<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Siedząc przy fortepianie, Stefan grał, skracając sobie długi już sierpniowy wieczór. Nieład w salonie świadczył o odejściu nie nazbyt chyba wytwornych gości. Porozsuwane krzesła, nieprzyzwoite ślady spluwania na posadzkę, taca z wypróżnionemi butelkami i resztki czerwonego wina na dnie kieliszków, niedopałki papierosów na popielnicach i snujące się po salonie, wnikające w sąsiednie pokoje kłęby dymu, wszystko zdradzało, że Stefan przyjmował byłych swych „przyjaciół“.
Pełen jeszcze niesmaków, po towarzystwie, w którem znajdował się pewien wzbogacony, lecz bynajmniej jeszcze nie okrzesany, chłop, Stefan uderzał na nowo w klawisze, grając „brindisi“, Glück’a, i uśmiechając ironicznie z dopiero co uczynionej sobie propozycyi ubiegania się, przy blizkich wyborach gminnych, o mandat posesIski.
— Waryaci! — myślał, — głupcy! Nieraz ochota mię zdejmuje rozdeptać te pełzające robaki.
I nie poruszając żadnym muskułem twarzy, wywoływał z klawiszów lekkie trele sarkastycznego śmiechu, drwił z nieokrzesanych chłopów, co spluwali na parkiet salonu jak na publicznego placu kamienie o Crispi’m i Di-Kudeni’m, mówili z tą samą poufałością co o miejscowym syndyku, należeli oni do partyi — raczej we czterech całą partyę stanowili, mając za sobą same głosy — zero. Drwił z nich Stefan, lecz w rzeczy samej głębokiego doznawał niesmaku.
Weszła Marya, zamykając drzwi za sobą. Powtórne małżeństwo, niewątpliwie i pod wielu względami, szczęśliwsze od pierwszego, nie zmieniło jej wcale. Zachowała wdzięk młodzieńczy, dziecięcy niemal, obok pogodnej powagi i wrodzonej sobie wytworności. Bluzka blado-różowa, czarnemi przybrana aksamitkami, podnosiła białość jej szyi i czoła, świeżość cery. Podniesione z czoła włosy, nadawały jej wygląd młodzieńczy, usta zachowały dawniejszy wyraz surowego skupienia.
Widząc Stefana tak zajętym muzyką, że się zdawał wejścia jej nie uważać, zajęła się porządkowaniem salonu i ustawianiem krzeseł, żywiąc zresztą nadzieję, że podejmie głowę i spostrzeże ją wkrótce. Ostatnie jednak krzesło stało na swem miejscu, a Stefan nie odrywał rąk od klawiatury.
Przenosząc tackę z pustemi butelkami i kieliszkami, na stoliczek, w kącie, przy drzwiach, Marya przeszła tuż koło męża, który z opuszczonem, zamyślonem czołem, uderzał zawzięcie drugim palcem prawej ręki, klawisz czarny. Widząc, że nie zwraca wcale na nią uwagi, wyszła na balkon, nie wyglądając wcale w danej chwili, na szczęśliwą, młodą mężatkę. Mało co rozumiała z muzyki, lecz spostrzegła od dawna już, że mąż jej grywał zawzięcie tylko w chwilach rozdrażnienia lub melancholii. Może go dźwięki fortepianu uspakajały, zwykłe jednak, spostrzegłszy ją, chętnie muzykę zastępował rozmową z żoną.
Tego wieczoru rozdrażnienie było tak silne, że nie dostrzegał nawet jej obecności. Widząc to Marya, pozostawała na balkonie.
Tymczasem Stefan myślał:
— Co jej jest? Czemu się nie zbliży. Zagniewana chyba...
I bił nerwowo wysokie si, co zdawało się odpowiadać:
— Tak! tak! w złym jest humorze!
— Zeszłaby już z tego balkonu! — myślał, — zbliżyłaby się...
Wziął głębszy akord.
— Czemuż jej nie przywołam... moja to rzecz. Jeśli tu przyszła, to nie poto chyba, by ustawiać krzesła i puste sprzątać butelki.
— Nie! nie! niech się sama zbliży, — odpowiadała z zacięciem, brana wysoka nuta, niech sama się zbliży...
Marya nie zbliżała się, i po niejakim czasie sonata, co przestała być dziełem Glück’a, a była wylewem sprzecznych myśli, uczuć i tonów, zerwała się w tonie pół jęku, pół śmiechu...
Na balkonie Marya odetchnęła głębiej, nie odwracając się, poczuła zbliżającego się do siebie Stefana. Wreszcie! Miała słuszność! Dobrze, że się nadęła!..
— Co ci, Maryo?
— Nic mi nie jest.
Wyjął zegarek z kieszeni, spojrzał na godzinę i strzepując starannie z portiery, nieistniejące okruchy pyłu, pytał siebie czy lepiej wyjść z domu, czy pozostać z żoną, która mu odpowiada, że jej nic nie jest, właśnie wówczas, gdy jej widocznie coś jest? I jedno i drugie nudziło go i irytowało. Wybrał drugie, na złość... samemu sobie, bo na dziesięć mil dokoła nie było nikogo, ktoby potrafił sam sobie życie zatruwać tak dobrze, jak Stefan Arca. Targał się za wąsy i po chwili powtórzył uprzednie pytanie:
— Co ci?
— Mówiłam ci już, że mi nic nie jest, — odrzekła sucho.
— Ubierz się, wyjdziemy na przechadzkę.
— Nie wyjdę.
— Dlaczego nie?
— Bo... nie.
— Co ci? — powtórzył raz jeszcze, głosem znudzonym i obojętnym, jakim stawiamy niepotrzebne pytania.
Marya odwróciła się. Spojrzała mu w oczy.
— Powiedz? Czego chcieli ci, tam... czterej?
Stefan uczynił ruch lekceważenia. Miałże wtajemniczać żonę w sprawy swe i interesy? Tego by jeszcze brakło.
— Czego chcieli? A no, wypić chcieli.
— Wypić? — czoło się Maryi zachmurzyło. — Czemuż twój Ojciec nie dotrzymywał Wam towarzystwa? Zawołał on Serafinę: „Don Stene, — mówi, — kazał podać wino“. Mówię jej by podała butelkę zapieczętowaną. — „Po co, — odparła mi hardo, — wystarczy zwyczajna, osobliwi mi goście!“ Rób, co ci każę, — wołam, a tu twój ojciec jak nie oburzy się na mnie: „Osobliwi goście! Serafina! Serafina! nie waż się tknąć zapieczętowanych butelek, wodę by żłopać tym darmozjadom! Podaj karafkę stołowego, czerwonego“. I Serafina podała wino czerwone. Tak to uważają mię, słuchają w tym domu.
Marya skarżyła się z goryczą, a odwracając niechętnie od męża, dawała mu uczuć, że on to wszystkiemu winien, że jemu przypisuje niesmak, co zatruwał domowe ich pożycie. Stefan czuł się dotkniętym, upokorzonym i to wcale nie poprawiło mu humoru.
— Czemu bo chciałaś koniecznie traktować moich gości winem wytrawnem?
— Dla honoru domu.
— Dla honoru domu! Ludzie ci, istotnie nie przywykli...
— Czy tak! I ty przeciw mnie! Dobrze! cóż dalej?
— Maryo! — zawołał rozgniewany. — Wypędź Serafinę. Ileż to ci już razy mówiłem! Niech raz koniec temu będzie.
Zwróciła się nawpół ku niemu, nie odrywając wyroku od dalekich horyzontów. Gorycz była na jej ustach.
— Niby tu panią jestem! Nikt się ze mną nie liczy... Za nic imię mają... Panem tu ojciec twój, ty sam, i gdybyś chciał istotnie...
— Ja! — roześmiał się Stefan ironicznie! — Ja! i to o mnie się ma opierać! wszystkie babskie plotki...
Marya się oburzyła.
— Plotek nie robię, — rzekła sucho.
— To są, — tłomaczył się Stefan — sprawy kobiece... jeśli się żeniłem, to po to chyba, żeby domowe sprawy załatwiała moja żona.
— A! po toś się żenił?
Piękne jej, łagodne oczy, patrzały na niego tak złośliwie i zalotnie zarazem, że go zdejmowała nieprzemożona chętka objąć wpół młodą kobietę i tuż, tuż, u delikatnego uszka, szeptać jej dlaczego się właściwie ożenił z nią, z tą śliczną swą Maryą. Lecz w innej dzielnicy jego ja wewnętrznego, kędy uczucia ustępowały fantazyom, znudzeniu, złym humorom, zniechęceniu do egzystencyi ciasnej, płonnej, obracającej się w kole zwartem, spraw domowych, rodzinnych, lokalnych, parafialnych, coś nieprzemożonego kładło veto porywom serca.
— A pocóż innego? — spytał lekceważąco.
— Czy tak... — zagryzła wargi Marya. — T-a-k. Od dziś zatem, chcę być panią domu, sług panią, gospodynią, wejść w przyznane mi przez ciebie prawa... nie miej mi tylko potem za złe, jeśli twój ojciec...
— Mój ojciec! Ciągle ojciec! Dajże choć raz pokój biedakowi, — zakrzyknął Stefan.
Tu, zapukano do drzwi.
— Proszę! — zawołał zirytowany.
I Marya zwróciła się ku drzwiom, lecz dostrzegłszy rumianą twarz Serafiny, ścisnęła tylko ramionami. Pocieszył ją nieco ostry głos Stefana, zwrócony do służącej:
— Czego chcesz? Nikt cię nie wołał.
Dla „panicza“ Serafina nie bywała arogancką, odrzekła więc grzecznie i powolnie:
— To, Porri, proszę pana, chce widzieć się z panem.
Nie było dobrej racyi nie przyjąć grubego dzierżawcy, lecz chcąc złość spędzić na dziewczynę, Stefan ofuknął ją.
— Czemuś, do stu dyabłów, nie powiedziała mu, że mnie niema w domu?
— Pójdę i powiem, — odrzekła a paniczowi podobało się w odpowiedzi jej, dopatrzeć impertynencyi.
— Słuchaj-no! nie podnosiłabyś głosu. Niech raz jeszcze posłyszę, rozlegające się po całym domu twe wrzaski!
Marya uśmiechała się zadowolona.
Serafina zatrzymała się, zwracając na don Istene wzrok skrzący się gniewem. Po chwili opanowała się i spytała obojętnie.
— Jakże? Pan wychodzi, czy też mam wprowadzić Porri.
— Wprowadź! — szepnęła Marya.
— Wprowadź-że! — wrzasnął Stefan.
Lecz już gość nie w porę, był u drzwi salonu; na tło eleganckiego umeblowania rzucając plamę swej kwadratowej postaci i jak piwonia czerwonej twarzy.
— Proszę! — witał go Stefan, znudzony do ostateczności. Dzierżawca opadł na pierwsze z brzegu krzesło, podejmując beret na znak powitania.
— Dobry wieczór, don Istene. Jak zdrowie? Widzę, że doskonałe. Czegoby zresztą panu brakowało! Ni chleba ni mleka, dziękować Bogu!
Marya, stojąc na balkonie, brwi ściągnęła, a Stefan uśmiechał się ironicznie, przechadzając niespokojnym krokiem po pokoju, a opierając się o poręcz fotela, odparł sucho:
— A wam czego brak, kumie? Pieczonych gołąbków? Jak widzę, zapuściliście dłuższą jeszcze brodę.
— Nie potrzebuję karmić się pieczonemi gołąbkami, — odrzekł gość, siląc się na uśmiech, lecz ze złem spojrzeniem w chytrych oczach, przyczem przesunął dłoń po rozczochranej brodzie, końce jej owijając sobie koło grubych palców.
Ho! ho! — mówił Stefan, — wiem, że wam na niczem nie zbywa. Przynieśliście mi pewnie pieniądze?
— Nie! — Odparł dzierżawca, roztwierając obie dłonie, na znak, że ich niema.
Stefan czuł się podrażnionym.
— Więc, pocóżeście przyszli?
Dzierżawca rozparł się w krześle i rozpoczął zwykłą litanię wyrzekań na złe czasy, nieurodzaj, trudność w ściąganiu subdzierżawy, brak robotnika, nizkie ceny i tak dalej, i tak dalej.
— Bankructwo! — kończył, potrząsając rozwarłem i dłońmi, — zrujnowany jestem z kretesem, do cna, zgubiony! i jeśli tego roku nie zdołam wypłacić sto skudów, niech niedożyję przyszłego roku...
— Oby! — pomyślał w duchu Stefan Arca.
— ...Głowę ci na to daję, kumie, — ciągnął Porri.
— Chyba brodę, — wzgardliwie odrzucił don Stene. — Eh! kumie, nie wstyd-że wam, głowę mi zawracać tem i wykrętami? Jeśli się wam dzierżawa nie opłaca, pocóżeście odnawiali kontrakt?
— Sądziłem...
— Co tam mówić. Lepiej przyznać się odrazu, że się wam niechce płacić! Już w zeszłym roku nie dopłaciliście pięćdziesiąt skudów, czekałem, a teraz, zamiast wypłacić z zaległością, sianem się wykręcacie, puste pokazujecie dłonie. Co, do dyabla! I my powietrzem żyć nie możemy.
— Cierpliwości! cierpliwości, kumie, don Istene! — uspakajał młodego dziedzica dzierżawca. — Postawcie się w położeniu naszem, ludzi ubogich.
— Cierpliwości! dobrze to mówić, w opłatach zalegając! Poszlę parobków z końmi i każę skosić łąki, zżąć zboże.
— Nie zrobicie tego, kumie, — uśmiechał się Porri, mrugając chytremi oczkami.
— Nie zrobię? Zobaczycie, że zrobię, — zawołał Stefan, okręcając tak gwałtownie krzesło, o które stał oparty, że jego cztery nóżki zamigotały w oczach Porri’ego niby cztery węże.
Chłop zmiarkował, że żartów nie ma i żałował, że się wybrał nie w porę, trafił na zły humor. Lecz nie pora była cofać się, trzeba się było do ostatecznego uciec środka.
— Basta! — rzekł, pochylając głowę tak nizko, że koniec długiej brody, dotknął rzemiennego pasa, którym był opasany, — postąpicie, jak się wam podoba, kumie, don Istene. Nie moja to rzecz, uczyć was cierpliwości... właściwie mówiąc, przyszedłem.... przyniosłem...
Mówiąc to, z worka zwieszonego na rzemiennym pasie, wyjął papier brudny, zmięty i wznosząc twarz chytrą, a papier trzymając w lewem ręku, gdy prawą ściągał kiesę.
— Przyniosłem, — cedził pomału przez zęby.
— Co, przekaz na pieniądze do banku, — spytał ironicznie Stefan, nie spuszczając z oka ruchów dzierżawcy...
— Przekaz nie przekaz... ale i to coś warte... wezwanie trybunału.
— Wybornie! Istotnie coś warto jest wezwanie trybunału, — zawołał Stefan Arca, rozumiejąc o co dzierżawcy idzie i ujmując od niechcenia w dwa palce, podawany sobie papier.
Marya zbliżyła się szybko, Porri wpatrzył się w nią uważnie.
— Dobry wieczór, donna Maryo! Jak ze zdrowiem? Wybornie, niema co i pytać, widzę, że wybornie. Ciąglem się spodziewał, że odwiedzisz owczarnię. Chowam ser świeży pod liśćmi złocienia, jest mleko kwaśne, wyborna giuncata, śmietana z dziesięciu litrów mleka!
— O! to zanadto! — uśmiechnęła się Marya, oka nie spuszczając ze swego męża, który, przejrzawszy papier, zwracał go obojętnie dzierżawcy.
Ebbene, i cóż, — spytał chłopa.
— Jakto? — zdziwił się chłopi, — czyś nie przeczytał kumie, don Istene? Wezwanie od sędziego śledczego, z Nuoro. W jakiej sprawie, domyśleć się łatwo. Mówiliśmy już o tem zeszłego roku... w październiku, jeśli się nie mylę... tak... w październiku...
— Nie pamiętam, — przerwał mu chłodno Stefan. Lecz i Porri i Marya, zrozumieli, że nie chce chyba przypomnieć sobie.
— Nie pamiętacie, kumie? Sądziłem, właśnie, że wy to podaliście mnie na świadka.
— Ja? No, proszę, niech przypomnę sobie...
Usiadł na kanapie i Marya przysiadła na poręczy kanapy, patrząc uważnie to na męża, to na dzierżawcę. Obaj grali komedyę. Porri wysłał był sam anonim do sędziego śledczego, do Tuore, wskazując siebie jako wiarogodnego świadka, w wiadomej sprawie, a Stefan Arca domyślał się tego wszystkiego.
— A! — począł Wreszcie Stefan, — przypominam sobie. Mówiliście, że się wam Chessa zwierzył...
— Ciszej, ciszej don Stene, — zauważył dzierżawca, oglądając się lękliwie na drzwi otwarte na balkon.
— Nic nie szkodzi. Mówiliście o tem komu bądź przecież?
— Nikomu... tak mi Boże dopomóż!
— Po co się bożyć! Wszystko się wie...
Po chwili Stefan spytał:
— Jakim że więc sposobem wskazano was jako świadka?
— Sądziłem właśnie, że wyście kumie...
— Ja? Wiecie dobrze, że nie, zresztą rok odtąd niemal upłynął.
Porri zmieszał się, spuścił głowę, dłoń w brodę wplątał.
Tu się wmieszała Marya.
— W jakiej sprawie wezwanie? — spytała.
— W zeszłym roku, — zwrócił się ku niej Porri, w nadziei, że mu się uda trafić do jej przekonania, — mówiłem tu właśnie obecnemu do Istene, mówiłem, że Chessa, pewnej nocy, gdy spał w mojej owczarni, zwierzył mi się, jako to Gonnesa namawiał go do zabicia don Carla; niech mu będzie wieczne odpocznienie.
Przypodjął biret, opuścił na czoło i długo i szeroko, z najdrobniejszemi szczegółami opowiadając, to o czem za życia Chesisa, nie ośmieliłby się wspomnieć.
— Teraz, — kończył, wzywają mnie jako świadka do Nuoro. Pal dyabli całą tę sprawę. Niech Gonnesa co zwącha, a jestem zgubiony, doszczętnie zgubiony. Z życiem nie ujdę, to też don Stene, to też donna Maryo! muszę się zastanowić nad tem, co ryzykuję, ja, ubogi ojciec rodziny...
— Słuchaj! — przerwał mu powstając z miejsca Stefan Arca. — Tłomacz się bez wykrętów. Pocoś przyszedł? Wiesz dobrze, żem ani wspomniał o tobie i o twej zeszłorocznej propozycyi. Do niczegom cię w zeszłym roku nie upoważnił.
— Prawda... sądziłem jednak...
— Sądziłeś, że daruję co najmniej tego roczną dzierżawę, za Nuraghe ruos. Zgadłem.
— O! to na potem! — krzyknął Porri, a całe mu czoło poczerwieniało.
— Tak czy nie? Czegóż jeszcze chcecie?
— Chcę się poradzić.
— Jaka tu może być rada, — wtrąciła — Marya, w naiwności swej biorąc łunę na czole chłopa za oznakę obrażonej miłości własnej i pragnąc sprawę załagodzić. — Powiedzcie prawdę i basta. My, samej prawdy pragniemy, by się Sprawiedliwości stało zadość. Zresztą wybaczcie, lecz to o czem mówicie, żeście się zwierzyli samemu Stefanowi Arca, wiadomem jest nietylko mnie, lecz nawet Serafinie.
— Serafinie! — zawołał z wzgardą Porri, przekręcając biret na ucho. — Osobliwsza mi rzecz, Serafina! Podsłuchała pode drzwiami i tyle tego. Żeby mię tak piorun spalił, żebym synów moich na żywe nie oglądał oczy, jeśli mówiłem z kim innym, oprócz z obecnym tu, don Istenem.
Basta! — zawołał Stefan z wymuszonym spokojem, — żona moja ma najzupełniejszą racyę: winniście świadczyć prawdę, samą prawdę i tyle.
— I tyle... łatwo to mówić! ależ rozważcie kumie, jestem człek zgubiony, przepadnę z kretesem...
— Więc nie świadczcie wcale, — ruszył wzgardliwie ramionami don Istene.
Nie było rady. Porri odchodził z niczem. Targał brodę, lecz w oczach paliły mu się chytre i złośliwe ogniki. Odmówił szklanki wina, którą go Marya chciała poczęstować.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, Stefan wybuchnął nie ukontentowaniem, gniewem, wzgardą, przeciw dzierżawcy, co chciał sprzedać fałszywe świadectwo, przeciw wszystkim nikczemnikom i nikczemnościom tego świata. Marya, przymknąwszy ostrożnie drzwi balkonu, pozwoliła mu się wyburzyć. Biegał wzdłuż i wszerz salonu, jak lew rozdrażniony. Wieczór przeszedł nie wesoło.
Dowiedziawszy się o niefortunnej wizycie dzierżawcy i zwalając całą winę na synowę, don Piane w najgorszym był humorze. Dla dokuczenia Maryi, niechciał przy wieczerzy jeść zupy łyżką, tylko ją niósł do ust wraz z talerzem, zalewając obrus i samego siebie, pozwalał kotom wskakiwać na stół, lizać talerze i widelce, zachowywał się zgoła, jak rozkapryszone i źle wychowane dziecko. Marya zachowywała milczenie, lecz don Istene, bojąc się wybuchnąć przeciw ojcu, rzucił na stół serwetę, wstając od stołu i nie tknąwszy wieczerzy. Zaledwie don Piane odszedł do swego pokoju, w towarzystwie Serafiny, niosącej przed nim zapaloną świecę i znikły grzbiety i ogony kotów, spytał żonę, czy nie chciałaby, jak to czynili co wieczór, udać się do swych rodziców? Pytanie stawił z taką widoczną niechęcią, że Marya zaprotestowała nieśmiało:
— Jeśli nie masz ochoty...
— Idźmy! — przerwał jej niecierpliwie.
Wyszli. Noc była przepiękna: miesiąc na nowiu, rysował sierp złotawy na tle niebios czystych jak sklepienie z szafiru. Rządkiem zjawiskiem przyrody była Wenus, towarzysząca powolnemu wznoszeniu się księżyca, niby w złoto oprawna gwiazda z turkusów. Na uliczkach wsi, oświeconych srebrno błękitnem światłem przezroczystej nocy, kobiety i dziewczęta, tłocząc się na progach chat, z pewną zabobonną trwogą, z jaką lud wszędzie i zawsze wita niepowszednie zjawiska przyrody, przypatrywały się wspaniałemu wzbijaniu się na nieboskłony najpiękniejszej z gwiazd nocnych.
Stefan i Marya szli w milczeniu, opodal od siebie, nie związani tą nicią duchowej wspólności, co zniewala napawać się razem i czuć głębiej piękności nocy i wspaniałe zjawiska przyrody. Wyszedłszy jednak na szerszą ulicę, Marya poczuła potrzebę zbliżenia się do Stefana nieśmiało i przemówiła:
— Spójrz. Tuż przy księżycu jest dziś gwiazda... Co to może oznaczać? Zapewne ważne jakieś wypadki...
— Głupstwo! — przerwał jej szorstko Stefan, wzruszając ramionami, lecz wznosząc twarz i wzrok w górę...
Przez chwil kilka szedł zapatrzony w napowietrzne zjawisko, oczarowany pięknością nocy, po której kryształowym firmamencie sierp złotawy miesiąca i błękitnawa gwiazda, idąc zgodnie, zbliżone z sobą, przepyszne były w tem zbliżeniu. Wielka, jasna cisza padła na ogrody, rozłożyste orzechowe drzewa, wysmukłe jak posrebrzone kolumny topole, na krzaki gęste, na trawy wysokie, nieruchome pod jasności tej dziwnej ciszy zaklęciem. Prędko jedna Stefan poczuł, jak zwykle, niesmak pewien, psujący mu estetyczne zadowolenie, a pochodzący stąd, że mu się zdawało, że Marya niezdolna odczuć piękności miesiąca na nowiu, uwieńczonego Wenery niebieskawą aureolą, „szuka samych zabobonnych przepowiedni, w niepowszedniości zjawiska przyrody“.
— Zawsze pozioma, z oczyma w dół, — mruczał niechętnie i wzgardliwie.
— Co ci, co? — pytała troskliwie, niedosłyszawszy mruczenia męża.
Nie odpowiedział. Wchodząc do domu rodziców żony, znów się zirytował, gdyż otwierająca im drzwi stara Laurenta, spostrzegłszy, co się na niebie dzieje, uderzyła w lament i przepowiednie klęsk mnogich a blizkich.
— O! zia Laurenta! — biadała wraz z nią Marya.
— Warto słyszeć, z jakiem przejęciem się, głupstw tych słuchasz, — zauważył z szyderstwem Stefan. — Że też są jeszcze zakątki tak głuche, gdzie się podobne bajdy krzewić mogą!
— Don Constantino — zawołał, wchodząc do jadalni. — Czyś widział Wenus w jej zbliżeniu do księżyca? Wszystkie baby przejęte są zabobonnym strachem.
— Jest to nieomylną oznaką wielkich klęsk, — zauważyła ze zwykłą pewnością siebie, donna Maurycya.
— Nie wielką byłoby klęską zniknięcie z powierzchni ziemi miejsc, gdzie przesąd i głupota tak jak tu! kwitną, — ostro odparł młody Arca.
— Stene O! Stene! — upomniał rozgoryczonego zięcia don Konstanty Arthabella, z łagodnym swym, pełnym rozumnego wyrozumienia uśmiechem.
— Pozwól mu wyburczyć się, ojcze! — zauważyła z łagodnym uśmiechem Marya, zajmując dawne swe miejsce u rodzicielskiego stołu, — Stene dziś w fatalnym humorze.
Na stole, przykrytym niebieską z białem serwetą, stal talerz z orzechami i półmisek fig dojrzałych, mieniących się od fijoletowej do jasno-popielatej barwy, stał też powszedni dzban sapa — napoju ciemnego i gęstego, w którym pływały krążki pomarańczowej skórki.
— Jak dalece zaufani jesteśmy, dowodzi to, że nie mamy tu pojęcia o niczem, ani nawet o elementarnej uczciwości, — począł Stefan, siadając przy stole i opowiedział wizytę i propozycyę Porri’ego, na zakończenie zaś zdusił w ręku parę orzechów, rzucając na stół łuskę.
Donna Maurycya słuchała uważnie, marszcząc brwi i czoło.
— Złą obrałeś drogę, — zdecydowała, gdy skończył, a zwracając się do córki, spytała ją:
— A ty, co na to?
— Miałażby potakiwać oszustowi? — oburzył się don Stene. — doradzać mu „dobrze, wybornie, możesz łgać ile ci się podoba, a za to trzymać za darmo Nuragh eruos. Świadcz fałszywie, krzywo przysięgaj“. Czy to mu miała doradzać?
— Zresztą, — zauważył, oczu nie podnosząc i starannie łuski orzechów z obrusa zbierając don Constantino, — kto zaręczy, czy nie sam to Gonnesa nasyła starego Porri, by się potem osłaniać tem, że stawiamy przekupionych świadków.
— Tak właśnie mówiłam, — potwierdziła słowa ojca, Marya.
— Komu mówiłaś? — spytał ją mąż surowo.
— To jest, — zająknęła się — nie śmiałam mówić widząc jak bardzo jesteś zirytowany... lecz myślałam...
— Mnie to na myśl nie przyszło, — zauważył don Stene, — bardzo to jednak prawdopodobne.
— W każdym razie, — zdecydowała ze zwykłą sobie stanowczością donna Maurycya, — trzeba się liczyć ze starym psem i źle się stało, że go don Stene zmaltretował.
— Żałuję raczej, żem go ze schodów nie zrzucił.
— Tego by brakło. Zuch z ciebie Stefanie Arca.
— Stefan Arca nie boi się nikogo, a tem mniej takiego szubrawca, Porri! Co mi on zrobić może? Do żywego dojadły mi wszystkie te sprawy, — zawołał uderzając się w czoło, — braknie jeszcze, bym podtrzymywał łotrów.
— Nie unoś się, uspokój synku! — prawiła mu donna Maurycya, — świata nie odmienisz, nasi to raczej życie zmienia i codziennie przykrawa do otaczających nas potrzeb i okoliczności. Z rzeczy, co się nam zdają wielkiemi, zostają nieraz same łupiny.
— Pozostawmy kazanie, — zauważył don Stene. — Maryo podaj mi figi.
— Arcangelo Porri! — począł, — któż go lepiej zna odemnie. Podła to, jadowita żmija, którą wcześniej czy później, zduszę, ot tak!
Wypuścił z palców rozdarty owoc i ścisnął pięść.
— Ot, tak! — powtórzył, glos zniżając. — Wiem i ja coś o śmierci Saturnina Chessa, a jeśli dotąd milczę, to jedynie dlatego, że się niechcę wdawać w sprawy tych łotrów.
Po kilku chwilach i zleciwszy Maryi, by się naocznie przekonała, czy Laurenta nie podsłuchuje zwyczajem swym pode drzwiami, zaczął opowiadać o smutnym końcu Saturnina, przy którym była suma tysiąca lirów i przyrzeczenie dane na piśmie, udzielenie medalu zasługi karabinierowi, któremu się uda pojmać górskiego dzika.
— Pamiętacie Chessa? — mówił Stefan, zwracając się do potakującego mu skinieniem głowy teścia. — Był to człowieczek mały, chudy, z twarzą starej k biety, bez zarostu, blady. Czy skrzywdził kogo, nas zwłaszcza, Bóg go osądził. W każdym razie, przyjaźnił się z łotrem Porri’m, ślubowali sobie wzajemną przyjaźń w dzień św. Jana, co się braterstwu równa i Porri samo dobre doświadczył od bandyty, który gościł u niego często. Równie często jadał tam i nocował Pennini, ten, któremu dostał się medal za odkrycie i zabicie... Chessa. Widząc, że mu się „dzika“ żywcem podchwycić nie uda, począł z tem sobie sprytniej. W owczarni Arcangelo Porri, o pojono Chessa mlekiem zatrułem i tak się dostał karabinierowi wraz z...
Marya milczała, znając zapewne całą tę historyę, lecz gęste brwi donny Maurycyi w ustawicznym były ruchu, a don Constantino, opuszczając czoło na złożone dłonie, jęknął:
— Boże! O! Boże!
— I chcecie, — ciągnął Stefan z rozbłysłem gniewem okiem, bym się nie oburzał, bym nie miał wzgardy dla ludzi, u których wszystko, począwszy od sprawiedliwości, jest na sprzedaż, jest kłamstwem?! Skąd ma spływać światło, tam się właśnie najgęstsze gromadzą chmury, gwałt zastępuje sprawiedliwość. I chcecie, żebym pozwalał takim łotrom plugawić próg mego domu? Porri zasługuje na to, by go wyrzucono za drzwi. Ah! don Stefano Arca, nie jest na szczęście takim, jakim jest don Piane Arca, któremu wszystko zdaje się godziwem i łatwem!
— Łatwem! — powtórzyła w duchu, uśmiechając się złośliwie donna Maurycya. — Łatwo zliczyć, co godziwego zrobił w życiu stary sknera! — głośno zauważyła.
— Ha! jeśli nie będziesz oględniejszy don Stene, nie dożyjesz wieku don Piana.
— Mniejsza z tem, — odparł zięć dumnie. — Życie nie! tak znów bardzo cenne. Pijmy! — dorzucił, sięgając ręką po dzban z napojem.
Marya nie spuszczała go z oczu, wsłuchując się chciwie w każde jego słowo, zasmucona i rozradowana jednocześnie. Była nim dumną, czuła jego szlachetność i wyższość, lecz jednocześnie czuła się upokorzoną, dotkniętą boleśnie w niewieściej godności i uczuciach, gdy piękny ten, dumny, rozumny młodzian, uganiający się za nią tak natarczywie, dopóty, dopóki opór mu stawiała, traktował teraz zdobytą, z wzgardą i znudzeniem, na równi z całem swem otoczeniem.
Rok nie upłynął, odkąd Stefan Arca przestąpił po raz pierwszy próg tej komnaty surowej, odkąd Marya, przy tamtym to stoliczku, nalewała mu ze ślicznie rżniętej amfory, wino stare, którego moc i słodycz, opoiły go nagłą miłością czy może tylko pożądaniem. Rok nie upłynął jeszcze, odtąd, a zdawało się to już tak oddalonnem, dalekiem... I ta jej dawna, a tak żywa, boleść jakże daleką się dziś zdawała... podobna do uschłych liści orzechowego drzewa, do zwiędłych srebrzystych listków topoli, uniesionych biegiem strumienia, młyńskiem kołem porwanych... Może Stefan nie doświadczał już uroku, co nań padł był zrazu, od cichego, pełnego słodkiej rezygnacyi smutku, co duszę i postać Maryi owijał siecią mieniącą się i tajemniczą?
Od tygodni kilku, dostrzegła na opuszczonej jego wardze niesmak pewien i rozżalona, schodząc, w pogodne letnie wieczory, ku sadzawce, w której źwierciadlanych wodach przeglądały się wierzby plączące, zapytywała siebie coraz częściej, czy jeśliby Karol żył dotąd, szczęśliwszą byłaby z nim, jak ze Stefanem?
Milczały wierzby, milczały zielone arabeski gałęzi na lazurowem tle nieba, w miarę jednak, jak słońce się zniżało, i na zachodzie zapalały się coraz różowsze zorze, na ciche wody sadzawki padały lekkie dreszcze, i w migotliwych zmarszczkach przezroczystej powierzchni, czytać się dawały wyraźniej pisane tu niegdyś, przez nieboszczyka, słowa.
Powtarzała je Marya i ze smutnym, wymuszonym śmiechem wracała do smutnego domu, w którym dotąd jeszcze czuła się obcą, starając się słodyczą i cierpliwością zażegnać zły humor zdziecinniałego, rozgrymaszonego starca, niekarność sług hardych, niechętnych i... pożerającą nudę swego męża.
Wyszedłszy z domu rodziców żony, Stefan odetchnął głęboko. Zdawało mu się, że się dusi śród ludzi niższego od jego poziomu.
Księżyc już zaszedł i okolica w nocną, niepodzielną zapadła ciszę. Wiatr szumiał w gałęziach drzew1 orzechowych, zrzadka tylko słyszeć się dawały odgłosy kroków przechodni na ulicy, słabo rozświeconej mleczną na niebie drogą. W duszy Stefana zbudziły się niespodzianie wspomnienia owej nocy chłodnej, jesiennej, w której, wobec topoli wyniosłych, szemrzącego ruczaju, gwiazd na niebie i dachu starego szlacheckiego domu, powziął był nieodzowne postanowienie:
— Wrócę jutro!
Obok niego szła Marya, lekkim i cichym, arystokratycznym krokiem, a po przez mrok wieczorny widział niby gazą przysłoniętą jej wytworną, wiotką postać, odzianą jasno, z białą, choć w cienie niewyraźną, twarzą...
Pociągnięty wspomnień ożywczą falą, ujął ją za rękę. Drgnęła cała. Stefanowi serce się ściskało. Przez wieczór cały traktował ją wzgardliwie, ranił świadomie, zasmucał swem rozdrażnieniem..
Czas jakiś szli w milczeniu, ramię oparte o ramię, aż wreszcie spytał ją tak, jak przed kilku godzinami, lecz innym głosem, pochylając się ku niej i twarz jej ku sobie zwracając:
— Co ci jest, Maryo?
— Nic, — odpowiedziała tak, jak odpowiadała była przed kilku godzinami, lecz głosem rozbrzmiałym słodyczą i tkliwością.
— Jest ci coś i masz coś przeciw mnie, — nalegał, — Powiedz, cóżem uczynił, czem cię zagniewałem?
— Ależ nic, niczem...
— Więc czemużeś nie podeszła wprost do mnie, wchodząc do salonu, gdy zwieczora grałem na fortepianie?
— Bałam się... sądziłam... zdawało mi się...
— Czegożeś się bała? co ci się zdawało? powiedz mi...
Zbliżał twarz do jej twarzy, rękę przyciskał do piersi, a w sercu młodej kobiety wzbierał żal za straconym tak marnie, w takiem nieporozumieniu, spędzonym wieczorem.
— Daruj mi, Stene! Zirytowaną byłam lekceważeniem... — twego ojca, powiedzieć chciała, lecz delikatność nakazała jej wybór słów — lekceważeniem Serafiny, a wchodząc do salonu zastałam cię tak pogrążonego w muzyce...
— Czemu zwlekasz z oddaleniem tej dziewki, — wyrzucał jej mąż, lecz tym razem łagodnie i ze szczerem współczuciem. — Trzeba ją wydalić, a spokój w dom wróci. Boisz się jej, co? powiedz, a w takim razie sam ją odprawię.
Marya uczuła dla męża wdzięczność wielką, lecz to zaostrzyło jej delikatność.
— Wcale się jej nie boję, nie chciałabym tylko zrobić przykrości twemu ojcu.
Chwilę szli milcząc.
— Nie tak to znów wielką byłoby dla ojca przykrością, — rzekł po chwili. — Znasz go! Zapomni, pocieszy się łatwo, sam na tem ostatecznie najlepiej wyjdzie.
— Bezwątpienia.
— Więc, pozwól. Sam to jutro załatwię.
Lecz ani jutro, ani pojutrze don Stene nie zdobył się na odwagę cywilną, niezbędną do wydalenia nie chcącej być wydaloną, służącej.
— Rzecz bo to doprawdy nie moja, a babska, — tłomaczył się sam przed sobą ze swej opieszałości.
Maryli czekała spełnienia obietnicy i milczała. Po czułościach onegdajszego wieczoru, znów ją zaniedbywał, długie godziny spędzając przy fortepianie i grając ustawicznie ulubioną przez się sztukę.
Był to Tannhäuser Wagner’a. W nowem wydaniu, — co prawda nie grał tego i nie słyszał nigdy przed tem. Stefan znajdował głęboką tajemniczość, co go pociągała bardziej od ulubionych dotąd scherzi Brull’a, których się ironią melodyjną napawał, i od symfonii Schumann’a, co go, coprawda nie rozgrzewały nigdy.
W głębi nowej melodyi odnajdywał coś z wewnętrznego swego ja. Czyż w ciasnem kole parafialnego swego otoczenia nie doznawał nudy podobnej do tej, która pożerała bohatera Wagnerowskiej ballady, w głębokościach Venusberg’u? Czyż go nie parło na zewnątrz palące pragnienie życia, działania, walczenia? W nuty wagnerowskiej melodyi wsłuchiwał się duszą całą, a niektóre basowe dźwięki zdawały się odpowiadać na jego namiętne pytania:
— Co począć? co począć
— Działać, miłować, oswabadzać, — powtarzały nuty wyższego regestru.
Był to głos Elżbiety, wysyłającej kochanka na mistyczną pielgrzymkę.
Lecz po długich, u fortepianu spędzonych godzinach, Stefan czuł się smutniejszym, bardziej jeszcze pognębionym. Przy nim nie rozbrzmiewa żaden głos zachęcający, chociażby ostry lub zwodniczy, lecz któryby go budził ze śmiertelnej apatyi, w którą coraz głębiej zapada.
Marya zdaniem jego zdolną była do powierzchownej pieszczoty, nie przenikającej do głębi duszy. Marya, jak sądził, nietylko nie była zdolną zbudzić go z ciężkiej tej apatyi, lecz spokojem swymi i nieświadomością coraz go głębiej w nią wpychać.
Ranki przechodziły mu jeszcze jako tako, przyjmował dzierżawców, owczarzy, zajmował się interesami i do obiadu pisywał listy.
Wedle miejscowego obyczaju, obiad w casa Arca podawano o południu, poczem następowała zwykła siesta. Państwo kładli się do łóżek, służący pokładli w kuchni na ławach, lub pod drzewami w ogrodzie, twarzą do ziemi, tak jak i południowego wypoczynku zażywające trzody. Psy leżały powyciągane w najciemniejszych kątach; koty, chowały się w najwyższe trawy, z łapami do góry, głowami zwieszonemi w dół, i tylko same kury, najgłupsze z boskich stworzeń, pozostawały na słońcu, w piasku, z rozstawionemi łapami i obwisłem skrzydłem. Słowem sen ciężki, śmiertelny i rozkoszny zarazem, obejmował dom cały.
Po przeczytaniu dzienników, Stefan zasypiał i chwilę tę uważał za najlepszą w dniu całym. Szum starego orzechowego drzewa kołysał go do snu, śniły mu się niedościgłe jakieś horyzonty, lazurowe przestworza, po których myśl szybowała lekka, błoga. Śniły mu się nawoływania ukrytej w gąszczu drzew syreny. Słowem, doświadczał błogości upojeń południowej siesty, co jak morfina pobudza wyobraźnię, wywołuje rozkoszne halucynacye i nie wywiera zgubnych następstw narkotyku.
W drzemce błogiej, co jest wypoczynkiem i zarazem rozkoszą niewysłowioną, zaostrzały się zmysły i wszystkie władze duszy Stefana. Starał się przedłużać o ile można stan błogości, w której jego nerwy, tęsknoty, niepokoje, niesmaki i nuda sama, zasypiały w zapomnieniu, otaczających go powszedniości.
Gałęzie starego drzewa szumiały coraz ciszej, monotonnie, głucho, niby poszepty szczytów gór z prostopadłemi na nich promieniami słońca, pod roziskrzonem niebem, nad oblaną lazurową tonią mórz śródziemnych.
Stefan długo przeciągał się, ziewając w szerokiem łożu, z którego Marya wstała już była dawno, po krótkim wypoczynku. Podnosił ręce o zwartych konwulsyjnie pięściach, opuszczał je całym ciężarem na poduszki, przymykał oczy, starając się zatrzymać sen odbiegający, lecz czar prysnął, słońce skośne już miotało promienie, nie było rady, trzeba było wstawać, brać jarzmo życia bez celu, a sama myśl długiego wieczoru, jaki miał przed sobą napełniała obrzydzeniem młodego człowieka.
Poziewał, podnosił głowę i znów ją na poduszki opuszczał, wzdychał tak głośno i głęboko, że westchnienia te łacno za jęki poczytanemi być mogły, przewracał się z boku na bok, aż wreszcie zdecydował się spuścić nogi, nadziać, wyszywane na kanwie pantofle i suwając się cichemi kroki po wyściełających sypialnię kobiercach, zanurzał w miednicy z wodą twarz bladą, podbite oczy i krótko przystrzyżone włosy.
— A teraz? Zmęczony ziewaniem schodził do jadalnej sali, gdzie Marya coś szyła blizko okna, a don Piane igrał ze Speranzą, wywijając kijem po podłodze i zmuszając kotkę do biegania, czajenia się, skakania.
— Oh! wołała Marya, spostrzegłszy męża i śpieszyła nalać w cienkie jak papier filiżanki, mocną a przezroczystą i jak ukrop gorącą kawę, którą podawała teściowi i mężowi, sobie nalewając na końcu.
Pod orzeżwiającem działaniem aromatycznego napoju, wracał na razie Stefanowi dobry humor, wszystko mu lepiej wyglądało, raczył nawet uśmiechać się z figli i zręczności kotki, co siedząc na ramieniu don Piana, usiłowała pochwycić swawolną łapką łyżeczkę, którą stary do ust podnosił.
Ostatecznie Stefan nie mógł przesiadywać bez końca w sali jadalnej. Czem się zajmie gdy wróci do siebie, na górę?
I oprócz rzadkich wypadków, kiedy posyłał Serafinę, by mu osiodłano konia — bojąc się febry, nie wychodził i nie wyjeżdżał w pole, w dnie upalne, a zachodzie słońca — musiał spędzać wieczór w domu. Po podwieczorku zwykł był się ubierać.
Czy ma wziąć koszulę jedwabną, kremową w delikatne listki róży, przerabianą, czy też płócienną, cieniutką, blado-niebieską, w paliowe grochy?
Po chwili wzdychał zniechęcony.
— Poco? Wyjść czy nie wyjść? Zresztą... dokąd? W dnie upalne, suche, słoneczne popołudnia padały nudą na wieś całą. Liście drzew szare od kurzu, nie poruszane najlżejszym powiewem wiatru, zdawały się zwiędłe; woda ledwie się sączyła w wyschłym do połowy ruczaju; na skraju dziedzińca, za stajnią, nawóz, w który wioskowi szubrawcy rzucali zapalone zapałki, tlał, pod gęstym zawojem ciemnych i smrodliwych dymów.
Dla wydelikaconego powonienia Stefana, wstrętne te, brudne dymy zdawały się uosabiać całą nędzę wioski, po której wązkich zaułkach, wiatrem gnane, wlokły się długie, zbrukane źdźbła słomy, wirowały zapuszczone papiery, rozkładały się skórki od pomarańcz i przeróżne obieżyny. Śmiecie gromadziło się pod progami nizkich domków; których ciemne wnętrza, przez drzwi połamane lub spaczone, wydychały na zaułki wioskowe zapach kuchni i mydlin, całe tuziny słońcem opalonych, na poły nagich dzieci, dziewcząt w za krótkich spódnicach i zaciasnych kaftanach, kotów o wypełzłych bokach, psów o podwiniętych ogonach, których żebra policzyć się dawały.
W godzinach tych pustą była nawet winiarnia, gdzie za stołem poplamionym wiśniowymi kroplami czerwonego wina, królował sam właściciel, czerwony jak piwonia, z konopiastemi wąsami i jak niezabudki błękitnemi oczkami, odziany w płowy, cuchnący kaftan. Apteka roniąc wyziewy przeróżnych dekoktów pustką stała, a aptekarz wyczekiwał wizyty, którą go syndyk zwykł był zaszczycać pod wieczór.
I gdzie tu iść? Co z długim począć wieczorem? Sama myśl zstąpienia w ulice i zaułki, na których kłębił się kurz, dym tlejącego nawozu, brudnych półnagich dzieci krzykliwe korowody, głodnych psów gromady, wstrętną była Stefanowi Arca. Pozostawał w domu i... siadał do fortepianu. Jeśliby był artystą, kompozytorem lub przynajmniej muzyką zarabiał na życie, znalazłby w niej lekarstwo na trapiącą go nudę, lecz, że dyletantem był jeno, grywał od niechcenia, w dźwiękach szukając echa marzeń swych, namiętności, zmiennego usposobienia, nagłych i gwałtownych lecz zawsze powierzchownych wrażeń i wzruszeń.
Po dwóch tygodniach, w których pieśń z Tannhäuser’a, lekka, jak mgła poranna ewokacya zarannej gwiazdy, hymn wiosenny i młodzieńcze, ze wszystkimi melodyjnemi i dźwięcznemi tony, obu muzycznych regestrów, w wysokich i nizkich nutach, wypełniał dom i otaczający dom ogród, echem tęsknot, nadziei, porywów i omdleń myśli i woli, Stefan poczuł, że ma dość tylekroć powtarzanego motywu.
Szczęściem wielkie upały minęły, wrzesień otwierał sezon myśliwski, a polowanie było ulubioną jego rozrywką. Co wieczór, a częstokroć i rano, siodłano mu konia, a Serafina przyprawiała flaszę z winem, myśliwską torbę z nabojami i przekąskę.
Wierzchowiec Stefana, koń rasowy, piękny, kary, miał sierść lśniącą, szyję długą, główkę małą z białą strzałką na czole, grzywę gęstą i jak jedwab miękką. Pyszne zęby i grzbiet nie wklęsły jeszcze od ciężaru siodła, świadczyły, że był miody, a ogniste oko, drobne uszy i cienkie nerwowe nogi, służyły mu za rodowód. Stefan wybrał go sobie z pośród mnogich klaczy i źrebiąt, które hodował na swych pastwiskach, lubił, a udając się na nim i ze swemi psami na polowanie, czuł się w odpowiedniem dla się towarzystwie i nawet gdy się polowanie nie udało, wracał do domu bez upolowanej zwierzyny, lecz w dobrym humorze. Wówczas i Marya odzyskiwała wesołość, po długich godzinach samotnego i smętnego wyczekiwania męża.
Bo i Marya się nudziła, biedaczka!
W parę miesięcy po ślubie, wyraziła życzenie przeniesienia z domu rodzicielskiego do domu męża, tkackich krosien, na których pozostała napięta piękna biała kapa, w różowe jedwabiste róże, lecz Stefan chociaż go na razie zachwyciły były, te archaiczne, patryarchalne prace, sprzeciwiał się stanowczo.
— Po co! — oburzył się na propozycyę żony. — Nie potrzebujesz tem się trudzić. Takie to nudne!
— Nudne! przeciwnie, robota czas skraca.
— Przedpotopowa robota! Pozostaw to wiekowym matronom. Tęsknisz może i do kądzieli?
— Zapewne... i kądziel miła.
Roześmiał się. Zamiłowania żony nie odpowiadały jego tegoczesnym, artystycznym wyobrażeniom i aspiracyom, lecz, że miodowy miesiąc w pełni był jeszcze, łacno mu było pocałunkami i pieszczotami wyleczyć żonę, z niewczesnej tęsknoty do krosien i przędzy. Tulił ją do serca, słodkie szepcąc obiecanki:
— Dziś panią tu jesteś, Maryo! Donna Marya Arca trudzić się nie potrzebuje. Twoją rzeczą na wrzeciona tych drobnych, białych paluszków motać nić złotą mego szczęścia i naszej miłości, być tą zaczarowaną królewną z baśni, do stóp której świat cały się skłania.
Słowy temi rozbrojona Marya, uśmiechała się, zapominając o tem, że i jej matka przecież, choć ze szlacheckiego rodu, choć dumniej od kogo bądź głowę nosząca, przędła i tkała w zubożałym, starym domu. Czyż krośna tkacze z wytworną robotą donny Maryi Arthabella, miałyby znów tak bardzo obniżyć elegancyę domu Arca?
Chodząc w odwiedziny do rodziców, nie omieszkała nigdy dodać róż parę w swej tkaninie, czyniła to jednak ukradkiem, bojąc się, by się jej mąż o tem nie dowiedział. Mógłby ją zburczeć.
To też w nieobecności męża, gdy był na polowaniu lub oddawał się w domu gorzkim jakimś rozmyślaniom, biegła chętnie do rodzicielskiego domu, gdzie w odpowiedniem sobie otoczeniu, odzyskiwała naturalny swój wdzięk, humor i; swobodę, i jeśli w nowożytnym salonie casa d’Arca, nie była wymarzoną przez Stefana kasztelanką, pod dachem rodzicielskim, w cienistym ogrodzie, kędy warczały koła młyna, w staróży tej kuchni, w surowej jadalni, w pięknej, wysokiej komnacie, w której stały tkackie krosna zasnute lnianą i jedwabną przędzą, była tą samą młodą, surową i niewinną, pełną prostoty i niewymuszonego wdzięku istotą, co pozyskała serce i rozpaliła zmysły wytwornego don Stene.
Siadywała w cienistym ogrodzie i zapatrzona w bieg strumienia, unoszący szerokie liście orzechowego drzewa i wązkie, srebrzyste listki wysokich, wysmukłych topoli, miewała na twarzy ten sam wyraz łagodnego, cierpliwego smętku: co był tak ujął Stefana.
Pod rozłożystemi gałęźmi rodzicielskiego ogrodu, w cieniu drzew orzechowych, wobec wysmukłych topoli, przy strumienia perlistych szmerach, w szumie kół starego młyna, przed ogniskiem i nad tkackiemi krośnami jedna ją myśl prześladowała:
— Tu mię najmocniej kochał Stefan... i tamten tu mię kochał.
Wszak, w chwilach wylania sam się przed nią Stefan przyznawał, że gdyby był ją spotkał w innem otoczeniu, na wsi, czy w którym z pospolitych salonów z sąsiedztwa, w kościele czy w fermie której, nie pokochałby jej tak wyłącznie, namiętnie, jak pokochał w tym staroświeckim, szlacheckim, zakątku, w tej izbie surowej jak kościelna nawa, a zacisznej jak słowicze gniazdo.
Ha! Czar prysnął, rozbił się prędko o powszedniość małżeńskiego pożycia. Od czasu do czasu wybuchała jeszcze przygasła iskra Marya myślała o niedawnej chwili, w noc miesięczną, czarodziejską, kiedy to księżyc w nieodstępnem towarzystwie błyszczącej fosforycznie Wenery, kroczył po niebie, a ona, ze Stefanem, wracała ze starodawnego domu do wykwintnej i bogatej casa d’Arca. Zdawało się jej wówczas, że ją Stefan znów kocha...
Zresztą, widziała to dobrze, mąż jej nie cenił, nie szanował jej matki, donny Maurycyi. Zaledwie w starym domu sympatye jego pozyskał don Constantino, gdyż Stefanowi podobali się ludzie wyżsi, wykwintniejsi od miejskich prostaków. Nudziły go rozmowy pospolite, o rzeczach lokalnych. Lada nic „plotką“ gotów był mianować, a trzeba było słyszeć z jaką wzgardą słowo to wymawiał.
Jakże się to stało, że właśnie to proste, skromne, ubogie, patryarchalne, surowe niemal otoczenie, użyczyło na razie Maryi tyle uroku w jego oczach? Jakże się stało, że niedawno jeszcze, w oną noc miesięczną, wpływ tego otoczenia, zdawał się zacieśniać rozluźnione pomiędzy nimi węzły...
Zagadki tej Marya rozwiązać by nie potrafiła. Chociaż ją Stefan oskarżał często o brak inteligencyi i polotu, prostem swem, kochającem i wrażliwem sercem, odgadła, że dom jej rodzinny posiadać musi właściwe sobie uroki i motając różowe pele na tkackie czółenko powtarzała w duchu:
— Tu, kochałby mię więcej i lepiej, niż tam kochać może.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.