk odezwał się:
— Bóg czuwa nad światem.
Nienaski zwrócił się ku niemu i gadał:
— Czytałem wykaz, że w jednem tylko niewielkiem mieście angielskiem dwadzieścia tysięcy rodzin posiada do spania jedno tylko łóżko. Dzieci śpią ze starymi. Państwo, do którego należą te rodzinne łoża, pokonało lądy i wszystkie tafle wód nazywa swoimi, a więc mu nie brak pieniędzy. Zagarnia pod swe stopy koczowników, rybaków, pasterzy, rolników, białych, czarnych, żółtych... Ten tryumf, ta wiekuista pycha, flegma, spokój — i dzieci rzucone na łup grzechu, zbrodni dorosłych, — nie jest to oblicze szatana? A w Krakowie! Policya podgórska w trakcie »obławy« znalazła w cegielni Płaszowa śpiących jedenastu chłopców, w wieku od dziesięciu do czternastu lat. Chłopcy ci byli włóczęgami, a za miejsce noclegu obrali sobie cegielnię. Spali w komorze obok pieców, w śmieciach, poprzykrywani łachmanami. Po przesłuchaniu kilku z nich aresztowano za kradzież. Resztę wypuszczono na wolność. »Na wolność«. Słyszysz, ludzki gatunku, — na wolność? A w Warszawie! W dzielnicy za-łazienkowskiej...
Tytus posłusznie kiwał głową i pochylał się korpusem ciała. Twarz jego była blada i ruchoma. Każdy gest Ryszarda, każde słowo jego uniesienia odbijało się w nim i wyrażało, jakgdyby w lustrze. Oczy potwierdzały przytoczone wersye, usta naśladowały ruchy ust tamtego w sposób dziwnie posłuszny. Zdawaćby się mogło, że to ciało samo powtarza ruchy duszy, która jest nazewnątrz, a wcieliła się w osobę drugiego człowieka.
— Bandy wyrostków, wśród których wszystkie zbrodnie świata szerzą się, jak płomień, a mają w sobie doskonałość i finezyę nauki! Nory mieszkalne, gdzie ludzie czekają śmierci, jako wyzwolenia...
— Chińska dzielnica w San-Francisco... — zaszeptał Tytus. — Raz w nocy, obok teatru bokserów w New-Yorku policya wyrwała mię z rąk chłopców, z rąk dzieci prawie, które, wciągnąwszy mię w zasadzkę... W Paryżu dzielnica za Moufetard...
— To brat byłeś w Ameryce? — zapytał Nienaski.
— Byłem... — odburknął Wolski niechętnie. Jakby dla odtrącenia tej kwestyi, pochwycił znowu swój młot i zaczął pracowicie łupać głazy. Ryszard czuł, że odrywa tego człowieka od drogi spokoju, że go swem gadaniem napastuje, kusi, nęka, nie gorzej od dyabła. Lecz dzika ekstaza trzęsła go bardziej, niż wewnętrzna febra. Oto znalazł nareszcie, pierwszego na świecie, w którym czuł serce, pękające pod słowami bardziej, niż kamień pod młotem. Wiedział, że go słyszy dusza i że temu jednemu wszystko może powiedzieć o swej krzywdzie wewnętrznej. To też ciągnął jeszcze:
— Miliardy macie w ręku, władzę jawną i tajemną, a do czegóż ona służy? Wasze tyary, mitry tkane brylantami, wasze kapy, ciężkie od pereł...
Tytus patrzał na niego zgasłemi oczyma, w których malował się głęboki przestrach.
— Jesteście, — wołał Nienaski, — jak owa figa, którą Chrystus spotkał, wychodząc z Betanii, figa, na której, gdy łaknął, nic nie znalazł, oprócz liścia. I przeklął ją, — aż uschła. Gdyby dziś przyszedł na tę ziemię i przemierzył ją swemi krwawemi stopami, widząc was, nie znalazłby nic prócz obfitego i wspaniałego liścia, w którym nie rodzi się już nic dla świata, — powiedziałby wam pewnie taksamo, jak wówczas jej: — »Niech już więcej na wieki nie je owocu nikt z ciebie!«
Tytus uśmiechnął się pokornie i smutnie. Milczał. Jął okrzesywać połupane skrzyżale, nadając im, ile możności, formę płaską. Ryszard odszedł o parę kroków wyżej i począł rozmiażdżać uderzeniami głaz większy od poprzedniego.
Szybki zmierzch górski zapadał, przyspieszony przez zwały chmur, gnanych przez wicher. Pociemniały dalekie szczyty.
Z mroku odezwał się Tytus:
— Już pora zejść z roboty.
— Prawda, — już ciemno.
— A możebyście, pomocniku miły, zechcieli wstąpić i spocząć pod cieniem bogatego liścia owej »przeklętej figi«?
Gdzież to?
— Niedaleko stąd, w klasztorze.
— Dziękuję. Muszę się osuszyć, ogrzać, wyspać, gdyż czuję w sobie jakąś niemoc, może chorobę.
— To właśnie miałem na myśli, ogrzać się i wyspać...
— A do wsi stąd daleko?
— Kawałek drogi spory i żmudny.
— Gdybym dostał w waszym klasztorze jakietakie legowisko...
— Nie odemnie to zależy, ale się wstawię.
Szli przez głębię leśną w mroku, zupełnym już omackiem. Wicher huczał górą po szczytach drzew, a w dole lasu ciągnęło ciepło, jakby oddech zagrzany. W ciemności Tytus mówił:
— Szukałem i ja na nędze świata sposobów. Kołatałem, może nawet biłem we drzwi pięściami...
— Doprawdy?
— Podnosiłem ów głos zuchwałego bólu, który w pańskich słyszę żądaniach.
— I cóż? Nie przedarł się ten zuchwały głos przez bagnety żołnierzy, które strzegą dostępu do ucha namiestnika Chrystusa na ziemi?
— A czyż gdziekolwiek na ziemi lepiej? Wódz niemieckiego socyalizmu, August Bebel, umierając, zapisał milionowy majątek swemu spadkobiercy, choć przecie przez całe życie przeciwko takiemu właśnie spadkobraniu wojował słowem.
— Niemiec!
— Niemiec? I cóż to za wytłomaczenie? Krótko powiem: nie znalazłem na ziemi dla siebie innej drogi, tylko tę, na której spotkałeś mię, panie, — i innej roli, tylko tę: tłuc kamienie.
— I to jeszcze nie zupełna prawda! Ktoś »starszy« posłał tam »brata«, na tę drogę, ktoś »bratu« kazał tłuc kamienie.
— Nie. To nie jest tak.
— Jakże?
— Jeszcześ jest, panie, w sile lat. Nie wiesz, co jest zespół myśli, które zostały przeżyte, wyciśnięte z życia. Nie umiem mówić zrozumiale, ani wyraźnie, ani obrazem. W grono tych myśli starych, które rozpacz wewnętrzna pożerała i którą paliła raz wraz widokiem rozpacz z zewnątrz przychodząca, weszła łaska Boga miłości, która jest skarb nad skarby. Pokora.
— A wiem, wiem!
— Panie! Albo wiesz w istocie i wtedybyś od niej nie uchodził naprzód ani wstecz, — albo nie wiesz rzeczy samej, tylko imię.
— Znam jej istotę i, przepraszam za szczerość, — nazwę ją po imieniu. Jest to egoizm. Życie jądra orzecha za skorupą.
— Czyliżby taki owoc wydała ta miłość, z której, jakoby z żywej gałęzi, zmoczonej łzami, wyrosła miłość moja?
Głos ten był spokojny i rozważny, a brzmiał w ciszy lasu, jak skarga bolesna. Nienaski perorował głośno:
— Pewien genialny pisarz Francis Jammes mówi: »Wiara daje mi szczęście, z którem nic na ziemi porównać się nie może, a więc wierzę«.
— Jammes... — radośnie zagadnął Tytus, — ten, co opisał przygodę zajączka ze świętym Franciszkiem?
— Tensam. Wiara daje mu szczęście, a więc wierzy. Gdyby zbytek jemu, lub komukolwiek, dawał szczęście, z którem nic na ziemi porównać się nie może, zbytek byłby dobrem. Nie jestże to egoizm? Jestem w posiadaniu prawdy, gdyż bezpieczeństwo, które stało się udziałem mej duszy, jest tak dobre! Doskonalenie swej duszy, czystość, jasność, ukojenie, spokój, zatoka cicha. Wy pływajcie, nierozsądni żeglarze, po dzikiem morzu, ja stąd, z zatoki mojej spokojnie i z modlitwą na ustach oglądać będę wasze błędne drogi na grzbietach szalonych fal. Jeżeli który pochłonięty zostanie, jego to wina. Czemuż do zatoki cichej nie zawija?
— Bóg, który wszystko waży i pamięta, dał mi w niezgłębionem miłosierdziu swojem łaskę ujrzenia męża, co duszę swoją położył w dzieło prawości, co się mocą wewnętrzną wydźwignął ponad moc szatańską...
— Jest taki? Któż to?
Zakonnik umilkł. W ciemności słychać było jego niezgrabne stąpanie, iście dziadowski chód — i głos uprzejmy, kiedyniekiedy udzielający rad:
— Tędy... Na prawo... W lewo się teraz weźmy...
Nienaski szedł na oślep, nic nie widząc. Nareszcie w szczerym lesie i zupełnej ciemności dały się słyszeć głosy, rżenie konia, szczekanie psów. Wicher przygłuszał te dźwięki. Raz zdawało się, że przylatują zdala, to znowu były tuż, jakby o parę kroków. Raptem przed oczyma Ryszarda zjawiły się wysokie masy ciemności jeszcze grubszej, niż leśna. Wpatrzony w nie, rozpoznał kształt dachu. Po chwili, idąc tuż za zakonnikiem, minął bramę i znalazł się na dziedzińcu, otoczonym ze wszech stron. Można to było dostrzec, bo w jednej połaci tego okólnika, w jakiemś podcieniu, którego strona wewnętrzna była otwarta, świeciło się. Duże ognisko ukazywało wnętrze tej budowli i znaczną część podwórza. Ludzie snuli się żywo i na wsze strony dookoła ognia, biegali wewnątrz. Ktoś prowadził za uzdę rosłego konia. Żywe i ogromne oczy zwierzęcia, wpatrzone w daleki płomień, lśniły jak brylanty, a nozdrza raz wraz wydawały płochliwe chrapanie. Dziedziniec był niewielki. Stajnia mieściła się obok ludzkich części osiedla, gdyż wszystko było razem, po chłopsku. Tyle w tem wnętrzu sprawiano ruchu i bieganiny, że czyniło to wrażenie tyłów jakiegoś sklepu, składu, czy towarowej stacyi. Brat Tytus przyprowadził Nienaskiego bliżej do ogniska i poprosił, żeby przez chwilę zaczekał. Sam prędko znikł w najbliższych drzwiach. Przybysz patrzał na ogień z dziwną radością i prawdziwie pożądliwem upragnieniem. Było to palenisko szerokie na kamiennym trzonie, stojącym pośrodku dużej izby z otwartą ścianą. Dym wywalał się popod dach i płynął w górę, jak szeroka, wywinięta fala. Nad ogniskiem wisiał na tęgim haku wielki żelazny kocioł, a w nim perkotała głośno jakaś strawa. Człowiek w takiejsamej, jak Tytus, zakonnej sukmanie i z takąż czapką, w kształcie czepca, na głowie, stał przy kotle i sporą kopyścią raz wraz mięszał zawartość. Ktokolwiek przechodził przez tę pół-sień, był odziany taksamo, jak Tytus i ów kotłowy.
— A więc zakonnicy... — myślał Ryszard. Nudziła go ta przygoda. Przewidywał jakoweś nieprzyjemne zetknięcia, może jakie zasadnicze rozmowy. Namyślał się, czyby nie czmychnąć pocichu. Lecz żal mu było owego starca, Tytusa. Został. Wtem z za ognia wyszedł Tytus w towarzystwie drugiego człowieka. Był to starzec, również wysoki i tęgi, lecz inny. Waląc o klepisko tej izbicy kulą nogi przyprawnej, sztykutał ku gościowi. Tytus wskazał mu Ryszarda i nadmienił, że cela obok niego jest teraz wolna, bo brat Nikodem w mieście. Ów starzec patrzał w twarz Nienaskiego. Uchylił swego sukiennego czepka na siwej głowie, mówiąc:
— Prosimy... Tylko, że tu u nas po prostacku. Żadnych wygód. Ledwie dach. Jeżeli łaska, niechże pan wstąpi i ogrzeje się. Ogień jest, łoże jakie ta jest, to jest...
— Dziękuję. Jeżeli w czem nie przeszkodzę, tobym się ogrzał chętnie i wysuszył ubranie.
— Ano ogień się pali...
— Pozwoli brat, że mu przedstawię, kim jestem. Nazwisko moje Nienaski Ryszard, z fachu budowniczy.
Stary zakonnik podniósł głowę i jakoś z góry patrzał na tego gościa. Wargi jego szeptały:
— Nienaski, Nienaski... A czy przypadkiem nie pana Olesiów syn?
— Mojemu ojcu Aleksander było na imię.
Mgła zadumy głębokiej przyćmiła stare, niezłomne oczy starca.
— Olesiów... — szepnął do siebie, kiwając głową. — Panie mu świeć, żołnierzykowi! Czysty był, wesoły. Nic ta brudnego nie poszło za nim...
— To brat znał mego ojca?
Zakonnik nie odpowiedział. Senne jego wejrzenie spoczywało na Ryszardzie, gdy od niechcenia pytaniem pytanie odparł:
— A dziada pan nie pamiętasz?
— Nie.
— A matka żyje?
— Matka moja dawno umarła.
Starzec począł śmiać się dziwacznie, częstotliwie. Gadał między wyładowaniami niemiłemi owych chichotków:
— Dusze czystych chodzą za nami, koło nas. Ani ta kto wie, gdzie go duch pamiętny pośle. Jak ten Oleś z Sybiru wrócił, była tam jedna pracownia, gdzie my się spotykali. Przelotnie, przelotnie, bo ta ja wtedy byłem w smutku. Dyabeł mię pędzał, a nie wiedziałem, jak się obronić. Działy się rzeczy koło mnie, we mnie, ze mną... Wszyscy się śmiali. A on się wtedy nie śmiał ten pan Oleś... Może i wiedział, że gdym był słaby, wtedym się stawał mocny...
Śmiejąc się do siebie, zakonnik odszedł i znikł gdzieś w ciemności. Ryszard zawiesił płaszcz na drągu, który był blisko ognia, ściągnął przemoczone buty i podsunął je ku palenisku, — sam wreszcie począł się opiekać ze wszech stron. Wnet ubranie dymiło się i schło forsownie. W trakcie tego miał możność przypatrzenia się strawie w kotle. Były to ziemniaki oskrobane, gotujące się na zupę »kartoflankę«. Warzono jej dużo, jakby dla stada ludzi. Do kaduka! jakże pachniała owa kartoflanka... Zdawało się, że smak tylko dla kosztowania tego specyału istnieje, a kiszki tylko na taką zupę czekały od dawna. Ludzie w bezbarwnych habitach i sukiennych czepcach, przepasani postronkami, od których ku ziemi zwieszały się węzły różańców, gromadzili się w tej szopie, przychodząc, widać, od różnych ciężkich zajęć, bo jedni z nich byli ośnieżeni i okryci bryzgami błota, jak drwale, czy kopacze ziemi, — inni wracali jakby od młocki, czy wiania zboża, — jeszcze inni z narzędzami pracy, z heblami, ośnikami, świdrami, siekierami i piłami. Składali swe statki porządkiem wzdłuż ścian tej szopy i zasiadali na ławkach ruchomych w pobliżu ognia. Każdy z nich, wchodząc, pozdrawiał obecnych słowem bożem i zajmował swe miejsce. Wszyscy przelotnie spoglądali na Ryszarda, lecz bez natarczywej ciekawości, raczej w roztargnieniu i jakby przez pomyłkę. On przyglądał się im bardziej pilnie, niż oni jemu. Byli to ludzie najrozmaitsi: starzy i młodzi, o postawach dorodnych i pokracznych. Przeważali jednak jacyś szpetni, ordynarni, pospolici. Możnaby utrzymywać, że w przeważnej większości wyglądali, jak rataje, parobcy, czeladź niskiego rzędu, czasem, jak zdruzgotani apasze, wśród których tam i sam zaplątał się jakiś typ »z wyższa«. Twarze ospowate, czerwone jakby od wódki, obrzękłe, jakby od choroby, porysowane krostami i bliznami ukazywały się z za ognia, gdy nowi przybysze nadciągali ze dwora. Rozmowy wśród nich nie było. Pogwar niechętny, przerzucanie się najniezbędniejszem słowem z musu zastępowało rozmowę. Głód, znużenie i senność malowały się w tych parobczańskich figurach. Zebrani już byli, widocznie, wszyscy, gdy starzec-zwierzchnik, który był niedawno rozmawiał z Ryszardem, powrócił i znalazł się w rzędzie innych. Wówczas jeden z braci rozdał szybko gliniane miski i krótkie warzechy. Nie pominął i gościa. Wszyscy stali w półkole, gdy ktoś w tym tłumie wygłosił krótką modlitwę.
Nienaskiego ogarnęło przelotne wspomnienie kryminału, różnych pospólnych noclegów... Żeby ze siebie to otrząsnąć, zanurzył z kolei po innych warzechę w kocioł i wyłowił pełną miskę kartoflanki. Gonił za gąszczem i sięgał głęboko, czy czasem na jaki kąsek nie trafi. Lecz nic z tej nadziei! Była to w sumie przednia zupa, kaszą zasypana, w której gdzieniegdzie rozgotowany teraz na dobre grzyb suszony pływał. Bractwo chlipało warzę z wielkim a wielkim apetytem. Świadczyło o nim zgodne prostackie ciapanie wargami. Z pustego kotła buchała ciepła para. Te i owe źrenice pożądliwie przenikały opar, badając, czyby się jeszcze drugiej półmiseczki nie dało wyłowić. Lecz kocioł był pusty. Ognisko pod nim przygasił brat-kucharz i bracia, pożegnawszy się nawzajem słowem bożem, szybko się rozeszli. Na placu został starzec-zwierzchnik, Tytus i Nienaski.
— Bracie Tytusie, to tam pokażesz Nikodemową celę. Przepraszamy za pościel, której, poprawdzie, wcale niema. Czem chata bogata... Jak to u zakonników... A przecie daj tam opończę do okrycia. Rzeczyby najlepiej zostawić przy kominie. Choć ogień zgaszony, to i tak wyschną do rana. No, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków... — rzekł brat Tytus. — Prośbę mam...— westchnął natrętnie za odchodzącym.
Starszy zadarł głowę według swego zwyczaju i patrzał uważnie na petenta.
— Cóż tam powiesz? — spytał.
— Chciałem jutro zrana godzinę, a jeśli będzie łaska, to i dwie porozmawiać z gościem naszym.
Przewodnik zamyślił się. Jego zgrzybiała, siwą szczeciną obrzucona, przepotężna, iście lwia twarz, o wyrazistych oczach zwróciła się w stronę obudwu. Świdrował Ryszarda nawskróś oczyma. Potem przyparł Tytusa:
— Cóż cię tak znowu znagliło?
— Muszę się rozmówić.
— Znowu cię nosi?
— Lękam się, że mię poniesie, jeśli wszystkiego nie usłyszę i sam, własną mocą nie odeprę.
— Śmiesznyś ty wciąż dla mnie, stary dzieciuchu! Pana Jezusa może oburącz trzymać za stopy, a on rozmowę musi staczać z przechodnim panem. Ady gadaj-że, gadaj, — choć i trzy! — dorzucił z gniewnem podniesieniem głosu. Stukając głośno butem zdrowej nogi i waląc w ziemię drugą nogą przyprawną, żelazną, odchodził w kierunku małych drzwiczek. Przed tem to wejściem zatrzymał się i odwrócił. Stał tam przez chwilę, zwrócony do obudwu wspaniałym profilem. Spytał:
— A pan może i nie chce wcale tej twojej rozmowy?
— Owszem, bardzo o nią proszę... — rzekł Nienaski.
Wówczas stary człowiek machnął ręką. Pochylił się bardziej i zgarbił. Po chwili cichszym i pokornym głosem mówił do Tytusa:
— To mi tam powiesz, bracie Tytusie, jutro, co uradzicie. Bóg z tobą, bracie.
Ryszardowi zrobiło się nieprzyjemnie i wstyd wobec tych starców.
— Przepraszam, — rzekł do przewodniczącego. — Jeżeli tak... Gdyby ta rozmowa miała stanowić przykrość dla kogokolwiek, to może jej lepiej zaniechać... Nie chciałbym być poczytywany za pyszałka.
— Nic się nie niepokój, dobry panie. Tytus i ja — proch jesteśmy przed Panem...
I znowu ta ich ciągła pokora wydała mu się jakąś odmianą, czy transformacyą — obłudy. Zamilkł. Kulawy starzec odszedł. Tytus poprowadził swego gościa do innych małych drzwi i szedł przodem na ciemne schodki. Weszli na ciasny korytarzyk, gdzie było ciepło, rozchodzące się z niewidzialnego pieca czy komina.
— Oto tu, — rzekł Tytus, świecąc w ciemności siarczaną zapałką. — Celki nasze są małe i niskie. Pościeli nie mamy. Ale jest tam opończa brata Nikodema.
Nienaski miał przed sobą otwór nie podobny do drzwi, ani do okna. Była to dziura na połowę wysokości człowieka. Ukląkł tedy na ziemi i wczołgał się do wnętrza. Tytus podał mu stoczek zapalony, lecz prosił, żeby go zgasić, ile możności najprędzej. Nienaski był posłuszny, tembardziej, że głowa go bolała i gorączka darła coraz wyraźniej. Ta sucha cela wydała mu się królewskiem łożem po kolebie w skałach.
Życzył tedy Tytusowi dobrej nocy, zapewnił, iż mu jest wybornie i rozglądał się przez chwilę dokoła. Był w niszy podłużnego kształtu, przypominającej wnętrze trumny. Na długość starczyło miejsca tyle, co w trumnie, czyli na dorosłego człowieka. Na wysokość było go więcej, bo można było obracać się wewnątrz swobodnie i siedzieć, dosięgając głową powały. Zamiast posłania były w tej celce zwyczajne deski, z deską pochyłą pod głowę. Nie było również okna. Ażeby jednakże człowiek żyjący tam nie udusił się z braku powietrza, przy wezgłowiu belka była nawskróś przepiłowana dwoma ukośnemi rznięciami, a romboidowy jej odcinek osadzony na tyblu, który pozwalał obracać to niby-okno. W razie zaduchu w celi zakonnik mógł odemknąć sobie naraz dwa otwory, popychając ręką ów ukośny kawał belki, który w czasie wielkiego zimna, lub wichru szczelnie do swego macierzystego miejsca przystawał i otwory zamykał. Celę od celi przedzielała ścianka z grubych tarcic. Wszystkie one stanowiły rodzaj pawlacza, wzniesionego w połowie owej izbicy otwartej, gdzie strawę warzono.
Nienaski zawinął się w grubą gunię, czy bundę, którą był znalazł w tem grobowisku, uchylił nieco okienka, żeby mieć oddech na świat... W nocy sypał bardzo gęsty i obfity śnieg, który zalepił otwory w przecięciach belki. Było jeszcze ciemno, gdy w klasztorze poczęto ruszać się, tupać nogami w grubych i podkutych butach, zstępować ze schodków, które trzeszczały, mruczeć modlitwy i śpiewać pieśni. Ryszard czuł wciąż w sobie chorobę, lecz że rzeczy swe przemoczone zostawił przy ognisku, trzeba było w opończy biec po nie na bosaka. Tymczasem z przyjemnem zdumieniem zastał te rzeczy złożone przy wejściu do celki wysuszone do cna i oczyszczone starannie. Wzruszyła go ta grzeczność. Co tchu ubrał się i wysunął nazewnątrz, żeby za nią podziękować, jak się domyślał, Tytusowi. Gdy ze schodków zlazł do dolnego podcienia, zobaczył zakonników, sunących dokądś parami. Zmierzali do małej budowli, która zamykała otwartą przestrzeń. Nienaski wszedł za nimi we drzwi otwarte i spostrzegł, że to jest kaplica. Szary zmierzch przedświtu późnej jesieni w górach jeszcze panował, lecz można już było odróżnić przedmioty. Mało ich było w tej świątyńce. Była to izba prosta, pospolicie sklecona, jak wszystko tutaj. Rzucał się w oczy tylko ołtarz w głębi. Zapalono świece, osadzone w lichtarzach z wycinanemi ozdobami z kolorowego papieru. Wtedy uwidocznił się obraz w ołtarzu. Był tam wymalowany na płótnie wielki czarny krzyż, a na nim przybite ciało Chrystusa. Nienaski począł wpatrywać się w to malowidło i przyszedł do wniosku, iż jest to dzieło niezrównanego artysty. Było coś nad wyraz prostego, jakby odartego z rzeczywistości, w tem dziele, a zarazem była to pełnia idei, krzyk o męce Chrystusa. Ciało czarne, chude, zabite przez boleść zalewała krew. Zwisająca na bok głowa była jasnym dowodem, żywem świadectwem, czem jest pokonanie świętości na ziemi. Ani jeden rys nie podkreślał w tym utworze realizmu zjawiska, a co w nim było realnego, mówiło o prawdzie męczarni samej w sobie pełnią wyrazu i pełnią poezyi. Gdy słaby blask dnia przedostał się poprzez szyby okienne i wstąpił do tej świetlicy, ukazywała się coraz wyraźniej ta ciężka głowa i jej bohaterskie usta, bolesne, zastygające oczy, a nawet w śmierci pełne świętego uniesienia. Nienaski zapytał Tytusa, który klęczał obok i odmawiał wraz z innymi chóralne modlitwy, — kto malował ten obraz? Wielki kamieniarz wskazał oczyma brata-przewodnika. Ten klęczał pośrodku izby. Z pod zakonnej sukmany wyłaziła teraz jego sztuczna, żelazna noga. Nienaski spytał jeszcze Tytusa, wskutek czego ów brat przewodniczący stracił nogę. Tytus odpowiedział z pośpiechem, jakby dla corychlejszego przerwania tych niewczesnych indagacyi:
— W powstaniu.
Wnet skończyło się krótkie nabożeństwo i gmin zakonny wypłynął z kapliczki. Jedni z braci zabierali ze sobą narzędzia ciesielskie i dokądś odchodzili, — inni poczęli krzątać się około gospodarstwa. Tytus wziął swój młot, mniejszy, kończysty młotek kamieniarski i brnął w śniegu pod górę. Ryszard udał się za nim. Wiatr ustał. Świeżo spadłe śniegi leżały na nieruchomych świerkach. W pałąki gięły się gałęzie od ciężaru grubej okiści. Nieskalane pokłady białego puchu jaśniały w błękitnem świtaniu. Za górami stał już poranek, lecz tu w tej puszczy ledwie — ledwie brzask się niecił. Tytus i Nienaski wyszli w górę do wczorajszej roboty, teraz zasypanej i przykrytej ogromnemi czapami śniegu. Zakonnik zostawił w tem miejscu swe narzędzia i ścieżyną niewidoczną poszedł wyżej, kopiąc się w miękkiej, błękitnawej ponowie. Wszystko powietrze było tak przeczyste, tak ciche, tak jakoś lotne, iż zdało się, jakoby człowiek był ptakiem... Rozłożyć skrzydła w lodowatej przestrzeni i uchodzić w górę z tej ziemi! Mijali ciche kościoły, — świerki otulone w czarujące kapy z brylantów, — międzydrzewne groty i wnęki, pełne fioletu, pełne fantasmagoryi i snów o dziwach, — kopce, na których czubach spoczywał ledwie dostrzegalny róż zaranka. Nim się napatrzyli i otrząsnęli z zachwytu, z rozkoszy widoku, którą obdarzało to świtanie, las się rozchylił w prawo, rozchylił w lewo. Daleko, w błękitach, które opadały z wyżyn, stały kolosy gór, zasute jasnym, młodym śniegiem. Tytus zatrzymał się i długo patrzył na to nieporównane widziadło. Nienaski przyzostał o parę kroków. Spoglądał na góry, lecz myślał nie o nich. Możnaby powiedzieć, że myślał tym widokiem o zawikłaniu swego życia w życie świata. Co robi na tej ziemi? Czem tu jest w biegu rzeczy?
Wtem starzec, stojący w śniegu, osunął się w ten puch, jakby w nim usiadł. Nienaski dorozumiał się, że ukląkł. W ciszy słyszał jego mamrotanie, radosny, uniesiony szloch:
— Bądź błogosławiony za widok, za widok tej jutrzenki! Bądź błogosławiony za wzrok, niepojętą siłę, — za płuca do oddychania cudem powietrza, — za czystość Twojego ranka dla moich płuc! Dziękuję Ci, iż widzę, jak Twoje słońce wschodzi! O, Boże! Daj mi siłę w rękach, w nogach... Jeszcze, jeszcze! Nie daj mi stanąć! Niech wszystkie oczy ludzkie widzą Twe słońce, niech każde płuca oddychają czystością tego poranka. O, Boże!
Było w tej cichej modlitwie wzywanie tak przejmujące, wola tak niezłomna, miłość tak ekstatyczna, że Nienaski wzruszył się, a nawet wstrząsnął. Przeciw woli swej, — patrząc na tę starość, w której palił się ogień tak żywy, powtarzał płomienne słowa:
— Jeszcze! Jeszcze!
Po długiem milczeniu zauważył, że Tytus wstał z klęczek i schodzi. Rzekł do niego:
— Nie chciałbym narzucać się bratu...
— Broń boże!
— Pragnąłem zapytać o pewne szczegóły...
— Służę najchętniej!
— Brat wspomniał w kościółku, że starzec-przewodnik jest to malarz. Jest to niezwykły malarz. Jakie jest jego nazwisko?
— Niema tu nazwisk, a brat-zwierzchnik nie jest już malarzem. Był nim niegdyś. Dzisiaj porzucił to bawidło ludzi światowych.
— Wielka szkoda! Jest to nadzwyczajny artysta.
— Przepraszam, że się tak wyrażę, ale ta opinia o malarstwie brata starszego, — są to umówione wyrazy...
— Nie będę tego odpierał, bo to nie jest dla mnie ani zasadnicze, ani ważne. Dla mnie jest tak, dla brata — nie.
Oto i wszystko.
— Właśnie... To są umówione wyrazy między pewnemi grupami ludzi. Dodam tylko jedno. Jeżeli brat przewodniczący jest takim »artystą«, jak pan mówi, tem większa jego zasługa, że swój artyzm bez żalu odrzucił. Na żaden już obraz nie spogląda, on, taki malarz, jak to pan mówi. Raz tylko wziął pędzel do ręki, ażeby stworzyć obraz Zbawiciela do tutejszej kaplicy. Umiał malować, więc wziął się do tego. Jedni z braci piłowali deski, drudzy je heblowali, ci robili świdrem, a ci siekierą, ci murowali, a tamci przybijali gonty. Co który umiał najlepiej, albo do czego najbardziej był zdolny — to robił. On umiał malować, więc na ogólne, natarczywe żądanie braci, stworzył wśród twardego postu i żarliwych modlitw wizerunek Zbawiciela. Poza tem jedynem zdarzeniem, już nigdy nie maluje.
— Zakopał w ziemię talent.
— Nie! To, co mogłoby być tylko zbytkiem, uciechą, zabawą, — zabawą wśród tylu nędz! — rozrywką smakosza, przedmiotem martwej kontemplacyi duchowego leniwca — zakopał w ziemię. To, co było istotnie potrzebne, owoc swego geniuszu ukazał w tem jednem dziele. A zresztą — tak uczynił. Poświęcił swój ziemski talent dla Boga.
— Nie rozumiem, czy może być na cokolwiek użytecznem zniweczenie takiej zdolności.
— Powiedział ten poeta, — pan pamięta lepiej, niż ja: »Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy«...
— Zawsze jest czas na żałowanie takiej róży!
— Lasy płoną! — jęknął brat Tytus. Zamilkł w smutku. Słońce coraz jaśniej, widoczniej pozłacało gzemsy ośnieżonych szczytów. Zakonnik, brnąc w śniegu, zeszedł jeszcze niżej, odnalazł pień ściętego drzewa i strzepnął z niego śnieg połą odzienia. Prosił towarzysza, żeby usiadł. Lecz Nienaski znalazł dla siebie głaz, który leżał obok. Wtedy zakonnik usiadł na pniaku. Jego potężna figura podobna była do skalnego złomu. Począł mówić nieśmiało:
— Ciężkie mi pan wczoraj zadał pchnięcie...
— Czemże to?
— Łaskawem twierdzeniem, iż pokora nasza zakonna jest to egoizm. Chciałbym, ażeby pan posłuchać raczył usprawiedliwienia. W krótkich słowach radbym opowiedzieć pewien żywot. Nieudolnym moim językiem radbym wyrazić glossę o pewnem zmaganiu się i walkach życia. A jeśli pan raczy cierpliwie wysłuchać, chciałbym prosić o powtórzenie wyroku, albo o jego odwołanie. Będzie to dla mnie ważne słowo.
— Bracie Tytusie! Mówię, co czuję o ludziach i o sobie, szczerze i otwarcie...
— Rozumiem. Oto ten głos.
— Słucham!
— Był onego czasu człowiek bardzo piękny, dostojny, oświecony i ogładzony w towarzystwie ludzi zamożnych. Urodził się i wychował na pana. Oprócz tego był artystą. Zdarzyło mi się widzieć jego obraz z czasów młodości. To dzieło młodzieńcze nosiło nazwę — »Ogród miłości«. Kto na nie patrzał, musiał pomyśleć o swych latach szczęśliwych, o marzeniach wiośnianych, musiał ujrzeć swą młodość. Jest w tem malowidle jakgdyby młodość wszystkich ludzi na całej ziemi, szczęście porannych dni rodu ludzkiego, w niepojęty sposób zebrane i okazane w jednym widoku. Martwe farby tchną tam widokiem kwitnących drzew, pachną kwiaty... Lecz nie o tem mam mówić. Ów piękny młodzieniec, któremu szczęście dawało klucze od wrótni ogrodu miłości, poszedł z innymi na pole bitwy. Był ciężko poraniony, a nawet stracił nogę.
— A! — domyślił się Ryszard.
— Gdy zaś przyszło nieszczęście najgorsze, najokrutniejsze vae victis! — wziął w swą duszę tak dużo pospólnego cierpienia, iż stracił coś więcej, niż nogę, niż część ciała, bo rozum.
— Jakto? Doprawdy?
— Tak ludzie mówili w mądrości swojej. Święty Paweł zapewnia koryncyan, iż »moc boża wykonywa się w słabości«. Tak i ten człowiek »znalazł upodobanie w niemocach, w potwarzach, w prześladowaniach, w uciskach dla Chrystusa«. Gdzie wtedy był. Co robił? Wspominają, że tułał się pozagraniczu obdarty, zdziczały, zabity na duszy, nieprzystępny. Przedtem, czy potem, bo nigdy od niego samego relacyi nikt nie słyszał, a ludzkie relacye w takich sprawach są zawodne, — wstąpił do zakonu jezuitów.
— A — do jezuitów!
— Odbywał nowicyat, zdaje się w kraju. Następnie udał się sam, czy z polecenia swej władzy, do Rzymu. Jakie tam przeżył walki, jakie męki i złamania duszy, nikt nie wie. Miarą wszystkiego jest to jedno, iż porzucił ów zakon. Wówczas zapewne przyszedł nań najgłębszy smutek. »Dany był bodziec jego ciału, posłannik szatana, aby go policzkował«... Człowiek ten tyle złego zobaczył wówczas na świecie, a nawet w sobie, iż mu się złe wszystko przedstawiło w obrazie szatana. I zdało mu się, że szatan w jego ciele, w jego krwi, w jego sercu obrał sobie mieszkanie. Zdało mu się, iż źródło i przyczynę przyczyn wszystkiego złego na ziemi nosi w sobie. I gdyby to źródło zniszczyć, zniszczyłoby się złe na ziemi i panowanie na niej szatana. To też pewnego dnia ten człowiek pchnął się w piersi sztyletem, sądząc, iż zabija szatana...
Grube, sękate ręce zakonnika, gdy to mówił, ścisnęły się i zatrzęsły trwożnie, jak piąstki bezsilne rocznego dziecka. Twarz jego była pełna grozy, a oczy pełne łez. Mówił dalej:
— Odratowano... Uderzenie ostrza minęło serce. Rana dała się zagoić. I ta myśl nieszczęśliwa odeszła, jakby wypłynęła razem ze krwią z przebicia. I znowu nikt nie wiedział, gdzie ten człowiek jest, co ze sobą czyni, gdy ze szpitala wyszedł. Pewnego zaś czasu, w zimie zjawił się w kraju i wszedł w stosunki koleżeńskie z dawnymi towarzyszami sztuki. Mieszkał pospołu z nimi w malarskiej pracowni. Izba ta mieściła się na ostatniem piętrze wielkiego hotelu. Było tam zimno i pusto. W tej wielkiej pustce raz wraz nocował ktoś z emigrantów bezdomnych, który wrócił z daleka, albo który z sybiraków...
Pracownia. Zimowe noclegi. Poranki. Niejasny cień ojca, najdroższe jego tchnienie, coś jakby daleki — daleki szmer jego mowy — przepłynęło przez ciało Ryszarda. Głos wewnętrzny pytał się nieśmiało: o kim to on opowiada, o jakiej to pracowni? Tytus, nie wiedząc, jakie struny w słuchaczu poruszył, mówił dalej:
— Malarze schodzili się do pracowni za dnia i wykrzykiwali o swoich tam mniemaniach farbiarskich, poglądach, walkach i starciach. Ów człowiek samotny słuchał, co mówią, ale nie mięszał się do ich rozgwaru. Posłuchał — posłuchał, roześmiał się i bez pożegnania odchodził. Na swej drewnianej nodze, w dziwnem odzieniu, jakby w żydowskim chałacie, czy ukraińskiej bundzie, postronkiem przepasany wałęsał się po zaułkach wielkomiejskich. Zarabiał na życie dźwiganiem ciężarów, noszeniem pak do sklepów, posługiwaniem na towarowym dworcu kolei. Jednakże, gdy przybył do pracowni zrana, pod nieobecność kolegów, i gdy nikogo nie zastał, zamykał na klucz tę izbę, rozkładał na podłodze wielkie arkusze rysowniczego papieru, przez innych zostawione i, leżąc na ziemi, coś w tajemnicy rysował. Kilkakroć przez dziurę od klucza podpatrywali go przyjaciele. Nie przerywali mu, gdyż czcili jego »wielki a zmarnowany« talent. Lecz skoro tylko rozległ się szmer, dały słyszeć szepty, odgłos stąpania, ów człowiek darł rysunek w drobne strzępy. Darł go zresztą i bez tych oznak nadejścia ludzi. Rysował pewnie męczarnię swej duszy, a któż ją, dobry panie, oddać potrafi? Jeden wszakże z tych rysunków ocalał?
— Jaki też jest?
— Kuszenie Zbawiciela przez szatana.
— Gdzie się ten rysunek znajduje?
— Jest w pewnem miejscu.
— Tylko ten jeden?
— Ten jeden. Ocalił go przypadkiem brat Daniel, najstarszy w klasztorze, który teraz jest bardzo chory. Gdy koledzy malarze wpadali do pracowni, ażeby ujrzeć, co też zrobił, popadał w gniewny szał. Niszczył wówczas wszystko. Zresztą, coraz rzadziej pokazywał im się na oczy. Widywano go tylko przelotnie. Wiedziano, że »waryuje«, to znaczy, że chodzi nocami po najdalszych przedmieściach, po zaułkach, po krańcach, że podnosi z rynsztoków opuchlaków, nędzarzy potyfusowych, głodomorów, kostniejących z zimna, pijaków w delirium, wyrzuconych na bruk ze szynków, łajdusów, wyrzuconych z burdelów, nędzę bez nazwy i kierunku swej zbrodni, zdychającą na ziemi. Wiedziano, że zaczepia po gliniankach, wystygłych cegielniach, szopach w polu i rowach starych wałów kanalię, zmawiającą się na zbój. Widywano go w towarzystwie takich oto ludzi, prowadzącego ich dokądś, zmierzającego na ich czele w jakimś kierunku. Nie było wówczas pogotowia ratunkowego, ani przytułków noclegowych. Było tylko jego obłąkane serce. Zrazu myślano, że może w obłędzie przystał do zbójów i dał się namówić do zbrodni. Później przekonano się, że to jest tylko święty oprawca, zbierający ludzką padlinę, Chrystusów ceklarz, który się głupim stał dla miłości człowieka. Więc też o nim zapomniano wprędce wśród długich i namiętnych sporów o rodzaje sztuki.
Tymczasem znowu się począł ukazywać w pracowni. Ale już nie sam. Chodziło za nim dwu, czasem trzech taksamo odzianych, jak i on, w sukmany, w podobizny sybirskich brodiażek, przepasane powrozami. Byli to nawróceni przezeń zbóje, odratowani samobójcy, podźwignięte z kałuży opuchlaki. Przesiadywali w kościołach, wspólnie zarabiali na życie dźwiganiem ciężarów i wspólnie podejmowali z rynsztoków następców swoich. W malarskiej pracowni jeden kąt zajęli na swój specyalnie użytek. Ze starych pak po obrazach zbili gwoździami ołtarz, z dwu patyków wystrugali krzyż, a zawiesiwszy to miejsce malarskie draperyami, ufundowali pierwszą kaplicę. W przeciwległym końcu pracowni stały, lub leżały nagie modelki, pozujące malarzom, słychać było wrzaski i śpiewy, — na stalugach wisiała porozwieszana bielizna i spódnice. Tutaj, w kącie zakonnym, odprawiało się żarliwe nabożeństwo, brzmiały pieśni i litanie...
Teraz już Nienaski nie miał wątpliwości. Znał dobrze tę całą historyę, lepiej, niż narrator. Umiał ją na pamięć. Słuchał jednak z przymkniętemi oczyma, jakby nie wiedział o niczem. Lecz przed wzrokiem, cofającym się dalej a dalej, miał swe żelazne łóżeczko, otoczone balustradą z zielonej sznurowej siatki, — widok małego pokoju... Niski sufit z wymalowanym tłustym amorkiem, z którego brzuszka wybiega hak starej lampy wiszącej. Klosz zielony z wierzchu, matowy z dołu, wieczny kopeć na ciałku i twarzy tego pulchnego amorka... Stolik ojcowski i stary, poczciwy kochany fotel... To ojciec w dobrym humorze opowiada historyę o nabożeństwie w pracowni, o modelkach, których majtki i koszule wiszą na stalugach... Malarze drwią, dowcipkują, puszczają niezrównane kawały, modelki zanoszą się od śmiechu na widok nabożeństwa »mnichów«, z których jeden jest »niespełna rozumu«, na drewnianej nodze zdziwaczały malarz, a dwaj inni, to jakieś wywłoki, czy ex-bandyci z rowów, albo glinianek mokotowskich. Jeszcze w uchu brzmi litewska ojca wymowa, jego srebrzysty śmiech, przepuszczony przez te łzy natrętne, co mu zawsze w śmiechu przeszkadzały, kapiąc w najniewłaściwszem miejscu z oczu na brodę, siwemi nićmi przetkaną. Ta klechda domowa, ta wieczorna, przedsenna »skazka« na dobranoc o malarzach-współpowietnikach i o mnichu na szczudle, — zatracona w wirze życia, a teraz z zewnątrz podana — jakże się sercu nagodziła! Perła zagubiona, która się oto znalazła... Przytuliło się do samotności serca podanie, jak rzecz swoja własna, dopasowała się doń i zrosło z niem w jedno rodzone.
Brat Tytus ciągnął dalej:
— Tam to, w kącie pracowni zaczął się i powstał nowy zakon, a związał pierwszy klasztor.
— Pierwszy? A czy jest ich już więcej?
— Zakon jest jeden, lecz ma wiele domów, w każdem prawie większem mieście.
— Co to jest za zakon i na czem polega jego reguła?
— Najgłówniejszem jego zadaniem jest walka ze złem, wydzieranie dusz ludzkich z zepsucia, a ciał z upadku. Dążeniem głównem jest powracanie tych dusz niebu i anielstwu. Zadaniem niejako ziemskiem jest to, co czynił założyciel od samego początku: zbieranie opuchlaków i wyrzutków. Z darów ludzkich zakon tworzy przytułki najprostsze, krótko mówiąc, szopy noclegowe i trzyma ich drzwi otworem dla każdego nędzarza i bezdomnego, kto wejść zechce. Każdy kto wejdzie, dostaje, jeśli jest głodny, miskę zupy najprostszej, ale pożywnej, — i nocleg. Nocuje, dopóki można, bezpłatnie. Nikt go o nic nie pyta i niczego mu nie narzuca, nawet pomocy religijnej. Dopiero po kilku dniach gość otrzymuje propozycyę pracy. Zakon prowadzi warsztaty: wyplata krzesła, oprawia książki, trudni się stolarszczyzną i mularką. Skoro przychodzień chce pracować, zarabia i ma wolę po temu, przyjmuje się go w poczet braci. Każdy człowiek może zostać bratem i niejeden, którego świat podeptał i splugawił, żyje tu w braterskiem kole, a niejeden umarł in odore sanctitatis.
Nienaski spytał:
— Zakon posiada jaki majątek?
— Nie posiada żadnego. Jest to zakon żebrzący.
— Och! — wykrzywił się z odrazą.
— Żebrzący w taki sposób: ma się prawo otrzymać w naturze tylko tyle, ile trzeba na przeżywienie braci w ciągu dnia.
— I to jeszcze!
— Jeżeli kto ofiaruje na rzecz klasztoru funt cukru, — brat żebrzący nie ma prawa wziąć całego funta, jeżeli go nie potrzeba w całości na jeden dzień.
— Więc bierze dziś ćwierć funta, przypuśćmy, nazajutrz przychodzi po drugą ćwiartkę, pojutrze po trzecią?...
— Zawszeć to lepsze, niż gromadzić zapasy, śpiżarnie i majątek. W ten tylko sposób można się zawarować od niebezpieczeństwa posiadania, no, i od zarzutu, że się jest jednym z przebogatych liści przeklętej figi...
Słowa te wypowiedział zakonnik cicho i z wyrzutem, którego zresztą wnet się zawstydził.
— A wszakże brat wspomniał o posiadaniu szop? Wreszcie tutejszy klasztor jest przecie »własnością« zakonu?
— Tak jest. Ten jest wspólną własnością braci. Zajmuje on tylą przestrzeń, ile ogarnęły zabudowania. Zbudowany jest całkowicie własnemi rękoma braci, bez użycia najemnika. Wreszcie jest to właściwie lecznica braci, którzy pracują w mieście wśród przeróżnych chorób i sami w chorobę popadli.
— To bracia sami zbudowali to wszystko?
— Tak jest.
— Bardzo — bardzo liche jest to budowanie.
— Doprawdy?
— Mówię, jako specyalista... — uśmiechnął się Nienaski... — Jestem z zawodu budowniczym.
— Cóżby to była za łaska!... — westchnął Tytus.
— A co?
— Gdyby pan zechciał bratu przewodnikowi poradzić. Bo właśnie teraz zakłada tutaj nowe warsztaty, chce wybudować całą nową połać izb. Ale miejsca równego już niema. Trzebaby wznosić na podmurowaniu i nad urwiskiem.
— Jestem do wszelkich usług!
Zakonnik powstał i z radosnym uśmiechem skłonił się.
Ryszard czuł oddawna wielką do niego sympatyę. Teraz za ten uśmiech jeszcze go bardziej polubił. Zawołał:
— Ach, wy klerykały! Wy, słudzy! Wy, żebracy! Żebrzą! I ten bajeczny funt cukru na raty!
— Mądry jest ten i zna naturę człowieczą, kto to ustanowił między braćmi!
— Żeby stać pode drzwiami bogacza i czekać na kilka kawałków cukru! Bodaj to!
— Kto umie patrzeć, dojrzy, gdzie istota rzeczy. Kto ma serce, poczuje w niem boleść na widok zakonnika, który w milczeniu stać będzie, jak wyrzut, jak rachunek sumienia, u jego drzwi.
— Nie poczuje żadnej boleści! Zdrowo się naśmieje po swoim zdrowym obiedzie!
— Niezmierzona jest moc dobrego poczynania. Przez dobre poczynanie zły świat staje się siedliskiem dobra.
— Raczejbyście krucyatę przeciwko zbrodniom świata podnieśli, bo widzę w was ducha sprawiedliwego i mężów boskiego męstwa!
— Nie można złego złem naprawić.
— Cóż tedy chcecie, żeby wszyscy ludzie na wasz wzór mnichami zostali?
— Wszystko jedno, czem kto jest na tym świecie. Nie o to chodzi, czem kto jest tutaj, lecz o zbawienie wieczne.
— Wiem, wiem! — odpalił z brutalnem śmiechem. — Tu umieraj, nędzarzu, w gnoju i nic sobie nie rób z tego, albowiem tam zasiądziesz na tronie. Wspierają was też bogacze za tę naukę, szopy wam dają, ażeby nędzarze nie cuchnęli na ulicach. Swą mową pokorną wspieracie istniejący porządek rzeczy! Pomagacie bogaczom! Boicie się, ażeby ich nie zubożyć o cały funt cukru, żebrzecie tylko o ćwierć funta!
— Wspierają nas nie tylko ludzie bogaci, ale i pierwszorzędne umysły i subtelni poeci. Dzisiejsi pisarze Francyi, którzy widzieli niejedno i wszystkiego się z najlepszych źródeł bez przeszkody uczyli, Huysmans, Paweł Claudel, Verlaine, Jammes...
— Jabym sądził, że oni z wydatną pomocą nie przybywają. Są to prędzej poganie, pociągnięci ku kościołowi przez żądzę nowości, przez perwersyę snobizmu, który każe trzymać się tej mody nowej, a nie przekraczającej wcale granicy wygodnego burżujstwa. Opchawszy się wszelkich satanizmów, przeżarci w młodości przez wszelkie kurwiarstwo ducha, jakie się tylko da pomyśleć, naraz spostrzegają coś bajecznie nowego: spowiedź, czystość małżeńskiego pożycia, chodzenie na mszę z książką nabożną i zakaz wszelkiego myślenia, działania. Paul Claudel, jedyny zresztą nasz przyjaciel na świecie, w swem »Magnificat«, trzeciej wielkiej odzie, błaga Boga, ażeby go nie zostawiał z Wolterami, Renanami, Micheletami, Wiktorami Hugo »et tous les autres infâmes...« Albowiem »leur âme est avec les chiens morts, leurs livres sont joints au fumier«. Gdy my wędrujemy przez różne więzienia, kazamaty ducha i ciała, ci ludzie wędrują przez najrozmaitsze »Parisiany«, »Monica« i »Maxim’y, a potem lękają się Micheletów...
— Nie wiedziałem, że oni nic nie są warci.
— Należałoby zapytać, czy wyrzekli żywe słowo, słowo z Ewangelii Chrystusa poczerpnięte, słowo tworzące, do boleści świata? Czy pomogli do zniszczenia nędzy ducha i ciała. Ach, ja ich znam! Pisarze i literaci! Sztukmistrze! Uczynili z cudownego narzędzia, z boskiej lutni środek utrwalenia niedoli ludzkiej. Wszystko, co jest głosem męczarni świata w dziełach artyzmu, przezywają tendencyą, a swoją tendencyę, cuchnącą z każdego wiersza, z każdego wyrazu, utożsamiają z najczystszą sztuką. Gdyby mówili wprost, w pospolitej broszurze, byliby zwyczajnymi pochlebcami kapitału i salonu, napastnikami i zazdrośnikami, fałszerzami nadętymi od pychy bez granic, gorszycielami kobiet i poczciwców. Gdy mówią przez zasłonę sztuki, są oto bezinteresownymi twórcami.
— Pan to lepiej wie odemnie, prostaka.
— Nie mówmy tak!... Kędyś w zakątkach Polski, w starych skrzyniach kaszubskich, na Chełmszczyźnie, w Podlasiu, we wsiach Litwy, Białorusi, Podola książka polska to książka katolicka. Olbrzymią siłę ma w męczeńskiem życiu narodu ta polska wiara. Co o tem mówić! Kto tego nie rozumie, ten nic nie rozumie! Polska i ta wiara zrośnięte są, jak Lelum i Polelum w tragedyi.
»Przykuty do mnie za twą lewą rękę, tyś niewolnikiem mojej ręki prawej, ty cały jesteś moją ręką prawą: ty będziesz rzucał, a ja będę cierpiał...« Gdy jeden ma cisnąć toporem i odciąć ojca powieszonego za włosy, w drugim tak serce drży. Może kiedyś szczęśliwy los rozerwie te łańcuchy i każdemu z tych braci da wolność. Dziś to Lelum-Polelum.
W trakcie tej rozmowy Nienaski czuł, że go choroba rozdziera. Mocował się z nią do ostatka, lecz spostrzegł wreszcie, że nie da rady. W głowie mu się mąciło, zimno na przemiany z duszącym żarem przejmowało go od stóp do głów. Powiedział o tem bratu, że musi albo wrócić do celki nocnej i położyć się, albo jechać do jakiego szpitala. Tytus zakrzątnął się natychmiast i przeprowadził go do klasztoru. Tam uradzono, żeby go umieścić na dole, w izdebce z oknem, łóżkiem i piecem, przylegającej do kaplicy, gdzie były zgromadzone, jak się okazało, najcenniejsze rzeczy klasztorne, dokumenty urzędowe, jedyna książka całego osiedla — Żywot świętego Franciszka z Assyżu, — pudełko z zeschniętemi farbami i poszczerbionemi pędzlami, oraz tym podobne. Chorego rozebrano i troskliwie położono do łóżka. Tam to zaczął zwyciężać swą gorączkę...



Leżał około dwu tygodni. Gdy zaczął wstawać, okazało się, że jego znajomość sztuki budownictwa bardzo się przydała. Pracownie miały być zbudowane nad urwiskiem. Trzeba było wgłębić się fundamentami w skałę litą, podeprzeć przyszłą budowlę skarpami i dopiero na takiem podmurowaniu kłaść przyciesi zamierzonego domostwa. Nienaski oświadczył, że trzeba koniecznie zrobić plan muru i całej budowli. Rzucono się do poszukiwania materyałów niezbędnych. Nie było na czem rzutować — i czem. W pudełku brata przewodnika znalazły się resztki węgli rysowniczych i jakieś wspomnienie ołówka, lecz nie było papieru. Zaniepokojeni bracia roili się, jak mrówki po całym klasztorze, szukając wielkiego arkusza, lecz, oczywiście, nie mogli go zdybać. Myślano już o wyprawie do miasta i jeden z braci był wybrany do drogi, choć nie było pewności, czy znajdzie tam potrzebny materyał, — gdy przewodnik przypomniał sobie, że ma taki papier. Posztykutał walecznie do celki ciężko chorego brata Daniela i tam, pod rozmaitemi rzeczami, pod stosem aparatów należących do kapliczki, w głębi obrusów, desek i złamanych sprzętów wynalazł rulon zwinięty kartonu w wielkim rozmiarze. Z tryumfem i radością przyniósł tę zdobycz do izby architekta i rozwijając ją zewnętrzną stroną, pokazywał, że jest to doskonały Watman. Nienaski zgodził się, iż papier jest bardzo dobry, dostatecznej wszerz i wzdłuż wielkości, żeby na nim plan sporządzić.
Nim oddać ten materyał do użytku, starzec zwrócił się do jednego z braci:
— Skocz-no, bracie Walusiu, do brata kuchty, niech nam da sporą skibę chleba. Trza będzie zetrzeć...
— Co znowu zetrzeć? — spytał Ryszard.
— Tu mazaninę na drugiej stronie...
— Czyją mazaninę, jaką?
— Jednego człowieka z dawnych lat... — odpowiedział zakonnik.
— A nie! — zakrzyknął Nienaski. — Za wyrysowane plany musi być, jakieś honoraryum.
— A no, to już i po radości!...
— Niech mi będzie wolno obejrzeć, co tam jest z drugiej strony tego papieru, — oto moje honoraryum.
— Nic tam ciekawego niema! — odburknął starzec. — Stare rzeczy, smutne, niezrozumiałe. Zresztą nie mam pozwolenia na pokazywanie tych bazgrot.
— A no, to nic z planu!
— Masz ci!
— Zobaczę rysunek i plan zaraz zrobię.
— Idźno, paniczu, z temi żartami! Plan jest rzecz koniecznie potrzebna, pilna, a to są fanaberye i szkodliwe smutki.
— Tem bardziej godzi się wypłacić fanaberyą honoraryum za dorzeczność.
— Nic z tego! Zetrzemy pięknie mazaninę chlebem i na tem miejscu zaczniesz sobie, paniczu, wywodzić pomiary. Będziemy mieli wzór, jak budować.
— Kompromis. Brat mi wręczy rulon, jak jest, a ja go sobie sam oporządzę. Co trzeba będzie zatrzeć, zetrę, co będzie potrzebne, zostawię. Może mi właśnie mazanina na tło posłuży. Taki tu zrobimy palimpsest, na co w klasztorach zawsze były majstry.
Zakonnik patrzył na niego wypukłemi oczyma, w których dziwne, niespokojne, groźne stany duszy przebiegały z szybkością. Namyślał się. Wreszcie z jakiemś uczuciem wstydu, żalu, czy gniewu cisnął papier i oddalił się.
Nienaski zgadł. Był to ów rysunek, o którym wspomniał Tytus: — Kuszenie Chrystusa na puszczy Jerycha. Budowniczy przytwierdził papier gwoździkami do bierwion ściany, zamknął drzwi i z kąta swego zakamarka przypatrywał się utworowi. Nigdy jeszcze w życiu żadne dzieło sztuki nie rzuciło nań takiego uroku. Oczy szatana wszechwiednie mądre, dosięgające dna rzeczy, a jednak smutne, patrzyły z ukosa, z kątów powiek ciężko nawisłych w białego Chrystusa. Włosy szatana były długie i siwe, pasmami spływające. Twarz jego stara, strudzona, — snać niezgłębione cierpienia, furye i tortury duszne ryły ją i wykrzywiały przez nieskończoność. Korona, którą zdejmował z głowy, ciągnęła uwikłane w jej przegubach włosy, — co do kształtu przypominała koronę jednego z królów we fresku Benozza Gozzolli’ego w kaplicy florenckiej pałacu Riccardi. W kształcie, w przepychu, w bogactwie, w ozdobności, w majestacie i ciężarze tej korony, pod którym uginała się ręka przebiegła, beznadziejnym podająca ją gestem, była wymowa, której słabe nie odda słowo. Chrystus stał pewny swej świętości przez niewiadomość o niej, zawstydzony w sobie i pokorny, istny młodzieniec, w którym boskie serce uderza. Płaszcz, który ciężko spadał z nagich ramion dyabła i wlókł się po ziemi zwojami fałdów, miał w sobie coś nieskończenie zrozumialej, niewątpliwiej, a krócej mówiącego, niż wykład najściślejszy. Był to prawdziwie obraz i wyraz władzy, panowania, mocy rozkazu, żelaznej woli, która się stała kamienną dumą i zardzewiałą pychą, — a która się wije w fałdy pod ciężarem wyciśniętych przez się łez. Był to wizerunek majestatu, który się zamienił na ciężar, palący ramiona. Ten niewysłowiony rysunek — zaiste odtwarzał — kuszenie. Młodzieniec w czarnym otworze pieczary — była to niewątpliwie największa świętość ziemi. Spojrzenie boskich oczu zostało wydobyte jakiemiś dwiema skrzywionemi kreskami. Tylko człowiek w szaleństwie natchnienia, z włosami zjeżonemi od śmiertelnego zimna wizyi, mógł środkiem tak niepojętym, jedynym, pierwszy i ostatni raz użytym, palcami, które kurczył i rozginał podszept Boga — wyrazić wzrok Chrystusa. Stał tam Jezus, »zawiedziony na puszczę od ducha, aby był kuszony od dyabła«.
Kusiciel do Niego mówił:
— »Jeśliś jest Syn Boży, rzecz, aby te kamienie stały się chlebem«.
I pokazał artysta kamienie, o których głosiło słowo złego, — urwiste skoki przepaści, bryły i skalny miał, lecący w próżnię bezdenną. Słowo jego »kamienie«, których nigdy w chleb zamienić nie da, ukazywały swój materyalny ciężar, który się walił na duszę.
Nienaski czuł w sobie szczęście i smutek zarazem, to jest to, co sprawiał w nim zawsze widok arcydzieła. Lecz tutaj było jeszcze coś więcej. Od tego widoku zaczęła się w nim pasować najgłębsza i najistotniejsza walka. W jego to sercu działo się to narysowane zdarzenie. Usiłował odchylić się od tego pogranicza zachwytu przez rozpatrywanie technicznych cech dzieła. Stwierdzał, jak twarze rysowane są z pozoru najprościej, najprymitywniej, niemal bez cieniów, nikłymi zaciągami wiotkiego kanta w węglu, albo poślizgnięciem ostrego zakończenia. Jakże to oddane zostały te oblicza, te włosy, ręce i nogi! I nie dla tego, ażeby podobizną niezrównaną rąk i nóg zaświecić, lecz przeciwnie, ażeby przez doskonałość rysunku zewnętrznych szczegółów oddać wnętrze istotnej sprawy ducha. Zachwyt nie malał, nie wyczerpywał się, lecz wzrastał. Ryszard zatonął i zapamiętał się w tym rysunku. Nie słyszał, że uchyliły się drzwi bez klamki, zamykane na starosłowiańską zakrętkę. Brat przewodniczący stanął we drzwiach. Ujrzawszy swój rysunek na ścianie, począł sykać i niecierpliwie kołatać w podłogę żelazną nogą. Żylaste jego ręce oparte były na lasce, postać zgarbiona. Wielkie oczy zwolna zawściągały się mgłą, gdy patrzał na ten swój dawny, zapomniany rysunek. Błysk marzenia artysty przeleciał w nich, jak piorun w chmurze — i zgasł. Jakby dla odtrącenia od siebie wspomnień, które ta rzecz wzbudzała, zakonnik rzekł:
— Patrzaj-że, czy to nie dziwne, żeś to ty znalazł te dawne smutki, Olesiów chłopiec? Zetrzyj to już! — prosił pokornie...



Dzięki staraniom braci, a nadewszystko dzięki nieustannej pieczy Tytusa, Ryszard szybko wyzdrowiał. W tym czasie wykończył szczegółowy plan nowej budowli. Pewnego dnia bardzo rano zbudzony został przez niezwykły ruch w klasztorku. Słyszał w otwartej izbicy jakgdyby przytupywanie wesołe, śmiechy i rozmowy ożywione. Dziwiła go ta zmiana dość cmentarnego naogół nastroju braciszków. Był już dobrze wypoczęty, więc wstał, ażeby się dowiedzieć, co to ich tak raduje. Gdy wyszedł, ujrzał prawie wszystkich zgromadzonych w dużej izbie. Śmiali się, mieli twarze rozradowane, tupali nogami na tęgi mróz i zacierali ręce, jedni mniej, drudzy więcej w miarę temperamentu, lecz wszyscy z uciechą. Zaciekawiony, spytał pierwszego z brzegu, czy się w zakonie stało co radosnego. Człowiek zapytany był potwornie dziobaty, gruby, z ordynarną twarzą. Zasromał się, jak parobek, i ociągał z odpowiedzią. Dopiero drugi, stojący obok, blady, z zamkniętemi oczyma, wyrzekł z głęboką uniżonością:
— Cieszymy się dziś w klasztorze bardzo a bardzo, bo nam się przytrafiło radosne wydarzenie...
— A co też takiego? Czy i ja mógłbym o tem wiedzieć, czy też to jest tajemnica?
— Tajemnicy żadnej niema. Mieliśmy tutaj brata ciężko chorego, starca, jednego z pierwszych w naszym zakonie, imieniem Daniel. I oto dziś brat Daniel odszedł.
— Odszedł?
— Brat Daniel spoczął w Panu.
— Stąd taka uciecha?
— Stąd uciecha między nami. Już jeden z pomiędzy nas spoczywa u nóg Chrystusa Pana, mówi za nas...
— Więc nikt go tu nie żałuje, a wszyscy się cieszą?
— I czegóż miałby żałować on, albo my? Żałować tej ziemi? Nie cieszyć się, gdy on na nas stamtąd już patrzy, a my możemy polecać mu potrzeby nasze? Brat Daniel był bogobojnym sługą Pana, jaśniał cnotami i zasnął w Panu.
Brat dziobaty, który przysłuchiwał się tej rozmowie, podzielał radość ogólną, lecz czynił to, jak sołdat, spełniający fenomeny mustry. Mimo to jednak jakiś przebłysk, pewien uśmiech wybijał się na jego twarzy, niby lśnienie słoneczne na bryle piaskowca ordynarnie ciosanej.
Nienaski uczuł wstrząśnienie odrazy, poryw do życia i nienawiść do tej czci śmierci. Cofnął się do swej izdebki, spakował rzeczy, zarzucił torbę na plecy i poszedł żegnać ojców. Gdy się zbliżył do Tytusa, ten zmierzył go oczyma i uśmiechnął się boleśnie. Pokiwał w milczeniu głową. Nie wyrzekł słowa. Gdy Ryszard żegnał przewodnika, starzec przytrzymał go za rękę:
— Idziesz! Myślałem, że zostaniesz z nami...
— Nie, idę w świat.
— I cóż to będziesz robił w tym świecie?
— Pieniądze.
— Pieniądze? — zadziwił się bardzo. Starcza bezradność wyraziła się w ruchach jego rąk i obwisłości szczęki.
— Pieniądze... — przepowiedział sobie, jakby dla utwierdzenia się w tem, że dobrze słyszał. Wnet skulił się i skurczył w sobie z należną pokorą.
Gdy Nienaski wyszedł za bramę i śpieszył w doliny, obejrzawszy się, zobaczył dwu starców, Przewodnika i Tytusa, w błękitnem świtaniu poranka. Dawali mu jakoweś znaki. Pewnie krzyżem żegnali.

Zakopane, 1913 roku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.