Nawracanie Judasza/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Nawracanie Judasza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ DRUGA.



Niemało trudu kosztowało Ryszarda Nienaskiego ukończenie architektonicznych studyów w Paryżu i kilka lat życia pochłonęła ta sprawa. A gdy wreszcie uzyskał wymarzony dyplom, okazało się znowu, że nie tak łatwo, nawet po prezentacyi na prawo i lewo tego papieru, znaleźć jakikolwiek zarobek. Jednakże, nie bez dalekiej protekcyi starego pana Ogrodyńca, który się znowu, nieproszony, ze swymi stosunkami nastręczył, Nienaski znalazł miejsce skromne i poczciwie mało płatne, posadkę rysownika-wyrobnika u zbogaconego architekty. Podjął zaś ten niemało godzinny trud w tym celu, żeby zbić pewną sumę na wielką podróż budowniczowską. W tymże czasie wykonywał z uporem projekty na wszelakie konkursy za granicą i w kraju, rujnując się systematycznie na papier i materyały, tracąc całkowite semestry czasu na bajecznie szczegółowe wykończenie »rzutów«. Rezultatem tych prac, transportów, oczekiwań z biciem serca i trwożnych nadziei był zawsze tryumf jakiegoś szczęśliwca, piekiełko w duszy niefortunnego projektodawcy, oraz ziarno podejrzenia o przekupstwo, intrygę, kretynizm sędziów, przedwczesne otwarcie kopert, i tym podobne fusy moralne. Mimo to wszystko, gdy gdzieś ogłoszony został konkurs w wielkim stylu, Ryszard kupował papier, ślęczał nocami, wykonywał plan — i znowu. Po dwu latach tak zwanego »oszczędzania«, czyli systematycznej głodówki, opuścił intratną posadę. Wykonawszy jeszcze jeden wielki projekt konkursowy na budowę domu muzealnego w kraju, wyruszył do Włoch, Grecyi i Egiptu. Zwiedzał kolejno wszystko, co należało »przezwyciężyć«. Ale zaiste dosyć dużo nazbierało się tego materyału do przezwyciężenia. Gdy na bosaka dla oszczędności sandałów dobrnął do Pestum, obozował w cieniu świątyni Posejdona nie jak zdobywca zaiste, lecz jak pokorny czciciel, jak ostatni wyznawca doryckiego arcypiękna. Kiedyindziej, siedząc na gruzach termów Karakalli, podziwiał figle dyabła, który podbechtał ludzi, żeby zrujnować i zniszczyć ten dostojny dom narodowy, atria siłaczów, filozofów, poetów, świątynię zdrowia, mądrości i piękna wielkiego ludu przemienić na siedlisko sów i jaszczurek. Zdało mu się być rzeczą dyabelskiej igraszki przerzucenie posągów Flory, Herkulesa i Byka z miejsca ich, gdzie były fragmentem całości piękna, do Neapolu, gdzie stały, jak lalki bezmyślne. W łuku Tytusa przypatrywał się płaskorzeźbom zburzenia Jerozolimy i tryumfu imperatora, pamiątkom, które tyle śmieszny stanowią poemat o nicości wśród ruin rzymskiego forum, a które od śmieszności ratuje tylko nieśmiertelne westchnienie nad nimi pół-boga, Shelley’a... Ciężkie momenty przezwyciężeń miał młody architekt w rzymskich kościółkach z czwartego wieku, jak santa Prasseda, santa Pudenzianna, san Clemente, santa Saba, starozłotych od bizantynizmu mozajki, a dozłoconych przez szychowe frędzle firanek, ozdoby z papieru żółtego i ram i oleodruków, poprzybijane na twarzach mozajkowych aniołów. W Neapolu, dzięki usilnym zabiegom i staraniom, najął się, jako kelner, usługujący w restauracyi wielkiego statku, który szedł do Alexandryi w Egipcie. Wysiadłszy na tamten brzeg, wędrował wśród przygód rozmaitego rodzaju, które do rzeczy tej nie należą, zwiedzał piramidy, świątynie, ruiny. W powrocie z Egiptu oglądał Grecyę. Następnie wrócił znowu do Włoch i znalazł się we Florencyi. Utknął w tem miejscu nie tylko wskutek czarodziejstwa zapachów miasta-ogrodu, ale także dla braku »dutków« na dalszą drogę. Zwiedził tu wszystko, napasł oczy Fra-Angelic’em i Massaci’em, Bennozzo Gozzoli’m i Giott’em, aż do czczości i dosytu. Błąkał się kilka kwartałów między Fiesole i Torre al Gallo, zachwycając się, — zazwyczaj o głodzie, — starymi pałacami Stroznich i Davanzatich, oraz wszelkich innych, które kryją w sobie zaciszne sady, pełne czarodziejstwa cedrów, magnolii, rododendronów i oleandrów. Przyszła chwila, kiedy nie mógł już patrzeć na dzieła Ghiberti’ego i Verocchi’a, Michała Anioła i Donatella, Leonarda i Benvenuta Cellini’ego. Znudził mu się piękny pejzaż, zasiany domkami o ściętym dachu, przegrodzony murami, pełen cyprysów i oliwek, pstry, szary, nastrzępiony, suchy... Jak niedorzeczne marzenie, które się nigdy nie ma spełnić, śnił się pod przymkniętemi powiekami obraz dalekich pól falującego żyta, gdy płowieje, gdy się mieni, raz matem, raz połyskiem. Zdarzało się na wycieczkach ku Settignano, na wymurowanych drogach poza willą Montalto i Salviatino, gdy patrzał we włoski pejzaż, na błękitnawe góry, widzieć długie, wilgotne rozpostarcia łąk pod sianokos... Pasikoniki grają w dostałych trawach, a ciepły wiatr niesie na suchych skrzydłach woń miodową i koniczynną... W gorącym błękicie, pod nieruchomymi obłoki kania się waży... Para grzywaczy przeszyła powietrze, istne dwie strzały stalowe... Jaki przestwór, co za piękno tej polskiej ziemi! Co za radość i jaki żal!... Serce wewnątrz człowieka prosiło się obłoków, płynących na północ, żeby zaniosły pozdrowienie do kraju...
I otóż, właśnie w tym czasie, zdarzenie iście powieściowe. Pewnego dnia, przyszedłszy z marzycielskiej przechadzki po Bargello, Ryszard zastał list rekomendowany. Po otwarciu koperty — wiadomość najcudaczniejsza pod słońcem... Doktór Brus, z którym co pewien czas wymieniał listy, donosił, że pierwszą nagrodę na konkursie muzealnym przyznano pracy pod godłem »Zastaw się, a postaw się!« Po otwarciu koperty... kpiny, czy co? Podejrzenie o mistyfikacyę. Potem różne inne podejrzenia... Ależ — czek! Czek, jak bawół na pięć tysięcy lirów, płatny w »Banca Commerciale«... Szantaż jakiś, czy kretynizm tych sędziów, dochodzący do tego stopnia, że pierwszą nagrodę dają temu świństwu? To tamte rzeczy psa były warte, a to świństwo pięć tysięcy lirów? Horror! Jakkolwiekbądź, wyruszył, ażeby rzecz zbadać na gruncie, w owej »Banca Commerciale«. Patrzano tam dosyć podejrzliwie nie tylko na buty, ale i na marynarkę, żądano wykazania się poważną »conoscenza«... Koniec końców wypłacono bryłę papierów, która zapchała całą kieszeń. Ryszard poszedł na obiad do Giube rosse, kazał podać pełne pranzo z białem chianti. Z pychą i wyniosłą drwiną przysłuchiwał się wrzaskom florenckich futurystów, gromadzących się Giube rosse, kiwał głową na ich blagierskie nowatorstwa i reklamiarskie artykuły Lacerby, które na miejscu układali.
Tegoż wieczora spakował do plecaka ruchomy majątek i pomknął do kraju. Przybywszy najzupełniej incognito do Warszawy, stawił się w rozmównicy u doktora Brusa i porwany został w ramiona, tak samo zawsze wierne i kochające. Ta sama to była wygolona twarz, te same oczyska! Ale torby jakieś pod dolnemi powiekami... Zmarszczki jakieś i szramy po tej twarzy... Rzecz niezwykła, rzecz hańbiąca: doktór zapłakał... On, który tak się łzami brzydził, który chłopcom swoim wpajał zawżdy wstręt do łez i maksymę: łzy, to rzecz odświętna, jak muzyka w Chinach, nasze oczy nie do płakania!... Gdy Ryszard wejrzał aż poza tę przezroczystą zasłonę i po dawnemu, delikatnie spytał: czemu to tak? — doktór się spowiadał. Szczerze i z głębi... Smutek osacza... Już nie ma w sobie dawnego wesela. Skądże brać wytrzymałość, gdy się w rękach wszystko pruje, drze, pęka, rwie? Życie się stało tak zastygłe, tak gnuśne, tak podłe! Bezczelność, głupota, a nadewszystko blaga paradują w tryumfie, w biały dzień po obszarach tej całej reakcyi. Wyszli na wierzch dawni tchórze, chłystki, łobuziny, a nadewszystko dziś cenieni dowcipiarze i wydrwiwacze zdeptanego ideału. Stosunki wokół takie, że chciałoby się zamknąć w sobie, jak ślimak w skorupie, na nic nie patrzeć, do niczego nie należeć, o niczem już nie słyszeć, w samotności znaleźć jakąś podobiznę do swej młodej duszy. Ale nie można! Trzeba żyć tem właśnie życiem, jakie jest, tworzyć powoli wartości i stosunki nowe z tych pakuł, trocin, mułu i zgnilizny... Trzeba uprawiać te istne diuny piasku, które wiatr poddyma, jak chce... To, co się dzieje i to, co się pisze o dokonywującem się życiu, jest czemś tak potwornem, że najodważniejszym ludziom opadają ręce i najżarliwszych ogarnia zatrute zwątpienie. Zapewne, że to jest okres przejściowy. Gdzieś to bajoro musi mieć swe wybrzeża. Jeden świat już zamarł, a drugi jeszcze się nie narodził. Widać brzask tego nowego dnia. Jest dużo elementów życia, na które można patrzeć z radością: zawsze czysta młodzież, najukochańsze skauty, pewne elementy ludowe, wreszcie ta nowizna, karczowisko, masa... Lecz gdy się ujmuje w dłonie ręce tej młodzieży, to się wie, że na surowe życie i na ciężką dolę skazuje się najlepszych, gdy się podsadza ramiona pod młode ludowe życie, to się widzi, jak to wszystko jest słabe, wątłe, nikłe, bez korzeni i bez gałęzi. Na bieg spraw ogólnych któż tu ma wpływ? Ośrodkiem życia tej dzielnicy jest Warszawa, a sercem tej Warszawy — co? Któż jest tak bezczelny, że odpowie?
Na zapytanie, czy już niema dawniejszego towarzystwa, doktór z uśmiechem odrzekł, że owszem, jest. Lecz, kiwając głową, dorzucał ze smutkiem, że oto siwizna przypruszyła skronie, a my wciąż studenckie zakładamy kółko. W kółku nadobne kwitną ideje, jak lilijki i margerytki w ogródku, a dokoła pastwisko świńskie, jak daleko myśl zaleci... Jak ćmy do światła zlatują się, — mówił, — do naszego światka ludzie młodzi z ciemności polskiej, nieznani, a coraz lepsi, coraz szlachetniejsi, coraz czystsi, coraz bardziej rozumni i coraz bardziej ofiarni. Ale co ma z nas Polska? Gdzie nasz ślad w tem karczowisku, chwastami zarosłem?
Na zapytanie, co mianowicie się robi, doktór, parskając głośno, wyjaśnił, że przedewszystkiem dokonał się »zmierzch ogólników«. Orać, siać, żąć, młócić! Agituje się przedewszystkiem wielka sprawa świńska. Gdy Ryszard wytrzeszczył oczy, doktór się rozłościł na dobre.
— Kawaler mi tu może zamierzasz o Europie trąbić? Kierunki? Polityka? Będziesz mi tu może świecił dziurami swych butów i »nie sprzeciwiał się«? Świński program! Niemodne, śmieszne, nie z Europy?
— Ależ chcę się dowiedzieć, słucham!
— Słuchasz kawaler! Trzydziestkę lat przeleciał, jak nic, ku czterdziestce rwie z kopyta — i on słucha. Coś robił na świecie?
— Podróżowałem.
— Subtelności stylów badał... Paradne! Chodzi o stworzenie jaknajliczniejszych spółek mleczarskich wśród chłopstwa — i te idą wielkim krokiem, — chodzi o spożytkowanie odpadków mlecznych, serwatki, która się dziś marnuje, dla karmienia racyonalnego prosiąt i eo ipso chodzi o wytworzenie z czasem własnych rzeźni, własnych masarni i własnego handlu eksportowego na wielkie rozmiary.
— To z moją architekturą...
— Z architekturą! Tylko w ten sposób możemy skasować marnowanie się trzody w zgonnictwie, idącem na pożytek Berlinowi, zwiążemy cały nasz lud w kooperatywę wytwórczą. Damy mu nie tylko nowe źródło bogactwa, ale także praktyczną naukę racyonalnego gospodarstwa w zakresie krowy i prosiaka. Polityka? Program maksymalny? Olbrzymią gałęź handlu w krótkim czasie stworzymy i oddamy ludowi na własność.
— Jeszcze nie widzę związku z moją architekturą...
— Właśnie na porządku dziennym mamy rozłam prawicowy i lewicowy w mleczarstwie.
Gdy Ryszard wyraził zdziwienie, iż kierunek tak płynny może sobie pozwalać na »rozłamy«, doktór nie słuchał.
— Co powiesz — pytał — przecież i za te świńskie ideały sadzają, kogo się da! Żeby też tu kogo z tej waszej Europy! Żeby się też dobrze przypatrzył tymże naszym »wiecznym spiskom« w celu stworzenia hurtowni stowarzyszeń spożywczych, albo zakładania chłopskich kas pożyczkowych, któreby dostarczały środków na podniesienie wytwórczości kooperatywnej! Do ośmiu milionów chłopstwa! Słyszysz kawaler? A nas tu wciąż »paczka«. W »paczce« jestem przez całe moje życie! I gdybyż to choć w innych dziedzinach było jak w tem mleczarstwie i świństwie ideowem! Ale w innych dziedzinach... Tam jest dopiero prawdziwe świństwo!
Ryszard spytał doktora wprost, co ma robić? Tyle lat w kraju nie był, więc wybór trudny.
— Co robić?
Doktór się zamyślił, a po rozwadze oglądał uważnie dawnego pupila.
— Tosamo, — mruczał, — chłopię... Oczy wesołe, łapy, jak u cyklopa... Istny żart dobrotliwego Pana Boga... Architekt! Ależ, prawda! Z tej pierwszej nagrody, to tylko tyle, co w torbie posiadasz, no, i sława nieśmiertelna przez ciąg jednego wydania »Kuryera«, bo roboty obejmuje nagroda druga, firma Stachelski i Winter.
— Co doktór mówi? Jakto?
— No, tak jest i niema o czem rozprawiać! Ciesz się i z tego, coś zyskał. Projekt i tak będzie stał, wyrysowany w piśmie fachowem, z przodu i z tyłu. Sława cię nie minie! Będziesz budował kościoły, jeśli je u ciebie jaki proboszcz obstaluje. »Gotyk nadwiślański...« Willę w postaci średniowiecznego zamczyska, z wieżami w stylu otwockim, dla zbogaconego mydlarza, albo jubilera. A możeby tak do nas? Małe ideje teraz skrobiemy. Wielki interes nie idzie. Małe ideje... Orać, gnój wozić, samemu nieraz wóz z gnojem ciągnąć na ten sobaczy ugór. Cóż, bracie, jesień... Ciężka jesień! Domu niema, wiatr w oczy tnie, w pustkowiu bieda kwiczy...



W tymże tygodniu Ryszard Nienaski zesłany został przez doktora Brusa do miasteczka Posuchy w sandomierskiej ziemi. Architekt przybył, okazał, komu należy, swe świadectwa, najął lokal i zasiadł, oczekując na zamówienia monumentalnych budowli. Ponieważ jednak panował chwilowo zastój w napływie owych zamówień, począł zawiązywać sieci kooperackie, prosięce, kasowe i oświatowe. Oczywiście, zarobku z tego nie było, więc przyszło żyć z kapitału, otrzymanego na konkursie. Sto razy na tydzień przepowiadając sobie ową świętego Hieronima maksymę, iż »omnis dives aut iniquus, aut iniqui heres«, — Ryszard żył przecie, jako burżuj. Co prawda, nie sam. Znalazło się dosyć chętnych do tej współbiesiady, tak dalece, że sam fundusz topniał, jak cukier w szklance ukropu. Rozgłoszono, że ów Nienaski, to bogacz, kapitalista, dziedzic, a więc — tu na szkołę, tam na ufundowanie związku... Zresztą — iluż to teraz namnożyło się zapomnianych, a nawet nieistniejących, przyjaciół, wielbicieli, współidealistów! Szczegóły znane i zawsze takiesame... Na czoło działalności wyjechała — wieża.
Już następnego dnia po przybyciu do miasta, rozglądając się po okolicy zlekka falistej i porzniętej parowami, budowniczy tknięty został przez kształt niezwykły w oddali, przez wyniosłą, ściętą wieżę. Zagadnąwszy o wyjaśnienie melancholijnego żydka, który wystawał przed sklepem, zawierającym nieco osikowego drzewa i kilka słoików z cukierkami, Ryszard otrzymał odpowiedź:
— Tamto? To jest Gryfy.
— A cóż to są owe Gryfy?
— To jest takie miejsce.
— Proszę... Miejsce. Ale ten mur, co go tam widać, — co to jest?
— Co to jest? To jest stara wieża.
— Kościelna? Kościół tam stoi?
— Nie. Tam niema kościoła.
— A więc co?
— To jest śpichlerz.
— Któż to zbudował taki śpichlerz?
— Nie wiadomo. To jest bardzo dawny budynek. Powiadają, że jego wybudował jeden Kaźmirz.
— Co za Kazimierz?
— Czy to można wiedzieć? Taki podobno był polski cesarz.
Bardziej rzeczy świadomi tubylcy miasteczka potwierdzili wersyę co do nazwy, że istotnie są to Gryfy. Co zaś do samego budynku dali wyjaśnienie, iż jest to »ormiańska wieża«. Wreszcie najbardziej świadoma inteligencya miejscowa wyjaśniła, iż wieża, którą widać na horyzoncie, jest resztką aryańskiego kościoła w ruinie.
Nienaski wybrał się, nie zwlekając na miejsce, zbadał wszystko od początku do końca i opętany został przez rabies architektoniczną. Wieża była pozostałością zamku, zbudowanego, prawdopodobnie, w piętnastym wieku. W stuleciu szesnastem posiadaczami Gryfów i zamku byli Szafrańcowie, o których Paprocki pisze między innymi, iż »wiele ich różne skrypta zasłużonymi wspominają«. Jeden z nich, gorący protektor i krzewiciel aryaństwa, wzmacniając zamek podczas walk z rzymskimi katolikami, miał zbudować strażnicę, która właśnie w całości ocalała. Jedna ze sklepionych sal wieży, największa, była wówczas zamieniona na zborzyszcze wyznawców aryanizmu. Od Szafrańców zamek gryfiecki przeszedł w drodze wiana do Oleśnickich, którzy z czasem powrócili na łono kościoła katolickiego i mają wspaniałe pomniki na świętym Krzyżu. Wieża, prawdopodobnie, nie stykała się z zamkiem. Stała osobno, wysunięta ku południowi. Przed nią w półkole zataczała się fosa na jakie czterdzieści stóp głęboka. Fosa ta tworzyła pierścień, którego kamieniem-zwornikiem była właśnie wieżyca. Zamek sam stał na obszernej płaszczyźnie, (dziś skromnem włościańskiem podwórku). Musiał być olbrzymi, jak na to wskazywały rozległe fosy. W ciągu lat z ruin zamku z dodatkiem nowej cegły, (już zapewne w dziewiętnastem stuleciu), dziedzice włości gryfieckiej stawiali kolejno budowle gospodarskie: wspaniałe stodoły, z potężnemi skarpami, na łukach, gorzelnię, oficyny, wreszcie dwór, stosunkowo niepokaźny. W dawnych fosach pasły się teraz krowy gospodarskie, — a poza fosami krzewiły się gęste sady. Wieża, zwrócona czołem do dawnego zamkowego dziedzińca, zamieniona została przez tychże dziedziców na śpichlerz. Teraz wraz z częścią muru na dwadzieścia stóp wysokiego, a zaopatrzonego w strzelnicę, stanowiła zwornik innego, czysto gospodarskiego pierścienia. Nareszcie ostatni z właścicieli dużego latifundium Gryfy, lasy wyciął, stawy pospuszczał, całość dziedzictwa rozparcelował, a pieniądze otrzymane za to wszystko przegrał w karty. Dwór nabyła gmina na urząd. Olbrzymi, ośmnastomorgowy sad kupił bogaty włościanin, chodzący dorobkiem za parcelacyami. Pociął całość na kawałki. W cudownych gąszczach drzew owocowych, produkujących doborowe gatunki, gdzie były niegdyś cieplarnie, ananasarnie i brzoskwiniarnie, a nawet winnica, rozgospodarzyła się na swój sposób dzierżawcza nędza żydowska. Stary, rozłożysty dom, niegdyś oficyalistów, z mocnemi skarpami, nabył inny przemysłowiec wiejski, trudniący się biciem wieprzów i sklepikarstwem. Dawną karczmę z pysznymi podcieniami, wzniesioną na głębokich piwnicach, rozebrano również na materyał. Z gruzów ktoś sklecił sklepik żydowski. Wszystkie murowane obory, potężne ze ścian zamku powstałe stajnie, stodoły i lamus rozebrali koloniści nowonabywcy na podmurówki i kominy chałupek i obórek. Tak szczątki potężnego zamku wsiąkły w podmurowania, piecowiska i kominy, dając fundament nowej postaci życia. Ze wszystkiego, co tam niegdyś było, pozostała jedynie samotna wieża aryańska z kawałkiem muru. Nikt jej nie nabył, — zapewne dla trudności zburzenia.
Wieża ta w sylwecie wyglądała zdaleka, jak olbrzymi wiatrak bez skrzydeł. Podnosił to wrażenie nawet zblizka dach ścięty w szczycie i drewniane schody, prowadzące na pierwsze piętro. Zblizka ta budowla przedstawiała się, jak ogromny, jednolity blok. Wysokością swoją na sto pięćdziesiąt stóp przytłaczała wszystko dokoła, a niezwykłym kształtem zaciekawiała przechodnia. Zbudowana z tamtejszego wapniaka barwy jasno-żółtej ze rdzawo-czerwonemi żyłami, z zieloną pleśnią na wapnie, z dachem rudego koloru, miała w łagodnie zielonych tłach polskiego pola swą własną, bardzo piękną barwę.
Nienaski zbadał kamień, z którego wieża zbudowana została. Trafił zaraz do starych kamieniołomów w sąsiednim parowie, które były, jak szyby kopalniane, — tworzyły korytarze i studnie. Z nich przed wiekami wydobywano niekształtne bryły opoki. Do tej opoki przyrastał »siwak« zdatny do wypalenia wapna, szybko i mocno wiążącego. Opoka po wydobyciu z dołu miękka i niemal mokra, w murze stwardniała, nabierając mocy i wytrzymałości. W skalisku wieży jej kamienie ułożone w sposób cyklopowy trzymały się znakomicie. Spojone jednogatunkowem z głazami wapnem, przez kulturę wypalonem, okryły się w ciągu pięciu wieków jakgdyby szkliwem, zielonawą polewą, ni to w kaflu. Pradawna, w założeniu swem kwadratowa wieża miała z północnej strony dwie potężne skarpy, które trzema skośnymi uskokami zwężały się ku górze i po sam szczyt sięgały. Spadki tych pochyłych uskoków były niegdyś nakryte, jak świadczyły resztki, kamieniami z wystającym dla ścieku gzemsem o gotyckim profilu. Z tyłu, od północy była przybudówka, niższa i węższa od głównej budowli. Od zachodu ściany jej leżały w jednej płaszczyźnie, a różnica szerokości widoczna była od wschodu. Skarpy, gdy było patrzeć wprost od północy na szczytową ścianę baszty, wyolbrzymiały ją i wówczas tem dziwniejszym wydawał się być jej wierzch ucięty. W tę ścianę, widocznie za śpichlerzowych już czasów, wmurowano małą i nizką przybudówkę, nakrytą polskim dachem gontowym, — którędy prowadziły wązkie schodki do piwnic. Pośrodku ściany zewnętrznej było wejście do przysienia, nizkie, szerokie, płaską cegłą sklepione, a posiadające drzwi okute. Otwór ten był również późniejszej daty, lecz liczył napewno parę wieków. Z zewnątrz przytykała do tych drzwi luneta zamurowanego okrągłego okienka, które służyło do obrony drzwi, szturmem zdobywanych. Najbardziej rzucały się w oczy drewniane schody, wsparte na tęgich, drewnianych słupach i nakryte dachem. Te schody, idąc pod kątem od zachodniej skarpy do ściany, skręcały ku wschodowi i prowadziły do drzwi, któremi się wchodziło na pierwsze piętro. Drzwi na piętrze były nizkie, lecz przestąpiwszy je, trafiało się do wielkiej, na dziesięć łokci wysokiej niszy, zamurowanej cienkim murem. Pod niszą i pod istniejącemi w niej drzwiami były w murze nazewnątrz szczątki czterech konsol z potężnych bloków ciosanych szarego marmuru. Śladu ozdób i profilów już nie było. Ocalało to tylko, co było w samym murze osadzone. Marmur zwietrzał i stał się porowaty. Szczątki konsol wskazywały na istnienie w tem miejscu balkonu. Zapewne musiało to być niegdyś jedyne wejście do wieży. Wchodziło się zapewne na ów balkon z dziedzińca, po drabinie, lub po drewnianych, prowizorycznych schodkach. W razie opanowania całego zamku, schodki łatwo było zniweczyć, a wieża mogła bronić się do upadłego. Nad drzwiami tkwiły w ścianie nazewnątrz szczątki obramienia okiennego z kamienia tegoż koloru, co cała wieża. Od wejrzenia dawały się rozpoznać ślady bogatego gotyku krakowskiego z piętnastego, czy początku szesnastego stulecia. Wysoko wznosił się szczyt ścięty, murowany z cegły, z czterema półkolisto zamurowanemi okienkami. W ścianie wschodniej piętrzyły się ponad sobą trzy okna, przecięte rysą od samego gzemsu aż do spodu ściany. Okna te miały obramienia z marmuru takiegoż, jak balkon. Kamienie sklepiące i boczne stojaki miały fazę szeroką na dziewięć cali, której powierzchnie tworzyły trójkąt, jak w jednem oknie wawelskiem. Okno pierwszego piętra miało czternaście stóp wysokości, a sześć szerokości. Ze szczegółów pozostałego obramienia znać było bogactwo gotyku. Na wysokości drugiego piętra był wązki otwór, zasklepiony ostrołukowo, z wyskokiem pod spodem, jakby z resztką wykusza. Ściana wschodnia przechowała najlepiej dwa obramienia okien pierwszego i drugiego piętra. Były one bogato rzeźbione w wielkich bryłach biało-żółtego wapniaka. Zarówno wieża, jak przybudówka pokryte były starą dachówką holenderską wielkiego wymiaru. Dach ów świecił ogromnemi dziurami, a głęboka szczelina dzieliła obiedwie budowle. — Należało dla udostępnienia drugiego piętra i strychu, nie posiadających schodów, podnieść przybudówkę aż do szczytu wieży... — marzył architekt. — Należało nakryć je wspólnym dachem...
Na szczycie całej wieży sterczał komin wysoki, na którym, jak twierdzili świadomi dziejów mieszkańcy, niezliczone pokolenia bocianie hodowały potomstwo. To gniazdo, z przedziwną zbudowane trwałością, nadawało zakończeniu wieży kształt szczególny, niezwykle harmonizujący z tą samotną ruiną. Gdy Ryszard Nienaski pierwszy raz ją nawiedził, nie należała właściwie do nikogo. Posiadacz jej, ostatni dziedzic, gdzieś przepadł w świecie. Drzwi były poroztwierane. Architekt chodził po schodach i izbach bez przeszkody. Pragnąc zbadać całą wartość budynku, musiał poprzebijać mury, któremi zakryto okna, w czasie przerobienia aryańskiej świątnicy na śpichlerz. Najął tedy cichaczem mularzów i ludzi z drągami... Wązkie schodki zaprowadziły go do piwnic, których było dwie, o czarnych, beczkowatych sklepieniach. Z pierwszej piwnicy wchodziło się do przybudowanej klatki schodowej. Sklepienie drzwi złożone było z trzech zaledwie głazów, dwu bocznych i potężnego zwornika, jak we wcześnie-gotyckich zamkach francuskich. Schody, kończące się obszerną sienią, prowadziły do sali przyziemu, liczącej jakich dwadzieścia ośm stopni w kwadrat, sklepionej krzyżowo kamieniem. Była ona czarna, zapewne od dawnych pożarów, podkurzeń, gdy szło na dobre: »Bando, na aryany!...« Miała ta izba okno w ścianie zachodniej, a w północnej drzwi, prowadzące nazewnątrz, główne wejście do całego budynku. Okno tej niegdyś sale de garde było zamurowane cienkim murem. Po otworzeniu go przez mularzów ujawniło w zamykającym je murze wiele fragmentów gotyckich i renesansowych, pochodzących, zapewne, z obramień drzwi i komina, którego już śladu nie było. Znalazła się tam również para rozet renesansowych, dobrze zachowana. Obramienia drzwi pierwszego piętra były późnogotyckie, dość ubogie i nieudolnej roboty. Nadproże wybujało w płomień, ozdobiony tarczą z herbem Leliwa, (półksiężyc, nad nim gwiazda). Po otworzeniu zamurowania tych drzwi znaleziono kilkanaście fragmentów gotyckich ładnej roboty. Musiały to być części obramienia dawnego komina z sali pierwszego piętra, stanowiącego jedną całość z otworem w sieni. Te otwory musiały stanowić tak zwaną grubę, w której paliły się kłody drzewa, ogrzewając salę i schody zarazem. Drzwi prowadziły do sali pierwszego piętra kwadratowej, sklepionej krzyżowo ostrołukiem, w której czterech rogach tkwiły szczątki żeber sklepienia. Zamiast konsol, rozpoczynających żebra, były dobrze wykonane w wapniaku twarze ludzkie. Ściany pokrywał bardzo gładki tynk blichowany, rodzaj stiuku, który miejscami miał połysk i białość polerowanego marmuru. Dwa okna olbrzymie, o wnękach na ośm stóp głębokich i takiejsamej wielkości okno-drzwi, prowadzące na dawny balkon, oświetlały niegdyś to wnętrze szybkami butelkowemi w ołowianej oprawie. Po wywaleniu murów zamykających te okna, okazało się, że były one podzielone jedną laską poziomą i dwiema pionowemi na sześć pól, — trzy górne kwadratowe, a trzy dolne prostokątne, wydłużone. Nazewnątrz te okna miały pod calbantem trzy pola kwadratowe, wypełnione zniszczonemi rzeźbami. Gzemsy ponadokienne ozdobione były plecionką prawie romańską. Boczne stojaki okazywały bogactwo i różnorodność. Co do wielkości te okna nie miały chyba równych sobie w budowlach dawnej Polski, a co do kształtu różniły się od pokrewnych. Gdy bowiem okna tego rodzaju zbliżały się zazwyczaj do kwadratu, te stanowiły dwa kwadraty, ustawione jedne nad drugimi. Sala drugiego piętra nie była sklepiona. Widać tam było belki. Jednak łuki na każdej ze ścian wskazywały, że powała musiała być niegdyś pokryta żaglowem sklepieniem. Sala ta była oświetlona trzema oknami, niższemi, niż na pierwszem piętrze. I te okna podzielone były kamiennemi laskami na cztery pola. Ponad tą salą była jeszcze jedna, lecz już bez okien. Zgniłe na dobre belkowanie nie miało tam już pułapu.
Trudnoby było wynotować tutaj wszystkie przyczyny, które wpłynęły na tak szczegółowe zajęcie się Ryszarda Nienaskiego dziejami i losami smutnego straszydła z kamienia, które wśród pól sandomierskich sterczało. Jedną wszakże z najgłówniejszych była sala pierwszego piętra. Bliższe i szczegółowsze dochodzenia, już nie tylko architektoniczne, lecz i historyczne, — których niepodobna cytować w tym i tak zbyt długim opisie wieży, — wykazały, że tam to właśnie, w tej sali mieściło się aryańskie zborzyszcze. Ona też nadała charakter moralny całej budowli. W niej gromadzili się ci ludzie tak niezwykli, tak dziwni, tak niewiarygodni w szlacheckim świecie dawnej Polski, — w ziemi Samuela Zborowskiego i Dyabła z Łańcuta, — w szare płaszcze odziani, bezbronni, wyrzekający się majątków, dostojeństw, praw, potępiający sądzenie i urzędowanie, — przy skromnej wieczerzy zasiadający na jednem miejscu pan z panów — obok chłopa, — a niewolniczą czeladź dobrowolnie uwalniający... O ściany tej sali obijały się ich rady, gdy za swego króla uznawali tylko Tego, co cierniową nosił koronę. Brzmiały tu ich wezwania do braci, ażeby światu wypowiedzieli jedyną wojnę, z własną słabością, — ażeby wszczęli walkę jedynie z szatanem, który światem włada, — by nie dbali o strój i wygodę, — by się prawie we wszystkiem zrównali z prostakami... W tej może izbie postanowili jednomyślnie, jednozgodnie i jednogłośnie, że im »Chrystyanom« w myśl nauki Zbawiciela o niesprzeciwianiu się złemu, o nieprzysięganiu, o miłości ku nieprzyjaciołom i prześladowcom, — nie godzi się nosić i nie wolno używać oręża, — nie wolno walczyć i sądzić, — nie wolno nie tylko przysięgać, sprawować urzędów, połączonych z władzą nad życiem i śmiercią, ale nawet udawać się do nich we własnej sprawie, jeśli tylko z karą bliźniego połączone być mogły... W tej izbie toczyły się zapewne spory o kanony rakowskie, nakazujące, iż »Chrystyanin« nie może być królem, książęciem, hetmanem, wojewodą, starostą, sędzią, podsędkiem, namiestnikiem, wójtem, burgmistrzem, setnikiem, żołnierzem, drabem... Toczyły się pewno owe gwałtowne słowne dysputy, które później w tylu drukach przetrwały, iż »wiernemu nie godzi się mieć praw wszelakich, polskich, litewskich, ziemskich, niemieckich, grodzkich, miejskich i innych, gdzie mieczem karzą, albo na przysięgi skazują, — nakoniec oręża wszelakiego i podróżnemu nosić, albo wozić i rozbójnikom się bronić...« Bywał tu pewnie magnat, dobrowolnie zubożały, Jan Niemojewski, który na sejm w Lublinie między tłumy szlachty szumne, wspaniałe, wielomówne, zbrojne, połyskujące od drogich kamieni, złota, srebra i jaszczuru, przepyszne od wschodnich barw stroju, od parczy, aksamitu, włoskich atłasów, sajet i francuskich grodeturów, — wchodził w pokornej postawie, milczący, bez oręża, bez służby i towarzystwa, w szarym kopieniaku i z torbą na plecach. Bywali tu może Budny, Czechowic, Farnowski, może zbiegowie z ziemi włoskiej i tylu ziem innych — Lizmanin, Stankar, Biandrata, Gentile, Leljusz Socyn, Ochino, którzy w Polsce gościnę i ucho powolne dla swej myśli znaleźli. A obok nich zasiadali tam pewnie do rady i rozmyślania o istocie rzeczy — chłopi, tokarze, strugarze, wrzeciennicy, płóciennicy, kapuściarze »i insze drożdże narodu ludzkiego«, — z czego się tęgo śmiał łacinnik. Schodzili się tutaj, jako spiskowcy, najszlachetniejsi, najlitościwsi ludzie polscy siedmnastego wieku, mężowie o najbystrzejszych głowach i najhartowniejszych charakterach, którzy umiejętność polską owego czasu dziełami zaznaczyli przed światem, — którzy sprawy ducha dziś dopiero wznowione i, jako nowość, z hałasem roztrąbiane i ogłaszane po ziemi, — bez kłamstwa i obłudy nie tylko rozsądzali i formułowali, lecz sumiennie i głęboko stosowali w swem życiu. Ściany tej izby słyszały potępienie niewoli chłopa w Polsce na trzysta lat przed jego wyzwoleniem, zakaz wojowania bronią, odmowę trybunałom prawa miecza, stwierdzenie nauki o niesprzeciwianiu się złemu, a zwalczanie go jedynie zapomocą dobra, mocną obronę wolności badania i wyznawania wiary, obronę swobody sumienia. W czasach, gdy inkwizycya katolicka i protestancka wojowała mieczem, stosem, torturą, więzieniem, banicyą, konfiskatą w całej Europie, z tego zakątka rozlegał się manifest o nieprześladowaniu za wiarę. Gdy w siedmnastym wieku wolność sumienia, którą w Polsce, jedynej na Europę, zapewniało prawo, zwalczona została, gdy ruszono ławą na aryany, zburzono ich schroniska i gdy pod tą wieżę podłożono ogień, strzaskano drzwi, okna, sprzęty, gdy tych ludzi wygnano z ojczyzny na kraj świata, a ślad ich stuletniego bytu w wolnym kraju postanowiono zadeptać, poszli w ziemię tyrolską, francuską, w Siedmiogród, nie zaparłszy się swego Boga, choć tak łatwo było przejść na stronę »papańską« i przy wszystkiem zostać.
Nim to wygnanie dokonane zostało, izba ta była jedną z najdostojniejszych trybun i najdonioślejszych kazalnic świata. W stuleciu szesnastem rozległo się z niej wszczęcie kwestyi i zadzierzgnienie polemiki o utrzymanie chłopów w poddaństwie, i głos o odrzucenie godności, z przemocy i pychy wynikających. Objawiło się tutaj docieranie (u Czechowica), do ustanowienia kategoryi moralnej o »natchnieniu«, o »zapaleniu ducha«, które rozstrzyga w sprawach duchowego działania, przedwieszczące wiedzę o nowoczesnem pojęciu intuicyi, instynktu, stającego się bezinteresownym, świadomym siebie samego i zdolnym do zrozumienia swej istoty. Stąd padło tchnienie apostolskich idei komunizmu w zasklepione samolubstwo stanów i rodów, w przepych magnateryi polskiej. Zabrzmiało wezwanie, ażeby w wodzie chrztu obmyć ze siebie starego i grzesznego Adama i oblec niewinność nowego. Stąd też rozległ się pierwszy hejnał na przebudzenie z ucisku rzesz rękodzielniczych, — tkaczów, krawców, cieślów, szewców, — pierwsze polskie wyciągnięcie dłoni pomocnej do pracy i do nędzy.
Kiedy robotnicy po raz pierwszy przystąpili do wywalenia ślepych murów, które zapełniały okna sali aryańskiej i kiedy światło znowu wpadło pod jej sklepienie, nanowo wybuchła pod niem kwestya o to samo niesprzeciwianie się złemu. Promienie słońca, które wpadły do śpichlerzowej ciemnicy, zdawały się budzić z trzywiekowego snu ten sam duchowy spór. Teraz dysputę toczył Ryszard Nienaski z tamtymi ludźmi, zamkniętymi tu w samych sobie. Zdawało mu się, bynajmniej nie w sposób halucynacyjny, lecz w sposób intuicyjnie świadomy, że słyszy głosy ich, skargę głęboką na ucisk, żarliwą ich modlitwę do Jedynego, co widzi czystość ich dzieła i dokonywającą się niesprawiedliwość. Odgłosy robotniczego drąga, który wywalał martwe cegły, budziły w izbie tej echo użalenia, napełniały ją chorałem dźwięków, smutniejszym nad wszelkie słowo. Stara budowla zabrzmiała jakgdyby od pozdrowienia, od podzięki zborowej, od głuchego płaczu.
Architekt polubił wieżycę za wszystko, czem była. Pokochał się w niej z całą namiętnością swojej natury. Obchodził ją wokoło i patrzał na jej postać zdaleka, jakgdyby na symbol ojczyzny. Rozkopywał grunt przylegający, znajdując bardzo wiele »przyczynków« do dawniejszej, przyniesionej kultury i późniejszego barbarzyństwa. Postanowił uczynić z tej wieży »stary miech z nowem winem«. Zdecydował, iż musi doprowadzić ją do porządku. Na dole, w sali parterowej będzie szkoła dla dzieci kolonistów, którzy rozparcelowali dawne latifundium. Na pierwszem piętrze, w dawnej sali aryańskiego zboru będzie muzeum aryanizmu. Zgromadzone będą druki braci polskich, rakowskie, pińczowskie, lubelskie i litewskie, oraz na obcej ziemi wydane — rękopisy, pamiątki, przyczynki, portrety... Na trzeciem piętrze będzie mieszkanie nauczyciela, a zarazem kustosza tego małego muzeum.
Nim jeszcze gruzy i rumowie, pełne potrzaskanych kawałków marmuru, podmiecione zostały, Nienaski patrzał z sali pierwszego piętra przez otwarte dziury okien na świat daleko rozesłany. Blizkie i dalekie wiosczyny, nędza dróg, działeczki lichych zbóż... Zaciskał pięście. Poprzysięgał szlachetnym cieniom aryan, że zaczyna walkę nie tylko z tem wszystkiem, lecz i z nimi. Cóż bowiem spłodzili, w tej pięknej ziemi, uchodząc z niej i nie sprzeciwiając się prześladowaniu? Oto ten jeden niemy mur z nich pozostał. Ulękli się obrony swego ideału, gdy »święty ogieniek« pod jego przyciesi podłożono. Postanowił wziąć te ruinę za siedlisko zaprzeczenia, sprzeciwu gwałtem. Gwałtownicy, — mówił cieniom; — porywają królestwo niebieskie. Gwałtownicy tylko mogą osadzić królestwo niebieskie na ziemi. Gdy ostatni pan Podlec tysiące hektarów poznańskiej ziemi, tego złota bez ceny, na któremby praca ludu polskiego żywot pokoleń oprzeć zdołała, sprzedaje z dobrej woli i wolnej ręki wrogom niemieckim, żeby naród obcy na to miejsce przyszedł, skąd naród polski precz ma uchodzić, gdy ziemię tę sprzedaje dlatego, żeby dobry załatwić interes, człowiek polski ma odejść i poniechać tej sprawy dla kultu swej powziętej cnoty, dla swego ideału? Gdy niema już drgnienia w Polsce na taką wieść, gdy wystygł już horror na taki widok i zbladła już miłość, nie byłożby niesprzeciwianie się tej nędzy wyrachowaniem tchórzostwa i zwyczajną obłudą?
Wojna zaczepna, podłości wypowiedziana! Czarna strzała puszczona w okute drzwi zbójectwa, za któremi nędznicy panują nad przyszłością narodu! Walka z dziełami szatana w nieszczęsnej polskiej ziemi!
Tak to, — znów popróżnicy, — w pękniętej wieży aryańskiej miotał się i rozbijał ten sandomierski Orland Szalony...
Roboty należało zacząć od ustawienia rusztowań, dźwignięcia przybudówki aż do górnego gzemsu i od restauracyi dachu, który zaciekał. Trzeba było zmienić niemal wszystkie belki na strychu, krokwie i bonty. Dachy na przybudówce i na samej wieży zrzucono. Dwie budowle odsadziły się jedna od drugiej i szeroka szpara dzieliła je, tworząc zaciek na murze. Wezwany został zespół cieślów. Nienaski odrysował plan roboty. Następnie zgromadzono mularzów i dokonano wzmocnienia murów. Rozkuto szerokie szpary i pęknięcia, a później przemurowano je mocnym kamieniem, związując miejscami szeregiem żelaznych ścięgien, albo zamieniając dawne, drewniane ankry nowymi z żelaza. Porozkuwano również mur szeroko, w trójkąt ponad sklepieniami okiennemi i drzwiowemi. W miejscach, gdzie były pęknięcia, zbadano i skontrolowano same sklepienia. Pozamieniano niektóre kamienie, zabito żelazne kliny na cement, zalano całe sklepienia rzadkim cementem i zamurowano, zeszywając rozkute otwory. Następnie powyjmowano uszkodzone obramienia okien i złożono je w porządku w dolnej sali. Części, nie dające się ściśle odtworzyć, pozostawiono jak były. Części, nadające się do odtworzenia, zostały jaknajpilniej i pracowicie skopiowane i wstawione na miejsca. Wszystkie okna miały być z czasem oszklone okrągłemi szybami, oprawionemi w ołów. Drzwi, schody, kominy, uzupełnione.
Nienaski porywał się do roboty i sam pracował z chłopami. Kierownictwo nad całą ciesielszczyzną objął stary majster, prosty wieśniak z sąsiedniego osiedla, Paweł Łoński. Był to stary już człowiek, lecz postawę miał wyprostowaną i włosy czarne. Mógł mieć lat pod siedmdziesiąt, lecz wyglądał na czterdzieści parę. Był niewielkiego wzrostu, szczupły, o twarzy pociągłej, czarniawej. Obyczajem włościan polskich golił zarost do czysta, z pozostawieniem krótko przystrzyżonego wąsa. Gdy Nienaski pierwszy raz rozmawiał o robocie z tym Łońskim, zaleconym mu z najlepszej strony, przyszedł do przekonania, że chyba trudno będzie dojść do jakiego z nim ładu. Chłop był małomówny, ostrożny, aż do zupełnej nieufności. Pytał się o robotę bez wielkiego entuzyazmu i bez wyraźnego rozgarnięcia. Trzeba mu było każdą rzecz kilkakrotnie powtarzać. Niezbyt się targował o cenę roboty, dowiadywał się raczej o jej ilość. We wszystkiem, co mówił, leżała na dnie podejrzliwość względem młodego architekty i nieufność do całej imprezy. Lecz gdy otrzymał na rękę spory zadatek, przystał. Miał on nie tyle zorganizowaną, ile »zmówioną« gromadkę cieślów, z którymi pospołu chodził za zarobkiem, wieśniaków, jak sam. Łoński był budowniczym wioskowym. Ogarniał całość zadania »rozumieniem« i znał »sposoby« budownickie. Pracował zresztą tak samo, jak jego towarzysze i wykonywał wszystkie ciesielskie rodzaje pracy: ociosywał pod sznur belki, heblował deski do spółki z drugim, robił siekierą, olśnikiem, świdrem, młotem. »Majster« był pracowity w sposób niewiarygodny. Nienaski nie mógł się tej pracowitości napatrzeć i nadziwić. Przyzwyczajony do zachodnio europejskiego targu i zwady o wysokość płacy i krótkość dnia roboczego, z podziwem patrzał na tego słowiańskiego włościanina, który podejmował pracę, jak ptaki i rośliny podejmują dzień życia. Skoro słońce wstało, on już robił przy wieży. Był pierwszy przy belkach i razem z głosami ptaków dawał się słyszeć świst jego hebla. Ostatni odchodził z pomiędzy wiórów, trzask i heblowin swym krokiem wolnym, zawsze tak samo spokojny i zamyślony. Była w tym człowieku niezamącona dostojność i umiar wszystkiego doskonały. Prawdziwie, ten sumienny cieśla nie tylko czynił doskonale wszystko, czego się podjął, lecz i sam był doskonale zbudowany duchowo. Może zbyt długo wszystko zgłębiał, przyswajał sobie i zdobywał, to prawda, lecz gdy po rozwadze podjął pracę, można było mieć pewność wykonania bez zarzutu. Nadto jego osobista »czystość« roboty była nadzwyczajna. Jeżeli nad zadaniem któregokolwiek z towarzyszów zbyt często i zbyt długo przystawał, patrzał, przestępując z nogi na nogę i gładził z frasunkiem ogolone policzki, znaczyło to, że tam nie zupełnie jest »czysto«. Gdy się zaś niedokładność zbyt uwydatniała, odsuwał kolegę do innej roboty i sam zabierał się do wykonania tamtej. Łoński zbyt długo kombinował, zbyt pedantycznie wymierzał, wypisując sobie »numery« na gładzi belki ciesielskim ołówkiem a bardzo niezgrabnymi figlasami. Bo z pisaniem było mu najciężej. Nie uczono go geometryi, a przecie podstawowe jej zasady o trójkącie, o kwadracie, o przekątni wiedział, jako pewien rodzaj zakonu sekretnego, mądrości tajemnej, może w tradycyi ciesielskiej przekazany mu przez zmarłych mistrzów-cieślów, przy których ongi praktykował. Lecz z tem ubogiem swem »rozumieniem«, z tym kaganeczkiem tak maleńkim światła niezbędnego — ileż to zbudował domów dla ludzi, stajni, obór, szop! Pewnego dnia, pracując na szczycie wieży i rozglądając się po okolicy, stał się wymowniejszym i począł towarzyszom wskazywać we wsiach okolicznych chaty, które pobudował. Nienaski, słuchając tej cytacyi, nabrał dla Łońskiego wielkiego szacunku. Bo, zaiste, z tak małym zasobem wiadomości, jakże ten człowiek był pożyteczny! Gdy inni ludzie »oświeceni« trwonili rzeczy niegdyś wypracowane, niszczyli w porywie waryacyi ogromne zamierzenia przodków, a w najlepszym razie żyli, nie wiedząc o tem, po co żyją, ten prostak przez całe swe życie budował i budował... Nikt mu nic nie dał, nikt nic nie wskazał. On sam, jak pszczoła, albo mrówka, spełniał swe ciche i niepostrzeżone posłannictwo, ulegając mocy instynktu, tajemnicy stwarzającej. Po bliższem zbadaniu domostw, które Łoński stawiał, młody architekt musiał przyznać, że były wykonane »na urząd«, a nawet w pewien sposób, który się rzucał w oczy. Chaty Łońskiego miały pewną znamienną cechę. Łoński dodawał do zwyczajności, do niezbędnej celowości osiedla pewne ozdoby, lecz nie od siebie, nie ze swego wymysłu, lecz z »pamięci«. Sam szył z kłoci »gąsiory« słomianych dachów, w sposób uroczysty, uparcie niezmienny, zawzięcie hieratyczny, lecz wskutek niezrównanej dokładności wykonania, jakby nanowo wskrzeszony, a nawet wymyślnie nowatorski. Jego »gąsiory« i »kalenice« miały wprost »styl«. Nadto ponad ubożuchnymi ganeczkami domostw zawsze umieszczał wycięte w desce »śparogi«, dwie skrzyżowane końskie głowy, echo przedwiecznego na tej sandomierskiej ziemi kultu Swaroga, bożyszcza słońca, którego rumak był symbolem. Okna Łońskiego miały swoiste wymiary i pewne wyrzynania w desce, osłaniającej futryny. Wieńcówka jego węgłów była w pewien charakterystyczny sposób rąbana i kładziona. Nie było w tem nic pięknego, żadnej krasy. Był to pewien typ roboty i »pamiątka« przygasła czegoś przed odległymi wiekami...
Nienaski ogromnie chwalił te budynki Łońskiego. Tak to spotkali się dwaj architekci — uczony i nieuczony. Drugi nie ufał pierwszemu i wszystko, co mu tamten prawił, puszczał mimo ucha. Przedewszystkiem dla tego, że Nienaski na wielu rzeczach zasadniczych — wcale się nie znał. Mimo odbytych studyów i mimo zwiedzenia tylu znamiennych budowli na świecie, młody architekt nie umiał odróżnić belek drzewa sosnowego, ściętych w złym czasie, od dobrych, — budulca »wichrowatego«, czyli wyrosłego na złym gruncie od »suchego«, czyli z sosny na piasku. Żyd, dostawca budulcu, pan Jankiel Gips, odrazu to spostrzegł i zwiózł właśnie »wichrowate« belki. Począł się nadto kręcić około cieśli, zachodzić z kubanem to z tej, to z owej strony. Łoński obejrzał budulec w milczeniu, jak zawsze, sumiennie, ze zmarszczoną powieką. Coś tam w owych belkach naddrapywał pazurem, coś dłubał kozikiem, oglądał od spodu. Spokojnie ujął drąg żelazny, nie nadające się belki podważył koleją i na bok odrzucił. Pan Gips wszczął gwałt na całą parafię, nadzwyczajny czynił hałas, powoływał się na swe sumienie, na rozmaite świadectwa, skakał do oczu cieślom, machał rękami, pluł, krzyczał... Nadaremnie. Łoński patrzał na niego spokojnie. Odkaszlnął i poradził kupcowi, żeby zabrał odrzucony budulec. Tak mu właśnie powiedział:
— Weźże se te belki, com je odrzucił, włóż je na wóz — i jedź z nimi do dyabła. Te, Gips!
Pan Jankiel Gips obraził się na majstra. Nazwał go »chłopem«. Powiedział mu z przekąsem:
— Ty nieoświecony chłopie!
Chodził przytem tam i nazad wśród wiórów z rękami w tylnych kieszeniach chałata, wzruszał pogardliwie ramionami, śmiał się z wrzaskliwą ironią, pluł między heblowiny. Koniec końców, przy pomocy swego katolika, parobka-kudłacza, niezgraby i wszarza, doprawdy »wichrowatego«, jak odrzucone drewna, włożył złe belki na wóz i z anielską na obliczu pogardą odjechał.
Nienaski nierychło, lecz zdołał przecie pozyskać ufność Łońskiego. Stało się to dzięki konstrukcyi dachu. Dach ów był połamany, miał facyaty, dymniki, wyglądy, nierówne spady płaszczyzn, z północy inną, z południa inną. Nadto dach nadbudowy miał się teraz połączyć w jednej płaszczyźnie z dachem wieży. Po wyjęciu zgniłych krokwi i belek góry, Nienaski narysował projekt nowego dachu, który miał nakryć wieżę i przybudówkę. W rysunku swym utrzymał wszystkie facyaty. Tej całej gmatwaniny Łoński nie mógł ogarnąć. Pracował, jak mu kazano, wznosił na pal słupy na słupach w przybudowie, nakrywał to krokiewkami, lecz nie obejmował całości rozumieniem. Wznosił potem krokwie i bonty, przybijał łaty na dachu wieży, lecz coraz zawzięciej milczał. Wreszcie pewnego dnia odprowadził Nienaskiego na ustroń i w sposób możliwie najgrzeczniejszy, życzliwy i bardzo pokorny powiedział mu, że trzeba będzie tę robotę przerwać, żeby sobie kosztów nie robić, bo się płaszczyzny tych dwu dachów, wieżowa i przybudowy, nie zejdą. Między jedną a drugą powstanie dziura. Śnieg się w tę dziurę będzie nabijał, drzewo będzie gniło. Zresztą taka budowla z pokrzywionymi dachami nie będzie pewna. Nienaski wysłuchał wszystkiego z zawstydzeniem. (Należał on do gatunku ludzi, którzy się wstydzą nieświadomości innych, rumienił się, gdy kto w jego obecności kłamał). Pokazał Łońskiemu swe rysunki i swe obliczenia, pokornie go przekonywał... To nie poskutkowało. Majster wrócił do roboty i pracował dalej, ale już w najzupełniejszem milczeniu. Aliści idące z dwu stron płaszczyzny krokwi nie tylko się zetknęły, lecz o jeden milimetr nie chybiły. Wtedy ubogi wiejski budowniczy zdumiał się nad »zmyślnością« tego młodego... Zdjął kapelusz, gdy go za nieufność przepraszał. Nienaski gorzko pożałował doli tego budownika chat, który nie umiał najprostszych rzeczy, a tyle miał do uczynienia na świecie. Odtąd głęboka przyjaźń zawiązała się między tymi dwoma architektami. Stary począł uważnie wsłuchiwać się we wszystko, co ten młody mówił, nawet w niezrozumiały, w »trudny« język, którym tamten wyrażał swe myśli. Po dawnemu wzruszał ramionami, gdy mu Nienaski perorował o tych-ta »stylach«. Jednakże niektóre szczegóły, pewne dane przyswajał sobie, a nawet dla pamięci kulfonami, ciesielskim ołówkiem zapisywał na kawałku papieru od tytoniu.
W pewne dni Nienaski przerywał na parę godzin roboty mularzów i cieśli. Zgromadzał wszystkich w sali aryańskiej i, siedząc na stosie gruzu, wykładał tej czeladzi podstawowe wiadomości z zakresu budownictwa. Bo okazało się, że czeladnicy mularscy nie wznosili jeszcze nigdy gotyckiego łuku... Budowniczy starał się mówić najprostszym językiem, najzrozumialszymi zwrotami, silił się na prostotę i jasność. Lecz gdy następnie zadawał pytania, okazywało się, że nie został zrozumiany i to w niczem, cokolwiek mówił. Powtarzał tedy swój wykład — dookoła Wojtek — aż do skutku. Jedną z przyczyn niezrozumiałości jego pouczeń było to, że nie używał niemieckiej terminologii w nazwach narzędzi. Ohydne zachwaszczenie mowy roboczej wszelkiego rodzaju »śtamajzami«, co w sposób cechowy, obrzędowy, z musu przekazywało się z pokolenia na pokolenie i uchodziło za stopień »wyzwolenia« w wiedzy fachowej, stało na przeszkodzie porozumienia się Polaków. Nadto, przeszkadzała wydatnie nadzwyczajna, fenomenalna obrazowość, metaforyczność potocznej mowy rzemieślniczej. Była to mowa rodząca się wśród zmagania się z materyałem, wyskakująca z ognia pracy i, jak sama praca, przedziwnie rozmaita i drżąca od życia. Każdy czyn, uderzenie, długotrwały zabieg, celowy zamysł, obmyślony cios, pracowity podryw, ciężki wysił miał swą celną i nieomylnie trafną przenośnię, jakby swój genialny wizerunek, swą postać, urobioną z siłą, zręcznością, zgrabnością i wdziękiem z materyału wyrazów pospolitego języka. Najwyszukańszy utwór literacki, wypchany urobionemi przenośniami byłby bezmyślną robotą sztukmistrza i snoba w zestawieniu z przebogatą rozmaitością i oczywistą jasnością wysłowienia zwykłych pracowników. Nienaski z całą pasyą począł sam pracować fizycznie, żeby zdobyć treść i posiąść zakres tego żywosłowu, tryskającego z pracy. Postanowił wedrzeć się w sam środek możności mówienia polskim językiem pracującego ludu. Nie naśladować »gwary« pracujących, nie zbierać porównań, lecz twórczo mówić samemu. Bogactwo tej mowy zachwycało go, jak ogrom Wieliczki, albo Dąbrowy Górniczej. Za wszelką cenę chciał ze swego własnego języka wytracić bezmyślną napuszoność literackich obrazów, które są płonne, gdyż nic nie znaczą, na niczem nie są oparte i do niczego nie służą. Są porównaniami dla porównań, martwemi szczątkami i strzępami mowy ludzi czynnych, zieją pustką i nudą dzisiejszą, są bezmyślnem powtarzaniem splotów słów wyziębłych i skostniałych w wiecznie jednakie szablony.
Przypatrywali mu się prości robotni ludzie i śmieli się zeń zdrowo. Kpinkowali za jego plecami z frazeologii pańskiej, niezrozumiałej, a mizdrzącej się, żeby być zrozumiałą, przedrzeźniali go arcydowcipnie, drwili prostacko z jego pomyłek, z jego entuzyazmu, demokratyzmu, usiłowań zbliżenia się i zbratania. Początkowo uważali go wszyscy za jakowegoś szczwanego oszukańca. Mówili:
— Coś on mieć w tem musi, że tak koło nas skacze...
— Jakiś to jest tęgi drań! Ja wam to mówię... — perorował stary mularz, wyga i pijus, który »z niejednego pieca chleb jadał«, a gorzałę pijał ze wszystkich »monopolów«, jakie były w powiecie.
— E — głupie toto — i basta! — łagodził inny. — We łbie się temu wszystko poprzewracało. Wszystko przecie, co gada, do niczego na świecie nie podobne. No, nie?
— Bo i pewnie. Są między nimi takie głupie paple. Taki ci będzie, dyabeł wie z jakiej racyi, bakę świecił. Do biedy się garnie, hycel. Bieda mu, jusze, pachnie.
— A jakże! Bieda mu pachnie, tylko trza jeszcze parę tygodni poczekać.
— No! Tylko patrzeć, jak tu przyjdzie, siądzie se grzecznie na kupie rumowia i zacznie namawiać, żeby go ta gdzie wybrać, na jakiego dygnitarza. Będzie nasz przedstawiciel, nasz jenerał.
— Nasz dobrodziej, opiekun, łaskawca. My jest, — cholera! — proletaryat, a on będzie nasz opiekun i dobrodziej.
— Tylko poczekać, to się zobaczy...
Lecz nic się podobnego nie okazało. Tylko Nienaski garnął się coraz bardziej do biedy. Począł wglądać w stosunek »pana majstra« mularskiego do jego czeladników i chłopców. Z tych wglądań wynikła oczywistość faktu, że »pan majster« brał od Nienaskiego rubla dziennie niby to dla każdego z czeladników, lecz czeladnikowi na rękę wypłacał tylko cztery złote. Resztę brał dla siebie »jako majster« za to, że około pracującej gromadki chodził, pokrzykując ordynarnie i sypiąc wymysłami. Chłopcy, oddani »na praktykę«, — to znaczy do ciężkich robót noszenia cegieł, kamieni, lasowania wapna, — pracowali latami za darmo, spali daleko gorzej, niż psy, w barłogach, wśród mokrych murów wznoszonych budowli, bez dachów.
Gdy młody budowniczy zahaczył »majstra« o te stosunki, — tamten się obruszył. Jak to można takich rzeczy tykać? Te stosunki są ułożone. Skoro tylko ludzi podbechtać, to się zbuntują. Nienaski zagroził majstrowi, że go precz wygoni, nieuka, który tylko powtarza cudaczne niemieckie terminy. Oświadczył, że każe pod swojem kierownictwem budować samym czeladnikom i chłopcom, płacąc im tyle, ile zarabiają naprawdę. Ale wówczas majster ze swej strony zagroził wszystkim pracownikom kielni, że ich nigdy i nigdzie do roboty nie weźmie, że ich głodem zamorzy, gdyby choć jeden z nich przystał na warunki młodego budowniczego. I ani jeden czeladnik nie stanął »bez majstra« do roboty na propozycyę Nienaskiego. Stary, niemal średniowiecznie-cechowy ustrój zwyciężył. Czeladnicy woleli pracować po dawnemu za »swe« cztery złote, choć przyznawali, że majster na każdym z nich zarabia dziennie dwa złote i groszy dwadzieścia. Zgadzali się na to, że tak należy, aby majster gorzalinę popijał, klął na nich i pokrzykiwał, sam nic nie robił i obdzierał ich »sumiennie« dzień w dzień.
Cieśle, pomocnicy Łońskiego, nieco mniej ordynarnie, ale także nieufnie przypatrywali się architektowi. Był wśród nich jeden, Szymon Paździora, człowiek nadzwyczajnej pobożności. Podczas nabożeństw w kościele człowiek ten tak się zamadlal, że żarliwością swoją przeszkadzał innym wiernym w modlitwie. Tenże był najzacieklejszym krytykiem wszelkich wad i przywar proboszczów i wikarych. Ów Paździora był nader bystrym spostrzegaczem i niezwyciężonym dyalektykiem. On to, pod nieobecność Nienaskiego, roztrząsał wszystkie jego postępki. Były dlań dziwne i podejrzane. Raz sprzeciwiały się religii, to znowu szły z nią równym krokiem, albo ją i wyprzedzały. Stąd nieufność, zdumienie, zamęt. Wszystko zaś, co chciał robić ten młody, było jakowemś podważeniem, podminowaniem starych podwalin i zasad biedy.
Pośród mularzów był pewien czeladnik, człowiek starszy, cichy, zabiedzony, wielką obarczon rodziną — »pan Barylak«. Włosy miał skudłane, zbryzgane wapnem, jako to mularz, — ręce od wiecznego krzesania kamieni, jak korzenie buka. Twarz miał dziobatą od ospy, oczy małe w nawisłych powiekach, wargi, jak dwie kiełbasy złożone do kupy. Barylak mało mówił, nie spierał się nigdy i z nikim. Był jednaki w robocie, zamyślony o swem życiu i dzieciskach. Na postępki Nienaskiego patrzał, jako na zarządzenia zwierzchnika. Słuchał, co mu kazano robić, i robił wytrwale, żeby »swe« cztery złote wykrzesać i wymurować. Lecz »pan Barylak« miał i swe własne widzenie rzeczy. Okazało się to pewnego dnia, — a znacznie już później, gdy roboty przy wieży miały się ku końcowi. Gdy wszyscy byli zajęci i pracowali w milczeniu, Barylak przerwał swą czynność, wytarł palcami pałkowaty nos i rzucił zdanie bardziej sobie, niż towarzyszom pracy:
— Jak mi Bóg miły, nie wiadomo, co to jest za jeden. Ja się pytam, co, jucha, jest za człowiek?... Bo takiego człowieka nie było tu widać... A może, jucha, i nie człowiek...
— Nie człowiek, tylko co? Aniół? — warknęli towarzysze.
— A kto jego wie? Abo oszust, abo aniół!
— Idźże pan, idźże pan, żebym zaś czego nie powiedział!
— A widziałeś tu pan takiego, jeden z drugim? Gadał tu kto z tobą w takie słowa? Przecie trza i tę miarę mieć w gębie!
— A cóż niby? Że tę ruderę buduje? Strzeliło takiemu do łba, to i buduje. Jeden buduje pałac, drugi dóm, trzeci karczmę, tamten oborę, — ten ruderę sztafiruje odnowa. Pańska, psiamać, fanaberya!
— Nieprawda! — wrzasnął Barylak, jakby go kto ogniem przypiekł. — Łżesz pan! Owies trzymał tamten dziedzic w tem miejscu, potem tu szczury ino hulały, a ten przyszedł i chce dla dzieci szkołę zrobić!
— No to i co? Czegóż pana znowu tak nosi? Jezus! Szkoła! Szkoła a szkoła! Tylko przecie tyle teraz te wszystkie surdutowce umieją: »szkoła, bracia, szkoła!...« Śmiech, jak mi Bóg miły!
— Pytam go się, — mówił Barylak, wytrzeszczając oczy i robiąc minę, jakby w istocie rozmawiał w tejże chwili z Nienaskim, — pytam go się, czyby, naprzykład, mój Ignaś mógł chodzić tosamo do tej szkółki? Bo jako że tu siedzę na Gryfach, — więc co z chłopakiem robić? Do książki się rwie, prosi się, żeby go na naukę oddać... Cóż ja za naukę dam takiemu? Do miasta? Za co? Powiedzże mi pan! Człowiekby przecie ręce do łokci urobił, żeby takiemu dać tę naukę! Możeby z niego jakie co wyszło... Więc... To mię wziął rękami za pan brat, w oczy mi patrzy, nic nie mówi... Więc, mówię, nie jestem baran ani świnia, widzę, jak się człowiek patrzy!
— No, jeszcze nawet nie zrobił tej tam szkoły, a już się pan cieszysz, jakby ci kto w kieszeń napluł.
— A zełgał też panu z czem innem, naprzykład, oszwabił tu którego? Przypatruję się, czy też świnia takasama, jak kużda inna na tym świecie. No, powiedzże też pan! Słowo tak, — robota tak, — słowo nie, robota nie! Pies jest, mówię, kto na niego szczeka...
— E, to aniół napewno! Trzymaj się pan tego swego anioła za ogon. Tylko patrz, żebyś w gnojówkę na gębę nie wleciał...
»Pan Barylak« w milczeniu zabrał się do swej roboty.



Odnowienie aryańskiej wieży pochłonęło resztę konkursowej nagrody. Wkrótce trzeba było myśleć o znalezieniu materyalnych środków na dokończenie robót, na koszty zaopatrzenia przyszłej szkoły w ławki i przyrządy najniezbędniejsze, a całego gmachu w jakietakie akcesorya. Część wydatków pokryło pewne towarzystwo naukowe, ale część nieznaczną, gdyż, jako towarzystwo naukowe polskie, z natury rzeczy, samo obywało się bez pieniędzy. Nienaski musiał sam starać się o fundusze. I tu właśnie zaczęła się rola czynna inteligencyi miasta Posuchy. Było to miasto powiatowe, o ludności nie dosięgającej liczby dziesięciu tysięcy dusz, w czem gminu izraelskiego więcej znacznie, — jak to mówią, — niż go zawiera całe państwo Holandya. Ludność polska składała się z drobnomieszczan i rzemieślników, którzy byli zarazem rolnikami. Handel był w ręku żydowskich. Ta ludność żydowska miała w swej głębi tłum proletaryatu, pozostającego, właściwie, bez żadnej pracy, zatrudnionego czemś, co trudno jest określić. Nienaski po swem przybyciu do miasta zaczął badać pilnie kwestyę istnienia owych biednych żydów. Czynił to bez cienia nizkiego antysemizmu, w celu zrozumienia sprawy. Przedewszystkiem w kryjówkach żydowskiej nędzy, której żadne nie opisze pióro, znalazł endemię tyfusu i innych stałych, tamtejszych, posuchowskich chorób. Rzucił się z tem do miejscowych lekarzy, uczynił wielki rwetes... Ci go poklepali po ramieniu i, ucałowawszy serdecznie w obadwa policzki za ten »poczciwy staro-studencki filosemityzm«, — przeszli nad rewelacyą do porządku dziennego. Tak »załatwiwszy« tę sprawę, Nienaski począł badać żydowskie sfery zamożniejsze i sam handel. Oglądał kolejno sklepiki w ulicach, (właściwie w »wyboicach«), biegnących z rynku ku działkom rolnym miejskich »gulonów«. W jednym z takich sklepików znalazł jakie ćwierć sążnia porąbanego drzewa na sprzedaż, nieco sztabikowego żelaza, wartości pięciu rubli, na półkach trochę kozików, kłódek i gwoździ, a przed sklepem stoliczek, nakryty jakąś ścierką, — na nim balon z wodą sodową, prażącą się na słońcu, — obok zaś słoik z »sokiem malinowym«. Po gruntownem zbadaniu wszystkiego okazało się, że kapitał zakładowy tego interesu wynosił w sumie około dwudziestu rubli. Zyskami z obrotów żywiła się rodzina, złożona z kilkunastu osób. Osoby te były zielone, długonose, pochyłe i wychudłe. Jeden z młodych żydków, siedzący przy soku malinowym, nie mówił wcale i nie rozumiał po polsku. Powiedziano, że on jest »uczony«. Ten »uczony« miał oczy zamglone z anemii, z głodu systematycznego, czy z gorączki, charkał po kątach »sklepu« krwią i wałęsał się bezsilnie między jego gratami. Takich oficyn handlu, jak opisana wyżej, było około dziewięciu. Niektóre z nich miały towaru za dwadzieścia parę rubli, — dwa, czy trzy dosięgały do pięćdziesięciu rubli kapitału obrotowego. Trafił się jednak przy końcu miasta interes wartości dziewięciu, czy dziesięciu rubli, nie przynoszący handlującej rodzinie żadnego zgoła zysku. Między stacyą kolejową i miastem Posuchą leżała góra, przecięta »polską« drogą, pełną błota nie tylko z obu stron w dolinach, lecz i na górze. Pewnego dnia Nienaski przypatrzył się sposobowi dostawiania towarów ze stacyi kolejowej do miasteczka. Pod górę ciągnął wóz, — obarczony pewną ilością lanego żelaza, — koń tak straszny, że zaiste, — jak pamiętną szkapę Dickensa, — tylko zaprzęg utrzymywał go na nogach i chronił od natychmiastowego upadku i skonu. Obok wozu brnęło w błocie pięciu wyrostków żydowskich, wrzeszcząc na rumaka w niebogłosy, tłukąc go batem, biczyskiem i rozmaitymi kijami. Mimo tych podniet szkapsko, zarabiając się w głębokiem, tężejącem błocie, ustawało i, zwiesiwszy łeb z obojętnością na wszystko, marzyć się zdało o łasce śmierci. Nienaski zauważył, że grzbiet konia pokryty jest jakimś workiem. Zbliżył się do tego zaprzęgu i chciał podnieść worek. Lecz woźnice napadli nań z groźbami, protestami i wielkim hałasem, zabraniając mu mięszania się do spraw cudzych. Stawali w groźnej postawie, grozili temże biczyskiem, wykrzykując, że niema prawa czepiać się cudzego konia. Mimo ich min i kijów, uniósł szczególnej derki i zajrzał. Lecz pożałował swej ciekawości. Cały grzbiet kobylska, od chomąta do tylnych nóg pokryty był otwartą raną, strupem krwawiącym na całej przestrzeni. Gdy on czynił te spostrzeżenia, melancholię budzące, żydki dokądś, w dół drogi pobiegły. Ciągnął od strony stacyi drugi podobny, jednokonny pojazd, również z jakimś towarem i także przez kilku izraelitów eskortowany. Właściciele pierwszego wszczęli z właścicielami drugiego wrzaskliwy targ. Za sześć groszy wynajęli drugiego konia na krótki przeciąg czasu i wyprzęgli go z tamtego wozu. Przyprowadziwszy tę chabetę do pierwszego, zaprzęgli ją w szpic do dyszla. Teraz w dziesięciu, czy jedenastu poczęli łoić drągami obadwa szkapska, straszyć je wrzaskiem, popychać z tyłu, ciągnąć za pyski, źgać w brzuchy, i czynić chórem takie piekło w tem błocie posuchowskiej góry, że wreszcie obadwa końskie skazańce, wzdychając, pociągnęły wóz z towarem (za siedem rubli). Gdy pierwszy przebył uciążliwą drogę, obadwa konie wyprzężono i pognano z powrotem do drugiego frachtu. W tym stylu i w takim mniej więcej zakresie był stan owego żydowskiego handlu w Posusze.
Nienaski nie mógł sobie z tem zjawiskiem dać rady. Im bardziej je zgłębiał, tem bezwzględniej był zrozpaczony. Była to noc, bajoro bez wyjścia, jakaś nieuleczalna choroba. Pisał o tem sążniste listy do warszawskich socyologów. Wystawiał im w listach swych całe położenie bez żadnego uprzedzenia i bez jednego rysu awersyi. Warszawscy znawcy odpowiadali mu kategoryami książkowemi, komunałami, które z tem życiem nic a nic nie miały wspólnego, altruistycznymi kanony, ni przypiął ni przyłatał. Posądzali go, że zamierza wszczynać »hecę antysemicką«. Było to zarazem ohydne i okropne, bo nie zamierzał czynić »hecy«, lecz pragnął rozpocząć jakąś akcyę ratunkową w tem piekle potwornem. Na własny koszt sprowadził wreszcie najuczeńszego z socyologów do Posuchy. Był to człowiek niemałej wiedzy, pełen istotnej erudycyi i znajomości stosunków europejskich. Jak inny czczemi przenośniami, tak ten sypał nieomylnością statystyki. Wiedział na pamięć, gdzie ile czego utworzyła cywilizacya, — jak było, jak jest, a nawet jak z pewnością będzie. Wszelkie gołosłowne mędrkowanie, wszelką powierzchowną obserwacyę potrafił do góry nogami obalić istną armią swych niezłomnych danych. Myślał liczbami, wydobywał prawdę na wierzch z zestawień cyfrowych. Nienaski oprowadził socyologa po wszystkich zaułkach, podwórkach, mieszkaniach, strychach, piwnicach, skrytkach i jamach, kloakach, szopach i składzikach. Pytał go w oczy, co z tem zjawiskiem żydowskiem robić, jak je leczyć, gdyż tak go przecie niepodobna zostawić. Socyolog wszystko obejrzał, długo milczał, patrząc zawzięcie w ów normalny śmietnik życia. Wreszcie wydał orzeczenie:
— Nie widzę żadnej rady.
— Jakto? Żadnej?
— Muszą wyzdychać.
Nienaski zatrwożył się w sobie, że na takim oto punkcie stanęła socyologia polska. Ta sprawa ma mieć jedno tylko rozwiązanie: »muszą wyzdychać?« Twierdził, że gdyby nawet tak było, to przecie, zanim jedni »wyzdychają«, zarażą swą śmiercią i chorobą innych, tubylców, — zgnoją chorobami ciała i duszy, które się w tem rojowisku gnieżdżą. Wtedy socyolog rozjuszył się na dobre i począł walić, prażyć, dobijać cyframi. Krzyczał w rynku Posuchy:
— To niech stąd uchodzą!
— Dokądże?
— Do jakiego ciepłego kraju, nad morze jakie! Do uprawy winnic, ryżu, herbaty, bawełny, do hodowli pomarańcz, róż, hijacyntów! Do lekkich robót w polach, ogrzanych słońcem południa! Lud to jest południowy.
— Ale dokądże pójdą? Kto ich weźmie?
— Ja tam nie wiem! Polski lud jest tutejszy, zna się z zimą i jesienią, z rolą i lasem, ze znojem i wytrzymałością. Sam tu chce pracować na siebie i dla siebie. Dosyć tego!
Na tem stanęło, bo socyolog nie chciał już nic więcej powiedzieć. Właściwie jednak nie było to rozwiązanie. Nie było nawet zadzierzgnięcie. Bo gdzież to mieli iść, do jakiego ciepłego morza, czy kraju poganiacze sparszywiałego konia? Kto ich miał gdzie posłać? Gdy Nienaski nastawał na socyologa, że nie jest to sprawa żydowska, lecz sprawa polska, jedna z najżywotniejszych spraw najnieszczęśliwszego z plemion ziemi — ten zabrał się do odjazdu. W taki to sposób rozwiązanie tej kwestyi nie ruszyło naprzód w Posusze. Przeciwnie, gdy architekt zaczął organizować spółkę i sklep kooperacyjny, zabiegać koło sprzężenia stowarzyszeń wytwórczych, mianowicie koło zbudowania piekarni współdzielczej, dążyć do związania się stolarzów miasteczka w spółkę, któraby usunęła wydzieranie sobie nawzajem klienteli, ustaliła ceny pracy i towaru i zapewniła zbyt roboty, nienawiść gminu żydowskiego skierowała się nie tylko przeciwko tym zamierzeniom, lecz i przeciwko inicyatorowi.
»Inteligencya« miejska składała się z ludzi rozmaitego typu. Nie był to bynajmniej »wielki świat małego miasteczka«. Przeciwnie, w tym zakątku, pozbawionym wszystkiego, było mniej może filisterstwa i gnuśności, niż w niejednej stolicy, w Warszawie, Krakowie, Lwowie, gdzie tworzą się istne zatoki kołtuństwa. Oczywiście, siedziały i w biednej Posusze rozmaite ludzkie ropuchy, lecz gdzież ich niema? W tej małej mieścinie życie było trudne, ciasne, niemożliwe. Każde dobre usiłowanie smażyło się, jak na patelni, w oczach niepowołanych. Każda sprawa najzacniejsza widna była, jak w latarni. A jednak, przypadkowo rzucona do tego miasteczka mała garść inteligencyi czyniła, co mogła. Było tam dwu lekarzy, którzy niezależnie od zbijania kabzy, »krzątali się« koło utworzenia szpitala. A ileż to takie krótkie wymienienie zawiera trudów, jaką ogromną historyę przeszkód!... Nawet skromna adwokatura miejscowa, przyjemna kasta Polaków, która tem się po takich mieścinach trudni, że podszczuwa okolicznych włościan i autochtonów mieszczan do procesowania się o byle co, do apelacyi, kasacyi, do wodzenia się z sądu gminnego do zjazdowego, ze zjazdowego do senatu, — i tak bez końca, — nawet ta kasta ożywiona była duchem zawiązywania modnych i już nad wszelką miarę w imaginacyi polskiej zbawczych kooperatyw i spółek.
Na czoło zastępu posuchowskich grandów wybił się doktór Alojzy Żwirski, jak głoszono powszechnie, »Chałubiński posuchowski«. Był to w istocie zdolny lekarz, tęgi człowiek, a nadewszystko typ człowieka zdrowego i silnego. Zażywny i zmierzający ku otyłości, doktór Żwirski wiecznie był w drodze do pacyentów, dziś w karecie, jutro na chłopskim wozie, lub w żydowskiej dryndulce. Miał lat pięćdziesiąt parę, lecz wyglądał jeszcze młodo. Był przystojny, wesoły i wielomówny. W młodości jakiś radykał i zawzięty wolnomyśliciel, w ciągu dwudziestu paru lat pobytu w Posusze i tyluż lat zbijania coraz znaczniejszego majątku, gubił z roku na rok dawne kogucie pióra. Jeszcze kiedyniekiedy zadrwił sobie w sposób libertyński z potulnego księdza proboszcza, jeszcze czasem pchnął swą szpadę w łono jakiego »klerykała« minorum gentium. W towarzystwie możnych, tudzież bogatych »klerykałów« zachowywał na obliczu niemy, ironiczny uśmiech, gdy wygłaszali wsteczne mniemania i doktryny. Były wszakże pałacowe progi, po których przekroczeniu wciągał do wewnątrz nawet ironiczny uśmieszek. W pewnym wypadku doktór Żwirski zaskoczony został przez okoliczność szczególną. Do miasteczka zjechała wysoka w szeregach »klerykalnych« osobistość. Proboszcz wyprawił na cześć gościa uroczysty obiad, a jak się głosić zwykło w uroczystych sprawozdaniach — »bankiet«. Doktór Żwirski, widoma głowa niewiadomej w Posusze »nauki«, zaproszony został na ów bankiet i usadowiony w pobliżu dostojnego gościa. Towarzystwo było ultra-klerykalne. Przed rozpoczęciem obiadu jedna z osób duchownych powstała i odmówiła modlitwę. Gdy wszyscy powstali, doktór Żwirski, oczywiście, musiał powstać również przez samą grzeczność. Gdy zaś ukończono modlitwę i wszyscy obecni kładli na sobie znak krzyża świętego, doktór wykonał również przed swem łysawem czołem, nosem, brodą, krawatem, wykrochmalonym gorsem i jedwabnemi klapami fraka jakiś dłonią niezdecydowany gzygzak. Wspomnienie tej chwili gryzło byłego wolnomyśliciela i rumieniec wstydu wywoływało na jego policzki nie tylko za dnia, lecz i w nocy, gdy niewidzialny leżał w ciemności pod atłasową swą kołdrą. Doktór Żwirski był żonaty, lecz bezdzietny. Za żonę miał osobę wielkiej urody — niestety! — już pod lat niewieścich schodzącą popołudnie. Pani Helena Żwirska, przez znajomych zwana »Helentą«, a jeszcze częściej »Lentą«, wskutek właściwego jej lekkiego feleru w wymowie dźwięku k (wymawiała tę literę jakoś zdziecińska, jakgdyby te), najdziwniejsze sprawiało wrażenie na tle tej niby polskiej, a w gruncie rzeczy żydowskiej, powiatowej mieściny. Była to dama w całem znaczeniu tego wyrazu. Ramą do jej pysznego obrazu mogła być jakaś stolica, albo Ostenda, Biarritz, Paris-Plage, lub Viareggio. W Posusze nikt prawie nie rozumiał i nie był w stanie ocenić, kim ona jest, co to za osoba. Jej suknie sprowadzane, albo uszyte przez szwaczkę, specyalnie w tym celu mieszkającą w miasteczku, jej kostyumy według ostatnich wzorów z Feminy, jej nieprzeliczone, śliczne kapelusze, stroje poranne, wizytowe, wieczorowe, spacerowe, automobilowe, jej pyszne biżuterye, futra, kołnierze, mufki, egretki, rayery, perfumy, pieski, książki, nuty, — słowem wszystko, — była to zaiste kultura dla kultury. To też pani Lenta szukała, o ile to było tylko możliwe, lepszego tła dla swej osoby. Lecz doktór, który był w żonie do szaleństwa zakochany, nie mógł bez niej wytrzymać paru tygodni. Sam zaś rzadko kiedy i to na krótko mógł się wyrywać do jakiegoś Dinard, albo Royan od swych pacyentów, (no, i dochodów), gdyż kolega i najbliższy zresztą przyjaciel, doktór Misiak nie spał... Stąd poszło, że pani Lenta była »przygwożdżona« do tej Posuchy. Jej doskonale zarysowany a niezrównanie przycięty nosek, pomimo skaz, które lata na nim wyżłobiły, jeszcze był tak samo, jak niegdyś »jedyny na ziemi«. Oczy, aczkolwiek już zaatakowane przez zgrubiałe powieki, jeszcze patrzyły zwycięsko w niejedne oczy. Wysmukła postawa zachowała, jeżeli nie wszystek dawny powab, to jego echo jeszcze przywołujące. Umiejętne utlenienie włosów, masaż i upiększanie policzków delikatnemi barwiczkami, sztuczny karmin warg i »sobolowość« brwi, tworzyły z pani Lenty przy wieczornem oświetleniu postać kuszącą i ponętną.
Dlaczego doktór Żwirski głośno, a nawet z hałasem dorabiający się chleba, ożenił się z panią Lentą — i gdzie — tego nikt nie wiedział. Stało się to za granicą. »Chałubiński miasta Posuchy«, z jakowegoś prostaczego staniczku pochodzący, był w żonie śmiertelnie zakochany. To było niewątpliwe i tłómaczyło wiele. Bo dookoła przeszłości pani Lenty wałęsały się wersye dziwaczne, legendy spotwornione i zohydzone przez ordynusostwo plotczysk prowincyi. Pani Żwirska nie miała gdzie i u kogo bywać w tej mieścinie. Nie miała z kim rozmawiać. Nudziła się aż do śmierci, wprost grobowo. Mówiła o sobie że schnie w tem miejscu, jak wielobarwna meduza, wyrzucona z pełnego morza na zdeptany piasek plaży. Posiadanie brylantów, wielkich agraf, kolczyków, dyademów i markiz pokrywających całe palce, przyjemne było, zapewne, lecz siedzieć w tem, albo wśród tego po całych dniach samej, było taksamo nudne, jakby chodziła w sukienczynie pokojówki i szklane oczko pieściła na »palicu« w tombakowym pierścionku. Bywanie we dworach okolicznych, w starych gniazdach, lub nowych, dorobkiewiczowskich pałacykach nie dawało zbyt wiele rozkoszy. Zresztą nie wszystkie te »domy z tonem« rewizytowały dom doktorstwa Żwirskich. To też »meduza« musiała szukać dla siebie czegoś poza tem życiem. Czytała. Otoczyła się książkami. Pochodząc z rodziny pół-arystokratycznej, otrzymała wychowanie klasztorne we Francyi i w dzieciństwie posiadła kilka obcych języków. Czytała niemal wyłącznie rzeczy obce. W ciągu jakichś dziesięciu lat pobytu w »kaźni« utworzyła w swym bajecznym gabinecie sporą bibliotekę z książek przeczytanych. Miała swych autorów ulubionych i odłożonych do szafeczki podręcznej. Znaleźli się tam de Quincey i mistrz Poe, Knut Hamsun i Strindberg, Nietzsche i Weininger, Dostojewski i Sołłogub, nadewszystko wszakże nowa sekta literacka, grupująca się około florenckiego pisma Lacerba, zwłaszcza Papini i Ardengo Soffici. Jednakże i to, jak mówił żartobliwie doktór Żwirski, »wysuszane literatur« nie mogło zapełnić pustki życia pani Lenty. Studyowała tedy rzeczy okultystyczne, czytała Aksakowa, wróżyła z ręki, brnęła w takie zagadnienia, jak tajemnice luster, sekrety pereł i korali, astrologia — i tym podobne. Życie miasteczka, w którem przebywała, było dla niej odrażające. Wyznawała publicznie, że wszelki »popolo« nie istnieje w polu jej widzenia.
Doktór Żwirski nabył kilka starych ogrodów mieszczańskich, przepłacając wartość gruntu, złączył to wszystko w jedno osiedle, dociągnął posiadłość na rzekę, wcielił do całości nadwodne wertepy, urwiska, stare wierzby i topole, tworząc w ten sposób duży park-ogród. W głębi tego dominium zbudował porządną wielkomiejską willę i przyozdobił ją wszelkim przepychem, jakiego tylko pożądać mogło serce jego małżonki. Były tam tureckie kanapy, francuskie lampy i abażury, perskie dywany, angielskie reprodukcye rzadkich rycin Beardsleya w ramach niemieckich i szwedzkich, hiszpańska »Maya nuda« Goyi i moc włoskich podobizn dzieł Donatella i Verrocchia.
Jedyną, ale za to najbardziej poufną i bezwzględnie oddaną przyjaciółką doktorowej Żwirskiej w tem mieście była pani Sabina Topolewska, żona »dyrektora« posuchowskiej filii jednego z większych banków. Pan Henryk Topolewski był to człowiek stosunkowo młody, (młodszy od swej małżonki), poczciwy z kościami »brat łata« wszystkich bliźnich tego padołu. Ponieważ kwitł ongi na jakowymś »fakultecie« jakowegoś »uniwerku« w Rosyi, a do odłamu banczku w Posusze dostał się i siedział dla chleba, uważał, że się »marnuje«. Marnował się tak już kilkanaście lat, w gruncie rzeczy w samym banku prawie nic nie robiąc. Niejednokrotnie zwierzchność instytucyi czyniła mu napomknienia, że szkoda jest, ażeby taki człowiek z »fakultetu« w tej mieścinie się marnował i czy nie byłoby lepiej, ażeby sobie gdzieindziej miejsca bardziej godnego swej osoby poszukał. Ale wówczas pani Sabina (»pani Sabcia kochana«) stawała władzom do oczu i sprawiała, że Henio znowu na jakieś trzechlecie poczynał się w temże miejscu marnować. Henryk Topolewski nie zwykł był prowadzić z żoną walki zwycięskiej, co nie znaczy, żeby bezwzględnie kapitulował. Zadawalniał się rzuceniem jakiegoś pocisku i to nie koniecznie w kształcie gryzącego sarkazmu, ale również w widomej postaci, dajmy na to, szklanki, napełnionej gorącą i osłodzoną herbatą. Najchętniej jednak uchodził ze wszelkich pól walki i chronił się do zacisznego pokoiku za sklepem korzennym pana Symchy Korngolda, gdzie zawsze trwała partyjka »brydża«. Do stołu zasiadali coraz to inni partnerzy. Sama akcya istniała stale. Grywali tam miejscowi urzędnicy Rosyanie i rozmaici »tutejsi«, starzy na wymarciu emeryci i przyjezdna za interesami szlachta okoliczna, nieraz trafił się jakiś komiwojażer, albo wędrowny szuler. Henio był członkiem stałym, niejako słupem, na którym się wspierał ten wiatrak nieustannie mielący. Pani Sabina miała dużo zmartwienia ze swym Heniem. Próbowała rozmaitych sposobów, nawet zgoła radykalnych, nawet takich, o jakich tutaj lepiej będzie nie wspominać. Nic nie pomogło. Dyrektor był w tem »złem miejscu« zawsze. Tłomaczył się z bezczelnością, że czyni to dla zasady, aby wiedziano, gdzie go w razie potrzeby szukać. »Filia« była w istocie przyzwyczajona do tych urzędowań dyrektora. Orał tam pewien człowieczyna łysy i obwisłowąsy, piastun binokli w żółtej oprawie i właściciel bardzo długiej, trzcinowej papierośnicy. Dyrektor aprobował lub kasował czynności tego indywiduum. Mąż pani Sabiny był człowiekiem zdolnym i z dobrą głową na karku. Wiedziała o tem władza przełożona i znosiła nałogi posuchowskiego dyrektora. Najprzykrzejsze okresy życia Henia stanowiły te, gdy było mu »wszystko jedno«. Wówczas cierpiał nad sobą i nad tem, że świat jest tak dalece podły i że tyle wokoło »świństwa«. Te zmartwienia doprowadzały go do bezwzględnego spicia się jarzębinówką. Po pijanemu wymieniał potworności, które znakomicie spostrzegał, i zjadliwie na nie piorunował. Dyrektor Henio był złośliwy, dowcipny, oczytany, a z cicha pęk. Czasem po długiej i milczącej robocie w brydżu płatnął temu lub owemu z partnerów coś takiego, że potem w ciągu tygodnia pani Sabina miała utrapienie z odrabianiem następstw. On sam nic sobie z występku nie robił. Co najwięcej oświadczał ironicznie, iż się »omylił«. Po takiem ujawnieniu »zasady« wracał do swej stałej roli brata łaty, pogrążał się w grę milczącą, skupioną i osłoniętą szyderczym uśmieszkiem. O dom, jego chwałę i blask odpowiedni dyrektor mało się troszczył. Lubił mieć wszystko w formie i na stopie studenckiej i to studenckiej po rosyjsku. Kanapa wygnieciona, łóżko nieposłane, śmieci w kątach, dużo popiołu i niedopałków na serwecie, szklanki niemyte, służąca nieopłacona, równie jak mieszkanie, rzeźnik i piekarz. O długach swych ten finansista mawiał, że one są wprost nie do pokrycia i że stały się złem koniecznem, podobnie, jak krótka i bardzo stara kołdra studencka, którą się okrywał. Naciągnąć ją na głowę, — nogi wylezą, — okryć nogi, — w ramiona zimno. Lecz bez kołdry, równie jak bez długów, jakże »przepędzić« to życie? Dyrektora filii lubili wszyscy w mieście i okolicy, choć nikt nie wiedział dokładnie, za co. Być może, iż miłowali w nim ciepło własnych przywar. Nie mniejszą sympatyą cieszyła się pani Topolewska. Była to osoba przedziwnie ruchliwa, zawsze czynna, interesująca się wszystkiem i to zarówno na najszerszej, jak i na najciaśniejszej arenie: polityką, o ile ta się ujawniała w gazetach, dochodzących aż do Posuchy, rzeczami społecznemi, sprawami artyzmu, literatury, mody, najbardziej pikantnemi anegdotami, no i, rzecz zrozumiała, plotkami najbardziej sensacyjnemi. Świat i wszystko, co na nim jest, pani Sabina dzieliła z niebywałym entuzyazmem na dwie części, na to, co śliczne i na to, co paskudne. Miała nadto nadzwyczajny talent do przeplatania, jakby przetasowywania objektów swej uwagi i zachwytu, oraz wieczystej relacyi, a więc: wieści z zakresu sztuki — plotkami, spraw społecznych — anegdotami, — polityki — modą, — i tak bez końca. Pani Sabina była z natury osobą inteligentną. To mieszanie przez nią rozmaitych ingredyencyi miało specyalny charakter polsko-posuchowski, zwłaszcza, gdy się patrzyło z boku na tę osobę już czterdziestokilkoletnią, jak z wdziękiem podlotka, na skrzydłach dowcipu i wesela przefruwała z kwiatka na kwiatek. Państwo Topolewscy stanowili w istocie rzeczy dobrane małżeństwo i pasowali usposobieniami do rodzaju swego życia, mieszkania, przyjemności i stosunku z ludźmi, z tą tylko różnicą, że pan podobał sobie w tym stanie rzeczy, jaki zaprowadził, a pani cierpiała nad nim jawnie i skrycie, nic zresztą nie czyniąc dla jego zmiany. Nikt może bardziej na świecie nie uwielbiał tak »kultury«, jak właśnie pani Sabina, — kanap, luster, lamp, dywanów, biżuteryi, obrazów, balów, teatrów, koncertów, pięknych kobiet i pięknych mężczyzn, artystów i artystek, ich strojów, przygód, miłostek, anegdot z ich życia, awantur i brudeczków. Ironiczny Henio, jak go przezywała żona, »typowy Wańka nihilak«, śmiał się, albo przedrwiwał, gdy o tem wszystkiem była mowa. Mimo to, w jego właśnie obecności pani Sabina wciąż coś uwielbiała. Zdawało się, że ona co chwila mdleje z zachwytu na widok jakiegoś »cudu«. Gdy było dociekać, co budzi taki zachwyt, okazywało się, że to jakaś nowa »kreacya« w piśmie z modami, opis czyichś brylantów, pereł, portret awiatora, albo opis bandyckiego napadu w Journal’u. Pani Topolewska może na wzór pani Żwirskiej, nie tolerowała literatury »krajowej« i nie ceniła tutejszej sztuki. Kręciła noskiem na wszelkie warszawskie i krakowskie wysiłki i wypociny w tym zakresie. Ale ponieważ ukazywały się w gazetach kiedyniekiedy nawet tutaj wiadomości o fenomenalnych skandalach rodzinnych, o morderstwach europejskiej miary, o procesach, wykrywających niebylejakie brudy w świecie arystokratycznym, a nawet klasztornym, więc czytywała pilnie i miejscowe Journal’e. Byłoby to krzywdą dla pani Sabiny, gdyby powiedzieć o niej, że była jedynie poszukiwaczką skandalów. Przeciwnie, ona czytała zbyt wiele, jakgdyby wszystko, wiedziała zbyt o wszystkiem. To stanowiło właśnie pewną wybujałość jej wiadomości i podsycało utajoną żądzę zachwytu. Ponieważ zaś nie miała z kim dzielić się wiadomościami i ciągle napływającą masą wrażeń, nie miała wobec kogo wybuchać uniesieniem, rozpaczać nad czemś extra dalekiem i dla wszystkich bestyalsko obojętnem, więc tem silniejszą spoiła się przyjaźnią z doktorową Żwirską. Te dwie panie znały się bardzo dawno, kędyś na świecie i to w takich jego okolicach, jakich posuchowscy obywatele nie widzieli nigdy, nawet na mapie. Nieraz, gdy w ich obecności była mowa o kimś wysoko stojącym, odległym jaknajbardziej, padał z ust jednej lub drugiej wzgardliwy znak, świadczący, że tę osobę znało się dobrze i to wówczas, tam... — Gdy jednak ktoś z bliżej zainteresowanych, — doktór Żwiski, lub Henio-gracz, — pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o danym człowieku, zdarzeniu, lub zjawisku, dyskusya się zamykała, jak drzwi od podziemnych skarbów, spadał na kwestyę szyderczy uśmieszek... Tyle zawsze wymowna pani Sabina, w tych razach umiała milczeć, zapewne na zlecenie przyjaciółki. Był bowiem między temi dwiema osobami rodzaj zmowy, czy sprzysiężenia, zawartego bardzo dawno i obowiązującego, widać, bardzo solidnie, skoro trzymało w ryzach szczerość pani Sabci kochanej.
Pani Lenta miała nad przyjaciółką wyraźną władzę. Tamta słuchała jej jednej bezwzględnie i ślepo. Oczywiście uwielbiała ją i wynosiła pod niebiosy, chwaliła w oczy i za oczy. Pani Lenta nie miała w jej ustach nie tylko wad, lecz nawet cienia przywary. To, co możnaby zwać wadami, były to cechy oryginalne tego bóstwa. Nawet zmarszczki, ukazujące się około oczu i ust pani Lenty, były dla jej przyjaciółki symbolem swoistego piękna, gdyż świadczyły o przeżytych pasyach, o złamanych marzeniach, a długich dniach i nocach rozczarowania, wreszcie o tragedyi ze wszystkich najstraszliwszej, o złowieszczem pełzaniu widma starości. Cóż dopiero mówić o walorach dawnej krasy, pozostałych w mocy! Pani Sabina pełniła rolę trubadura uroku, rozsiewanego jeszcze przez doktorową. Zwracała uwagę wszystkich i każdego na to, co jeszcze było potęgą — niestety! — w pustkowiu partykularza. Pani Lenta umiała być wdzięczną, nawet szczodrobliwą, tak dalece, że zaiste, złośliwość mogłaby ukuć oszczerstwo o spłacaniu zachwytów pani Sabci kochanej, gdyby nie to, że prawda była zbyt oczywistą. Wielbicielka pani Lenty gorzała od zachwytu najzupełniej szczerze i bezinteresownie. Jeżeli zaś brała i najchętniej nosiła jakąś suknię z ramienia doktorowej, czy paryskie buciki, albo Dent’a rękawiczki, to, doprawdy, raczej przez poczucie piękna i uwielbienie kultury, z obowiązku podniesienia przecież do rzędu jakiegoś miejsca w Europie tej dziury, tej Posuchy. W gruncie rzeczy sama posada w »filii« i utrzymanie tego miejsca przez szereg lat przy znanem usposobieniu Henryka Topolewskiego — były to czyny i wpływy pani Żwirskiej. Nie można powiedzieć, żeby piękna doktorowa wypłacała przyjaciółce równą miarą chwalby i aprobaty wszystkiego, co stanowiło intelekt i sposób życia tamtej. Pani Lenta była osobą z natury chłodną, nawet zimną, doskonale panującą nad afektami i wzruszeniami, wrogo usposobioną względem wszelakich uniesień. Umiała nieraz trącić w postępek, albo wykrzyknik pani Sabci tak bezwzględnie, że tamta zwijała się i kryła w siebie, jak dziecko rózgą chłostane. Pani Topolewska była niezbędną doktorowej do życia i bytu w tem miasteczku. Przy tem, — druga musiała być aż do końca wierną przyjaźni, gdyż dawne, tajemne łączniki zbyt silne miały węzły, a wielomówność pani Sabiny była grozą zbyt wielką, ażeby jej przyjaźnią, i to taką, jaka się objawiała, nie zatamować.
Gdy Ryszard Nienaski przybył do Posuchy, roztasował tu swój sklepik z ideałami i począł wibrować w mieście a okolicy, nieodwołalnie trafił na znajomość z panią Topolewską. Oczywiście, że za jej przyczyną zaczął bywać w domu doktorowstwa Żwirskich. Obiedwie przyjaciółki wzięły go w opiekę. Był to przecież mężczyzna, indywiduum, do którego można było usta otworzyć, jednostka ze świata i z miasta. Niepodobna było wymagać, żeby te damy rozpłomieniały się do jego wywodów o handlu trzodą chlewną, do »programu mlecznego«, oraz wszelkich projektowanych zużywań serwatki, — do kooperatek, sklepików, ochronek i szkółek. Ale gdy znagła wyruszył na odbudowanie aryańskiej wieży, znalazły w tem niejaki powab. Jego przeżycia i doświadczenia w tej wieży, walki duchowe z aryanami XVI wieku, zagmatwane wykłady o pokrewieństwie nauki o »natchnieniu« Ochina z nauką o instynkcie i intuicyi Bergsona, — znajdowały niejako oddźwięk we wrażliwości dwu pań posuchowskich. Niewiarogodne to było zjawisko, a jednak prawdą jest ta kategorya snobizmu, iż obiedwie poczęły wczytywać się w niełatwe a rzadkie pisemka aryańskie szesnastowieczne, oraz sprowadziły sobie dzieła modnego paryskiego filozofa i jęły nękać się tą lekturą. Skoro architekt szybko wyczerpał konkursową gotówkę i nie miał już ani grosza na prowadzenie dalszych robót około wieży, pani Lenta »czyniła, co mogła« osobiście i przez stosunki, a pani Sabina wszczęła około tej sprawy tak wielkie zamieszanie, iż najzapamiętalsze kołtuny, zarówno miejskie, jak okoliczne, najbardziej zbestwione troglodyty owych stron musiały, żegnając się krzyżem świętym i wzruszając ramionami, łożyć jakieś odczepne groszaki na restauracyę wieży. I te jednak rezultaty zapalczywości pani Topolewskiej nie wystarczyły. »Ofiarność publiczna« skończyła się równie szybko, jak zaczęła. Wypadło urządzić koncert, teatr, bal — jednem słowem jakiś jedynie znany środek wydarcia pieniędzy skąpcom krajowym. Wybrano, oczywiście, bal, urozmaicony produkcyami artystycznemi. Dużo było trudów, przeszkód, przygotowań, zabiegów i niepowodzeń, pokonanych szczęśliwie przez panią Topolewską, która głównie do urzeczywistnienia tej myśli przyłożyła ręki. Ukazały się nareszcie programy i bilety. Należało je rozsprzedać. Nienaski musiał towarzyszyć damom w ich peregrynacyach po mieście i okolicy w celu wtłaczania biletów w oporne garście. Przywiązany do wieży i blizki ukończenia całości, czynił, co tylko mu polecono. Pewnej nocy jesiennej w deszcz i wicher wracał z paniami Lentą i Sabiną z dalekiego objazdu dworów okolicy. Powóz doktorstwa Żwirskich zamknięty od deszczu i szczelnie opięty fartuchami od wiatru toczył się miarowo po niewiadomych gościńcach. Ciemność najzupełniejsza panowała w jego głębi. Nienaski siedział na przedniej ławce, bawiąc, ile mu sił i dowcipu starczyło, obiedwie panie. Opowiadał o wszystkiem, co, jak sądził, mogło je zajmować, przytaczał wesołe historye i anegdoty, jakie tylko umiał. Lecz zasób jego zdolności bawidamskich był na wyczerpaniu, a miasto wciąż daleko i, w miarę coraz bardziej ubywających zasobów galanteryi, jakby coraz dalej... Zdarzały mu się raz wraz przerwy w wymowie nad miarę długie i nieznośnie ciężkie. Tracił głowę z troski, czemby tu jeszcze zająć i rozweselić towarzyszki drogi, co jeszcze opowiedzieć, ażeby nie wracać do tych samych, aktualnych tematów o balu i programach... One, jakby na złość, skoro tylko przestawał mówić, uparcie milczały. W trakcie trwania jednej z takich przerw w dyskusyi, kiedy ciszę przerywał hałas deszczu i świst wiatru, a wnętrze powozu zalegała głęboka ciemność, Nienaski poczuł, że na jego kolanie spoczęła czyjaś ręka lekka w dotknięciu i nieśmiała w ruchu. Sądził w pierwszej chwili, że to przypadek, i starał się nie zwracać na ten szczegół uwagi, uchylając zarazem kolano. Lecz wkrótce miał sposobność przekonania się, że dłoń niewiadomej osoby znalazła się na jego nodze bynajmniej nie przypadkiem, nabrała bowiem odwagi i pieściwie sunąć poczęła ku niemu. Wytrwale i tak wymownie zmierzała w przedsięwziętym kierunku, iż nie mógł mieć żadnej zgoła wątpliwości co do celu. W pierwszej chwili ogarnęło go zdumienie, po chwili wściekłość, wreszcie wstyd. Ta ręka wysunięta z ciemności była bezwstydniejsza w swej intencyi i drodze, niż wszystko, co lubieżnego miał sposobność zobaczyć na świecie. Odsunął się demonstracyjnie, lecz nie wiedział, od kogo ma uciekać i w którą stronę unosić swą niewinność, tak dalece zagrożoną. Na wszelki wypadek założył nogę na nogę, zawinął się w okrycie i odbywał dalej tę podróż, wypowiadając zdania coraz mniej dowcipne, — lękliwy Józef między dwiema posuchowskiemi Putyfarowemi.



Jednocześnie z zabiegami około odnowienia wieży i niezależnie od przygodnych »rzutów« architektonicznych dla zarobku, inne prace rozwinęły się w Posusze. Zasadniczą i najznamienniejszą cechą »działalności« Ryszarda było wydzielenie z niej wszystkiego, co byłoby agitacyą, podmawianiem, ciągnięciem za kołnierz i tworzeniem bandy. Architekt chciał budować na fundamencie, wkopanym w ziemię, wznosić ściany i dopiero po przykryciu gontem dachu nazywać budowlę. Tworzył tedy rzeczy naturalne i niezbędne: sklepy, szkoły, ochrony. Lecz żeby stworzyć sklep współdzielczy, trzeba było ludzi przekonywać, namawiać. Postanowił tedy to namawianie przeprowadzić systematycznie. Były to krótkotrwałe czasy, kiedy w nieszczęśliwej krainie można było pracować, więc Nienaski utworzył w Posusze dla dorosłych systematyczne wykłady oświatowe. Zabrał się do dzieła z całym zapałem, zmusił wszystkę inteligencyę do roboty i postawił na swojem. Pewnego wieczora nieprzejrzany tłum ludzi prostych z miasteczka i wiosek przyległych, jak na odpust, przybył do sali największej, mieszczącej się w najokazalszym hotelu miasta. Była to inauguracya szeregu wykładów. Sam doktór Żwirski w swej własnej dostojnej osobie podjął się wygłosić pierwszą lekcyę o budowie ciała ludzkiego. Nikt z prostaków nie wiedział, co to takiego będzie. Ludzie wyciągali szyje, a dziewczęta tuliły się w kącie i zakrywały oczy na widok »kostusi«, dużego szkieletu, ad hoc, z chwalebną pracowitością przygotowanego przez doktora. »Chałubiński miasta Posuchy« ze swadą i znawstwem poziomu umysłowego swej owczarni, wygłosił odczyt znakomity, niczem wstępną prelekcyę. Tłomaczył tak jasno i tak dobitnie rozmaite machinacye organów grzesznego ciała, że subtelniejsze damy miasta były literalnie zgorszone i potępiały udostępnianie chłopom tego rodzaju »zepsucia«. Jednakże początek udał się świetnie, aczkolwiek potrosze zawiódł oczekiwania słuchaczów. Ludzie myśleli, że to będzie jakieś »tłomaczenie z polityki«, a tu tymczasem tłomaczono, jakie człowiek ma kości i jak trawi to ta jadło. Lecz i na następny odczyt doktora Misiaka, który znowu wypalił znakomitą filipikę przeciwko pijaństwu, ludzie się zeszli. Ten wykład »O wódce i pijakach« wywołał liczne komentarze, a nawet dysputę na miejscu, w sali. Pewien cieśla, pan Michalski, w grupie chętliwych słuchaczów na boczku zbijał gromko twierdzenia doktora Misiaka i bagatelizował wartość świetlnych obrazów, dowodząc, że oto on, Filip Michalski, od niepamiętnych czasów trzy razy dnia rżnie spirytus i nie kieliszeczkiem, ino pełną szklanką, a siłę, chwalić Boga, w garści ma, belkę na zrąb, jak nic wyda. A on, doktór Misiak, nic nie pije, to jest prawda, ale też z tego łykania herbaty tak wygląda, że Pan Bóg musi żałować i martwić się, poco go też stworzył. Inne jednak grupy, osobliwie kobiece, pochwalały wywody doktora i dziękowały mu za to, że tak tym hyclom chłopom nagroził, »bo się aże na dzieciach to ich chlanie skrupia«. Były nawet takie, co chodziły milczkiem cupnąć doktora Misiaka w lśniący tryumfalnie mankiet, za to, co nawygadywał i pokazał w obrazikach. Trzeci odczyt był z zakresu rolnictwa, a właściwie z zakresu chemii rolniczej, objaśniający, co to jest gleba, jakie są jej rodzaje, co w każdym rodzaju czyni deszcz, uprawa, słońce i jak się rozwija ziarno. Odczyt ten był niezrównany, mądry i tak wypowiedziany prosto, iż stał się istnem arcydziełem. Tę »naukę« wygłosił człowiek starszy, niejaki pan Piotrowicki, były profesor agronomii w jednej z uczelni rolniczych w Galicyi. Za radykalizm przekonań źle widziany, za moc charakteru i twardo bronioną godność pozbawiony możności wykładania, został administratorem zniszczonego folwarku własności kogoś ze swych uczniów. W ciągu kilku lat folwark ów przetworzył na złote jabłko, wartość jego pomnożył conajmniej w czwórnasób, a, co nadewszystko ważne, wprowadził w nim zasadnicze zmiany co do płacy parobków, co do »warunków« i »stosunków« rolnych, co do hodowli inwentarza i uprawy. Odczyt pana Piotrowickiego tak się podobał, że prelegent w następną niedzielę musiał wypowiedzieć drugą naukę »O nawozach sztucznych«. W trzecią niedzielę mówił »O hodowli trzody chlewnej«. W tym wykładzie rzucone zostały pierwsze posiewy »idei«, dla których Ryszard Nienaski zesłany został do Posuchy przez zwierzchniczego Brusa. W czwartą z rzędu niedzielę pan Piotrowicki wykładał już o tem, czem mogłaby być kooperatywa mleczarska w okolicy. W piątą niedzielę mówił o Danii i jej mleczarstwie, o tamecznej hodowli trzody chlewnej i gospodarstwie rolnem. W ciągu szóstego odczytu wrócił znowu do rolnictwa i rysował całkowity program gospodarstwa polskiego na tle projektowanego rozwoju kooperatywy mleczarskiej. Ryszard przywarł do tego pana Piotrowickiego. Chodził obok niego, jak praktykant i uczeń. Lecz nie jak ucznia traktował go stary agronom. Zawarli przyjaźń — »zaczęli sztamę trzymać« — jak mówili widzowie. Nienaski jeździł często do Niebylanki, folwarczku, gdzie gospodarował Piotrowicki. Najprzyjemniejsze, najbardziej niezapomniane godziny spędzał w towarzystwie tego człowieka o białej, jak śnieg, głowie, który zachował płomieniste serce młodzieńca, niezniszczalną żywotność entuzyazmu, wierność pokochanym ideom, a rozum miał zimny, ćwiczony w ciągu wielu lat nauki i w ciągu wielu lat gorzkich doświadczeń, złamań do ostatniego ścięgna i wiecznie mężnych podźwignień ducha. Architekt z zajadłością zwiedzał stajnie, obory, chlewy, ogrody, inspekta, pola i łąki, których kulturę pokazywał mu pan Piotrowicki. Jakże się użalał, że najznakomitszy profesor gospodarstwa narodowego był bez zastępu uczniów! Nie miał u siebie szkoły gospodarstwa i nie pokazywał młodzieży, jak się z niczego robi wszystko, jak z folwarku zniszczonego, spalonego, wyjałowionego, »gałgana«, gdzie nie było już ani budynków, ani nawet kołków po rozkradzionych płotach, stworzyć fermę złotodajną, pierwszorzędny wzór na dalekie obszary! Lecz ów pan Piotrowicki był bojkotowany, wyziębiany, wygryzany. Jakże mogło być inaczej? Podwyższył parobkom płacę, dał im dobre mieszkania, skasował wszelkie »posyłki«, oraz dodatkową płacę w postaci zagonów i krowy, utrzymywanej przez fornalską rodzinę. Zastąpił to wszystko asygnowaniem wyborowego mleka, które ze znakomitej swej obory dawał wbród dla rodziny pracownika. Utworzył ochronę dla dzieci, szkołę dla starszych we wsi, wieczorami wykładał gospodarzom zasady rolnictwa i przemysłów związanych z glebą, wreszcie handlu produktami. Tworząc dla właściciela folwarku złotą fortunę, tym samym zawsze był człowiekiem na prostej bryczce i w skromnej odzieży.
Sześć z rzędu wykładów pana Piotrowickiego pociągnęło do sali starszych mieszczan i wieśniaków, którzy lubili słuchać, co ta on mówi, bo wiedzieli dobrze, że »nie z pustej głowy gada, lecz wie, co ma rzec, bo jakie to ta dziwy w Niebylance porobił w parę lat«, lecz odstraszało młodszych słuchaczów. To też Ryszard Nienaski zmusił do wykładu samego Henia Topolewskiego, który przecie niegdyś »przyrodę« skubał na fakultecie swego niezapomnianego »uniwerku«. O, dziwo! Henio przysiedział fałdów w ciągu tych sześciu tygodni, gdy Piotrowicki nawoził a orał, i wygłosił odczyt pod tytułem »Życie na dnie morza« z obrazami świetlnymi. Wykład ten i obrazy oczarowały słuchaczów tak dalece, że nie chcieli wypuścić prelegenta z sali. Henio musiał perorować o meduzach i koralach przez trzy godziny, pokazywać te same obrazy latarni czarnoksięskiej po dwa i trzy razy. Wyładował wreszcie wszystko, co wiedział o morzu i życiu w jego głębinach, wszystko, aż do ostatniej kropli i ostatniego ukwiała. »Dyrektor banku« tak był oszołomiony i porwany własną działalnością, że oto on, »grajek od Korngolda«, jeszcze raz powietrzem młodości odetchnął, iż z nadmiaru uniesienia spił się u tegoż Korngolda podrobionym szampanem, zbeczał się, skrzyczał wszystkich, sponiewierał najrdzenniejszymi wyrazami, nie wyłączając nikogo, nawet siebie i pani Sabiny, i spał aż do trzeciej godziny popołudniu następnego dnia. Po panu Topolewskim nauczał pewien student-technik, na kondycyi przebywający w jednym z okolicznych dworów. Był to wykład przystępny o maszynach latających, szybowcach, płatowcach, sterowcach, hydroplanach i tak dalej. Pewien młody rzeźbiarz, przypadkowo zabłąkany do Posuchy dla wykończenia na cmentarzu miejskim pomnika zmarłej kapitalistki, wpadł w Ryszardowe sieci i zmuszony był do wyrecytowania prześwietnej lekcyi o poecie Lenartowiczu. Rzeźbiarz umiał tak wypowiadać wiersze jednego z najszczerszych poetów świata, że obudził nieistniejące czucie dla poezyi w tłumie słuchaczów, za jednym zachodem, na zawsze utrwalił w pamięci młodego pokolenia wiejskiego i miejskiego te cuda mowy polskiej, poprostu nauczył na pamięć odrazu o »Kalinie«, o sierotce, idącej »przez zagony, przez pole«... Nastąpił później odczyt z zakresu kosmografii, wygłoszony przez inżyniera powiatowego, a przepleciony dygresyą o znaczeniu nauki, którą to dygresyę Henryk Topolewski zaczerpnął z powieści Bolesława Prusa pod tytułem »Faraon« i dowcipnie do odczytu zastosował. Był wykład z zakresu zoologii, który całej imprezie dużo złego narobił, gdyż prelegent, student zagranicznego uniwersytetu, nie wytrzymał i palnął coś »niepotrzebnego« o darwinowskim poglądzie na pochodzenie gatunków. Dwa odczyty z zakresu architektury, z uwzględnieniem poziomu umysłowego słuchaczów, przygotował Ryszard Nienaski. Jeden z przyjaciół doktora Misiaka specyalnie przyjechał do Posuchy z Warszawy dla wyłożenia mieszkańcom tych stron istoty kooperatyw spożywczych. Były liczne opowiadania z historyi, czytanki utworów literackich — i tak dalej. W czasie dwuletniego pobytu w Posusze architekt ani się obejrzał, gdy dociągnął blizko do setki wykładów niedzielnych. Sprawa ta pochłonęła nieprzebraną masę trudu, przeszkód, zabiegów i utrapień wszelkiego rodzaju. Na każdy wykład trzeba było wyjednać pozwolenie w urzędzie gubernialnym, to znaczy naprzód podać treść odczytu i wszelkie szczegóły o prelegencie. A tymczasem tego prelegenta trzeba było z tygodnia na tydzień szukać, gonić, podniecać, chwytać w drodze, prosić, zaklinać, zmuszać, — zawsze przywieźć zdaleka, — jeżeli nie miał na to, zapłacić mu koszta pobytu i drogi. Ileż to razy taki wykładacz zawiódł oczekiwania! Ile razy pozwolenie nie nadeszło! Ile razy brakło klisz do latarni, materyałów, książek, danych! Był odczyt, lecz człowiek nie mógł przybyć, przybył sam, lecz okoliczności nie pozwoliły mu mówić — i tak bez końca. Nie posiadając żadnego środka porozumiewania się, Ryszard musiał ustnie zawiadamiać słuchaczów o terminie i treści wykładu. Czynił to zazwyczaj w niedzielę, gdy ludzie wychodzili z kościoła. Śmiali się zeń przeciwnicy i oszczercy, że sprasza swych gości do budy, niczem właściciel menażeryi. Wykłady pochłonęły znaczną sumę pieniędzy. W sali, gdzie się odbywały, słuchacze wdrapywali się na parapety okien i klamki od pieców, żeby lepiej widzieć. Od pary w czasie natłoku ludzkiego sufit pooblatywał. Trzeba było koszt reparacyi pokryć z własnej kieszeni, gdyż lekcye były bezpłatne. Po upływie owych dwu lat, wszystko się zmieniło. Uzyskanie pozwolenia na »naukę« było coraz trudniejsze. Coraz też więcej schodziło się do sali nadzorców i kontrolerów wszelkiego rodzaju, a wreszcie zjawiało się ich tyle, że słuchacze z obawy masowych przykrości poczęli od wykładów stronić. Na początku wszystkiego przybywał na taką pogadankę sam pan wójt z najbliższej gminy, mieszczanin stary, zamożny, godny człowiek. Siedział przez czas lekcyi w pierwszym rzędzie, wytrzeszczał oczy i nastawiał ucha, a rozumem swym baczył pilnie, »czy ta aby czego znowu w tem niéma«... Były to dobre czasy. Przed odczytem zwracał się do organizatora z otwartem zapytaniem, żeby mu po znajomości wyznać, »jako także przecie swemu człowiekowi«, czy ta czego w tej nauce nie będzie... Gdy mu tłomaczono istotę rzeczy, walił się pięścią w kark, żeby wszystko dobrze spamiętać i jak co jest zakarbować. Tak szło z tygodnia na tydzień. Później sam pan wójt wolał już nie pokazywać się, tak w sali było niebiesko i dzwonnie...
Równolegle do tych »prelekcyi« Nienaski zorganizował wykłady wieczorne dla chłopców już umiejących »czytać, pisać, rachować«. Sam z dobranem towarzystwem osób uczył tam potrosze arytmetyki, rysunku technicznego, geometryi. Inni nauczali gramatyki polskiej, dyktanda, nieco historyi. Nienaski usiłował sprawić, żeby cała inteligencya miejska była w to wplątana i pracowała zgodnie. Lecz, oczywiście, dopiął tego, że część w rzeczywistości porządnie pracowała, a druga, posprzeczawszy się z pierwszą o zasady partyi grasujących w kraju, urządziła swoje kółko. I tak oto ciche miasto podzieliło się na obozy, zwalczając się wzajem, zresztą zapomocą dwu oświat, dwu kursów wieczornych, dwu arytmetyk, dwu gramatyk, dwu dyktand, początków geometryi. O »partyi« Nienaskiego mówiła »partya« przeciwna, że to są najskrajniejsi wywrotowcy, »masony« i bodaj »karbonaryusze«. O Nienaskim głoszono, że ile razy ten zwaryowany architekt swym »obałamuconym« szewczykom, krawczykom, stolarczykom, wykłada tę (Boże odpuść!) geometryę i nakreśli trójkąt na tablicy, to nie inne w kątach postawi litery, tylko P. P. S.
Jednakże kursy wieczorne Ryszarda Nienaskiego trwały, raz lepiej, drugi raz gorzej prosperując, i złote, kochane dusze, żywe umysły i niejedną inteligencyę odnalazły wśród szewczyków i stolarczyków. Poza temi usiłowaniami architekt zawiązywał wśród młodzieży rękodzielniczej kółka artystyczne. Jedno z takich odegrało ustęp z »Dziadów« Mickiewicza. Prości ludzie od wapna, żelaza, drzewa, ledwie umiejący czytać, a o wypowiadaniu wiersza wszelkiego pozbawieni wyobrażenia, zostali wyszkoleni tak znakomicie, że odegrali ustęp więzienny w szopie murowanej, bez żadnych dekoracyi w ten sposób, iż poeta lepszego wykonania swego pomysłu pewnie nie miał w ojczyźnie. Uczył tę brać ów rzeźbiarz, który im Lenartowicza podał swego czasu. Pracy miał niemało. Sam grał wśród nich rolę Konrada. Można było później na polach, pastwiskach, za krowami i za pługami w ciągu lat, a pewnie i nazawsze słyszeć wyśpiewywane te pieśni z »Dziadów«...
Pewnego dnia, w lecie, wracając z Niebylanki, Ryszard usłyszał szczególny śpiew. Zrazu sądził, że to rota piechoty wraca z manewrów. Zbliżywszy się, doznał ciężkiego rozczarowania. Byli to bandosi i bandoski, wracający z roboty w jednym z okolicznych folwarków. Śpiewali jakąś piosenkę polską, ale na modłę wojskową, chóralną, wielkorosyjską. Architekt postanowił niezwłocznie rozwinąć smak estetyczny bandosów i bandosek i urządzić koncert. Zakrzątnął się, zawinął i piorunem rzecz zorganizował. Jedna z pań miała grać, druga śpiewać, pan miał grać na skrzypcach, panna — wiersze... Fortepianu pożyczyła sama pani Lenta. Czarny, arystokratyczny »Bechstein«, wydobyty z pokrowców i wywczasów w willi, poniesiony został do sali ordynarnych wykładów. W dniu oznaczonym zaproszone bandoski, dziewczęta spalone na słońcu, utworzyły zbitą gromadę w kącie izby. W oczekiwaniu na niewiadomy im koncert, naradzały się, czy to ta czarna trumna sama będzie grała, czy też na jej gołych zębcach będzie kto bębnił. Gdy po ukończeniu śpiewu pani »Po nocnej rosie płyń, dźwięczny głosie«..., już otrzaskani z muzyką słuchacze, którzy szczelnie zapełnili salę, zaczęli klaskać, tłum bandosek jął również bić szalone oklaski, w przekonaniu, że to, widać, należy do całości. To samo się powtórzyło, gdy druga pani zaśpiewała: »O, matko moja, matko rodzona«... Ale oto weszła na pakę, pełniącą w tym dniu obowiązki estrady, onieśmielona panna i poczęła ślicznym, melodyjnym głosem wypowiadać:

»Na Anioł Pański biją dzwony...
Niech będzie Chrystus pochwalony,
Niech będzie Marya pozdrowiona«...

W ciszy, zalegającej salę, dał się nagle słyszeć gromadzki głos bandosek: — »Na wieki wieków amen«... Potem te wszystkie dziewuchy, jak jedna, padły na kolana i głośnym chórem zmówiły pobożnie »Zdrowaś Marya«, a przy okazyi i »Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego«... Recytatorka znalazła się w położeniu szczególnem: snobizm i sztuczność recytacyi wyłowiła oto coś realnego, istotnego. Ów ratowniczy »koncert« stał się jedynym w kraju faktem, gdzie grę nadobnych dźwięków i fałsz uczuć wzięto na seryo. Wobec panny, produkującej na estradzie »nastrój« quasi-religijny, i wobec modlitwy nędzarek, którą ów »nastrój« z urzędu wywołał, budowniczy czuł śmieszność swoją, błazeństwo usiłowania. Ukryty we framudze okna, z twarzą czerwoną od wstydu, ukrytą w dłoniach, rozpaczał bezsilnie nad niewysłowioną nędzą polskiego ludu.
Innego dnia podsłuchał dysputy mieszczan i chłopów, gromadzących się w niedzielę na cmentarzu kościelnym, ażeby oglądać ów pomnik marmurowy, który ustawił przyjezdny rzeźbiarz. Rzeźba była dość banalna i pospolita. Biały anioł z kararyjskiego, (oczywiście!), marmuru, niosący zdmuchniętą pochodnię. Lecz przecie w promieniach kilkunastu, a może i kilkudziesięciu wiorst nie było w tych stronach ani jednej rzeźby, ani jednego dzieła sztuki. Krytycy posuchowscy naradzali się, z czego też zrobiony jest ów anioł. Jedni twierdzili, że z kamienia, inni utrzymywali, że z »masy«. Spierali się o »dokładność«, twarzy anioła, admirowali zdolności rzeźbiarza i zestawiali to dzieło z pewnym świętym Michałem na słupku przydrożnym, który to święty z odpadniętym nosem i o żółtych oczach zabijał smoka z blaszanym ogonem drągiem od firanki. Nienaski po naradzie z rzeźbiarzem umyślił urządzić w Posusze rodzaj wystawy reprodukcyi obrazów Fra Angelica, mistrza mistrzów Masaccia i pasterza kóz Giotta, Łukasza Signorelli’ego i Benoza Gozzoli’ego. Sądził, że te dzieła nie tylko sztuki, lecz i wiary znajdą w tym zakątku polskim to właśnie podwójne odczucie. Sądził, że Zwiastowanie Fra Angelica będzie tutaj odczute aż do głębi, nie przez bezduszny motłoch snobów, nastrajający się do tonu prostoty i wiary przy zwiedzaniu cel San Marco, lecz przez serca tchnące właśnie wiarą artysty. Poczęli we dwu z rzeźbiarzem gromadzić reprodukcye i myśleć o odczycie, któryby rzecz wyjaśnił i dał historyę obrazów. Lecz w tym czasie zaszły inne okoliczności. Wynikł w kilkunastu folwarkach strajk parobków, domagających się od dziedziców większej płacy i ordynaryi, zamiany chlewów mieszkalnych na izby, zniesienia uciążliwości pańszczyźnianych »posyłki« i lepszego traktowania. Ryszard Nienaski brał żywy udział duchowy w tem poruszeniu się nędzarzy. Pewnego nawet dnia, na dziedzińcu jednego z folwarków, architekt uderzył w dzwon folwarczny, wzywając w ten sposób dziedzica na rozmowę. Dziedzic ów zapowiedział, że wezwie kozaków w razie, jeśli jego parobcy porzucą pracę. Dotrzymał słowa. Wezwani przezeń przybyli, lecz znaleźli parobków, siedzących spokojnie na przyźbie czworaków. Co najśmieszniejsze, doradzili szlachcicowi polskiemu, żeby podwyższył płacę swej czeladzi, gdyż im się w istocie za małą wydała i, nie znalazłszy objektu uśmierzania, odjechali...
Sprawdziły się przepowiednie ropuch posuchowskich, że ów Nienaski jest to najgłówniejszy podszczuwacz, herszt i sam bandyta. »Opinia publiczna« potępiła wszelkie jego zabiegi, usiłowania, te tam szkoły i odczyty. Opinia ta stała się tak głośną, iż niepodobieństwem było, ażeby był ktokolwiek, ktoby jej nie słyszał. I oto nadszedł na Ryszarda Nienaskiego zły czas, czas przeklęty, o którym nie należy wspominać, który niechaj w niepamięci przepada. Zostali przy nim niektórzy ludzie i prostacy, których w niczem nie zawiódł, lecz wszelka praca ustała, jak gdyby z rąk wyrwana. Przedewszystkiem okazało się to w »aryańskiej« wieży. Gdy tam wszystko zostało wykończone i w dolnej sali ustawiono ławki, gdy zjechał nauczyciel i lekcye miały się zacząć, proboszcz miejscowy poprostu wyklął tę szkołę. Pod karami, któremi administrował, zabronił posyłania dzieci do owej szkoły aryańskiej, kacerskiej, socyalistycznej, dyabelskiej. Przyszło mimo tego zakazu kilkanaścioro dzieci rodziców śmielszych, którzy Nienaskiemu ufali, lecz sama rzecz została zepsuta. Cichy mularz, pan Barylak, począł nawet w zapale poczucia sprawiedliwości pisać kulfonami list przeciwko kazaniu proboszcza, gdzie w długim i absolutnie niezrozumiałym wywodzie obalał zarzuty. Zebrał nawet sporą ilość podpisów pod tą epistołą i mężnie zaniósł swój elaborat kaznodziei. Gdy kapłan, zgromiwszy śmiałka, zapowiedział w uniesieniu, iż będzie zburzona ta kacerska wieża wraz ze wszystkiem, co się w niej znajduje, aż kamień na kamieniu w tem miejscu nie zostanie, pan Barylak westchnął i mówił:
— Proszę łaski wielebnego księdza proboszcza... Przepraszam. Robiłem przy tym ta murze. I tego człowieka, pana Nienaskiego to samo widziałem. A zaś pytałem się, co jest za człowiek? Bo takiego człowieka nie było tu widać... A w tym murze z przeproszeniem wielebnego księdza proboszcza szkarpy z uskokami... Zaś z przeproszeniem wielkiem u wielebnego księdza proboszcza ręce delikatne i trudno będzie takie szkarpy z uskokami ruszyć. Z przeproszeniem wielkiem!... Bo mówię do pana Nienaskiego: czy, naprzykład, mój Ignaś mógłby chodzić to samo do tej szkółki? Więc co z chłopcem robić? Do książki się rwie, prosi się... Możeby z niego co wyszło... To pan Nienaski nic nie mówi, w oczy mi patrzy... Więc kogo skrzywdził, abo gdzie zełgał? Oszust na oszuście, świnie wszędy dookoła, z przeproszeniem, nie ludzie... Więc pana Nienaskiego hańbić, to z naszą świętą katolicką wiarą nie pasuje...
Nie na wiele się przydały te wstawiennictwa. Przeciwnie, dolały oliwy do ognia.
Najgorszą chwilę przeżył architekt, gdy go opuścił umiłowany przyjaciel, towarzysz prac, zarazem uczeń i mistrz, cieśla Paweł Łoński. Nienaski brał go do robót »prywatnych«, dawał mu pracę przy budowie domów i odnawianiu starych dworów. Pewnego dnia, gdy był w aryańskiej wieży, zajęty wykończaniem sali zborowej, wszedł Łoński. Poprostu i spokojnie, jak zawsze, lecz zimno i oschle podziękował za robotę, którą właśnie razem prowadzili w jednym z domów w mieście. Oświadczył nadto, że już nigdy razem nie będzie stawał do roboty. Łoński był człowiekiem bardzo pobożnym, szczerze i głęboko religijnym. Ryszard domyślił się, o co chodzi. Ujął starca za ramiona, ścisnął je dłońmi, spojrzał głęboko w oczy. Łoński spokojnie wytrzymał jego wzrok i nie cofnął oczu. Na zapytanie, czemu odchodzi, odpowiedział z gniewnym błyskiem źrenicy, jako nie wiedział, iże kacerskie i odszczepieńskie dzieło buduje, które powinno być nie podpierane, ale zburzone, żeby zaś kamień na kamieniu nie został! Przed Bogiem świadczy, iże nie wiedział! Podeszli go i zmanili.
Cóż było powiedzieć — i jak? Co powiedzieć o aryanach? Jak wytłomaczyć to wszystko temu drogiemu bratu? Głęboka była między nimi przepaść. Nieme westchnienie... — Czy odszedłszy, skoro tak postanowił, zachowa w sercu pamięć jakiej krzywdy? — Cieśla przestąpił z nogi na nogę i surowym, głuchym głosem twardej prawdy odpowiedział, że — nie. Ryszard pokiwał głową — i podał starcowi rękę. Rozstali się bez tego polskiego słowa, które, jak kamień, zapadło się w przepaść pomiędzy nimi. Gdy już Łoński zstąpił na dół i po piaszczystej drodze wyprostowany szedł w swoją stronę, Nienaski otworzył wielkie okno kaplicy aryan i patrzał za nim. W pewnej chwili Łoński przystanął, odwrócił się i spoglądał na wieżę. Ryszard zapragnął wtedy krzyknąć ku niemu, wołać, żeby się wrócił... Lecz uczuł, że to na nic.
Wielkimi krokami począł przemierzać izbę, od jednej konsoli do drugiej. Echo głuche — głuche rozlegało się pod sklepieniem... Płomień leciał po sercu.



Wypadki złożyły się w ten sposób, że trzeba było pomyśleć o wycofaniu się nie tylko z Posuchy i jej okolic, lecz także o wynalezieniu dla siebie miejsca mniej widocznego. Jak to zawsze w Polsce bywa z ludźmi, którzy nad czemś pracują, do zasiewów Ryszarda, skoro tylko poczęły puszczać kiełki i zielenić się pierwszemi oznakami plonu, jęli przyczepiać się, a nawet przyznawać najrozmaitsi ludzie ze wszelkiego rodzaju partyi. Byli wpośród nich i tacy, którzy żądali, ażeby im oddał już wyżłobione drogi i wydeptane ścieżki. Byli wreszcie jeszcze inni, co podawali jego roboty za swoje. Nie winił za to nikogo i nikomu nie urągał. Może nawet w niejednej robocie pomógł. Wszakże — poczęło mu być w Posusze ciasno, — wkrótce potem coraz ciaśniej, — a koniec końców trzeba było nad budą z ideałami wywiesić znany napis: — z przyczyn od kierownika niezależnych — zamknięta. Kierownik wyjechał okólną drogą do Warszawy. Tam jeszcze jego nazwisko nie było głośne i postać nie budziła tyle zainteresowania. Usiadł tedy w kącie i zabrał się do innych robót. Na chleb zarabiał w biurze znanego architekta.
W tymto czasie zawarł znajomość z panną Xenią Granowską. Od dawien dawna pani Sabina Topolewska opowiadała mu o swej kuzynce, siostrze ciotecznej czy stryjecznej, Xenii Granowskiej, czyniąc z niej, w sposób sobie właściwy, piękność, bóstwo, fenomen, ósmy cud świata. Owa panna Xenia od roku mniej więcej bawiła w Paryżu, zajęta wyklarowaniem interesów swego ojca, Witolda Granowskiego, właśnie kuzyna, — wuja czy stryja, — pani Sabiny. Nienaski, nie znając wcale ani panny Granowskiej, ani jej ojca, z ust pani Topolewskiej poznał dzieje ich, przypadki, usposobienia aż do najdrobniejszych szczegółów, choć ani o to pytał, ani mu to było potrzebne. Gdy w najniewinniejszej myśli, poprostu z zamiłowania do oświaty, wtrącił pytanie, czy takie imię »Xenia« jest to imię chrześcijańskie i katolickie, czy też tylko romantyczne spieszczenie jakiegoś kalendarzowego brzmienia, pani Topolewska z oburzeniem oświadczyła, iż jest arogant i warszawski pozytywista, że nie zna literatury polskiej, gdzie Xenia w poematach ma równe prawo obywatelstwa, jak Idalia, Laura, Amelia, Beatrix, Judyta... Imię Xenia, pisane przez X, a, — uchowaj Boże! — nie przez parafiańskie Ks, jest to imię chrzestne i właśnie jedynie pasujące do cudeczki, jak pasuje do niej wszystko, co jest z niej i dotyczy tego anioła...
— Xenia! — czy pan tego nie rozumie, czy pan tego nawet nie jest w stanie pojąć, że to jest przecie jedyne, najwłaściwsze, najistotniejsze, że to jej własne, jak jej włosy, jak jej usteczka, jak jej ruchy i uśmiech? — wołała pani Topolewska.
Nienaski pozytywistycznie i ordynarnie oświadczał, że nie rozumie. Pomimo to dowiedział się, iż ów pan Granowski (»de Granno«) pochodził z rodu, którzy miał w drzewie genealogicznem koronę królewską, wieńczącą ongi głowę jednej z żon Władysława Jagiełły. Nie zaprzeczał, ale się i nie wzruszał, gdyż, jak wiadomo, swoje własne rodowody traktował, niczem notoryczny abnegat. Po śmierci ojca, który posiadał znaczny majątek na Podolu, pan Granowski nic nie odziedziczył, »prócz nazwiska« i trochy fachowego wykształcenia w jednej ze szkół handlowych za granicą. Jako młody człowiek znalazł się w Warszawie niemal na bruku. Pracując dla chleba, jako korespondent w wielkiej fabryce żelaza, począł brać się do handlu na własną rękę. Sprowadzał wina szampańskie, potem wszedł do spółki z pewnym właścicielem sklepu ze skórami, handlował drzewem, zakładał telefony w jednem z miast prowincyonalnych, wreszcie, uzbierawszy nieco grosza, założył, już na własną rękę, fabrykę niewielką przetworów chemicznych. Rozwinąwszy ten interes, sprzedał go z zyskiem zagranicznemu konsorcyum kapitalistów, a sam rzucił się do handlu placami podmiejskimi, stawiał dom, by koniec końców wszystkie siły skupić na nabycie dużej cegielni pod Warszawą. Nim upłynęło dziesięć lat, pana Witolda Granowskiego rachowano na jakie dwakroć sto tysięcy rubli majątku. On znowu wycofał wszystkie swe kapitały i postanowił zbudować ogromną cegielnię, licząc na wielki rozrost miasta. Nie wątpił, że teraz dosięgnie tego miliona, o którym marzył. Wiedział, dokąd idzie i jaką drogą. Gdy nabył rozległe place, wzniósł szereg wysmukłych kominów, ustawił maszyny i spędził ludzi do roboty, sam się zadziwił własnemu dziełu, było bowiem zakrojone na wielką miarę. Nie trwożyły go jednak okoliczności, towarzyszące tej sprawie, weksle i źródła kredytu. Tymczasem — jeden telegram z ministeryum finansów, zabraniający przyjmowania w banku weksli budowlanych — wszystko w niwecz obrócił. W przeciągu krótkiego czasu Granowski runął i to tak fatalnie, że z całego majątku został mu surdut na grzbiecie — i nie najlepszy. Człowiek wszakże pozostał tensam, niezłamany. Nazajutrz po katastrofie snuł nowe projekty i budował w myśli nowe gmachy. Lecz już jego gwiazda zagasła i szczęście go opuściło. Ożeniony w początkach karyery z panną prześlicznej powierzchowności, latoroślą podupadłego arystokratycznego domu, w dobie kryzysu nie mógł już utrzymać domu i rodziny, chorowitej żony i ślicznej córeczki, właśnie Xenii. Wszystkie jego dochody pochłaniał »interes«, wciąż nowy, zawsze »świetny«, a najczęściej zawodny w sposób opłakany. Jeżeli powiódł się jaki manewr, to chwilowo i jakby dla tem większej klęski w następnym. Teraz bowiem przemysłowiec już nie dorabiał się zwolna, lecz grał całemi sumami w imprezach coraz bardziej ryzykownych, byleby się na grubo »odbić«. Szukał ratunku na giełdzie, w totalizatorze, grał w karty i najrozmaitsze loterye. Wśród tych wszystkich usiłowań lata płynęły. W ciągu ich biegu zmarła ze zgryzot piękna pani Granowska. Córeczka Xenia chowała się w »domu« ojca, to znaczy tam, gdzie ojciec mieszkał. Lecz on mieszkał coraz rozmaiciej, — jużto w obszernem mieszkaniu, już w hotelu, — w »pokoju przy familii« z meblami i usługą, — to znowu w pustym lokalu, którego świeżo kupione meble zajęto i zlicytowano, — w pensyonacie, albo u krewnych. Xenia chodziła na pensyę z tych rozmaitych lokalów. Uczyła się »przedmiotów«, które jej podsuwano, — i życia, — języków obcych a nadewszystko przypatrywała się ciekawie biegowi rzeczy. Ojca widywała rzadko, gdyż wciąż dokądś pędził, leciał za interesami, późno wracał zaaferowany, przejęty, zgryziony, pełen niepokoju, frasunku, rozpaczy. Serdecznie uścisnął córkę, pohuśtał na kolanach, — spytał o coś, nie dosłuchał odpowiedzi i biegł w świat swych spraw i afer. Od tego czasu poczyna się i stąd wyprowadza właściwy życiorys panny Granowskiej, który tu dla wyjaśnienia istoty rzeczy wtrącony być musi.
Opiekowały się nią rozmaite osoby: krewni, krewne, kuzynki, przyjaciółki matczyne. Najbardziej pani Sabina Topolewska, oraz, z natury rzeczy niejako, pani Lenta. Zabierały Xenię na lato i święta do Posuchy, — woziły ją na szczerą wieś, żeby mogła zażyć »letnich wywczasów«, a za bytności w Warszawie odwiedzały, a nawet, gdy podrosła, poprostu garnęły do siebie na czas pobytu. Pani Sabina, która swą własną maleńką córeczkę straciła przed laty, całą miłość przeniosła na stryjeczną Xenię. Nie znała wprost granic w dogadzaniu wszelkim zachceniom ulubienicy, gdy ją widziała. Chwaliła ją tedy w oczy, niemal tak bez miary, jak panią Lentę, podziwiała jej urodę, zdolności, nawet kaprysy i wybryki przed wszystkimi, kto tylko chciał słuchać hymnów pochwalnych na cześć uwielbianej. Samo już to słowo »Xenia« pani Sabina wymawiała, a raczej wyśpiewywała w sposób, doprowadzający ją do omdlenia. Było coś doprawdy wzruszającego i najbardziej kobiecego w tem uwielbieniu, które mocno przywiędła piękność żywiła i objawiała dla wykwitającej z pąka, — jakoweś trudne dla określenia go słowem usiłowanie transfuzyi wszystkich zasobów płci przygasającej w organizm pokrewny. Zarazem była to jakgdyby żądza wyssania z tamtej soków ledwie tryskających i jeszcze raz spicia się nimi.
Panna Granowska kończyła właśnie jedną z pensyi prywatnych, gdy ojciec jej, zaplątawszy się w sieci długów nagłych, weksli terminowych, w procesy i licytacye, po przegranych na wszelkich polach ryzyka, krótko mówiąc, uciekł z kraju dokądś za granicę. Z drogi napisał do ukochanej Xeńki list pełen rozpaczy i wyjaśnień, a później z rozmaitych miejsc swego pobytu przysyłał jej małe i niejednostajne kwoty na mieszkanie i ubranie. I oto panna Xenia sama została w Warszawie. Rzuciła ową pensyę, gdyż nie było czem płacić za naukę. Mieszkała to u krewnych, to u znajomych matki. Miała wówczas rok siedmnasty. Była zdrowa, śmiała, wesoła i czarodziejsko piękna. Coś uroczego, jedynego na ziemi było w niej, jak w młodem drzewie zbudzonem przez wiosnę. Żyła wśród wstrząśnień i uderzeń losu, na które nic nie mogła poradzić, i może dla tego, wyrabiała w sobie niezłomną wytrwałość w urzeczywistnieniu pragnień i zamysłów. Była w niej subtelność i wyrafinowanie, gdy chodziło o rozróżnienie wrażeń, a zarazem szorstka gwałtowność uczuć i ślepy pęd zmysłów. Jej skrytość, skłonność do sarkazmu, a nawet mściwej zjadliwości znamionowała ostrożny rozum. Dziwaczne koleje życia uczyły ją bezmyślnej swawoli i rozpasania ślicznych kaprysów, a piękność, o której wszyscy jej mówili, przyzwyczajała do marzeń królewskich, świat w siebie chłonących. Wszędzie, gdziekolwiek się zjawiła, budził się wśród otoczenia niespodziewany i dziwny entuzyazm, — tworzyło się jakoweś zatrzymanie biegu rzeczy, szczególna przerwa, którą ona osobą swą wypełniała. Lubiła zaś chodzić wszędzie — i to sama: po mieście o wszelkich porach dnia i wieczora, do znajomych pań i panów, ile ją interesowali, — do sklepów, warsztatów, biur, składów, a nawet do suteryn, gdzie gromadziły się służące i zabiegali robotnicy, ażeby skubać płeć piękną po kątach ciemnych i pełnych wilgoci. Mało jest powiedzieć — ciekawość, — bo jakaś nie dająca się wyrazić pasya bezlitosnej ciekawości popychała ją do oglądania na świecie wszystkiego, do sądowań wszystkiego własnym rozumem i okiem, do kontrolowania zjawisk, o których opinie słyszała w salonikach i mieszkaniach »ludzi porządnych« i wśród »towarzystwa«. Nadewszystko interesowały ją i pasyonowały w rozmaitych gniazdach ludzkich, w zakamarkach i schowankach życia — stosunki mężczyzn do kobiet, ich wieczysty zabieg, współpląs, zatarg i konflikt. Bystrą źrenicą przypatrywała się temu misteryum, niby poruszeniom owadów. Tajemnicę swoją, swój wniosek, zdobyty zapomocą doświadczenia, chowała dla siebie samej, nikomu jej nie powierzając. Usta jej umiały wydawać kłamliwe westchnienia i najobłudniejsze frazesy, jeżeli tego zachodziła potrzeba. W głębi skromnego milczenia i doskonale niewinnych uśmiechów tej czarującej panienki kryły się powzięcia o życiu i jego szelmostwie, któreby zdziwiły niejednego birbanta i wypróbowanego hulakę. Gdy do Warszawy zjeżdżały (zawsze razem) dwie posuchowskie przyjaciółki, dla panny Xenii nastawał czas wesoły. Małomiasteczkowe samotnice bawiły się troszeczkę w Warszawie. Kręciło się wówczas kilku brunetów, albo blondynów w kwiecie lat dookoła tych pań, — czasem jaki dawny dobry znajomy, — czasem jaki dobry i miły pan starszy z dużemi pieniędzmi i mądrym na świat poglądem. Panna Xenia jadła wtedy doskonałe kolacye w najpierwszych restauracyach miejskich i podmiejskich, piła przedniego szampana i burgunda w zacisznych gabinetach, słuchała wyborowej muzyki i świetnej gry aktorów z głębi lóż teatralnych. Jeździła po nocy ekwipażami na gumach w towarzystwie opiekunek, oraz miłych i na każde skinienie usłużnych mężczyzn, którzy jej mówili najrozkoszniejsze pochwały. Te komplimenty i arcydowcipy mniej ją jednakże nęciły, niż samo jedzenie i picie. Nie znaczy to, żeby na dusery była obojętna. Lubiła i to, nie tak przecież pożądliwie, jak czekoladki i ciastka. Ponieważ w swem życiu dziwnie urozmaiconem zaznała nieraz i głodu, — w czasie pobytu przyjaciółek najadała się i napijała, opychała potrawami i winogronami, oraz wszelkiem dobrem restauracyjnem — na zapas. Ze swem skromnem ułożeniem, z milczącemi ustami i oczyma, których płomienista głębina ukrywała coś niejasnego, coś, co zdawało się gwiazdy niebieskie odbijać, przesuwała się poprzez błyszczące saloniki i gabineciki różnych »Goplan« i »Złotych Żyraf«, jako świadek niebezpieczny. Niby to nic nie widząca, obojętna i zimna, w gruncie rzeczy chłonęła pamięcią wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów, jak kinematograf. Znała się nie tylko na markach win, na rodzajach sosów i przystawek, na przekąskach, słodyczach i owocach, ale także i na cenach. Częstokroć tam, w owych zacisznych gabinetach, gdy w najlepsze zaczynała się istotna zabawa, gdy szampan czynił swoje i rozwiązywał na dobre nie tylko języki, — panna Xenia, najadłszy się dobrze upatrzonych i uprzednio zbadanych smakołyków, kędyś w rogu kanapy przespała się doskonale, gdy jej protektorki najtęższym temperamentom męskim dotrzymywały placu. Zarówno starzy, jak najmłodsi przedstawiciele płci gorszej krążyli wówczas koło niej i przypatrywali się temu arcytworowi rodzaju ludzkiego, doprawdy oczom swym nie wierząc. Lecz znaleźć dostęp do tej siedmnastoletniej Dyany było trudno, a nawet wręcz niepodobna. Mówiła mało, zawsze prosto, rozsądnie, niewinnie, cicho, melancholijnie i ze skromnością, a jakoś tak po przyjacielsku, po koleżeńsku, że ręce wyciągnięte opadały i kołowaciał język. Jakże tu było znanym sposobem, zprosta sięgnąć po tę kwietną gałęź, — jak myśleć o złamaniu bez zachodu i »miłości« tej łodygi, pachnącej tak czarownie wiosenną smołą? Każdy, nawet najbardziej zwleczony i wytarty w miejskich szynkowniach, numerach hotelowych, kulisach — uczuwał omdlenie od zapachu tej wici bzu, jeszcze mokrej od rannej rosy — i własną swoją wiosnę wspominał. Każdy, nawet najstarszy, wobec panny Xenii poczynał bredzić o miłości. Wywracały się tym bywalcom i znawcom oszukańcze oczy do góry dnami, sepleniły zwiędłe i wygniecione ich wargi jakoweś zamierzchłe, szczere wyrazy. Ona słuchała tego z równym spokojem, jakby mowa była o wycieczce powozem, teatrze, albo muzyce, którą nadewszystko lubiła. Uśmiechała się ponętnie, po koleżeńsku, — i znowu jadła — na zapas.
Gdy zaś posuchowskie panie pozałatwiały w mieście »sprawunki« i wracały do ognisk domowych, panna Xenia przerzucała się w inną sferę obserwacyi świata. Ta arcywykwintna, nieposzlakowanie dystyngowana panna, która każdego towarzystwa mogła być wyszukanym klejnotem, miała przyjaciółki, i to oddane sobie na śmierć i życie, między sługami, wśród dziewczyn sprzedających kiełbasę w sklepie rzeźniczym, gdzieś na przedmieściu, w szewskiej rodzinie. Nie było w tem, — uchowaj Boże! — żadnych uczuć i dążeń społecznych, albo popchnięć demokratyzmu. Był tylko temperament, nie znoszący żadnego kagańca, żadnej tajemnicy i obłudy. Jakież dowcipne, jak niewiarogodnie znakomite umiała panna Xeńka piosenki podmiejskie, praskie i wolskie, robotnicze, mularskie, dryndziarskie, wagabundzkie i złodziejskie! Całkowite światy i zbiorowiska życia z ich okrutną i, zaiste, sobaczą historyą odbijały się w tych brylantowych kulkach dzikiego wesela. A jakiż to niepojęty urok miały te chamskie śpiewanki motłochu w jej rubinowych, jaśniewielmożnych usteczkach!
Możnaby powiedzieć, że panna Xenia po młodemu i po panieńsku pożądała prawdy życia. Lecz i to byłoby określeniem nieścisłem. Lubiła ona raczej podpatrywać prawdę instynktów i obserwować ich ukrytą grę. Stąd to zapewne poszło, że najbardziej zaciekawiały ją ulicznice, »rogówki«, a nadewszystko »gumiary«, rozbijające się najętymi powozami. Nie kochała na świecie nikogo. Raczej mściwie nienawidziła ludzi, którzy jej kiedykolwiek dokuczyli. Kochała naprawdę, mocą nieprzebraną i iście szaloną — ojca. Ten człowiek, który prawie jej nie widział i nie znał, który gdzieś światami gonił swoją chimerę, posiadał całe jej serce. Uwielbiała go we wszystkiem, co zrobił, godziła się zgóry na wszelkie jego czyny, niosła w sercu wszystko, co było z niego, od początku do końca. Wszystkie jego szacherki i klęski, matactwa i przegrane były to jej własne niedole, przeżycia i złamania młodego serca. Jego nieciekawe interesy były dla niej sprawami świętemi, katastrofami duszy i cierniową koroną serca. Gdy ją opuścił i samą zostawił w Warszawie, ukochała go po dwakroć, po trzykroć, po stokroć bardziej w tęsknocie. Każdą zasmoloną kartkę pocztową, którą zdala, z niewiadomego miejsca nadsyłał, miała na sercu i czytała po tysiąc razy w swoim kącie mieszkalnym. Gorzkiemi i nieprzebranemi łzami oblewała potajemnie tę nieobecną, zamgloną postać. Kartki z wiadomościami były coraz rzadsze. Aż przyszedł czas, że się skończyły zupełnie. Witold Granowski, jak kamień w głębokiej wodzie, przepadł gdzieś w Paryżu. Tak mówili krewni, znajomi. Wreszcie los nie oszczędził pannie Xenii najgorszego ciosu: dowiedziała się z dziesiątych ust, ubocznie, że ojciec jej popełnił we Francyi jakoweś nadużycie i że jest w więzieniu. Wówczas — pożyczyła od dwu przyjaciółek z Posuchy nieco grosza, dostała paszport i ruszyła do Francyi ratować ojca.



Pewnego jesiennego wieczora Ryszard Nienaski siedział w cukierni, oczekując na człowieka, z którym miał się tutaj zobaczyć. Życie warszawskie zmuszało go do ostrożności, to też zajmował jeden z najmniej widocznych kątów wykwintnej knajpy i krył się w cieniu filara. I tam jednak dojrzało go oko pani Topolewskiej, która właśnie zjechała była do Warszawy. Pani Sabina przysiadła się do niego i jęła opowiadać tysiączne, a raczej dziesięciotysiączne szczegóły o Posusze, jej życiu i wszystkiem, co ciekawego zdarzyło się od chwili wyjazdu powiatowego ideowca. Nienaski słuchał więcej, niż ciekawie. Nie zwracał na to uwagi, że owe szczegóły powiatowe służyły recytatorce za doskonały pretekst do serdecznego przysiadania się i szeptań niemal miłosnych. Kiedyniekiedy te społeczne wynurzenia w formie czułości przerywały wykrzykniki, skierowane do młodej osoby, tyłem do rozmawiających siedzącej przy sąsiednim stoliku. Nienaski, nadzwyczajnie zajęty relacyą pani Topolewskiej, nie zwracał uwagi na te dygresye. Lecz w pewnej chwili pani Sabcia kochana przerwała rozmowę wskutek tego, że tamta osoba wstała z zamiarem wyjścia z cukierni.

— Xeńka! — krzyknęła pani Topolewska swym melodyjnym altem — jeszcze sekundę poczekaj, jeszcze sekundę!
Wówczas Ryszard domyślił się, że ma przed sobą tylekroć opiewaną pannę Granowską. Przypatrzył się tej osobie z pod oka w ciągu krótkiej chwili i, rzecz szczególna, nie mógł już tak dokładnie rozumieć, co do niego mówi pani Topolewska, a nawet przestał czuć sprawy posuchowskie z poprzednią żywością. Wezwana do pozostania panna Granowska niechętnie usiadła. Przeglądała »Illustration« francuską, przypatrując się szczególnie ogłoszeniom, umieszczonym na ostatnich stronicach. Była w krótkim pluszowym paltociku i czarnym kapeluszu filcowym z bujnem strusiem piórem. Na to pióro i na miąższ pluszu, okrywającego barki, oraz szyję, padał blask z poblizkiej lampy elektrycznej. Z pod czerni pióra ukazywało się dolne krucze pasmo włosów, owal policzka i profil łagodny. Cóż było w tym profilu i w skojarzeniu barw, otaczających jego jasny zarys, że tak wstrząsające wywołał wrażenie w duszy widza?
— To jest panna Granowska? — zapytał pani Sabiny.
— No, jakże! Xeniusia... — odpowiadała z nieodzownem uniesieniem.
— Wróciła z Paryża?
— Właśnie onegdaj! Przyjechałam na jej spotkanie...
— Jakże znalazła swego ojca?
— Et!
Pani Sabina poruszyła wargami na znak, ze mogłaby o tem powiedzieć kilkakroć stotysięcy wyrazów, ale że nie powie. Wskazała oczyma na pannę Granowska i szepnęła:
— Ani słowa o tem nie można przy niej mówić!
— No, ja przecie nie mam fizycznej możności mówienia ani słowa, bo panny Granowskiej nie znam.
— Chce pan? Przedstawię pana...
— Proszę!
Pani Topolewska spojrzała na twarz architekta i z nagłym wybuchem egoizmu chciała cofnąć tę propozycyę. On wstał ze swego miejsca. Zbliżyli się obydwoje do stolika panny. Ona spojrzała na tego wysokiego draba z dołu i z boku. Przez chwilę mierzyła go nieprzejrzaną nocą swych czarnych oczu. Gdy pani Sabina wymieniła jego nazwisko, ta panna pochyliła lekko głowę i uśmiechnęła się z towarzyską uprzejmością. Podała rękę nowemu znajomemu i zamknęła w twarde okładziny pismo ilustrowane. Była gotową do wyjścia. Nienaski powziął teraz życzenie, żeby jeszcze przez chwilę nie odchodziła. Czekał na to, żeby usłyszeć jej głos. W pewnej chwili zapytała pani Sabiny:
— Pójdziemy?
Czuł w tym głosie znudzenie miejscem i, zapewne, osobami, a przecie było mu przyjemnie, że usłyszał jego brzmienie. Do cukierni weszło w owej chwili towarzystwo, złożone z młodych osób, kobiet i mężczyzn, znajomych tych pań. Grono to zbliżyło się do stolika panny Xeni i zasiadło tutaj. Nienaski znalazł się wśród osób świeżo poznanych. Przysłuchiwał się dyskusyi i brał w niej udział. Panna Granowska rozmawiała to z pewnym wystrojonym i ulizanym bizonem salonowym, to z łysawym blondynem, swobodnym i niedbałym, jakby leżał u siebie na kanapie. Nie myślała teraz o porzuceniu cukierni. W trakcie tych rozmów Ryszard mógł widzieć jej cudne oczy pod łukami przepysznych brwi, odblask płomiennej krwi młodości w subtelnym rumieńcu policzków, usta o barwie kaliny... Mówiła spokojnym, przyciszonym głosem, zawsze umiarkowanie i roztropnie. Nienaski nie mógł się zoryentować, czy dzięki zewnętrznej piękności uderza go wewnętrzna poezya, tająca się w tej osobie, czy też ta poezya jest w niej istotnie, gdyby nawet powierzchowność była zupełnie inna. Myślał nad tem naiwnem zagadnieniem wśród gwaru wesołej rozmowy i flirtu pełnego pustoty. Młodzi kawalerowie dopytywali się panny Xeni o Paryż, o wrażenia. Ona odpowiadała pół-zdaniami. Lecz oczy jej mówiły więcej, niż usta kiedykolwiek wyrazić by mogły. Nieznajomy smutek wypełzł w duszy Ryszarda ze swej tajnej pieczary na widok tej prostej i naturalnej sceny, ni to wąż znagła zaplątany do czystego domu. Skąd smutek? Dlaczego? Zdało mu się, że to już raz widział... Ale gdzież to było? kiedy? Był że to obraz Burne Jonesa? Przez puszczę idzie Viviana, niosąc w ręku księgę świętą. Potworny Merlin podpatruje ją z ukrycia. Nie tesameż to oczy podłego Merlina? Nie jest że to Viviana? Oto zwraca ku niemu zaciekawione spojrzenie... Ryszard odsunął nieco swe krzesło i w ciszy pielęgnował dziwaczne porównania i niemy smuteczek. Coraz weselsza i banalniejsza toczyła się rozmowa. Coraz też weselszy stawał się ton głosu panny Granowskiej. Nienaski czuł się obcym w tym gronie. Nie miał sposobności uczestniczenia w bujnej rozmowie, a zarazem bał się oziębić jej żywość. Niezręcznie milczący i niemal śmieszny wśród tego towarzystwa czekał tylko na chwilę sposobną, żeby szybko pożegnać wszystkich i wyjść z cukierni. Nareszcie taki moment przyszedł. Panna Granowska wstała i, rozmawiając z typem blondynowym, zapinała rękawiczki. Ryszard wstał i usunął się na bok. Zdziwił się bardzo, gdy do niego właśnie, z pominięciem tamtego pana, zwróciła się, pytając. Przez mgłę zasmucenia, która go otaczała, usłyszał jej niespodziane słowa:
— Pan już teraz nie wraca do Paryża?
— Do Paryża? Ja? Nie! Tutaj zostanę...
— Już na stałe?
— Tak. Nie przypuszczałem, żeby pani słyszała o moim pobycie w Paryżu.
— Słyszałam.
Głos nieznany, wynikający z przemożnego instynktu, jakby w natchnieniu kazał mu powiedzieć co następuje:
— Proszę pani... Chciałem o jednę rzecz zapytać...
— Proszę...
Z cicha, tak, że tego nikt nie słyszał, mówił:
— Czy nie zechciałaby pani porozmawiać ze mną o pewnej kwestyi?... Przez jakie pół godziny?...
Zapinała dalej swą rękawiczkę ze spokojem i niezamąconą uwagą, pytając:
— Gdzie?
— Sam nie wiem. Może... Ale czy to pani nie obrazi?
— Nie.
— Może w łazienkowskim parku? Jutro, o jedenastej rano? Zaraz przy bramie? Może pani przyjść tam jutro?
— Z Sabinką?
— Nie, sama. Dobrze?
— Dobrze.
Wesołe towarzystwo zagarnęło panią Sabinę i pannę Granowską tak prędko, że ledwo je pożegnał. Został sam. Właśnie nadszedł oczekiwany przezeń człowiek. Zaczęła się rozmowa o pewnej sprawie doniosłego znaczenia, lecz treść jej stała się dla Ryszarda jakimś szczegółem podrzędnym. Miał w sobie teraz zrozumienie i czucie całości, koncepcyę syntezy i formy, której treść z formą łączyła się doskonale. To też zakończył tę pogawędkę byle jak — i wyszedł. Brnął ulicami pełen wewnętrznego wzburzenia i nieznanych mu drżeń duszy. Noc spędził źle. Myśli spłoszone, tęskne, przelatujące w uczucia najdziwaczniejsze nie dawały mu zasnąć. Śnił pół na jawie, pół we śnie o tej Vivianie, którą był zobaczył. Dokąd też ona pójdzie? Czy stanie się, jak tysiące, dziesiątki i setki tysięcy, nałożnicą jednego lub wielu? Oczy jej, które budzą rozkosz materyalnego osiągania piękności i niewymowne przerażenie duszy, stanąż się organem do postrzeżeń zgniłego brudu ziemi? Usta jej, pełne różanego uśmiechu dziecka, wykrzywiąż się od cynizmu i od długotrwałego wyboru między zyskiem i nieszczęściem? Ponęta rumieńców na lilianych policzkach, zorzę wschodzącą naśladująca, stanież się łupem kurwiarzy i pijanic? Cała ta postać, widome dzieje wszystkich młodości zachwyceń i snów, będzież towarem na rynku?...
Nie mógł doczekać się świtu. Ta noc była, jak złe osaczające, a ranek był, jak nieprawdopodobne marzenie. Nienaski usnął bardzo późno, a obudził się aż przed jedenastą. Wdział co tchu ubranie i pobiegł, śmiejąc się ze siebie. Był pewny, że ona ani myśli przychodzić. Skądże? Pierwszy raz go widziała! Nie zamieniła z nim dziesięciu słów i ma przyjść ni mniej ni więcej, tylko na schadzkę?... Toż to jest chyba postępowanie z »towarem na rynku!« A wszakże nie schadzkę jej naznaczył, lecz chwilę zawarcia przymierza przeciwko arkanom Merlina, uwodziciela »okrągłego stołu«. Budził ją ze snu, jak duch opiekuńczy, podnosił jej głowę, odziewał i popędzał, żeby przyszła. Czemuż to ją jedną — cha — cha!... I czemu sobie wyznaczył rolę ducha-opiekuna? Była jesień. Wielkie klony upuszczały na ziemię ciężkie żółte liście. Stały w bezwietrznem milczeniu niewolne polskie drzewa, tylekroć czekające swej wiosny. Lekka, nieruchoma mgła przenikała dalekie, ociemniałe głębie i śniące zagaja. Wtem rozświetlił się ten krajobraz! Wytrysła w nim barwa i wzrok do siebie przykuła. Ukazała się panna Granowska. Gdy była już tak blizko, że można było widzieć jej oczy i uśmiech, jeszcze Niesnaski nie dowierzał swemu wzrokowi. Głowa jego była pełna oszołomienia i zamętu. Przeląkł się widoku swego szczęścia, ale czuł, czuł aż do utraty zmysłów, że to szczęście się zbliża. Panna Xenia przywitała go w sposób jej właściwy, naturalny i spokojny. Spytała go zaraz:
— A więc? Cóż to tak ważnego ma pan mi powiedzieć?
Trochę się stropił. Bo, poprawdzie, cóż to jej miał do powiedzenia? Jakże wyrazić tę myśl o przymierzu przeciwko światu-kusicielowi? Przypomniał sobie jednak uczucia minionej nocy i nie z tego nowego, lecz z poprzedniego stanu duszy, powiedział:
— Proszę pani... Jestem niewymownie wdzięczny, że pani tu przyszła. Chciałem pani tylko tyle powiedzieć, że jestem jej wiernym, może najwierniejszym przyjacielem.
Przypatrzyła mu się właściwym jej raptownym rzutem oczu. Krótko i dyskretnie parsknęła śmiechem.
— Jestem przyjacielem pani, który w potrzebie nigdy nie opuści. Jeżeliby czego Boże broń! — czuła się pani nieszczęśliwą, prześladowaną, skrzywdzoną... Gdyby pani potrzeba było kogo pewnego, który w obronie zrobi wszystko, może prać z ramienia, a nawet paść trupem... Niech pani o mnie pomyśli. Nie zawiodę!
Znowu się roześmiała, ale już nie tak szyderczo. Zagadnęła:
— A dlaczegóż to mnie niegodną wybrał pan do obrony? Zresztą — bardzo dziękuję panu...
— Bo pani potrzebować będzie obrony.
— Doprawdy? Nie wiedziałam, że jestem w niebezpieczeństwie... Zresztą chyba każdy potrzebuje jakiejś obrony. Nie? To się pan zmęczy, każdemu służąc i za każdego »piorąc z ramienia«... A cóż dopiero, jeżeli tym »trupem«...
— Nie mogę w obronie każdego człowieka, niestety! Muszę wybierać tylko niektórych.
— To ja — prawie jakbym na loteryi wygrała.
— Jakże pani znalazła ojca?
Drgnęła niepostrzeżenie. Stała się zwolna, zwolna blada, coraz bledsza. Wreszcie, jak wapienna ściana. Brwi jej ściągnęły się i oczy napełniły szarym mrokiem.
— Czy to Sabina mówiła panu o moim ojcu?
— Tak.
— A pan w taki delikatny sposób usiłuje zawrzeć ze mną bliższą znajomość?
Jej ślicznie zarysowaną brodę przekrzywiła szczególna rysa. Dolna warga w ukos podsunęła się pod kąsające zęby. Pasya ukrywana zionęła z jej twarzy.
— Proszę pani — mówił Ryszard spokojnie — powiedziałem na samym początku, że jestem pani przyjacielem. Prawda? Nie jest to czcze słowo flirciarza, lecz głos człowieka. Czy się pani będzie na to zgadzać, czy nie, ja już zostanę tym przyjacielem.
— Dużo jest takich, co mi tę »przyjaźń« ofiarują, jak tuberozę, albo pudełko cukierków.
— Ja od pani nic przecie w zamian nie żądam.
Nachylił się ku niej i poprzez szczere czucie, płynące z głębi serca, patrząc jej w oczy, rzekł:
— Powiedziałem, że chciałbym panią obronić od tych wszystkich, co to ofiarują z ręki do ręki przyjaźń, jak pudełko cukierków?
— Pan jest podobno jakiś tam nadzwyczajny Wicek-socyalik. Ja się na takich rzeczach nie rozumiem... Mówiła mi o tem Sabka... — rzuciła pogardliwie, ordynarnie, z najwyraźniejszą niechęcią.
— Zwyczajny socyalik, nawet nie Wicek.
— No — i co? Po cóż tu przyszłam?
— Myślała pani o tem pudełku cukierków?
— Com myślała, to moja rzecz. Pan jest, widzę, jeszcze nudniejszy w rozmowie, niż z wierzchu.
— O, napewno! Gdzież jest ojciec pani? — zapytał uparcie.
— Do widzenia panu szanownemu! Już idę.
— Zawsze w potrzebie niech pani przypomni sobie moje nazwisko. Takie nazwisko: Ryszard Nienaski.
— Jak pan śmie zapytywać mię o ojca, kiedy mię pan prawie nie zna! — cisnęła mu w oczy ze srogością, która jednak słabła widocznie.
— Cóż w tem jest złego?
— Coś niecoś pan słyszał i chce pan wiedzieć resztę... Żeby mieć odrazu, a bez trudu żadnego trochę władzy nademną... Ach, i jeszcze »przyjaciel«....
— Nie chcę już powtarzać, że jestem pani przyjacielem, a umiem milczeć.
— Mój ojciec jest nieszczęśliwy człowiek... Nie do tego jednak stopnia, żeby go poniewierać współczuciem każdego przechodnia! Może jeszcze ja mam rozpowiadać o nim, jak ta Sabka! Co pan od niej słyszał o ojcu?
— Nie wiele.
— A co ona mianowicie nagadała? Pewno po swojemu jakieś egzageracye, plotki, przesady!
— Czy ja wiem? Pani Topolewska istotnie wszystko przekręca... W tym wypadku nie mogę wiedzieć, czy mówiła prawdę, bo nic nie wiem. Dla tego też ośmieliłem się spytać panią samą.
— Więc co ona panu nagadała?
— Z jej opowiadań, jeszcze w miasteczku Posusze, nie znając państwa, poznałem życie ojca pani aż do wyjazdu za granicę. O jego przygodach paryskich, na szczęście, już nic nie wie. Czy pan Granowski jest na wolności?
— Rozumie się! — mruknęła z bolesną dumą.
— I niema żadnej sprawy?
— Nie! — urwała.
— Dla czego pani nie mówi prawdy? Jabym w niejednem pomógł. Znam Paryż i trochę stosunków tamtejszych...
— Co pan tam może pomódz! Czy pan jest bogaty?
— Nie. Ale nie koniecznie zapomocą pieniędzy...
Przerwała to zdanie gestem zniecierpliwienia. W głosie jej były łzy, siłą woli powstrzymane, gdy mówiła:
— Nie zna pan mego ojca. Z nim nikt nie da rady...
— Pani powinna dążyć do tego, żeby mieć wpływ na ojca! — rzekł twardo. — Odczuwał w tej chwili szczególniejszą satysfakcyę człowieczą, gdy można udzielać zbawiennych rad i cennych wskazówek bliźniemu, pogrążonemu w niedoli. W tym wypadku to miłosierne znęcanie się było po dwakroć miłe wobec coraz szczerzej ujawniającego się smutku panny Xeni. Idąc zwolna w dół alei, mówiła w zamyśleniu:
— Twarda jest jego natura. Ale znowu, czy nie na takiej twardości polega możność załatwiania interesów? No, nie?
— Zawsze prowadzi te ryzykowne interesy?
Podniosła na niego biedne, bezradne, zasmucone oczy, mówiąc:
— Co tylko zdobędzie, zaraz puszcza w ruch. Już jest lepiej, już jest mieszkanie, służąca... Znowu wszystko spienięża...
— A co on tam w tym Paryżu robi? Przecież znam potrosze ów światek cały, tę polską »emigracyę«....
— Niech pan zapyta, czego nie robi! Codzień na giełdzie, w kawiarniach, redakcyach, klubach, z jakimiś ludźmi...
— No, ale czy pani do czegokolwiek dotarła? Jakże też żałuję, że nie jestem w Paryżu! Jabym pani to wszystko jak z książki odczytał...
Podejrzliwa ciekawość, a raczej początek ufności, wyzierała z jej oczu.
— Ojciec mówi, że niepowodzenie jest chwilowe, że lada dzień zacznie się niesłychana karyera, że Paryż to rynek, gdzie się chwyta miliony. Nie mogę zrozumieć, czy to jest prawda, czy nie...
— Ależ prawda najniewątpliwsza!
Znowu spojrzała na niego z boku, nieufnie. Rzuciła z ironią:
— I to pan mówi, przyjaciel!
— A ja!
— Więc cóż? Mam czekać na owe miliony, czy »wpływ« swój wywierać?
— Mówię, że w Paryżu można robić pieniądze. Nie wiem, jakie tam afery uprawia pan Granowski.
— Tylko niech pan sobie nie myśli nic złego. Dam panu dowód, że tak znowu nie jest, jak to sobie wyobrażają różne tutejsze bydlątka boże! O niektórych sprawach sam mi ojciec opowiadał...
— Szkoda! Bo mógłbym zoryentować się, w jakim to kierunku, zakresie, na co się liczy.
— Prawie pana nie znam i takie rzeczy wyjawiać... Sabka mówiła, że pan jest taki porządny...
— Widzi pani, mam świadectwo moralności od samej pani Topolewskiej!
— Niech pan da słowo... Nie! Niech pan przysięgnie na coś, że pan nikomu o tem nie powie...
— Przysięgam na naszą nową przyjaźń, która jest już stara, a będzie wieczna!
— O, tam przyjaźń... To mało!
Zapatrzył się w jej oczy i mówił:
— Przysięgam na te oczy, na te usta...
— Tylko bez wszelkich komunałów! Chcę panu dać dowód, że plotki o moim ojcu, które rozpuszczają wszyscy, a i ta, najlepsza w świecie, ale papla, ta Sabcia, — są to złośliwe wymysły i niesprawiedliwości. Sam pan zobaczy. Sprytne i dowcipne jego postępki, na które nikt z kapcanów nigdyby się nie zdobył, bo do tego trzeba mieć głowę na karku, podają za jakieś zbrodnie.
— Ciekawym!
— Przypuśćmy... No, dobrze, powiem! Ale jeżeli się przekonam, że pan to powtórzy choćby tej Sabie, to pana znać, widzieć nie chcę!
— Dobrze! Zgadzam się na ten wyrok.
— Po przyjeździe do Paryża ojciec był w wielkim niedostatku. Ledwie jakieś kilkanaście franków w kieszeni... Ani mieszkania, ani znajomych, ani stosunków, ani o co rąk zaczepić, — a za sobą tylko plotki warszawskie, długi i skandaliczna opinia...
Zamilkła i zwolniła kroku. Ryszard nie odzywał się, szanując jej przygnębienie. Podniosła nierychło głowę i mówiła:
— Więc to tak... Siedział w Café de la Paix przy stoliku, popijał czarną kawę po obiedzie, którego nie jadł... Czytał gazetę. Przy sąsiednim stoliku usiadły i rozmawiały dwie eleganckie francuzki, damy z towarzystwa. Jedna zwierzała się drugiej, że nazajutrz są jej imieniny i że mąż zgodził się kupić jej na te imieniny drogi fortepian. Chodzi o to, gdzie go kupić, u Erard’a, czy u Pleycl’a. Otóż o to radziła się przyjaciółki. Zapytana nie mogła się zdecydować, co doradzić. Za Erard’em przemawiało to, za Pleycl’em co innego. I tak nie mogły oświadczyć się za żadną z tych firm. Z tem wyszły. Ojciec krok w krok wyszedł za temi paniami. One rozstały się przed kawiarnią — i ta, której imieniny miały być następnego dnia, wsiadła do automobilu, mówiąc na odjezdnem do przyjaciółki, że wraca do domu. Papuś wsiadł również do auto i kazał szoferowi jechać tuż tuż za ową damą. Gdy ona zatrzymała się już przed jakimś domem, wysiadła i weszła w bramę, wbiegł za nią, dał konsierżowi dwa franki i poprosił o informacyę, jak się nazywa ta dama, która dopiero co weszła, kim jest jej mąż, jakie jest jego stanowisko, majątek — i tak dalej. Powziąwszy te wszystkie wiadomości, udał się natychmiast do składu fortepianów Erard’a, kazał się zaprowadzić do szefa firmy i powiedział mu, iż jest w przyjaźni z domem takim a takim, że żona jego przyjaciela pragnie mieć fortepian, mąż chce zrobić prezent imieninowy żonie, lecz waha się co do wyboru firmy. Małżonkowie namyślają się, gdzie kupić instrument, tutaj czy u Pleyela. Otóż, jeżeli firma da niezły procent ojcu, on gotów jest namówić męża owej solenizantki, z którym jest w zażyłych stosunkach, do nabycia fortepianu tutaj. Firma najchętniej obiecała wypłacić nazajutrz po uskutecznieniu kupna procent w kwocie paruset franków. Załatwiwszy tę sprawę u Erard’a, papuś pojechał niezwłocznie do firmy Pleyel’a i tam powtórzył tosamo, uzyskując tęsamą obietnicę. Nazajutrz małżonkowie istotnie nabyli fortepian u jednej z firm, zdaje się, u Erard’a. Tam wypłacono memu ojcu obiecaną sumę. No, więc, panie! Czy w tem jest co złego?
— Nie wiem. Pojęcie złego jest bardzo względne, zależne...
— Opowiedziałabym panu inną rzecz... Ale ta jest już drastyczniejsza. Jednak i tu, sam się pan przekona, że spryt przedewszystkiem grał w tem rolę...
— Proszę bardzo... Niech pani to opowie.
— Widzi pan... Tu się już namówili z drugim. Jest tam taki przyjaciel ojca, francuz czy belg, nazywa się Dachicourt, ale to jest, zdaje mi się, nazwisko wymyślone. Panie! Pan dał słowo!...
— Dałem.
Zniżyła głos i opowiadała z głębokiem przejęciem:
— Otóż, mieli razem tysiąc pięćset franków.
— Jakto — razem?
— Razem! Ojciec wziął te pieniądze i poszedł do jednego jubilera na rue Lafayette. Kupił tam ładną perłę za te całe tysiąc pięćset franków. Nie była to pierwszorzędna sztuka, bo cóż to jest, mój panie, tysiąc pięćset franków za piękny okaz! Bardzo się targował, wybierał, przeglądał cały zasób tego jubilera co do pereł i jedną opalową z różowawym odblaskiem wybrał i kupił. Ten jubiler przysięgał się na wszystko, że drugiej takiej sztuki niema w Paryżu. Są, oczywiście, bajeczniejsze i droższe, ale ta jest jedyna w swoim rodzaju. No, dobrze. Papuś zabrał cudeńkę, zostawił swój adres na wszelki wypadek — i tym podobne blagi.
Po tygodniu ów przyjaciel, Dachirourt, bardzo elegancki pan, o prawdziwie wykwintnej powierzchowności, ubrany według ostatniego słowa mody, wziął tę samą perłę i poszedł do tegoż jubilera. Pokazał mu ją i powiedział, że to jest klejnot od niepamiętnych lat przechowywany w jego rodzinie. Teraz on się żeni i tę pamiątkę podarował swej narzeczonej. Ale jej przyszła fantazya, czy nie możnaby dobrać drugiej takuteńkiej i żeby z takich dwu mieć parę kolczyków. Otóż Dachicourt zażądał od jubilera, żeby mu wyszukał drugą do pary, ale w krótkim terminie, bo sprawa nie cierpiała zwłoki z jakichś tam powodów. Nadmienił od niechcenia, że pieniędzy nie będzie żałował za tę drugą siostrzycę pierwszej perły. Gdy jubiler zwrócił mu uwagę, że to może być rzecz trudna, idąca w dziesiątki tysięcy franków, zrobił minę, iż nie o to idzie, tylko o pośpiech. Jubiler miał w pamięci tamtę pierwszą, którą papusiowi sprzedał. Była do żądanej podobna, jak dwie krople wody. Innej nie miał na oku. Telefonuje tedy do mego ojca, dopytując się, czyby nie chciał odprzedać nabytej niedawno. Ale papuś robi fochy, że jej nie sprzeda. Zaczęła się licytacya. Dawał trzy, cztery, pięć, wreszcie sześć tysięcy. Po wielkich ceregielach Dachicourt obejrzał tę niby drugą i zgodził się na kupno. Ojciec sprzedał jubilerowi z powrotem tamtę za sześć tysięcy. No, i tak. Handlarz został z perłą i czeka dotąd na nabywcę Dachicourt’a...
Nienaski uśmiechał się, jak po wypiciu szklanki octu.
— Dowcipny pomysł... — mruknął.
— Panu się to nie podoba... Naturalnie! Pan to potępia i piętnuje... — mówiła z lekceważeniem.
— Nie jestem, proszę pani, sędzią, żebym potępiał, ani katem, żebym piętnował. Gdybym zaś już miał, — czego Boże broń! — być sędzią, tobym potępiał wszystkich, nie wyłączając jubilera.
— Jubilera? Tego z nosem na kwintę?
— W tym wypadku ów przyjemny pan Dachicourt i ojciec pani, trzeba to powiedzieć, wyprowadzili w pole jubilera. Nazajutrz on zrobi tosamo z kimś z panów, książąt, albo królów tego świata. Odbije on swą stratę nawet za pomocą tej samej perły. A za wszystko ktoś przecie musi płacić!
— Kto znowu?
— Et, jest taki...
— O, już te tam deklamacye! W każdym razie trzeba przyznać, że tu nie było żadnego eskroku, tylko spryt...
Nienaski śmiał się wesoło nie ze słów tej panny, tylko ze wszystkich swoich wyobrażeń, przeżyć, walk. Były teraz, jak płoche wróble złapane w potrzask. »Niema żadnego eskroku«. O, tak! Samotna nędza powiała nań, istny wyziew grobu. Zarazem — wszystkie słowa panny Xenii, zawierające myśli tak okropne, miały cechę pierworodztwa, jakby były opiniami człowieka, który przypadkiem zabłądził na tę ziemię i sądzi pospiesznie tutejsze stosunki. A jakże melodyjny był głos, który te myśli w sobie zawierał! Jaki wdzięk miały ruchy głowy, połyski oczu, nieznaczne gesty rąk! Był to zamknięty świat, gdzie wszystko jest cudem tworzącej natury. To też każdy z tych ruchów w sposób niepojęty zaciekawiał, przykuwał uwagę, opasywał sobą wszystkę wyobraźnię. W uczuciach wytwarzał się popłoch, w myślach zamęt. Cały ów park zdawał się brzmieć od stłumionych tonów. Zwróciła właśnie uwagę na piękność tego parku. Oczyma i ręką wskazała pewną łączkę między zaroślami. Nienaskiemu wydała się ta przestrzeń rajem ziemi, obrazem łaski w otchłani przekleństwa. W przecięciu drzew zalśnił staw. Był ciemny, cichy, zielony od drzew nawisłych. Białe łabędzie płynęły wskroś jego przestworza, istne marzenia, i to nie tegoświatowe, doczesne, lecz wieloznaczne i symboliczne... Wszystko było takie w ciągu tych minut.
Panna Granowska wiedziała o wywołanem wrażeniu. Ta świadomość przewyższała nawet jej najszczerszą troskę o ojca. Gdy zaczęła o tym temacie mówić, to już inaczej. I ten temat był już teraz jednym ze środków kokieteryi.
— Powiedział pan, że mogłabym mieć jaką pomoc w tych przykrych sprawach... Przecież pan teraz nie jedzie do Paryża?
— Nie. Ale, jeśli trzeba, mogę pojechać.
— Specyalnie w tym celu! O, nie! Tegobym wymagać nie mogła.
— Być może, iż wypadnie mi kraj opuścić, bo mię tu naciskają... A teraz nie chciałbym siedzieć...
— Tam?! Mówiła mi Saba... O, nie! Niech pan wyjedzie! Proszę, niech pan wyjedzie... — szepnęła przyjaźnie.
W tej przyjazności formy kryło się jądro sprytnie ukrytego interesu. Był to spryt niemal tak szczwany, jak w kombinacyach pana Granowskiego. Rozumiejąc się na tem, Nienaski był przecie ujęty, napawał się rozkoszą wywyższenia.
— No i co? — zapytał jakoś nieprzytomnie.
— Gdyby pan tam był... rzeczywiście mógłby mi pan pomóc...
— Mógłbym tylko odwodzić ojca pani od tych spraw... — rzekł smutnie.
— Od jednego odwieść, w innem pomóc... — niby to potwierdziła. — A jeżeli nie w Paryżu, to gdzież pan zamierza osiąść?
— Nie wiem. Widzi pani, ja bo jestem don Kichot...
— Och! Jak tylko usłyszę jakieś takie frazesisko, zaraz mię głowa boli i z sił opadam.
Nienaski śmiał się z czegoś, patrząc w daleką aleję.
— Nie znam pani prawie... — mówił. — Nie wiedziałem, jakie są upodobania i przyzwyczajenia pani. Przepraszam za wypowiedzenie tego frazesu...
Uśmiechnęła się życzliwie i łaskawie. Promień młodocianego poranka na zrębach wysokich, posępnych gór, — zakopiańska łączka w czerwcu, — księżyc ponad chmurami w głuchą noc nie jest tak piękny, jak piękny był ten mały uśmieszek. Posiadał moc niweczenia podejrzeń i zgryzot, — stał się celem ucieczki wszystkich westchnień serca. Na widok wyrazu twarzy towarzysza spaceru radosne oczy panny Xenii zamigotały od płonącego zachwytu, poczęły być złem pokuszeniem, zwiastowaniem rozkoszy nieznanych — nieprzeczuwanych, bezdrożem szczęścia za granicami ustaw rozumu. Spoglądał na jej twarz, nie będąc w stanie odwrócić wzroku. Ważył to i formułował w głębi siebie, że już nigdy, przenigdy, nie będzie mógł zapomnieć tego oblicza. Zrozumiał, że coś drugiego przybyło i stanęło w nim obok własnej duszy. Myślał sobie, że ta oto nieznajoma dziewczyna zastąpiła mu drogę i już go nie puści dawnym życia szlakiem.
Przybyli nad staw i przypatrywali się jego powierzchni sennej, ciemnej, zwierciadłu nieba, podniebnych drzew, siedlisku zgniłych badylów i ropuch. W pewnej chwili, panna Xenia stała się różowa, potem czerwona. Odwracała się od Ryszarda, i patrzyła w głąb parku. Na ścieżce między drzewami ukazał się młody człowiek, elegancko ubrany. Nienaski poznał w nim jednego z kawalerów, poprzedniego dnia zaprezentowanych mu w cukierni. Nazwiska nie dosłyszał wtedy. Młody człowiek zbliżał się z uśmiechem pewności, mierząc oczyma pannę Granowską i jej towarzysza spaceru. Uchylił wreszcie kapelusza i ukazał swe przerzedzone blond włoski. Był przystojny, starannie wygolony, o twarzy zniszczonej.
— Dzień dobry pani... — mówił zdaleka tonem pewnym, przypatrując się przenikliwie pannie Xenii.
Ona skorzystała z momentu, zanim się zbliżył, i szepnęła Nienaskiemu prawie do ucha:
— Panie! Błagam, niech pan tego osła stąd wyrzuci!
— Stąd? Skądże, proszę pani?
— No, z tego parku!
— Dosyć mi to będzie trudno, ale skoro pani każe...
Poufność tego żądania sprawiła mu rozkosz, dała chwilę pysznej wyniosłości. Lecz to było krótkie. Młody człowiek patrzał wciąż na pannę Xenię wzrokiem tak śmiałym, napastniczym, mściwym, niemal smagającym, że to nie mogło ujść uwagi. — Chyba on musi mieć po temu jakieś prawo... — pomyślał Nienaski.
Dokuczliwe podejrzenie sromotnie wypędziło poprzednią pychę. Gdy napół-znajomy był już bardzo blizko, ukłonił się jeszcze raz z efronteryą, jakoś w górę wyrzucając swój płaski kapelusz słomkowy. Zapytał, ale tylko panny Granowskiej:
— Czy nie przeszkadzam?
— Owszem, przeszkadza pan!... — odpowiedziała, miotając weń błyskawice swych cudownych oczu.
— Wobec tego, odchodzę! Czy pani nie czuje żalu?
— Niestety, nie!
Młody pan w swem nieposzlakowanie nowem okryciu jakiegoś egzotycznego kroju i kortu odszedł kilkanaście kroków.
— Kto to jest? — spytał Nienaski równie szeptem, jak ona poprzednio.
— To pan takich rzeczy nie wie?
— Przecie to nie jest »rzecz«...
— Ależ — ja nie rozumiem... No, sława nasza, poeta, wieszcz Pasio. Sam Pasielski!
— A, więc to jest Pasielski!... — mówił Ryszard z uszanowaniem. — To utalentowany człowiek. Pani go zna bliżej?
— Trudno być w Warszawie, bywać tu i owdzie, w salonach i salonikach, a nie znać Pasia-demona.
— Nie wygląda na demona, raczej, w istocie, na »Pasia«.
— Co pan mówi! Przeraża wszystkie panny zbiorowo i po kolei książkami, które każe czytać pod grozą infamii...
— A czy to on daje jakie lekcye?
— Lekcye? Nie, pan jest rzeczywiście poczciwy i taki jakiś bez podejrzeń!... Pasio nie daje lekcyi. On tylko obnosi po Warszawie de Quincey’a »Morderstwo, jako jedna ze sztuk pięknych«. Każda musi czytać. Nie przeczyta — »Madzia« i »Jagienka«! W zeszłym roku czytałyśmy »Misterye« Hamsuna i Annę Vivanti. W tym roku, jak słyszę, jest na porządku jakiś Ardengo Soffici i jeden Tavolato. Ale ja boję się zgorszyć pana...
— Czy nie »Hymn do prostytucyi«?... — zapytał Nienaski.
— Widzi pan, właśnie. Tak to Pasio straszy ciocie. Okropny człowiek. Sam też pisuje takie historyjki!
— Wraca znów ten poeta... — wtrącił Ryszard.
Istotnie »sam Pasielski« wrócił z uśmiechem na ustach. Znowu się ukłonił, mówiąc:
— Pani pozwoli, że wrócę do jej łask i dostąpię szczęścia rozmowy?
— Proszę pana... — rzekła z lodowatą grzecznością.
— Byłem w tym parku...
— A myśmy pewnie przerwali naszą obecnością... Może jedno z arcydzieł literatury...
— O, pani! Jej obecność nie wpływa na ilość, ani na jakość moich, żal się Boże! — »arcydzieł«...
— Przykro mi, że literatura tak zupełnie obywa się bez mojej pomocy.
— Może za to jakaś inna z jej sztuk — siostrzyc na tem zyskuje.
Nienaski uprzejmym tonem poprosił pana Pasielskiego, żeby zechciał powtórzyć to zdanie, gdyż nie zupełnie je słyszał, a chciałby mieć szczęście zakarbowania sobie dobrze w pamięci każdego słowa tak wielkiej powagi literackiej.
Poeta przypatrzył mu się zmrużonemi oczyma i przez zęby wycedził:
— Słowa poetów są jak wyroki. Raz się je tylko ogłasza.
Panna Granowska stanowczo przecięła tę wymianę zdań. Zbliżyła się do Nienaskiego i żywą z nim zawiązała rozmowę. Rozwiodła się szeroko i długo o tem, w jakiej dzielnicy mieszkała w Paryżu, na jakich w teatrze była sztukach. Opowiadanie to trwało długo i za jej wolą, niepostrzeżenie przemieniło się w rozmowę wszystkich trojga. W pozornej też zgodzie wyszli z parku, minęli Aleje i znaleźli się w mieście. Na rogu pierwszej przecznicy Nienaski skłonił się, widząc, że poeta nie ma zamiaru odejść, że nie ustąpi z placu napewno. Panna Xenia wyciągnęła rękę do architekta i ścisnęła jego dłoń, mówiąc:
— Proszę pana, — pan przyjdzie do Sabci jutro. Jutro wieczorem, o ósmej. Nie zapomni pan? O ósmej! Czekamy.
— Nie zapomnę.



Następnego dnia nie spóźnił się ani o sekundę do pensyonatu, gdzie mieszkała pani Topolewska. Z właścicielką owego pensyonatu łączyły panią Sabinę jakieś blizkie stosunki, gdyż była tam, jak u siebie w domu. Nienaskiemu było nieco mdło na widok manifestacyi zadowolenia pani Sabiny, biorącej tę wizytę na swój rachunek. Gość zabawiał się rozmową w saloniku pensyonatowym z osobami tam obecnemi, ale łowił każdy szelest i każdy dźwięk, któryby mógł zwiastować nadejście panny Xenii. Słyszał jej śmiech gdzieś za drugiemi, czy trzeciemi drzwiami. Jednocześnie był rozmowny, wesoły i nad wszelkie słowo śmieszny dla samego siebie. Tak długo, tak bez miary długo trwały te minuty, w których ciągu pani Sabcia usiłowała flirtować w sposób posuchowski!... Zrywała się w nim wściekłość, żeby pożegnać tę damę i iść przynajmniej w gwarne ulice, — nie dręczyć się błazeństwem udanej grzeczności. Być może zresztą, że oczekiwanie nie trwało tak długo, że tylko wydawało się tak nieskończonem... Wbiegały do tego pokoju, zagraconego rozmaitemi kanapkami i abażurami, to takie, to owakie panny, panie, kawalerowie po ukończeniu wieczerzy... Nienaski ulegał raz wraz przedstawieniu, wszczynał owe banalne rozmowy, których pierwsze słowa składają się zazwyczaj z przypadkowych narzuconych nonsensów... Zauważył tylko z niejaką pociechą i prawie z rozczuleniem, że każda z wchodzących panien albo poszukiwała »Genezis z ducha« Juliusza Słowackiego, albo ją odnosiła i podawała innej. Książka ta wciąż krążyła z rąk do rąk, a jej tytuł był na ustach wszystkich. Widząc, jaki jest poziom kulturalny tych osób, tak wesołych i na pozór lekkomyślnych, Ryszard nastrajał się na ton odpowiedni. Lecz pani Topolewska, której zwierzył się ze swem namaszczeniem, wyjaśniła mu tajemnicę powodzenia »Genezis z ducha«, wskazawszy na ponsowy grzbiet oprawy tej książki. Rzecz była mniej podniosła i skomplikowana. Poprostu panny i mężatki czerwieniły swe wargi, pocierając je grzbietem oprawy tej książki, i stąd tak wielka była w tym pensyonacie jej wziętość. Natomiast pani Sabina rozanielała się coraz bardziej. Wzrok jej omdlewał, a wskazujący paluszek, uroczo wygięty, raz wraz spoczywał na zaróżowionym policzku...
Wtem zwolna, w towarzystwie kilku panien i młodych ludzi weszła panna Xenia. Zdawała się nie dostrzegać nowego gościa. Po chwili dopiero, niby przypadkiem rozejrzawszy się w saloniku, powitała go skinieniem głowy. Zaraz też wszczęła ożywioną rozmowę z brunetem pięknej powierzchowności, wytwornie ku niej pochylonym, z szeptami nadobnymi. Włosy tego młodzieńca o atłasowym połysku były zaczesane na bok i tworzyły świetny kontrast z jego bladą twarzą, jakby wyrzeźbioną z białego marmuru. Nienaski, patrząc na tamtę parę, czuł nędzę swej powierzchowności i powziął do niej zewnętrzną prawie odrazę. Nadto rozumiał potworny komizm sytuacyi, gdy on bawi panią Topolewską, a panna Xenia patrzy w oczy tamtego pięknego mężczyzny. Nie dziwił się ani trochę, że ona nic a nic nie wie o jego tutaj obecności, że w tę stronę nie patrzy nawet przelotnie. Nie chce może przeszkadzać flirtującym, to jest jemu i tej pani Topolewskiej! Zatrząsł się od wewnętrznej furyi i usiłował pokryć ją nadobnym uśmiechem. Pierwszy raz widział pannę Granowską bez kapelusza i paltota, w lekkiej sukni i białej bluzeczce. Wydała mu się jakgdyby na pół obnażona. Zobaczył jej szyję, zarysowaną tak lekko, jak u dziecka. Przypatrywał się, żeby na zawsze — na zawsze spamiętać, spadkom jej ramion, ledwie nakreślonym w kształt kobiecy, i tajnemu czarodziejstwu kształtu piersi. Ach, więc takie były jej włosy, w tyle głowy zebrane, — takie barki i takie są prześliczne ręce, nieruchomo leżące na kolanach!
Jedna z pań miejscowych, uproszona przez towarzystwo, zasiadła przy pianinie i poczęła grać, grać bardzo pięknie, z niewątpliwym artyzmem. Zrazu znane nokturny szopenowskie, potem mniej znaną sonatę. Ryszard odetchnął, bo ustały rozmowy, i to nie tylko pani Sabci kochanej z nim, lecz również tamtej pięknej pary. Na skrzydłach tej muzyki przemierzał jakgdyby powtóre, jakgdyby przy blasku słońca wszystko, co w jego duszy zdarzyło się w nocy, w ciemności, w niewiedzy. Na widok pewnych zdarzeń i miejsc doznawał ulgi, albo tem głębszego pognębienia, zapadał w lochy smutku i dostrzegał smugi przeczuć, wydostające się niby z za drzwi zawartych... Zobaczył wczorajszą łączkę między drzewami, które dumają. Rozkosz niewysłowiona przewinęła się wskroś jego ciała. Szczęście było w nim przez krótką chwilę. Wzrokiem, który na nic nie czeka i o niczem nie marzy, — jakby z za tej ponad wszystko na świecie ślicznej ojczystej muzyki, przypatrywał się pannie Xenii. Była półodwrócona do fortepianu i uważnie słuchała. Zdawało się, że się wszystka pogrążyła w odczuwanie sonaty. Lecz było to pozorne, — bo oto jej głowa łagodnie się odchyliła. Spuszczone powieki dźwignęły się i oczy spotkały wzrok Ryszarda Nienaskiego. Krótki, ulotny uśmiech... Takisam, jak poprzedniego dnia... Uśmiech sunący zaiste po wierzchołkach fal tej muzyki... Jakże to zadźwięczał wówczas muzycki ton — i co powiedział do rozpłomienianej duszy!
Po tem wydarzeniu głowa powróciła do swego dawnego kierunku i oczy znowu się zakryły powiekami. Tylko szczęśliwy sąsiad, z wyrazem najdoskonalszego snobizmu zasłuchany w sonatę otrzymywał z ust panny Granowskiej jakieś krótkie, szeptane słowa. Poruszał wtedy bajecznie uczesaną głową i trwał znowu w wyrazie kontemplacyi, raz przyjętym za doskonały i najbardziej znawstwo malujący. Zaledwie przerwała się piękna sonata, wnet pani Topolewska zasypała swego rozmówcę pochwałami gry, uwagami, wykrzyknikami zduszonymi tak długo, które, zdawało się, rozsadzą jej klatkę piersiową, jeżeli nie zostaną wyrzucone natychmiast i w wielkiej ilości. On musiał z natury rzeczy w tym samym tonie, a nawet tempie galopować po niwach taniego zachwytu, — aż do chwili rozpoczęcia nowego cudu — »Apasionaty«.
Jej zawarte piękno, — uwidocznione klęski i rozkosze miłości, — jej krzyki na pół zduszone i pogmatwane z echami nadziemskich pieśni, a nadewszystko błyskający z jej wnętrza raz wraz goły ból, który, jak szpada wroga, nawskróś przeszywa... Wszystkie uczucia kłębiły się w niej i wybuchały z głębi, — wiosenny zapach życia i zionący fetor śmierci, — czyn i niemoc, — rozkosz i potworne dzieje tęsknoty, męczarnie odtrącenia, które, gdy miną, w niepojęty sposób stają się łaskawem, cichem w piękności swej wspomnieniem...
Gdy się skończyła ta dzika wiosenna burza, — pospolite życie weszło w swe prawa. Towarzystwo poczęło zabierać się do opuszczenia saloniku. Jedne z osób miejscowych wymykały się do swych pokojów, inne spieszyły do miasta. Kto wychodził, Ryszard nie wiedział. Faktem dlań było to jedno, że panna Xenia dokądś idzie w towarzystwie pani Topolskiej. Szedł także piękny brunet i jedna z wielbicielek »Genezis z ducha«. Wkrótce to towarzystwo zstępowało z wązkich schodów, oświetlonych drgającym płomykiem gazu. Nienaski stał na platformie, gdy panie obok niego przechodziły. Przez chwilę czarne oczy spoczęły na nim, jakby go tutaj przypadkowo dostrzegły. Był wdzięczny i za to. Na ulicy szedł obok pani Topolewskiej. Przed nim posuwała się panna Xenia. Obok niej piękny brunet. Było po deszczu i chodniki lśniły się w wieczornem świetle. Na mokrych taflach, porysowanych słupami blasku, widać było postać panny Granowskiej i jej ruchy melodyjniejsze od muzyki, dopiero co zasłyszanej i jeszcze nie wygasłej we wspomnieniu. Ryszard nie odrywał od niej oczu, ciesząc się każdą sekundą szczęścia, jakie mu sprawiał jej widok. Kiedyniekiedy szybko odwracała głowę do swego towarzysza i coś ze śmiechem mówiła. Cóżby dał za to, ażeby mógł posłyszeć jej głos kochany, jedno jej słowo!...



Po raz pierwszy w swem życiu Nienaski obserwował głęboką zmianę własnego usposobienia. Aż dotąd — najgłówniejszą cechą jego charakteru był upór w przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju, wytrwałość iście końska. Tam, gdzie już wszyscy opuszczali ręce i odchodzili, jego pchała właśnie wówczas istna mania doprowadzania do samego, najostateczniejszego końca prac rozpoczętych, realizowania wbrew wszystkiemu niemateryalnych ideałów. Zdarzyło mu się kilkakroć wyczarować zawziętością roboty z marzeń, z sennych widzeń, z nicości — zjawiska pomyślane. Tak było w Moskwie, w Paryżu, w Posusze. Gdy pierwszy raz obaczył aryańską wieżę, zawrzał od marzycielskiej pasyi: ja ją wskrzeszę, postawię nanowo i tak, jak była! Widział ją w marzeniach nieustannych taką, jaką niegdyś była i jaka znowu być powinna. A gdy odjeżdżał z Posuchy, stała w polach taka właśnie, jaką był w marzeniach widział. Kiedyindziej, w pewnej sprawie społecznej zaiste z muru wydarł, wyszarpał z nieistnienia dowody i fakty, które w istocie takie były, jakie w myślach przewidział. Praca jego w tych wszystkich sprawach była iście do maniactwa intenzywna, wola ściskała się i zbijała w piorun uderzenia, a upór zamieniał żywego człowieka na ślepą maszynę. Teraz — to wszystko się w nim spękało i, jak zły mur, okryło rysami.
Ryszard Nienaski nie był sobą. Zachwiały się na swych podstawach granitowe kolumny głównych cech charakteru. Od jednego skrzywienia pewnych ust zależnem się stało żelazne aż dotąd dążenie. Twarda rozkosz twórcy wydawać się poczęła grubą, zmysłową ułudą, odkąd cały zakres działania nie znalazł łaski w migotaniu pewnych oczu.
Nienaski myślał o tem wszystkiem, wałęsając się w ulicy, gdzie mieszkała panna Granowska. Od kilku dni jej nie widział. Przepadał od zgnębienia. Rozważał ten istny swój upadek, postrzegał znikczemnienie woli, ruinę dumy, klęskę siły ducha. Widział to wszystko, jak na dłoni. Mówił sobie w żywe oczy najbardziej gorzką prawdę i uprzytomniał rzeczywistość. I cóż? Gdyby spojrzała jeszcze tylko raz tak, jak wtedy! Gdyby się jeszcze raz taksamo uśmiechnęła!... Jeszcze tylko raz! Zamykał oczy i, jak kamień z wierzchołka góry zepchnięty, leciał w bezdenną przepaść rozkoszy. Rozdzierała go ostrość tęsknoty. Wytracała w nim życie nicość i pustka świata nagle zmarłego, — skostnienie ziemi, pozbawionej pulsu przez nieobecność tamtej osoby.
Mżył deszcz jesienny i ludzie skuleni pod parasolami biegli z pośpiechem. On nie miał dokąd iść... Włóczył się, jak półobłąkany. Dokądże miał podążyć, kiedy świat kończył się w tym zaułku? Nie było już stamtąd wyjścia. Ślepe były twory świata i martwe jego sprawy. Ćmiące wewnętrzne oczekiwanie, — nadaremne, świadomie bezcelowe, a wciąż wytryskujące marzenie, że wśród tych martwych murów ona się zjawi, że w tem rumowisku ukaże się jedyne światło i źródło żywota, jak dreszcz przeciągało się po ciele. Coś wewnątrz ssało, ni to owa żmija, o której lud mówi, że się około serca okręca. Powracał, patrzał zdaleka, naprzód przepowiadając sobie, że to jest głupstwo wierutne czekać tak bez żadnej nadziei. Już odchodził i wlókł się w dzikie i wrogie ulice, ażeby pod najbłahszym pozorem jeszcze raz wrócić... Z tamtego zaułka wiatr uderzał, nadchodził pewien wstrętny dryblas, w przeciwnym końcu ulicy należało spojrzeć na zegarek i powiedzieć pod swym własnym adresem grubiański aforyzm... Mury kamienicy, w której mieszkała panna Xenia, nabrały cech szczególnych: brama stała się jakąś śliczną melodyą, z dzieciństwa pamiętną, okna — były to wiersze Lenartowicza... »i napisał do niej liścik wielobarwnem piórkiem pawia, ale taki niepodobny...« Nawet rynny, pojękujące od deszczu, który w nich spływał, stały się, jak nawiasy niezwalczonej tęsknoty... Mijał ten dom zaklęty. Odchodził ku miastu. Tłomaczył sobie, jak komuś roztropnemu, że tylko w ten sposób zmniejszy się smutek. Nie należy już odwracać głowy! Człowiek niepozbawiony rozumu musi panować nad niedorzecznymi kaprysami uczuć! Do biura! Trzeba rysować. Zabrać się do tamtego obliczenia, które leży odłogiem... Jeszcze tylko raz, wbrew woli, podniósł oczy, aby się przekonać, że w bramie tego domu, w jego oknach, rynnach i dachu nic przecie szczególnego niema... Warszawska buda... Lecz cóż to? krzyk wewnętrzny, zapach, światło, przebudzenie się z tego snu!
Panna Granowska wyszła z bramy i zmierzała ku miastu. Ryszard zatrzymał się i nakazywał sobie wewnętrzne, religijne milczenie. Znowu te lśnienia wokoło jej postaci... Dostrzegła go i po swojemu skinęła głową. Gdy się zbliżył, wyciągnęła rękę.
— A ślicznie! — powiedziała, — tyle czasu nie być...
— Jakże ja mogłem przychodzić! Gdzie kogo nie proszą, to go kijem wynoszą.
— Jakieś przysłowie podmiejskie... To pan chce tych zaproszeń nieustannych, jak jaki wójt, albo rektor uniwersytetu?
— Nie chciałbym pani sprawić przykrości.
— Czem?
— Gdybym tak wciąż się nastręczał. Co ze mną robić? Jestem niezgraba, nudziarz dla samego siebie, a cóż dopiero dla innych osób...
— Ale gdzież tam! Sabina wyśpiewuje wciąż hymny na cześć pańskich doskonałości. Wynosi pana pod niebiosy, chwali pańskie cnoty towarzyskie i inne, których ja, wyznaję, nawet nie rozumiem.
— Pani Sabina... — uśmiechnął się Ryszard z cmentarną ironią.
— No, i widzi pan, mówili, że się napewno skończy, a tu znowu deszcz pada.
— A prawda! To dziwne, jak pani zawsze ma słuszność. A ja, to nawet tego parasola nie noszę.
— Bo pan pewnie i niema wcale takiego wymysłu burżuazyi.
— Może nawet i mam, ale nie noszę, bo i po co?
— Po co parasol? Chyba od deszczu. Gdy tak, jak teraz deszcz pada, to się roztwiera parasol. Chyba się wrócę do domu i złapię ten Sabci jedwabny...
— Proszę pani, a możeby wziąć dorożkę?
— Dorożkę? Genialna myśl! Ale w takim razie już pana szanownego pożegnam i rzeczywiście wsiądę do budy.
— Tom sobie dopiero wygodził taką radą! — z głęboką szczerością i prawdziwym smutkiem w głosie jęknął architekt.
Panna Granowska przypatrzyła mu się roziskrzonemi oczyma. Uśmiechnęła się łaskawie i tak powabnie, jak tylko ona jedna mogła i umiała.
— A możeby pan, wobec tej chlapaniny, pojechał ze mną na wspólny koszt tąsamą dorożką, jeżeli panu, oczywiście, droga wypada w tamtą stronę...
— Mnie, proszę pani, droga wypada właśnie w tamtę stronę.
— Jak to szczęśliwie się składa, pomimo, że pan nie wie, dokąd ja jadę.
— Nie wiem, to prawda, ale ja sobie później ten kawałek dojdę.
— Dojdzie pan sobie... Jakże pan jest naprawdę zgodnego usposobienia! No, więc wsiadajmy.
Budowniczy ze zwinnością, wprawą i pośpiechem czterdziestu Nienaskich parowych przywołał powóz i pomógł pannie Xenii wsiąść do jego wnętrza. Ona wymieniła dorożkarzowi adres dentysty Maasa na jednej z głównych ulic miasta i rozsiadła się z widoczną satysfakcyą. On miał wrażenie, że jest żywcem porwany do nieba, gdy po chwili sam wsunął się również do tej czarodziejskiej głębi i zapiął fartuch. Panna śmiała się zcicha, spoglądając na niego z boku, cudnym zezem.
— No, i tak, widzi pan, — mówiła swobodnie, — za tydzień wyjeżdżamy.
— Kto? Dokąd?
— Jakże, — Lenta, Sabina i ja do Nicei.
Nienaski czuł, jak lodowata bryła tłucze się w jego piersiach.
— Zabierają mię... — ciągnęła radosnym szeptem, zwierzając się ze swojego szczęścia. — Zobaczę się z papuśkiem. Ściągniemy go tam, do Nicei. Sabina w tem! Niechże pan sobie wyobrazi, co to za bóstwo ta Lenta Żwirska: bierze mię na swój koszt! Słyszał pan? Sama się ofiarowała, sama, pierwsza, nieproszona napisała. Pisze do Sabci, żeby mię namówiła, że nic mię to nie będzie kosztowało, bilety, hotele, wagony restauracyjne... No, mój panie! Czy jest druga taka na świecie?...
Ryszard siedział zmartwiały, załamując pod fartuchem skostniałe palce.
— I to na długo? — spytał — z dobrze udanem weselem, żeby jej nie psuć radosnego nastroju.
— Nie wiem. Może papuś jest teraz przy pieniądzach, toby mi co dał. W takim razie zostałabym tam dłużej. Jeżeli jest w złych interesach, to trzeba będzie... czy ja wiem, — wracać do tej dziury.
— Do »dziury«, to znaczy tutaj, do Warszawy?
— No, a co?
— Nic. Ja tak się pytam, bo nie wiedziałem.
— A czegóż znowu pan tak sposępniał? Może dla tego, że opowiadam o swoich interesach i nudzę pana... Ja to też jestem rzeczywiście!...
— Sposępniałem? Nie, ja się cieszę, że pani jedzie. Cieszę się, że pani jedzie... — powtórzył.
Coś przewiało przez jej radosną twarz, jakby sobie przypomniała zatracony szczegół. Namyślała się przez chwilę, rumieniąc się niepostrzeżenie. Wreszcie rzekła:
— Czy to prawda, że pan jest, czy był, taki zakochany w Lencie?
— W kim? Co pani powiedziała? W pani Żwirskiej?
— Nie?
— To od tej pani Topolewskiej wiadomość?
— Jak pan się wyraża? »Tej pani Topolewskiej«... Więc nie?
— Et! Jestem zakochany w kimś, to prawda, ale nie w takiej przecie epopei, jak znowu ta pani Żwirska.
Panna Granowska nie dopytywała się, w kim jest zakochany. Zacichła. Stała się potulną, — i, niepojęta rzecz, w ciągu paru chwil jeszcze bardziej wyładniała. Nienaski spojrzał w ulicę i zobaczył, że cel podróży jest już niedaleki. To go natchnęło niepojętem męstwem. Odszukał w ciemności rękę panny Xenii i ujął ją w swe dłonie. Nie broniła wcale, gdy okrywał tę rękę gorącemi, namiętnymi pocałunkami. Szczęście zasłoniło mu oczy i pozwoliło zapomnieć o świecie. Przyciągnął do siebie panienkę i objął ramionami. Przez niewypowiedzianą chwilę miał ją na sercu. Czuł na wargach przesuwające się jej suche, pachnące włosy, chłodne od wiatru policzki.
— Co pan robi? — szepnęła. — Trzeba wysiąść!...
W istocie powóz już stał przed jakąś wielopiętrową kamienicą. Nienaski wysiadł. Na spółkę zapłacili dorożkarzowi, i weszli do bramy tego domu. Pamiętał, że była w bramie posadzka z żółtych tafelek, — potem podwórze z mokrym bluszczem na ścianie wysokiej, — schody, wysłane dywanem. Szli obok siebie, nic nie mówiąc. Wreszcie spytała prześlicznie czerwona, uśmiechnięta, półzagniewana — półwesoła:
— Dokądże to pan idzie?
— Z panią.
— Do dentysty? Do Maasa?
— Nie.
— No, to niech się pan już wróci, bo on tu zaraz, na tamtem piętrze. Ja muszę iść, bo mi się zrobiła jakaś plamka na jednym zębie, a to w drodze strach z bólem zęba. Prawda?
— Już idę. Do widzenia pani. To za tydzień już pani tutaj wcale nie będzie?
Twarz jej stała się inna, szczersza, pozbawiona maski lekkomyślnego wesela. Ale wówczas, rzecz dziwna, ta twarz wydawała się nienaturalną. Gdy jej tak w oczy patrzał uprzykrzenie, panna Xenia mówiła, tłomacząc mu konieczność wyjazdu:
— Cóż mam robić? Może nie jechać? Niechże pan pomyśli!
— Przecież nie powiedziałem, żeby pani nie jechała. Cóż ja tam zresztą znaczę w takiej sprawie? Pani Żwirska!
— O, już z pana wychodzi obłudny Litwin. »Cóż ja tam znaczę?« Pani może jechać, bo pani jest bogata — prawda? Och, nie cierpię takiej obłudy! Lenta sama obiecała, że postara się sprowadzić papusia do Nicei. Słyszy pan? Saba przecie ze mną jedzie. Staszczymy go tam i we trzy weźmiemy w swe łapy! Ani piśnie! Pan niby to obiecywał pomóc mi, a pomaga pan?
— A potem co?
— Jakto »potem«?
— Co pani będzie robić potem?
— Nie wiem.
— Niech się pani zabierze do jakiejś pracy... — rzekł cicho.
— Żegnam szanownego pana radcę. Jak będę poszukiwała miejsca pokojówki, to się do pana zgłoszę o protekcyę.
— To niech się pani przynajmniej nie związuje z nikim!
— Cóż to znowu ma znaczyć?
— Niech pani zostanie moją żoną.
— Żoną? Pana? — krzyknęła spłoszona.
— Tak to panią przeraża?
— Ale gdzież tam! Jeszcze mi też tego żaden nie powiedział, żebym została jego żoną!
— Więc co?
— Ależ dobrze. Co pan jest za człowiek! Na schodach się oświadcza... Bo pan mi się przecie oświadczył?
— Oświadczyłem się.
— I już pan nie może tego cofnąć... Ale że też to nie w saloniku u Saby! Dziwadło litewskie!
— Przecie to chyba wszystko jedno.
— Ale panie! Ja muszę mieć masę pieniędzy, ale to masę! Muszę papusia wykupić, muszę tym wszystkim złodziejom pozapłacać, co go tutaj obgadują. Muszę mieć na to, żeby go już raz zamknąć w domu. Niech siedzi — i basta! To musi być! A pan ma pieniądze?
— Nie.
— No, więc cóż to będzie? Jakto, wcale pan niema pieniędzy?
— Wcale nie mam.
— Ale pan przecie może dostać, nazarabiać, zdobyć?
— Ile?
— A czy ja tam wiem? Dużo! Jaknajwięcej! Papuś ma tysiące, tysiące długów. Zresztą dla nas, dla mnie i dla pana... — Śmiała się do rozpuku, mówiąc ostatnie wyrazy. Nienaski patrzał na nią przez mgłę, przez zasłonę całego życia, życia swego i wszystkich ludzi. Cóż jej miał powiedzieć?
— Więc teraz jedno! Nie połączy się pani z nikim?
— Z nikim? — Zamyśliła się. — To pan chce być mój najzupełniejszy narzeczony.
— Tak.
— A jak mi się na świecie trafi jaka bardzo dobra partya, jaki świetny los, jaka karyera? To co?
Ryszard spojrzał na nią i odwrócił się, żeby iść. Zatrzymała go za ramię. Uśmiechnęła się z serca.
— O, jak to zaraz zblednie, zesmutnieje... Co pan jest za jakiś taki nieużyty, niewyrozumiały! Zupełny skąpiec, Litwin, sknera! To pan mię naprawdę tak lubi?
Zaczerwieniła się wszystka. Zdawało się, że krew wytryśnie z jej nabrzmiałych warg, ze sponsowiałych policzków. Oczy jej stały się dobre i wierne. Jakże bez opamiętania utonął w nich spojrzeniem! To nareszcie ona! Jej serce bije! Stała wyżej na marmurowym stopniu. Gdy ją łagodnie pociągnął, schyliła się w omdleniu i nie broniła niezliczonych pocałowań swych ust płonących, jak żywy ogień. Od ust, jak od węgla rozdmuchanego, zapalać się zdawało całe jej ciało i zamieniać w buzujący stos płomieni. Chwiała się wszystka, gięła i mieniła. Żywe jej oczy przeistoczyły się w ślepy dym. Słowa się stały niewyraźne, z mętnych i mglistych sylab złożone.
W pewnej chwili ocknęła się z tego zachwytu, wyrwała z jego ramion i bez pożegnania, ociężale odeszła w górę.



W kilka dni później przybyła pani Żwirska i nastąpiły przygotowania do wyjazdu. Nie stanowiło żadnej trudności dla tak wytrawnych ekspertek w sprawach miłosnych, jak pani Lenta i pani Sabina, spostrzeżenie istotnego stanu uczuć Ryszarda. Już za pierwszej jego bytności w pensyonacie pani Żwirska »skonstatowała zjawisko« i określiła jego walor. Tego dnia Nienaski przyszedł wieczorem, ażeby się z gwiazdą Posuchy przywitać. Na jego szczęście otworzyła drzwi sama panna Xenia. W wązkim korytarzyku było ciemno zupełnie. Ona była okryta ciepłą chustką, gdyż dopiero co wstała z szezlonga po drzemce przedwieczornej. Chustka ta była nasycona zapachem jej ciała i, zdawało się, że tai w sobie przelotne jej sny. Przez chwilę trwało rozkoszne »dobry-wieczór«, pozdrowienie z sercem na sercu, z ustami na ustach, z rękoma, zatoczonemi nawzajem dookoła szyi. W oświetlonym saloniku pani Żwirska mówiła dużo o Posusze i ze śmiechem pytała Nienaskiego, czyby tam wrócił do swych wież, szkół, muzeów i wszelkich ideowych chlewików. Odpowiadał na to, że nie chciałby wracać nie tylko z wiadomych względów, lecz i z innych, niewiadomych. Wszystko to tonęło w śmiechu pani Lenty. Dużo i szczegółowo mówiono o podróży. Pani Żwirska już się nudziła w Warszawie. Chciała dokądś pójść. Ale w teatrach grano »tutejsze« sztuczydła miejscowych »dramodziejów«, więc wolała już raczej »puścić się« na jakiś kabaret i to nie warszawski, lecz raczej obcy. Mówiła wyraźnie, że tak już jest pełna cnoty i spełniania obowiązków, iż pożąda choć szczyptę jakiej »zgnilizny«, — byle odetchnąć. Nadto — pani Lenta poczęła dowodzić, że teatr klasyczny, mieszczański, romantyczny, czy fantastyczny już się przecie przeżył, sam się na śmierć zanudził i na śmierć zanudził publiczność. Po efektach kinematografu, który przytacza pejzaż i uwydatnia ruch w pejzażu, przyrodę i niczem nieskrępowaną ciągłość bajdy, — efekty kulisowe trącą szopką. Najlepiej to widać na Parsifalu, gdzie uwydatnieniem efektów i realistycznych smaczków ośmiesza się legendy, same w sobie piękne i wzniosłe. Świat dzisiejszy, — mówiła pani Żwirska, — potrzebuje innych rozrywek, innych efektów, niż komedya, lub, — żal się Boże! — dramat. Zapytana, co mogłoby zastąpić teatr nowoczesny, odpowiedziała bez wahania, iż przedewszystkiem teatr-varieté, gdyż on daje silne sensacye, oparte na mocy nowoczesnych wynalazków, — a więc latające pianina, wyścigi na scenie, oraz inne przeróżne złudy. Następnie, — twierdziła, — teatry te uwydatniają to, co jest elementem nowoczesności, to jest zdobycze dziko trudnych rekordów, pokonywanie najekscentryczniejszych karkołomności, jak jazdy na rowerze po wewnętrznej powierzchni wielkiej beczki, tańce na drutach, wysiłki, skoki i żonglerstwo. Wreszcie — rozmaitość. Jakże, — dowodziła, — człowiek nowoczesny, pracujący cały dzień w banku, w biurze pod okiem pryncypała, w wielkim sklepie, w wielkich halach, magazynach, po mordowni pracy, wysileniu mózgu, pamięci, zdolności, przytomności, po wyszarpaniu nerwów do ostatniego włókienka — może iść wieczorem dla odpoczynku — na dramat? Jak tu wymagać, żeby taki patrzał na te komiczne nieszczęścia, wydłubane z mózgu, bzdurne i zełgane? Człowiek taki potrzebuje śmiać się aż do korzeni tych znękanych nerwów dla ich stępienia i spokoju, — śmiać się z błazeństw absolutnych, śmiechem dla śmiechu, nie dla »poprawy obyczajów«, śmiać się długo i serdecznie z klowna-brata, który wyrywa wesołość z nicości, a przynajmniej nie udaje kapłana, ani sam siebie, ani nikogo nie oszwabia. Człowiek taki musi szybko zmieniać wrażenia jedno po drugiem, żeby jego zmęczenie zatarło się i żeby nazajutrz mógł wstać do pracy. Nienaski ośmielił się zauważyć, że teatry-varieté stały się takimisamymi już szablonami, jak teatry wyższego rzędu. Mają wciąż gimnastykę, uczone zwierzęta, owe rekordy, które raczej drażnią, niż uspakajają nerwy, siłaczów, ekscentryków, brzuchomówców, wywrzaskujące dziewice, — co wszystko, razem wzięte, stanowi szablon i jest nudne. Pani Lenta nie dała się przekonać. Miała tysiące argumentów odpierających. Mówiła, że teatrowi pozostaje rzecz bezcenna — czyste słowo poetów, — bez akcesoryów i sztuczek kinematografu. Słowo to zostanie samo. Teatr musi wrócić do formy półreligijnej, wzniosłej, stać się widziadłem zbiorowem, jak w »Bachantkach« Eurypidesa.
Ktoś z obecnych podsunął nazwę jednego z kabaretów i postanowiono iść tam gremialnie nazajutrz. Nienaski otrzymał zaproszenie do towarzyszenia paniom. Ponieważ miała pójść i panna Granowska, zgodził się na to bez wahania.
Cały następny dzień musiał poświęcić na wykonanie czynności bardzo prozaicznej — pożyczenia jakichś dziesięciu rubli. Bez takiej kwoty w kieszeni nie mógł marzyć o jutrzejszem »Amalfi«. Żył teraz wśród opłakanych »materyalnych warunków«. Po roztrwonieniu sum »konkursowych« nie miał nawet na własny lokal. Mieszkał z dawnym kolegą szkolnym, krytykiem, niejakim Juliuszem (tak!) Paduchem. Ten »renesansowy« Paduch spał we dnie, a po nocy siedział w kawiarni, gdzie też pisał swe krytyki. Pod żadnym pozorem, nigdy nie czyścił swych butów i ubrania. Nagabywany przez towarzysza noclegów, żeby choć kiedyniekiedy odrapać z pozłoty rosołów wyświechtany surdut, odpowiadał z godnością, iż nie był, nie jest i nigdy nie będzie lokajem, — nie tylko niczyim, lecz nawet i swoim własnym. Był to, jak twierdzili kompetentni, »najprzenikliwszy« z krytyków, — może dla tego, że żywił się przeważnie herbatą i dymem z papierosów. Juliusz Paduch z niesłabnącą wytrzymałością poszukiwał wciąż gruntu i odpowiednich nasion do wytworzenia »nowej szkoły« literackiej. Ponieważ ta szkoła miała być istotnie nową, należało oczywiście przedewszystkiem wszystko, co było, co jest, zwalczyć i zburzyć, jako starzyznę i przeżytek. To też Paduch, grzmiał wciąż, że tak pisać, jak to czynią rozmaite skrybenty funkcyonujące, które już ponadymały się do rozmiaru sław i powag, — pisać »nie wolno!« Żądał z pasyą, ażeby wszyscy owi, oraz którzy przyjdą, pisali wciąż tak, jak w danej chwili chciał on, Juliusz Paduch, prawodawca, opiekun i kierownik literatury. Zapewniał, że ma możność wyznaczenia na kilkanaście lat kierunku, rodzaju i stylu wszelakiego pisarstwa w skołatanej ojczyźnie. Na tem, zapewniał, polegać będzie odrodzenie literatury nadobnej i pewny rozkwit sztuki dla sztuki. Na razie zwalczał, co się dało, szczególniej zaś to, co potępiała wszechwładna i tryumfująca »pecora pensante«. Juliusz Paduch dawno przeżył okres burzy i gwałtu. W miarę rozwoju reakcyi, gdy społeczność zbliżać się poczęła do kulminacyjnych punktów czci kołtuństwa, Juliusz Paduch, z natury rzeczy, musiał szukać kontaktu z myślącym i czytającym kołtunem i z czytelniczką snobinetką. Bo przecie w ten tylko sposób mógł ugruntować swą »nową szkołę«. Był on mistrzem falangi młodych krytyków, którzy właśnie, świeżo ukończywszy szkoły, nastawiali zbałamuconą literaturę w kierunku rozumu i logiki. Zresztą, — jeżeli ta literatura była pesymistyczną, młodzi jej korepetytorowie zwalczali ją w imię huraganowego optymizmu. Gdy była optymistyczną i woniała od znanej warszawskiej »otuchy«, puszczali weń swe katapulty w imię otchłannego pesymizmu. Zwolennikom łyczakowskiej sztuki dla sztuki urywano głowy w imię sztuki »narodowej«. Zwolennikom znowu mniemanych wędrówek do źródeł duszy polskiej wypruwano jelita pod hasłem »absolutu«. Katolików bito kołkami za to, że ośmielają się wierzyć poswojemu, — nielicznym libertynom obrzynano uszy za to, że »zatruwają ducha narodu«. Sam mistrz Paduch darł osobiście pasy jedynie ze wszelkich nowinkarzy, poszukiwaczów, z ludzi samotnych i mężnych, z chadzających własnemi drogami, a zdala od gościńca »nowej szkoły«. Ten arystarcha był człowiekiem silnej wiary, iż bez jego czujnej interwencyi, bez jego sążnistych artykułów, — niestety! niechlujnych pod względem układu i źle po polsku pisanych, — literatura udusiłaby się w klubach różnych nowatorstw. To też cenił wysoko swe recenzye i sprawozdania. Częstotliwie »zwracał na nie uwagę czytającego ogółu«, »powracał do nich« i pisał o nich ze szczerością, wytykając sobie, doprawdy jak obcemu, to i owo.
W ten sposób, jak dobry pasterz czuwając nad pisarstwem, »wypełniał dotkliwą lukę« w tym światku, — zajętym byle czem. Paduch umiał podniośle i gorąco chwalić »wypróbowanych mistrzów« reakcyjnego słowa, oraz adeptów przyszłej »szkoły«, — o tyle, rzecz zrozumiała, o ile nie zabrali gałganków, nie przenieśli się na inne podwórko, ażeby tam swoje własne założyć »odrodzenie« literatury i swoją własną proklamować »sztukę dla sztuki«. Wtedy bowiem Paduch był nieubłagany dla zdrajców. Jego subtelne, lecz i okrutne zarazem — »wara!« rozlegało się wówczas, jak grzmot po feljetonach gazet, walczących między sobą o palmę konserwatyzmu. Paduch był cienki, jasny blondyn, kudłaty i brodacz. Gdy leżał na łóżku pod starą kołdrą, zdawało się, że go naprawdę niema i że tylko sama głowa, obwieszona kosmykami włosów i wąsisk, — którą tak słusznie przyrównywano do tatarskiego buńczuka, — przyszyta do tej kołdry leży na poduszce. Gdy krytyk nad ranem powrócił do legowiska, Nienaski spróbował napomknąć mu o »pożyczce« owych dziesięciu rubli, — (właściwie o zwrocie dziesiątej części mnóstwa »pożyczek«), ale pisarz zbył ten dziki zamysł jakowymś tygrysim porykiem szyderstwa. — »Dziesięć rubli — he-he-he!« — Wlazłszy pod kołdrę, jeszcze miotał przez szczerby w czarnych zębach i przez wykopcone wąsidła chargotliwe chichoty. Widać było z zachowania się, że nie tylko o dziesięciu, ale w ogólności o żadnych rublach nie może być mowy w tej symbiozie. To też architekt od rana szukał źródeł kredytu gdzieindziej. Ale dokądkolwiek trafił, nie mogła mu przejść przez gardło propozycya, — wobec ucisku świadomości, na co to ma być pożyczona owa suma. Tu był zadawniony dłużnik, lecz »nie miał«. Tamten wyjechał. Inny rad był pożyczyć, lecz to a to stanęło na przeszkodzie. Jakieś ohydne niepowodzenie zdawało się natrząsać ze wszelkich pomysłów. Wieczór nadciągał, a spocony wielbiciel nie miał jeszcze niezbędnej gotówki. Szedł ulicą, uprzytomniając sobie rzeczywistość, że to on, Ryszard Nienaski, biega po mieście, żeby pożyczyć pieniędzy — i na co, na jakiż to »cel«? Żeby iść do świńskiego »Amalfi«. On do »Amalfi!« Należy teraz do ludzi, uczęszczających do »Amalfi«. Nigdy nie był nietylko w tej budzie w Warszawie, lecz w żadnej podobnej. Nie wiedział, co tam jest i po co się do tego chodzi...
Nareszcie, przed samym już terminem wyprawy, w pocie czoła zdobył kilka rubli i stawił się w pensyonacie. Szła tylko pani Żwirska, pani Sabina, panna Xenia i on. Wstąpił do owego kabaretu z dobrą miną bywalca i rutynowanego birbanta, który tu, w temże »Amalfi« młodość przefrymarczył i wspomnień ma po kolana. Wybrał stolik, poumieszczał okrycia swych pań i zadysponował kolacyę. Gdy to czynił, nogi mu drżały. Nie miał pojęcia, ile w tej spelunce może kosztować mięso i wino. Coś słyszał piąte przez dziesiąte, że potężnie drą łyko z łyków, za prawo tychże łyków do popierania zgnilizny, ale w jakim to jest stopniu — jakże był ciemny! Zaczęły się ukazywać na scenie rozmaite »divy«, wyranżerowane w Paryżach, Berlinach i Wiedniach, podkasane dziewczyska, wrzeszczące ochrypłymi głosami różne wierszowane ohydy. Jedna miała nogi w pończochach koloru jodyny, druga — indygo. Ta była rozebrana w taki, a inna w ten sposób. Śpiewały po francusku i po niemiecku. Był jakiś komik rosyjski...
W czasie przerwy tych produkcyi pani Topolewska wyszła z panną Xenią przejść się po oszklonej werandzie. Wówczas pani Lenta, pozostawszy sam na sam z Nienaskim, nachyliła się ku niemu i ze śmiechem rzekła:
— Proszę się przyznać, że się pan potężnie nudzi.
— Zapewniam panią, że nie!
— Zapewniam pana, że się pan nudzi ze mną i z Sabiną. Nie nudziłby się pan, ale z samą Xeńką. I to nie tutaj, na ogólnej sali tej budy, lecz w gabinecie.
— W gabinecie! — żachnął się idealista. — Przypuszczam, że panna Xenia nie bywa w żadnych gabinetach!
Pani Żwirska spoważniała i wysoko brwi podniosła. Ta niema maska jej twarzy zawierała tyle złowieszczej drwiny, że Ryszard upadł na duchu. Mściwa dama zadała mu nieomylny cios rzuceniem tej insynuacyi. Cień podejrzenia został w duszy i nie ginął już w ciągu tego wieczora. Gdy tamte dwie panie wróciły, Nienaski z usilnością szukał rozmowy sam na sam z panną Granowską. Postanowił za jakąbądź cenę rozstrzygnąć tę sprawę dla siebie. Prosił o to oczyma i półsłowami, żeby choć przez chwilę być sam na sam. Wysłuchała go wreszcie i znalazła moment. Uparła się, niby to, że chce poszukać specyalnego napoju z sokiem jeżyny w bufecie i poszła tam w towarzystwie Nienaskiego. Zapytał niezwłocznie:
— Czy pani tak bardzo lubi tę panią Żwirską?
— Już sobie pan upatrzył coś przeciwko niej! Dzięki Bogu!
— Upatrzyłem, bo ona umie pani nie oszczędzać.
— Lenta? Nie wierzę. Ja ją uwielbiam. Wie pan teraz?
— I za cóżto ją pani uwielbia?
— Za jej mądrość, za piękność, za elegancyę, za doskonałe rady, które dać umie na każde pytanie, ale rady prawdziwe, bezcenne. Zresztą za wszystko. Niech sobie to pan zakarbuje w pamięci, że za Lentą pójdę zawsze w ogień i wodę.
Ryszard milczał.
— A niech się też pan znowu nie zamienia w taki złowrogi posąg, bo w złe intencye Lenty względem mnie nie wierzę! Ona mnie także bardzo lubi. Mam na to dowody. Lubi mię bardziej, ... niż pan. Słyszy kaznodzieja?
— Toć słyszę.
— Mam dowody jej sympatyi — i jakie jeszcze!...
Uśmiechnęła się dyabelsko, kusząco, chytrze, jak zdrajca tryumfujący.
— Żeby pan wiedział, — szeptała z błyszcącemi oczyma, w uniesieniu, — jak ona mnie każoluje, rozpieszcza, darzy na każdym kroku, czem tylko może! No, żebym zechciała nie wiem czego, wszystko dla mnie zrobi. Muszę poprostu strzedz się, żeby nie wyrazić jakiego zachcenia, bo natychmiast spełni — i to w sekrecie. Zaraz mi włoży pod poduszkę... A jak ona lubi mię całować!... To coś tak szczególnego... Obejmuje mię, przytula najdziwniej, całuje w usta, długo, nieskończenie. Jakoś tak słodko umie rozchylać wargi... Zresztą, — co ja panu rozpowiadam! To jest szczególne, jak ja przed panem nie mogę utrzymać tajemnicy, o wszystkiem paplę! Ale z tą Lenta tak jest przyjemnie całować się! I wie pan? Ona ma jakieś perfumy, czy zapachy w ustach, bo tak jest strasznie miło, jak tylko zbliżyć się do niej ustami...
— Doprawdy?
— A niech się pan dobrze przypatrzy, jaką ona ma śliczną twarz.
— O, już się przypatrzyłem tym zmarszczkom i odrestaurowanym plamom!
— Zmarszczkom! Ordynus!... Każda jej zmarszczka, to historya miłosna. Saba mówi, że to ten... hieroglif... Lenta opowiadała mi niektóre swe historye... Ach, żeby pan wiedział, żeby pan wiedział!
— To ona pani opowiada takie rzeczy? Poczciwa przyjaciółka!
— A opowiada! Widzi pan... — potwierdziła z tryumfującem rozradowaniem. — To są dopiero prawdziwe romanse! No, ona umiała postępować z wami, moi lalusie, już to jej, trzeba przyznać...
— O, pewnie!
— Ona nie ceni amorów dla amorów, wszelkich »uczuć«, tęsknot i »miłowań«...
— A co też ona ceni ta wiekowa Kleopatra?
— Tylko proszę pana, bez tego rodzaju przezwisk!
— A cóż znowu jest złego w imieniu Kleopatra? Lepiej niech mi pani wyjawi, co ona ceni?
— Co tam z panem mówić! — mruknęła niechętnie i zimno, jak spiskowiec, przypierany do muru przez inkwizytora.
— No, co? Przecie w tem chyba niema żadnego sekretu.
— A nie! Żadnego sekretu w tem niema.
— No, więc! Tem lepiej.
— Ona ceni, mój panie, pieniądze. I kwita! Kto ma pieniądze, ten ma wszystko.
— To nowość. I to panią uczy tych nadzwyczajnych zasad.
— A uczy! Bo ma słuszność. Może nie?
Trzeba było wracać. Nienaski miał zapłacić za wypity napój. Wściekłość bezradna nurtowała w nim i rznęła nieznośnie, niczem okruchy szkła w ranie nogi, gdy trzeba iść na tej ranie po kurzu drogi. Panna Granowska nuciła ostatnią z piosenek, którą dopiero co »śpiewała« na scenie kabaretu jakaś »diva«. Gdy mieli wchodzić do sali, rzekła z pomrukiem:
— Znowu ten człowiek nastroszył się i stał dla mnie ostry, jak musztarda. Co pan jest za męczydusza i sędzia?
— Nie jestem sędzią. Patrzę sobie na panią i proszę Pana Boga, żeby panią ustrzegł ode złego.
— Och, jakże to jest wzniosłe!
Gdy wrócili na swe miejsca przy stoliku, jedna z kabarecistek śpiewała znaną i sędziwą już w paryskich budach piosenkę, która przywędrowała właśnie do Warszawy. — Darła się tedy:

»L’homme est une bête feroce
Qui ne pense qu’à son bonheur.
Tout de suite après la noce
Il nous perce le coeur...

Et quelque chose aussi
Que je ne peux pas dire ici...«


Panna Granowska wydęła wargi i ze wzgardą mówiła:
— Teraz tę starzyznę wyśpiewuje...
— Pani to znała? — spytał.
— A któżby nie znał?...
Po chwili dorzuciła ze złością:
— Pana to interesują tylko morały i kazania. Nic dziwnego, że pan nie zna wesołości. Pan wogóle musi nie cierpieć samego życia. Przy panu toby się pewnie zupełnie śmiać nie było można. A ja strasznie lubię śmiać się ze wszystkiego, dużo, głośno, i długo.
— Żeby pani mogła jaknajdłużej!
Zamilkła i siedziała nadąsana. Po chwili, zapewne dla złagodzenia tamtych słów, mówiła innym tonem:
— Ale śmiać się naprawdę, to można tylko na wsi. Nie?
— Pani lubi wieś?
— No! Ale prawdziwą, bez wszelkich kawalerów i flirtów...
— A nie nudno bez kawalerów?
— Także! Wtedy dopiero dom huczy od śmiechu...
— Gdzie?
— U mojej cioci, nad Narwią. Ta Narew płynie tuż naprost dworu, a dwór na wysokim brzegu. Po drugiej stronie — lasy, łąki. Pan lubi lasy i łąki?
— Bardzo!
— Ale takie, jak tam! Ciekawam też, czyby pan tam lubił być?...
Ryszard uśmiechnął się z żałością.
— Tam się chodzi bez kapelusza, a nawet powiem panu prawdę, bez bucików, dróżkami w łąki. Na wiosnę! Jaskry nad strumyczkami, ostromlecze w młodych, czarnych trawach... Ja to najbardziej lubiłam chodzić sama — i tylko jednego kawalera brałam ze sobą. Nazywał się Besio.
— Któż to taki?
— A jeden. To był prawdziwy gentelman. Bo proszę... Było nas tam pięć, moich sióstr ciotecznych trzy i jeszcze jedna kuzynka. Chodziłyśmy do Narwi kąpać się... Ten Besio zawsze z nami. Dopóki byłyśmy w sukniach, ubrane na brzegu, biegał, skakał, szczekał...
— Szczekał?
— No, jakże! Aportował, kopał myszy, gonił jaskółki... Jakże zaczęłyśmy się rozbierać do kąpieli, odwracał się tyłem i tak odwrócony od nas, z pyskiem skierowanym w stronę łąk siedział przez cały czas naszej kąpieli. No, który zachowywałby się tak porządnie?
— Pewno, że nie każdy!
— I rzeczy pilnował, jak najwierniejszy służący. Gdyśmy wreszcie wyszły z wody i poubierały się, dopiero się raczył odwrócić. Wtedy się cieszył bardzo hałaśliwie. W lesie znowu był nieoceniony. Bo w lesie samej jest troszkę nieswojo, prawda? A z nim to się człowiek nic nie boi.
— Człowiek — to znaczy Xeniusia?
— A cóż to ja nie jestem człowiek? I znowu »Xeniusia«... — przedrzeźniała jego omdlałe sylaby. — A cóż będzie z temi pieniędzmi?
— Z jakimi?
— No, co to je pan miał zacząć gromadzić, zbierać?...
— A już zacząłem je zbierać!... Od dziś... Cały dzień zbierałem pieniądze... — mówił ze śmiechem.
— Chwała Bogu, ale żeby dużo! Panie, bo źle z nami będzie!
— Wszystko będzie dobrze... Ale niech pani jeszcze o Narwi opowie! Jeszcze coś o tych łąkach...
— Radabym, żeby pan je zobaczył!
— Chciałbym zobaczyć, ale koniecznie z panią. Pokazałaby mi pani, co tam jest. Jabym był może jeszcze posłuszniejszy od tego Besia.
— Akurat! Panby mię od rana do nocy karmił po łyżeczce morałami. Ale niech tam już! Już trzeba brać ten ulepek, bo to z dobrego serca i dla mego zdrowia... Z Besiem, jak się do lasu poszło, to on tam miał swoje sprawy, a ja sobie szłam sama. Bo ja lubię sama. Pan to spostrzegł, jak storczyki pachną lasem?
— A może to las pachnie od storczyków?
— Skądże znowu! Postawić storczyki w pokoju i cały pokój pachnie lasem. Więc któż czem pachnie? Zawsze się tylko kłóci i sprzecza!... Przecie sto razy sprawdziłam — i one wszystkie tosamo!
— Co za »one«?
— Moje siostry cioteczne. Ja nie wiem, czybyśmy pana mogły wpuścić tak między siebie... Bo my tam żyjemy poswojemu. Wstaje się jak można najpóźniej, gdy już wszyscy starzy porozchodzą się, a służba gotuje obiad. Śniadanie czeka. Wtedy jemy i pijemy, co która chce, bez wszelkich gderań. Cukier z cukiernicy bierze się nogą, masło smaruje się palcem...
— Proszę pani, jabym najchętniej masło palcem rozsmarowywał...
— Dobrze, ale my mamy sekrety! Przecie z panem nie mogłybyśmy mówić tego, co my mówimy.
— Od tamtych kuzynek — tobym nie wymagał. Ale od pani...
— Zawsze swoje! Jak one mi mówią prawdę, to i ja muszę! My rozmawiamy umówionym językiem. Przy obiedzie siedzą wszyscy, są rozmaite dryblasy »z sąsiedztwa«, a my mówimy swoim językiem tak straszne głupstwa, takie okropne pornografie...
— Masz tobie!
— Jakośby to trzeba było urządzić... Już ja musiałabym być z panem, bo cóż? Narzeczona z narzeczonym... Ale i sama, panie, chodziłabym sobie, gdziebym chciała, — prawda?
— Prawda, Xeniusiu!
— Bo ja tak lubię sama! Nie dla tego, żebym z panem nie chciała... Tylko, że sama... Człowiek się rano obudzi... To w czerwcu, godzina może trzecia, a może druga. Przez okno w ogród, potem w pole! Besio zawsze jest! Ścieżką między zbożami, po zagonach. Nogi nie idą, lecz płyną. Zboża śpią. Rosa. Żeby jeden głos, albo szmer! Całe okolice, całe »krainy«, jak tam mówią ludzie, leżą w półzmierzchu. No, ale cóż? Ten postrzelony Besio zawsze wystraszy kuropatwy, albo przepiórki, narobi hałasu — i wszystko się kończy.
— Co się kończy?
— A już nie jest tak, jak przedtem...
Kończyło się już także interesujące widowisko. Było późno. Po wyjściu z tej instytucyi pani Sabina wsiadła do dorożki z panną Granowską, żeby odwieźć do hotelu panią Lentę. Nienaski odszedł do siebie, naiwnie pewien, że te damy istotnie zaraz udadzą się na spoczynek. Wszystko w nim teraz było rozerwane i przekręcone na nice. Spostrzegł dobro i złe w tej młodej osobie, widział, co jej grozi. Postanowił natychmiast jutro zażądać, żeby z nim ślub wzięła. Niema o co rąk zaczepić, to prawda. Ale poprostu wygoni Juliusza Paducha, razem z jego rękopisami i całą nienawiścią do literatury, — wymyje izbę, wykadzi i mieszkanie gotowe. W lecie będzie razem z nią nad brzegami Narwi błogosławionej. Tam ona pokocha wszystko dobre. Natura jej żywa i jędrna zobaczy siebie w źródle szczęścia. Xenia zobaczy duszę swoją odbitą w tym stoku radości, którym jest czynienie dobrze bliźnim ludziom. Przez woniejący las dojdą oboje do tej świętej polskiej krynicy. Nie może być, żeby do tego celu nie prowadziła ich razem ścieżka życia!
Zarazem przeszywała go trwoga, coby się stało, gdyby musiał teraz dłużej siedzieć? Co się stanie, gdyby poczuła żal za tem wszystkiem, co jej mają ukazać posuchowskie damy? Czy nie lepiej, żeby to raz zobaczyła i żeby poczuła, że ma dosyć? Coby się stało, gdyby nie mogła pokochać świata jego wiary? Gdyby się na nim zawiodła? Coby się stało, gdyby żałować poczęła tego życia, do którego tak się wyrywa, blasku, przepychu, zbytku? Przypominały mu się różne jej wyrażenia, opryskliwe ciosy słowne. Nie mógł zataić przed sobą, że teraz ona jest obca wszystkiemu, co czuł, czem żył, co stanowiło jego duszę.



W ciągu całego dnia nazajutrz nie mógł jej widzieć ani przez sekundę. Była wciąż w mieście ze swemi opiekunkami. Załatwiała jakieś formalności i sprawunki. Gdy wróciła do pensyonatu, on właśnie odszedł po długiem oczekiwaniu. Gdy przybiegł powtórnie, ona »dopiero co wyszła«. I tak aż do późnego wieczora. A po północy nastała już doba wyjazdu. Ów dzień nadciągnął, nadbiegł, jak niespodziany wróg. Nienaski czuł, że to, czemu on podlega, wszystkie owe splątane a wszechmocne uczucia, — jest to istny obłęd. Nie panował nad myślami, wyobrażeniami i postanowieniami, lecz nad nim panowały nieświadome wzruszenia, raz silniejsze, drugi raz słabsze. Wznosiły się w nim samym, lecz uderzały weń zaiste zzewnątrz, jak moce postronne, wrogie i mściwe. Zmuszały go do uczynków niegodnych siły jego woli, pędziły go mocniej, niż batami, gdzie była ich wola i zachcenie. Pragnął za jakąbądź cenę zobaczyć się jeszcze z panną Xenią przed jej odjazdem. Napisał do niej list i posłał przez expresa z prośbą, żeby przyszła do najbliższej cukierni około godziny południowej. Czekał tam, lecz nie przyszła. Patrzał w zamazane od deszczu szyby — i zgłębiał błogosławiony sens męczarni. Gdy minął termin, wyszedł stamtąd i powlókł się do swej izby. W godzinę później posłał odjeżdżającej znowu przez umyślnego — bukiet kwiatów. Ów bukiet był złożony z łodyg wysmukłych, o łagodnych kolorach jesieni. Gdy go w sklepie ogrodniczym składano, całował oczyma te kwiaty zdaleka, żegnał się z nimi, jakby z nią. Nigdy nie czuł wyraźniej smutku tych wszystkich zdarzeń. O wiadomej godzinie udał się na dworzec. Był tam zbity ścisk ludzki, ruchliwy, — więc w nim zginął. Tłum popychał go i odtrącał, zupełnie podobny do wewnętrznych uczuć.
Ale oto nadjechało całe towarzystwo: pani Lenta, pani Sabina, gubiąca wszystko i rozkrzyczana, jacyś panowie, jakieś panny. Wśród nich śmiejąca się i flirtująca panna Xenia. Miała na sobie podróżny paltocik, płaski kapelusz, a na nim zielonawy wual. Zobaczył ją w tłumie, przypatrzył się i, — za łaską bożą, — nacichło w nim wewnętrzne morze i rozszalałe nad niem wichry. Zbliżył się do tego towarzystwa i przywitał. Panna Xenia miała w ręku kwiaty, które jej posłał. Leżały wciąż na jej rękach...
Już mało było czasu, więc te panie poczęły szukać miejsc w wagonach. Znalazły je i wsiadły do wybranego przedziału. Nienaski stał zdaleka. Było jeszcze parę minut. I oto panna Granowska wysiadła z wagonu i zbliżyła się do niego. Chciał jej powiedzieć, żeby nie jechała, że jest przerażony, że umiera z trwogi. Chciał żądać, żeby została i wzięła z nim ślub. Lecz patrząc na jej rozradowaną twarz, na lśniące od szczęścia oczy — zaniechał tego dziwactwa. Było to nad jej siły pozostać tutaj. Podziękowała mu za kwiaty i łagodnie, długo przycisnęła je do siebie. Uczuł wtedy w śmiertelnym skurczu serca, że ją traci... Zapytał, czyby mu nie odpisywała na listy i otrzymał odpowiedź twierdzącą, ale z zastrzeżeniem, że jej listy nie będą długie i nie »nastrojone«, lecz zwyczajne i naturalne. Stanęła umowa, że te listy będą pisane na poste-restante w Warszawie i Nicei.
— A czy pani będzie się tam uważać za moją narzeczoną?
— Ależ rozumie się! — mówiła śmiejąc się z wrodzoną jej filuteryą.
— A pan?
— Ja? Miałem mocne postanowienie, żeby z panią wziąć ślub w tych dniach. Ale wczoraj nie mogłem pani spotkać, dziś pani przyjść nie chciała do tej cukierni, a teraz taka pani szczęśliwa... Niema o czem mówić!
— Co się odwlecze, to nie uciecze.
— Mnie serce pęka!...
— Cicho, cicho... Może mnie bardziej żal, niż panu. Adieu!
Uderzył ostatni dzwonek. Pani Topolewska podniosła piekło w wagonie i Xenia pomknęła na swe miejsce. Jeszcze raz ukazał się w oknie wual zielony, śliczna w nim głowa, oczy zamglone na chwilę szczerym smutkiem. Potem czarny dym wybuchać począł kłębami. Wszystko znikło. Ciemny się stał świat od głuchych, wewnętrznych wybuchów nieprzebranych fal żalu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.