Silna jak śmierć/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Silna jak śmierć |
Wydawca | „Ruch” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fort comme la mort |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jasność dnia wpływała do obszernej pracowni przez otwór szklanego dachu. Był to duży czworobok światła, olśniewający i błękitny, otwór jasny, odsłaniający bezmiar dalekiego lazuru, skroś który chyże szybowały ptaki.
Zaledwie jednak wpłynęła do poważnej, draperjami przesłoniętej komnaty, światłość nieba przeźrocza bladła, łagodniała, rozpylała się na materjałach, zamierała w fałdach portjer, dyskretnie rozjaśniając ciemne kąty, gdzie tylko ramy złocone rozpalały się jak ognie. Spokój i cicha senność zdawały się tu — uwięzione spokój mieszkań artystycznych, w których dusza ludzka tworzy. W obrębie murów, gdzie myśl przebywa, pracuje, wyczerpuje się w natężeniach gwałtownych, wszystko wydaje się znużonem, przeciążonem, jakkolwiek myśl ludzka już się ukoiła. Wszystko wydaje się zmartwiałem po tych kryzysach duchowych; i wszystko niejako wypoczywa: meble, materjały, wielkie figury niedokończone na płótnach, jak gdyby całe to otoczenie dzieliło było trud mistrza, uczestnicząc w ciężkich, co dnia od nowa podejmowanych zapasach.
Nieokreślona, przytłaczająca woń farb, terpentyny i tytoniu wydobywała się z przesyconych nią dywanów i siedzeń; a ciężkie milczenie pracowni zakłócały jedynie ostre, krótkie krzyki jaskółek, przemykających nad otwartym, szklanym sufitem i zmieszane, przeciągłe odgłosy Paryża, zaledwie tu dochodzące poprzez dachy. Wszystko pogrążone było w bezruchu, krom stale wznoszącego się ku sufitowi błękitnego obłoczku z papierosa Oliviera Bertin, który wyciągnięty na dywanie, powoli puszczał kółeczka dymu.
Zapatrzony w sklepienie nieba, szukał pomysłu do nowego obrazu. Do czego się zabierze? Jeszcze nie wie. Nie był to artysta zdecydowany, pewny siebie, lecz duch niespokojny, o porywach chwiejnych, stale wahający się pomiędzy przeróżnemi przejawami sztuki. Bogaty, sławny, zdobywszy wszelkie zaszczyty, do schyłku życia pozostał człowiekiem, nie wiedzącym dokładnie, ku jakiemu zmierzał ideałowi. Przez jakiś czas ulegał był czarowi Rzymu, był obrońcą tradycyj, po tylu innych wskrzesicielem wielkich scen historycznych; później, modernizując swój kierunek, malował ludzi żyjących, nadając im odcień klasyczny. Inteligentny, entuzjasta, pracownik wytrwały w sferze marzenia zwiewnej, rozmiłowany w swej sztuce, którą opanował całkowicie, dzięki subtelności umysłu zdobył niezwykłe środki ekspresji i ogromną giętkość talentu, zrodzoną po części z owych wahań i skłonności ku różnorodnym rodzajom. Być też może, że nagła wziętość jego dzieł dystyngowanych, wytwornych, wykończonych do najdrobniejszych szczegółów, wpłynęła stanowczo na kierunek talentu artysty, uniemożliwiając rozwój normalny. Od pierwszego występu, który był triumfem, stale pragnął się podobać, a jakkolwiek nie zdawał sobie sprawy z tego czynnika wewnętrznego, niemniej był on dlań wskaźnikiem potajemnym, regulatorem jego przekonań. Zresztą to pragnienie podobania się publiczności przejawiało się u niego w rozmaitych formach, znacznie przyczyniając się do jego sławy.
Wdzięk w obejściu, wszystkie nawyknienia życiowe, staranność widoczna w całej powierzchowności, dawna sława siłacza i sportowca, złożyły się niejako na orszak drobnych odznaczeń, potęgujących jego coraz to rosnącą sławę. Po wystawieniu „Kleopatry“, pierwszego płótna którem się ongi wsławił, Paryż gwałtownie się w nim rozkochał, uznał go, otoczył honorami i oto nagle stał się jednym z tych świetnych artystów-światowców, których wzajem sobie wyrywają w najwyższych salonach i których Akademja przygarnia już w młodości. Wszedł też do niej z uznaniem całej stolicy.
Fortuna towarzyszyła mu tak stale aż po progi starości, oszczędzając go i pieszcząc przy każdej sposobności.
W tej chwili właśnie, pod wpływem pięknego dnia, którego tchnienie dolatywało poprzez szklany daszek, szukał pomysłu poetyckiego. Trochę senny po śniadaniu i papierosie, poddał się rozmarzeniu i wzrokiem błądząc po obłokach, szkicował na lazurze postacie migawkowe, kobiety pełne wdzięku, w alei lub na ulicy, pary zakochanych nad brzegiem, i inne fantazje tego rodzaju, w których myśl jego znajdowała upodobanie. Zmienne te obrazy przesuwały się po obłokach, chaotyczne i ruchliwe w barwnej halucynacji jego oczu, a jaskółki szybujące w przestrzeni z chyżością strzał, zdawały się je niejako zamazywać, jak pismo świeże na papierze.
Nie znajdował nic! Wszystkie te postacie przesuwające się w jego wyobraźni, przypominały coś, dawniej już przezeń stworzonego; wszystkie te kobiety były córkami lub siostrami tych, które ongi był wyczarował kaprysem artysty; i oto trwoga nieokreślona, dręcząca go już od roku, trwoga, że się wyczerpał, że wyobraźnia jego zamarła, a źródło natchnienia wyschło w tej chwili, po odbytej jakoby rewji prac, wobec niemożności snucia dalszych marzeń, odkrywania nieznanego trwoga ta przybrała nagle kształt konkretny.
— Podniósł się zwolna, by wśród kartonów, zawierających rozmaite szkice porzucone, szukać czegoś, co mogłoby mu nowy nasunąć pomysł.
Puszczając w dalszym ciągu kółeczka dymu z papierosa, zaczął przerzucać szkice, zarysy, rysunki, przechowywane w szafie antycznego kształtu i wykonania; szybko jednak znudzony bezowocnem poszukiwaniem, w przykrej udręce ducha, odrzucił papieros i świstając popularną melodję uliczną, wydobył z pod krzesła ciężarki gimnastyczne.
Drugą ręką usunął draperję, przesłaniającą zwierciadło, w którem kontrolować miał i sprawdzać dokładność ruchów i pozy; poczem stanąwszy w należytej odległości, tuż naprzeciw zwierciadła, zaczął się gimnastykować, oglądając w lustrze swe odbicie.
W rozmaitych klubach sławny był ze swej siły, jak później w salonach ze swej urody. Teraz wiek dawał mu się już we znaki, czynił go ociężałym. Rosły, o szerokich barkach i pełnej piersi, miał już nieco wydatny brzuch, pomimo że codziennie się fechtował i zapamiętale jeździł konno. Głowa dotąd przykuwała, piękna jak niegdyś, jakkolwiek w innym rodzaju. Włos siwy, gęsty i krótki ożywiały oczy czarne, płomienne pod gęstą siwą brwią. Wąs silny starego żołnierza pozostał całkiem prawie ciemny, nadając twarzy wyraz energji i dumy.
Stojąc przed zwierciadłem, w postawie żołnierskiej, wyprostowany jak struna, muszkularnem ramieniem zwolna zataczał kręgi obydwoma ciężarkami, z zadowoleniem oglądając w zwierciadle te ruchy spokojne i potężne.
Nagle, w głębi zwierciadła, odbijającego całą pracownię, ujrzał poruszającą się portjerę, poczem ukazała się głowa kobieca, sama tylko głowa, ciekawie go obserwująca. A głos poza nim spytał:
— W domu?
— W domu odparł, odwracając głowę. Rzucił ciężarki na dywan i z forsowną trochę zwinnością podbiegł ku drzwiom.
Weszła kobieta w jasnej toalecie. Uścisnęli sobie dłonie.
— Gimnastykowałeś się.
— Tak — odparł bawiłem się w pozowanie i zostałem pochwycony na gorącym uczynku.
Zaśmiała się.
— Budka odźwiernego była pusta, a ponieważ wiem, że o tej porze bywasz zawsze sam, więc weszłam, bez meldowania.
Przyglądał się jej uważnie.
— U djaska! Jakaś ty dziś piękna! Co za szyk!
— Tak, mam nową suknię. Podoba ci się?
— Prześliczna, ogromnie harmonijna. Możnaby rzec, że istnieje już dziś poczucie odcieni.
Okrążał ją powoli, dotykał materjału, końcami palców wygładzał fałdy, znając się na toalecie jak krawiec, jako że przez całe życie, jego myśl artystyczna i muszkuły atlety przy pomocy delikatnej bródki pendzla, zajęte były objawianiem mody zmiennej i wytwornej, wydobywaniem wdzięków kobiecych, uwięzionych i zamkniętych w zbrojach z aksamitu i jedwabiu, lub pod śniegiem koronek.
Ostatecznie oświadczył:
— Znakomicie obmyślone. I bardzo ci w niej do twarzy.
Pozwalała mu się podziwiać, zadowolona, że ładna i że mu się podoba.
Nie całkiem już młoda, lecz jeszcze piękna, średniego wzrostu, trochę za pełna, lecz świeża, promienna tą dojrzałą urodą kobiety czterdziestoletniej, miała wygląd jednej z tych róż, co rozwijają się w nieskończoność, aż zbyt rozkwitłe, opadają w jednej chwili.
W aureoli bujnych, jasnych włosów, zachowała wdzięk młodociany tych paryżanek, co się nie starzeją, dzięki nieprzezwyciężonej sile żywotnej, niewyczerpanym zapasom odporności; przez lat dwadzieścia pozostają też takie same, niezniszczalne, triumfujące, przedewszystkiem dbające o swe ciało i oszczędzające zdrowie.
Odchyliła woalkę i szepnęła:
— Jakto, wcale mnie nie pocałuje?
— Paliłem — odparł.
— Phi! — Poczem wysunęła wargi.
— Tem gorzej.
I usta ich się spotkały.
Wziął jej z ręki parasolkę i ruchem zręcznym, pewnym, oswojony widocznie z tą czynnością, pomógł jej złożyć żakiecik wiosenny. Gdy usiadła na dywanie, spytał żywo:
— Jakże mąż?
— Bardzo dobrze. Prawdopodobnie przemawia w tej chwili w Izbie deputowanych.
— Ach! O czem?
— Niewątpliwie o burakach lub oliwie z rzepaku... jak zawsze.
Mąż jej, hrabia Guilleroy, deputowany z Eure, wyrobił się na specjalistę we wszystkich kwestjach agronomicznych.
Dostrzegłszy jednak w kącie pracowni szkic jej nieznany, podeszła pytając:
— A to co?
— Pastel rozpoczęty. Portret księżnej de Pontéve.
— Czy wiesz — rzekła poważnie — że ci zamknę pracownię, skoro się zaczynasz rzucać na portrety kobiece. Wiem ja aż nadto dobrze, dokąd to prowadzi.
— Och! odparł lekko.
— Nie robi się dwa razy w życiu portretu Any.
— Spodziewam się.
Zaczęła się przyglądać rozpoczętemu pastelowi, jak osoba znająca się na sztuce. Oddalała się i podchodziła, dłonią przesłaniała oczy, próbowała skąd najlepsze pada światło, wreszcie wyraziła swe zadowolenie.
— Bardzo dobry. Pastele udają ci się znakomicie.
Zadowolony szepnął:
— Czy istotnie?
— Tak, bo to rodzaj subtelny, wymagający dużo wytworności. Nasi murarze w malarstwie nie mogą sobie na to pozwolić.
Od lat dwunastu podkreślała jego zamiłowanie do sztuki dystyngowanej, zwalczając sporadyczne nawroty ku prostocie realistycznej i z punktu widzenia elegancji wielkoświatowej skierowywała go niepostrzeżenie ku pięknu trochę zmanierowanemu i sztucznemu.
— Jakaż ona, ta księżna? spytała.
Musiał jej odpowiadać na tysiączne szczegóły i szczególiki, w których lubuje się zawistna i subtelna ciekawość kobiet, przechodzących od uwag toaletowych do analizy duszy.
Nagle zagadnęła:
— Czy cię kokietuje?
Zaśmiał się, przysięgając, że nie.
Wówczas kładąc obie ręce na ramionach malarza, spojrzała mu prosto w oczy. Wytężona badawczość spojrzenia w drżenie wprawiła krągłą źrenicę, okoloną błękitem o niedostrzegalnych czarnych punkcikach, niby plamkach atramentu.
Szepnęła powtórnie:
— Naprawdę nie kokietuje?
— Ależ, całkiem na pewno.
Wówczas dorzuciła:
— Jestem zresztą spokojna. Teraz nie będziesz już kochał żadnej innej, prócz mnie. Skończyło się, skończyło dla wszystkich innych. Zapóźno już, mój biedny przyjacielu.
Przebiegł go dreszczyk niemiły, ściskający serce mężczyzn dojrzałych, na wspomnienie ich wieku, i szepnął:
— I wczoraj, i dziś, i jutro, nie było i nie będzie w mem życiu nikogo, prócz Any.
Ujęła go pod ramię i usadowiła obok siebie, na dywanie.
— O czem myślałeś?
— Szukam nowego pomysłu.
— Jakiego?
— Nie wiem, skoro go szukam.
— A co robiłeś w ciągu ostatnich dni?
Musiał jej zdać sprawę z wszystkich wizyt, obiadów proszonych i wieczorów, z rozmów tam prowadzonych 10 i plotek. Oboje zresztą interesowali się tym bezlikiem drobiazgów i szczególików, składających się na życie wielkoświatowe. Drobne współzawodnictwa, stosuneczki znane, lub których się domyślano, sądy i opinje, tysiąckrotnie wygłaszane i powtarzane o tych samych sprawach i zdarzeniach, zanurzały ich umysły w tym prądzie mętnym i wzburzonym, co zwie się życiem paryskiem. Znając wszystkich i każdego, on, jako artysta, przed którym wszystkie drzwi stały otworem, ona, jako kobieta elegancka i żona posła konserwatywnego, posiadali oboje wprawę w tym sporcie konwersacji francuskiej, zręcznej, banalnej, przyjemno-złośliwej, bezpotrzebnie dowcipnej, wulgarno-dystyngowanej, co daje rozgłos i budzi zawiść do ludzi, o językach wyćwiczonych w tej paplaninie plotkarskiej.
— Kiedy przyjdziesz na obiad? zagadnęła nagle.
— Kiedy zechcesz. Wymień swój dzień najbliższy.
— Więc piątek. Będzie księżna de Mortemain, Corbelle’owie i Musadieu, by święcić powrót mej córeczki, która przyjeżdża tego wieczora. Ale proszę nikomu nie wspominać, bo to tajemnica.
— To się rozumie. Ogromnie się cieszę, że zobaczę Anetkę. Nie widziałem jej od trzech lat.
— Prawda! Już trzy lata!
Wychowywana początkowo w Paryżu, u rodziców, Anetka stała się ostatnią, namiętną miłością swej babki, pani Paradin, która prawie ociemniała, przebywała przez cały rok w posiadłości zięcia, na zamku Roncières w Eure. Stopniowo staruszka coraz dłużej zatrzymywała dziewczynkę u siebie, a ponieważ Guilleroy’owie niemal połowę czasu spędzali w swej majętności, przyzywani tu sprawami rozmaitemi, to gospodarskiemi, to wyborczemi, więc postanowiono zostawić na wsi dziewczynkę, która wolała zresztą swobodny i urozmaicony pobyt wiejski, niż klasztorne życie w mieście.
Od trzech lat wcale nie przyjeżdżała do Paryża, gdyż hrabina wolała ją trzymać zdala od stolicy, by nie rozbudzać w niej nowych upodobań, zanim nadejdzie chwila wprowadzenia jej w świat. Przydała jej dwie nauczycielki, wielokrotnie udyplomowane i możliwie często odwiedzała matkę swą i córkę. Pobyt Anetki na wsi był zresztą niemal konieczny ze względu na obecność babki.
Olivier Bertin spędzał dawniej każdego lata sześć tygodni lub nawet dwa miesiące w Roncières; od trzech lat jednak cierpienie reumatyczne zmuszało go do wyjazdu do dalekich wód, co tak potęgowało jego miłość do Paryża, że po powrocie z wód, nie chciał go już opuszczać.
Dziewczyna miała dopiero na jesień wrócić do stolicy, lecz ojciec powziął nagle projekt małżeństwa i w tym celu postanowił ją sprowadzić bezzwłocznie, by zapoznała się z upatrzonym dla niej narzeczonym, markizem Farandal. Cała ta sprawa familijna osłonięta była ścisłą tajemnicą, do której pani Guilleroy dopuściła jednego tylko Oliviera Bertin.
Spytał:
— Więc mąż miał, zdaje się, pomysł szczęśliwy?
— Tak, sądzę nawet, że bardzo.
Rozmowa przeszła na inny temat.
Ona wróciła do pomysłu malarskiego i usiłowała go skłonić do malowania Chrystusa. On się sprzeciwiał, utrzymując, że dość już na świecie tych wizerunków; ona natomiast obstawała przy swojem, nalegała, zaczynała się nawet niecierpliwić.
— Och! gdybym umiała rysować, zaraz bym ci pokazała, jak to sobie wyobrażam; byłoby to coś bardzo nowego i śmiałego. Zdejmują ciało z krzyża, a człowiek, który odczepił ręce, opuszcza całą przednią część korpusu. Ten spada na tłum ludzi, którzy wznoszą ramiona, by ciało chwycić i podtrzymać. Rozumiesz, jak to sobie wyobrażam?
Rozumiał; przyznawał nawet, że pomysł oryginalny, lecz czuł się w nastroju tak współczesnym, że temat ten do niego nie przemawiał. I gdy przyjaciółka, leżąc na dywanie, wysunęła z pod sukni elegancki trzewiczek, a przez przeźroczystą pończoszkę błysnęło ciało, wykrzyknął:
— Oto mam! To pomysł malarski, z życia wzięty: nóżka kobieca wysuwająca się z pod rąbka sukni! Można tu wyrazić wszystko: prawdę, zmysłowość, poezję. Nic wdzięczniejszego i piękniejszego od nóżki kobiecej, przytem ten czar utajony: łydka ukryta, osłonięta, spowita w zwojach materjału.
Usiadłszy na podłodze, po turecku, zdjął ręką trzewiczek i zsunął go, a stopa wyzwolona ze swego futerału skórzanego, zaczęła się poruszać jak drobne zwierzątko, zdumione nagłą swobodą.
Bertin powtarzał:
— Jakie to ładne i ponętne i zmysłowe. Bardziej zmysłowe niż ręka. Pokaż swą rękę, Any!
Nosiła długie rękawiczki powyżej łokci. Chcąc zdjąć jedną, ujęła ją za brzeżek u góry i szybko zsunęła, odwracając na drugą stronę, niby skórę węża przy obłupywaniu. Ukazało się ramię, białe, tłuste, krągłe, obnażone tak szybko, że nasuwało myśl o nagości całkowitej.
Wyciągnęła rękę, niedbale ją zwieszając w przegubie. Pierścionki błyszczały na białych palcach; a paznogcie różowe, wydłużone, czyniły wrażenie szponów miłosnych, zakończających tę drobną łapkę kobiecą.
Olivier Bertin bawił się nią delikatnie, pełen podziwu. Poruszał paluszki jakby zabawki z ciała, mówiąc:
— Jakie to śmieszne! jakie zabawne! Taki śliczny członeczek, inteligentny i zręczny, wykonywujący wszystko, co się zechce; książki, koronki, domy, piramidy, lokomotywy, ciastka, lub pieszczoty, co oczywiście jest najlepszem ze wszystkich jego dzieł.
Zdejmował jej pierścionki, jeden po drugim, aż przyszła kolej na ślubną obrączkę. Zsunął ją także i uśmiechając się, szepnął:
— Oto prawo. Złóżmy mu pokłon.
— Jesteś niemądry! — mruknęła, nieco dotknięta.
Miał usposobienie trochę szyderskie, tę właściwość francuską, odcieniem ironji zaprawiającą uczucia najpoważniejsze; nieraz ją też zasępiał zupełnie bezwiednie, nie umiejąc pochwycić subtelnych odczuwań kobiecych i rozróżniać granic obrębów uświęconych, jak to zwykł określać. Drażniło ją zwłaszcza, ilekroć z pewnem samochwalstwem mówił o ich stosunku długotrwałym, nazywając go najpiękniejszym przykładem miłości dziewiętnastego wieku. Po chwilowej pauzie spytała:
— Zaprowadzisz nas na vernissage, mnie i Anetkę?
— To się rozumie.
Zaczęła go wypytywać o najlepsze obrazy Salonu, którego otwarcie miało nastąpić za dwa tygodnie.
Nagle, jakby przypominając sobie o jakiejś wizycie, rzekła:
— Proszę, daj mi trzewik. Muszę odejść.
W zamyśleniu bawił się lekkim trzewiczkiem, obracając go w ręce ruchem roztargnienia.
Pochylił się, ucałował nóżkę, zawieszoną nieruchomo między suknią a dywanem i trochę chłodną od zetknięcia z powietrzem, poczem wsunął ją do trzewiczka; a pani Guilleroy podniósłszy się, podeszła do stołu, zarzuconego papierami, listami dawnemi i świeżemi, obok kałamarza, z zaschniętym atramentem. Ciekawem spojrzeniem obrzuciła całość, tu i ówdzie dotykając poszczególnych papierów i odwracając je na drugą stronę.
Zbliżył się do niej i rzekł:
— Zepsujesz mi mój nieład.
Nie odpowiadając, spytała:
— Kto to chce nabyć „Kobiety w kąpieli?“.
— Jakiś Amerykanin, którego nie znam.
— A ułożyłeś się już co do „Śpiewaczki ulicznej?“.
— Tak. Za dziesięć tysięcy.
— Dobrze zrobiłeś. To było wdzięczne, ale nie nadzwyczajne. Do widzenia!
Podsunęła mu policzek, który musnął lekkim pocałunkiem, poczem zniknęła za portjerą, szepnąwszy jeszcze na odchodnem:
— Więc w piątek o ósmej. Nie, nie, nie odprowadzaj mnie. Wiesz przecie... Do widzenia.
Po jej odejściu zapalił papierosa i wolnemi krokami zaczął się przechadzać po pracowni. Przesunęła mu się w pamięci cała przeszłość tego stosunku. Przypominał sobie szczegóły dalekie, minione, podejmował je, łączył ogniwa poszczególne, myślą pobudzoną ścigając własne wspomnienia.
Było to wówczas, gdy gwiazda jego rozbłyskiwała, dopiero na horyzoncie Paryża artystycznego, w chwili gdy malarze, zagarnąwszy dla siebie wszystkie względy publiczności, zajęli dzielnicę wspaniałych pałaców, zdobytych kilku pociągnięciami pendzla.
Po powrocie z Rzymu, w r. 1864, Bertin przez kilka lat nie miał powodzenia, ni rozgłosu; dopiero w r. 1868 wystawiwszy „Kleopatrę“, stał się w ciągu kilku dni przedmiotem owacyj ze strony krytyków i publiczności.
W r. 1872 po wojnie, kiedy śmierć Henryka Regnault stworzyła dla jego kolegów jakoby piedestał sławy, „Jokasta“ postawiła Bertina W szeregu śmiałków, a wykonanie obrazu oryginalne co prawda, lecz nie skrajne, zdobyło mu nawet uznanie akademików. W r. 1873 wziął pierwszy medal za swą „Zydówkę z Algieru“, owoc podróży po Afryce, i odtąd obrazy jego były hors concours; a wystawiony w roku następnym portret księżnej S. zdobył mu w świecie eleganckim sławę najpierwszego współczesnego portrecisty. Od tej chwili stał się ulubionym portrecistą paryżanki, najzręczniejszym i najbardziej interesującym tłómaczem jej wdzięków, manier i natury. W ciągu kilku miesięcy, wszystkie znane w świecie salonów paryżanki, ubiegały się o szczęście posiadania swego portretu pendzla Bertina. On natomiast okazał się bardzo wymagającym i drogim.
Będąc modnym, bywał dużo w towarzystwie i oto pewnego dnia ujrzał u księżnej de Mortemain młodą kobietę w żałobie, która właśnie wychodziła, gdy on wchodził, lecz w ciągu krótkiego zetknięcia we drzwiach został olśniony wdziękiem niezwykłym tego zjawiska.
Na pytania dotyczące jej osoby, opowiedziano mu, że to hrabina de Guilleroy, żona hreczkosieja normandzkiego, agronoma i posła, że nosi żałobę po swym teściu, że jest dowcipna, inteligentna, bardzo pożądana i podziwiana w kołach towarzyskich.
Pod wpływem urody, która pociągnęła jego wzrok artysty, oświadczył:
— Oto kobieta, której portret zrobiłbym z prawdziwą przyjemnością.
Słowa te powtórzono nazajutrz młodej kobiecie i tegoż samego wieczoru otrzymał bilecik z błękitnem obrzeżeniem, o bardzo dyskretnej perfumie, i piśmie subtelnem, regularnem, trochę pochylonem na prawo, a zawierającem co następuje:
„Panie!
Księżna de Mortemain odwiedziwszy mnie w tej chwili, zapewniła, że Pan byłby skłonny z mej skromnej postaci wydobyć jedno ze swych arcydzieł. Powierzyłabym ją Panu bardzo chętnie, gdybym wiedziała, że Pan to mówił serjo i że istotnie widzi Pan we mnie coś, co byłoby godnem Pańskiego idealnego pendzla.
Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku.
Odpowiedział, zapytując, kiedy może zjawić się u hrabiny, na co otrzymał poprostu zaproszenie na śniadanie w przyszły poniedziałek.
Guilleroy’owie mieszkali na bulwarze Malesherbes, na pierwszem piętrze, w domu dużym, urządzonym z całym komfortem. Przez ogromny salon, obity błękitnym jedwabiem, ponad buazerją biało-złotą, wszedł do mniejszego, w rodzaju buduaru, o obiciach z XVIII wieku, jasnych, kokieteryjnych, à la Watteau, w odcieniach delikatnych, a motywach pełnych wdzięku, jakby były rysowane i wykonane przez ludzi śniących o miłości.
Zaledwie usiadł, weszła hrabina. Stąpała tak lekko, że nie słyszał jej kroków w salonie sąsiednim i zdziwił się, ujrzawszy ją nagle przed sobą. Podała mu rękę, jakby się znali od dawna.
— Więc naprawdę zechciałby pan zrobić mój portret? — Byłbym szczęśliw z pozwolenia.
W sukni czarnej, wąskiej, wydawała się bardzo szczupłą i młodą, a równocześnie czerń toalety przydawała jej powagi, której przeczyła twarz uśmiechnięta, promieniejąca w aureoli jasnych włosów. Wszedł hrabia, prowadząc za rękę sześcioletnią może dziewczynkę.
Hrabina przedstawiła:
— Mój mąż.
Był to człowiek małego wzrostu, bez wąsów, o policzkach wklęsłych, przyciemnionych golonym zarostem.
Przypominał poniekąd księdza lub aktora, z długiemi włosami w tył odrzuconemi i manierami światowca. Od ust jego do podbródka w przedłużeniu policzków biegły dwie przeciwległe linje, jakby wyżłobienia od częstego mówienia publicznie.
Nadmiarem frazesów, zdradzających mówcę, dziękował malarzowi za uprzejmość. Od dawna pragnął mieć portret żony i oczywiście jego pendzla; obawiał się jednak odmowy, wiedząc, jak go zamęczają nadmiarem próśb.
Po mnóstwie obustronnych komplimentów ułożono, że zaraz następnego dnia przyjdzie z żoną do pracowni. Wyłoniło się jeszcze pytanie, czy nie byłoby lepiej zaczekać do złożenia żałoby; malarz jednak oświadczył, że pragnąłby właśnie utrwalić pierwsze wrażenie, wydobyć ów kontrast uderzający: głowę tak żywą, delikatną, promienną, w złotej koronie włosów i posępną czerń sukni.
Przyszła więc nazajutrz w towarzystwie męża, a następnych dni zjawiała się z córeczką, którą sadowiono przy stole, zarzuconym obrazkami.
Olivier Bertin, jak zwykle, zachowywał się z wielką rezerwą. Kobiety z towarzystwa mało go obchodziły, gdyż wcale ich nie znał. Wyobrażał je sobie jako istoty równocześnie przebiegłe i głupie, kłamliwe i niebezpieczne, mdłe i krępujące. U kobiet z półświatka cieszył się powodzeniem, które zawdzięczał swej sławie, umysłowi żywemu, eleganckiej postaci sportowca i energicznej, smagłej twarzy. Wolał więc ich towarzystwo, swobodne obcowanie i rozmowy, przywykły do lekkiej, wesołej atmosfery pracowni i kulisów. W wielkim świecie bywał dla zadośćuczynienia ambicji, nie serca; schlebiało jego próżności, gdy zewsząd wyrażano mu zachwyty i dziękczynienia; okrążał piękne panie, zasypujące go komplimentami, sam trzymając się jednak zdala. Nigdy nie pozwalał sobie wobec nich na śmiałe żarty i pieprzne dwuznaczniki, używając je za skromnisie, gdy on uchodził za człowieka o bardzo dobrych manierach. Ilekroć któraś z nich przychodziła mu pozować, za każdym razem, mimo widocznej z ich strony chęci przypodobania się artyście, czuł jednak ową różnicę niezatartą, nie dozwalającą na harmonijne zespolenie cyganerji z t. zw. towarzystwem. Poza uśmiechem i admiracją, które u kobiet są zawsze trochę sztuczne, domyślał się owej powściągliwości duchowej istot, uważających się za coś wyższego. Wywoływało to u niego pewien lekki odcień zarozumiałości, przejawiającej się w zachowaniu bardzo chłodnem, niemal wyniosłem, a obok potajemnej próżności parwenjusza, traktowanego jako równego przez książąt i księżne, była też przymieszka dumy człowieka, własnej inteligencji zawdzięczającego to, co innym daje urodzenie. Mówiono o nim z niejakiem zdziwieniem: „To człowiek bardzo dobrze wychowany!“ A to zdziwienie pochlebiając mu, równocześnie go drażniło, jako zaznaczenie pewnej granicy.
Robiona powaga i ceremonjalność malarza krępowały nieco panią Guilleroy, nie wiedzącą poprostu co mówić z tym człowiekiem sztywnym, a uchodzącym ogólnie za bardzo świetnego i dowcipnego.
Usadowiwszy córeczkę, siadała na fotelu obok rozpoczętego szkicu i stosownie do życzenia artysty, usiłowała fizjognomji swej nadać wyraz.
Podczas czwartego posiedzenia, przestał nagle malować i spytał:
— Co tak panią najbardziej bawi w życiu?
Wprawiło ją to w zakłopotanie.
— Nie wiem istotnie! Ale czemu pan pyta?
— Bo potrzeba mi błysku radosnego w oczach, a dotąd go u pani nie widziałem.
— To niech się pan stara wciągnąć mnie w ożywioną rozmowę bardzo to lubię.
— Pani wesoła?
— Bardzo.
— Więc rozmawiajmy.
Powiedział to tonem całkiem poważnym, poczem zabierając się znów do malowania, dotykał rozmaitych kwestyj, szukając niejako punktu stycznego. Zaczęli wzajem wymieniać swe sądy o wspólnych znajomych, następnie mówili o sobie, co bywa zwykle najprzyjemniejszym i najbardziej zajmującym przedmiotem konwersacji. Następnego dnia atmosfera była już mniej sztywna, a Bertin widząc, że się podoba i jest interesującym, zaczął z właściwym mu polotem i fantazją opowiadać rozmaite szczegóły ze swego życia artysty.
Przyzwyczajona do wymuszoności literatów salonowych, była zdumiona tą werwą trochę zawadjacką, wypowiadającą się bez obsłonek, z lekką przymieszką ironji, i rychło wpadła w ten sam ton, wykazując przytem wdzięk subtelny i śmiałość słowa.
W ciągu tygodnia podbiła go i oczarowała swym dobrym humorem, szczerością i prostotą. Najzupełniej zapomniał o swych uprzedzeniach do kobiet z towarzystwa i gotów był twierdzić, że one wyłącznie posiadają wdzięk i powab. Stojąc przed płótnem i malując, raz po raz podchodził i cofał się ruchem zręcznego szermierza, nie przerywając swobodnej rozmowy, jak gdyby od lat znał tę piękną, jasnowłosą kobietę w czerni, skomponowaną ze słońca i żałoby, siedzącą przed nim i rozbawioną jego słowami, na które odpowiadała z takiem ożywieniem, że co chwila wypadała z pozy.
Oddalał się o parę kroków, przymykał jedno oko, pochylał się, by objąć należycie całość modelu, to znów zbliżał się tuż do niej, by pochwycić najdrobniejszy odcień twarzy, jej wyraz najpierzchliwszy, dostrzec i utrwalić ów czar nieuchwytny, przejaw momentalny piękna idealnego, refleks czegoś tajemniczego, wdzięk intymny i swoisty, który sprawia, że ta a nie inna kobieta szaloną miłość wzbudzać może w tym, a nie innym mężczyźnie.
Pewnego popołudnia dziewczynka stanęła przed płótnem i z głęboką powagą dziecka spytała:
— Powiedz, czy to mamusia?
Wziął ją na ramię i uściskał, zadowolony z tego naiwnego hołdu, co do podobieństwa portretu.
Innego dnia, gdy wydawała się bardzo spokojną, nagle smutnym zgnębionym głosikiem oświadczyła:
— Matusiu, ja się nudzę.
A malarz tak był wzruszony tą pierwszą skargą dziecka, że na dzień następny kazał przynieść do pracowni cały magazyn zabawek.
Mała Anetka zdumiona, uradowana, a zawsze poważna, ułożyła je bardzo starannie, by kolejno brać jedną po drugiej, stosownie do chwilowej zachcianki. Od owego podarku pokochała malarza tą miłością dziecka, zwierzęcą i pieszczotliwą zarazem, która drobne te istotki czyni tak wdzięcznemi i zniewalającemi.
Pani de Guilleroy znajdowała coraz większe upodobanie w tych seansach. Będąc tej zimy w żałobie, czuła się mocno wytrąconą z naturalnego trybu życia; pozbawiona towarzystwa i zabaw, w pracowni malarza zaspakajała swą potrzebę rozrywki.
Córka bardzo bogatego i gościnnego przemysłowca paryskiego, nie żyjącego już od kilku lat, i kobiety ciągle chorej, większą połowę roku spędzającej w łóżku, jako młoda dziewczyna stała się właściwą panią domu, umiejącą przyjmować, uśmiechać się, prowadzić konwersację, rozróżniać gości i każdemu powiedzieć coś odpowiedniego, jednem słowem doskonale czując się w salonie, niezwykle bystra i zręczna. Gdy jej przedstawiono hrabiego de Guilleroy, jako narzeczonego, odrazu zrozumiała, jaką korzyść osiągnie z tego małżeństwa; przyjęła go też bezzwłocznie, jak przystoi dziewczynie rozsądnej, doskonale rozumiejącej, że nie można mieć wszystkiego, a w każdej sytuacji należy brać w rachubę strony dodatnie i ujemne.
Bywając w świecie, otoczona wielbicielami, głównie dzięki swej urodzie i dowcipowi, przyjmowała hołdy od wielu mężczyzn, ani na chwilę jednak nie tracąc równowagi serca, zarówno rozsądnego jak jej umysł.
A jednak pozwalała sobie na kokieterję, ową zaczepną i roztropną zarazem, nigdy nie posuwającą się za daleko. Komplimenta sprawiały jej przyjemność, pożądania rozbudzone u innych dawały jej miłą senzację, o ile mogła udawać, że ich nie spostrzega; a spędziwszy cały wieczór w salonie, przesyconym kadzidłami hołdów, dobrze spała następnie, jak kobieta spełniająca swój obowiązek na ziemi. Życie to, trwające już od lat siedmiu, wcale jej nie męczyło i nie nudziło swą monotonją, gdyż szalenie lubiła atmosferę wielkiego świata; niemniej od czasu do czasu inne w niej powstawały pragnienia. Mężczyźni z jej otoczenia, działacze polityczni, finansiści lub salonowcy bez zajęcia, bawili ją potroszę jak aktorzy; nie brała ich jednak zbyt serjo, jakkolwiek należycie oceniała ich działalność, stanowiska i tytuły.
Malarz podobał się jej przede wszystkiem nowością, jaką dla niej przedstawiał. Dobrze się bawiła w jego pracowni, śmiała się z całego serca, czuła się ożywioną, dowcipną, i była mu wdzięczną za przyjemność, jaką sprawiały jej te posiedzenia. Podobał się jej także dlatego, że był piękny, dobrze zbudowany i sławny; żadna bowiem kobieta, chociażby nie wiem jak temu przeczyła, nie jest obojętną na urodę i sławę.
Pochlebiało jej, że znawca taki zauważył ją i wyróżnił z góry usposobiło ją to korzystnie względem niego, przy bliższem zaś obcowaniu odkryła w nim umysł żywy i wytworny, subtelność, wyobraźnię, czar inteligencji i wymowy barwnej, zdającej się rozświetlać to, co ona wypowiadała.
Zrodziła się między nimi nagła zażyłość, a w uścisku dłoni, jakim się witali, z każdym dniem potęgowała się pewna domieszka serdeczna.
Wówczas to, bez wszelkiego obrachowania ni postanowienia, uczuła wzmagającą się w niej chęć naturalną oczarowania go i uczuciu temu dała folgę.
Nic nie obliczała, nie przewidywała; stała się tylko bardziej kokieteryjną, jak nią jest instynktownie każda kobieta wobec mężczyzny, który jej się bardziej podoba od innych; i w całem swem zachowaniu, w spojrzeniach, uśmiechach poczęła roztaczać ów czar kobiety, w której rozbudziła się potrzeba zdobycia miłości.
Rzucała mu słówka pochlebne, zdające się mówić: „Pan mi się bardzo podoba“ i skłaniała go do długiego mówienia, by uważnem słuchaniem dać mu do poznania, jak wielkie budzi w niej zainteresowanie. Przestawał malować, siadał obok niej iw podnieceniu, spowodowanem świadomością podobania się, wpadał w istny trans poezji, filozofji, lub dowcipkowania, zależnie od usposobienia.
Bawiła się, gdy był wesołym; gdy był głębokim, starała się iść za jego wywodami, jakkolwiek nie zawsze się jej to udawało; a myśląc o czemś zgoła innem, zdawała się go słuchać z miną, wyrażającą takie zrozumienie i zachwyt, że patrząc na nią, tak zasłuchaną i przejętą jego słowy, uczuwał głębokie wzruszenie, że znalazł duszę subtelną, wrażliwą i uległą, na którą myśl jego padała niby ziarno.
Portret postępował i zapowiadał się doskonale, gdyż artysta doszedł do stanu emocji, potrzebnego do odkrycia wszystkich właściwości modelu i wyrażenia ich z zapałem przekonania, będącego natchnieniem twórców prawdziwych.
Pochylony ku niej, śledząc wszystkie ruchy jej postaci, karnację ciała, odcienie skóry, wyraz zmienny oczu, wszystkie tajniki fizyonomji, chłonął jej istotę, niby gąbka wchłaniająca wodę; a przenosząc na płótno tę emanację czaru oszałamiającego, co podjęty przez wzrok, niby fala przepływał z myśli do pendzla, sam pozostawał pod jego urokiem, podniecony, jak gdyby chłonął ów wdzięk kobiecy.
Czuła, że się w niej zakochuje i bawiła się tą grą, tem zwycięstwem coraz to pewniejszem, sama się przytem ożywiając.
Nowy ten czynnik nadawał jej życiu pewien powab nowości, rozbudzając radość tajemniczą. Ilekroć mówiono o nim w jej obecności, serce jej żywszem biło tempem i brała ją chęć — jedna z tych, co stale zamierają w drodze do ust — brała ją chęć powiedzenia: „On we mnie zakochany“. Sprawiało jej satysfakcję, gdy sławiono jego talent, a może jeszcze większą, gdy się zachwycano jego urodą. Ilekroć myślała o nim w samotności, bez świadków niedyskretnych, wyobrażała sobie z przyjemnością, że oto zyskała dobrego przyjaciela, który zawsze poprzestawać będzie na serdecznym uścisku dłoni.
On zaś w ciągu posiedzenia, gwałtownie nieraz odrzucał pendzel, chwytał w ramiona małą Anetkę i całując ją pieszczotliwie w oczką i włosy, patrzył 27 na matkę, jakby mówiąc: „Ciebie to tak ściskam, nie dziecko“.
Od czasu do czasu, pani Guilleroy przychodziła do pracowni bez córeczki. W owe dni malarz wcale prawie nie pracował zabawiano się rozmową.
Pewnego popołudnia spóźniła się z przyjściem. Dzień był mroźny, pod koniec lutego. Olivier wrócił do domu wcześnie, jak to czynić zwykł stale, ilekroć jej oczekiwał, spodziewając się zawsze, że przyjdzie przed godziną oznaczoną. Czekając, przechadzał się po pracowni i palił, ku własnemu zdumieniu zadając sobie po raz setny w ciągu ostatniego tygodnia, to samo pytanie: „Byłżebym zakochany?“ Nie wiedział, bo w rzeczywistości nigdy jeszcze nim nie był. Miewał nieraz miłostki bardzo żywe, nawet długotrwałe, nie biorąc ich jednak za miłość. Obecnie dziwił się własnym uczuciom.
Czy ją kocha? To pewna, że wcale jej prawie nie pożądał, nie pomyślawszy nawet o możliwości posiadania. Dotychczas, ilekroć kobieta mu się podobała, natychmiast opanowywała go żądza, wyciągająca ku niemu ręce jakby dla zerwania owocu; natomiast myśl jego najtajniejsza nigdy nie była głębiej poruszoną przez jej obecność lub nieobecność.
Wobec tej kobiety pożądanie ledwie go musnąwszy, przycupnęło niejako, ukryte za uczuciem innem, potężniejszem, mętnem jeszcze i zaledwie rozbudzonem. Olivier sądził był, że miłość rozpoczyna się marzeniem, egzaltacją poetyczną. Tymczasem to, co odczuwał, zdało się płynąć z jakiegoś wzburzenia nieokreślonego, natury raczej fizycznej niż duchowej. Był zdenerwowany, podniecony, niespokojny, jakby pod wpływem rozwijającej się choroby. Nie było jednak żadnej przymieszki bolesnej w tej gorączce krwi, zarażającej też jego myśli. Był świadom, że niepokój ten powoduje pani de Guilleroy, zmuszając go do przeżywania chwil z nią spędzonych i wyczekiwania powrotu. Nie był to poryw całej istoty, któryby go parł ku niej nieprzezwyciężenie; lecz ustawicznie czuł ją w sobie obecną, jak gdyby go wcale nie opuszczała; odchodząc, pozostawiała coś z siebie samej, coś subtelnego i niewyraźnego. Co? Byłożby to miłością? Zstępował w tej chwili w głąb własnego serca, by je ujrzeć i zrozumieć. Wydawała mu się bardzo powabną, lecz nie odpowiadała typowi kobiety idealnej, jaką stworzył w zaślepionej swej nadziei. Ktokolwiek przyzywa miłości, przewiduje też urok moralny i fizyczny tej, co go oczaruje; a pani de Guilleroy, podobając mu się niezmiernie, nie zdawała się jednak być tą właśnie kobietą wymarzoną.
Czemu jednak zajmuje go więcej od wszystkich innych kobiet, w sposób całkiem odmienny i ustawicznie?
Czyżby poprostu wpadł był w sidła jej kokieterji, którą węszył i rozumiał oddawna, a dawszy się podejść jej manewrom, uległ wpływowi tego uroku specjalnego, jaki kobietom nadaje chęć podobania się?
Chodził po pracowni, to przysiadał, znów zaczynał swą wędrówkę, zapalał papierosy i odrzucał je natychmiast, ustawicznie zwracając oczy na wskazówkę zegara, zbliżającą się ku godzinie oznaczonej w sposób tak powolny i miarowy.
Parę razy już miał ochotę przesunąć wskazówkę ku cyfrze, ku której zmierzała tak leniwie.
Zdawało mu się, że to wystarczy, by drzwi się otworzyły i weszła oczekiwana, zwabiona i zwiedziona tym podstępem. To znów się uśmiechał z tego kaprysu dziecinnego, upornego a nierozsądnego.
Wreszcie przedłożył sobie pytanie: „Czy mógłbym zostać jej kochankiem?“ Myśl ta wydała mu się dziwną, mało prawdopodobną i prawie nie nadającą się do urzeczywistnienia, ze względu na komplikacje życiowe, jakie mogłaby za sobą pociągnąć.
A jednak kobieta ta bardzo mu się podobała. „Jestem doprawdy w położeniu głupiem“, zakonkludował.
Zegar wybił godzinę oznaczoną, a dźwięki te wprawiły go w drżenie, więcej wstrząsając nerwami, niż duszą. Wyczekiwał jej z ową niecierpliwością, potęgującą się z każdą sekundą opóźnienia. Była zawsze punktualną,, więc za dziesięć minut powinna wejść. Po upływie owych dziesięciu minut, doznał uczucia przykrego, jakby w przewidywaniu zmartwienia, następnie zaczął się irytować, że naraża go na stratę czasu a nagle sobie uświadomił, że jeśli nie przyjdzie, czeka go wielkie cierpienie. Co pocznie? Będzie czekał!!... Nie.... raczej wyjdzie, a jeśli przypadkiem nadejdzie później, niech właśnie zastanie pracownię pustą.
Wyjdzie, ale kiedy? O ile mu to pomoże? Czyż nie lepiej zostać i w słowach grzecznych a chłodnych dać jej do zrozumienia, że nie jest jednym z tych, którym pozwala się czekać? A jeśli nie przyjdzie wcale? W takim razie otrzyma depeszę, czy bilet przez służącego lub posłańca. Jeśli nie przyjdzie, co on pocznie? Dzień będzie stracony, bo pracować już nie potrafi. A więc?... A więc pójdzie do niej z wizytą, bo czuje potrzebę zobaczenia jej.
Tak, czuł potrzebę zobaczenia jej, potrzebę głęboką, nieprzepartą, gwałtowną. Co to jest? Czyżby miłość? A jednak nie czuł ani egzaltacji myśli, ani podniecenia zmysłów, ani rozmarzenia duszy, stwierdzając równocześnie, że jeśli nie nadejdzie, sprawi mu cierpienie dojmujące.
Dźwięk dzwonka rozległ się w korytarzu, a Olivier Bertin uczuł nagle, że mu zabrakło tchu, poczem taka go chwyciła radość, że okręcił się na pięcie podrzucając pod sufit swój papieros.
Weszła — tym razem sama.
Uczuł w sobie nagle wielką odwagę.
— Czy pani wie, jakie sobie zadawałem pytanie czekając na panią?
— Jakże mogłabym wiedzieć?
— Zapytywałem się, czy nie jestem w pani zakochany.
— Zakochany we mnie! Ależ z pana warjat!
Uśmiechała się jednak, a uśmiech ten mówił: „To ładnie, jestem bardzo zadowolona“.
I zaraz podjęła:
— Pan chyba nie mówi serjo; a poco ten żart?
Odparł:
— Przeciwnie, mówię bardzo serjo. Nie mówię przecież, że jestem w pani zakochany, lecz zadaję sobie pytanie, czy nie jestem na najlepszej drodze ku temu.
— Co panu nasuwa taką myśl?
— Niepokój podczas nieobecności, a szczęście jakiego doznaję w obecności pani.
Usiadła:
— Och, proszę się nie niepokoić takiemi drobiazgami. Dopóki pan dobrze sypia i obiad zjada z apetytem, nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo.
Zaśmiał się.
— A jeśli stracę sen i apetyt?
— To proszę mnie uwiadomić.
— I co?
— Postaram się pana uzdrowić.
— Dzięki.
I na temat miłości dowcipkowali całe popołudnie. Tak samo dni następnych. Traktując to jako zabawę dowcipną a bez znaczenia, zaraz na przywitanie zapytywała wesoło:
— A jakże tam dziś z pańską miłością?
A on tonem poważnym lecz w sposób lekki opowiadał jej o postępie tej choroby, o ustawicznej, intymnej, głębokiej pracy uczucia rodzącego się i potęgującego z dnia na dzień. Dokonywał przed nią drobiazgowej samoanalizy, godzina po godzinie od chwili rozstania się wieczoru poprzedniego, a mówił to wszystko żartobliwie, udając profesora wygłaszającego prelekcję; ona zaś słuchała z żywem zainteresowaniem, trochę wzruszona i zmieszana tą historią, będącą jakoby urywkiem powieści, której ona była bohaterką. Gdy w sposób swobodny, salonowy wyliczał wszystkie troski, których stawał się łupem, głos jego załamywał się chwilami na jakiemś słowie, lub odpowiednią intonacją wyrażał żal serdeczny.
A ona ciągle zadawała pytania, drżąc z ciekawości, z oczyma utkwionemi w jego twarzy, chciwie chłonąc te słowa niepokojące, a tak czarowne.
Niekiedy, zbliżając się do niej, by ją lepiej upozować, ujmował jej rękę, próbując ją pocałować. Ruchem szybkim wysuwała wówczas palce i ściągając lekko brwi, mówiła:
— Daj pan pokój, proszę pracować.
Powracał tedy do pracy, lecz nie mijało pięć minut, a znów mu zadawała pytanie, skierowujące rozmowę na temat jedyny, jaki ich zajmował.
Teraz w jej sercu zaczęły się budzić obawy. Pragnęła być kochaną, lecz nie bardzo. Pewna, że sama zachowa równowagę, obawiała się jednak, że pozwalając mu się posuwać za daleko, gotowa go utracić, jeśli go przywiedzie do rozpaczy, wpierw go niejako ośmieliwszy. A jednak wyrzeczenie się dalszej tej przyjaźni nawpół czułej, nawpół figlarnej, tych rozmów zręcznych, unoszących cząstki miłości, niby strumień, którego piasek pomieszany jest ze złotem — takie wyrzeczenie byłoby dla niej ciężkiem zmartwieniem, zmartwieniem omal równającem się rozpaczy.
Gdy wychodziła z domu, by udać się do pracowni malarza, radość ją ogarniała, żywa i gorąca, dodając jej lekkości i wdzięku. Naciskając dzwonek jego bramy czuła, jak serce tłucze się niecierpliwie, a dywan zaścielający schody do pracowni, był najmiększy ze wszystkich, jakiego kiedykolwiek dotykały jej stopy.
Bertin tymczasem bywał coraz częściej posępnym, trochę zdenerwowanym i rozdrażnionym.
Miewał chwile zniecierpliwienia ukrywanego, lecz pojawiającego się coraz częściej.
Pewnego dnia zaledwie weszła do pracowni, siadł obok niej i zamiast zabrać się do portretu, rzekł:
— Teraz już pani nie może nie wiedzieć, że to nie żart, lecz że panią kocham do szaleństwa.
Zmieszana tym wstępem, i przewidując kryzys, którego się obawiała, próbowała go powstrzymać w dalszych wynurzeniach, lecz nie zważał na jej słowa. Uczucie zerwawszy tamy wyładowywało się z całą gwałtownością, a ona musiała słuchać, blada, drżąca i trwożna. Mówił długo, niczego od niej nie żądając, z czułością, smutkiem i rezygnacją; pozwoliła się ująć za ręce, które długo przetrzymał w swoich. Ukląkł obok niej, zanim się spostrzegła i wtapiając w nią wzrok obłąkany, błagał, by mu nie czyniła nic złego! Co złego? Nie rozumiała i nie próbowała rozumieć, zastygła w cierpieniu okrutnem na widok jego bólu, a równocześnie czując sama coś, niemal równającego się cierpieniu. Nagle ujrzała w jego oczach łzy, co ją tak wzruszyło, że z cichym wykrzykiem: „och!“ gotowa była go ucałować, jak dziecko płaczące. A on głosem bardzo miękkim powtarzał raz po raz: „Och, jak ja cierpię, jak cierpię!“. Zgnębiona tem jego cierpieniem, ulegając jakoby zarazie łez, poczęła łkać, całkiem zdenerwowana, gotowa otworzyć drżące swe ramiona.
A gdy uczuła uścisk jego ramion i namiętne pocałunki na ustach, chciała krzyczeć, walczyć, odepchnąć go od siebie, lecz równocześnie zdawała sobie sprawę, że jest stracona, gdyż stawiając opór, poddawała mu się, ulegała; broniąc się, opasywała go swem ramieniem, szepcząc: „Nie, nie, ja nie chcę“.
Następnie trwała w głębokiem wzburzeniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, poczem zerwała się nagle chwyciła kapelusz, który spadł na dywan, włożyła go i uciekła, mimo błagań Oliviera, przytrzymującego ją za suknię.
Zaledwie wyszła na ulicę, zdjęła ją ochota siąść na brzegu chodnika, tak się czuła złamaną. Skinęła na przejeżdżającego fiakra i rzekła: „Proszę ze mną jechać powoli, gdziekolwiek“. Rzuciła się w głąb powozu, zapuściła firaneczki i usadowiła się w kącie, będąc nareszcie samą za przesłoniętemi szybami, samą ze swemi myślami.
W ciągu pierwszych kilku minut czuła w głowie tylko turkot kół i wstrząśnienia po bruku. Patrzyła na domy, na przechodniów i jadących, na omnibusy, źrenicą pustą, niewidomą; nie myślała też o niczem, jak gdyby sobie była wyznaczyła czas, wypoczynek, zanim ośmieli się myśleć o tem, co zaszło.
Następnie, mając umysł żywy i nie tchórzliwy, powiedziała sobie: „Jestem kobietą straconą“. I przez kilka chwil następnych trwała jeszcze w tem wzburzeniu, świadoma nieszczęścia nieodwołalnego, zdumiona i przerażona, jak człowiek, który spadłszy z dachu, nie porusza się jeszcze, odgadując, że złamał nogi, a nie chcąc się o tem przekonać.
Jednakowoż zamiast szaleć z bólu, którego ataku się spodziewała i obawiała, serce jej z całej tej katastrofy wyszło ciche i spokojne; mimo wstrząśnienia, jakiego doznała jej dusza, biło powoli, regularnie, zdając się nie brać udziału w rozterce ducha.
Głośno, jakby sobie chciała wbić w pamięć i uprzytomnić, powtarzała: „Oto jestem kobietą zgubioną“. Ale żadne echo cierpienia nie odpowiadało tej skardze jej sumienia.
Przez pewien czas poddawała się kołysaniu miarowemu powozu, odwlekając rozważania nad sytuacją tak okrutną. Nie, wcale jakoś nie cierpi. Obawia się tylko myśleć, oto wszystko; obawia się wiedzieć, rozumieć, zastanowić; natomiast w głębi tej istoty mrocznej i niezgłębionej, stwarzającej w nas walkę ustawiczną skłonności i popędów, zdaje się jakoby uczuwać spokój wręcz nieprawdopodobny.
Po jakiej pół godzinie tego spokoju dziwnego, zrozumiawszy, że rozpacz oczekiwana wcale się jakoś nie zjawia, otrząsnęła się z odrętwienia i szepnęła:
„To dziwne, że wcale jakoś nie cierpię“.
Wówczas zaczęła sobie robić wyrzuty. Wzbierał w niej gniew przeciw jej słabości i zaślepieniu. Jak mogła była nie przewidzieć, nie zrozumieć, że chwila takiej walki nadejść musi? Jak mogła niewiedzieć, że człowiek ten dość się jej podobał, by ją uczynić tchórzliwą? Jak mogła nie pamiętać, że w sercu najbardziej prawem, pragnienie, niby podmuch wiatru, często unosi wolę?
W ten sposób wychłostawszy się do woli samopogardą, z przerażeniem zadała sobie pytanie, co teraz będzie.
Pierwszem jej postanowieniem było zupełne zerwanie z malarzem i nie zobaczenie go już nigdy w życiu.
Zaledwie jednak powzięła ten zamiar, w tejże chwili wyłoniły się tysiączne powody, przeciw niemu powstające.
Jakże wytłómaczy to zerwanie? Co powie mężowi? Czy nie zaczną podejrzywać, szeptać, a potem w głos rozsiewać domysły uwłaczające?
Czy nie lepiej będzie zachować pozory, wobec Oliviera Bertin grać obłudną komedję obojętności i zapomnienia, pokazać mu, że wymazała ten moment ze swej pamięci i życia?
Czy jednak potrafi? Czy będzie miała odwagę udawać, że nic nie pamięta, patrzeć nań ze zdumieniem oburzenia i pytać: „Czego pan chce odemnie?“. Wszak w rzeczywistości dzieliła szybki i brutalny poryw jego namiętności...
Długo rozmyślała nad wszystkiem, a ostatecznie zdecydowała się na ten jedyny możliwy sposób wyjścia.
Pójdzie do niego nazajutrz, całkiem odważnie i odrazu da mu do zrozumienia, czego od niego żąda i wymaga. Nigdy nie wolno mu ani spojrzeniem, ani aluzją najdrobniejszą, ani słówkiem żadnem przypomnieć jej tej hańby.
Po przejściowem cierpieniu, bo zapewne sprawi mu to cierpienie, musi się na to zgodzić, jako człowiek lojalny i dobrze wychowany, a w. przyszłości będzie dla niej tem, czem był poprzednio.
Chwyciwszy się tego postanowienia, dała fiakrowi swój adres i wróciła do domu, wydana na pastwę głębokiego zgnębienia, mając pragnienie jedyne: położyć się, nie widzieć nikogo, zasnąć, zapomnieć. Zamknęła się w swym pokoju i aż do obiadu leżała na sofie nieruchoma, zesztywniała, nie chcąc już dopuścić myśli tak bardzo niebezpiecznej.
O godzinie oznaczonej weszła do jadalni, dziwiąc się własnemu spokojowi, pozwalającemu jej ze zwykłą twarzą oczekiwać męża. Rychło się ukazał, niosąc na ręku córeczkę; uścisnęła mu rękę i ucałowała dziecko, nie doznając przytem żadnego uczucia trwogi lub wzburzenia.
Mąż spytał, jak spędziła czas. Odpowiedziała obojętnie, że pozowała, jak codziennie.
— A jakże ten portret? — pytał.
— Zapowiada się bardzo dobrze.
Z kolei on zaczął mówić o swych interesach, chętnie opowiadając podczas jedzenia; tym razem o posiedzeniu Izby i dyskusji nad ustawą, dotyczącą fałszowania artykułów spożywczych.
Gadanina ta, którą zwykle znosiła całkiem dobrze, w tej chwili ją drażniła, skłaniając do uważniejszego przyjrzenia się temu człowiekowi wulgarnemu, frazesowiczowi, zajmującemu się takiemi rzeczami; niemniej uśmiechała się, słuchając i odpowiadała uprzejmie, z większym nawet wdziękiem niż zwykle, bardziej wyrozumiała dla jego banalności. Patrząc na niego, myślała: „Oszukałam go. To mój mąż, a ja go oszukałam. Czyż to nie dziwaczne? Nic nie zdoła już tego zmienić, nic nie zatrze faktu. Zamknęłam oczy. Znosiłam przez kilka sekund, przez kilka sekund tylko znosiłam uścisk mężczyzny, i nie jestem już kobietą uczciwą. Kilka sekund życia, kilka sekund nie dających się cofnąć, sprowadziły ten drobny fakt nieodwołalny, tak poważny, tak krótkotrwały, będący występkiem najhaniebniejszym dla kobiety... a ja nie doznaję rozpaczy. Gdyby mi to ktoś powiedział był wczoraj, nie byłabym uwierzyła. Byłabym pewna, że stanę się pastwą wyrzutów sumienia straszliwych. Tymczasem nie doznaję ich wcale“.
Jak zwykle, mąż po obiedzie wyszedł z domu.
Wówczas wzięła na kolana swą córeczkę i całowała ją płacząc: wylewała łzy szczere, spowodowane głosem sumienia, nie serca.
Zasnąć jednak nie mogła.
W mroku sypialni spotęgowała się trwoga przed niebezpieczeństwem, mogącem się dla niej wyłonić z zachowania się malarza; a myśl o jutrzejszej wizycie i tem, co ma mu do powiedzenia oko w oko, powiększały jeszcze jej niepokój.
Wstała rano, lecz całe przedpołudnie spędziła na kanapie, starając się przewidzieć pewne możliwości, ułożyć z góry odpowiedź, słowem przygotować się na wszystko.
Wyszła z domu wcześnie, by jeszcze w ciągu drogi rozmyślać nad dalszą sytuacją.
Wcale się jej nie spodziewał, od poprzedniego wieczoru zadając sobie raz po raz pytanie, co należy mu uczynić.
Po jej odejściu, po tej ucieczce, której nie śmiał się sprzeciwić, pozostał sam, zasłuchany, jakkolwiek musiała już być daleko, w niedawny odgłos jej kroków, szelest sukni, trzask drzwi zamkniętych ręką nieprzytomną.
Stał wciąż na miejscu, pełen radości gorącej, głębokiej, płomiennej. Więc ją jednak posiadł! To stało się między nimi! Czyż możliwe? Po triumfie tak nieoczekiwanym, rozkoszował się wspomnieniem, a pragnąc rozkosz tę spotęgować, usiadł, niemal ułożył się na dywanie, gdzie posiadł ją był przed chwilą. Tak trwał długo, przepełniony myślą, że była jego kochanką, że między nimi dwojgiem, tą kobietą, której pożądał tak gorąco, i nim, w ciągu paru chwil zadzierzgnął się ów węzeł tajemniczy, wiążący z sobą, dwoje ludzi. W całem swem ciele, dotąd drżącem zachował wspomnienie przejmujące tej chwili błyskawicznej, gdy usta ich się spotkały, a ciała połączyły, zjednoczyły, by wspólnie doznać wielkiego dreszczu namiętności.
Nie wychodził tego wieczora, by się napawać tą myślą i położył się wcześnie, cały przepełniony szczęściem.
Nazajutrz, zaledwie się zbudziwszy, przedłożył sobie pytanie: „Co mam począć?“. Kobiecie z półświatka lub aktorce byłby posłał kwiaty, a nawet klejnoty; wobec tej sytuacji zupełnie nowej, dręczyła go niepewność, z której żadnego nie widział wyjścia.
Oczywista, wypadałoby napisać. Ale co?... Bazgrał, kreślił, rozdzierał kartki zapisane, rozpoczynał jakie dwadzieścia listów, a każdy wydawał mu się obrażającym, ohydnym, śmiesznym.
Pragnął w słowach delikatnych, czarownych wyrazić wdzięczność duszy, porywy swej miłości szalonej, zapewnienia oddania bezgranicznego; tymczasem do wypowiedzenia tych uczuć namiętnych a pełnych odcieni subtelnych, znajdował tylko frazesy szablonowe, określenia banalne, ordynarne lub dziecinne.
Wyrzekł się przeto zamiaru pisania i postanowił pójść do niej, skoro tylko upłynie godzina wyznaczona na posiedzenie, na które, domyślał się, nie przyjdzie.
Zamknąwszy się przeto w pracowni, egzaltował się przed jej portretem, czując na ustach łaskotanie nieprzezwyciężone, by dotknąć malowidła, utrwalającego cząstkę jej samej; zaś od czasu do czasu wyglądał oknem na ulicę. Każda suknia kobieca, migocąca w oddali, przyprawiała go o bicie serca. Jakie dwadzieścia razy zdawał ją się poznawać, a gdy kobieta budząca to wrażenie podobieństwa przechodziła, przysiadał na chwilę, zgnębiony rozczarowaniem.
Nagle ją ujrzał, zawahał się, chwycił lornetę, poznał ją i wstrząśnięty do głębi usiadł, czekając jej przyjścia.
Gdy weszła, rzucił się na kolana i chciał ująć jej ręce; cofnęła je gwałtownie, a gdy nie wstawał z klęczek, zdjęty trwogą, z oczyma błagalnie w nią utkwionemi, rzekła wyniośle:
— Co pan robi? Nie rozumiem tej pozy.
Wymamrotał:
— Och pani! błagam...
Przerwała twardo:
— Niech pan wstanie i nie będzie śmiesznym.
Wstał, oszołomiony, szepcząc:
— Co pani jest? Proszę mnie nie traktować w ten sposób... Ja panią kocham!
Wówczas w kilku słowach zwięzłych i suchych wyraziła mu swą wolę i uregulowała sytuację.
— Nie rozumie, co pan chce powiedzieć. Proszę mi nie wspominać nigdy o swej miłości, inaczej wyjdę stąd, by już nie wrócić. Jeśli bodaj na jeden raz zapomni pan o tym warunku, nie ujrzy mnie pan więcej.
Patrzył na nią, skonsternowany tą bezwzględnością, jakiej nie przewidywał; następnie zrozumiał i szepnął:
— Będę posłusznym życzeniu pani.
Odparła:
— Dobrze, tego się po panu spodziewałam. A teraz proszę pracować, bo daleko jeszcze do ukończenia portretu.
Wziął pendzel i zaczął malować, lecz ręka drżała mu ustawicznie, a oczy zamglone patrzyły nie widząc; zbierało mu się na płacz w udręce serca ogromnej.
Próbował mówić, lecz zaledwie mu odpowiadała. Jakąś uwagę pochlebną, dotyczącą jej cery, przerwała tonem tak druzgoczącym, że nagle uczuł jeden z tych szalonych ataków miłosnych, przemieniających miłość w nienawiść. Momentalnie w duszy jego i ciele dokonał się gwałtowny wstrząs nerwowy i bezpośrednio po nim wzgarda dla tej kobiety. Tak, tak, oto właśnie kobieta! Podobniuteńka do innych, taka sama! I czemużby nie? Fałszywa, zmienna i słaba jak one wszystkie. Przyciągała go, wabiła podstępami zwykłej dziewki, starając się go doprowadzić do szału, a następnie puścić z kwitkiem, prowokując, by móc odmówić, posługując się wszystkiemi manewrami tchórzliwych kobietek, które każdej chwili wydają się gotowe do obnażenia, aż do momentu, gdy doprowadzą mężczyznę do stanu psa ulicznego, dyszącego żądzą pijaną.
— Ostatecznie, tem gorzej dla niej; jednak ją miał, posiadał. Może sobie wycierać ciało i odpowiadać mu zuchwale niczego jednak zmazać nie zdoła, a on ją zapomni i rzecz skończona. Istotnie, ładnie byłby się uwikłał z taką kochanką, co kapryśnemi ząbkami pięknej kobiety byłaby zagryzła jego życie artystyczne.
Miał ochotę świstać, jak to zwykł czynić w obecności swych modelek; czując jednak potęgujące się rozdrażnienie, a obawiając się popełnić jakieś głupstwo, skrócił posiedzenie, pod pozorem jakiegoś rendez-vous. Żegnając się na odchodnem, czuli się wzajem bardziej obcy i dalecy, niż owego dnia, gdy po raz pierwszy zetknęli się u księżny de Mortemain.
Natychmiast po jej odejściu włożył kapelusz, zarzutkę i wyszedł. Słońce zimne, na niebie błękitnem, przesłoniętem mgłą, rzucało na miasto światło blade, trochę nieszczere i smutne.
Po długiej przechadzce, krokiem szybkim, zirytowanym, gdy biegnąc prosto przed siebie, niejednokrotnie potrącał przechodniów, wściekłość ku niej rozpylała się zwolna w żale i smutki. Raz jeszcze powtórzywszy sobie w myśli wszystkie zarzuty, jakie jej czynił, przypomniał sobie patrząc na przechodzące kobiety, jak ona była piękna i pociągająca. Jak tylu innych, nie przyznających się do tego, wyczekiwał ciągle jakiegoś stosunku niebywałego, uczucia wyjątkowego, jedynego, poetycznego a namiętnego, którego wizja tak często nas nawiedza. Czyż omal nie znalazł, czego wyczekiwał? Czyż nie ona mogła mu dać owe szczęście prawie niemożliwe? Czemuż się więc nic urzeczywistnić nie zdoła? Czemu nie można pochwycić za czem się goni, lub co najwyżej osiągnąć drobną cząstkę, przez którą owa gonitwa za złudzeniami staje się tem boleśniejszą?
Nie miał już urazy do młodej kobiety, lecz do życia samego. Rozważywszy wszystko, nie mógł przecież mieć do niej żalu. Cóż miał jej ostatecznie do zarzucenia? Że była dla niego miłą, dobrą, czarującą — gdy ona przeciwnie mogła mu zarzucać, że zachował się wobec niej jak złoczyńca!
Wrócił do domu zgnębiony i smutny. Chciałby ją prosić o przebaczenie, poświęcić się dla niej, dać jej zapomnienie owej chwili, i w myśli szukał, jakim sposobem potrafi jej dać do poznania, że odtąd aż do śmierci będzie posłusznym jej woli.
Nazajutrz przyszła w towarzystwie córeczki; na twarzy jej był uśmiech tak żałosny, a cała postać taką wyrażała zgryzotę, że malarz czytał niejako w tych biednych, błękitnych oczach, do niedawna tak wesołych, całą udrękę i wyrzuty i rozpacz serca kobiecego. Zdjęła go litość głęboka, a pragnąc ją rozerwać, starał się być najbardziej uprzedzającym, delikatnym i dyskretnym. Odpowiadała mu łagodnie, dobrotliwie, tonem kobiety wyczerpanej i złamanej cierpieniem.
A on patrząc na nią, czuł znów ogarniającą go szaloną chęć kochania i wzajemności, w duchu zadając sobie pytanie, jak się to dzieje, że już się nań nie gniewa, że może tu przychodzić, słuchać go i odpowiadać, ze wspomnieniem tego, co między nimi zaszło.
Skoro może doń przychodzić, słuchać jego głosu i w jego obecności nosić w sobie myśl, która jej chyba nie opuszcza, to myśl ta nie może być jej nienawistną.
Kobieta nienawidząca mężczyznę, który ją zgwałcił, nie może wobec niego nienawiści tej hamować. Z drugiej strony mężczyzna ten nie może jej też być obojętnym. Albo nim gardzi, albo mu wybacza. A jeśli wybacza, niedaleką jest od miłości.
Zwolna pociągając pendzlem, grupował w myśli te argumenta ścisłe, jasne, niezawodne; uczuł się nagle trzeźwym, silnym, panem sytuacji.
Należy tylko być teraz rozsądnym, cierpliwym, oddanym, a pewnego dnia znowu ją odzyska.
Umiał czekać. By ją uspokoić i zdobyć ponownie, uciekał się do tysiącznych drobnych podstępów, umiał pod pozorem skruchy przemycać czułości subtelnej świadczyć grzeczności, to znów przybierać pozę obojętną. Pewność szczęścia, którego oczekiwał wcześniej czy później, dawała mu spokój niezachwiany. Sprawiało mu nawet pewną wyrafinowaną przyjemność, gdy nie spiesząc się zgoła, śledził ją niejako i widząc przychodzącą co dnia w towarzystwie córeczki, mówił sobie: „Boi się“.
Czuł, że dokonywa się między nimi powolne dzieło zbliżenia, że w spojrzeniach hrabiny coraz częściej zjawia się wyraz dziwny, boleśnie słodki, ów zew duszy walczącej, woli, co słabnie i zdaje się mówić: „Zmuś-że mnie!“
Po pewnym czasie przyszła sama, uspokojona jego zachowaniem. Obchodził się z nią jak z przyjaciółką, towarzyszką, mówiąc jej o swem życiu, swych zamiarach, pracach, jak mówi się z własnym bratem.
Oczarowana tą jego rezygnacją, z radością wzięła na siebie rolę doradczyni, dumna, że w taki sposób wyróżnia ją z pośród innych kobiet i przekonana, że talent jego wysubtelni się pod wpływem tej zażyłości duchowej. W miarę jednak jak zasięgał jej rady, polegając na jej zdaniu, z doradczyni czynił zwolna inspiratorkę. A ona była zachwycona tym wpływem na wielkiego człowieka, zgadzając się niemal by ją kochał jako artysta, skoro stała się dlań natchnieniem. I pewnego wieczoru, po długiej rozmowie na temat kochanek sławnych malarzy, pozwoliła się mu otoczyć ramieniem. Tym razem pozostała w jego objęciach, nie próbując ucieczki i oddając mu pocałunki.
Nie doznawała już wyrzutów, lecz tylko dziwnego uczucia jakby poniżenia, a dla uspokojenia głosu rozumu, uwierzyła w fatalność. Pociągana doń sercem dziewiczem i duszą odczuwającą pustkę wewnętrzną, zmysłami poddając się pieszczocie, przywiązała się do niego, jak przywiązują się kobiety, kochające po raz pierwszy.
U niego był to prawdziwy kryzys miłości gwałtownej, zmysłowej i poetycznej zarazem. Chwilami zdawało mu się, że odfrunął kędyś z wyciągniętemi ramionami, przyciskając do piersi sen cudowny, uskrzydlony, jaki zwykł nawiedzać nasze marzenia najtajniejsze.
Ukończył portret hrabiny, najlepszy niewątpliwie, jaki dotychczas wykonał, zdoławszy wydobyć i utrwalić to niewyrażalne, czego malarz nigdy prawie odsłonić nie potrafi, ów odblask, tajemnicę, fizjognomię duszy, co nieuchwytna przemknie czasem po twarzy.
Minęły następnie miesiące i lata, nie zdoławszy rozluźnić związku, łączącego hrabinę de Guilleroy z malarzem Olivierem Bertin. U niego nie była to już owa egzaltacja chwil pierwszych, lecz uczucie spokojne, głębokie, rodzaj przyjaźni miłosnej, która stała się dlań potrzebą.
U niej przeciwnie potęgowało się ustawicznie przywiązanie namiętne, przywiązanie uporczywe pewnych kobiet, oddających się całkowicie i na zawsze. Uczciwe i proste w cudzołóstwie, jak mogły być w małżeństwie, oddają się uczuciu jedynemu, od którego niemasz odwrotu. Nietylko kochają swych kochanków, lecz chcą ich kochać i nimi wyłącznie zajęte, do tego stopnia mają nimi przepełnione serce i myśl, że nic innego nie znajduje już przystępu. Zawiązują sobie życie całkiem świadomie, jak pływak, który wskakując z mostu do rzeki, wiąże sobie ręce, by utonąć.
Od chwili jednak całkowitego oddania się malarzowi, zaczęły hrabinę dręczyć obawy co do jego stałości. Wszak nie wiązało go nic, jak tylko jego męska wola, kaprys, upodobanie chwilowe w kobiecie spotkanej pewnego dnia, jak tyle innych! Dobrze wiedziała, że jest całkiem swobodny i łatwo ulegający czarowi kobiecemu, on, żyjący bez obowiązków, bez stałych przyzwyczajeń i bez skrupułów, jak wszyscy mężczyźni! Był pięknym mężczyzną, sławnym, poszukiwanym, mogącym dla zaspokojenia przelotnych swych pragnień liczyć na względy wszystkich tych dam z wielkiego świata, o cnotliwości tak bardzo kruchej, a także na kobiety z półświatka i artystki, bardzo łaskawe na ludzi tego typu. Pewnego wieczoru, jedna z nich po wesołej kolacji, może z nim pójść, omotać go i zatrzymać.
Żyjąc w ciągłej trwodze możliwej utraty, śledziła jego postępowanie, usposobienie, nieraz wytrącona z równowagi jednem jakiemś słowem, w najwyższym stopniu zaniepokojona, ilekroć wyraził się pochlebnie o jakiejś kobiecie, chwaląc jej urodę lub wdzięk towarzyski. To, czego nie wiedziała o jego życiu przyprawiało ją o lęk, a to co wiedziała, niepomiernie ją dziwiło. Za każdem spotkaniem umiała go zręcznie wybadać, że tego wcale nie spostrzegał, by usłyszeć jego sąd o ludziach ostatnio widzianych, o domach, w których bywał, jednem słowem, by znać najlżejsze wrażenia, jakim podlegał. Skoro tylko domyślała się możliwości jakiegoś silniejszego wpływu, zwalczała go z dyplomacją niezrównaną, posługując się tysiącem środków.
Och! często przeczuwała owe miłostki krótkie bez głębszych podstaw, trwające dziesięć do czternastu dni, od czasu do czasu nawiedzające każdego artystę.
Posiadała niejako intuicyjną zdolność wyczuwania niebezpieczeństwa, zanim jeszcze zauważyła rozbudzenie się u Oliviera nowego pragnienia, przejawiającego się wyrazem oczu i twarzy mężczyzny, podnieconego awanturką miłosną.
Wówczas zaczynała cierpieć; sen jej stawał się niespokojny, udręką wspomnień zatruty. Chcąc go przychwycić, odwiedzała go bez poprzedniego zawiadomienia, rzucała mu pytania napozór naiwne, opukiwała mu serce, podsłuchiwała myśl, jak się opukuje i słucha organizm, by odkryć utajoną w nim chorobę.
A pozostawszy sama zalewała się łzami, pewna, że tym razem już go jej zabiorą, skradną tę miłość, której trzymała się całą siłą uczucia, świadomie zamknąwszy w niej całe swe przywiązanie, wszystkie nadzieje i marzenia.
To też, ilekroć czuła, że do niej wraca po krótkotrwałem oddaleniu, nieme i głębokie szczęście odzyskania go, zdobycia ponownego, niby czegoś utraconego i znów odnalezionego, rzucało ją na kolana dla podziękowania Bogu w pierwszym lepszym kościele, koło którego przechodziła.
Pragnienie podobania mu się lepiej od wszystkich innych i zatrzymania go wbrew wszystkim innym, uczyniło z jej życia walkę bezustanną kokieterji. Walczyła o niego, dla niego, ciągle i ustawicznie, przy pomocy wdzięku, piękności, elegancji. Pragnęła, by wszędzie spotykał się z uznaniem i podziwem dla jej wdzięku, gustu, dowcipu i toalet. Ze względu na niego, chciała się podobać innym, oczarowywać ich, by on był o nią zazdrosny i dumny. A ilekroć domyślała się jego zazdrości, po chwilowem cierpieniu przygotowywała mu triumf, odradzający jego miłość i podniecający próżność męską.
Później, zrozumiawszy, że mężczyzna może zawsze napotkać kobietę, której czar fizyczny okaże się potężniejszym, wabiąc nowością, uciekła się do innych środków: zaczęła mu mianowicie schlebiać i psuć go swą adoracją.
W sposób dyskretny, lecz ustawicznie łechcący jego miłość własną, poczęła go otaczać atmosferą kadzidlaną; osnuwała go ciągłemi hołdami i komplimentami, by każda inna przyjaźń a nawet przywiązanie wydały mu się chłodne i niezupełne w porównaniu z jej uczuciem; by zrozumiał, że jeśli gdzieindziej również go obdarzają miłością, to jednak żadna kobieta nie potrafi go tak rozumieć i odczuć, jak ona.
Z domu swego, z dwóch salonów, w których bywał tak często, uczyniła przybytek, pociągający zarówno jego dumę artysty, jak serce człowieka uczyniła zakątek wykwintny Paryża, gdzie przychodził najchętniej, znajdując tu zadośćuczynienie dla wszystkich swych pragnień i pożądań.
Nietylko, że nauczyła się poznawać wszystkie jego upodobania, by zaspakajając je w swym domu, dać mu w ten sposób wrażenie wygody nie dającej się zastąpić, lecz nadto umiała w nim rozbudzać smakoszostwo wszelkiego rodzaju, materjalne i uczuciowe, rozniecać w nim przyzwyczajenia nowe, potrzebę opieki troskliwej, przywiązania, hołdów, pochlebstwa. Starała się czarować jego wzrok elegancją, powonienie perfumą niezwykłą, słuch komplimentami, a smak łakociami wybrednemi.
Tym sposobem wsączywszy w duszę i ciało egoistycznego a rozpieszczonego kawalera tysiączne potrzeby tyranizujące, i upewniwszy się, że żadna kochanka nie potrafiłaby otoczyć go taką pieczołowitością i staraniem, równocześnie czyniąc go niewolnikiem rozkoszy życiowych, nagle przeraziła się swego dzieła, widząc, jak własny jego dom stał mu się nieznośnym, jak ustawicznie skarży się na pustkę, a nie mogąc bywać u niej dość często, ze względu na formy towarzyskie, w klubie i wszędzie szuka ucieczki przed samotnością — przeraziła się, by nie wpadł na myśl ożenku.
Nieraz cierpiała tak strasznie skutkiem tych obaw i niepokojów, że przyzywała starości, która uciszy wreszcie jej lęki i pozwoli wytchnąć w uczuciu chłodnem i spokojnem.
Tymczasem mijały lata, nie rozluźniając ich związku. Okowy przez nią stworzone okazały się solidnemi, a w miarę zużywania się ogniw, umiała je zastępować nowemi. Ciągle jednak trwożna, czuwała nad sercem malarza, jak czuwa się nad dzieckiem, przechodzącem przez ulicę pełną krzyżujących się powozów, każdego dnia obawiając się jakiegoś zdarzenia niewiadomego, którego groźba wisi nad głową człowieka.
Hrabia, wolny od zazdrości i podejrzeń, uważał za coś całkiem naturalnego ową zażyłość żony ze sławnym artystą, otaczanym wszędzie najwyższemi względami. A często się widując, obaj mężczyźni przyzwyczaili się do siebie i wzajem pokochali.