Nawracanie Judasza/Część pierwsza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nawracanie Judasza |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego cykl Walka z szatanem |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1916 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Osobistość, której dnie i uczynki mają być w tem piśmie uwydatnione, a życiorys przytoczony, nosi imię Ryszard, nazwisko — Nienaski. Rodzina tych mianowicie Nienaskich, (bo są, jakoby, i inni), pochodzi z Litwy, a rodowód swój wyprowadza, jak to zwykle w tamtych stronach bywa, z jakowychś gedyminowskich kniaziów. Skoro jednak Ryszard Nienaski nie zagłębiał się sam w owe gedyminowskie ostępy, oczerety i mroki, — skoro nie wydobył stamtąd i nie przyczepił do swego nazwiska żadnego przydomka, ani nazwy herbu, (jak to znowu nagminnym sposobem praktykuje się w Koronie), to niema powodu rozkopywania owego kurhanu zamierzchłej Nienaskich władzy a sławy. Inne natomiast tradycye rodzinne, znacznie bliższe, ale daleko mniej olśniewające, które nie pozostały bez wpływu na ukształtowanie się usposobień i temperamentu tego »bohatera«, muszą być tutaj wzięte pod uwagę. Ryszard Nienaski nie widział nigdy na oczy dziada swego Mikołaja, dziedzica mitycznych Nienasyciszek — pól, lasów, pastwisk, błot, jezior — który onego czasu własnymi końmi rozstawnymi w świat »na Europę« jeżdżał, utrzymywał liczny dwór strzelców, dojeżdżaczów, leśnych, lokajów, kucharzów, — konie, sfory psów, a przede dworem niedźwiedzie i wilki na łańcuchach.
Tenże dziad, gdy przyszła pora, po stracie całego majątku do ostatniego szeląga, ruszył w brodiażce, na poły bosy, w wielką drogę, w odwrotną polską drogę, dzwoniąc żelazem, — z uśmiechem równie jak dawniej wyniosłym, zarabiać na kawałek nędznego chleba dla wyżywienia rodziny, już to jako cieśla, już jako bednarz w potrzebie mularz, lub dźwigacz ciężarów. Z uśmiechem w »światłych«, gedyminowskich oczach, z pogodą na starem obliczu, wytrwał aż do ostatniej chwili, wierząc, że »taki przyjdzie czas«... Rzucamy tu, oczywista, najogólniejszą kresę tego życia, nie wdając się bynajmniej w szczegóły. Notujemy tylko to, co z całego człowieka zostało w zamierzchłej klechdzie domowej, w gorzkim szepcie ponocnym, w pobieżnym wersecie o cierpieniu panów, co brodiażką i żelazem odkupili grzech rodowy i jaśni, jako aniołowie, stanęli twarzami ku przyszłości.
Ojca swego, Aleksandra, Ryszard Nienaski pamiętał doskonale, choć go niewiele zaznał. Ten to Aleksander był głównym sprawcą ruiny i kary całego rodu. Odpokutował. — Stanął na drewnianem podniesieniu i wyciągnął już był głowę, ażeby zobaczyć, jaki jest i jak się przedstawia świat poprzez nowoczesny okular polski. Na szczęście, dawne rozległe stosunki i pokrewieństwa, — stare, na poły wygasłe moce miłości i przyjaźni odwróciły i cofnęły tę głowę ku tej stronie świata. Poszedł, równie jak ojciec, podzwaniać w uszach barbarzyńców żelazem na wielkim gościńcu odkupienia.
Po upływie ośmiu lat cofnięty został z wygnania i otrzymał zezwolenie na pobyt najprzód w granicach Cesarstwa, później — nawet w Warszawie.
Początkowo obywał się niemal bez odzienia i zupełnie bez mieszkania. Ażeby uniknąć noclegu pod ławką ulicy, sypiał w pracowni współpowietników-litwinów, malarzy, — czyli, po prawdzie, — na rozległym strychu »z górnem świetleniem«.
Ten przestwór miał w rzeczy samej niejakie światło, padające poprzez brudne szyby i zadymione śniegi, lecz nie był opalany, więc pan Oleś Nienaski musiał się rozgrzewać, jak umiał. Przyzwyczajony do mrozów nieladajakich, zawijał się szczelnie w draperye, w strzępy delij hetmańskich, w łachmany kontuszów i ornatów, w różne stylowe firanki, niezbędne (podówczas) do produkowania dzieł sztuki, nakrywał się staremi kiczami i z jakiemś regimentarskiem, generalskiem, tureckiem, czy ekonomskiem siodłem pod głową spał, jak zabity. Gdy artyści ze swych legowisk nadciągali do wspólnego miejsca twórczości, długo nieraz i hałaśliwie musieli kołatać, nim pan Oleś zdecydował się na wybrnięcie z ornamentów przeszłej potęgi i drzwi otworzył.
Witał ich wtedy okrzykiem, radośniejszym, niż promień słońca i śmiechem, trzaskającym, jak mróz siarczysty:
— A co, braciaszkowie, zaspawszy?... Jakie słońce, co za poranek! Jakże piękne jest życie, ach, jak wesołe! I jak dobrze zrobili tamci, voyons, wtedy, że nie powiesili — a? Szczerze wam mówię... Ot, ja w Warszawce, ot, ja między wami — i jeszcze taki poranek!
Łatwiej jednak było podówczas w »Warszawce« o uczucie bezprzedmiotowej radości z racyi pobytu w obrębie jej rogatek, niż o znalezienie na tejże przestrzeni choćby najmniejszej kromeczki chleba. Gdyby nie współrodacy, zamazujący płótna podobiznami jarmarków, chłopów, koni i krów, — jasny zawsze pan Oleś, radując się weselem wielkiem, że oto godziny jego żywota upływają pod przyćmionem ojczystem niebem, nie byłby może zbyt wiele przeciągnął dni owej radości. Z czasem trafiło się jednak i zajęcie w żydowskim banczku, nie wielkie, »za rubli w miesiąc asygnacyjnych czterdzieście« — ale stałe. Pan Aleksander mógł wychynąć, powiedzmy, z łachmanów, odziać się po ludzku, zamieszkać. Wnet począł uczęszczać na colloquia, odbywające się to tu, to tam u byłych współwędrowców. Te agapy, zaiste wzniosłe w swej prostocie i skromności, zgromadzały ludzi doświadczonych, miarą ognia do cna cielesności i miarą lodu do rdzenia uczuć przez los spróbowanych. Spotykał się tam z postaciami twardemi i mocnemi, w których duchowości słowo nie miało wagi żadnej, uczucie zamieniło się w świadomość, a świadomość stała się jedynie umysłem. Byli to ludzie upartego i krótkiego zdania, zwartej i skończenie ostrożnej formuły, przebiegli, częstokroć doskonale mądrzy. Niektórzy z nich taili jeszcze w sobie, jako najgłębszy sekret, wulkan niewidzialny, zasypany zewnętrzną magmą — większość była na wskroś, na żużel, na kamień wystygła. Wśród ich przesuwał się żwawy »pan Oleś« Nienaski, szanowany i bardzo lubiany przez wszystkich. Ponieważ był najmłodszy i żywy jeszcze wśród nagrobków tego cmentarza, trafił wkrótce oczyma na żywe oczy pewnej panny Cecylii. Romans, krótkotrwałe »konkury«, ślubny kobierzec, po roku syn, właśnie Ryszard. Takie imię nadano mu na życzenie nie tylko ojca, lecz i tamtych starych, — jako pamiątkę, a może zwiastowanie, siłacza Lwie Serce.
— Lwie Serce, — jako to jest może ten, co exoriare nostris ex ossibus... — i tak dalej.
Przyszły ultor był wesoły i pogodny, jak cały ród owych cidevant kniaziów Nienaskich. Ani trochę nie martwiła go bieda, stale kwicząca w izdebkach ojczystych. Przeciwnie, — wywierał takie wrażenie, jakby go cieszyła, równie bez miary, jak wszystko, co tylko było na świecie. Coś niecoś z tego, co stanowiło istotę duszy tego rodu, — treść najistotniejsza, główna zawartość wieści domowej, — spadło, jak już było zaznaczone, i na tego Rysia. Widać to było czasu jego pobytu w szkołach, już wtedy, gdy pan Aleksander, tak powszechnie szanowany, zaorując się w robotach biurowych, nocnych, poobiednich, porankowych, — wyczerpał wraz z weselem i jego źródło, — zdrowie cielesne. Odszedł — wytworny, piękny, niepoziomy i niepowszedni, choć na tak nizki szczebel drabiny z wysokiego stanowiska strąciła go twarda dola. Na pogrzebie jego dużo było ludzi świadomych, dużo mglisto czujących i niemało szczerych łez. Nim spuszczono trumnę w głąb tej ziemi, powiedziane było pod wieloma osłonami, należycie sedno rzeczy kryjącemi, o pomoście drewnianym i o pracach »w dalekich stronach«, o czystości sumienia, o nieskazitelności życia, o jasności oczu, w których się, widać, spojrzenie Boga ongi zatrzymało. Osłony i przenośnie tak dobrze zakryły istotę samych faktów, że nawet rodak, stojący w pierwszym szeregu słuchaczów ze łzą w oku i notujący poprzez tę łzę każde słowo, dla wiadomego użytku, poprzekręcał subtelne metafory i sens relacyi spaczył. Skończył się wspaniały pogrzeb, świadectwo niezbite, dowód oczywisty, że umie się w Polsce przynajmniej jedno: — grzebać tęgich ludzi. — Pana Olesiowa wdowa, oraz dzieci, — Ryszard i mała trzylatek córeczka, — zostali sam na sam i oko w oko z ciężką swą dolą. Pomagano, jak to mówią, czem kto mógł. Wdowa udzielała lekcyi muzyki. Wkrótce zmarła jej córeczka Zosia na jednę z chorób ubóstwa, grasującą po ubogich mieszkaniach. We dwa lata potem i sama wdowa osierociła jedynaka. Na szczęście dawał sobie już wtedy radę. Był w siódmej klasie gimnazyalnej.
Pozostawiony najzupełniej samemu sobie, spotkał się z olbrzymiemi, nieogarnionemi zjawiskami, — z życiem i światem. Obadwa te fenomeny witał tryumfującem wejrzeniem młodzieńczych oczu. Nie obawiał się ich wcale, gdyż miał w sobie głęboką niewiadomość o sile walki, a nadto, coś rozleglejszego, niż świat i bardziej wezbranego od potęgi, niż samo życie. Utrzymywał się z korepetycyi, a każda lekcya to było księstwo nowe, pełne nie tyle tajemnic, ile najweselszych i coraz nowszych »kawałów«. Zaledwie obejrzało się jeden, aliści nasuwał się drugi, jeszcze bardziej interesujący i stokroć ciekawszy. Każdy taki człon świata i zakres życia była to miara mniej lub więcej pełna facecyi, kpiarstw, albo ślepego wesela, ukrytego pod nudnymi smutkami. Ta miazga świata była w magiczny sposób zrośnięta z wewnętrzną wesołością duszy. Na świecie i w życiu było coś jednolitego z wnętrzem duchowem i tylko przypadek tę jednogatunkową materyę sztucznie rozdzielił. Dość było spojrzeć, wbić się w głąb rzeczy myślami, roześmiać się na cały głos, żeby tam kędyś odezwało się to własne, rodzone, dzwonne, miłe, swoje echo. Gdy Ryś Nienaski z jednego krańca Warszawy na wyślizganych podeszwach, niby na nartach, gnał w drugi koniec, jak drwili przyjaciele, z potęgą sześćdziesięciu Nienaskich parowych, — jakże to czarownie uśmiechały się doń kwitnące czereśnie, gdy je w przelocie mijał, — przechylone na parkany Powiśla! Ubogie i czcze pisarskie słowo nie jest w stanie wyrazić tego uśmiechu. A jakaż ludzka sztuka zdoła przypomnieć owoczesną, dla tegoż pana Rysia istniejącą, barwę nieba nad błękitem odległych lasów, — kolor zakrętu Wisły?... Wiosenne noce były wówczas pachnące. Światło księżyca, przesłonięte głuchymi obłokami, odbierało sen, ciągnęło z domu pomiędzy drzewa. Wilgoć deszczu rzeźwiła przygasłą siłę mocniej, niż pokarm. Świst wiatru był głosem, milszym niż muzyka, dla stęsknionego słuchu. Na tęgim mrozie było ciepło od chyżego chodu, gdyż po to był przyjaciel, siarczysty mróz, żeby pobudzać do biegu. Zapach kwiatów posiadał moc tworzenia z niczego marzeń subtelnych, niepotrzebnych, błędnych, które przecie bardziej były przydatne dla zdrowia duszy, niż buty dla ciała. Stopy tęskniły do ciepłego piasku i do błotnistych wybrzeży stawów, — ramiona do objęć zimnej, głębokiej i wieczyście młodej wody rzecznej. Niektóre drzewa w Ujazdowskich Alejach Ryś Nienaski znał i kochał nie tylko, jak najmilszych powierników, lecz jakby zagmatwane wyrazy i niejasne formy samego siebie. Te miłował za kształt, który był niejako figurą pewnych gwałtownych uniesień i burzliwych przeżyć, — inne za woń wiosenną, co na jego nozdrza zdawała się z lubością czekać i życzliwie czyhać w noce ciemne, parne, niememi błyskawicami w dalekości porozdzierane i wzruszone do głębi.
W tymże czasie młodzieniec ten począł ssać miody z marxowskiego badyla. Sekretne czytanie »czerwonych broszurek« zarówno nocami na stancyi, jak pod ławką w czasie wykładu, ogarnęło go, jak epidemiczna choroba, której już uległa znaczna liczba jego kolegów. Lecz kiedy inni czytali dla mody, ze stadowego nałogu, przez próżność, albo ambicyę, Nienaski począł w tych świstkach i zeszytach odnajdywać swoją własną duszę, odkrywać swą istotę, która nieznana mu spała aż dotąd. Należy to powiedzieć na jego pochwałę, że nowe dogmaty ekonomiczne nie uczyniły zeń drewna, ani partyjnego koczkodana, lecz że w nim właśnie dobro odnalazły i wykryły. Dla większości jego kolegów prawdy i paradoksy broszurkowe były nową dziedziną poznania, albo komunałami niezbędnymi do rozpraw flirciarskich z pannami, środkiem wybicia się na wierzch, — jego, bodaj jedynego z całej grupy, — te argumenty moralnie zahaczyły. Co inni czytali z wierzchu od strony wyrazów, albo sylogizmów, on ujrzał od środka, od samego uczuciowego wnętrza. Dawne domowe powieści, cierpienia, ujęte w słowa krótkie, zgasłe, pyłem biegu życia przysute, nagle zadrżały, ożyły i zrosły się z nowemi myślami. Ciesielski i bednarski żywot dziada, niegdy magnata, dzieło i pracowite wytrwanie ojca, samotna troska matki, — wszystko znalazło swe wytłomaczenie — i wszechlekarstwo. Nikt tego, co Ryś mówił na rozmaitych zbiegowiskach koleżeńskich, nie mógł zrozumieć, gdyż to, co mówił, było nieudolnym bełkotem niemowy o najistotniejszej wiedzy wewnętrznej. To też nie w słowach wylewało się zrozumienie tych rzeczy, lecz w czynach. Ryś nie był ani mówcą, ani pisarzem. Jeżeli zbudował jakieś wypracowanie na umówioną godzinę zebrania, było to ukute, wymęczone, skompilowane i niezdarne. Nadto, do wywodów pościąganych ze źródeł doczepiał zawsze coś swego, co pasowało, jak osioł do karocy. Podobnie było z improwizowanemi mowami, a nawet w dysputach. To też po upływie pewnego czasu Nienaski począł działać raczej, niż pisać. Wszystkie te przeżycia miały swe przyczyny w końskiem zaiste zdrowiu. »Rysiek« nigdy nie chorował. Przez cały ciąg pobytu w gimnazyum nie zapadł nawet na katar. Nie opuścił też ani jednej lekcyi z powodu niezdrowia. Dwie kilkodniowe noty w dzienniku, świadczące o nieobecności w szkole, wynikły wskutek zgonu ojca, — później matki. Ryś źle jadał i bardzo niewygodne miał posłanie. Ale im mniej jadł, tem większy, oczywiście, miał apetyt, a nędza siennika i kołdry wpływała na coraz tęższy sen i coraz czerstwiejsze zdrowie. Bieda nie zdzierała go wcale, lecz raczej szła na dobre. Gdy w podeszwach butów powycierały się najbardziej prawidłowe elipsoidy, a doskonale okrągłe kule śniegowe podczas korepetycyjnych przemarszów wbijały się pomiędzy dwie warstwy rzemienia, nie mając czasu na ekstyrpacyę tych intruzów, szedł nad poziomem, jakby na gwoździach wyniosłości. Siedział na lekcyi w mokrych skarpetkach, lecz szkody na zdrowiu nie ponosił. Zawsze w rozpiętej szyneli, karygodnie powiewając połami munduru, z oczyma błyszczącemi, jak gwiazdy, z uśmiechem na wargach i rumieńcem na policzku obnosił w tłumie miasta radosne świadectwo swej siły.
Już na parę lat przed wystąpieniem Ryszarda na arenie, gdzie się ścierały gimnazyalne »światopoglądy« i »przekonania« — istniało w Warszawie pewnego rodzaju towarzystwo, a raczej spisek, którego jednem z najgłówniejszych zadań było urabianie młodzieży, kończącej studya szkolne. Założycielem, a przynajmniej jednym z głównych inicyatorów tej społeczności był, powiedzmy, pewien młody lekarz. Nazywał się Bronisław Ustański, w skróceniu, od początkowych liter imienia i nazwiska powszechnie zwany Brusem. Był to człowiek o dużej kulturze i niezwykłem bogactwie intelektu. Pracował usilnie w swym zawodzie, nie tylko dla zarobku, lecz i naukowo, — a nadto często wyjeżdżał do Anglii, Francyi, Niemiec, Szwajcaryi i Szwecyi, ażeby brać udział w kongresach pedagogicznych. Zawiązywał stosunki z ludźmi i instytucyami, badał postępy w dziedzinie samokształcenia i pedagogiki, uczył się sam i przywoził do ciemnej »Warszawki« istne zarodzie pomysłów i czynów. Do społeczności wtajemniczonych należeli chłopcy zdolni i szlachetni, których łączyła przyjaźń wzajemna. Oprócz tego głównego węzła spajała ich w jedno idea walki z rozpustą, łajdaczeniem się, onanizmem, piciem alkoholu, paleniem tytoniu, karciarstwem, próżniactwem, czytaniem i oglądaniem pornografii. Wspólna podnieta zapalała ich do pracy w kierunku intensywnego pomagania sobie i naokół w zdobywaniu wiedzy. Ci młodzi ludzie z najrozmaitszych szkół, nawet z ławy uniwersyteckiej i z poza szkoły, mieli kilka zaledwie wspólnych myśli, czy haseł. Czcić człowieka przytłoczonego niedolą, — wrogów przeistaczać na apostołów swej wiary, — nie prześladować, — nie potępiać, — nie nienawidzić, — i tym podobne. Jedni ze stowarzyszonych byli skrajnie radykalni, inni umiarkowani, jedni religijni, inni wolnomyślni, ci wykwintni, a tamci prości w obejściu i życiu. Całość była poniekąd zawiązkiem, logarytmem, polskim cieniem, a zarazem potrzebą, przeczuciem — skauta.
W mieszkaniu młodego lekarza »Brusa« był pokoik poza gabinetem przyjęć, tak zwana rozmównica. Ilekroć Brus był w domu, zawsze tam ktoś z młodych na niego w rozmównicy czekał. Lekarz znikał na chwilę i wówczas słychać było szepty, spory, dysputy, przekonywanie, narady i tyrady. Młodzi spiskowcy odnajdywali zdolnych chłopców po norach stróżowskich i robotniczych poddaszach, dawali bezpłatne lekcye biedakom, brali z kałuży jednostki zepsute i szerzyli swe sieci aż na gimnazya prowincyonalne. Nienaski trafił przypadkowo na tę młodocianą organizacyę, kilkakroć był na posiedzeniu w rozmównicy doktorskiej i wtedy dopiero znalazł się we właściwym żywiole. Mało upłynęło czasu, aliści wyszedł niemal na herszta całej imprezy.
Jaki był jego stosunek do tej sprawy, najlepiej wytłomaczy przykład. Pewien inżynier, znajomy doktora Brusa, jechał kolejką podmiejską i z nudów począł rozmawiać z chałatowym wyrostkiem, siedzącym naprzeciwko. Żydek jechał do cudotwórcy, rabina w Kalwaryi. Inżynier rozpytywał go o rozmaite szczegóły, tyczące się wielkiego cadyka, i dowiedział się od swego przypadkowego towarzysza drogi, że ten gorąco pragnie uczyć się rozmaitych mądrości, że nawet w tym celu jedzie po wskazówki i rady do wielkiego rabina. Ale uczyć się nie ma za co, bo rodzice jego są to biedacy, straganiarze za Żelazną Bramą. Od słowa do słowa zwierzenia zeszły na taki poziom, że inżynier wypisał na swym bilecie adres doktora Ustańskiego i polecił aspirantowi udać się do rozmównicy. Ów żydek, Hersz Pipeles, poszedł w kilka dni później i zadzwonił pod wskazanym adresem. Przyjęto go tam, jak każdego innego, przychylnie i dobrotliwie. Gdy wyłuszczył swoje marzenia, że chciałby zostać doktorem albo inżynierem, uśmiechano się, gdyż Herszek liczył już sobie pod dziewiętnaście wiosen, a niewiele umiał. Jednakże nie odtrącano go bezwzględnie. Kilku ze stowarzyszenia podjęło się uczyć tego »Pipka«. Jeden wykładał mu język polski, inny arytmetykę, ten geometryę, a tamten języki. Między innymi Ryszard podjął się nauczania matematyki tego aspiranta do wysokich godności. Nauka poszła dość gładko i w przyspieszonem tempie, gdyż uczeń forsownie pracował. Nadto wytworzyło się oryginalne współżycie i niejako przyjaźń między takiemi dwiema postaciami, jak Nienaski i Pipeles. Mówili do siebie — »ty« — i nie mieli dla siebie tajemnic. Hersz wyznawał Ryszardowi wszystko, gdyż tego wymagała reguła, i w ten tylko sposób ostatni mógł jedynie pojąć nowego przyjaciela, oraz niejako prześwietlić wszystkiem, co miał w sobie uznanego za dobre i godne »apostolstwa«. Ale nie była to sprawa łatwa. Pipek miał naturę twardą, jak krzemień, nieustępliwą i nieufną. Mówił prawdę, ale tylko dla tego, że owej prawdy wymagał interes. Nie rozumiał tych wszystkich ludzi, z którymi los go zetknął, i nie mógł ze siebie wydobyć wiary w ich szczerość.
Głupstwem, — poprostu głupstwem, — wydawało mu się być ich bezpłatne poświęcenie jednych dla drugich, nauczanie dla nauki, szerzenie ideałów, w szczególności zaś dążność upowszechnienia oświaty. Sam uczył się u tych komicznych poczciwców, ponieważ czynili to bardzo dobrze, skwapliwie i tanio. Nie chciał brać od nich za darmo pracy. Wypłacał się za nią, czem mógł, śmiesznie małemi sumkami, które dostawał od rodziców i krewnych, — ale koniecznie składał co miesiąc owo mikroskopijne wynagrodzenie. Pobierano je, żeby go nie zrażać (z przeznaczeniem na cele ogólne). Nie przemawiały do Pipelesa ideały Ryszarda i jego kolegów. Pozostał sobą, twardym chałatowym chasydem, religiantem. Gdy się zjawiał w izdebce Nienaskiego, a ten poczęstował go, przypuśćmy, pomarańczą, Hersz przyjmował poczęstunek, ponieważ mógł był spożyć koszerną zawartość po obłupaniu zewnętrznej skóry owocu. Nakładał czapkę i, odwrócony twarzą do kąta, zajadał. Wielokrotnie usiłował przekonać swego mentora, że rozśmieszająca go do żywego pasya spiskowców do powszechności oświaty powinnaby się zamienić na dobrze prosperujący interes, który właśnie należałoby, dla dobra niewielu jednostek, zacieśnić i mocno ograniczyć. Ponieważ jednak to wywoływało tylko długie, namiętne i nużące go wywody, poprzestawał na biegu rzeczy, jaki zastał, gdyż sam bardzo dobrze na tem wychodził. Pozwalał przyjaciołom trwać w nieszkodliwym dlań i zabawnym błędzie. Nienaski zapoznał się z rodzicami Herszka i zawiązał z nimi przyjacielski stosunek. Ideje otrzymane, wyczytane z książek i zaczerpnięte wśród dysput u doktora Brusa stały się rodzajem wewnętrznego światła, ni to owe latarnie pewnych rodzajów stworzeń w ciemnościach dna oceanu. Ryś nosił je po plugawych zaułkach, oświetlając sobie nimi najczarniejsze nory życia. W miarę tych wędrówek, natura jego stawała się coraz bardziej ciekawą świata i łakomą poznania natury ludzkiej. Weseliło go to do głębi duszy, gdy mógł kłaść się niejako przed ludźmi, rozpętywać przez swe poświęcenie dobre instynkty swoje i cudze, doszukiwać się w sobie i bliźnich istoty najgłębszej, poznawać nie zewnętrzne, ordynarne, mocne bydlę, lecz słabego wewnętrznego anioła. Wszystkie te młodociane piękności i wiry dusz nazywały się technicznie »nawracaniem Judasza«.
Wszystko to jednakowoż trwało zbyt długo. Spisek miał czas na to, żeby wyhodować swego własnego Devadattę. Znalazł się taki wśród pupilów doktora Brusa, wynaleziony w jakiejś suterynie, cierpliwie i pracowicie odchuchany z nędzy i skostnienia, odhodowany na sercu, nauczony niejednej mądrości i przygarnięty do tajemnic.
Około Wielkiejnocy ostatniego roku pobytu Ryszarda w gimnazyum odbył się zjazd kilkunastu delegatów wszystkich ognisk z gimnazyów prowincyonalnych. Delegaci zjechali się z zachowaniem wszelkich ostrożności, zgromadzili się już nie w ciasnej rozmównicy, lecz w salonie doktora, — zostali, — oczywiście, wydani przez Devadattę komu należy, — jak to mówią, nakryci. Doktora Brusa, Nienaskiego i kilku starszych prowodyrów poproszono, żeby troszeczkę posiedzieli dla odpoczynku po bieganinie w dziewictwie pól ideału. Odpoczynek trwał dosyć długo. Ryszard z poprawną wytrzymałością spełnił, co do niego należało: milczał, zaprzeczał, jak się patrzy, brał na siebie, — i tak dalej. Gdy wyszedł na świat, dowiedział się, że z matury nic nie będzie, że zamiast niej musi się zadowolnić czemś znacznie skromniejszem, a mianowicie tak zwanym »wilczym biletem«.
Nie stracił poczciwiec rezonu. Przeciwnie, — jeszcze więcej obserwacyi zmieściło się pod jego zwichrzoną czupryną. Stał się teraz czemś, figurą, niemal symbolem. Kiedy koledzy wymawiali teraz słowo »Nienaski«, to już coś specyalnego oznaczało. Mówiono to szeptem, zcicha, nieraz z namaszczeniem, a zawsze z szacunkiem. Coś, jakgdyby sława, — czcza zresztą, jak każda inna, — oświetliła i zapachem kadzidła owionęła tego wypędka. Zajmowali się nim już nie tylko związkowcy i przyjaciele. Na agapach starych peregrynantów mówiono o nim, jako o »dobrej krwi«. Ale kiwano głowami, marszczono groźnie czoła i pocierano łysiny na wspomnienie tych przewrotności, które on nie tylko wyznawał, lecz z nagannem zuchwalstwem głosił wobec starych cierpiętników, oraz z honorem reprezentował wobec tych, co za takie reprezentacye »nie gładzą po czuprynce«. Ten i ów z ojców zgrzytnął nawet podczas zebrania, gdy Ryszard był wezwany dla wyjaśnień o stanie rzeczy. Ktoś wspomniał mu dziada i ojca, a najgorętszy zagroził, że ojciec w grobie się może przewraca, jeśli słyszy, co to on gada o tym »proletaryacie«, o »klasach społecznych« i o jakiejś »walce klas«. Gdzie tu są jakie »klasy«, kto tu gdzie dostrzeże ich »walkę«, gdzie tu jest ów »proletaryat«? Są to wymysły pruskie, podszczuwanie agentów i t. d. Ryś w odpowiedzi perorował, perorował aż do wystrzępienia języka, bezładnie, chaotycznie, a nadewszystko z uniesieniem, zaciemniającem rzecz do reszty. Staruszkowie martwili się do żywego tem, co słyszeli z ust tego chłopca, lecz zdecydowali pomiędzy sobą, że tak, czy owak należy mu przyjść z pomocą. Przedewszystkiem uradzili, że trzeba go wysłać w głąb Cesarstwa, gdzie »wilczy bilet« tracił na sile, — dopomódz, żeby tam zdał egzamin, jako prywatysta, i pchał się na jakiś tamtejszy uniwersytet. Taka bowiem panowała podówczas metoda przeciwdziałania »nowinkom«: nie za granicę, nie do Krakowa, lub Lwowa, lecz w głąb Cesarstwa. Zebrano nawet niejaką sumkę, odgrzebano stosunki z pewnym poczciwym dyrektorem gimnazyum, — i Ryś puścił się w daleką drogę. Po roku uzyskał maturę i wstąpił w Moskwie na wydział medyczny. W tym czasie kołatał się po różnych Ufach, Samarach i Tułach, żył nędznie i doznał wielu przykrości życiowych. Był sam. Nie rozmawiał. Nie znaczy to wcale, żeby w nim dawne impulsy stępiały. Przeciwnie! W tych dalekich światach żył po dawnemu, tylko dusza jego poszła w głąb, w dalekie podglebne korzenie. Jeszcze szerzej roztwierał oczy i jeszcze ciekawiej wpatrywał się w bytowanie nieznanego ludzkiego ogromu. Z kimże się to teraz nie stykał ten badacz świata! Los zdarzył, że w jednej kamienicy zamieszkał obok dziadowiny »starokniżnika«, który go wtajemniczył w najgłębsze sekrety swej wiary. Głęboka i ścisła przyjaźń, zawarta z owym sekciarzem, dała Ryszardowi możność poznania prastarych druków i przejrzenia podstawowych zasad gmatwaniny tego wierzenia. Główna istota mniemań tych była następująca:
— Bóg stworzył świat. Wszystko, co jest, dobro i złe, jest od Boga. Poprawianie złego przez człowieka jest błędem, wynikającym z podszeptów »Satany«. Owa Satana przebywa w Azyi. Zjawiła się po stworzeniu świata i zrodziła syna Antychrysta. Ona to wykopała kopytem z pod ziemi herbatę, kawę i »tawun« (tytoń). Żółci japończycy i chińczycy, siedzący w kraju herbaty, są podwładnymi Satany. Jedynym środkiem walki z szatanem jest wytwarzanie męczenników. Istota zbawienia polega na męczeństwie. Ludzie zbawieni przez swe zasługi sprawiają, że świat jeszcze istnieje, gdyż powinien już był zginąć w roku tysięcznym po Chrystusie. Męczennicy tworzą wieńce. Każdy listek ich wieńca o jeden dzień przedłuża istnienie świata. Ażeby przedłużyć istnienie świata, z miłości dla niego, prawdziwi chrześcijanie, czyli »starokniżniki«, chętnie podejmują śmierć, dają się setkami zakopywać w ziemię przez swych współwyznawców. Lecz grzechy ludzkie zbyt są wielkie i koniec świata jest nieunikniony. Tylko nieskończona miłość i bezgraniczna ofiara odkłada go z dnia na dzień. Choroba jest doświadczaniem człowieka przez Boga. Wszelkie leczenie chorób, cała medycyna i hygiena — są to podszepty szatana, ażeby człowieka z drogi bożej odwrócić. (Syn owego starca, chłopiec dziewięcioletni, zachorował na oczy. Nie leczono go, aż oślepł zupełnie. W ślepocie przepędził życie. Codziennie ojciec błogosławił Boga głośną modlitwą i pokłonami, — codziennie modlił się syn, dziękując Bogu, iż mu wzrok odjął, gdyż dziecko było piękne i świat mógł je skusić. Ślepiec zaś przeżył życie w zupełnej cnocie). Wszelkie poprawiania świata przez człowieka, a więc reformy Piotra Wielkiego, są owocem grzechu. Nauka jest wymysłem Satany, nawet nauka szkolna dzieci. Tyko księgi święte godne są czytania. W książkach szkolnych są bajki, zagadki, przypowieści, słowem zabawki. Tymczasem księgi służyć powinny do zbawienia duszy. Bezżeństwo obowiązuje wszystkich starowierców. Niema sakramentu małżeństwa, gdyż Bóg nie może udzielać błogosławieństwa na grzech. Z chwilą upadku, popełnienia grzechu z niewiastą, wierny wypędzony jest z gminy. Upadek swój może zgładzić przez niezmiernie srogą pokutę, przez post sześciotygodniowy z powstrzymaniem się od jadła i napoju. Nadto musi złożyć niezmierną ilość pokłonów ziemnych, które po nocy wybija i oblicza na »szczotach«. Kobieta nigdy nie jest żoną mężczyzny. Jest to tylko »gospodyni«. Cnotę prawdziwą stanowi celibat absolutny, od dzieciństwa do śmierci. Ci mężowie, którzy wytrwali w takim celibacie, są »ojcami świętymi«, czyli kapłanami. Najstarszy z nich wiekiem jest jakgdyby prawodawcą, sędzią, czy rabinem. Przyjaciel Ryszarda wstawał o pierwszej godzinie w nocy i trwał na modlitwie do rana. Modlitwa polegała na biciu pokłonów ziemnych i wzdychaniu: »Hospody pomiłuj!« Jadł raz na dzień i tylko zimne potrawy. Nigdy mięsa, nigdy alkoholu, nigdy herbaty, która jest najbardziej znienawidzoną. Dom, gdzie znajdował się samowar, poczytywany był za dom nieczysty. Samowar bowiem jest symbolem świata: z wierzchu woda, a w środku ogień... Za napój służył starcowi tylko kwas chlebowy. Jadło tylko koszerne i w małej ilości, każdy bowiem człowiek ma przeznaczoną od Boga pewną ilość pokarmów do spożycia. Im kto prędzej zje swoją porcyę, daną mu na życie, tem prędzej umrze. O ile się usilniej i twardziej pości, tem dłużej można żyć i pracować na świecie. Wszyscy starowiercy twardo i bardzo pracują. Praca i modlitwa jest istotą ich życia...
Przypadek zrządził, że Nienaski w trakcie swych gzygzakowatych defilad życiowych zetknął się znowu w tych odległych stronach z Herszem Pipelesem. Niedoszły inżynier zanim posiadł pożądane umiejętności, wzięty został do wojska i wysłany w głąb Cesarstwa do jednego z miast gubernialnych. Nieszczęście chciało, że Herszek nie nadawał się żadną miarą do wojska. W szeregu zawsze coś niepotrzebnie i karygodnie wystawił poza linię, — jeżeli nie brzuch, to kuper, jeśli nie głowę, to nogi. Nie umiał ani nosić broni, ani maszerować, ani stać, ani biegać. Był pośmiewiskiem rot i batalionów, — istnym składem kar, razów, szczutków i drwin. Odsunięty ze służby szeregowej, nie nadał się również na stanowisko ordynansa. Tkano go to tu, to tam, w sposób, który mu przysparzał sińców, ukłuć, przymusowych wyprostowań, cofnięć brzucha i rumieńców na policzkach. Pipeles nie dość, że blizki był rozpaczy, lecz przerzucony został poza jej granice najodleglejsze. Skądś dowiedział się o pobycie Ryszarda Nienaskiego w Moskwie, posiadł jego adres i napisał list. Ryś pojechał niezwłocznie. Niemało łez Pipek nalał Ryszardowi w kamizelkę, opowiadając swe dzieje.
Korektor nastawił upadłego ducha, włożył niezgrabiaszowi w głowę, w nerwy, w serce, co należy. Usiłował przysposobić nawet jego ciało do wymogów ćwiczeń wojskowych, — o ile to było w jego mocy.
Po odjeździe Nienaskiego zawakowała w pułku, do którego Hersz należał, posada wyjątkowa: stanowisko sklepikarza. Pułk posiadał w koszarach swój sklepik, rodzaj kooperatywy żołnierskiej, którą kierował jeden z oficerów. Spróbowano umieścić Pipelesa na nowem stanowisku, — i tu nadał się przedziwnie, — jak żaden. Odrósł, zakwitł i wyrósł na potęgę. Cały sklep uporządkował, rozłożył umiejętnie towary, sprowadził lepsze, tańsze, zaprowadził księgi i znakomicie wszystkich obsługiwał. Żołnierstwo było zachwycone doborową jakością i rzetelną ilością towaru. Aczkolwiek Pipeles naogół z oporem, a wielekroć wprost wrogo zachowywał się względem świata idei, działających w sferze przyciągania doktora Brusa, przecież sięgnęły one do jego świadomości i wewnętrznej istoty, jako zjawiska i fakty.
Hersz był kupcem uczciwym aż do przesady. Nic dla siebie i dla nikogo w szczególności, wszystko dla owej kooperatywy żołnierskiej. To znowu nie zupełnie przypadło do smaku opiekunowi, kierownikowi i, można to powiedzieć, dyspozytorowi tego sklepu. Był nim jeden ze starszych oficerów, Polak z pochodzenia, człowiek do szczętu zapity i zgrany w karty. Po polsku nie rozumiał ani słowa, nie był nigdy w kraju, nie stykał się nigdy z Polakami i nie wyrobił sobie o nich żadnego wyobrażenia. Z całej niegdyś przynależności jego rodziców do społeczeństwa polskiego zostało mu wyznanie katolickie, którego nie praktykował, i zmącona, niejako odświętna pycha z racyi szlacheckiego pochodzenia. Po pijanemu, wśród burd, zajść, w kłótni, w zwadach karciarskich, gdy brakło już wszelkich argumentów i zostało tylko lżenie się wzajemne, wołał, jak zza ostatniego szańca, że jest »polskij dworianin«. Drobiazgowa i do śmiesznej przesady posunięta uczciwość Pipelesa w sklepikarskich rachunkach, miarach i wagach, z jakichś powodów mocno była nie na rękę temu »dworzaninowi«, Chciał też coprędzej wysadzić z tego miejsca niewczesnego skrupulanta. Ale za Pipelesem ujęły się teraz wszystkie roty pułku, które miały pewien głos w wyborze swego subjekta. Wbrew woli kierownika, Pipeles został. Ale wtedy zaczęły się już najbardziej ciężkie czasy. »Polski dworzanin« wołał go do siebie, do prywatnego mieszkania na poufne rozmówki o sprawach handlowych. Wychodząc po każdym z tych dyalogów, kupczyk miał policzki z obydwu stron mocno zaróżowione, głowę wyprostowaną, a czuprynkę sztorcem nastawioną do góry. Mimo to wszystko — trwał. Późno wieczorem w składziku towarów siedząc na ziemi, a na pace rozłożywszy papier, smarował o wszystkich swych przeżyciach sprawozdania do Nienaskiego. Pod wiadomym adresem otrzymywał niezwłocznie posłania, rady, nauki, zachęty, umocnienia, nakazy i prośby moralne. Pewnego dnia, podczas jednej z najbardziej ożywionych pogawędek o »komercyi«, gdy zwierzchnik, doprowadzony do furyi, ryczał i zionął przekleństwami, oraz występował czynnie, jako »polski dworzanin«, Hersz znagła również wystąpił.
— Wszystko — tak! Wszystko, co tylko chcieć — tak! Tylko co do tego — to już sza! To nie! »Polski« — »Polska«? — Nie! To całkiem co innego. Skąd? Polacy, Polska, — i Wasza dostojność? Co to jest? Za nic i na nic!
Oficer aż oniemiał, potem rzucił się na śmiałka i zagroził mu najsroższymi kułakami. Ale Pipeles stał się teraz, jak wybuchowa mina, jak groźny wulkan. W jego stłuczonej głowie, we wzroku, który nic nie widział, z poza gorzkich łez — garsteczka śmiesznych wyrostków, gronko idealistów, doktorek Brus i inni, których był widział, — stali się pars pro toto, — ogromem, ludem, narodem. W tamtej stronie, nad tamtemi polami świeciło jasne, dobrotliwe słońce. Tam był zapach i wesele. Tam byli ludzie — jakże inni! Ich uśmiech, rozum, grzeczność! Ich jakoweś prawo, które nigdzie nie jest napisane, które mu się wydawało tak śmiesznem, jest mocniejsze, niż wszystkie inne prawo!... Oni to przecież uczyli tak postępować, jak on postępuje w sklepiku. To ich nauka, ich zakon. Bo czemu postępuje tak, a nie inaczej, jak byłoby wygodniej, korzystniej, z zyskiem?...
Oficer mimo wybuchów gniewu, wśród pogróżek, zżymając się i drwiąc, wysłuchał przecież długiej tyrady, którą wyrzuciło ściśnięte od bólu gardło żyda. Począł go ironicznie, ot z pogardy i dla rozweselenia się kosztem głupoty, brać na spytki, indagować i pytać o szczegóły, jacy to tam są ci ludzie polscy.
— Tłomacz to, kapcanie, dokładnie! Nie łżyj, nie wykręcaj kota ogonem, nie rzucaj piaskiem w oczy — tylko dowiedź!
Hersz, pchnięty od wewnętrznego uwielbienia dla warszawskich przyjaciół, które w nim teraz wytrysło, gadał godzinę i dłużej. Zwierzchnik słuchał. Przerywał, wyśmiewał się z wyrażeń, ale coraz łagodniej. Wreszcie rozkazał miłościwie wynosić się do wszystkich dyabłów. Nazajutrz wezwał znowu. Oświadczył groźnie, że chce sam przekonać się, jak to jest z owymi Polakami, czy prawda, co tu poprzednio żydowską gębą naszczekał. Ale ponieważ sam nie umie po polsku, więc chce »wziąć się za język«, żeby pisać, czytać i samemu przekonać się nie z judaszowskich opinii i łgarstw, lecz dowodnie. Zakrzyknął wreszcie, czy Hersz może go nauczyć po polsku?
— Czemu nie. To można.
Miał Ryszard Nienaski niemało korowodów z wyszukaniem odpowiednich podręczników do nauki języka. Sklepikarz przedzierzgnął się w pedagoga. Był, jak przewodnik elektryczny, czy rynna, przez którą spływała polskość. Nazewnątrz wszystko było niby tak samo: sklepik, rozmówki na osobności... Śmiało się żołnierstwo z przechadzek Hersza do kwatery zwierzchnika, sądząc, że tam potężne bierze wały. Pipeles milczał, ironicznie przypatrując im się z pod oka.
Wszystko to zresztą niezbyt długo trwało. Kilka rot pułku wysłano do jednego z odleglejszych miast gubernii. Pipek musiał sklep porzucić i pociągnąć za swoją rotą. Znowu był pod karabinem, znowu w szeregu i znowu »cierpiał«. Nareszcie nie mogli go już znieść przełożeni. Przydatny był jedynie do otwierania drzwi w klubie oficerskim, do podawania i zdejmowania paltotów. Za każdą taką czynność otrzymywał miedzianą, a nieraz srebrną nagrodę. Herszka paliły w dłoń te monety. Skarżył się przed Nienaskim, który go znowu odwiedził, że nie może dać sobie rady z udręczeniem, jakiego mu przysparza ta okoliczność. Ryszard doradzał, żeby pieniądze przyjmować dla uniknięcia kar i przykrości, lecz przeznaczać je na jakiś cel szlachetny. Pipek zaciekle milczał, lub śmiał się chichotliwie i przewracał oczami. Indagowany przez Ryszarda co do tej sprawy, wyjawił otwarcie, że te pieniądze palą go, jak rozżarzone węgle, że one nie mogą iść na żaden cel, że one mają w sobie zły, gryzący, zatruty jad, że to są monety przeklęte, niegodne, że otrułyby i zniweczyły każdy z celów, o których była mowa... To też on je codzień, po spełnieniu czynności, niesie zawarte w garści do kloaki i ciska tam, gdzie jest ich miejsce...
Taki objaw mściwej nienawiści nie mieścił się w sferze objęcia korepetytora duchowego. Widać było, że to jest afekt ślepy i niezwalczony, jak sztylet skrytobójczy. Postanowił tedy Ryszard, że trzeba wytrącić go afektem równym, bronią odpowiednią, a potem ten drugi oręż wetknąć w dłoń rozognionemu duchowi. Wyprowadził Pipelesa za miasto i tam narzucił się nań z faktami i cytatami. Oto, co mu rozpowiadał:
W roku minionym święta chrześcijańskie i święta żydowskie schodziły się i stykały swymi okresami w ten sposób, że dla żydowskich handlarzy zbożem przepadały dwa jarmarki wiosenne na zboże, co powodowało nieobliczalne dla nich straty. Handlarze ci wyjednali sobie wobec takiego stanu rzeczy od rabinów pozwolenie i prawo płacenia wieśniakom za zboże zarówno przed świętami, jak po świętach połowę ceny zwykłej, ażeby straty wyrównać. W całej południowej połaci Królestwa na ostatni jarmark przedświąteczny chłopi zwieźli żyto na sprzedaż do miasteczek, zamieszkanych wyłącznie niemal przez żydów, lecz zamiast sześciu rubli za korzec, dawano im zaledwie — trzy. Pomimo tedy nadchodzących świąt i żelaznej konieczności kupienia czegoś dla dzieci — wieśniacy wrócili do dom ze zbożem. Po świętach zarówno żydowskich, jak katolickich znów na targ do tychże miasteczek przywieźli swe żyto. Lecz i tym razem dawali im żydzi-kupcy tylko po trzy ruble za korzec. Nie było wyjścia. Kilkakroć sto tysięcy korcy żyta sprzedano po trzy ruble, gdyż ani jeden handlarz, wskutek pozwolenia rabinów i powszechnej zmowy, nie dawał za zboże więcej.
— A więc — krzyczał Nienaski na Hersza, wygrażając mu pięściami, — chłop orze, wozi nawóz, bronuje, sieje, dogląda, żnie, młóci, milion razy schyla się i dźwiga, moknie na deszczu, praży się na upale, przemarza do kości na mrozie, krwawym swym znojem wydobywa z ziemi pokarm rodu ludzkiego, ten święty wybuchowy materyał, który utrzymuje życie istot, ten zbiornik energii słonecznej, głębokie i niepojęte ucieleśnienie tajemnicy czynności chlorofilowych, bez czego zamarłby świat, — a ludzie siedzący bezczynnie, próżnujący, spiskowcy przeciwko pracy tamtych, zabierają połowę własności, biedną połowę nagrody?...
Pipeles usiłował przyjść do słowa, lecz Nienaski krzyczał:
— Cóż z twej bezpłodnej nienawiści, z twojej tępej zemsty? Tam idź! Wyjdź naprzeciwko rabinów i spisku pasorzytniego kupców! Wyzwij ich i sam wlecz wszystkich przed ołtarz! Postaw ich twarzą wobec Boga, do którego się modlą. Weź w rękę ten miecz nienawiści do nikczemnego ich czynu i uderzaj! Czy ty słyszysz, co do ciebie mówię? Czy jesteś taki sam, jak tamci?
Hersz wyprężył się, niemal wygiął. Oczy jego stały się zaciekłe, krwawe, bezdenne. Z pianą, która mu się zacinała w kątach ust, wywrzaskiwał:
— Dlaczego ja to mam robić? Dlaczego ja? Jeżeli ja to zrobię, to gdzie się podzieję? Kto się za mną ujmie? Czem ja będę, gdy się za mną już nikt nie ujmie?
— Człowiekiem będziesz! Staniesz się człowiekiem! — wrzeszczał na niego mentor. — Człowiekiem! Słyszysz to? Rozumiesz? Masz ze siebie zedrzeć brud, wyprzeć się udziału w spiskach przeciwko bliźnim ludziom. Nie będziesz uprawiał wyzysku pracy, nie będziesz się organizował z innymi do takiego wyzysku!
— Jeżeli ja się żydów wyprę, to i oni się mnie wyprą. Cha — cha... Ty kpisz! Kto, oprócz ciebie, oprócz Brusa, widzi we mnie »człowieka«? Mnie biją w twarz z obu stron, mnie plują w oczy, mnie targają za uszy, za włosy, za nos, kopią w kałdun. We mnie niema »człowieka«, bo ja nie jestem dla nikogo człowiekiem. Jeżeli ja się jeszcze i żydów wyprę, to będę mieszkał w polu, jak zając. Wszystkie psy będą mnie wtedy gonić, żydowskie i chrześcijańskie...
— Więc będziesz taki sam, jak tamci, o których mówiłem? Odpowiadaj!
— Słuchaj, Ryszard... Jabym musiał zbadać tamtę rzecz, jabym musiał usłyszeć i zobaczyć z tamtej strony. Każdą rzecz trzeba zobaczyć z obu stron. Pozwól, ja tę rzecz zobaczę... — dopraszał się Pipek, biegnąc z boku obok Nienaskiego, który uchodził, krzycząc swoje:
— Zedrzyj ze siebie brud! Człowiekiem zostań! Człowiekiem!
W Moskwie Nienaski miał w bród roboty. Przedewszystkiem dużo lekcyi, z których się utrzymywał, wiele pracy w prosektoryach i całe niemal życie kolonii na barkach. Odrazu się tam na nim poznano. Zakładał stowarzyszenia i był ich, — jak to się w owych stowarzyszeniach mówi, — »duszą«, to znaczy, że wszystko za wszystkich robił, podczas kiedy inni prezesowali, wice-prezesowali i sekretarzowali. Pomagał, dźwigał, wspierał, zajmował się łagodzeniem kłótni, przebiegiem procesów, uśmierzaniem antagonizmów. Przyzwyczajono się bardzo łaskawie, wspaniałomyślnie, i szybko do tego, że Ryś jest i orze. Nikomu nie przyszła taka myśl do głowy, gdyż nie było to wogóle do pomyślenia, żeby wogóle ten Nienaski mógł nie tylko popełnić jakieś »świństwo«, ale żeby mógł i miał prawo czegoś »dla idei« nie podjąć, żeby się ośmielił jakiejś pracy nie robić, jakiegoś trudu publicznego nie wykonać i to od początku do końca, — żeby się on właśnie mógł od czegokolwiek wymówić i uchylić. Doszło do tego, że jeśli przyjezdny, lub przejezdny miał znaleźć mieszkanie, adres, przytułek, — odsyłano go do Ryszarda, jak do biura. Inni mieli »obowiązki«, »czas zajęty«, »masę roboty na głowie«. On zaś miał niejako poruczony sobie przez siły wyższe zakres działania, miał oddaną w ręce inicyatywę i wykonanie. Wiedziano, że to jest »facet pewny«. Przyzwyczajono się do jego cnót i cnotek, jak do prawa, któremu on podlega, jako do obowiązku, który na nim leży. Gdyby się był sprzeniewierzył swemu posłannictwu, oburzyłoby to było wszystkich, jak zdrada. Rozmaite pasorzyty siadały na społecznych cnotkach Rysia i zapuszczały korzonki łajdactwa w podatną glebę. Różne wiechcie ludzkie drwiły sobie zeń na potęgę, oczywiście, za jego plecami, żeby zaś nie cofnął podparcia, na którem owe wiechcie legały. Zalety Rysia, o których mowa, nie były bynajmniej jakowymiś wytryskami świętości, albo fenomenalnymi objawy natury ludzkiej. Nienaski był człowiekiem, jak inni, owym człowiekiem pracowitym, którego się częstokroć widzi w tłumie ludzkim. W godzinie zamyślenia przychodzi się o takim do konkluzyi, że ma on coś z natury promienia słońca, wibrującego w mroku, — że mu nędza rzeczywistości musi stopy palić — i że go się brud codzienny nie tyka. Jest niewątpliwie wielu takich ludzi, jak ów Ryszard Nienaski, noszących po świecie w czynach nieskalaność natury ludzkiej i krzyk o ideał. Jeżeli ich nie widać zbyt wyraźnie, to dla tego oczywista, że kanalia zbyt jest liczna, zbyt sprytnie prace tamtych okrada i za swoje podaje.
Dużo miał roboty Nienaski — szczególniej w sądach honorowych. Są to sprawy trwające długo i w szczególnie wyraźny sposób uwydatniające głupotę ludzką. Sprawami temi przejmował się na seryo, sądził sprawiedliwie i występował w obronie uciśnionej niewinności na zasadzie wewnętrznego kodeksu, jak Minos i Radamantes, Ajakos i Triptolemos w jednej osobie. Wydłubywał jakowychś żmudzinów, kudłatych równie, jak zaciekłych, którzy byli przez jakichś łapserdackich polaków skrzywdzeni. Tych to żmudzinów, jako i innych kresowców, ogrzewał najczulszem ciepłem, hodował w zanadrzu, naszeptując bez końca i dopóty, aż się ich nienawiść przekształcała na fanatyczne znowu uwielbienie owej nieznanej i zwątlałej Polski. Ale nie tylko tyle! Pchał ludzi z dołów życia w górę, na światło. Miał swych pupilów-rówieśników, którzy pod jego tęgim kułakiem z wałkoniów, oberwańców, rozkiwanych dekadentów, niby-rewolucyonistów, wyjadających resztki po kątach i wyżebrujących tak czy owak jałmużnę, — stali się ludźmi robotnymi, poszli na własną drogę, uczyli się i zarabiali na życie. Nadewszystko jednak miał stosunki w odległych przedmieściach Moskwy. Gnieździły się tam rodziny rzemieślnicze i robotnicze, gdzie już język dogasał, gdzie dzieci nie rozumiały rodziców i mówiły tylko tamecznym językiem, — albo odwrotnie. — Tam i sam kwitł jakiś samotnik, urzędniczyna, konduktor, wykolejeniec z kraju, zapominający o nim sklepikarz, szewc, krawiec, pocztylion, właściciel garkuchni. Bardzo wielu było żołnierzy. Wszystko to Ryszard znał, wszystkich odwiedzał. Jakieś wciąż teatrzyki, zabawy, wycieczki, biblioteki, odczyty, wykłady, czytelnie...
Mieszkanie Ryszarda, składające się z dużej izby i małego przedpokoju, stało się wkrótce pewnego rodzaju parlamentem, sejmem, sądem, salą teatralną, hotelem, tancbudą, a nawet restauracyą. Przychodzili tam koledzy i nie-koledzy, żeby jeść, spać, siedzieć, rozprawiać, sądzić się, kłócić, a niektórzy poprostu — mieszkać. Zawsze tam kilku spało. Kładziono poduszkę pośrodku i na paltotach, czy szynelach sypiano z głowami opartemi na poduszce, podczas gdy korpusy ciał rzucone były w różne strony. Nie zawsze zresztą, gdyż były osoby nieznoszące sypiania na ziemi. Te osoby kładły się na łóżku gospodarza, z nim razem, lub podczas jego nieobecności. Zdarzało się, że Nienaski, ile można, posuwał się na posłaniu, ustępując miejsca przybyszowi, lub przybyszom. Ponieważ zaś trafiało mu się gościć w łóżku obywateli nieznanych sobie, z kurtuazyi przedstawiał im się tamże, na miejscu, w swem łóżku. Ale od pewnej nocy, gdy któryś z gości, waląc się spać do jego łóżka, na owe grzeczne rekomendacye z przekąsem zauważył, że nie jest to pora ani miejsce do wymiany nazwisk, lecz do spania, Ryś dał pokój owym towarzyskim ceregielom i sypiał z każdym, kto raczył zagarnąć część jego pościeli i chrapać mu nocą w ucho. Rad był, a nieraz uszczęśliwiony, gdy, ocknąwszy się rano, zastał przy łóżku swe buty, spodnie, kołnierzyk, krawat. Pożyczano bowiem chętnie odzienia, bielizny, nawet poszewek i ręczników. Zamieniano, pewnie przez nieuwagę, mankiety dziwnie brudne na czyste Rysiowe, — nie pytając o pozwolenie, wynoszono chleb, cukier i tytoń. Oprócz kolegów i wogóle uczącej się młodzieży przychodzili także różni »postronni«, działacze, przechodnie, bezdomni, wędrowni, nieszczęśliwi. Popularność i frekwencya lokalu wytworzyła jednakże niemożliwość pracowania, a nawet pobytu wśród tak licznego towarzystwa. Zbyt zresztą często i w kompanii zbyt licznej poczęli tam zaglądać »draniaszkowie«, szulery, złodzieje, sutenery. Zjadali, co tylko było, zostawiając po sobie dym, zaduch, brud i wszy. W myśl zasady, iż błędów ludzkich nie należy gwałtem odwracać, — w zgodzie ze swą naturą wesołą i łapczywą na »kawały«, Ryszard nie był w stanie wyrzucać za drzwi kogokolwiek z gości. Zmuszony był przecież sam się poniekąd stamtąd wyprowadzić. Musiał przecie choć kiedyniekiedy prowadzić rozmowy mniej życiowe, ogólniejsze, lepsze, głębsze, czystsze z przyjaciółmi wybranymi, dopasowanymi umysłem i instynktami serca, z pewną — »cóż począć?« — elitą. Cichaczem wynajął drugi pokój, w innej stronie miasta. Tam miał zamiar uczyć się i obcować jedynie ze swoimi. W praktyce ów pomysł okazał się niewykonalnym. Przedewszystkiem wytropiono to drugie mieszkanie w sposób zaiste niewytłomaczony, tak dziwnie sprytny, że tego rozum ludzki osiągnąć nie zdoła. Następnie poczęło tam zaraz bywać zbyt wielu z owej »elity«, która wskutek tego przybrała cechy mniej wyborowe. Zaczęły się znowu noclegi. Oto jeden z gości, — tych doborowych, — rozebrawszy się, okazał pod »smokingiem« przedziwny przyrząd. Jego bajecznej białości gumowy kołnierzyk i niemniej gumowe mankiety były, w braku koszuli, połączone systematem szpagatów, idących wzdłuż rąk i łopatek, od dziurek w mankietach do dziurki w kołnierzyku. Szpagaty trzymały w ryzach kołnierz i mankiety, bajeczny krawat zakrywał szyję i piersi... Jakże w takich warunkach było trzymać w szafie koszule »na zmianę«, a nawet własną nosić na grzbiecie?
Skończyło się na tem, że Nienaski u pewnego ubogiego człeczyny, gdzie był czczony i uchodził za pewien rodzaj Parakleta, wynajął mieszkanie trzecie, absolutnie zakonspirowane, — górkę nad tokarskim warsztatem, dokąd wstępowało się z samego warsztatu po schodkach, mocno przypominających drabinę. Miało to być miejsce li tylko nauki, samotności, pracy i rozmyślań. Rzecz była dosyć dobrze pomyślana, lecz w praktyce, jak każdy ideał, poczęty niepragmatycznie, — niewykonalna. Ryś poprostu nie miał czasu na bywanie w tem trzeciem mieszkaniu. Było ono idealnie zakonspirowane, lecz puste.
Nie wiadomo, jakby się było skończyło to mnożenie znajomości, stosunków i mieszkań, — gdyby nie pewna walna okoliczność. Zwrócono uwagę na fatygi, prywacye, na sposób życia Ryszarda, na rozmaitość jego działań i liczną zawsze świtę. Pewnej nocy poproszono go, żeby sobie znowu odpoczął, żeby się przeniósł z mieszkania mniej zakonspirowanego do lokalu odosobnionego najzupełniej, gdzie go nikt niepokoić ani nawiedzać nie będzie. Teraz Nienaski miał sposobność do przespania się w cudzem, a jednakże własnem łożu, i do zastanowienia się gruntownego nad sobą i światem. Trwało to jednakże dłużej, niż można było przewidywać. Doktór Brus, z którym nieustanna, (oczywiście, przedtem), trwała wymiana myśli, uczuć, przeżyć i zamiarów, musiał postarać się o wykopanie więźnia z opresyi. Znaleziono dlań jakieś stypendyum na zagranicę, fundusz na kaucyę... I oto Ryszard Nienaski znikł, niby senne marzenie. Jakgdyby wichrem porwany zwiał z Moskwy — wprost do Paryża.
Zdążając do nowoczesnego Babilonu, czynił radykalne i niezłomne postanowienia. Najzupełniejsza zmiana rodzaju pracy, studyów, wykręcenie obyczajów na nice! A więc — zamiast medycyny — architektura. Zamiast bezpłodnego wysługiwania się ludziom — twórczy egoizm. Zamiast demokratycznego rozkładania się przed wszystkimi i każdym, kto tylko ma nogi do deptania po karku — władcze rządzenie ludźmi. Po przybyciu na miejsce dał się urzeczywistnić z całą bezwzględnością tylko pierwszy z tych imperatywów. Ryszard Nienaski wstąpił, jako nierzeczywisty student architektury do akademii des Beaux-Arts przy ulicy Bonapartego. Budownictwo od najwcześniejszych lat nauki było jego tajemną pasyą, palącem wewnętrznem uczuciem, tęsknotą, z której nie zwierzał się nikomu. Wstąpił był na medycynę, gdyż tak doradzał Brus, taki był pęd rzeczy i poniekąd obowiązek społeczny. Skończyć medycynę, zacząć praktykę wśród ludzi potrzebujących pomocy, do końca życia służyć nędzy, goić i leczyć... Teraz przyszło zerwanie z medycyną. Oznaczało to coś więcej, niż zwykłą zmianę rodzaju pracy. Była to scytyjska wojna wypowiedziana starym ideałom. Architektura! To znaczy — powrót do siebie, do swej sekretnej żądzy, do własnej manii całego życia. Otwarcie na ścieżaj drzwi do skrytego lochu, gdzie zamknięty był Ryszard Nienaski, więzień altruizmu. Nie będzie już rysował pod sekretem i od niechcenia, ze szkodą dla studyów medycznych! Nie będzie się »wałęsał«, żeby próżniaczo patrzeć na potwory ludzkiego rozpętania, wzniesione z kamienia, marmuru, granitu, jak to było w Moskwie, kiedy opuszczał prosektoryum dla patrzenia godzinami na dzieło Fioraventi’ego!... Powrót do architektury — było to istne upojenie.
Zamieszkał w uliczce des Beaux-Arts, prowadzącej wprost we wrota akademii. Do tej izby, która mieściła się bardzo wysoko, nikt nie przychodził. Samotność, jak w celi moskiewskiej... Z okna widać było ciemną fasadę Luwru, kopułę akademii i dach szkoły sztuk pięknych. Przejmujący dźwięk zegara nieśmiertelnych — mierzył czas. Wokół były rojne i gwarne uliczki starego Paryża. Nienaski jadał obiady po franku w narożnej tawernie, w gronie istnej hordy artystów. Słuchał rozpraw o Gauguene’ach, Cézanne’ach, Matisse’ach, Picasso’ach, Van-Gogh’ach... W myśl decyzyi powziętej zawierał znajomości tylko z francuzami dla zupełnego opanowania języka i w celu uniknięcia jarzma społecznego ze strony polskiej. Godziny wolne od studyów poświęcał ścisłemu badaniu Notre-Dame, Saint-Severin, Sainte-Chapelle, Saint-Gérmain des Prés — i tak dalej. Po gromadzkiem, stadowem, a nawet tabunowem życiu w Moskwie, ta samotność była jakby nieustającem świętowaniem. Wmawiał też w siebie najzupełniejszą szczęśliwość, choć zarazem czuł, że jest przychodniem, jakoś nad miarę i nad potrzebę cudzoziemcem, niczem, — jakgdyby na wakacyach, czy w kozie... Zatapiał się w Paryż i tonął w tłumach. Zdarzało mu się siedzieć w kawiarni na bulwarach i doświadczać uczucia, że jest kamieniem, wystającym z morza. W tem olbrzymiem rojowisku ludzkiem skrycie, podświadomie tęsknił za ludźmi. Przypatrywał się objawom nędzy, upadku, bólu, łajdactwa, — a nic nie przerabiał, nie przetwarzał, nie szarpał w sztuki i nie budował wielkiej swojej architektury, nowego, wewnętrznego państwa, nowego miasta swej duszy. Było wspaniałe owo próżniactwo ramienia, — lecz zarazem ziewało z za niego jakoweś wstydliwe zdumienie — i nuda. Jakże to? Takiem ma zostać to olbrzymie rumowisko, ta kupa głazów?...
Pewnego dnia, gdy się wałęsał wokół opery, doświadczając szczególniejszego podniecenia, zarazem wzgardy i entuzyazmu, — wsysania czujnej duszy przez niepojętą, nienasyconą i niewysłowioną próżnię artyzmu, — zaczepiony został przez ludzkie indywiduum, wycierucha i nygusa, polaka czy rosyanina, mówiącego strzępami tych obydwu (jak wszelkich zresztą) języków. »Chodzik« zwietrzył w Ryszardzie wschód po ruchach, zaroście, paltocie, kapeluszu, stawianiu nóg i zadzieraniu głowy. Zaproponował z miejsca, czyby nie warto zwiedzić niektórych osobliwości miasta Paryża. W myśl niezwietrzałych nałogów nieprzeciwienia się złemu, Ryszard przystał. Ruszył w towarzystwie drapichrusta do prymitywnych osobliwości, jak »Monico«, dolna »Olimpia« i dolny »Panteon« z nagiemi lwicami — i tym podobnych cudeńków paryskich. Nie można tu zbyt szczegółowo roztrząsać przeżyć jego i doświadczeń, ażeby nie obrazić polskiego krytycznego oka i ucha, jak wiadomo, niesłychanie wrażliwego na »niemoralność« opisu niemoralnej prawdy. — Ryszard, powściągliwy aż dotąd w swych namiętnościach, z reguły ćwiczony w ich pokonywaniu, patrzał dość baraniemi oczyma na takie dziedziny »kultury łacińskiej«, jak scena teatrzyku »Scala«, amory mężczyzn z mężczyznami w »Palmyr’s Bar’ze«, kobiet z kobietami na rue Fontaine, na defilady nagości i sprośne tańce. Nie mógł się zdobyć na zabawę. Był tylko widzem. Z zazdrością patrzał, jak inni widzowie istotnie bawią się, słuchając rozpustnych piosenek dziewczyn w »Monico« i patrząc na perwersye ich tańca. Nienaski czuł się do gruntu zawstydzonym nie tyle zjawiskami, na które spoglądał, ile swem prostactwem. Nie mógł się rozweselić, ale, co gorsza, nie mógł przejąć się powszechną wesołością pełnej sali. Nie były to wcale skrupuły moralne lub społeczne, lecz głęboki wstyd prostaka, który przypatruje się, jak się to państwo bawi i weseli, ale sam jest, chciwym wprawdzie widoków, lecz dalekim od samej istoty zabawy chamusiem z głębokiej polskiej dziury. Gdy wybuchał śmiech powszechny wskutek jakiegoś obrazu, śmiał się i on całą, — ale tylko — gębą, klaskał rękami, gdy klaskano, nawet podskakiwał w »Olimpii«, trzymając pod ramię spocone dziewczysko, które coś ryczało, popijając z jego kieliszka... Lecz w gruncie, oprócz wstydu niezgrabnego ryfy z prowincyi, nie czuł nic innego. Dawał sobie jakby sekretne szturchańce:
— Bawże się, niedojdo! — patrzajże, jak się robi na świecie zabawę, jak się powinno weselić! — Lecz było to bezskuteczne.
Znajomość z nygusem ułatwiła Ryszardowi zapoznanie się w ogólnym zarysie z polskością w Paryżu.
Furfant oprowadzający był w gruncie rzeczy pochodzenia raczej polskiego, niż rosyjskiego. To też Ryszard z jego wynurzeń i facecyi miał mimowoli możność powzięcia wiadomości o polskich paryżanach. Trudno było w istocie o lepszego informatora. Dowiedział się, nie pytając o to wcale, gdzie tu kto mieszka, ile ma pokoi, jakim gdzie charakterem i temperamentem obdarzona jest odźwierna każdego z tych lokalów, jaki dochód ma ten a ten z panów polskich nad Sekwaną, jakich kto jest mniemań, do jakiej partyi zalicza się, lub jego zaliczają, jakiego jest usposobienia on sam, żona, dzieci... Z owego exposé chodzika wynikło, że Paryż gnieździ w sobie dużą kolonię polską, w czem kilkanaście rodzin magnackich o milionowych i krociowych fortunach, że jest tu wielu Polaków zamożnych, osiadłych, zarabiających dostatnio, że wreszcie daje przytułek dużej masie »bryndzy« polskiej, może zbyt dużej, jak na miasto tak wykwintne. W najniewinniejszej myśli, poprostu żeby przecie o czemś mówić z drabem, a zaprzysięgając sobie w duszy stałość w obojętności na objawy wszelkiego gatunku »bryndzy«, Ryszard zapytał, cóż jest z ową polskością, gdzie się to wszystko gnieździ, jak urządza, gdzie ma swe organa i instytucye?
Obwieś wyliczył natychmiast wszystko z pamięci: bibliotekę, szkołę batignolską, świętego Kazimierza, cześć i chleb, biuro prasowe, towarzystwo dam polskich, »klaudyę«, Sokoła i t. d. Ryś notował sobie w karneciku adresy tych nazw, nie wyłączając różnych garkuchni narodowych, ażeby zwiedzić wszystkie kolejno, poprostu, jako osobliwości miasta Paryża. Wśród wymienionych instytucyi, które w znacznej większości były funkcyami raczej przeszłości, niż teraźniejszości, a poniekąd tylko zabytkami wielce szanownymi, trafił, już bez pomocy oberwańca, na funkcyę życia dzisiejszego. Była to tak zwana »czytelnia«, gdzie mieściły się zarazem różne stowarzyszenia ludzi pracujących i studenckie o zabarwieniu radykalnem. Tym stowarzyszeniom udzielała wspólnej gościny izba ciemna, wilgotna, o kamiennej posadzce, na trzeciem piętrze prastarego domu, w uliczce wybiegającej na pobrzeże Sekwany. Mimo tak złego pomieszczenia, biuro to było uczęszczane przez żywioł, tułający się po bardziej ciemnych i brudnych zaułkach. W owym czasie począł się był na szerszą skalę przejawiać napływ robotników rolnych do Francyi. Zjawisko to wynikło wskutek znanego ubytku ludności francuskiej z racyi odpływu sił pracujących ze wsi do miast, w szczególności do Paryża, oraz wskutek nadzwyczajnego nawału siły roboczej polskiej do Niemiec i obniżenia tam płacy tej siły. Różnoraki zwierz ludzki czynił sobie z tego przypływu polskich chłopów proceder zarobkowy, a nawet żerowisko. Utworzyły się tajemne biura, istne wnyki i potrzaski stręczycielskie, jamy handlu ludźmi, sprzedające za przystępną cenę »patronom« francuskim robotników rolnych z Polski. Farmerzy francuscy za pośrednictwem swych agencyi handlu niewolnikami zawierali umowy z chłopstwem, nie władającem językiem francuskim, i byli również przez te agencye tęgo oszukiwani. Zazwyczaj taka umowa tem się kończyła, że patron nie wypłacał najemnikom umówionej należności, albo ci uciekali z miejsca, nie mogąc znieść jadła, nie rozumiejąc rozkazów, dla braku kościoła w pobliżu i t. d. Ci zbiegowie ze wsi francuskich zazwyczaj trafiali do Paryża i tu wałęsali się po mieście, podobni do dzikich troglodytów. Spali gromadnie pod ławkami, pod arkadami mostów, w fosach i jamach podmiejskich, dopóki ich nie przychwyciła policya, lub właściciele owych biur pośredniczących, o których była wyżej mowa. W pierwszym wypadku trudno było dociec, co to za istoty. Odstawiono ich do biur policyjnych i kąpano pod przymusem, (co poczytywali za przygotowanie do kary śmierci), a później szukano po Paryżu jakiegoś organu polskiego, któremu można by było tych ludzi dać w opiekę. Lecz takiego organu nie było. Owa »czytelnia«, mieszcząca się wraz z wieloma innemi »stowarzyszeniami« w izbie na trzeciem piętrze, pełniła funkcye polskiej »ambasady«. Aczkolwiek ambasada przy każdorazowym transporcie zbiegów była w okrutnym kłopocie, co robić, wysyłała przecież nieszczęśników do kraju, gromadząc fundusz na kupno biletów drogą składek doraźnych, studenckich, wydartych głodomorom innej kategoryi. Był to jednak wypadek pomyślniejszy, niż drugi, gdy owi pielgrzymi trafiali powtórnie w szpony agentów mojżeszowego wyznania, którzy ich już raz sprzedali byli patronom. Handlarze, potrzymawszy tę brać roboczą w jakimś tajnym składziku aż do chwili, gdy zupełnie z głodu, strachu, chorób i bezsenności »skruszała«, sprzedawali ją w inną stronę, innemu patronowi, za cenę tak nizką, do pracy tak ciężkiej, że owa tranzakcya kończyła się znowu ucieczką do wiadomego Paryża. Był to czas, kiedy chłopów polskich obdartych, brudnych, płaczących z rozpaczy można było spotkać w zaułkach miasta, albo widzieć ich w owej »czytelni«, oczekujących na dalsze koleje losu, posilających się, a nawet śpiących pokotem.
Inną kategoryę bywalców czytelni stanowiły miejscowe franty, sławne »chodziki«. Skończywszy obłażenie ludzi, mieszkających w Paryżu, ci gromadzili się tam, ażeby »czytać gazety«. Poto była ta czytelnia, żeby ludzie niezamożni mogli czytać polskie pisma, więc zarząd czytelni nie mógł nikomu zabronić wstępu. Tymczasem owo »czytanie« polegało na piciu gorzałki, zajadaniu kiełbasy i dyskusyach o zawodowych i kolegialnych sprawach chodzikowskich.
Wśród tego świata, obcując z nim nieustannie, przez naturę swego posłannictwa i urzędu, krzątały się istoty, jakby z innej przybyłe ziemi, jakby przez innego słońca promienie wyhodowane, jakby innem oddychające powietrzem. Wieczne katalogowanie ubogiej biblioteki, układanie pism na stołach, przecież z wiedzą, z tysiąca zaczerpniętą przykładów, że na tem porządnem ich rozpostarciu kłaść będą salceson, masło i stawiać piwo, a wśród zadrukowanych ideałów będą bełkotać o zawsze jednakiem podejściu dla wyłudzenia jałmużny... Sprzątanie izby po ich birbantkach i wycieranie plwocin z podłogi... Łagodne oddziaływanie, nieustanna i metodyczna propaganda »ideału« słowem nietrafnem, nieumiejętnem, anielsko naiwnem, przykładem wstydzącym się swej doskonałości, skierowanym do cynicznych i przebiegłych drabów, do wesołej i drwiącej ze wszystkiego kompanii, która wszystko przeszła i obeszła, poznała wszerz i wzdłuż, przenicowała wszelkie »ideały«, uwidocznione we wszelkich partyach, a której ze wszystkiego została pewna resztka, metoda »naciągania«, zdrowa i jedynie interesująca drwina z łatwowierności głupców, oraz pragnienie przeistoczenia wszystkiego na szynk i burdel... Działanie prawdziwie w próżni, beczka Danaid, popychana wytrwale, spokojnie, z odmówieniem sobie obiadu i poduszki
pod głowę, bez jednego dnia wytchnienia, zawsze z tą samą ofiarnością przez błogosławione dusze polskie, kwiaty ojczyzny. Ryszard Nienaski przypatrywał się owym procedurom z pod oka i dosyć długo. Zawinąwszy się w płaszcz wysokiej obojętności, odszedł w swe strony. — Co mnie i wam, niewiasty? — mówił wyniośle. — Znał przecie to wszystko, umiał na pamięć tych ludzi i te stosunki... Jednakie były wszędzie. Lecz zbieg wewnętrznych, niezliczonych okoliczności zrządził inaczej. Pewnego dnia w gronie wielu osób czytał na Quai d’Orléans w dolnej sali biblioteki, urządzonej po europejsku, znakomicie, stanowiącej funkcyę nowoczesnego życia polskiego, gdy wszedł tam pewien człeczyna, żebrak, chodzik, czy zgoła prawdziwy nędzarz. Zwrócił się o pomoc do urzędnika, pełniącego swój obowiązek na katedrze czytelni. Wyłuszczał jakoweś dzieje, prawdziwe czyli zełgane, któż zgadnie? Biadał o głodowaniach w każdym wypadku ohydnych, o wyrzucaniu z hotelików, o głodzie, braku zarobku, o noclegu pod mostem katedry. Urzędnik słuchał cierpliwie cytowania rozdziałów tej niedokończonej księgi pielgrzymstwa, lecz cóż mógł dać temu rodakowi: osobistą jałmużnę, albo gazetę do czytania? Tamten prosił o pomoc, o jakiś adres, o wskazówkę, do kogo ma pójść, żeby mógł robotę otrzymać... Powiedziano mu w policyi, że w tem oto miejscu siedzą jacyś Polacy... Adres? A więc — adres taki, taki, taki...
Nienaski słuchał tego dyalogu i przyszedł do przekonania, że udzielanie adresów jest to praktyczna wskazówka, że należy »chodzić« według zebranych wskazówek, dzwonić do drzwi rodaków i szukać owej pracy, czyli w praktyce centymów jałmużny. Domyślił się, że koniec końców ta droga prowadzi do drzwi tamtej drugiej, małej czytelni w ciemnej uliczce i że sprawa oddana zostanie w owe ręce kobiece, ścierające tam co dnia kurz i brud po czytelnikach.
Taka bezwładność wydała mu się być czemś ohydnem i godnem pogardy. Naród dwudziestoczteromilionowy, liczący do trzydziestu tysięcy swych przedstawicieli w tymże Paryżu, w tem mieście, gdzie pod cieniem zachodniej cywilizacyi wyhodowała się tragiczna polska myśl, wielka poezya i sztuka, nie może założyć dla swych dzieci biura stręczeń pracy? Gdy nikt tego nie broni, gdy to można wykonać, gdy tego poniekąd panowie tego państwa żądają? Nie mieć domu polskiego, ścierpieć tę ohydę, ażeby reprezentacyą Polski pracującej, demokratycznej, dzisiejszej była ta nora na trzeciem piętrze? Ryszard zawrzał i wielkim krokiem wyszedł z biblioteki orleańskiej. Gmatwaniny sprzecznych wpływów, w których się zawsze wikłał, wśród których skakał, związany to z tej, to z owej strony swojej natury, jak to łatwo spostrzedz z dotychczasowego opisu jego przygód, wschodnie niesprzeciwianie się złemu i zachodnia nadętość osobnicza, szarpnięte teraz mocnym ciosem, musiały go puścić. Została w nim ta zasada wewnętrzna, która, mimo zwierzchnich pozorów władztwa takiej lub innej maksymy, rządziła jego uczynkami, to jest, mocna dobroć. Trudno tutaj będzie w krótkości przedstawić ogrom zabiegów, jakie wykonał, a nadewszystko zliczyć sumę kilometrów, krokiem przemierzoną i przebytą w métro podziemnem. Zawieszona została na pewien przeciąg czasu architektura, badanie kościołów i pałaców, zwiedzanie Paryża. Zaniechaną została obserwacya prądu wewnętrznej filozofii... Znowu wiece, sejmiki, przemowy, oddziaływania!... Przedewszystkiem trzeba było wykonać czynność najprostszą: zwołać przedstawicieli instytucyi, gnieżdżących się w »czytelni«, do starej, jeśli nie jak świat, to na pewno jak wygnańcza bieda polska »Café Procope« na rue Ancienne Comédie. W tych nizkich izbach, o których ściany obijały się, jak wieść niesie, piorunujące mowy Dantona, a napewno debaty niezliczone wygnańczych stowarzyszeń polskich, okazało się, że »Czytelnia« składa się wprawdzie z wielu części, ale żadna z tych części nie ma ani grosza na płacenie lokalu i związane z nim wydatki. Okazało się także, iż rozmaite zgrupowania polskie studenckie, robotnicze, naukowe, kulturalne, pedagogiczne, (więcej zresztą nazwy, niż zgrupowania), gnieżdżą się każde w swym lokalu (nieopłaconym) i zadrogim na jego siły, że każde zakłada, oczywiście, swą własną bibliotekę i czytelnię, każde na swój dochód piłuje ludzi odczytami, które się nie opłacają, gdyż zyski pochłania koszt sali, każde dąży do swych wzniosłych i dalekich celów, nosem się podpierając i stale nie płacąc komornego. Ryszard Nienaski w mowie długiej i, trzeba mu to przyznać, nudnie zawiłej, proponował, czyby nie należało pomyśleć o scentralizowaniu wszystkich, a przynajmniej większości owych poczynań w jednym »polskim domu«. Tamby się w oddzielnych pokojach mogły mieścić wszelkie stowarzyszenia, a nawet partye, tamże, w owym domu, nienawidzieć się i zwalczać, kopać pod sobą nawzajem doły, podobnie jak partye w gmachu każdego parlamentu, mając jednakże wspólną bibliotekę, czytelnię i salę odczytową. Marzył na jawie, żądając, ażeby w owym domu była na dole sala gimnastyczna, sala dla zabaw i wykładów, z której korzystałyby dzieci polskie, francuziejące masowo i nieodwołalnie, — na piętrze duża sala odczytowa, biblioteka, a wreszcie separatki stowarzyszeń...
W dyskusyi okazało się, że przedewszystkiem każde stowarzyszenie pielęgnuje w swem łonie jakiś »rozłam«, nieraz nawet zapuszcza sobie dwa rozłamy, albo i więcej, że rozmaite stare grupy żyją, a raczej zieją nienawiściami, nieprzewietrzanemi od dziesiątków lat, zaskorupiałemi zemstami, które częstokroć są jedyną racyą i motywem ich egzystencyi, — że są w tym świecie skupienia zezłoszczone wzajem na się i trzymające się jeszcze jedynie na przekór i dla dokuczenia innym. Wszystko to Nienaski już wiedział i, mutatis mutandis, widział. To go nie zrażało. W replice znowu perorował o swoim wynalazku, który na gruncie paryskim, jak mu »replikowano«, już dziesiątki razy był podejmowany bez skutku, gdyż — i tak dalej.
Przystępowano doń ze strony miarodajnej z żądaniem, ażeby przedstawił ów »milion«, który jest na taką imprezę domu potrzebny, a wówczas można będzie o szczegółach i planie dyskutować. On odpowiadał z należną skromnością, że nie tylko nie posiada miliona, lecz niezbędnych na składkę udziałową stu franków nie jest pewien. Natomiast oświadczał, że posiada entuzyazm, bez którego niepodobna do tej sprawy przystępować. Śmiano się poczciwie i z umiarkowaną rubasznością z tej logiki, istotnie lekkomyślnej. Jednakże w sferze ludzi pracy i w umysłach kilku inteligentów te zapatrywania znalazły oddźwięk, a może zbudziły przymusowe i sztucznie uśpione myśli. Stało się, że kilka jednostek zawarło pewien rodzaj niepisanego paktu w celu forsowania idei »domu«. Z owych paru z biegiem czasu odpadło. Jak to zawsze bywa, — zostały dwie, trzy osoby. Zaczęła się praca niewdzięczna i ciężka. Trzeba było szukać owego »miliona«, o który się dopominano. W towarzystwie współwyznawców tej samej myśli, znających Paryż i obdarzonych talentem dyplomatycznym, Ryszard począł wydeptywać schody zasłane dywanami, wysiadywać w poczekalniach milionowych, krociowych i dorabiających się rodaków, — i perorować wobec słuchaczów »głuchych«, albo, zaiste, na duchu »umarłych«. Do czegóż to bowiem namawiał, dokąd znowu zawracał tych ludzi, którzy przylgnęli do nowoczesnego Paryża, do najwygodniejszego z siedlisk zbytku, do tego hotelu świata bogaczów, urządzonego najznakomiciej? Ich, którzy się najdowodniej przekonali, że Paryż, stolica państwa i rządu demokratycznego, przedmiotu pożądań rewolucyonistów tylu pokoleń, może być i stała się stolicą rządu takiego samego, jak wszystkie inne, nawracał i namawiał do utworzenia reprezentacyi »Polski« — fikcyi poetów i marzycielów, o której w głębi siebie nie myśleli już nigdy, bo była dla ich rozumu, wyćwiczonego na przykładach nieskończenie doskonałych i wielorakich, sprawą nazawsze przepadłą. Proponował przecie, ni mniej, ni więcej, tylko zlepienie tego, co się już na piasek rozsypało, utworzenie w Paryżu społeczeństwa, zorganizowanie małego narodku polskiego z żywiołów rozpierzchłych i przylegających każdą drobiną do jednogatunkowej obcej drobiny. Chciało mu się ambasady wszystkiej polskości, widomej i czynnej instytucyi życia, które w istocie było całkowite i wielorakie, jak we wszelkiem społeczeństwie cywilizowanem, lecz już nie chciało mieć żadnej własnej funkcyi. Jakże dla ludzi trzeźwych mógł wykwitnąć organ taki na ziemi cudzej, kiedy go nie było w ojczyźnie? Do czego miał się przyczepić wewnętrzną pępowiną ten płód marzycielskiej miłości? Patrzano nań okiem spokojnem, nieraz zaszklonem współczuciem, czasem — żałością, najczęściej chytrem, a jakże wielekroć obłudnem i sobaczem, zaiste burżujskiem! Pytano go, kto ów dom będzie tworzył, kto nim będzie rządził? Czy to będzie »czerwone«? Czy się stamtąd wypędzi »żydów i socyalistów?«
Ryszard nie kłamał. Mówił otwarcie, że to nie może być inne, tylko czerwone. Zapewniał z duszy, że będzie polskie, — to znaczy oparte na zasadach pisma, co tutaj, na tymże bruku dobrze złożone zostało o Polsce i dla niej — że będzie oparte na tem, co stąd dane zostało Polsce, jako wielki oddech powietrza czystego — na Mickiewiczu. Trudno byłoby przytoczyć spory, wyłuszczyć zabiegi i wybiegi dyplomacyi, finezye znajomości, charakterów, stosunków, okoliczności. Nie Ryszard, oczywiście, celował w tych dyplomatycznych misteryach, lecz jego towarzysze. Nie znał przecie stosunków, sympatyi i antypatyi, koligacyi i dawnych intryg, wygasłych sojuszów i kłótni, spraw i sprawek każdej z osób, które były nawiedzane. Sam czuł tylko, że oto samochcąc stał się chodzikiem na wielką stopę, i że owi bogaci panowie nie inaczej, jak na chodzika spoglądają nań, wygłaszając takie lub inne aforyzmy, przychylnie lub odmownie zamykając kwestyę. Większość bogaczów dawała jednak podpis na liście, odczepne szczątkowego sentymentu, kiedy dusza była już gdzieindziej, w innym społecznym organizmie. Niektórzy zgadzali się dać składkę, gdyż błyskała nadzieja asekuracyi od najść drobnych, codziennych łazików. Inni wreszcie widzieli w tym projekcie nową organizacyę towarzystwa dobroczyności. Mieszkali w Paryżu, który pozwala zapomnieć o wszystkiem, nie wyjmując owej jamy smutku, »kraju«, zajezdnego miejsca, kędy nocują wszystkie niedole... Doroczny obchód, jakiś tam bal na jakiś tam cel, uroczyste posiedzenie, poprzedzone nudną, stereotypową mową matadora, nieunikniona składka, która jest poprostu rubryką w liście kosztów pobytu. Właściwie mówiąc, szczerze pomagał w całej tej sprawie jeden tylko człowiek, stary bogacz, nazwiskiem Ogrodyniec, jak mówiono, milioner. Był to krewny Nienaskiego, nieznany mu i obcy. Pochodził z Litwy, a jak się okazało, był stryjecznym bratem babki Ryszarda. Przybywszy do Paryża za młodu, rzucił się w wir interesów, przedsiębiorstw, giełdy. Na obczyźnie spędził życie, dorobiwszy się wielkich pieniędzy. Miał tu ogromne domy dochodowe, place nad morzem, jakoweś przedsiębiorstwa. Mieszkał w dzielnicy Passy, gdzie posiadał willę wspaniale urządzoną. Gdy Nienaski pierwszy raz tam zawitał, pan Ogrodyniec, rozgadawszy się o pochodzeniu i rodowodzie, ucieszył się bardzo. Grzecznie szastał przed swym młodym krewniakiem nogami, jak dobrze wychowany kawaler dawnej daty i mody. Był to starzec bardzo już wiekowy. Jego łysina była żółta, jak wyschnięta kość, a twarz pomarszczona i ciemna. Siwe, srebrzyste włosy dookoła łysiny i na twarzy jeszcze bardziej podnosiły zgrzybiałość skóry. Ogrodyniec miał nos niegdyś przetrącony, czy zepsuty, co jego twarzy nadawało cechę ponurości. Lecz oczy starca, patrzące z poza okularów, były żywe, przychylne, a nawet ładnego, bladoniebieskiego koloru. Ubrany był w jakoweś workowate, drogocenne, kortowe majtasy, które przydeptywał u dołu piętami, i w marynarkę tak wysiedzianą, że tworzyła w tyle komicznie zadarty kuperek. W kołnierz i krawat modnego kształtu chowała się jego pofałdowana szyja, pełna przegubów, żył i jakichś torb, jak u żółwia, czy kondora. Ten to pan Ogrodyniec, niespodziewany »wujaszek«, cierpliwie i uważnie słuchał arcy-długiego wywodu Ryszarda, łykał ślinę, kiwał głową... Po wykładzie zaczął szczegółowo rozpytywać się o wszystko, a wreszcie zapisał swe nazwisko z dosyć znaczną »kotyzacyą« w rubryce. Odtąd przyjeżdżał pilnie i punktualnie na wszelkie zebrania, a nawet, — o, dziwo! — wdrapał się któregoś dnia do izby Ryszarda, oddając mu rewizytę.
Życzliwie również, choć bez czułości, traktował sprawę pewien inżynier na dorobku, karyerowicz w wielkim stylu, nazwiskiem Czarnca, — płacił składki, służył »radą i wskazówką...«
Po kilku miesiącach zabiegów zebrana została lista podpisów na składkę roczną, dająca kilkanaście tysięcy franków. Trudno z tem było zacząć budowę owego »domu polskiego«, lecz założone zostały i statutowo opracowane za zgodą obopólną, publicznie przedyskutowaną i zdecydowaną, dwa stowarzyszenia: tak zwana »Jedność« i »Praca«. »Jedność« składała się z ludzi zamożnych, ustosunkowanych i osiadłych. Miała się zajmować zbieraniem funduszów, które przelewane były do kas instytucyi pożytecznych, a przedewszystkiem do »Pracy«. Przedstawiciele tych dwu instytucyi nie znali się ze sobą i nie widywali, gdyż wspólnych posiedzeń nie mieli. Porozumienie miedzy nimi dokonywało się za pośrednictwem delegatów ad hoc wybranych. »Jedność«, co do swego zabarwienia, była najzupełniej biała, burżuazyjna i reakcyjna. Jednakże członkowie jej zgadzali się dawać pieniądze do kasy »Pracy«, ogarniającej całość »bryndzy« polskiej, a więc robotników, rzemieślników, emigrantów, wędrowców, biedaków, bezdomnych, i oczywiście, naprzekór zamierzeniom, a jednak przymusowo, — owych »chodzików«. »Praca« z natury rzeczy była najzupełniej »czerwona«. Na koszt »Jedności« wynajęty został dla »Pracy« lokal, w stosunku do dawnego wykwintny i luksusowo obszerny. Własną salę miała tutaj biblioteka, własną czytelnia czasopism, osobną salę na posiedzenia otrzymały korporacye, należące do tego instytutu. Nie wszystkie jeszcze cząstki polskości paryskiej mieściły się w tym »domu«, ale ich tam już zagnieździło się sporo. Już tutaj zewsząd przysyłano wszystkich rozbitków i owa »Praca« stała się centralnym punktem i organem życia demokracyi paryskiej w tych czasach. Co najważniejsza, zaczęła się tam w istocie forsowna i porządna robota. Każdy człowiek nieszczęśliwy, czy wygnany, szukający zarobku i kawałka chleba w Paryżu, otrzymywał w razie zupełnej biedy bony na pobyt i pożywienie w świetnym hotelu ludowym francuskim, gdzie miał na noc doskonale czysty numer, a we wspólnych salach pożywienie, kąpiel, czytelnię i rozrywki. Gdy on tam przebywał, starano się znaleźć dlań zarobek. Tą sprawą zajął się dobrany zespół demokratycznej inteligencyi i robotników, osiadłych w Paryżu, znających dobrze jego stosunki w fabrykach, pracowniach, warsztatach i sklepach. Praca ta była pełniona bezpłatnie, kolejno, w sposób dyżurowy. Początkowo jej zakres obejmował robotników miejskich, z czasem ogarnął i wiejskich. Ideą tej pracy było wytępienie chodzikowstwa i stręczycielstwa pokątnego, (w zakresie pracy na roli), oraz dostarczenie każdemu polakowi pracującemu roboty i opieki. Ażeby nie wpaść w jakikolwiek konflikt z interesami robotników francuskich i nie stać się przypadkowo rezerwoarem, dostarczającym materyału »żółtych«, zarząd »Pracy« postanowił każdego swego członka, któremu roboty dostarczy, przeprowadzać przez odpowiednich zawodów syndykaty francuskie. Po upływie kilku miesięcy w lokalu »Pracy« umieszczone zostało jeszcze jedno stowarzyszenie, mające na celu zabezpieczenie losu robotników rolnych, napływających do Francyi. W ten sposób jakiś cień zamierzeń naszkicowany został na placu paryskim. Było to małe i mizerne, lecz, jak wierzono, stanowiło początek. Wierzono, że dawne instytucye emigranckie, które z nowoczesnem życiem zbyt mały mają kontakt, z natury rzeczy będą musiały fundusze swe, częstokroć bardzo znaczne, a nawet wielkie, przelać do kasy »Jedności«, przez co zakres działania »Pracy« rozrósłby się do zamierzonych rozmiarów »Domu polskiego«.
Tymczasem wszystko inny wzięło obrót.
Stowarzyszenie »Jedność«, w celu uzyskania funduszów, któreby poważniej zasiliły jego kasę, wydrukowało odezwy do ogółu polaków w Paryżu. Wobec tego, że członkami tego stowarzyszenia byli ludzie w przeważnej większości bogaci, niezbyt skwapliwie uczęszczający na zebrania i bynajmniej nie płonący do działań wszelakich, — odezwy wydane pod firmą »Jedność« były echem mniemań jednostek redagujących. W enuncyacyach tych panował ton żebrzący o datki dla nędzarzy polskich. — W celu, widocznie, skokietowania sfer rządzących francuskich i uzyskania poparcia z tej strony, przewijało się zapewnienie, że robotnicy, przybywający z Polski do Francyi, nie wezmą udziału w życiu i walkach partyi miejscowych i zdala trzymać się będą od wszelkich zamieszek. — Co najgorsza, zjawiła się tam idyotyczna myśl zużycia robotników polskich do robót, a nawet kolonizacyi w Marokku.
Odezwy te, które ukazały się w druku, zanim »Jedność« mogła ich tekst oficyalnie zaakceptować, wywołały, a raczej rozpętały burzę, dawno gotową do wybuchu. Albowiem stowarzyszenie »Praca« i jego spółka z »Jednością« źle były widziane w sferach »czerwonych«. Sfery te składały się z robotników, którzy już w Paryżu znaleźli porządny zarobek, wynoszący częstokroć kilkanaście franków dziennie, — oraz z rozmaitych za-nos-wodzów partyjnych i różnych partyjnych magnifik na emeryturze. Po wyjeździe z kraju, żyjąc, najczęściej, z renty, albo mając tęgie zarobkowe miejsca, ów sztab różnych partyi nie posiadał armii, którąby mógł dowolnie rządzić. W ruchu robotniczym francuskim nie brał prawie zupełnie udziału, trudno tam bowiem było wybić się na miejsce naczelne. W sferze życia polskiego nie było fabrykantów polaków, nie było tedy z kim walczyć. Aliści zjawiła się owa »Praca« i połączona z nią »Jedność«. Pokazał się tedy cień »burżuazyi...« Przez szeregi lat owi sztabowcy partyjni spoglądali z najzupełniejszą obojętnością na przedzierzganie się emigrantów robotników w »chodzików«, na biura stręczycieli ciała robotniczego na straszliwe nędze wędrowców polskich, na ich noclegi pod ławkami skwerów i pod mostami rzeki. Ci społecznicy nie uczynili ani jednego społecznego kroku w celu jakiegokolwiek zorganizowania życia nędzarzy polskich i ulżenia ich doli. Niemądre odezwy »Jedności« stały się punktem przyczepienia, gratką i motywem wyjścia ze stanu biernego. Zwołany został wielki wiec, na który zeszli się wszyscy niemal robotnicy, mieszkający w Paryżu i cały radykalny odłam inteligencyi. Notoryczne chodziki, podszywając się pod miano i zawód robotników, wystąpiły z krytyką odezw »Jedności« i działań »Pracy«. Inteligencya zawodowa, która do »Jedności« przystąpiła i składkami swemi, nieraz znacznemi, byt jej podtrzymała, ochrzczona została ogólnem mianem burżuazyi, wyzyskującej robotników. Ktoś z kąta krzyczał, że »Jedność« okrada robotników. Ktoś inny zapytywał, jaki cel ma ta »Jedność« w udzielaniu funduszów na lokal i potrzeby »Pracy«, »bo skoro tych funduszów udziela, to cel w tem mieć musi«. Krytykowano w sposób zjadliwy, choć umotywowany i słuszny braki i wady początkowych zarządzeń owej biednej »Pracy«. Jednakże te wystąpienia były tylko symptomatami istoty rzeczy. Istotą rzeczy było dążenie do zniweczenia całej inicyatywy »Pracy«. Po co jakieś polskie biuro tego rodzaju, kiedy są francuskie syndykaty? Wszyscy przybysze z Polski powinni przechodzić przez syndykaty francuskie — i sprawa jest załatwiona. Pewien robotnik wystąpił z długą przemową, w której udowadniał, że on sam nie ma i nie uznaje ojczyzny. Wyszedłszy za granicę kraju, nigdy nie zwracał się do »rodaków«, lecz zawsze do towarzyszów, niemców, francuzów — i doznawał pomocy. » Ojczyzna moja, — mówił, — jest tam, gdzie znajduję najlepszy zarobek«. Proletaryusz, — dowodził, najzupełniej zresztą zgodnie z istotą rzeczy, — gdzieś się rodzi, gdzieś podrasta. Ale nie może tego miejsca, gdzie się urodził i wyrósł, polubić, ani nazwać swojem, ojczystem, bo ledwie je polubił, już musi iść z miejsca na miejsce inne szukać zarobku. Nie można wyżyć miłością miejsca, trzeba jeść choć za grosz chleba i mieć odzienie na grzbiecie. Proletaryusz wciąż szuka zarobku lepszego i poprawy swej nędznej doli. Przebywa tedy miasta, mija zbiorowiska fabryk, które dla niego warte są więcej lub mniej, zależnie od warunku, gdzie więcej albo mniej można zarobić. Przystaje tam tylko, gdzie nań czeka warsztat otwarty. Tam się tylko zatrzymuje, gdzie mu najlepiej. Tam też pracuje chętniej, żyje swobodniej i weselej, pojmuje dziewczynę i powołuje do życia dziecko. Bo nie ma przecie czasu dziecka hodować. Hoduje je bieda, ludzka łaska lub zepsucie, jakiś je rząd na żołnierza zabierze i o coś w dalekim kraju zabiją go obcy i niewiadomi ludzie. Tam to jest ojczyzna robotnika. Jeżeli w tem wałęsaniu się z miejsca na miejsce przebywa jakieś granice i inną jakąś gwarą witających go wyzyskiwaczów jego siły spotyka, — cóż go to obchodzi? Patrzy na inne nieco obyczaje i to go jeno rozrywa coś niecoś w nudzie życia. Chodzi przecie tylko o to, gdzie i komu sprzedać swą siłę i owoc jej, swą pracę. Robotnik ten pytał się z ironią, cóż to jest owa »ojczyzna?« Co to jest, naprzykład, ojczyzna francuska, którą się tutaj chlubią sfery bogate? Czy bretończyk tak dalece rozumie południowca i wiele ma z nim wspólnego, kiedy dotąd ani pierwszy ani drugi po francusku nie umieją — i trzeba ich dopiero przymusem uczyć tego »ojczystego« języka? Czy zbytki i przepych paryskiego milionera mają być takim skarbem dla nędzarza proletaryusza, ażeby miał za nie na wojnie poświęcać życie swoje, albo życie swego syna, — bić się na śmierć z kim? Z nędzarzem niemcem, lub z synem tego nędzarza? Każą proletaryuszowi z fabryki, żeby bronił interesu właścicieli winnic, albo pól, albo zamków, albo pałaców i kamienic, których ten człowiek nigdy na oczy nie widział. Rozkazują mu za swe interesy umierać jego wrogowie, wyzyskiwacze jego siły, grabieżcy jego zarobku. Każą mu walczyć i z kimże to? Z towarzyszem z za niemieckiego kordonu, którego siły taksamo zostały wyżarte przez tamtejszych zdzierców...
Inny mówca znacznie już wyraźniej zwracał się przeciw samej idei »Pracy«. Twierdził, że biuro takie jest najzupełniej szkodliwe, ponieważ usiłuje podtrzymać kłamliwe dzieło, do którego urzeczywistnienia dąży demokracya nowoczesna, to jest jedność klas. Jest to właściwie instytucyjka na pozór demokratyczna, a w gruncie rzeczy dobroczynna, czysto polska, tkliwie opiekująca się biednymi rodakami. Tę opiekę postanowili rozciągnąć panowie z Passy, z bulwaru Hausmana i innych nad ubogimi rodakami. Dla czegóż to? Ażeby tymi rodakami rządzić według upodobania, a nawet, jeśli chęć przyjdzie, sprzedać ich rządowi francuskiemu do kolonizacyi Marokka. Robotnicy, — dowodził ten mówca, — są jedyną klasą, która wskutek warunków swego życia i przez wewnętrzną intencyę swych usiłowań chce świat odnowić z gruntu, na warunkach zgoła innych, niż jego dzisiejsze, burżuazyjne podstawy. Robotnicy nie powinni znać nic innego, tylko te rzeczy własne: warsztat, zgrupowanie warsztatów, czyli syndykat, federacye syndykatów, giełdy pracy i Confédération générale du travail. Te objawy i potęgi swej siły powinni znać jedynie robotnicy wszelkiej mowy, którzy na ziemi francuskiej pracują, a więc i polscy. Te objawy swej siły robotnicy tutejsi uruchomiają i organizują do rewolty przeciwko wszechwładzy patronatu burżuazyi, która rozporządza się kapitałem i prawem do polityki. Czyż możliwą jest rzeczą, ażeby robotnicy polscy tutejsi nie stanęli ławą do współudziału? Wciąż wzbogacając funkcye tych swoich organizacyi, robotnicy wydzierają państwu jego prerogatywy. Przez strajki i propagandę strajku generalnego z godziny na godzinę wyszarpują kamienie z fundamentów gmachu kłamstwa. A cóż to chce czynić rękoma robotników to jakieś polskie zrzeszenie, ta »Praca«? Każe robotnikom przyjmować jałmużnę z ręki tej burżuazyi polskiej, co tu w Paryżu od dziesiątków i dziesiątków lat trwoni pieniądze, rękoma pracowników wydobyte z ziemi polskiej, każe przyjmować bony z rąk panów, jak w instytucyi dobroczynnej, umieszcza ich w fabrykach i warsztatach nie z poręki odpowiedniego syndykatu, lecz przez stosunki fabrykanta z jakimś panem z jakiegoś polskiego biura. Któż zaręczy, że w razie strajku i w razie strajku generalnego, ci robotnicy polscy, dla uzyskania kawałka chleba, nie dadzą się zużyć za narzędzie, nie staną ławą przeciwko robotnikom francuskim, nie powiększą armii łamistrajków? Przecież zapewnia odezwa »Jedności«, przemawiająca w imieniu robotników, że oni nie staną do walki o wspólne robotnicze cele. Nadewszystko jednak, — powtarzał, — ta »Praca« jest szkodliwa, jako taka, jako instytucya oparta na fałszu nowoczesnej demokracyi, na jedności klas. Stwarza się przez powołanie jej do życia fałsz społeczny, jakieś polskie »ghetto« pospólne, nacyonalistyczne, kiedy robotnicy, którzy z ziemi polskiej przybyli na ziemię francuską, powinni przystać do odpowiednich syndykatów, powiększyć o swe piersi wypróbowane w walkach armię walczącą proletaryatu...
Grono kilku osób, inicyatorów »Pracy«, odpowiadało na te zarzuty i krytyki, tłómacząc, że to stowarzyszenie założone zostało właśnie w tej myśli, ażeby zniweczyć i wysuszyć polskie »ghetto«, które, od dawien dawna przez nikogo nie poruszane ani niepokojone w swem gniciu, w Paryżu istnieje. Udowadniano, że jest zamierzeniem »Pracy«, ażeby wszyscy pracownicy polscy, którzy do Paryża i Francyi wogóle przybędą, przeszli przez jej księgi i zostali za jej pośrednictwem połączeni z francuską giełdą pracy i odpowiednimi syndykatami. Armia bowiem »żółtych« może się wytworzyć z żywiołu polskiego we Francyi tylko w razie nieobecności takiego domu polskiego. Któż to ma skierować analfabetę polskiego, który nie włada językiem francuskim i nie zna tutejszych porządków, po jego przybyciu w granice tego kraju, — do syndykatu? Czy to ma czynić urzędnik w bibliotece orleańskiej, czy urzędnik w małej czytelni, obadwaj zajęci umieszczaniem książek na pułkach i w katalogach, a bynajmniej nie robotników w fabrykach i instytucyach? Na zarzut, że »Praca« podoba się magnateryi i burżuazyi polskiej tylko dla tego, że chce krępować i wytępiać chodzików, odpowiadano pytaniem, czy nietykalność i prosperowanie chodzików tak są drogie dla krytyków »Pracy« — i z jakiej racyi? Zapytywano również, czemu osoby, które tak doskonale widzą wady tej nowej instytucyi, które tak nieomylnie wiedzą, co robić z pracownikami polskimi, nie zajęły się dotąd przyłączaniem ich do armii walczącego proletaryatu francuskiego, najspokojniej cierpiały widok najpotworniejszego, najohydniejszego z handlów ludźmi i nie zajęły się nawet tem, żeby przy syndykatach francuskich utworzyć przynajmniej jakieś paralelki dla robotników polskich, gdzieby się ci ludzie mogli rozmówić i poinformować w zrozumiałym dla nich języku? Udowadniano przeciwnikom egzystencyi »Pracy«, że syndykaty francuskie nie mogą częstokroć dostarczyć roboty swym własnym członkom, tutejszym, czyli w skróceniu mówiąc, francuzom. Pytano, do jakiego syndykatu przyłączyć robotników rolnych, kiedy we Francyi syndykatów rolnych, po prawdzie, szczerze mówiąc, niema? Zapytywano wreszcie, gdzie podziać ludzi napływających wciąż z »ziemi polskiej«, którzy są niejako bezklasowi i bezsyndykatowi, naprzykład, lokajów, stangretów, kucharzów, biednych muzyków, pracowitych włóczęgów bez określonego zarobku, a gotowych wszystko robić, zgoła obdartusów do wszystkiego, którzyby przecie jeszcze pracować mogli i nieraz chcieli szczerze, w których się jeszcze ludzka dusza plącze?...
Ale wówczas zerwała się burza. Robotnicy uświadomieni, dobrze jedzący, syci, nieraz wytwornie odziani, poczęli krzyczeć masowo, że oni nie chcą należeć do czegoś, co ma być towarzystwem dobroczynności, że nie myślą popierać tej »Pracy« i że się z niej wypisują. Ponieważ zaś to biuro mogło istnieć i mieć jakąś wartość o tyle, o ileby się przekształciło na instytucyę robotniczą, a więc o ileby ogarnęło całość polskiego świata pracy i miało jego poparcie, — inicyatorowie jego powstania zaproponowali, że skoro »Praca« obecna nie odpowiada życzeniom robotników, niechajże ją robotnicy sami wezmą w swe ręce, utrzymają i prowadzą, albo wreszcie niech ją rozwiążą i coś innego na to miejsce wytworzą. Ale niech co innego napewno wytworzą! Niech udowodnią, że zaczynają tworzyć niezwłocznie! Inicyatorowie założenia »Pracy« zaproponowali zerwanie stosunków z »Jednością«, odrzucenie jej pomocy na dzierżawę lokalu i wydatki z istnieniem takiego biura związane, oraz objęcie tejże »Pracy« przez samych robotników, skoro im spółka z tak zwaną »burżuazyą« nie dogadza. Lecz wówczas jeden z wielkorządców partyjnych postawił wniosek przeciwny, mianowicie, żeby się pobierania funduszów z »Jedności« nie wyrzekać, pieniądze te brać — »owszem« — tylko nie wchodzić z tamtą instytucyą w żadne prawne stosunki i zobowiązania. Było to wyjście tak dowcipne i nowe, że sami robotnicy, stojący pod rozkazami tego doradzcy, nie głosowali za tym wnioskiem. Tylko on sam i dwie jeszcze osoby poparły go przez podniesienie ręki. Ryszard Nienaski siedział w kącie wielkiej izby, w dymie nieprzejrzanym z papierosów, w zaduchu nie do wytrzymania, w tym chaosie zdań, instynktowych okrzyków, wrzasków, sprzeczek na uboczu... Lampy gazowe pod sufitem przygasły od potwornego powietrza, istnego gnoju w przestrzeni. Trudno było dech złapać. Lecz nie fizyczne udręczenie przytłaczało go tego wieczora. Nie odzywał się. Słuchał i patrzał. Był po stronie tych robotników. Rozumiał, co mówią. Tak, wszystko tak... Przytwierdzał. A przecie w mowie ich, w rubasznych, zaciekłych wykrzykach, w mściwych spojrzeniach, w niewybrednych dowcipach, we wszystkiem, cokolwiek mówili, czuł tylko materyalną ich racyę, jakiś chwilowy rezon i nad czemś przewagę. W sobie, przez wewnętrzną intuicyę, wiedział co innego. Nie umiałby zaprzeczyć żadnemu z przemądrzałych wywodów, które tak nieodparcie, czarno na białem okazały, że niemasz ojczyzny, a przecie wiedział, że to wszystko jest mizernie skłamane, i to od a do zet.
Do najbliższego towarzysza, który podrwiwał tęgo z owej »ojczyzny«, nachylił się i spytał ochrypłym głosem:
— A gdy pod Małogoszczem, wiecie, wtedy... A gdy tam biła się szlachta i różne niby »klasy«, tobyście także nie poszli? Siedzielibyście w domu, w izbie, w suterynie, na poddaszu? Patrzelibyście zdala i z góry, jak to tam Dobrowolski...
Tamten coś niechętnego mruknął. Wnet pokazywał sąsiadom tego »inteligenta«. Inteligent zasie czuł, że nie to rzekł, co należało, co chciał wyrazić, że nie ma racyi, aczkolwiek posiada w sobie prawdę o tej rzeczy, że wogóle niema tu o czem gadać. Pierwszy to raz w życiu wesoły Ryś Nienaski poczuł szczególniejszą boleść, bezsilną a do obłąkania głęboką zgryzotę. Jakgdyby się szatan pazurami i zębami wszczepił w serce, uwiesił u niego i wżerał w nie coraz mocniej. Nie było rady, nie było środka, żeby dyndające jego cielsko od serca odtrącić, zmiażdżyć, zniweczyć, zabić.
Późno w nocy wyszedłszy z zebrania, przemierzał oświetlone ulice, wrzaskliwe i rozbawione rojowisko birbantów, nocnych nicponiów, nieszczęśliwych i prostytutek. Niósł wśród gwaru głowę swą, jakby rozbitą pałkami, w niej myśl zwieruszoną z posad. W upadku swym ta wiecznie radosna myśl straciła swą żywotność, prężność, polot. Stała się czemś zgoła innem, nie sobą, smutkiem. Coś istotnego, najgłębszą treść rzeczy ogarniała rozległą swą powierzchnią. Gąszcz nowych, niezliczonych rzeczy, ciągnęła w sobie, niby włok, który zagarnął muły i stwory dna głębokiego. Raz wraz wynurzało się, — jak popław, wskaźnik rzeczy, — przeświadczenie, że ludzie polscy skazani są na pracę w ciemnej próżni swego losu, a trudzą się, jakgdyby dla kogoś nieznanego, kto ze śmiechem patrzy wciąż przez »judasza« drzwi ich kaźni. Wspominał tych wszystkich ludzi, zamożnych, po których schodach tułał się, wstępował i schodził w ciężkiem upokorzeniu... Ich niechęć, ich odraza, ich abominacya do owej »Polski«, tak lub inaczej zamaskowana... A teraz znowu ta sala, pełna dymu, zaduchu i obłąkanych słów... Usiłował pocieszyć się myślą, że ci i tamci są to elearowie, że wszystko to tutaj nasiąkłe jest obcością, przyciągnięte przez obcy magnes... Śmiał się na wspomnienie żądania, żeby robotnik polski, gdy nogą stanie w Paryżu, koniecznie tutejsze, francuskie interesy miał na oku, żeby w gruncie rzeczy, w istocie faktu stał się Francuzem, żeby koniecznie zapomniał o Polsce. Zapomnieć o niej — nazywało się tutaj — stać na stanowisku międzynarodowem. A przecie oczywistą to było rzeczą, że kto o Polsce zapomni i staje we Francyi na gruncie niby międzynarodowym, ten się staje nie czem innem, tylko Francuzem. »Interesy robotników francuskich«... Ci z Polski byli obowiązani popierać interesy robotników francuskich... Niewolnicy, zawsze i wszędzie niewolnicy... Szloch poety, który na tym bruku tyle przemyślał, przebolał, zabrzmiał w duszy, niby głos przechodnia, niby okrzyk radosny, przyniesiony zdaleka:
»Tam, gdzie ostatnia stoi szubienica, tam jest mój dom i moja stolica«...
Jeszcze cztery razy zwoływana była na zebrania całość świata robotniczego w sprawie »Pracy«. Wynikła najśmieszniejsza pod słońcem sytuacya. Wydawało się ludziom, że owa »Praca« jest to właśnie wróg, czyhający na byt i dobro proletaryatu i że tu mieści się zamach na idee nowoczesne. To, co w gruncie rzeczy było najbardziej godziwym środkiem podźwignięcia pewnej kategoryi ludzi i wprowadzenia ich w sferę życia wyższego porządku, traktowano na skutek masowego złudzenia, czy zbiorowej złej woli, jakoby skombinowany i skomplikowany machiawelizm reakcyi. Sprawa tak dalece się rozwinęła, że na te wiece w kwestyi »Pracy« schodzili się przywódcy ruchu syndykalistycznego francuskiego, najbardziej włochaci i kudłaci mędrcy rosyjskiego socyalizmu i inni pisarze oraz doktorowie marxowskiej idolatryi wyrazu »walka klas« — przez swe życie, swe posady, salony, służbę i cały sposób życia zupełnie obcy światu robotniczemu, właśnie »burżuazya« najistotniejsza, tem bardziej wstrętna, że bezprawnie nadużywająca haseł, a do gruntu cudza głęboko bolesnej doli i duszy ludu. Biedne polskie biuro »Pracy«, kopciuszek wyniesiony przypadkiem na tak rozwidnioną scenę, nie wiedziało, co ze sobą począć. Ciągnęły się długie mowy w różnych językach dla udowodnienia, że taka instytucya z punktu widzenia prawdziwego interesu robotniczego nie jest potrzebna w Paryżu. Jeden z mówców francuskich szeroko tę rzecz uzasadniał.
Robotnik — mówił — jest twórcą bogactw w nowożytnem społeczeństwie, lecz z bogactw tych nie korzysta. Przeciwnie, ludzie, którzy nic nie mają wspólnego z wytwarzaniem bogactw, jedynie z nich korzystają. Robotnicy usiłują, oczywiście, zdobyć za swą pracę choć cząstkę wytworzonych przez się bogactw. Grupują się tedy i jednoczą. Ponieważ zaś posiadacze skarbu nie ustępują dobrowolnie ani jednej z niego okruszyny, robotnicy muszą walczyć. Walka ta skierowana jest przeciwko »pracodawcom« i przeciwko państwu, które pracodawców wspiera i broni, albowiem z nich żyje. Walka ta rozpada się na dwa sposoby i ma dwa łożyska. Jednem z nich w ciągu trzydziestu ostatnich lat toczyło się we Francyi usiłowanie zyskania od burżuazyi i rządu ustępstw w drodze przetargów parlamentarnych i w instytucyach tego rodzaju, co Conseil sepérieur du travail. Innem łożyskiem pędziły nieustanne wysiłki w celu wytworzenia niezależnego, autonomicznego życia syndykatów robotniczych w duchu allemanistycznym, które powołały do pracy Bourse de Paris, a później Confédération générale du travail. Do któregoż z tych prądów chce się przyłączyć, w które trafić łożysko »Praca«, ufundowana i wspomagana przez burżuazyę polską? Jak ją mają traktować świadomi swoich dróg robotnicy francuscy? Czy ona będzie sprzymierzeńcem, czy wrogiem w czasie walki? Czy stanie na gruncie idei, strajku powszechnego, która jest hasłem i zwiastunem odrodzenia świata?
Zarząd »Pracy« nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, gdyż nie miał prawa dać odpowiedzi, ani twierdzącej, ani przeczącej. Nie to było funkcyą tego zarządu. Nie decydowanie o zapatrywaniu robotników w tej instytucyi zgrupowanych na ideję strajku powszechnego, lecz wyszukiwanie dla nich pracy i zarobku. Ta chwiejność złe sprawiła wrażenie. Robotnicy polscy, należący w przeważnej większości do znaku syndykalizmu francuskiego, szyderstwem powitali chwiejność zarządu.
Na pomoc mu niejako wystąpił z tłumu mówca niewiadomy i nieznany. Był to już starszy człowiek, wysoki, szczupły i wyschnięty blondyn z długą brodą, czaszką łysą i jak gdyby spaloną od słońca, z twarzą pooraną a raczej podeptaną. Mówił po polsku, językiem z rosyjska zaśmieconym i połamanym. Począł zjadliwie przedrwiwać wywody poprzedniego mówcy syndykalisty, utrzymując, że owe sławetne i sławione syndykaty i giełdy pracy zawojować jeszcze nic nie zawojowały, a pewnie i w przyszłości na hałasie skończą. Natomiast niewątpliwie rozbijają one świat pracy i biedy ludowej na dwie części, na robotników sytych i na ludzi głodnych, na »proletaryat« uprzywilejowany i na łachmaniarzy, nie mających prawa należenia do żadnego tam związku. Pomiędzy warstwami tych robotników płatnych i objętych przez prawo, a warstwą ludzi niepłatnych, wyjętych z pod prawa, wynika coraz głębsza szczelina, która się tu i owdzie na świecie w przepaść zamienia. Pierwsi wytwarzają swe związki zawodowe i gromadzą w nich dosyć duże pieniądze. Dość powiedzieć, że w ciągu jednego tylko roku związki zawodowe niemieckie wypłaciły strajkującym członkom swoim blizko sześć milionów zasiłku. Tymczasem nędzarskie klasy »społeczeństwa« nie są w stanie nic »oszczędzać« dla wytworzenia kasy związkowej. Tamci z syndykatu — i ci z pola, czy z podwórza — to dwie kasty. Syndykaliści i anarchiści, markiści najbardziej ortodoxyjni, »bolszewiki« i »esery« nie życzą sobie wytworzenia buntu wszystkich o chleb, o pieniądze burżuazyi, o zniweczenie głodu i skasowanie nędzy. Nie życzą sobie oni jednego zamachu wszystkich nędzarzy i wszystkich robotników pospołu. Wszyscy ci partyjni panowie marzą na jawie o »przyszłym ustroju«, o przyszłej organizacyi pracy. Zajęci są tem nadewszystko, w jaki sposób zabezpieczyć ów przyszły ustrój od wytworzenia się w nim nowych eksploatatorów pracy i nowej burżuazyi. Nie żywych, dzisiejszych ludzi mają na oku ci nominaliści nowocześni, lecz swój przyszły »ideał«. Są to religianci nowego świata. Kapłani starego zapewniali swych nędzarzy, że zapłata ich nie jest na tej nędznej ziemi, siedlisku bogaczów, lecz obfita jest w niebiesiech. Ci kapłani nowego świata zapewniają swych nędzarzy, że zapłata ich jest nie dziś, lecz w »przyszłym ustroju«. To też ci wszyscy wieszczkowie przyszłości należą nie dość, że do obecnego świata burżuazyi, lecz są reakcyonistami. Ich to mistrz właśnie, Karol Marx powiedział, że kto przewiduje przyszłość zbyt szczegółowo, przewiduje ją na podstawie przeszłości, a więc sam jest człowiekiem przeszłości, reakcyonistą, a nawet człowiekiem wieków średnich, bo świat dzisiejszy wyrasta z wieków średnich i oparty jest o nie, jak o fundament. Jakże to mozolnie mędrcy socyalistyczni łamali sobie głowy, żeby w przyszłym ustroju nie odżyli grabieżcy pracy ludzkiej! Radzili tedy jedni, żeby zgoła porzucić świat złotego cielca i w dalekich pustkowiach, na wyspach samotnych tworzyć wspólnoty na zasadach komunizmu. Rozbiły się i rozleciały te sny czuwających. Radzili inni, żeby utworzyć własny bank, własną giełdę i wymieniać produkty pracy ludowej bez pośrednictwa kapitalistów i kupców. Ale te przedsiębiorstwa runęły. Poczęli tedy nawoływać jeszcze inni, żeby przedewszystkiem tworzyć rzeczpospolite, gdzieby władza polityczna przeszła w ręce ludu. Miała to być dyktatura proletaryatu i podwalina »przyszłego ustroju«. Zburzono trony i zaprowadzono rzeczpospolite, lecz oto władza dostała się nie do rąk ludu, lecz właśnie do rąk bogaczów. A więc socyalni demokraci radzą, żeby demokratyzować maszynę państwową, wybierać jaknajwięcej deputowanych socyalistycznych. I oto, gdy w Niemczech tych posłów socyalistycznych zasiada w parlamencie rzeszy setka z górą, to państwo jest najbezwzględniejszą ostoją reakcyi, postrachem narodów, koszarami militaryzmu, zaborcą i gwałcicielem praw ludów, twierdzą despotyzmu, a sami ci posłowie zapewniają nieustannie swą władzę, że nigdy »na ulicę nie wyjdą« i nigdy się nie pokuszą o zburzenie tej twierdzy despotyzmu. Socyaliści-politycy nawołują we wszystkich krajach: zdobywajcie prawo powszechnego głosowania równe, tajne, bezpośrednie... A gdy to prawo zdobyte zostanie, powiększa się tylko ilość urzędników, pobierających dla siebie pensye z zarobków ludu. Ze wszystkich poczynań socyalistycznych wynika tylko jedno niewątpliwe: tasama ludu nędza. Przybywa tylko »inteligencyi«, rozprawiającej o przyszłym ustroju, a żyjącej z pracy mas okradzionych. Takasama wciąż bieda przesuwa się przed ich oczyma i wałęsa pod ich oknami. Wciąż ci sami są ludzie brudni, spracowani, cuchnący, zrozpaczeni, okrutni, grzeszni wskutek swojej niedoli. Obecnie rewolucyjny syndykalizm we Francyi i we Włoszech, oraz przyczepiony do niego anarchizm, głosi potrzebę i nadzieję strajku generalnego. Tym »mytem« rewolucyi socyalnej usiłuje zalepić straszliwą ranę świata. Związki zawodowe, w których łonie i za których pośrednictwem ma się ta rewelacya dokonać, istnieją pod okiem rządów sprawowanych przez burżuazyę, oraz przez jej popleczników, socyalistów politykujących. Ci przedstawiciele proletaryatu — jak to stwierdzają wszyscy konserwatyści, — są po przyjściu do władzy najzacieklejszymi i najmądrzej reakcyjnymi sługami reakcyi. Ci przebiegli karyerowicze, ex-towarzysze, znają przecie najlepiej zawartość kas związkowych, siłę samych związków i długość strajkowego ich oddechu. Ci doradzcy kapitalistów potrafią przez przetrzymanie złamać każdą grewę. Z matematyczną dokładnością wiedzą oni, którego dnia wielki strajk górniczy angielski ustanie, kiedy nastąpić musi odpływ siły ludu szwedzkiego w najznakomiciej nawet zbudowanym strajku. W ciągu całego stulecia panowie anarchiści nie zwrócili się nigdy do robotników bez pracy, do »lumpenproletariatu«, do »bosiaków«, do »baciarów«...
To przemówienie witały złowrogie pomruki zgromadzenia. Dawały się słyszeć jakieś nieśmiałe syki i eksklamacye. Ale skądś, z kątów podtrzymywały je — i oklaski.
Ryszard po tem przemówieniu, które miało podobieństwo do głowni rzuconej na palne materyały, uczuł, że należy wyłożyć myśli, nasiąkłe od pasyi i nocnych zgryzot. Zażądał głosu i otrzymał go w tumulcie i wpośród głośnego swaru całej sali. Poprzedni mówca kończył rzecz swoją oświadczeniem co do biura »Pracy«. Traktował je, jako nicość, mdłą i śmieszną paliatywkę, coś w rodzaju angielskiego plasterka, przylepianego na wrzodzie syfilitycznym... Gdy przyszła na Ryszarda kolej przemawiania, pożałował swego milczenia. Było już jednak zapóźno. Uciszyło się. Trzeba było mówić. Jąkając się i plącząc, z ową nieuniknioną, a tak fatalną łezką w tonie głosu, która sama jedna mogła zdecydować o przegranej, Nienaski w tej sali, pełnej zaduchu, dymu, nienawistnego sapania, a próżnej współczucia, począł dowodzić o potrzebie, o konieczności zarówno »Pracy«, jak »Jedności«. Wywołał zaraz atmosferę odrazy. Powoływał się na ostatniego mówcę, co sprowokowało szczere i serdeczne wokoło śmiechy. Niezrażony tem, coraz mężniej mówił:
— Cóż mi tam z tego, że tu w tej ohydnej sali, dobrze płatni robotnicy, niegdyś polscy, dziś francuscy, nieraz po piętnaście franków zarabiający na dzień, zadecydują, że »Praca« jest niepotrzebna dla bezdomnych nędzarzy, którzy obcym, francuskim językiem mówić nie umieją, którzy tu śpią pod ławami ulic miasta i pod mostami rzeki? Cóż mi tam z tego? Jakie po temu mają prawo ci towarzysze z syndykatów decydować o śmierci tamtych towarzyszów z pod mostu, lub z pod ulicznej ławy? Syndykaliści potępiają politykomanów z parlamentu Jauresów i Vaillantów za metodę ich walki, a sami w imię metody swej walki, dla swego »mytu« generalnej grewy na nędzę, norę policyjną, a nawet na śmierć z biedy, lekkiem sercem skazują nędzarzy. Tamto nie są robotnicy! Tamto jest motłoch! Łazęgi, bezdomne mrowie! Otóż ja, Polak, mówię, że to są moi bracia Polacy i dlatego ich losem zajmuję się z całą gwałtownością. Kto się tu ośmieli zabronić człowiekowi, ażeby pomagał bratu swemu unieść głowę, stłuczoną przez koła karocy bogacza, zbryzganą błotem, pierzchającem z pod kopyt jego koni? Słyszałem tutaj dowodzenie, że taki wysiłek podźwignięcia człowieka jest »szkodliwy«. Szkodliwy — dla kogo? Dla »mytu«. Przychodź i szepc mu w ucho hasła swego mytu, ktokolwiek chcesz, ale wówczas, gdy się już dźwignął z ziemi! Ale kto z was ma rękę tak szatańską, ażeby się ośmieliła podnieść na tego brata, kto z was skaże go na los dobrego towaru dla handlarzy ludźmi, kto z was odbierze mu tę ostatnią deskę ratunku, gdy w obcem morzu tonie? Przedmówca, ujmujący się za każdym człowiekiem ujarzmionym, zlekceważył i ośmieszył tę małą »paliatywkę«, tę »Pracę«. Nic dziwnego. On głosi hasło wielkiego przewrotu, ogarniającego kulę ziemską. Jakżeby mógł zwrócić uwagę na maleńką twórczą rewolucyę w parysko-polskim partykularzu? Bo to była przecie rewolucya, tylko twórcza, więc, według niego, nic nie warta. Lecz on tu głosił obronę nędzarzy, więc mu muszę oddać szacunek. Jego głos jest takim samym »mytem«, jak »rewolucya« esdeków, którzy cierpliwie obserwują koncentracyę bogactw i nie przeszkadzają złemu, nie sprzeciwiają się niczemu, co widzą, albowiem wszystko odbywa się według recepty i zbliża koniec — podobni w tem do rosyjskich »starokniżników«, którzy także cierpliwie czekają na zbliżanie się końca. Głos tego mówcy jest takim samym »mytem«, jak »grévé générale« George’a Sorela i innych. Niechajże on pokaże nam ów napad nędzarzy na bogactwo. Rada i program — nic nie znaczy. Czyn tylko nie byłby złudzeniem umysłu, snem na jawie i »ideałem«, z którego tak się wyśmiewał. Trzeba nie głosów, nie haseł, i rad, i drwin, lecz czynów, choćby tak maleńkich, jak owo biuro »Pracy«. To nieprawda, żeby ono było z inicyatywy reakcyjnej. Bo zapytuję, z jakich funduszów buduje się gmachy, w których się mieszczą giełdy pracy? Z podatków, pobieranych od burżuazyi przeważnie przez municypalności miast. My tu nałożyliśmy podatek duży na tutejszą »burżuazyę« polską i za osiągnięty fundusz założyliśmy małą giełdę pracy dla rodaków, przybywających do Francyi za chlebem. To biuro jest aktem postępowym, jest czynem rozumnym, jest zamierzeniem radykalnem, jest samym radykalizmem. Przychodź i szepc w ucho każdemu z członków tej imprezy, co tylko chcesz, ale dla swojego mniemania nie waż się odejmować nędzarzowi od ust kawałka chleba, gdy on jest głodny, — opieki, gdy jej nie ma! Syndykaliści paryscy pochodzenia francuskiego i polskiego z odrazą patrzą na tę »Pracę«, jako na organizacyę polską. Ja wiem. »Precz z ojczyzną!« Nie myślę polemizować... Tymczasem to właśnie biuro stoi w gruncie rzeczy na stanowisku międzynarodowej solidarności robotników, ono bowiem dba o to, ażeby przychodnie z ziemi polskiej nie zaszkodzili, — broń Boże! — robotnikom francuskim. Więc zapisuje ich do syndykatów i, przez samą swoją egzystencyę, przeciwdziała wytworzeniu się armii »żółtych«. Tymczasem syndykalizm francuski stoi na stanowisku czysto narodowem, najbezwzględniej i jedynie francuskiem. Czy on wie cokolwiek o doli i żywocie robotników polskich? Przez postawienie całej swojej teoryi związków zawodowych i metodę grewy powszechnej stwierdza on dobitnie, że tylko francuskie stosunki ma na oku, stwierdza to nie bez dumy, że jest to francuska forma socyalizmu. W Polsce nie wolno zakładać związków zawodowych, więc cóż tam ma czynić ta »francuska« metoda przeniesienia życia robotniczego i nadziei świata do syndykatów, hasło ich autonomii i cała action directe? Nic to nie obchodzi robotników francuskich, którzy jakoby nie uznają ojczyzny. Nie uznają oni w istocie rzeczy swego państwa dla tego, że się zawiedli na towarzyszach Millerand’zie, Briand’zie, Viviani’m, którzy tem państwem rządzą, a zamiast »walki klas«, głoszonej dawniej, głoszą obecnie »pokój społeczny«, wdrażany przez armię i policyę. Syndykaliści nie dbają o to, że chcą zniweczyć nie państwo, lecz ojczyznę, masom nieszczęsnym, które o nią muszą walczyć, bo bez niej plują im w twarz najeźdźcy, nie pozwalają na najprostszą organizacyę trudu, na najlżejsze polepszenie doli, na założenie owego właśnie związku zawodowego pracowników jednego fachu. Syndykaliści francuscy nie uznają państwa, sprzeczają się ze swojem, ale pod jego osłoną, pod czuwającą bronią jego żołnierzy, istnieją ich związki, organizacye i nadzieje zburzenia tegoż państwa. Państwo, które chcą zburzyć, pozwala im organizować się, samo czyni miny i gesty, jakoby było organizacyą najbardziej przychylną dla robotników. Oświeca ich dzieci i prowadzi dobrze postawione szkoły całego kraju. Czy chce, czy nie chce, syndykalizm francuski korzysta z działań na całej linii tegoż rządu, który zwalcza. A gdyby zewnętrzny nieprzyjaciel dla stłumienia wolności syndykalistycznej, w chwili przypuszczalnego zniszczenia obecnej władzy we Francyi, naszedł jej granice, czy syndykaliści nie staliby się obrońcami tego kraju — i któż wie, czy nie chwyciliby się tychże środków obrony, co dzisiejsi ministrowie. Bo czemżeby walczyli z armiami najeźdźców, uzbrojonemi w mitraliezy i aeroplany, jeśli nie armią, uzbrojoną w mitraliezy i aeroplany? Syndykaliści nie obawiają się wojny, gdyż mówią, że jej nie będzie. Są zresztą tacy, którzy mówią śmiele, że im jest wszystko jedno, kto Francyą rządzi, francuzi, czy niemcy. Szczęśliwi! Nie znają niewoli. Twierdzą, że syndykaliści z tamtej strony Renu nie dopuszczą do wojny. O, skrzydlate słowo! Cóż Polska? Co wie o niej robotnik francuski, śpiewający Internationale? Robotniczego pogłowia, z kobietami, starcami i dziećmi — milion na kilkanaście milionów ludności. Siedmiomilionowa masa chłopów w samem Królestwie... A cóż o tem mówią pomiędzy sobą robotnicy polscy, przyszedłszy do Francyi? Nic. Po pierwsze zapominają o polskiej ziemi, gdyż tam jest źle, a tu lepiej. Tam niema praw, niema szkół, niema związków, a robotnicy nie mają ojczyzny i tam jest ich ojczyzna, gdzie im lepiej płacą w warsztacie. Zostają tutaj i mają powiększyć armię syndykalistyczną. Dobrze i słusznie. Lecz przecie powinni być ludźmi międzynarodowego poglądu. Cóż dadzą ze siebie tamtej, polskiej stronie? Czy tylko ten frazes, że i tam należy przenieść życie i nadzieje do syndykatu i słowem skrzydlatem zwalczać wszelkie złe, które nad światem robotniczym zawisło? Nie słyszałem tu nic z ich ust...
Wracając w nocy z tego zebrania, Ryszard Nienaski zstąpił do métro i oczekiwał nadejścia wagonu. Hala była niemal pusta. Duszny w niej nieustannie zapach czegoś jakby mydlin, daleki stały huk podziemiami pędzących pociągów, smutnie jednaki blask lamp elektrycznych — były jak gdyby tłem zgoła odmiennem od wspomnień rzeczy gwałtownie w duszy dokonanych. Nienaski zamyślił się nad nieudolnością swego przemówienia, nad wszystkiem, co mówili inni, nad istotą tych spraw. Nie zauważył, że obok niego na ławce siedział od dość dawna młody człowiek z tegosamego wracający zebrania. Ów młodzieniec był szczupły, dość porządnie ubrany, przystojny i zgrabny. Przypatrywał się z pod oka Nienaskiemu i poruszał niecierpliwie, widząc, jak ten jest zatopiony w myślach. Znać było, że ma zamiar wszcząć z nim rozmowę, lecz nie nadarza mu się stosowna sposobność. Tymczasem wpłynął do hali nowy tłum osób, a w nim również z zebrania wracający mówca, krytyk surowy wszelkich partyi i programów, na którego Ryszard w swem przemówieniu powoływał się tak niefortunnie. Człowiek ów chodził tam i z powrotem wzdłuż brzegu rampy, nie spostrzegając ani Nienaskiego, ani młokosa, który przy nim siedział. Tymczasem ukazanie się jego podnieciło ostatniego odwagę. Młody ów człowiek uchylił niezgrabnie kapelusza i zwrócił się do Ryszarda ze słowami wypowiedzianemi po polsku, ale o francuskiem brzemieniu i akcentowaniu wyrazów:
— Wracamy z tegoż zebrania...
— Ach, tak? — spytał zagadnięty.
— Pan zmęczony?
— Nie.
— Pociąg zaraz nadejdzie. Pan na Italie?
— Tak, jadę w tamtą stronę.
— A to razem jedziemy.
— Doprawdy?
— W tęsamą stronę jedzie także Żłowski.
— Kto taki?
— Żłowski.
Młody człowiek pokazał Nienaskiemu oczyma przechadzającego się pasażera. Ryszard poznał w nim swego »przedmówcę«. W tymsamym czasie tamten zauważył obudwu. Uśmiech ironiczny, pełen cierpkości, świadczący o zamknięciu się w sobie, o marzeniach, pasyach i wiecznie fatalnych przeżyciach ślizgał się po wargach owego Żłowskiego. Towarzysz Ryszarda pozdrowił go ukłonem i wskazał ręką wolne miejsce obok siebie na ławce. Żłowski z pewnem ociąganiem się, jakby odpychany obecnością ich na tej ławce, siadł wreszcie przy młodzieńcu. Nieznacznym i mało uprzejmym ukłonem pozdrowił obudwu i, ziewając dla ukrycia pewnej alteracyi wskutek tego zetknięcia, mruknął coś o pociągu. Młody zniweczył obojętność nastroju oświadczeniem:
— Ależ ciepło było dziś na zebraniu!
— Sala nizka, duszna... — wtrącił Żłowski.
— Nie o salę chodzi, tylko o atmosferę.
— Atmosfera... — półgębkiem mruknął, a raczej warknął tamten.
— Wyście nalali oliwy do ognia...
— Oliwy? Skądże znowu! Parę słów krytyki pod adresem białorączek-socyalistów i anarchistów, żyjących z renty...
— Och, wpadliście przecie po swojemu, z całą furyą i na syndykalizm...
— Tu serce boli!... Syndykalizm a syndykalizm... Panowie obadwaj jadą w tęsamą stronę, na Italie? Pociąg idzie, trzeba wsiadać.
— Pan mieszka w tamtych okolicach? — zapytał Nienaski.
— Tak, ja w tamtej stronie, na Glacier’ach... — rzekł Żłowski z grzecznością nieco nadmierną.
— Ja bo na Arago... — mówił młody.
— Nie jadłem kolacyi... — skrzywił się Żłowski. — Czy panowie nie znają w tamtych stronach jakiej zdrowej kuchni?
— Owszem... — rzekł Ryszard.
— A pan gdzie mieszka?
— W uliczce Boulard.
— O tam to już trudno co znaleźć. Same buvet’ki. Ale i jabym chętnie zjadł kawałek mięsa... — mówił młokos żywo i wesoło. — Więc wszyscy trzej decydujemy się?
— Owszem. Chętniebym się odżywił po tych jałowych rozprawach i czczych frazesach... — uśmiechnął się Żłowski.
— W takim razie wysiądźmy bliżej, na bulwarze i zajdźmy do Chartier. Znam tam pracujących. Pomimo, że to już tak późno i dawno po obiedzie, dadzą nam dobre porcye.
— A, znakomicie! Skorzystamy z protekcyi... — zauważył Żłowski z ironią, nieuniknioną w każdem słowie, które wygłaszał.
— Z protekcyi? Nie! Dopomożemy do spełnienia aktu sabotażu.
— Zjadając trzy kotlety?
— Zjadając trzy zdrowe, duże, dobrze przyrządzone kotlety. Zaraz wam to udowodnię!
— Nazwa warta czynu, czyn nazwy. Ale wierzę na słowo. — Nadjeżdżający pociąg przerwał odpowiedź. Wszyscy trzej szybko wsiedli do tegosamego przedziału i zajęli miejsca. Pokonywując świszczący zgrzyt wagonów, gdy z platformy wtłaczały się w swój tunel, młody człowiek nachylił się do Nienaskiego i mówił:
— Nie wiecie nawet, obywatelu, kto ja jestem... Nazywam się Błaszczykiewicz. Dobre nazwisko jak na Paryż i dla francuzów — che?
— To prawda!
— Musiałem z całego nazwiska zatrzymać tylko cztery pierwsze litery — co robić? Nazywam się tutaj Blas.
— Jesteście emigrantem?
— Gdzież tam! Ojciec był tu już za robotą. Jeszcze z tych starych emigrusów, co to z Kunickim, z Waryńskim. Zawsze nam, dzieciom o tych rzeczach perorował. Ba, już nie żyje.
— Ach, tak?
— Zmarło mu się tutaj. Warsztat zostawił, — bo szewc był z fachu, — jednemu tutaj towarzyszowi, ten nas najtężej oszwabił, jak można, — no i tak, Paryż nas już wykarmił.
— Już Paryż?
— Powiedzieliście, że my są francuzi, patryoci francuscy. Nie macie żadnej racyi.
— Nie was też miałem na myśli.
— Tem gorzej, bo całą nową szkołę...
— Szkołę?
— »Ecole nouvelle« — mówię... O, Żłowski już podrwiwa, jeśli nie słowem, to choć spojrzeniami i miną. A ja wam tu zaraz dowiodę! Będą tam u Chartier towarzysze...
Pociąg przystawał na stacyach przez chwilę, wyrzucał jeden tłum, zabierał inny — i mknął podziemiami.
— Będą tam u Chartier towarzysze, to się przekonacie...
— O czem ja się tam przekonam, o czem?
— Wy na inteligentów gadacie, a samiście inteligent!
— Jestem inteligentem z wychowania, lecz nie z zawodu. I co z tego?
— Wasza teorya jest inteligencka, — to z tego! Łatwo wam na papierze napisać: cały proletaryat niech wstaje, — wszyscy, bez żadnego podziału na warstwy, na rodzaje, — niech rozwala świat! Napisać to łatwo wam, inteligentom, ale jak to wykonać nam, ludziom, którzy zawsze wszystko mamy robić i którzy wiemy, jak robić? Nam, robociarzom!
Żłowski milczał, patrząc na młokosa żelaznemi oczami. Rzekł wkońcu:
— To jest wykręt, nie obalenie mojej teoryi, tylko wykręt.
— A właśnie że to jest obalenie waszej teoryi.
— Nie.
— Ten, kto stawia zasadę, musi trzymać w rękach po pierwsze sposób, a po drugie narzędzie, czyli całą możność, i to całą od początku do końca, wykonania tej zasady. Co więcej, w tej zasadzie, którą się stawia, musi być zawarta moc jej rozwinięcia na przyszłość i spełnienia w zupełności. Zasada jest jak manometr na maszynie. W niej jest wyrażona cała siła i cała zdolność ogromu zagadnienia, jak w manometrze miara siły maszynowej. Wasza zasada to jest jakby manometr przybity na ścianie, — ale bez maszyny, którą wyraża. Takiej zasady niema po co stawiać, jak nikt manometru bez maszyny nie umieszcza na murze. Chyba w jakiem muzeum osobliwości tego świata.
— E, z was, widzę, to filozof, nie robotnik. Jakiś pragmatysta, czy co u licha!... — drwił Żłowski.
— Wy sądzicie, że robotnik filozofią nie może się zajmować? U was tak, — albo bakałarz, albo czarny robotnik. A ja na złość wam, szkolarzom, jestem robotnik, który nocami czyta, chodzi, gdy tylko chwilę znajdzie wolną, na wykłady, słucha nawet Bergsona... Jako taki powiadam wam, że jesteście inteligent, pisarz, apostoł. Ale nam nic z waszej teoryjki nie przyjdzie, nam, do których należy ziemia...
— Zobaczymy!... — rzekł Żłowski.
— Wy jesteście człowiek mocny, to tak. My o was wiemy i pamiętamy. Cztery lata w tych tam jakichś krestach, jakby na krzyżu...
— O, już deklamacye...
— Dziesięć lat na sybirskich śniegach, kilka lat w tułactwie po zagraniczu, ucieczki, wypędzenia, życie czyste z pracy rąk. My nie zapomnimy!
— Dziękuję!... — roześmiał się Żłowski z dziwnie bezdenną pogardą, zupełnie jakby splunął przez zęby.
— Mówię wam szczerą prawdę, — ciągnął ów Blas, nachylając się ku niemu z nieuniknioną arogancyą »uświadomionych« robotników. Jego oczy rozumne, śmiałe, pełne prawdy i pewności siebie, pełne honoru i zapału nie ustępowały z twarzy antagonisty.
— Widzicie, tak, — mówił, — myśmy przecie wasze pisma przeczytali, a trzeba było tłomaczyć je na francuskie. Dużo my na to czasu stracili. A po przeczytaniu, po dyskusyi w naszem kole, powiadają ludzie: — et, gaduła! Ja was bronił, ale bez powodzenia. Szczerze wam to mówię, bo co w bawełnę obwijać? Jakież wy środki macie w ręku? Żadnych. Mówicie: przemień czarną secinę świata w rewolucyonistów, apaszów złącz z metalowcami, baciarów z elektrykami — i bij zabij! Jakże to może być? Zaręczycie wy, że ten apasz nie zrabuje zdobyczy proletaryackiej, dobra wspólnego i nie przywłaszczy sobie chleba głodnych, nie zakopie w ziemi skarbów, które przecie nie on stworzył? Skarb, który wy radzicie baciarom brać gołą ręką, całe pokolenia w nędzy zamarłych stworzyły. Czemu znowuż ma go dziedziczyć nie pokolenie potomków, lecz tylko ten jedyny rabuś?
— Już was trapi wizya przyszłości... Świat nędzy umiera dzisiaj z głodu, a ja się będę nad tem zastanawiał, czy jaki apasz nie zakopie gdzie czego! Nad tem to sobie głowy nie łamiecie, co się dziś dzieje ze skarbami ludu, gdzie je kto dziś w ziemi zagrzebuje. Jak wam teraz jest lepiej, mości socyalisto, to się trzymajcie swego teraz, z obawy, żeby jutro czego kto nie ukradł.
— Nie odpowiadacie na zarzuty argumentami, tylko swymi szablonami. Nie możecie mi udowodnić, żebym był »białorączka«, więc mi walicie na głowę kołpak »socyalisty«. A la bonne heure! Ja wam mówię o tem, że tylko robotnicy z warsztatu są twórcami, a więc i panami wytworu, wyrobu. Możecie zaprzeczyć? Wstrzymają warsztaty — i świat stanie. To dowód, czy nie? Drugi wam daję dowód: — w razie potrzeby, gdy im zechcą wydrzeć warsztaty przez nasłanie zdrajców, »żółtych«, albo żołnierzy — zniszczą warsztaty! A nawet ich nie zniszczą. Potłuc kilka butelek i rzucić zmiażdżone szkło w szczeliny rusztów paleniska wielkiego dreadnoth’a — i nie pójdzie!
— To może również zrobić baciar i apasz.
— Nie! To może zrobić tylko ten, kto zna mechanizm, jak swoje pięć palców. Sypnąć garść piasku w skomplikowaną maszynę metalowni i stanie. Rozlać dwa litry nafty na palenisko piekarni i na nic chleb, wypieczony przez renegatów.
— O, tak! To naraża patrona waszego na niemałą stratę oczyszczenia maszyny! Ale i franta, co to zrobił, na wyrzucenie z budy, a nawet na kryminał. Ta »rewolucya« dość szybko załatwia się i kończy — w ulu.
— Nie tak szybko, jak wam się zdaje. Dawno się ona zaczęła i nie prędko się skończy, być może, lecz jest jedynie pewną.
— Et!
— Kiedy dwaj Szkoci idą razem i, jeżeli jeden z nich biegnie zbyt szybko, drugi go ostrzega: idź wolno, nie śpiesz się — go canny! To go canny! jest nasze hasło. Nie śpiesz się! Za złą pracę — zła robota.
— A bat od czego? Bata już się nie boicie, filozofowie?
— Jeżeli kto kupuje sześć koszul po dwa franki sztuka, ma zapłacić dwanaście franków. Dobrze?
— Dobrze, dobrze!
— Gdyby zapłacił tylko dziesięć franków, będzie miał tylko pięć koszul, albo sześć, ale w gorszym gatunku. Praca i siły robotnicze, to jest towar na rynku, takisam, jak koszule, jak masło, mięso, mąka, siła pociągowa koni i maszyn. Za złą płacę — zły towar.
— Tak. To jest przewrót nielada. To jest ciężkie zmartwienie dla pracowitych fabrykantów, którzy się »własną pracą« dorobili milionów. Ale oni to przeboleją i przetrzymają ten wasz przewrót — z księżą pomocą.
— Nie, tego nie przetrzymają! Wszystko, tylko nie to! Tu jest i wasza słaba strona. W tem się najzupełniej mylicie.
Ten najbardziej interesujący temat trzeba było przerwać dla zmiany kierunku drogi w Chatelet. Wszyscy trzej pośpieszyli wraz z tłumem dusznymi korytarzami podziemia. Wkraczali na schody i zbiegali na dół. Wreszcie trafili na halę i ujrzeli swój pociąg. Ten ich wkrótce przewiózł pod Sekwaną i wysadził na starym bulwarze świętego Michała. Idąc w górę ulicą, Nienaski zapytał obydwu z pewną zadzierzystością w tonie głosu, (która pokrywała nieśmiałość), a jednak w sensie prośby o wyjaśnienie:
— Przepraszam, że się zapytam... Gdy dokonane zostaną przewroty, o których była mowa, napaść na burżuazyę, czy grewa generalna — nie wiem...
— No-no! — podniecał go Błaszczykiewicz.
— Co się stanie wówczas z takiemi budowlami, jak tamta Notre-Dame, albo ta oto Sainte-Chapelle? Bo to ja jestem niedoszły architekt... Czy taka, naprzykład, budowla, jak katedra w Medyolanie...
— A co nas obchodzą jakieś kościoły? Nie wiem! Tamci ludzie zdecydują, co ma być.
— Kto?
— Tamci, mówię! — krzyknął ów Blas.
— Ci zdobywcy?
— Ci!
— A czemużeście dopiero co przeczyli obywatelowi Żłowskiemu, żeby apasz skarbów nie dziedziczył? »Tamci« odziedziczą w ciągu dnia swego tryumfu prawo decydowania, czy ma być albo nie być katedra w Medyolanie, którą bezimienne tłumy artystów i robotników budowały przez pięćset lat?
— Zdobędą to prawo, nie odziedziczą! Alboż dzisiejszy rząd włoski nie zdobył prawa władania tą katedrą?
— Ależ prawo jednodniowych zdobywców byłoby najbardziej zbrodniczem przywłaszczeniem!
— Śpijcie spokojnie! Oni tam prawdopodobnie owe katedry otoczą balaskami i każą szanować. Tak przypuszczam. Mnie to nie w głowie takiemi myślami ją sobie zaprószać. Zresztą może w tych kościołach będą jakie socyalistyczne meetyngi, jak już były koronacye despotów — za to bym nie ręczył.
— Umiecie i wy żartować z pytań, które w sedno godzą.
— To pytanie chybia sedna.
Już restauracya Chartier była zamknięta. Ulice pustoszały. Tylko na bulwarze studenci francuscy — nadzieja ojczyzny, tężyzna narodu, — wyprawiali najdziksze i najordynarniejsze swe nocne wrzaski, włócząc się między, lub z prostytutkami od knajpy do knajpy. Żłowski, którego twarz zniszczona od tortur ducha, w samotności cel więzienia, lub izb poddasza, przybrała w tej chwili rysy iście szatańskie, mówił na poły do siebie:
— Przyszli prokuratorowie, twórcy praw, sędziowie, obrońcy, lekarze, którzy ważą w ręku życie i śmierć, deputowani do parlamentów, rad i municypiów, właściciele ziemi, fabryk, narzędzi i pracy ludzkiej, wodzowie narodu, ojcowie rodzin, a nadewszystko twórcy opinii... Opinii, którą papa Renan nazwał mocą, równą mocy przyrody...
Szli pod górę bulwarem. Ryszard Nienaski zawzięcie teraz milczał. Słuchał, co się mówiło. Dla uniknięcia widoku dziewek i słuchania ich wrzasków, skręcili w uliczkę i weszli do kawiarni starego Pascala. Zająwszy miejsca w dymnej, wązkiej izbie, zażądali posiłku. Nim porcye zostały przyniesione, Błaszczykiewicz począł nastawać:
— Żłowski! chodźcie z nami... Jesteście nam potrzebni, jesteście w gruncie rzeczy nasz człowiek!
— Nie jestem niczyim człowiekiem.
— Mówię wam, Żłowski!
— Nie schlebiam nikomu, ani żadnej zasadzie. Myślicie, że wam będę bakę świecił, w razie gdybyście szli za mną. Nic z tego! Zresztą, — jestem zecer, nie żaden pisarz.
— Jesteście filozof, nie żaden zecer.
— Jestem robotnik, taki sam jak wy! Robotnik nie z przymusu, lecz z wyboru zajęcia. Ale ponieważ mam duszę i głowę na karku, więc mojem zadaniem jest krzyczeć w niebogłosy na wszystkich rozstajach dróg, że są na ziemi ludzie głodni, bez dachu, bez odzienia, chorzy w rowach publicznych, że dzieci biorą w spadku przekleństwo nędzy, a chowają się wśród rynsztoków zbrodni i rozpusty! Dopóki to nie będzie skasowane gwałtownemi rękami dziś, natychmiast, będę krzyczał w niebogłosy, aż do śmierci! Piszę i sam drukuję to, co piszę. Oto wszystko. Co mi tam wasze romanse z przyszłością, o której zresztą tak samo nic nie wiecie, jak ja — i jak nic nie wiedział wasz papa Marx.
— »Papa Marx« — o kolosalnym siłaczu, o rycerzu, co swym logicznym wywodem, niby dźwignią Archimedesa poruszył starą ziemię, aż drgnęły jej przyciesi. Czy to nie wstyd?
— Nic mu tam nie ubliżam! Poruszył ziemię, no więc sit ei terra levis... Kazał czekać na rezultaty koncentracyi bogactw, na kraje-folwarki... Uczniowie czekają bardzo cierpliwie na ową koncentracyę. Nie przeszkadzają niczemu, żeby zaś czego nie zepsuć w tej maszyneryi, która sama tak dobrze idzie. Uczeń najwierniejszy, »sam Kautsky« powiada, iż »Nazajutrz po rewolucyi« robotnicy niewiele co więcej mieć będą, niż dziś mają. Takie to wszystko jest mocne w założeniu. Czegóż odemnie chcecie?
— No, dobrze — dobrze! Nie mam zamiaru wszczynać z wami tych jałowych sporów, tylko chcę wyłożyć nasze pozycye. Chcę usłyszeć, co o tem powiecie.
— Słucham!
— My nie jesteśmy ani z Marxa, ani z żadnego innego pisarza, czy filozofa. Jesteśmy sami. Szanujemy tych, co sprzyjają sprawie robotniczego wyzwolenia, ale nie poddajemy się niczyjej komendzie. Dla tego poprostu, że nami nikt komenderować nie jest w stanie. Któż to może wiedzieć, co się dzieje w warsztatach, w pracowniach, we wszelkich budach roboczych? Kto? Tylko my sami, którzy robimy. Otóż my, którzy robimy, nie chcemy zniszczenia narzędzi pracy, zniszczenia owoców pracy dawnej, tak, jak tego chcecie wy, Żłowski. Słyszycie, co mówię?
— Toć słyszę.
— My tylko chcemy wszelki warsztat i każdą pracę, a więc każdy owoc pracy wziąć w ręce. Nadto chcemy świat z gruntu naprawić.
— Dobre złudzenie, a nawet nie nowe.
— Nie! Ta dążność nie była jeszcze znana nikomu. Któż ją mógł znać? Tylko my z dnia na dzień ją poznajemy. A myśmy dotąd milczeli. Za nas to gaworzyli pisarze, różni »ekonomiści«, statystycy, politycy, apostołowie, poeci. Teraz my przemówimy. Słuchajcie-no! Dziecko się rodzi w robotniczem stadle. Nim się czas wypełni, matka musi iść do roboty. Karmi je tedy smoczek z mlekiem rozcieńczonem, lub innym płynem, mniej lub więcej fałszowanym. Kto fałszuje to mleko i te płyny? Robotnik. W czyim interesie? Czy w swoim? Nie. W interesie jakiegoś złodzieja. Prawda?
— Prawda. Złote słowo.
— Gdy dziecko podrośnie i, zamiast smoczka, ssie cukierek zabarwiony na czerwono, niebiesko, zielono, pomarańczowo, wysysa wraz z sacharyną trujące chemikalia. Kto sfabrykował ten paskudny cukierek? Robotnik, dla zysku jakiegoś patrona, obywatela, pewnie posła...
— I to jest prawda.
— Gdy już z dziecka drab wyrośnie, idzie w święto do jadłodajni spuszczać zarobione przez tydzień franki. Funduje sobie i przyjaciółce zupę z raków, potage bisque, specyał. Nic go to nie obchodzi, że racze mięso do tej zupy robi się ze skorup, wczoraj zostawionych na talerzach przez gości. Tłucze się te skorupy razem z resztkami mięsa raczego w moździeżu, rozgniata wałkiem, ulepia na ciasto z odpowiedniemi ingredyencyami, zabarwia karminem na różowo. Idzie zupa! Filets de barbue przyrządza się z ryb pośledniego gatunku, jak lotte, albo cabillaud, znowu filets de chevreuil z tranche wołowego, przyprawionego marynatami szatańskiemi. Zwierzynie i ptactwu odejmuje się zapaszek »passée«, a żeby je »rajeunir«, przeprowadza się przez jej wnętrze rozpalone żelazo. Robotnicy to przecie przyrządzają dla swych współtowarzyszów-spożywców chleb z domieszką talku i końskiego bobu, czekoladę na palmowym i kokosowym oleju, kawę z krochmalu, cykoryę z żołędzi, pieprz ze skorup migdałowych i szypuł oliwek, konfitury z glukozy, smażą ciastka na waselinie, robią miód z miękiszu kasztanów, likier z odwaru jarzębiny, masło z łoju, sery z kredy albo fecule, ocet zaprawiają siarką, soki owocowe preparują w ten sposób, że w nich niema ani jednej kropli owocu... Oni to podają do jedzenia w restauracyach potrawy z mięsa zepsutego, albo z tuberkulozą, w zaprawach octowych z kwasem siarczanym, w sosach i marynatach »endiablées«... Oni na rozkaz pryncypała wycierają naczynie serwetami zużytemi przy stole przez biesiadników, nieraz przecie chorych na suchoty i syfilis.
— Prawdy głosicie, prawdy... Ale cóż z tego?
— Młodzi chłopcy uczciwi, nasi przyjaciele, nasi towarzysze, nasi bracia — do stu dyabłów! — krew z krwi i kość z kości naszej — pełni szlachetności, czystego serca, ideału, jak każdy nowy zastęp młodzieży, wchodzą do tych prac, szukając zarobku i chleba. Dają im w rękę tę pracę i taki materyał. Ten materyał oszukańczy dają im w ręce, a jako pracę, każą spełniać oszustwo! Muszą to czynić, co im każą i tak, jak im każą. Jakiż to jest materyał? Trucie ludzi, niweczenie zdrowia małych dzieci, zakażanie organizmów. Oni to fałszują aksamity, plusze, jedwab, robią sztuczne złoto, sztuczne brylanty, stiuki z drzewa, marmur z cegieł, bronzy z gipsu. Przekupnie materyałów chemicznych w drogeryach i wynalazcy rozmaitych specyfików paryskich na wszystkie choroby, gdzie zamiast preparatów czystych a drogich zużywa się materyał niskiej wartości, albo żadnej, więc tani, nie sami oszukują swych klientów, lecz rękoma pracowników. A dalej — przedsiębiorcy budowlani, budownicy dróg żelaznych, konstruktorowie tunelów kolei podziemnej, gdzie wykryto niebywałe nadużycia, fabrykanci mebli, właściciele tych kawern złodziejskich, domów bankowych, gdzie co do praktyk panuje przecie zasada profesyonalnego milczenia... Milczenie, jako obowiązek zawodowy, jako sam zawód! Co znaczy i co okrywa to milczenie? Ci wszyscy przedsiębiorcy, chlebodawcy, panowie, patronowie, są to ludzie uprawiający nieustannie sabotage na życiu i zdrowiu bliźnich. A przecie nie robią tego sami. Wszędzie, na całej linii ludzie uczciwi, zapracowują na kawałek chleba, czyniąc za nich biernie półświadomie, albo zupełnie, z musu, świadomie. Pod obuchem głodu solidaryzują się z fałszerstwami, sofistyką, oszustwem, kradzieżą, łupiestwem, czyniąc istne zamachy na życie i zdrowie nieznanych sobie ludzi. Pomocnikami każdego patrona są jego robotnicy, których on wyzyskuje na płacy codziennej. Słyszycie? Patrzeć tylko na właściciela restauracyi z palcami oblepionymi pierścieniami w kącie jego szynkwasu. Istny pająk, czatujący na głupotę much, które się tłoczą w jego sieci. Otóż młodzi, robotnicy, którzy to wszystko poznali, a oni jedni wszystko to dokładnie znają, bo w tem robią, powiadają do towarzyszów swoich: Go canny! Wstrzymaj rękę! Nie daj się sam i nie czyń złego! Czyń sabotage na szkodę patrona, dając publiczności, z której on żyje, materyał dobry i w należytej ilości! Nie okradaj ubogiego nabywcy na mierze i wadze w interesie złodzieja, który twoje zdrowie i życie tak samo, jak tamtych wysysa! Nie wierz w nic, co ten zbogacony łupieżca głosi, gdy go wskutek przekupstwa wybiorą do rady municypalnej, albo do parlamentu! Nie daj się podejść przez żaden jego »ideał!« Ty, kucharzu, daj konsumentowi porcyę z dobrego mięsa, dużą i zdrowo przyprawioną, a ugodzisz tem w interes i w serce patrona!
— A więc to jest owa walka rewolucyjna na wielkie porcye kotleta!... — śmiał się Żłowski.
— Ty, mularzu, nie czyń ani jednego poruszenia kielnią na niekorzyść przyszłego mieszkańca, a na korzyść kamienicznika! Ty, cieślo, odrzuć drzewo zgniłe i lichy materyał budowniczemu! Ty, zatrudniony przy budowie kolei elektrycznej podziemnej, nie daj się wziąć na wspólnika oszustowi-inżynierowi! Ty, zatrudniony w banku, przerwij milczenie i powiedz światu, co to się tam dzieje za drucianemi siatkami! Wszyscy pracujący, wprowadźcie w stosunki społeczne we wszystkich zawodach, na wszystkich posterunkach bouche ouverte — szczerą prawdę, ścisłą lojalność, niezłomną dobrą wiarę. Wtedy zadrży i zachwieje się dzisiejszy świat kłamstwa.
— Znowu sam przez się... — bąknął Żłowski
— Nie sam, bo zwolna, pracowitemi uderzeniami milionów podrąbany u przyciesi, poderwany w swej najistotniejszej podstawie.
— Ciągle mu przyciesi podrąbują, a on ta jakoś stoi, ten świat stary...
— W starą moralność świata »burżuazyi« uderzy moralność nowa, kształtująca się w niezmierzonem morzu pracy.
— Wy tam wszystko naprzód wiecie. Już i o moralności...
— Bo już dziś postrzegamy. Ta moralność nowa jest to tajemnica, zjawisko żywe, oczywiste, a jednak niepojęte, jak instynkt owadów, zwierząt i dzieci. Moraliści starego świata na jej zbadanie i dla jej sformułowania nie mają żadnego środka, ani żadnej definicyi. Żadna z religii świata nie jest w stanie jej ogarnąć, bo prawa jej dopiero rodzą się w pracy, wraz z pracą, podobnie jak język cieślów i mularzów powstawał wśród trudu, a przez nieprzemierzoną mnogość swych metafor niedostępny jest i obcy dla językoznawców i ludzi »wyższych« zawodów. Moralność świata pracy dopiero wynika pod młotami i pod odciskami dłoni jeszcze drżących, jeszcze nabiegłych krwią od trudu. Tylko pracownicy poznają ją i chłoną, jako objawienie. A któraż to z religii ośmieli się wystąpić przeciwko tej moralności nowej? Która zdoła powołać się na Chrystusa i stanąć przeciwko hasłom młodego świata idealistów pracy?
— Wszystkie — rzekł Żłowski.
— Nikt z ludzi nie wie, jakim sposobem pająk buduje swoją sieć, skąd wie, jak zarzucać linię między jednem a drugiem drzewem, jak zakreślać koła, prostokąty, kąty ostre i rozwarte w przestrzeni na każdy raz innej, między punktami w każdym wypadku nanowo danymi. Geometrya pająka jest zarazem czynem i życiem samem. Posiada on jak gdyby wiadomość o istocie logicznej kół i kątów, zarazem, wydaje się, doskonale wie, ile należy zabudować przestrzeni między jednym punktem a drugim, a przecie nie umysłem postrzega tę wiedzę.
— No, to już z tego tam Bergsona... — westchnął Żłowski, obojętnie kładąc cukier do swej filiżanki herbaty.
— Tak, to stamtąd... Ale proszę zważyć, że jak niedocieczone dla umysłu jest prawo i moc instynktu prac pająka, konstytucya mrówek, pszczół, skorpionów, skarabeuszów, tak samo niepojęte jest prawo i niedocieczona moc zasady moralnej, istniejącej w pracy. Już dziś tłumy robotnicze postrzegają, że moralność tamtych z pałaców i automobilów nic nie ma wspólnego z ich moralnością. Pan próżnujący jest w porządku, robotnik próżnujący jest niemoralny. Według moralności panów wszystkie zbrodnie wynikają z próżniactwa, lecz ta sama moralność pozwala panom próżnować. Mnich zatopiony w medytacyi, poeta zatopiony w marzeniu, filozof pogrążony w bezczynne rozważanie jest traktowany przez każdą z tych moralności — tam, jako pracownik, tu, w świecie pracy, jako próżniak. Gdyby w świecie robotniczym zjawił się religijny kontemplator, poeta, albo filozof, byłby wypędzony przez patrona z fabryki, jako próżniak, siejący zgorszenie. Tam uznany jest, jako fachowiec swego zawodu. Tymczasem istotna poezya, istotna religia i istotna filozofia dopiero się kształtują, dopiero są rozpalonem do białości żelazem i snopy iskier wyrzucają ze siebie pod młotami. Jak z tą sprawą, tak jest ze wszystkiem. Prawie nic nie łączy tych dwu widzeń świata moralnego. Co tu jest czarne, tam białe, co tu dobre, tam złe. Robotnicy wykryli już, że próżnowanie nie zawsze jest złe. Przyjdzie dzień, gdy wypowiedzą swój pogląd na pracę i próżnowanie panom, którzy ustanowili byli zasady moralne. Pewnego dnia ręce ich spoczną — i zatrzyma się bieg życia. Nastanie dzień wielkiej powszechnej grewy. Będzie to coś sto tysięcy razy większego, bez żadnego porównania bardziej bohaterskiego, niż wojny Napoleona, albo wyzwolenie Włoch...
Żłowski chlipał herbatę, patrząc spokojnie na twarz zapalonego mówcy. Spytał zwolna:
— A wasz neomaltuzyanizm, to jest prawo należące do starej, czy do nowej moralności?
— To jest jedno z nowych, z nowych!... — wykrzyknął Blas z wyniosłą ironią. — I cóż powiecie?
— Nic. Ja się od was dowiaduję.
— Nowe jest to prawo, żeby syfilitycy, rakowaci, epileptycy, suchotnicy nie wydawali na świat potomstwa, żeby ludzkość zdrowiała! Niech się nie rodzi dziecko z zarażoną krwią i ze zgniłemi kośćmi!
— Et, o ludzkość wam tam znowu tak dalece chodzi w apoteozach lekarzy, uprawiających aworty, które głosiła do niedawna Guerre sociale!... Bo teraz sam mistrz poszedł do Canossy, na służbę do starego Jaures’a... Zresztą — Michał Anioł był to człowiek schorzały, i, jak mówią, zwyrodniały, Milton ślepy, Leopardi garbus, Dostojewskij epileptyk i, jak opisuje Suarez, ze skłonnością do małych dziewczynek, Nietsche i Maupassant zmarli w obłędzie, Byron był kulawy, Poë, jak głoszą, był nałogowcem, de Quincey to samo... Któż wie, — może to dzięki ich wadom, ich fizycznym brakom i grzechom powstały czarodziejskie dzieła z męki zrodzone, o grzechu, niedoli i wielkim smutku człowieka, — jakby naprzekór naturze, wbrew niemocy ludzkiej wydarte z dusz, walczących z niedolą. Któż to może wiedzieć, czy ludzkość oczyszczona, — przypuśćmy na chwilę, — przez neomaltuzyanizm, z choroby, nie będzie wydawała typów, jak je określił niezapomniany człowiek-rycerz, Wacław Nałkowski, którego wspomnienie zawsze, jak wino, weseli, moje serce, — indywiduów »zdrowych« i solidnych — »ludzi-świń, ludzi-byków i ludzi-drewien?« Z poddziałami na: »świnio-byki i byko-drewna?« To pytanie. Już lepiej przyznajcie się otwarcie, że wasz neomaltuzyanizm to środek polityczny!
— Środek polityczny? Nie myślę przeczyć, ani przez chwilę! Więc co? Stadło robotnicze wydaje na świat dziecko. Przytułek, albo ochronka je kształci, rynsztok dokształca, bieda czesze i myje, a gdy mu tam już minie dwadzieścia jeden lat, to go chwytają, ubierają w mundur i ślą do Afryki, żeby mordował jakichś arabów, czy murzynów, żeby jakimś oszustom umożliwiał i ułatwiał obrabianie na cudzych, zrabowanych ziemiach szachrajskich interesów. Nie rodzić dzieci, nie dawać mięsa dla armat!
— Na złość tatusiowi niech mi uszy odmarzną!
— Ubywa im teraz co półrocze ośmnaście tysięcy ludzi. Gdy się ta liczba podwoi, potroi, nastanie koniec panowania bagnetów.
— Bagnetów? Utworzą i postawią nad wami armię z murzynów i arabów. Wtedy poznacie, co to opór! Śmiech mię bierze! Bo to tak wygląda, że gdyby teraz francuski rząd w zapędzie samoofiary, wydał jakieś piekielne prawa przeciwko homoseksualizmowi, to wy, na złość temu rządowi, podejmiecie zaraz propagandę za tym »poglądem« i będziecie go masowo stosować, jako środek walki politycznej.
— Żartujcie zdrowo!...
— Alboż nie grasujecie teraz między Francyą i Anglią, rozwożąc wasze proklamacye w postaci pakiecików z gutaperkowemi kapotami? Bywałem na kolosalnych neomaltuzyańskich meetingach i słyszałem starych profesorów, mowców, doktorów, fanatyków. Wiem przecie, o co rzecz idzie. O, macie wielkie, wielkie zwolenniczki w kobietach! To jest dopiero prawdziwa rewolucya!...
Nienaski z głową, jak siekiera, wciosaną między tych rozmówców, przysłuchiwał się wszystkiemu. Oczy jego przerzucały się z twarzy jednego na twarz drugiego, a myśl wałęsała się wśród tej rozmowy, nieraz daleka od niej o setki mil. Błaszczykiewicz wołał:
— Gadajcie wy sobie, Żłowski, co chcecie, a już i u niemiaszków okazał się potężny ubytek narodzin. Jeszcze niby nie tak, jak we Francyi, ale już nie przybywa Michałków. Skweres! W miastach portowych, jak Hamburg, Szczecin, Brema, w osadach wielkofabrycznych ubywa tego z tak piorunującą szybkością, że się przecie moraliści tamtejsi zdecydowali w państwo-patryotycznym porywie na wielożeństwo! Po sześć Małgorzatek gotowi przystawiać do jednego zapładniacza. Widziałem w Simplicissmus’ie typy tych niemieckich stadników — z poświęcenia dla państwa i kolonii. To były przecie mordy — ha! Już i w Anglii sprawa utknęła. Jeszcze tam panuje prawo: — im większa bieda, tem więcej dzieci, im więcej zamożności, tem dzieci mniej, — ale już naogół nie przybywa konkwistadorów. Nie będzie komu dławić się pieniędzmi wyduszonymi i zgarniętymi z globu ziemskiego. Poczyna się wymieranie ras łupieżców cudzego dobra.
— No, stąd do »wymierania« jeszcze dosyć daleko...
Pustoszała już tawerna. Dym grubą warstwą chwiał się pod zczerniałymi sufitami. Trzej goście zapłacili należność i wyszli na ulicę. W stronę, dokąd zmierzali, nie było już żadnego środka komunikacyi, bo podziemna métro już nie funkcyonowała o tej godzinie, a i stary »samowar« »Mont-Rouge-Gare de l’Est« — również udał się na zasłużony nocny spoczynek. Należało iść piechotą. Mijali tedy długi bulwar, podziemny dworzec kolei, ulicę Denfert-Rochereau z jej dwoma rzędami gęstolistnych platanów. Było tam pusto i cicho, jak w ogrodowej alei. Czasami tylko, pociąg pędzący w dal podziemiem, dawał o sobie znać łoskotem i szumem powietrza w wentylu. Młody syndykał Blas wciąż perorował. Pienił się na »burżuazyą«, dowodząc milczącemu Żłowskiemu rzeczy, które tamten, prawdopodobnie, dobrze wiedział i gruntownie przemyślał:
— Zbytek, — wołał, — nazywają cywilizacyą. Próżniactwo życia jego pięknem. Ależ wstrętny jest cały cywilizowany zbytek!
— Którego notabene wcale nie znacie... — wtrącił przeciwnik.
— Którego znać nie chcę! Zbytek jest nieruchomy. Ruch ma tylko z nas, dla tego wydaje się, że i on jest piękny. Piękno życia jest tylko w pracy. Weźcie nieopisane, pełne czarodziejskiej grozy piękno walcowni żelaza, odlewni stali, majestat kopalń, życie pracy na wybrzeżach morza, — weźcie poranek, kiedy śpią »panowie i panie«, a działają dostawcy, karmiciele tamtych... Ileż powabu, ile prawdziwego uroku posiada ranny ruch pracowników ulicy, ile interesujących sytuacyi zawiera w sobie życie młodych chłopców sklepowych, pędzących na rowerach z gołą głową i zakasanymi rękawy, z rozmaitymi produktami i materyałami, z owocami i jarzynami! Jak przedziwnie rozmaity jest obraz ludzi pchających wózki, niosących ciężary, z pieczywem i mlekiem! Życie każdej z tych istot — to dzieje bolesne borykania się, walki na przebój, trudu w pocie czoła. Ileż przygód, ile kolizyi, ile zdarzeń, jakie piękno pośpiechu i ruchu, gestów, głosów wesela i strudzenia, ile dowcipu, ile objawów spełnionego zadania, dzieła dokonanego poprawnie, zgrabnie, uroczo, — a nadewszystko pożytecznie! Jakże jałowe, jak śmiesznie nudne, jakże przerażająco nędzne, zawsze jednako monotonne jest życie spożywców materyałów, przywiezionych przez tamtych! Życie mody i obyczaju, dookoła którego wre pogarda i drwina... Pałace i wille są, jak fortece, które odrazą zdobywa każde spojrzenie. Proszę was — wdzięk ubogiego okna, które ozdabia kwiat w doniczce... Jakże się muszą nudzić i męczyć w swych automobilach, kiedy nam zakażają płuca i oślepiają oczy kurzem i zaduchem benzyny!...
— Nie bardzo widać, żeby się nudzili. Automobilów dyabelnie przybywa. Samibyście zresztą z przyjemnością zasypali bliźniemu oczy, gdyby się tylko dało... A nie myśleliście też o tem, jak znowu nie piękne jest życie, naprzykład, szewca, albo krawca?
— Szewcem był mój ojciec.
— Szewc przykuty do swojego stołka wgłębionego przez niezliczoną ilość godzin sporządza buty, nie ruszając się prawie z miejsca. Nie może w tym bezruchu strawić pokarmów. Stąd zapalenie ślepej kiszki, — bez żadnej tam operacyi, — przedwczesna, szewska śmierć. Przez zabrudzone okienko najczęściej z głębi piwnicy, szewc widzi wciąż nogi, nogi migające, biegnące, podskakujące. A on to dla nich wszystkich szykuje buty, żeby sobie mogli biegać po ziemi, sam rzadko kiedy ruszając się z miejsca. Krawiec zawsze cuchnie od bezruchu i choróbsk. Czy nie myśleliście nigdy, jak to piekielnie, jak wściekle ci ludzie chcą, pragną, powstać nareszcie i wyjść. Wyjść!
Trzej rozmówcy mijali plac lwa belforckiego. Mieli się tutaj rozstać. Lecz Żłowski i Blas postanowili odprowadzić Nienaskiego do domu. Szli tedy wzdłuż bulwaru Raspail. Większość latarń elektrycznych była już zgaszona. Drzewa przy blasku pozostałych rzucały długie i wielkie cienie. Dziwaczna pustka wionęła z dalekości bulwaru. Nieokreślony smutek tchnął na Ryszarda z perspektywy tej nowej, długiej ulicy... Skręcili w uliczkę Schoelscher, biegnącą wzdłuż muru cmentarza Montparnasse. Bluszcz oplatał ten mur szczelną powłoką, w tej nocy, jak czarne sukno całunu. Wysmukłe, nadgrobne tuje chwiały się w pół świetle dalekich latarń od powiewu, za tym wysokim murem, — ni to znaki, zaprzeczające wszystkiemu, wszystkiemu... Od strony ulicy małe krzewy mirtu polśniewały mokrymi liśćmi za nizkiem, żelaznem ogrodzeniem. Żłowski prowadził ręką po tych obłych, nachylonych, wyślizganych pałeczkach ogrodzenia, po czubach roślin. Gdy młody gaduła wciąż perorował, ten stary ziewnął i znagła wskazując na mur, na olbrzymi cmentarz, miasto umarłych, zagadnął:
— Cha-cha... Gdzieżeśmy to przyszli? Patrzcie-no: odpowiedź na wszystkie wasze wywody. Wy, Blas!... Te drzewa — do dyabła!...
Stali w kręgu światła narożnej latarni. Ryszard podniósł wzrok na tego człowieka i zobaczył jego oczy wlepione w siebie. Drżenie niepojęte, zwiastun choroby czy nieszczęścia, przebiegło po jego ciele. Dalekie wspomnienie, czy dalekie przeczucie odrazą napełniło jego serce. Pożegnał towarzyszów i ruszył w pustą uliczkę swoją.
Wskutek nieustannych zatargów wewnętrznych w biurze »Pracy«, zmieniał się kilkakroć jej zarząd. W czasie jednej z takich wentylacyi prezydyum, Ryszard został wepchnięty siłą rzeczy do jego składu, jako członek czynny. Od tej chwili przerwał na czas pewien niemal zupełnie studya nad architekturą i rzucił się w wir nowej roboty. Powróciły na swe miejsce nałogi warszawskie i moskiewskie. Zapoznał się teraz aż nazbyt dokładnie ze składem i wartością kolonii polskiej w Paryżu, a oprócz tego zbadał do gruntu francuski świat pracujący. Ileż to teraz spraw — i jakich stał się adwokatem i promotorem! Mieszkanko z ulicy Boulard przeniesione bliżej, do środka miasta, w okolice Panteonu, przeistoczyło się w nowe »biuro«. Od wczesnego rana drapali się tam na wysokie schody najrozmaitsi ku nieustannej zgrozie i wśród ciągłych protestów odźwiernej. Od rana też zaczynała się batalia z ludźmi przeważnie złajdaczałymi, gdy ich wypadło skierować ku porządkowi. Po całych dniach trwało zażegnywanie zatargów, niweczenie intryg i istna walka z jawnem, lub ukrytem dyabelstwem natury ludzkiej. Poza tem życie Nienaskiego przeistoczyło się na podróż kolejami i w métro do wielkich fabryk, warsztatów, zakładów, pracowni, biur, kantorów, do giełdy pracy i mieszkań przeróżnych kierowników, inżynierów, patronów... Nauczony dobrem doświadczeniem, nowy urzędnik nie popuszczał robotników przybywających ani o cal od francuskich syndykatów poszczególnych prac i trzymał całą sprawę na niezachwianym poziomie nowoczesności. W trakcie tych stałych wędrówek po warsztatach sam uczył się bez przerwy. Z konieczności, z racyi swego pośrednictwa, musiał mniej lub więcej przenikać każdy fach, każdy zawód oglądać własnemi oczyma, zapoznawać się z samą naturą roboty, z istotą mozołu i pilnie dowiadywać o pracę poleconego człowieka. Stąd poszło oświecenie się w rozmaitych kierunkach nowoczesnej industryi. Miał możność rozejrzenia się w wielkich konstrukcyach z żelaza, betonu, kamienia, szkła, — poznać olbrzymie dorobki pracy inżynierskiej i konstruktorskiej. Przypatrzył się francuskiemu sposobowi budowania murowanego domu, ze ścianą z miękkiego kamienia od frontu i tandetnie cienkiemi ścianami z cegiełek. Na stu przykładach przepowiedział sobie nieopisanie sprytne wyzyskanie miejsca, obliczenie mieszkalnej przestrzeni i przezorność iście bezprzykładną w oszczędzeniu powietrza do oddechu. Siedział w halach stolarskich, poznawał wielkie litograficzne zakłady, wszelkie odmiany i gatunki przemysłu chałupniczego, dostawy wielkich jaskiń niewolnictwa, jak Galeries Lafayette, Aux printemps i tym podobne. Zbadał kucharstwo na wielką skalę, istne laboratorya gastronomiczne, służbowe stosunki w szpitalach, muzeach, halach targowych, na kolejach, przy omnibusach i na statkach. Rozpatrzył również maleńkie, najczęściej podziemne, warsztaty, produkujące jakieś głupstwa, figle, nonsensy dla rozerwania bezmyślnej przechadzki poobiedniej państwa, zalegającego Paryż. Całymi miesiącami nurkując tak za cudzą robotą, ślęcząc nad wielorakiemi zatrudnieniami, z okiem wlepionem nieustannie w pracę, zwolna zatracał wiadomość o świecie zużycia towarów. Zapominał niepostrzeżenie o konsumentach, odbiorcach, o ludziach mieszkających za pięknemi oknami hotelów, will, pałaców. Było to jedno z najbardziej cudacznych w jego duszy zjawisk to senne przepomnienie, że jest tamten świat, o którym mówią ludzie biedni z tak nienawistnie ściągniętemi brwiami. Jak ów »Blas« — chłopiec z fabryki — dostrzegł piękno w świecie pracy i przystał duszą do tego nowego wdzięku ziemi. W tym czasie głęboko znienawidził bogactwo, użycie, zbytek. Wszyscy ludzie żyjący w bezczynnym dostatku, stali się dla niego wstrętni i cuchnący, cuchnący tymi brudami, które za nich i po nich ktoś musiał wynosić. Ryszard dowiedział się teraz, jak straszliwą sprawą jest zarobek jednego franka i co to znaczy — brak wszelkiego zarobku...
Wśród bieganiny po Paryżu często na swoich drogach napotykał starego milionera, »kuzyna« Ogrodyńca. Nieraz doznawał wrażenia, czy złudzenia, że go ten dziad podpatruje i śledzi. Tu mu zaszedł drogę, tam się o niego pytał, tu coś ułatwił, tam się nastręczył... Z pod okularów wspartych na garbie nosa świdrowały Ryszarda i jego uczynki oczy badawcze, nieufnie przenikliwe, jak gdyby szpiclowskie. W lokalu »Pracy« częstokroć plątał się ten dziadyga. Pod takim, lub innym pretekstem wertował księgi dyżurowych zajęć. Nieraz biuro musiało przyjmować od niego różne ułatwienia w sprawie tropień roboty dla klientów, odsuwać kompromitujące sposoby przyjścia z pomocą, a nawet przeszkadzać jałmużnictwu, które demoralizowało ludzi słabych. Ryszard wciąż podejrzewał tego »wujaszka« o jakąś wyrafinowaną złośliwość, o podstęp daleko sięgający. Nie lubił jego przemądrzałych oczu, sięgających wszędzie, żeby wykryć pomyłkę, uchybienie, przeoczenie, dbałych zanadto, czy niema wśród tych mizerackich zabiegów ukrytego gdzie łajdactwa. Burzył się wewnętrznie na dobrodzieja, co za swój datek chciał mieć władzę śledzenia, czy on sam, Ryszard, nie robi przypadkiem nadużyć... To też sama postać Ogrodyńca stała się dlań jakby wizerunkiem »tamtego« świata. Ów świat stary był, jak potężny, przebiegły, niezmożony organizm, dobrze wiedzący o nędzy i dobrze przygotowany do stłumienia wszystkiego, coby tę nędzę mogło zniweczyć. Świat ów miał, widziało się, zdrowie wieczności, rzuty potęgi, odruchy bólu wściekłego i piekielnej mocy przywiązania do swego bytu.
Ów świat, przelewający się ulicami miasta Paryża, był jak człowiek zewnętrzny tęgi, żywy, żwawy i zdrowy. Lecz młody Ryszard Nienaski, biegający w zdeptanych butach, wyświechtanej marynarce, w robotniczym kaszkiecie, bez mankietów i w przepoconej koszuli za robotą dla rodaków, tam i sam zazierając we wnętrze tego życia skomplikowanego, był jak lekarz, jak medyk rutynowany. On wiedział dobrze, jak to tam jest za powłoką pięknej skóry. On wiedział, jak znowu bezdenne piękno, jaka mądrość, jakie prace, jakie walki straszliwe i jaka moc zniszczenia jest w żyłach, w narządach i w pojedyńczej kropli krwi tego organizmu. Umorusani, zasmoleni, czarni od potu, w który wgryzł się dym i kurz, z rękoma zgrabiałemi, jak korzenie drzew, i twarzą stężałą od kurczów wysiłku, niby zastygłe wapno, zgarbieni, o ruchach zleniwiałych aż do niedołęstwa, ci, których dawniej znał z traktatów i haseł — »robotnicy« — pochłonęli jego wzrok, pamięć i wszystką duszę. Jakże mu było żal tych tęgich mężczyzn, przeznaczonych na to, żeby zniweczyli pracami swe ciało, kobiet, osądzonych już w dzieciństwie na to, żeby ich piękność wyżarta została przez ślęczenie nad jednem jedynem zadaniem! Z dnia na dzień postrzegał to wyraźniej, że wszelkie wysiłki obłudy, uczonej we wszelkich szkołach filozofii, na wszystkich pozycyach postępów wiedzy prawniczej, że żaden manewr rezonującej uczenie przebiegłości adwokatów zbytku, że największa tej ziemi siła rozumu, czy pięści, nie da rady, nie zmoże tego misteryum, jakiem jest nędza pogrążona w pracy dla cudzego zbytku, wygody i dobra. Ponury ocean, chodzący tam i z powrotem. Wszystka kultura, wszystka bezwzględnie, oparta na tem bezprawiu, przedstawiała się, jak wenecka Campanilla, stojąca na zgniłych palach. Wszystka sztuka zdawała się być jakowymś zabytkiem, czy wspomnieniem urządzeń społecznych, opartych na zasadzie arystokracyi urodzenia. Nadto — taż sztuka była sparszywiała i zarażona od zetknięcia się ze zbogaconem chamstwem nowoczesności, pchnięta na rynek żydowskiego bankierstwa, niby stary klejnot, posiadający umówioną, chwilową cenę. Nie mógł pojąć, jakim się to dzieje sposobem, że w oczach nie dokonywuje się zjednoczenie wewnętrzne, ślub ducha sztuki nowej z pracą, z rzemiosłem, z siłą ludową, tryskającą od bezprzykładnej potęgi. Z pogardą, z odrazą, z drgawkami w źrenicach od nawału farb, rozmazanych po akademicku, po anti-akademicku, kubistycznie, lub futurystycznie, wychodził z bezmyślnych nieartystycznych wystaw sztuki akademickiej, obliczonej na ogłupienie filistrów burżuazyi i na snobizm zbogaconego motłochu bogaczów, którym dyrygują pospolici oszuści.
Sztuka to była akademicka zawsze, czy została w kanon ujęta przez zbogaconych magnatów pędzla, czy zaakceptowana, już świadomie, już niewolniczo, przez obdartych sekciarzy z La Ruche, lub Campagne Première. Z żałością patrzał na niezmierne przestrzenie, zawieszone płótnami, z goryczą myślał, ile zdolności, ile geniuszu przepada wskutek grzechu pierworodnego uległości względem kanonów, ile talentów gaśnie i schodzi do absurdu tworzenia rzeczy bezmyślnych, jako czyn sam w sobie, i niepotrzebnych absolutnie na nic nikomu.
Zjawisko moralne, polegające na oddaleniu się od rzeczywistości i od dnia dzisiejszego, popychało wejrzenie w przyszłość. Ilekroć się z kimkolwiek zetknął, ilekroć zawiązał znajomość, zawsze jego rozmówca napomykał o wojnie nowej, jako jedynej nadziei. Walka przyszłości nie miała mieć nic wspólnego ze zbójectwami wielkiej rewolucyi francuskiej, z proskrypcyą ludzi i łupiestwem ich bogactw. Snuło się przed oczyma widziadło wojny bez zemsty i dobijania pokonanych, gdyż nie będzie po temu przyczyny. Mówili mu, że lud nie będzie dziedziczył dostojeństw, siadał w krzesłach władzy prezydentów i ministrów. Zapewniali, że lud nie chce reformy państwa, lecz chce je zniweczyć i usunąć. Pytali, po co jest to państwo francuskie, czy jakiekolwiek inne? Na co ono komu? Żądali odpowiedzi, co wie o jakiemś państwie filutów i aferzystów rządzących rolnik z prapradziada, uprawiający swe zagony? Na co to państwo wszystkim ludziom robotnym, którzy wykonywują swe dzieło, skoro oni przez naturę i mechanizm swej pracy są już zorganizowani, wydyscyplinowani i karni, jak wojsko? Twierdzili kategorycznie, że cały program przyszłego życia i jego organizacyjna doskonałość zawiera się w warsztatach. Zapewniali go prostodusznie, iż religie będą przygasać, nie mając odrodzonemu światu nic do powiedzenia, jak życie urządzać należy. Twierdzili z nową, religijną wiarą, że ideał ziemski religij stanie niżej od poziomu ziszczonego ideału życia. Jedne z nich — twierdzili — wymrą na racyonalizm protestancki, inne, jak katolicyzm, udławią się w pętlicach dogmatu o nieomylności, które sobie w chwili kryzysu samochcąc nałożyły. Nie mając — zapewniali — prawa cofnięcia wyroków i postanowień, ogłoszonych przez nieomylnych poprzedników, pod grozą herezyi, olbrzymie to dzieło cywilizacyi przeżytej, państwo zastoju i reakcyi, zatrzyma się w miejscu wobec nowego życia, skazane samo przez się na skamienienie w formach umarłych, jako owa niewiasta zamieniona w słup soli, która nie chce uchodzić z płonących miast Sodomy ku świętym szlakom przyszłości świata.
Nadaremną rzeczą było ciskać im pytania, czy czasem owe masy przyszłości, idąc do boju, nie skupiają się pod skinienia berła nowego cezara? Czy czasem geniusz i wiecznie nowa moc tworząca wynalazców nie narzuci tłumom pracowników przemocy i bezprawia nowej arystokracyi? Czy instynkt arystokracyi, wrodzony człowiekowi i nieodłączny od natury ludzkiej, jak sen i myślenie, nie zgmatwa tej wizyi? Zaprzeczali, twierdząc, że proletaryat w chwili swej ukaże się wydyscyplinowany, zorganizowany w sobie, zjednoczony, po wessaniu w swój ogrom mocy geniuszu i zaspokojeniu wszelkiej mocy arystokracyi, niedostępny dla jakiejkolwiek ambicyi i potężniejszy ponad wszelką władzę cezara. Utrzymywali, że dzień ruiny starego świata poprzedzony zostanie przez kryzys ekonomiczny olbrzymiego rozmiaru i przygotowany przez sam kapitalizm epoki. Siły wytwórcze drogą naturalną przejdą w ręce ludzi wolnych, ludzi, którzy wiedzą, co czynić w warsztacie. Bezsilnym będzie wynalazca wobec warsztatu, gdzie się wykonuje jego pomysł. Przewodnik i władca, to znaczy geniusz wynalazcy, musi stać się współpracownikiem, inaczej jego pomysł będzie jedynie chimerą niewykonalną. Zmowa powszechna syndykalistów poruszy zorganizowany proletaryat i pchnie go do walki. Wydzieliwszy się z łona narodu i odciąwszy się toporem od innych jego klas, proletaryat weźmie na się rolę wielkiego promotora, rolę wodza i twórcy historyi. Ożywiać go będzie żądza sławy, jak starożytnych Greków, i wytworzy zjawiska heroizmu niewidzianego w dziejach. Ponieważ proletaryat nie będzie dziedziczył łupów, więc nie przewiduje wcale metod walki i nie układa planów, z których pomocą mógłby zdobycz osiągnąć. Jego niezwalczoną siłą, jego potęgą, mocniejszą niż wszystko, jest zorganizowanie w swych rękach mechanizmu produkcyi wszystkiego, czem ludzkość żyje. Zamierza on to jedno: wypędzenie kapitalistów. Nic nie osiągając ze zwycięstwa, to znaczy, nie dzieląc między poszczególnych ludzi dóbr materyalnych, proletaryat skasuje państwo, które było organizatorem bezmyślnej wojny na zewnątrz, rozdawcą zdobyczy i racyą bytu posiadaczów łupu. Proletaryat wytworzy ludzi wolnych. Nie będzie rozlewał krwi dla rozlewu krwi. Ulepszy i uzacni obyczaje. Jego zadaniem jest już dziś założenie podwalin moralności wytwórców i pracowników, opartej na skale trudu. Ludzie, którzy to do Nienaskiego mówili, stwierdzali, że rodzi się w głębi mas, jakby pod ziemią, nie religia nowa, lecz rodzi się tam cnota sama, o której wieść coraz dalej się rozchodzi. Cnota i wieść o niej powstaje bez udziału kogokolwiek z kapłanów i bez udziału żadnego z filozofów. Moralność, wytwarzająca się na pniu pracy i w jej granicach, jest antytezą dzisiejszej i nie do pojęcia przez ludzi starego świata. Zasadniczą jej cechą będzie dążenie do zbawienia cywilizacyi. Siła entuzyazmu i siła cnoty, zrodzonej w pracy, wytworzą motor, który prowadzić będzie ludzkość po drodze postępu.
Człowiek nowy — mówili — pozostanie w warunkach życia skromnego. Wszystko składając na ołtarzu odkupienia i odrodzenia mas, nie będzie liczył na sławę w jej dzisiejszem rozumieniu, w pojęciu błyszczenia, zwracania roztargnionej uwagi i podobania się za wszelką cenę. Jego czyn będzie czynem wolnym i posiądzie sławę istotną wśród ludzi wolnych. Do tego celu zdążać się będzie z największą ludzką pasyą i z najognistszym zapałem, działając na własną rękę.
Dla Ryszarda Nienaskiego jedna prawda w tem wszystkiem, co słyszał, była niewątpliwą. Było to wydźwignięcie się ponad wszystko ideału przemocy. Nieprawość świata miała być przez gwałt zniweczona. Znajdowała tu swe zaprzeczenie bierna wiara wschodu, niesprzeciwianie się złemu środkami siły. Widoki przecierpiane, myśli żywe lutowały się z tem drugiem widzeniem świata, brały na moc ze sprzeciwami wiary pierwszej. Ciężki był teraz samotny krok ku pustkowiom, posiepanym szatańską przemocą, ku pagórkom rudym od zgniłych pniaków szubienicznych, czerwonym od odziemków krzyżowych. Myśli się stały ponure i czucia gorzkie. Uleciała wesołość młodociana, motyl jednego dnia wiosny. Wiara w dobrotliwość człowieka, który dla brata uczyni wszystko, płacząc w jasnowidzeniu przed Bogiem, przeminęła, jak sen. Cokolwiekby głosił entuzyazm i przepowiadała cnota nowego świata, napewno trzeba było rzemienny arkan przytwierdzić do tak miłościwej niedawno dłoni, stryk przygotować, pod połą ukryć kajdany. Ku jutrzni nowej trzeba było patrzeć ponad grzbiety, przemocą zgięte ku ziemi...
Pomimo tylu i tak możnych przeciwności, skromne biuro »Pracy« przetrwało wszelkie kryzysy, utrzymało się i, niepostrzeżone, z coraz mniejszym rozgłosem, a coraz istotniejszym rozwojem, zaczęło działać na stałe. Ludzie przywykli do tej bzdurnej instytucyjki, która zdawała się być tak dziwnie obcą na gruncie paryskim i używali jej w razie potrzeby, jak się korzysta, nawet o tem nie wiedząc, z cysterny, mozolnie i wśród trudu przez kogoś tam, kiedyś tam wykutej w kamieniu. W ciągu roku kilkaset osób zostało umieszczonych przez to małe biuro, »plasterek angielski, (a raczej polski), na brzydkim wrzodzie«, bardzo duża ilość znalazła tam informacyę, radę i opiekę. Gdy po upływie tego czasu zarząd, do którego Ryszard Nienaski należał, zwołał walne zgromadzenie, to, — o dziwna zmiana usposobień ludzkich! — posiedzenie to odbyło się cicho, z godnością, i nawet nudną powagą, niczem jakieś sprawozdanie akcyonaryuszów banku, albo kolei. Prezes »zagaił«, sekretarz odczytał, co należy, skarbnik wymienił cyfry... Interpelacye, wolne wnioski, zamknięcie... Najdziwniejszą z dziwnych rzeczy było to, że na tem zebraniu byli obecni ci, co na poprzednich wszczynali najhałaśliwsze awantury, dowodząc, iż ta instytucya jest »szkodliwa«, ci sami, którzy krzyczeli, protestowali, szczerze i sumiennie upatrując w niej zamach na postęp, na interes proletaryatu, na dobro ludu. Widząc przed swemi oczyma taki dowód zmiany w poglądzie na prawo do umierania na ulicy, a nadto bardzo zmęczony pracami tego roku, tęskniąc zresztą do architektury, Ryszard, po otrzymaniu laurki pochwał za swą »działalność«, odszedł w pokoju i zastąpiony został przez innego szczęśliwca do wyszukiwania zajęć. Czuł, że dla dobra rzeczy i dla wyjaśnienia istotnej prawdy, należałoby pociągnąć owych krytyków przed jakiś sąd i głośno tę sprawę wygrać. Lecz wolał poprzestać na tryumfie istotnym, to znaczy cichym, bez jednego słowa, bez jednego efektu i jednego akcentu, tem cichszym, im głośniejszą była porażka w roku ubiegłym. Strząsnąwszy pył z sandałów, usiadł w swej izbie, otworzył nanowo kajety, rozwalił na stole teki z rysunkami i zatonął w Violet-Le-Duc’u, w Bréhier i innych gotycystach. Jeżeli teraz odrywał się od swego »Dictionnaire raisonnè«, od Violet-Le-Duc’a, to tylko po to, żeby przejść do zwykłego Leduca z bulwaru Raspail i żeby spożyć gotycki zawsze obiad. Jeżeli teraz co nawiedzał, to Notre-Dame i wnętrza innych kościołów. Był to dla niego czas studyów, pochłaniania i zamykania w sobie stylów skończonych, — egipcyan, greków, romańszczyzny, a przedewszystkiem gotyku, najbardziej widocznego w Paryżu. Stało się teraz koniecznością niejasne dawniej przeczucie, że początkowe zaznajomienie się z istotą stylu gotyckiego, jest też początkiem wiedzy o tem, czego należy unikać. Należało zaś unikać stylów znanych, skończonych, więc martwych. Ażeby zaś pozbyć się ich istotnie, z całą skutecznością na korzyść czegoś zupełnie nowego, należało je poznać do ostatniej granicy i badać w naturze niejako, w samych budowlach. Każdy z tych stylów należało przedewszystkiem przyswoić sobie, uznać w jego piękności, uwielbić, przezwyciężyć, odepchnąć i pokonać nazawsze. Lecz nim dokonało się zamknięcie na klucz w sobie łupu tak ogromnego, jak styl gotycki, zwalczało się go, jako żywe, nieznane i bytujące bogactwo. Było to raczej polowanie i rabunek w niewiadomych puszczach, na przestrzeni trzech z górą stuleci, na paśmie dziejów od dwunastego do szesnastego wieku. Ileż to razy Ryszard Nienaski wystawał pod katedrą w ulewne deszcze, ażeby się napawać widokiem, jak się ślinią gargouille’e z trzynastego wieku, — jak wówczas paszczęki wystających żłobów w wierzchołkach łuków przypornych nabierają istotnego wyrazu, tłomaczą swoją potrzebę i nadają budowli zarazem realne i symboliczne znamię życia! Ileż razy z pod mostu na Sekwanie wpatrywał się w szarą sylwetę kamiennego pająka, wzniesionego przez snycerzy i rzemieślników, którzy ciosali figury na obstalunek, a byli w większości wypadków ludźmi talentu wysokiej miary! Imiona ich zaginęły wśród imion towarzyszów małego uzdolnienia. Współczuł im, z gorącą sympatyą badał ich prace i dzieje. Obcował i znał się z nimi, niemal tak blizko, jak ze swymi klientami i przyjaciółmi z biura »Pracy«. Oto ich gromada, — budowniczowie, rzeźbiarze, snycerze, cieśle, stolarze, kopiści, złotnicy, emalierzy, — nie mając prawa mieszkać w miastach, gdzie ulegała prześladowaniu, — kryje się po klasztorach i opactwach, niczem w więzieniu, — stanowi pod władzą kleru czeladź do stawiania kościołów. Koczownicza brać, — jakby ją wczoraj widział, skarżąca się na swój los w biurze »Pracy...« Wszyscy, artyści i rzemieślnicy są w nieugiętych klubach romańskiego stylu. Muszą tworzyć i pracować według wskazówek i poleceń duchowieństwa, bez cienia niezależności, a sztuka ich, którą w sobie noszą, jest tylko dodatkiem do architektury istotnie religijnej. Czasami uda się coś przemycić, wybłagać puszczenie nowego ornamentu... Ciężki i ponury pełny łuk romański wisi nad ich twórczością, jako kanon. Wolno tworzyć ornamenty jedynie umówione, geometryczne, albo z liści, traktowanych grubo i surowo. Ale nadchodzi chwila, ustanowienie gmin i miast, oddanych pod władzę królewską za Ludwika VII i Filipa Augusta. Artyści i rzemieślnicy opuszczają klasztory. Nastaje wielka epoka ich sztuki, wiek trzynasty. Nienaski patrzał w dzieje tych cieniów, w ich walkę z nicością człowieka, — jak zakładali i podnosili w górę protest gigantyczny przeciwko nędzy ziemskiego bytowania. Rękoma swemi, wspólnemi siły, nauką, badaniem, doświadczeniem, próbą kusili się o zaświadczenie wielkiej wewnętrznej wiary w święty ideał i o wieczny znak potępienia mocy szatana. Młody architekt z głęboką rozkoszą szedł po śladach rewolucyi i wynalazków, uwidocznionych w katedrze, — pilnie badał szalone kroki nowotworów: — zwalczanie ciśnienia sklepień wewnętrznych przez skarpy i luki przyporne do nich dodane, — rozciągnięcie kamiennego kościoła romańszczyzny w kierunku chóru i absydy, — złamanie ciężkiego łuku i dla zmniejszenia ciśnień wyrzucenie go w górę, — mnożenie kaplic w nawach bocznych, — uwysmuklenie kolumn i grupowanie ich w wiązki, — ściśnięcie okien, aż nabierały kształtu włóczni, — rozszerzenie znowu tychże okien i podział ich na kilka otworów, które w wierzchołku ich łuku ozdobi czarująca rozeta... Wiele czasu zabrały techniczne studya nad okresami gotyku, nad ostrołukiem promienistym i okresem chwiejnego płomienia. Zapoznawszy się z okazami paryskimi, raz wraz wyrywał się koleją na kilkudniowe wycieczki dla obejrzenia uciętych, ciężkich wież południa Francyi, lub wysmukłych iglic Bretanii. Studyował na miejscu, już to malarstwo na szkle z czasów Ludwika świętego, już kształty pierwotne, odmiany i rozwój trzynastowiecznych tryforów, trybun, galeryi, arkad, drzwi, sklepień i niebywałych ornamentów. Śledził rozwój tej sztuki od pierwotnych motywów gałązek krzaka róży, poprzez liście bluszczu, kasztana, pietruszki, winogron, sykomory, klonu, aż do późnych ozdób z liści kapusty, ostu, wycinanych w bezmierne przedłużenia fryzów i girland. Kategoryą niejako architektonicznego myślenia stała się dla Ryszarda nawa katedry w Chartres, jej chór, jej portal królewski, zaokrąglenia wnętrza, pełne nieprzebranego bogactwa figur — i dwie jej wieżyce, siostry, — strojna i uboga, piękna i brzydka, wiekuisty symbol podziału i krzywdy, kamienna legenda, stojąca nad płaskim, żytnim i pszennym krajem. Rujnował się na jazdy dalekie do absydy ze skarpami w Tours, do rynnic katedry w Amiens, do kwiatonów szczytowych Saint-Urbain w Troyes, a nadewszystko do Mont-Saint-Michel, kamiennego gniazda, strzelającego nad przypływem i odpływem morza przepyszną iglicą. Tam miał w oczach historyę gotyku od czasu wojen krzyżowych, od surowych i ciężkich łuków, ledwie przechodzących w ostrołuk w Crypt de l’Aguillon, poprzez najczystszy objaw tego stylu z trzynastego wieku w refektarzu i sali »des chevaliers«, poprzez niesłychane ornamenty w »schodach koronkowych«, przypominające istotnie obrąbki szat kobiecych, dziergane nitkami w płótnie, haft i koronki, — aż do późnej absydy z piętnastego stulecia. Zwiedzał zamki takie, jak Josselin, z jego rynnami, które podtrzymują okrągłe laski kamienne, — Pierrefonds, Beauvais, Mortèe i inne. Wybrawszy się na dłużej do Bretanii, począł wędrować brzegami mórz. Rzemieniem plecaka obarczył ramiona i z kijem w ręku brnął od wieży do wieży kościoła. Nocował nawet nie w oberżach, lecz po chatach wieśniaczych, murowanych z granitu, które z oddali wyglądały, jak pałace, a po bliższem zbadaniu okazywały swe wnętrza, pełne ludzi, dorosłych, dzieci, prosiąt, kur, gęsi, kaczek i robactwa wszelkiego rodzaju. Kędyś w północnem Perros-Guirec napotkał prastary z ósmego wieku kościółek romański, nad którego sklepieniem strzeliła później w niebo koronkowa wieża gotycka. Omszałe jej kamienie były obwieszone bałwankami świętych z drewna, poubieranemi w różnobarwne sukienki. Sklepienia nie można było rozeznać pod okręcikami, zaopatrzonymi w żagle i maszty. Były to dziękczynne dary, czy wota błagalne rybaków, zawieszone tutaj w podzięce za wybawienie z toni morskiej, lub z prośbą o wybawienie. Gdzieindziej, w nadmorskiej wiosce Clarté trafił na cały kościół, jako dar dziękczynny za wybawienie z toni. Kościół ten był granitowy, zdobiony płaskorzeźbami i uwieńczony iglicą strzelistej wieży. Jego piękno zewnętrzne nad wyraz dziwnie sprzeciwiało się wewnętrznemu prostactwu ozdób, szychowych firaneczek, oleodrukowych obrazków, którymi pozasłaniane były granitowe ściany. Od bretońskiej Częstochowy — Treguées z trumną patrona kraju, świętego Yve’a, Ryszard pociągnął na wschód ku Normandyi, wzdłuż nieprzemierzonych zdziarów nadmorskich, — aż do Boulogne i Calais. Stamtąd przepłynął cieśninę i zwiedzał w Anglii południowej kościoły i zamki, studyując wszelkie odmiany angielskiego »tudora«. Po powrocie do Francyi puścił się kolejkami jej północy, które są godne zwiedzenia, jako okazy cywilizacyi zamierzchłej, równie szacowne, jak gotyckie budowle, — w poprzek półwyspu bretońskiego do cieplejszych mórz, w stronę Carnacu. Po drodze, częstotliwie popasając na niezliczonych przystankach, rysował w szkicowniku krzyże, rzeźbione w granicie, i »kalwarye«, wznoszone na grobowiskach przedwiecznych ojców-celtów, — kaplice i zameczki późniejsze. Na półwyspie Quiberon, ponad »małem morzem« Morbihan’u, a przedewszystkiem w Carnac’u miał możność poznania architektury najpierwotniejszej, świątyń najbardziej blizkich natury. Oglądał kamienie wkopane w ziemię, sterczące w górę — menhiry i płasko leżące w kształcie groty — dolmeny. Błądził długiemi na wiorstę liniami menhirów do ich zaokrągleń świątynnych, zatapiając się myślą w tę pradawną religię celtyckich rolników i rybaków, czcicieli słońca, wołu, pługa i oracza, — symbolów wydrapanych prostacko na dolmenie w Locmariaquer. W Camac’u zwiedzał kurhan bohatera pod kościółkiem Saint-Michel, który również stał się już dziś zabytkiem... Przypatrywał się okazom dwu kultów religijnych i miał możność sprawdzenia, jak katolicyzm wessał nałóg wędrowniczy ludu do świątyń w Carnacu, popieliska bohaterów, — jak skierował go do świętej Anny w Auray, — jak zużył nawet symbol czarnego wołu i przekazał go świętemu Cornely’emu w Carnac’u...
W tych swoich peregrynacyach Nienaski postanowił nic nie wiedzieć o biedach i smutku świata. Chciał postrzegać tylko skończone formy architektoniczne i uznawać zjawiska dane, rezultaty i wyniki życia. Ale zastarzały nałóg uczuwania mocniejszy był, niż jakiekolwiek postanowienie. Goszcząc wśród rybaków, kędyś w Normandyi, w okolicach miasta Etaples, nad rzeczułką Canche, przypatrywał się z blizka żywotowi pracy poławiaczek krewet. Widział, jak te kobiety po każdym odpływie aż do przypływu, za dnia i w nocy pławią się w morzu, zanurzone do pasa, żeby zarobić cztery sous na kukiełkę miejskiego chleba i kieliszek gouttes. Były to analfabetki i prostytutki, dzikie, bez cienia wyobrażeń moralnych żebraczki i najbardziej upośledzone pracownice zarazem, — biedne taksamo, jak były za czasów Wilhelma Zdobywcy, czy dawniej za czasów rzymian, czy dawniej... Niegdyś przychodzili na ten brzeg rzymianie tarzać się z ich pra-matkami po piaskach diun, później normandowie, później anglicy, później francuzi... Zawsze tylko tensam, jak teraz, chłostał je północny, z dzikiego morza lecący wiatr i wysysała im nogi aż po uda słona otchłań przypływu. Cywilizacya »łacińska«, kultura »francuska«, »prawa człowieka i obywatela!...« W obcisłych majtkach i kusych kieckach, zawsze ociekających wodą, bose, rozkudłane, zziębnięte, w dygotkach, cuchnące, z sieciami na barkach i koszem w ręku, podobne do widm i stwor, które morze ze swego łona wyrzuca, — przebiegały wśród najwykwintniejszej promenady Paris-Plage, zamieszane w tłum, szczebiocących paryżanek. Bose ich nogi nadeptywały na lakierki ostatniego kształtu, mokre kubraki ocierały się o wykwintne »kreacye«, o batysty i fulary, a krzyk ich ochrypłych gardzieli zaiste rozdzierał tę cywilizacyę...
Kiedyindziej, czekając na statek do Calais, Ryszard spędził niezapomnianą noc w porcie angielskim Dover, leżącym na granicy Pas-de-Calais i północnego morza. Błąkał się w ulicach miasta, rozciągniętego wpółokrąg nad zatoką, mającą nad sobą olbrzymie, czarno-szare mury warowni. W nocy, przy świetle księżyca, ten wielki port, zastawiony setkami żaglowych okrętów, statków, łodzi i parowców, wyglądał, jak dziwowisko snu. Ryszard przemierzał jego cyklopiczne tamy, groble z ciosu i żelaza, daleko wychodzące w morze. Pędziły po tych tamach pociągi, ciągnęły wozy frachtowe, obracały się w nich pracowite windy. Obstawione latarniami morskiemi kamienne brzegi zdawały się rozmawiać i gestykulować. Wędrowiec długo podziwiał te prace morskie, równie olbrzymie i niemniej wspaniałe, jak katedry, budowane przez wieki. Słuchał, jak wały morskie, pędzące z zimnego morza północy, biły w żelazne wrótnie, któremi przejścia w tamach są pozamykane, — jak dają żywiołowi rozkazy człowieka te żelazne drzwi do morza. Natomiast w dzielnicy miasta, przylegającej do portu, oglądał uliczki z nędznym nad wyraz brukiem, poszczerbionymi chodnikami, zastawione brudnemi domostwami, z których niemal każde zawierało szynk, albo sklep z whisky, brandy, albo gin’em. Ryczeli tam pijani marynarze, brnąc gromadnie z rudery do rudery, wałęsali się żołnierze, snuły się w łachmanach wynędzniałe dzieci i obdarte kobiety. Przemierzając te cuchnące zaułki »dumnego Albionu«, spoglądając w głąb ohydnych szynkowni i w dziedzińce chałup, gdzie bytowała nędza, Ryszard Nienaski nie mógł się oprzeć uczuciu gorzkiej i smutnej pociechy polaka.
Idąc drogami głębokiej wiary bretońskiej, szukał w widzeniach swych stylu teraźniejszości i stylu przyszłego. W cóż wierzy nowoczesny człowiek i co zbuduje, jako pamiątkę swego czasu? Czy wzniesie cokolwiek, równego tamtym budowlom? Czy tylko nowy most w Paryżu, ohydne muzea i wstrętną wieżę? Czy wciąż trwać będzie okradanie i przedrzeźnianie greków? Hotel z doryckiemi kolumnami świątyni, teatr dla operetki w stylu »odrodzenia«, kjosk do sprzedaży wód mineralnych w stylu gotyckim, budka dla stróża w stylu »cesarstwa«. Wszakże w ciągu roku »urzędowania« w Paryżu widział był nowoczesne wiary tłumów pracujących, potężny ich ideał, głębokie czucia i niezgłębione uniesienie. Jakże wyrazić tę duszę dzisiejszych ludzi, zdławioną wolę i niezmierzone cierpienie tłumu szlachetnych w ludzkości? Co będzie ich świątynią? Gdzie znajdzie swój ołtarz i swoją nawę »cnota«, która się rodzi w warsztatach? Widział w niejasnem marzeniu budowle przyszłości, dzieła wchłaniające w swe kształty sztukę inżynierską i konstruktorską, — architekturę, korzystającą z materyału, jaki wypróbowała i daje ta sztuka, — żelazo, szkło, beton. Wielkie dworce, mosty, tamy, wieże, hale, latarnie morskie, wielkie gmachy publiczne, jak dom kooperatyw w Bruxelli, teatry, domy ludowe... Patrzył za siebie i widział w marzeniu kształt kościoła w Clarté. Rozstawał się z nim nazawsze... Wszystko, co w stylu tym było rwaniem się, pędem, płomieniem, już przed wiekami zmienione zostało na spokój, równowagę części składowych i opanowanie szczegółów dla całości, — a więc na styl. Wiara, — szalone uniesienie artystów, tworzących dla Boga, — już wmurowana została w te budowle — i zastygła. Styl gotycki wypalił się — i zgasł. Piękno tak olbrzymie i wykończone, tak rozmaite i wielorakie — już nie żyło i musiało być wrogiem. Wszystko, co miało być czuciem tejsamej twórczości, nie mając w sobie nic z wiary owoczesnej mistrzów i rzemieślników, było parodyą. Cóż teraz, dla nowoczesnych ludzi mogło zastąpić i zrównoważyć wzruszenie głębi gotyckiego kościoła, gdy światło pada przez cudnie malowane szyby, gdy chłód przenika ciało, a myśl przemienia się w uczucie? Artyści stworzyli to uczucie przez wielki swój czyn — i czyn ten darowali kapłaństwu. Kapłaństwo, niegdyś wróg gotyku i dyspozytor romanizmu, posiadło tę skarbnicę niewyczerpanego uroku i, jako jedno ze źródeł swej władzy, swej niezwalczonej potęgi, — uczyniwszy z niej nowy i martwy kanon, — przekazuje z pokolenia na pokolenie własność niewiadomych, zapomnianych artystów... Jakże znaleźć świątynię, któraby była odtrąceniem, przezwyciężeniem i przewyższeniem tamtej? Z temi myślami, ledwie zadzierzgniętemi o rzeczywistość, początkujący architekt wracał z wędrówek, rzucał się do rajzbretów, uczęszczał do szkoły i pracował. Pracował dniem nocą nad zdobyciem alfabetu budownictwa.
Zatopiony w swych rysunkach żył zupełnie samotnie. Całemi półroczami. Oderwawszy się od życia realnego bytował w kształtach i rachunkach. Zaspokojenie potrzeb odżywiania się zabierało mu bardzo niewiele czasu. Znajomości zerwał. O sprawach społecznych nie wiedział nic prawie. Rzadko kiedy i tylko przypadkowo czytał gazety.
Pewnej nocy, wracając bardzo późno z jakiegoś wykładu, szedł długo w stronę swej klety pustemi już ulicami. Lubił takie wędrówki wskróś Paryża po nocy. Kształty i szczegóły gmachów zacierały się w mroku i nabierały cech symbolu, tracąc swą brzydotę i piętno użyteczności. Miasto, owiane łagodną, nieruchomą mgłą jesieni, było jak rodzina, śpiąca pod chustą niewiadomej opieki. Ulice, biegnące w ciemność, w tajną odległość życia ludzkiego, wyznaczone dalekiemi światłami latarni, miały siłę i urok sonetów o potędze i smutku. Dalekie świsty, poryki, głosy lokomotyw, parostatków, warsztatów były, jak wielokrotne wzdychanie istot niegdyś znanych, które z zapomnienia wzywają ku sobie wystygłą pamięć. Niejasna trwoga, głębokie przeczucie, nad otchłanią śmierci wstrzymane, rozwierały źrenice, żeby mogły ujrzeć skrytą istotę rzeczy...
Nienaski szedł długą ulicą, opustoszałą już najzupełniej. Ciężkie mury zamkniętych klasztorów i funkcyonujących szpitali nadawały jej tem posępniejszy charakter. Wielkie drzewa platanów sypały na ziemię zżółkłe liście. Latarnie elektryczne już były przygaszone i tylko gdzieniegdzie świeciła się samotna, jak strażnica. Zamyślony architekt mijał ten bulwar, gdy oto na jednej z ławek, stojącej pod drzewami, zobaczył jakąś ciemną grupę. Zatrzymał się i przypatrywał. W tem miejscu było już zupełnie ciemno. Nikt nie szedł. Pod nagim szpitalnym murem leżał mrok najgłębszy. Pośrodku ławki siedziała kobieta z głową opadłą na piersi i grzbietem w pałąk zgiętym, wskutek czego Nienaski w pierwszej chwili nie mógł rozeznać postaci. Z prawej i z lewej strony, obok kolan tej kobiety klęczało dwoje dzieci, korpusy, głowy i ręce zarzuciwszy na jej kolana. Wpoprzek podołka, z głową i nogami zwieszonemi na ławkę, spało trzecie dziecko, jedno, czy dwuroczne. Matka objęła wszystko troje ramionami i rękoma, oni ją i siebie nawzajem wyuczonemi noc w noc ruchy. Tak tam spali, grzejąc się wzajem, ci wolni obywatele trzeciej rzeczypospolitej. Jesienna mgła była, jak chusta opieki, rozpostarta nad tą rodziną. Spływające liście platanów były, jak jej szaty. Jakieś stękanie dobywało się z tego splotu żywota. Ale dalekie polśnienie latarni ukazało przechodniowi twarz najmłodszego dziecka, na wznak zwieszoną głowę. I na widok tej małej twarzy Ryszard poczuł w sobie rozpętanie szaleństwa, paroksyzm wściekłości. Coś w nim zawyło, zaszczekało, jak pies. Wysypał na ławkę wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, zwlókł z ramion okrycie i zarzucił je na barki tej potwornej paryskiej Pietà ludu. Któreś piersi wydały szloch, któreś usta zaskowyczały w wężowisku gniazda niedoli. Łzy czyjeś omyły ręce. Czyjeś wargi przemknęły się po dłoni.
Ruszył wielkimi kroki, poleciał ku oświetlonemu wylotowi ulicy. Ciemno już było w narożnych szynkowniach. Plac był pusty. Wreszcie człowiek... Policyant — »pelerynka«. Nienaski podskoczył do niego i zaczął mu tłomaczyć, co widział, wołać, żeby natychmiast dać pomoc tej kobiecie. Tęgi, przystojny agent szedł obok niego bez pośpiechu, przystając co parę kroków, chwiejąc się na obcasach. Uśmiechał się życzliwie pod dobrze utrzymanym wąsem, ziewał dyskretnie. Gdy mu ten »meteque« zbyt począł urągać na cały ustrój i zbyt już wyraźnie kląć, zapytał go w najniewinniejszej myśli — o adres.
— Adres? Dowiedz się pan o adres tamtej rodaczki!
— Tamten jest mi znany.
— Na tej ławie?
— Pozwalam spać na ławie tej żebraczce. Więc co? Chcesz pan, żebym ją poszedł obudzić i żebym ją wygnał z mego dystryktu?
— Nie wiedziałem, że i ten jej nocleg jest dobrodziejstwem!
— Daj-no pan pokój! Niech i ona się prześpi, mój dobrodzieju... A zresztą, czemubyś i pan nie mógł również iść spać. Do siebie — hę?
— Spać? Powinniście zedrzeć frygijską czapkę i tę sobie matkę z trojgiem dzieci śpiącą na ławie pod gołem niebem, w jesienną noc, pośród niezmiernego bogactwa — wziąć za herb!
— E, reformator herbów!
— Po to tyle krwi wylali w rewolucyach, po to ginęli na gilotynach, w wojnach na świecie, w luxemburskim ogrodzie, żeby taka matka była wśród was, potomków?
— Spokojnie, spokojnie, cudzoziemcze! Jeżeli w twej własnej dziedzinie lepiej, czemuż to tutaj przychodzisz?
— Za tę oto matkę — na was kara! Straszna kara! Nie rozradzacie się! Ubywa was rok w rok kilkadziesiąt tysięcy, pasibrzuchy!
— Ostrożnie!
— Dali wam pradziadowie za cenę morza krwi posiew rzeczypospolitej. Dali wam ojcowie jej ziszczenie. Wyście z niej zrobili władztwo bogaczów, państwo dusigroszów, dziedzictwo episyerów. Za te dzieci klęczące, dla których nie macie dachu wśród niezliczonych pałaców najbogatszej rzeczypospolitej — giną wam dzieci!
— Ostrożnie, nauczycielu! Co za nacya cię tu przysłała?
— Jestem z narodu, który na gardzieli ma obcas buta, w gębie knebel, ręce do ziemi kołkami poprzybijane. Jestem Polak.
— Ehe!...
— I polska się tu lała krew! Mam prawo mówić! Starczy wam pieniędzy na pożyczki dla tłumienia wszelkiej reformy, wszelkiej naprawy na świecie! Macie miliardy na zabór i ujarzmienie obcych ludów...
Policyant — la moustache en bataille — położył rękę na jego ramieniu i ścisnął garść. Ale Nienaski szarpnął ramię, wydarł je i, klnąc, z tem samem wciąż wyciem w sercu szedł sam, z powrotem ku matce nieszczęśliwej. Oczy jego były ślepe, obłąkane z żalu. Z ust padały potworne wyrazy. Ściśnięte pięści śmiesznie biły w próżnię mroku, w rozchichotaną mordę szatana.