<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.


Gdy Lukierdzie dano znać, że książe pan powrócił, zdawała się nie rozumieć tego i niewyszła przeciw niemu. Słyszała czy nie, — trudno po niej poznać było.
Bertocha, która o tem z przekąsem przyszła oznajmić, nie mogła pojąć dla czego ani rumieniec, ni bladość na twarzy się nie ukazały.
Nie drgnęła, nie podniosła głowy, siedziała milcząca i skamieniała.
W podwórzu Mina witała hałaśliwie pana, który ją zbył obojętnym pół uśmiechem.
Po przywitaniu Wojewody i Biskupa, Przemko poszedł do żony.
Siedziała u kądzieli nie przędząc. Zobaczywszy go, powstała zwolna, stanęła przed nim nie jak żona, jak służebnica.
Książe spojrzawszy na nią — niemy, uląkł się tego widma tak zmienionego, że w niej prawie Lukierdy poznać było trudno.
Resztki młodości znikły, była to istota przeobrażona w posąg nieczuły.
Gdy powoli zaczerwienione oczy podniosła nań, przeszyły go do dna duszy, Nie było w nich wymówek, ani skargi, ale śmierć niemi patrzała...
Uląkł się tego żywego trupa.
Zdala czatowała ciekawa pierwszego spotkania Bertocha. Nie rozumiała co się działo. Widziała ją zastygłą, jego ze wstrętem jakimś prędko wychodzącego z izby...
Skinął na niemkę, która czekała.
— Coście z nią zrobiły? — zapytał.
— My! my! — żywo rękami poruszając krzyknęła Bertocha. — My? Ona sama nie my temu winna! Wypłakuje oczy za tą starą czarownicą, pijaczką która się nie wiedzieć gdzie podziała...
Przemko spojrzał surowo, Bertocha zarumieniła się i nie pytana przysięgać się zaczęła.
— My! my nie wiemy nic! Stara poszła gdzieś — przepadła!!
Książe już nie słuchał...
Wieczorem poszedł do Miny; ale z drogi dwa razy się zawracał. Szedł, ciągnął go nałóg, a wstręt miał i obawę. Wreście nie oparł się pokusie, pospiesznym krokiem wpadł do niej, lecz nie jak dawniej ją witając. — Chłodny był i obojętny.
Mina przystąpiła doń z zuchwałością, do której nawykła — ale odpychał ją jakąś dumą, której nabrał w niewoli. Człowiek był inny — zestarzał.
Nie mogąc go poruszyć niemka, płakać poczęła, lecz i łzy nie poskutkowały. Myślał o czem innem, na ostatek, napastowany łzami, pogniewał się i precz iść chciał gdy go uściskiem strzymała.
Czułość ta nie uczyniła wrażenia, patrzał surowo i choć pozostał, nie rozmarszczył się.
Nie był to już dawny Przemko namiętny, zalotność, płacz, gniewy znosił z lekceważeniem.
Gdy po krótkim pobycie wyszedł, Mina rękami oczy sobie zasłoniła — była w rozpaczy.
— Ona, księżna ta przeklęta winna wszystkiemu! — zawołała. — ma litość nad nią! Póki ona żywa, nie będzie końca...
Padła z rękami pościskanemi na łóżko...
Przemysław jak krótko litość uczuł nad żoną, której widoczna choroba wstręt w nim budziła, tak mniej jeszcze dał się ująć napaściom dawnej kochanki...
Inne myśli napełniały mu głowę i burzyły się w piersiach. — Sięgał niemi wyżej i dalej nad ten grodek na którym siedział, i w którym ciasno mu było.
Potrzebował ludzi do rady, coby go zrozumieli i poparli. Wojewoda Benjamin, Tomisław kasztelan mówili mu o tym małym kawałku Polski, którą on trzymał; — niewola u Henryka, może chciwość panowania na większym obszarze księcia Wrocławskiego, nauczyły go więcej pragnąć, patrzeć dalej. —
Nie miał się powierzyć komu...
Niepokój ten ducha, któremu ciasno było i duszno wszędzie, potrzebującego się wylać, znaleźć sprzymierzeńca, pomoc, radę — nazajutrz zaraz wygnały go z domu.
Jechał bez celu prawie, niewiedząc dokąd, z kilką ludźmi tylko, tym co go pytali o kierunek podróży, odpowiedzieć nieumiejąc. Łowów nie chciał, towarzystwo zwykłe ciążyło mu — tęsknił za zmarłym stryjem, który byłby go jeden zrozumiał i pocieszyć umiał.
Ks. Teodoryk jako ojciec duchowny, czuwający nad księciem, zaniepokojony był tym stanem jego, nie mogąc dobadać przyczyny. Lękał się i o siebie, aby nie popadł w niełaskę. Nieśmiało ofiarował się towarzyszyć.
Przemko odmówił pół słowem.
Za murami zamku spotkał kanclerza Wincentego proboszcza poznańskiego. Był to kapłan cichy, nie dworak natrętny jak Teodoryk, milczący, rozważny, więcej z księgami niż z ludźmi żyjący. Szedł pieszo na zamek z agendą w ręku.
Przemko, który tylko co Teodoryka odprawił, jego zatrzymał.
— Książe Wincenty — odezwał się — jesteście mężem dobrej rady. — Jeżeliście nie znużeni, siądźcie na spokojnego stępaka i jedźcie ze mną. W polu człowiek się swobodniej rozmówić może, a jam długo w murach siedział i te mi się sprzykrzyły. Ciężko mi na duszy. Mój ojciec duchowny zbyt powolny jest, nadto potakujący — wy mi prawdę rzeczecie, ja jej potrzebuję...
Ks. Wincenty, który choć miał zaufanie pana swego, szczególnych łask jego nie posiadał nigdy, zdziwił się nie mało. Wracał do domu i w żadną podróż puszczać się nie myślał, lecz usłyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwością wielką oświadczył się gotowym do podróży.
Na skinienie księcia, konia mu podano. Dwór pozostał opodal nieco. Przemko zbliżyć się kazał kanclerzowi. Twarz miał posępną i zmęczoną.
Wyjechali w pole na ów gościniec pamiętny, który niegdyś wytrzebiono za Chrobrego, gdy Cesarz Otto pielgrzymował do Gniezna.
Książe zwrócił się do towarzyszącego mu w milczeniu kapłana.
— Ojcze mój, — rzekł — słuchajcie, bo się wam wynurzę jak na spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Więzienie, największa męczarnia dla człowieka ma też swe błogosławieństwa, zasiewa ono w nas myśli, któreby wśród burzliwego życia nie przyszły. Doświadczyłem ja tego. Z niewoli wróciłem innym.
Westchnął ciężko.
— Dopóki żył stryj mój Pobożny, jemu zwierzać się mogłem — teraz nie mam nikogo, a potrzebuję rady i pociechy.
Tak jak u nas dziś jest, nie może być dłużej. Spojrzyjcie co się to stało od podziału Krzywousta, od czasu jakeśmy koronę Ottonowską stracili. Na szczęty rozpada się ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, Cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nią chciwemi pazury sięgają.
Giniemy, ojcze mój! giniemy!
— A jestże w mocy ludzkiej radzić na to? — odparł kanclerz.
— Choć pokusić się o to potrzeba — mówił książe. — Korona polska od Rzymu była zawisłą i jemu nie Cesarstwu hołdowała. Rzym zbawić nas może wracając utraconą koronę i władzę jedną. Rzym silny jest.
Ks. Wincenty popatrzał nań zdumiony.
— Gdybyśmy mieli Arcybiskupa w Gnieźnie, jechałbym pewnie do niego, z nim radzić o tem, jemu się zwierzyć.
Zjednoczę w ręku całą Polskę wielką, po Mszczuju wezmę Pomorze, po Leszku spodziewam się dostać Krakowa i Sandomierza. Dla czegożbym królem się nie miał nazwać i wszystkich książąt pomniejszych stać się głową?
Korona Chrobrego u was leży we skarbcu ze Szczerbcem — w Gnieźnie koronować się mogę. Ona mi da siłę, da potęgę, co ten nieład ukróci.
Mówił Przemysław z uniesieniem, podnosząc głos i ręce, zapał ten odbił się powoli na sercu Kanclerza. Myśl wielka, śmiała, zuchwała uderzyła go, ale zdała mu się czemś niepoścignionem, marzeniem snów więziennych.
Sprzeciwiać się jednak nie śmiał. Patrzał na księcia, nie znajdując słowa ani na potwierdzenie, ani na naganę.
Przemko z oczów mu to czytał.
— Prawda? — rzekł — księże Wincenty, zdaje ci się to szaleństwem, że ja świeżo z niewoli puszczony, oddawszy Wieluń, straciwszy z tego co miałem, śmiem sobie taką przyszłość wróżyć! Ale ja czuję, że gdybym miał na stolicy Biskupiej w Gnieźnie męża coby mnie podpierał a szedł ze mną, dosięgnąłbym tego, czego pragnę.. odżywiłbym martwą Chrobrego koronę!
Ks. Wincenty zdobył się na odpowiedź w końcu.
— W. Miłość wiesz, że kapituła Gnieźnieńska osierocona jest od dawna. Wybrano Włościbora kanonika, którego w Rzymie potwierdzić nie chciano.
— Włościbora ja nie znam z czego innego — rzekł Przemko — tylko że mąż jest pobożny. Tu zaś, ojcze mój pobożności trzeba ale jej niedość, sama ona do tego wysokiego dostojeństwa nie starczy. Arcybiskup Gnieźnieński jest dziś u nas jedynym panem i władzcą nad ziemiami naszemi, a widzicie, że i ten przy całej mocy jaką ma z Rzymu, nie może nic. Biskupów mu więżą, księży uciskają, klątwy nie starczą. Dwu nas tu powinno być jak tam za zachodzie Papież i Cesarz, u nas Papież i Król!
— Miłościwy panie — odezwał się z małym uśmieszkiem ks. Wincenty — byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie żyli niż tamci.. bo tam Cesarze papieżów więżą, a Papieże ich zrzucają.
Książe nie odpowiadając jechał w myślach pogrążony — widać było, że też same snuł dalej.
— Włościbor — powtórzył — mąż pobożny ale nam potrzeba dzielnego.
— Gdy Bóg najłaskawszy ujrzy, że taki nam potrzebnym jest — dodał Wincenty — wierzcie mi! da go nam cudem, jak nieraz dawał stolicy swej ludzi co wczoraj zdawali się wątli i mali, a na niej rośli i olbrzymieli.
Książe ledwie dając dokończyć mówił dalej:
— Mój ojcze! mój ojcze, lękam się, abyście mnie fałszywie nie zrozumieli. Zda się wam może z tego com rzekł, że ja dla siebie korony pożądam?? dla dogodzenia dumie mojej?
Obejrzał się ku niemu.
— Sądząc tak omyliłbyś się... Chcę korony tej dla ziemi mojej więcej niż dla siebie. Gdybym ją dostał, widzicie, że nie mam jej zostawić komu, ani bym mógł ją tak silną i wielką uczynić, jakbym pragnął. Ale pod tą koroną zestrzeliłyby się wszystkie promienie starego królestwa, dziś rozpierzchłe... Królestwa, które jest teraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogłoby być światłością wielką!
Kanclerz słuchał pilnie i nasłuchać się nie mógł, tak nowem to było z ust Przemysława, który rzadko dawniej o poważniejszych mówił sprawach, a pańskiego tyle tylko w nim widział, iż naśladując Ottokara Czeskiego, świetnie i wspaniale występować lubił, co mu za złe poczytywano, bo małe księztwo nie starczyło na przepych, jakim się otaczał.
Inny, nowy Przemysław stał przed nim, któremu nie dowierzał jeszcze, czy mu się w oczach nie odmieni.
Jechali tak coraz dalej, a książe pytał Wincentego, czyby znużonym nie był.
— Nie czuję się wcale zmęczonym, boś mnie W. Miłość pięknemi orzeźwił słowami.
— Jak myślicie — odezwał się książe — rychło-li będzie obsadzona katedra w Gnieźnie?
— Jeden Bóg wie — rzekł kanclerz — zabiegi są tam wielorakie... Być bardzo może, iż żaden z naszych nie osiędzie na katedrze Ś. Wojciecha, a naślą nam z Rzymu Włocha lub Francuza... Teraźniejszy Ojciec Św. cały być ma Francyi oddany.
— Niech Bóg nas uchowa od tego — przerwał Przemko. — W takim razie Włościbor już lepszy! Kapituła może słuszne swe żale wynurzyć przed Papieżem...
— Do Rzymu! daleko! — westchnął ksiądz Wincenty.
Jechali milczący.
— Ojcze Wincenty — rzekł książe badając go oczyma. Nie zdałożby ci się dla kościoła, dla kraju, dla mnie, odprawić podróży do apostolskich progów, aby tam zanieść prośby i skargi nasze?
Kanclerz spojrzał zdziwiony.
— Maluczki jestem — rzekł — głos mój tam ważyć nie będzie. Pojadę ja, rozniesie się wieść, pobiegną drudzy.. a trzeci wśród nas wciśnie się i infułę pochwyci.
— Dla czegóż wszyscy o tem wiedzieć mają dokąd jedziecie i po co? — odezwał się książe. — Jabym wam dał listy moje i prośby do Ojca naszego.., mówilibyście nie od siebie, ale za mnie. Bóg wesprze cię swą opieką. Sprawa wielka i ważna. Przedstawcie Papieżowi jako to królestwo, które hołduje jemu, rozerwane jest, i że wydarte będzie Rzymowi, a dostanie się Cesarstwu, jeśli mąż silnej dłoni i rozumu bystrego nie siądzie na stolicy.
— Ale zkądże tego męża weźmiemy? — spytał ks. Wincenty — czy W. Miłość masz kogo w myśli?
Przemko oczy zwrócił w niebo, jakby w nim rady szukał.
— Opatrzność Boża musi nam przyjść na ratunek i męża tego zesłać, ja.. niemam nikogo, ale w nią ufam. Powieziecie żądania, człowiek się znajdzie. Niewiem kto on będzie, ale, jeśli Bóg nas ocalić ma, ześle nam męża powołanego.
Zamilkł chwilę.
— Wy coście biegli w piśmie — dodał — wiecie najlepiej, iż w godzinach wielkich i stanowczych, Bóg zsyła proroki swe, władzce i kapłany. A bierze ich z pola i od trzód, z tłumu, z ciżby i namaszcza je i rosną ubłogosławieni, promieniem łaski, bo człowiek tyle ma sił, ile Bóg w niego wleje.
Zdumiał się znowu mowie tej w ustach księcia niezwyczajnej ks. Wincenty, sam Przemysław teraz zdał mu się powołanym przez Boga.
— Widzisz — mówił książe — jam także słaby jest i ułomny, a jednak we mnie wykłuwa się myśl wielka. Urosła ona w więzieniu, trapiła mnie i gniotła jak na urągowisko, bom zamarzył o koronie wtenczas, gdy straże stały u drzwi moich i urągały się upokorzeniu memu. Gdym się powinien był czuć znękanym i przybitym, rosłem właśnie i potężniałem na duchu. Nie mogęż ja rzec, że mnie pan Bóg ukarał niewolą, abym z niej wyniósł ziarno, z którego urośnie korona? To co mnie zabić miało, odżywiło mnie! Daj mi powiernika Arcykapłana a.. zobaczysz.. dźwignę Chrobrego koronę... Wynijdzie ona z grobu i zmartwych powstanie!
Oczy mu się lśniły, patrzał jak gdyby już ją miał na skroni.
— Jedziesz do Rzymu? — spytał milczącego Kanclerza.
— Spełnię rozkazy wasze — odpowiedział chłodno kanclerz — chociaż tej wiary jaką was Bóg obdarzył nie mam w sobie! Czyńcie ze mną co się wam podoba! Pozwólcie jednak przypomnieć, że ojciec wasz duchowny ks. Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym byłby nademnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.
— Tak — rzekł Przemysław — ale mnie prawego i nieugiętego potrzeba posła, a on miękki jest i powolny do zbytku... Widzisz, że przed nim duszę moją odkrywając w sprawach innych, w tej mu się otworzyć nie chciałem. Prawości waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo Bóg was dziś na mej drodze postawił.
Ks. Wincenty, na którego to nagle spadało niespodzianie a dziwnie, zafrasowany był wyborem, jaki go spotkał. Uśmiechało mu się jak każdemu duchownemu zobaczyć apostolską stolicę, spełnić tak wielkie posłannictwo — obawiał się, czy mu podoła.
— Jeśli możliwem to — odezwał się cicho — odwróć, panie mój, odemnie te kielich razem nęcący a straszny.. Godniejszego wybierzcie...
— Nie znam od was godniejszego!
Spojrzał nań wyzywająco.
— Jedźcie, księże Wincenty!
— Pojadę! — odparł skłaniając głową Kanclerz.
— Oprócz Tylona, który listy wam wyda — odezwał się prędko i wesoło Przemko — nikt wiedzieć niema dokąd i z czem jedziecie. Niechaj sądzą, że do Trewiru ślę was po relikwije, albo do Kolonji po leki dla żony słabej.
Ks. Teodoryk mąż zacny, ale i on wiedzieć nie potrzebuje, co zaszło między nami.
Na tem dokończył książe.
Byli już daleko od miasta.
— Wy księże Wincenty — rzekł Przemysław zatrzymując się — wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczęcią spowiedzi zwierzenia com wam rzekł, niech, zamknąwszy się listy do Papieża gotuje, ja pojadę do Gniezna, do grobu Ś. Wojciecha, pomodlić się, aby Bóg za przyczyną jego, koronie zardzewiałej dawny blask przywrócił.
Rzekł i zostawując kanclerza samego z jednym pachołkiem, któremu towarzyszyć kazał, sam szybko popędził w stronę Gniezna.
Kanclerz zostawszy sam, długo nie mógł zebrać myśli powikłanych.
Tenli to był pan płochy a w przepychu próżnym zamiłowany, którego znał dotąd? lekki ów kochanek Miny, zaniedbujący żony, szukający pobocznych miłośnic, łatwowiernie dający się brać w sidła lada Ślązakowi?.. czy nowy człowiek, który nagle ożywił to ciało?
Ks. Wincenty zbierał w pamięci co słyszał, dziwił się, nie dowierzał. Jutro miała w nim mieszkać taż sama myśl czy — było to tylko wieczorne marzenie, o którem przez noc zapomni?
Dziwił go i sąd wyrzeczony o ojcu duchownym ks. Teodoryku. Znał go spokojny a poważny ks. Wincenty, jako człowieka przebiegłości pełnego i przebiegłością zbytnią a powolnością jednającego wszystkich, nie budzącego ufności w nikim — lecz sąd o nim pana zdumiewał go. Był pewien, że go potrafił ująć uniżonością swoją.
W tych myślach na wpół posłannictwu swojemu rad, wpół niem przelękły, powrócił późno do Poznania i natychmiast udał się do ks. Tylona.
Tylon, stylista, którego całą mądrość stanowiło pisanie gładkie listów na pargaminie i ciągnięcie z nich korzyści, człowiek nie zbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie; interesów pana swojego zdradzić nie mógł, z samej obawy stracenia urzędu. Powierzyć mu więc tajemnicę można było.
Gdy sam na sam we dwu znaleźli się w jego mieszkaniu przy małej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza, przełożonego swojego, o tej godzinie, uląkł się nieco. Na twarzy ks. Wincentego stało wypisane, iż z niemałej wagi sprawą przybywał.
Tylon pospieszył do progu przeciw niemu.
— W. Miłość mogliście mnie powołać do siebie — rzekł ściskając go — byłbym pospieszył! Jest li co pilnego? Mam wygotować pismo jakie na jutro? Choć w nocy nie dobrze już oczy służą, gotówem!
Ks. Wincenty rękami piersi ucisnął, tak był wzruszony i zmęczony.
— Naprzód, — rzekł — drzwi obejrzyjcie, abyśmy podsłuchani nie byli. — Przychodzę do was z rozkazem księcia. —
Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu się wewnątrz, począł ks. Wincenty opowiadać o swej z Przemysławem rozmowie i podróży do Rzymu...
Chociaż ks. Pisarz bacznie się po domu rozpatrywał i ręczył, że nikt podsłuchać ich nie może, stało się przeciwnie. Podejrzliwy Zaręba, który się lękał, aby księżnie się coś nie stało i aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzył i wycieczkę kanclerza z księciem i pospieszne jego przyjście do ks. Tylona po powrocie.
Nie wzdragał się podkraść do drzwi dla podsłuchów, i do drzwi się przytuliwszy tyle podchwycił, iż mowa była o podróży do Rzymu.
Zrodziło to w nim podejrzenie, iż nie po co innego, ks. Wincentego wyprawiano jak by z księżną, potomstwa niemającą, rozwód wyrobić.
Zwiększyło to jego miłość i litość dla nieszczęśliwej, a odrazę i niechęć do księcia.
Ale przeciwko temu jakaż była rada? co on mógł?
Przerażony i smutny wrócił do izby, którą z Nałęczem zajmowali.
Nie zwierzając się podejrzeń swych przed druhem, począł jak zwykle rozwodzić żale nad losem nieszczęśliwej.
— Widzieliście ją — mówił — taż to dusza się wzdryga na to, co z niej te baby niepoczciwe uczyniły! Jak trup biedna chodzi bez czucia i życia!
Nałęcz dzieląc uczucia przyjaciela, dodał, że we dworze rozpowiadano głośno o odgróżkach Miny, która gotową była na wszystko, aby pozbyć się Lukierdy, a narzekała iż ona ani żyć, ani umrzeć nie może.
Najgorszych więc spodziewać się było można prześladowań i udręczeń.
Z wielkim zapałem Zaręba począł dowodzić, iż oni we dwu powinni byli biedną prześladowaną bronić i czuwać nad nią.
— Księciu ona obojętna — nie patrzy nawet na nią, a Mina ją gotowa zabić!
— A cóż my możemy przeciwko babom? — odezwał się Nałęcz. Gorzej będzie, gdy kto w obronie jej zechce stawać, bo i ją i jego posądzić i skarżyć gotowi.
Zaręba wprawdzie nie wiedział co począć i jak bronić, ale się zaklinał, iż gotów choćby szyję dać dla księżnej.
— Szyję dać to najłatwiej — szepnął Nałęcz.. — baby się o to postarają, byleś na zawadzie stanął.
— Niech się dzieje co chce! — krzyknął Zaręba.
— A żeśmy pobratymy — dołożył spokojnie Nałęcz — rozumie się, że co tobie, to i mnie...
Posprzeczali się, pogodzili i uścisnęli.
— Ha! ginąć to ginąć! — rzekł Nałęcz — nie tak że to słodka rzecz życie. Bóg z niem...
Siedzieli gwarząc o tem do późnej nocy, a nazajutrz rano Zaręba już się kręcił podpatrując, co się działo około niewieściego dworu.
Widział że Mina latała wielce rozgorączkowana, naradzając się z Bertochą, lecz podsłuchać nic nie mógł.
Z rana ledwie już iść mogąc, Lukierda powlokła się do blizkiego kościoła, a po drodze zatrzymywać się kilkakroć musiała, bo jej tchu brakło.
Z pod zasłony jakby żałobnej, białej (bo taką noszono na głowie), widać było lice zbladłe, wychudzone i zwiędłe...
Zaręba, który za nią szedł i miał czas się przypatrzeć, wrócił oszalały z gniewu; kląc niemki i złorzecząc księciu.
W ciągu dnia biegał ciągle wyglądając, czy nie wraca, ale go nie było i trzeciego dopiero przyjechał z Gniezna, ale natychmiast zamknął się z ks. Wincentym i Tylonem.
Ks, Teodoryk zazdrośny i niespokojny kręcił się także, chcąc pod jakimś pozorem wcisnąć, ale książe grzecznie się go pozbyć umiał.
Późno już miał Przemko kłaść się na spoczynek, odmówiwszy z ks. Teodorykiem wieczorne modlitwy — gdy Zaręba stanął u progu i począł się domagać o posłuchanie sam na sam.
Dość niechętnie — zawsze w nim widząc nieprzyjaciela — książe się zwrócił ku niemu.
Zaręba skłonił się.
— Niech mi wolno będzie, — odezwał się, — przypomnieć W. Miłości służby moje wierne od dzieciństwa.
— Nie wypominajże ich! — odparł książe opryskliwie. — Mało ci? czego chcesz?
— Nie przyszedłem o nic prosić — rzekł Zaręba dumnie, — o jedno tylko, abym pana w was miał, którego bym mógł miłować i szanować. —
Przemko zwrócił się oburzony tą zuchwałą mową.
— Szalony jesteś! — krzyknął. — Ty!
Zaręba się nie cofnął.
— Com rzekł gotówem powtórzyć — zawołał. — Wasza Miłość i Bożą pomstę i ludzką niechęć ściągniesz na siebie, dając w oczach swych, za wiedzą swą niewinną niewiastę, córę książęcą, zamęczać w śmierć!
— A tobie co do tego! — niepoczciwy jakiś — krzyknął Przemysław. — Coś to ty jej, brat, opiekun, czy kochanek?
Zaręba z największą namiętnością wybuchnął.
— Anim brat, ani swat, — zawołał, — alem człowiek, co litość ma! Na to patrzeć nie można co grzechem jest o pomstę do Boga wołającym!
— Milcz! ty! — zawołał napadając nań Przemysław...
— Milczeć nie mogę i nie będę — mówić muszę! — ciągnął z pasją największą Zaręba. — Książe nie chcesz widzieć tego, że ją niemki niepoczciwe zabijają, — a zdałeś ją na ich łaskę i niełaskę.. Tak! one ją zabiją! odgrażają się z tem i zrobią.. Wśród jej sług nie ma jednej poczciwej. Piastunkę, co ją strzegła zabili.. na jej gardło godzą!
Książe słuchał coraz się bardziej gniewem unosząc — przeciw słudze, który śmiał mu dawać nauki. Widać było jednak, że go ogarniał niepokój, który utaić się starał.
— Coś ty za jeden? — zamruczał — co? jak ty śmiesz stawić się prokuratorem księżnej? prosiła cię o to! Ty! Wiesz, że ja mam tu władzę najwyższą? Mnie nikt sądzić nie ma prawa!
I rzuciwszy się na sługę, Przemko pochwycił go za gardło. Zaręba całej mocy, jaką nad sobą miał zażyć musiał, aby nawzajem nie porwać się księcia.
Lecz gdyby rękę podniósł tylko, wiedział że to życiem przypłaci.
Zcierpiał więc, twarz mu krwią nabiegła —
Przemko ochłonął, puścił go i silnie pchnął od siebie.
— Dziękuj Bogu — krzyknął trzęsąc się od gniewu — dziękuj Bogu, że wyjdziesz ztąd cały!
Od tej chwili żebyś mi się niepokazywał na oczy! Precz z dworu! Jeżeli jutro zobaczę cię na zamku, każę rzucić do jamy, z której nie wynijdziesz żywy...
Precz! precz! — powtarzał coraz głośniej miotając się od gniewu.
— Idę — ponuro odparł Zaręba — a no — słowo między nami ostatnie. Pamiętaj książe, jeżeli dasz tę nieszczęśliwą o śmierć przyprawić — takąż śmiercią sam zginiesz!!
Dokończywszy słów tych, które Przemysława na chwilę skamieniły, — bo stanął niemy rażony jak posągi — Zaręba otworzył drzwi i wybiegł.
Nie myślał nawet o tem, że ścigać go mogli, że mu niebezpieczeństwo groziło — nieprzytomny był. Wprost wpadł do izby swej i chłopcu konia osiodłanego podawać kazał.
Nałęcz drzemiący już zerwał się z ławy, łoskot posłyszawszy, a gdy zobaczył druha z twarzą wywróconą, z oczyma pałającemi, pochwycił go oburącz wołając:
— Co się stało?
— Nie strzymałem się — począł głosem przerywanym Zaręba — bluznąłem księciu w oczy! Zagroził mi wygnaniem, jamą, śmiercią, precz iść muszę.. Gdy się opamięta albo mnie da ściąć lub..
Nałęcz nie dosłuchawszy do końca pochwycił ze ściany hełm swój i miecz, przypasując go spiesznie.
Nie odezwał się ani słowa, lecz widać było, że chciał, bez namysłu, losy przyjaciela podzielać.
Zaręba ani go pytał ni strzymywał... Nie mówiąc do siebie poczęli chwytać co mieli najdroższego ze ścian i skrzyń, nie mając czasu wszystkiego zabierać.
Co śpieszniej trzeba było z zamku uchodzić.
Zarębie już konia wiedziono i pod oknami tentent kopyt słychać było, gdy Nałęcz do stajni pobiegł po swojego. Zarzucił nań pierwsze lepsze siądzenie po ciemku, dosiadł go i z szopy wyjechał. Zaręba czekał nań nie ruszając się z miejsca.
Kłusem podążyli ku wrotom już zamkniętym, ale Zaręba otwierać je kazał, i zaledwie wymknąwszy się za nie, oba wczwał puścili się jedną drogą.
Książe stał jeszcze rozmyślając co pocznie, gdy tentent w podwórcu posłyszał. Gniew, który na czas krótki przytomność mu odjął, wybuchnął. Wypadł sam wołając komorników, podkomorzego aby zuchwalca Zarębę, który śmiał go słowy niepoczciwemi tknąć, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono.
Nim rozkazy te niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli się, szukać poczęli winowajcy — oni już oba z Nałęczem byli za miastem daleko.
W izbie, do której wpadła czeladź, znalazła wszystko porozrzucane, ślad tylko, że jej mieszkańcy nagle ztąd uchodzili.
W szopie koni nie było.
Natychmiast czeladź na koń posiadała, aby gonić za niemi, Podkomorzy dał księciu znać, że Zaręba wraz z druhem pośpieszyli z zamku się wykraść, i pogoń za niemi wysłano.
Nie było tajemnicą dla części dworu książęcego co zaszło między panem a sługą. W czasie krzykliwej z Zarębą rozprawy, kilku u drzwi słuchało. — Pomiędzy niemi byli przyjaciele Miny i Bertochy.
Gdy wrzawa na zamku powstała, pobiegli zaraz z doniesieniem, że Zaręba ważył się panu za księżnę czynić wymówki, że mu groził nawet.
Mina posłyszawszy w ręce plasnęła z radości.
— Ten mi pomógł jak należy! — zawołała. — Juści kiedy tak za nią gardłował, kochankiem jej był — to jawna rzecz... Sam się zdradził. A książe ma cierpieć wiarołomną przy sobie, która na śmierć zasłużyła?
Obie z Bertochą żwawo się naradzać zaczęły.
Przez całą noc niemal na zamku snu nie było, biegano, słano, a pogonie zmęczone napróżno powracały.
Zbiegów pochwycić nie mogły.
Gdy księciu o tem dano znać, obojętnie skinął ręką, jakby już do tego wielkiej nie przywiązywał wagi. Rad był może, iż mu winowajca uszedł.
Lecz gniew w nim nie ustał jeszcze.
Następnego dnia gotując się z tego korzystać czekała nań Mina, ale nie przyszedł.
Nie był też u Lukierdy.
Księdzu Teodorykowi żywoty jakieś czytać sobie kazał i sam pozostał w izbach zamknięty.
Parę razy Bertocha próbowała dostać się do niego — nie pozwolił jej puszczać do siebie.
Do późnej nocy Mina czatowała w podwórcu czy się nie pokaże, aby mu zajść drogę — ale nie przestąpił progu.
Z szeptów namiętnych około siebie Lukierda domyślała się, że coś zaszło, lecz obojętna pytać nie chciała.
Żadna groźba dotknąć już jej nie mogła.
Umysł jej na poły obłąkany tem zerwaniem z rzeczywistością — w przeszłości i wspomnieniach szukał pociechy. Mieszkała w nich i z niemi, wyobrażała sobie, iż to co się z nią działo, marzeniem było, a sny jej prawdą.
Mina i Bertocha stawały zdumione, gdy czasem przy nich, oczy zamknąwszy nucić zaczęła, płakać i jakby z niewidzialnemi rozmawiać duchami.
— Czarownica jest jak Orcha! — mówiła Bertocha.
— Nie, tylko rozum straciła — odpowiedziała Mina. — Schnie to stworzenie, szaleje a zdechnąć nie może.
I po za nią stojąc pięści podnosiła do góry, jakby dobić ją chciała.
Śmiechy i groźby niewiast, już na niej żadnego nie czyniły wrażenia. — Nie widziała i nie słyszała ich — patrząc w te światy swoje, w których cała była.
Po upływie dni kilku, Przemko, który teraz zarówno obu, żony i kochanki unikał — ciekawością może wiedziony, wszedł do Lukierdy, właśnie w jednej z tych chwil widzeń i marzeń, co ją odrywały od ziemi.
Wejście męża przebudziło ją — wstała.
Spojrzała nań milcząc, oczyma przeszywającemi, obłąkanemi i zachwiawszy się na nogach, musiała upaść na siedzenie.
W Przemysławie widok jej zamiast litości, gniew wywoływał.
— Tęsknisz pewnie za straconym kochankiem! zamruczał szydersko.
Lukierda nie zdawała się rozumieć.
— Kochankiem? — odezwała się po namyśle. — A któż takiego trupa jak ja kochać może?
Wyciągnąwszy ręce wychudłe, odsłoniła twarz bladą i spojrzała z pogardą na męża.
— Czyż mnie jeszcze zwalać trzeba — odezwała się — aby mieć za co dobić? Wszak i tak mnie zamęczą! Dajcie mi czystą umierać! albo.. albo.. (podniosła się składając ręce) a! dajcie mi pieszo, boso iść ztąd precz! Nic nie wezmę, nawet sukni, którą z sobą przyniosłam.. nic — pójdę o żebranym chlebie! Przyjmą mnie swoi, albo dobrzy ludzie! Są dobrzy na świecie. Nie męczcie mnie, puśćcie...
Płacz miała w głosie, Przemko, słuchając uśmiechnął się gniewny.
— Któż cię tu męczy? — mruknął.
— A! wszyscy! Ściany, ludzie.. powietrze, woda.. wszystko — zawołała nie patrząc na niego, jakby sama do siebie. — A! i piastunkę starą, co mnie broniła.. zabili!
Książę się burzyć zaczynał.
Zatrząsł się, słuchać już nie chciał, wybiegł uderzywszy drzwiami.
Bertocha z Miną, drogę mu zabiegły.
— Ona szalona jest! — poczęła Mina widząc zagniewanego pana. — Zawodzi ciągle żale, aby ludzie słuchali i litowali się jej, a księcia nienawidzili!
— Życie nam z nią obrzydło — dodała Bertocha. — Dnia ni nocy spokojnej niema.. Głowy tracimy, bo jej nie dogodzić niczem!
Krzyków niewieścich nie mogąc znieść Przemysław, dał znak ręką, aby zamilkły i odszedł zagniewany.
Ks. Teodoryk, który zdala wszystko śledził, chcąc zbadać usposobienie księcia — bo się dorozumiewał z podróży kanclerza, iż o rozwód iść mogło — naprowadził wieczorną rozmowę na Lukierdę.
— Zdrowie miłościwej pani naszej — rzekł — w opłakanym stanie... Mówią wiele o sławnym lekarzu, który księżnie Gryfinie miał potomstwo obiecać, czyby go nie wezwać z Krakowa, aby radził księżnie naszej?
— Księżnie?? — odparł roztargniony Przemko, — księżnie?
— W oczach nam niknie i dogorywa — dodał ks. Teodoryk. — Wasza Miłość potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tu żadnej niema nadziei.
Na takie nieszczęśliwe związki monarchów w Rzymie względy mają.
Rzucił to słówko ks. Teodoryk, sądząc, że niem może dobędzie coś z księcia, którego, zdało mu się, że odgadnął. Przemysław jakby nie posłyszawszy nawet, czy nie chcąc rozumieć, odparł:
— We wszystkiem godzić się potrzeba z wolą Bożą...
Zbył go tem, co niemówiło nic, a nawet nie dozwalało odgadnąć co myślał.
Badanie nie powiodło się ks. Teodorykowi, ale nie wybiło mu z myśli tego, iż ks. Wincenty musiał dla rozwodu posłany być do Rzymu. Książe rad był może, iż go tak fałszywie posądzano.
Sprobował jeszcze ojciec duchowny litościwem słowem odezwać się o księżnie, sławiąc jej dobroć i pobożność, ale na to żadnej nie otrzymał odpowiedzi.
Mina krzątała się niespokojna, przypisując zawsze obojętność księcia politowaniu nad żoną. Uczucie to rosło tem więcej, im dłużej Przemysław unikał jej. Nigdy jeszcze nie trafiło się, aby na długo tak ją zaniedbał, tak widocznie ostygał dla niej. Oburzyła się na niego, odgrażała, zowiąc niewdzięcznym.
Stawała na czatach w miejscach, przez które zwykł był przechodzić, chcąc go gwałtem zaciągnąć do siebie, ale długo pochwycić nigdzie nie mogła.
Nareście wieczora jednego udało jej się zastąpić mu drogę.
— Cóż to — zawołała — mam już na pośmiewisko ludziom pozostać opuszczoną?
Przemko nie odpowiedział.
— Wy mnie znacie, że ja dobrą i złą być umiem! Ja się nie dam tak na śmiecisko wyrzucić.
Książe ręką starał się ją usunąć na stronę, lecz nie ruszyła z miejsca.
— Potrzebuję rozmówić się z wami! — dodała.
— A ja niechcę mówić z tobą! — zawołał Przemko. — Słyszysz!
Niemka z bólu i gniewu zdrętwiała.
— Tamta ci już milsza! — krzyknęła — ten trup blady! Wolisz teraz swoją księżnę panią, niż prostą dziewkę, którą można wygnać precz choć z niewoli, a może od śmierci ocaliła!
Wołała tak niezważając na to, iż w podwórzu ludzie przechodzili, książe stał dumny coraz groźniej się marszcząc i widoczniej niecierpliwiąc. Oziębłość ta i pogarda wzmagały gniew Miny.
— Tak! teraz znać mnie niechcesz! — wołała głośno, nieruszając się z miejsca. — Wstydzisz się mnie. A gdyby nie ja, Łysy by cię był zgnoił lub ubił w lochu...
Przemko nie mogąc się jej pozbyć, zawrócił się i wszedł do pierwszej izby, jaka mu się nastręczyła. Mina pognała za nim, — było to jej nowe mieszkanie...
Niemka miała czas na zamku zagospodarować się jak pani. Wiele sprzętu pozabieranego bez wiadomości Lukierdy przystrajało jej izby i stoły. Suknie nawet, których księżna prawie nigdy niekładła, ani pytała o nie, poprzechodziły do niej.
Bertocha i Mina nie bały się rabować Lukierdę, bo ta, oprócz kilku skromnych pamiątek przywiezionych z domu, do niczego nie przywiązywała ceny. Niemka przepychem lubiąc się chwalić przed ludźmi, zagarniała co mogła. Uderzyło księcia porównanie ubóstwa i zaniedbania żony ze zbytkiem w jaki ta opływała.. Nie powiedział nic, ale powlókł wzrokiem do koła, i ta myśl, że jakaś służebna roiła sobie może, iż zasiądzie obok niego, dumę jego obraziła. Patrzał stojąc zadumany. Mina czekała na słowo jakieś, coby dawną miłość przypomniało — napróżno.
Siadł potem znużony, opierając się na ręku.., twarz miał zasępioną.
Mina z załamanemi rękami, stała wciąż przed nim.
Zaczęła próbować uśmiechu, lecz spojrzenie które rzucił na nią, zwarzyło go.
— Ani dobrego słowa! — zawołała.
Przemysław zmierzył ją oczyma, nie powiedział nic, poruszył się tylko niecierpliwie i odwrócił od niej.
Niemka naprzeciw niego usiadła, założyła ręce na piersiach, nie spuszczała go z oka.
— Widzę, — rzekła, — żeście choć późno pokochali się w żonie!
I tem jeszcze nie wywołała odpowiedzi.
— Jej dni policzone! — dodała — ledwie dysze...
Rzucił się książe, lecz ta oznaka nowa niecierpliwości ust jej nie zamknęła.
— Jak nie ją i nie mnie — to przecie sobie inną może znaleźliście do kochania? — odezwała się niemka.
Książe się rozśmiał pogardliwie.
— Wam ino to bzdurstwo w głowie! — zamruczał.
— Bez niego i wy też nie wyżyjecie — ciągnęła dalej Mina. Wszyscyście jednacy, książęta i chłopi! Gdy się wam stare twarze uprzykrzą, myślicie że już kochania koniec, a wam nowego się chce tylko!
I na to książe nie rzekł nic.
Mina widząc, że go słowy nie rozchmurzy, poruszyła się przyjmować winem i łakociami.
Książe przyjął kubek, twarz mu się nieco rozpogodziła.
Zręczna niemka żarcikiem swawolnym i śmiechem starała się go zabawić. Poskutkowało to i książe zdawał się zapominać o trosce, z którą tu przyszedł.
Uśmiechnął się nawet, choć dosyć chłodno, ale i to był znak dobry. Mina pochwyciła go za rękę...
— Darmo! — zawołała — nikt was tak jak ja kochać nie będzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamtą chorą litość mieć możesz.. ale serca dla niej nigdy!
Chciała go wyciągnąć na słowo, lecz Przemysław słuchał roztargniony. Myślami był gdzieindziej, szczebiotanie to i przypominanie żony, męczyło go.
— Tamta — mówiła Mina — to widmo już tylko straszne, co się niewiedzieć na co włóczy po świecie, a nam wszystkim życie zatruwa.
Rozum postradała, sama nie wie, co się z nią dzieje.., to płacze, to śpiewa, to narzeka na cały świat i na was — na was, żeście jej życie zatruli i zgubili.
Przemysław w końcu rzucił się i wybuchnął ręką bijąc o stół.
— I od was i od niej radbym, żeby mnie kto uwolnił.. Dosyć już mam i tego trupa i tego narzekania!
Póty!
Wskazał na gardło. Dopił kubka, cisnął nim i wyszedł z izby.
Miny oczy zaświeciły.
— Powiedział — powiedział! — żeby go od tego trupa uwolnić!
Uśmiechnęła się spoglądając na drzwi.
— Mam słowo!! Uwolnim cię od niego!!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.