<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Przed pustelnią, w której zamknęła się Sylwestra, był dziedzińczyk, otoczony wysokim i ślepym murem, ponad którym rozciągał się szmat nieba. Oko ludzkie nie przebijało tajemnicy ślepych murów. Same jaskółki latem, przysiadały tu na chwilę.
I tylko kruki, szerokie zataczając kola, w smętne dni jesienne, zapuszczały z wysoka wzrok połyskliwy w głębię, murem obwiedzionego dziedzińca, rzucając gardlane krakania w mgliste przestworza listopadowych poranków i wieczorów.
Krakanie to kruków1 zlewało się ze smętkiem jesiennego krajobrazu: pól pustych, szarych pod szarem niebem. Zamknięta, po za murami pustelni swej, Sylwestra mogła się wówczas uważać za odciętą od świata całego, w jakimś zapomnianym śród górskich samotności, starodawnym klasztorze.
Dwa razy dziennie młoda i dziwaczna zakonnica, podlegająca regule własnej woli, z koła, umieszczonego w murze, a sąsiadującego z jadalnią rodzicielskiego domu, dostawała jadło zawsze obfite, kawę, bieliznę, słowem wszystko, czego potrzebować mogła. Nie było innej komunikacyi z rodziną, chyba, w wypadku choroby, miała uderzyć w dzwonek, umieszczony w jej izdebce i otworzyć jednocześnie przy kole umieszczoną kratę, którą przekraczał sam spowiednik Sylwestry, stary kapłan.
Dla otrzymania z Rzymu pozwolenia na zaprowadzenie tej pustelni, dość pospolitej zresztą w Sardynii, ojciec Sylwestry nie mate czynił zabiegi, poruszając osoby wpływowe w wysokich kościelnych sferach.
Sylwestra ucięła sobie włosy i przywdziała suknię zakonną, nie pozbawioną wszelako pewnej wytworności. Dzień jej schodził na modlitwie i szyciu dla biednych.
U okien dziwnego tego klasztoru, wychodzących na zamknięty wysokim murem opasany dziedzińczyk, nie brakowało krat żelaznych. Sylwestra przesiadywała w celce parterowej, gdzie sypiała i pracowała. Stało tu wązkie, klasztorne łóżko, stołek prosty, krzeseł parę, kosz do roboty, kominek kamienny. Podłogę zaścielały maty czerwone z żółtem, na które o południu padało kilka promieni słońca. Izdebkę obok zmieniono na kaplicę.
Tu sufit i ściany malowane były na ciemny jak aksamit kolor czerwony, we wdzięczne i lekke, złote arabeski. Wyglądało to jak starożytny, drogocenny, genueński adamaszek, a ozdobie nadawało dziwną fizyonomię, na poły kościelną, na poły buduarową.
Ścianę w głębi, zajmował ołtarz marmurowy, w którego niszy stała przezroczysta i biała Madonna z alabastru, dzieło sztuki XVII stulecia, pamiątka cenna rodzinna i z którą się don Piane, z płaczem rozstawał. Ponad niszą podtrzymywany dwiema kolumienkami z florenckiego, szarego marmuru, którego gęstość i barwa, służyły do podniesienia barwy i przezroczystości statuetki, spoczywał mały sarkofag marmurowy, tak biały, że zdawał się w gipsie wyrobiony, ozdobiony sercem z krwawnika, gorejącem, Sylwestra bowiem poświęconą była Sercu Przenajświętszej Maryi Panny.
Na ołtarzu stały starożytne, ciężkie, srebrne świeczniki, ozdobione różami przywiędłemi, smutną i nieudaną kopią dzieła przyrody. Lampa, z kryształu ciemno-ponsowego, oprawna w srebro, jak dzień tak noc, drżała żywym, zawieszonym rubinem, przed białą alabastrową statuetką Najświętszej Panny.
Ciężki, z orzechowego drzewa rzeźbiony klęcznik, na który z półkolistego okna padało rubinowe i szmaragdowe witrażu światło, stał przed ołtarzem — świadcząc o ascetycznych przyzwyczajeniach klękającej na nim kobiety.
Na posadzkę marmurową, mozajkową padało światło drżące, w kryształowej lampie, pełzało po ścianach, zalewając strop światłem czerwonem, niepewnem, mistycznem, rozgorzałem od obić pensowych, od ozdób złotych, i srebrnych, zdającem się odbłyskiem dalekich pożarów, łuną mistycznych ogni, zapalających się w sercu z krwawnika, śród niepokalanej bieli sarkofagu. Światło to spływało z lampy, ze ścian i stropu, z witraży, do klejnotów podobnych, wprawionych w półkoliste, wysoko nad ołtarzem wprawione okno.
W tych brzaskach mistycznych, purpurowych w słońcu południa, gasnących o zmroku w coraz to dłuższych i głębszych cieniach, arabeski, po ścianach, mieniły się księżycowym blaskiem, wijąc dokoła obrazów olejnych, rozwieszonych na jedwabnych, pensowych sznurach.
Obrazy te, w sczerniałych już ramach, należały do cennych, rodzinnych pamiątek. Dwa malowane w światło-cienie, z czasem nabrały żółtawej patyny, połupiły się tu i owdzie. Jeden był kopią z Guercino’a i przedstawiał ukoronowanego Chrystusa, którego bladej i młodej twarzy, zroszonej kroplami krwi, krótka i kędzierzawa, ruda broda, użyczała pewnego wdzięku. Drugi, lepiej zachowany, cenne dzieło sztuki, z którem znów Stefan rozstawał się z trudnością, wedle, przechowanej w rodzinie tradycyi, był pendzla samego mistrza Carpacio. W każdym, razie należał bezwątpienia do jego szkoły, przypominając żywo Sen św. Urszuli.
Obraz ten, będący własnością rodziny Arca, szeroki na metr, dwadzieścia centymetrów, wysoki na całe niemal dwa metry, podpisany był: „Wenecya, 1503“, oraz inicyałami: „V. C.“ Przedstawiał Zwiastowanie.
Widać na nim było kawał łóżka z baldachimem, oświeconego rozdwojonem oknem, na którym stał wazon metalowy, z wysmukłą, stylizowaną różą. Na lewo na starożytnym klęczniku, klęczała w modlitwie zatopiona dzieweczka. Ciemne, fałdziste szaty, przykrywały kształty wysmukłe, lecz nie tak sztywne już i bezcielesne, jak dziewic prze rafaelowskich, nawpół zatartych pod żółtą patyną czasu.
Żywa światłość słoneczna zalewała całą lewą stronę obrazu, oświecając kąt drzewem belkowanego sufitu i ubogie sprzęty dziewiczej izdebki, ginące w głębi obrazu. Skąd jasność ta pochodziła? Z niewidzialnego gdzieś okna, czy od niebiańskiego zwiastuna Archanioła?
Światłość oblewała dzieweczkę, której ciemno udrapowana, pełna wdzięku postać, zdawała się występować z ram obrazu. Dokoła jej bladej, ekstatyczną bladością twarzy, zaokrąglało się wzniesione białawe światło, niby miesiąca na nowiu, rozpraszając się i znikając stopniowo w przezroczu wieczornem tła obrazu.
Sylwestra trawiła godziny, klęcząc przed tym obrazem, a pomiędzy nią i malowaną postacią dzieweczki, istniało pewne podobieństwo, zwłaszcza w bladości cery i barwie kasztanowatych włosów, co odrastały bujniejsze, wijące się w pierścienie złotawe na głowie młodej pustelnicy.
Na bladą jej twarz, wewnętrznych wspomnień ognie, rzucały odbłyski podobne do blasków, błąkających się po ścianach kaplicy, a oczy jej zielonkawe pozostawały chłodne i tak, jak gdyby puste były. Niczego się od życia nie spodziewała. W ekstazę nie popadła jeszcze, nie przepaliły jej mistyczne pożary. Czasami, przez autosugestyę samotności, zamodlona, czuła obejmujące ją, przenikające światło i wówczas zdawało się jej, że została dotkniętą łaską. Więcej było w tem jednak fizycznego spokoju, niż ekstazy, oderwania się chwilowego od wspomnień i przeszłości, ukojenia w którem serce Sylwestry zapominało zażaleń swych, wybaczało, napawając się egoistycznym spokojem. Zresztą, chwile podobne rzadziej nachodziły ją w jej oratoryum, przed Zwiastowaniem Carpacio’a, alabastrową Madonną i Sercem Maryi, niż w łóżku, gdy zasypiała lub budziła się doskonale wypoczęta, alboteż na dziedzińcu pustelni, gdy, w dnie pogodne, szyła pod skrawkiem lazurów, pod południowego słońca światłem.
Spać, ubrać się, zjeść, było jedynem jej zadaniem. Umartwień sobie nie zadawała żadnych, w przekonaniu, że samotność, na jaką dobrowolnie się skazała, ogromna ilość modlitw, codziennie i w nienaruszonym porządku odmawianych i szycie dla biednych, otwierają na oścież bramy nieba.
Zimą, apatya jej i niechęć do świata i ludzi, zwiększała się zwykle, a smętek wspomnień bladł wobec nieba szarego i szronów na ziemi.
Na dziedzińcu pustelni szrony gromadziły się obficie, leżały dłużej. W górze, skrawek nieba opuszczał się niżej białawy lub ołowiany, a nawet w kapliczce gasły zwykłe blaski i panował chłód przejmujący. Wówczas dusza Sylwestry zdawała się stygnąć, spowita w śnieżne całuny apatyi. W celi ogień na kominku płonął dniem i nocą, ciepło było, cicho i tylko wiatr kołatał o mury pustelni, jęcząc i wyjąć, opowiadał straszne, tajemnicze rzeczy.
Kołatał o mur pustelni, wstrząsał dobrowolnej klauzury dachem i wył, i jęczał:
„Sylwestro! Sylwestro! Miałażbyś zapomnieć o wszystkiem... o wszystkiem! Cóż ci uśpiło myśli, serce, co ci zamyka oczy?“
Śnieg zaprószył wzgórza, zebrano oliwki, z liścia odarte czernieją krzaki, cierniem się jeżą żywe płoty; poszarzało tniebo i na bladem jego tle, przeciągają czarne chmury i idą bez spoczynku i wytchnenia. Wiesz-że kim jestem? Czyś i mnie zapomniała? Pamiętam cię, pamiętam dobrze, na tle gór samotnych i dziś na skrzydłach wiatru co mną wstrząsał gwałtownie, studząc na zsiniałych wargach dopiero co zamienione z tobą pocałunki, szlę ci mego głosu, mych nawoływań echa. Mogłaś-że o mnie zapomnieć, Sylwestro! złotowłosa Sylwestro! Mogłaś-że zapomnieć o mnie, w niczem nie zmąconej ciszy twej klasztornej celi, gdy ja w rozgwarze życia, ludzi, przyrody, w mych losów burzy, pomnę cię tak żywo...“
„Spiszże czy czuwasz, o Sylwestro Arca! Kto zmierzy głębie twej duszy, której wzruszyć nie potrafi głos mój, dolatujący cię na wichru skrzydłach? Kto zmierzy tajemnicze instynkty twej rasy: dumę szaloną twego brata, starego ojca upór zacięty... Cóżem im zawinił? To chyba, żem cię kochał?...“
Tak wył, tak jęczał, celę jej wstrząsając, wiatr zimowy, biegnący od morza i popychający przed sobą zwoje śniegu, zmiecione z ginących za obłokami szczytów Monte Bardia i Monte Pizzinnu, atramontana wyrywając się z bladych pieczar Monte Albo, wtórowała, przez noc całą, precz, do rozświtu, budząc echa wspomnień, żalów, rozpaczy...
W głosy te wsłuchana Sylwestra rozumiała je doskonale, lecz w półdrzemce zacisznej swej celi, wołała im nie odpowiadać, szepcąc długie pacierze, za spokój tułaczej duszy, co jęki swe i zaklęcia rzucała w fale, od morza, od północy płynących wichrów.
Na kominku płonął ogień. Fiołkowe, białem ramowane płomienie, wyskakiwały z żarzących się pod białawemi popiołami węgli. Na bladą twarz Madonny, Carpacia, padały odblaski czerwone, od jesiennych niby zachodów.
Wyżej, w szarej swej niszy, alabastrowa Madonna, zdawała się bardziej jeszcze przezroczystą, a na białym, jak śnieg gęsto zbity, sarkofagu, krwawiło się serce. Płomień z kominka nie dosięgał tak wysoko, omijał to serce, a płomienie miłosierdzia i miłości zdawały się tu gasnąć.
W poranki zimowe, gdy niebo opuszczało się białawe, a szrony srebrzyły gałązki, brylantami osypywały mur, ogradzający pustelnię, Sylwestra, siadując przed kominkiem, po kawie z mlekiem i słodkiemi ciastkami, szyjąc koszulki i robiąc pończoszki dla ubogich dzieci, napawała się spokojem ciepłej swej celi i zdawało się jej, że wówczas to właśnie, odrywa się od ziemi, zbliża ku Bogu najlepszemu, dziękując Mu za to oderwanie, obejmującą ją senną obojętność na wszystko i wszystkich. Byłyżby to błogie skutki łaski? Myśl i serce pustelnicy milczały, zapomnienia pełne.
Z wiosną... Z wiosną bywało inaczej. Po skrawku pogodnego, głębokiego nieba, mknęły skrzydła jaskółek, a na roztajałym gruncie dziedzińca wysokim murem okolonego, zieleniała tu i owdzie trawa, chociaż śnieg leżał jeszcze zapomniany po wilgotnych i ciemnych kątach.. Wierzch obmurowania lśnił się od jeżących się na nim, wiosennym deszczem spłukanych, kawałków szkła. Słoneczne promienie dosięgały granitowych obramowań okien pustelni, a na najwyższych gałęziach wielkiego orzechowego drzewa, rosnącego obok rodzicielskiego domu, rozwijały się blado-zielone liście.
Lekkie powiewy wiatru przynosiły woń kwitnących migdałów, pęczniejących na kwiat żywopłotów, brzóz cisnących się wzdłuż strumienia, łąk na rozkwicie, wiosennym deszczem napęczniałej ziemi, ziarn kiełkujących. Skowronek pierwsze wydzwaniał piosenki. Czasem ozwała się kukułka; dolatywały śmiechy i nawoływania dzieci, szukających w zaroślach gniazd i jaj. Wiatry przycichły, nie gwarzyły o zmroku, a w uroczystej ciszy krótkich nocy, gwiazdy mieniły się złoto-zielonkawe, różowawe, na turkusowem tle niebios; księżyc rozlewał światło, podobne do potoków roztopionego srebra, a z samego uśpienia wszechrzeczy, z ciszy samej, hymn życia i miłości bił aż w niebo.
Teraz Sylwestra miała sen mniej spokojny, a krótkie marcowe noce budziły ją cichemi szmery; brzaski jutrzenki mieszały się niepokojąco z ostatniemi błyskami miesiąca. Dłużyły się dnie cieple. Po niebie, niby stada trzód wełnistych, kłębiły się białawe obłoki. Wyżej, lazury pogłębiały się, wzmagały, a pustelnicę zdejmował niepokój jakiś, budziły się niewysłowione tęsknoty: do powietrza, potrzeby ruchu, — przypominały się rodzicielskie pastwiska, pasieki, szałasy i letnie pobyty w dalszych fermach — tancas, przypominały góry, z ich przenikliwemu aromatami, gaje, dni świąteczne1, rozbrzmiewały starodawnemu kantyczkami, śpiewanemu przez ludność pasterską, wieśniaczą, piosnki góralskie, srebrzyste dźwięki dzwoneczków, pasących się w górach trzód owiec.
Jednego popołudnia, pierwszych dni kwietnia, na tacy, na której podano jej, przez koło, kawę, znalazła stronnicę kalendarza z podkreśloną czerwonym ołówkiem datą. Sylwestra zrozumiała, że się ma przygotować do spowiedzi i ucieszyła się na myśl, że ją odwiedzi jej spowiednik, wuj zio Prete, który pozostał jedynym pomiędzy nią a światem łącznikiem. Przez niego dochodziły ją od czasu do czasu, skąpe z zewnątrz wieści. Stłumiła jednak szybko tę nazbyt światową radość, szukając pobożniejszych myśli w swej kapliczce. Winna była przygotować się do godnego przyjęcia sakramentów. Uklękła na klęczniku, u stóp ołtarza i rozpoczęła rachunek sumienia, pogrążając się w modlitwie.
Na dworze ciemniało, wieczór zapadał i niebo się zachmurzyło. Przez witraż, zmyty przedwieczornym deszczem, wdzierało się do kaplicy różowe światło. Płomień w lampie kryształowej, drżał ustawicznie przygasając, to znów wybuchając.. Papierowe róże więdły bezwonne, ponad przezroczystą, alabastrową madonną, serce Maryi płonęło bladem światłem, co się wzmagało i rozpalało, na pysznych tonach obrazu Carpac’a.
Kaplicę zalewały mistyczne jakieś brzaski. Sylwestra posmutniała. Szepcąc pacierze purpurowemi wargi, biła się w piersi: „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy!“ Słabą była i grzeszną. Zapragnęła wieści z zewnątrz, nie wystarczała jej modlitwa i ręczna praca.
Miałażby żałować niebacznych i przedwczesnych swych ślubów?
— Co to, to nie, — wstrząsła głową, lecz w głębi serca gryzł ją żal do tych co pośrednio wpłynąć mogli na nieodwołalne jej postanowienia. Byli to jej krewni, najbliższa rodzina. Życie jej złamane było... Opłakiwała to w głębi serca. Chciałażby wskrzesić przeszłość?
— Co to, to nie, — energiczniej wstrząsła znów głową, — tylko wspomnień nie zawsze udaje mi się zgłuszyć. Dopomóż mi, o! Przenajświętsze Serce Maryi! Ukój mię, oświeć...
Spuściła, na złożone do modlitwy ręce, czoło, przymykając oczy. Ody skończyła pacierze i rachunek sumienia, zmierzch zapad!. Powstała z klęczek, a czując się zmęczoną, oparła się dłonią o klęcznik. Teraz lżej jej było. Uspokoiła się, wzniosła oczy w górę i zdawało się jej, że Serce Maryi, oświecone lampą kryształową, przemawia do niej, upomina ją.
— Co byś znalazła w tym świecie, do którego pragnęłabyś wrócić? — mówił glos wewnętrzny, głos z góry. — Cóżeś tam godnego żalu zostawiła? Odumarła cię miłość, — dom rodzicielski osierociał, blizka śmierć starego ojca, narzuciłaby ci barbarzyńską, lokalną żałobę; doświadczyłabyś obojętności, może nienawiści brata, który powrotu twego nie pragnie; naraziłabyś się na wzgardę sąsiadom. Życie krótkie a świat padołem płaczu.
Obiegły ją wspomnienia przeszłości, tak bolesne i gorzkie, że uwierzyła we wszystko, co mówił głos jej wewnętrzny. Jeśli opromieniona miłością przeszłość gorzka była, czegóż mogła spodziewać się od pozbawionej nadziei przyszłości?
Uczuła się wzmocniona przeciw pokusom i grzesznym tęsknotom, pogoda zapanowała niepodzielnie w jej duszy. Przeszła za ołtarz i wyniosła amforę z żółtą oliwą, której dolały do lampy. Podsycony płomień oświecił jej ładną twarz, pochyloną nad lampą, twarz młodą, o dziecięcym niemal wyglądzie, delikatnych, o krąglych policzkach, ponsowych pełnych wargach, gęstych brwiach i długich kasztanowatych rzęsach. Drobną była, szczupłą i wysmukłą, szyję miała długą, piersi i biodra nie rozwinięte, pod długą, fałdzistą, czarną, zakonną suknią.
Odstawiwszy na miejsce amforę z oliwą, wyszła z kaplicy, skłoniwszy się głęboko przed ołtarzem.
Przy kole czuć było smakowity zapach zwierzyny.
— Stefan chodził na polowanie, — pomyślała.
Wraz ze zwierzyną był lekki torcik z twarogiem i szafranem.
— Przygotowują wielkanocne przysmaki, — myślała i powszednie te drobiazgi potrąciły znów o falę wspomnień.
Po wieczerzy, idąc zamknąć wychodzące na dziedziniec drzwi swej celi, wychyliła się za nie. Powietrze było tak ciepłe i wonne, że zechciało się jej wyjść z pokoju. Usiadła na zewnętrznem, wystającem obramowaniu nizkiego, we framudze zagłębionego okna, a wsparłszy czoło o żelazną jego kratę, usiłowała modlić się. Purpurowe wargi powtarzały słowa, do których nawykły, lecz myśl odbiegała daleko ku odbiegłym radościom, wspomnieniom...
Co się działo, tam, za wysokim murem, pod jasnością gwiazd zlekka przysłoniętych białawemi obłoczkami i nadających krajobrazowi wygląd zaczarowany, a murom wysokim użyczających tajemniczości rzeczy śnionych?
Czy już rozkwitły fijolki w ogrodach rodzicielskiego domu, i w sąsiednich, a tak dalekich, niedostępnych dla niej ogrodach? Świeżość wieczorna pachniała wilgocią sadzawki pod wierzbami, rozwijającemi się liśćmi orzechów i topoli.
— Co się tam działo, po za Wysokiem tem, ślepem obmurowaniem? Dom rodzicielski popadał w bezład pod rządami sług chciwych i niesumiennych? Może się Stefan w kim zakochał? Czy ojciec zawsze tak dziwaczy? Może, wraz z wzmagającą się starością, słabną w jego sercu namiętności, topnieją nałogi stare, rozpraszają się dawne nienawiści, zaciętość, świadome i nieświadome okrucieństwo? Czy pamięta jeszcze o córce swej — pustelnicy?
Coś ją ściskało za gardło. Wracało pognębienie, od którego otrząsła się była, w przedwieczornej modlitwie. Przymknęła oczy, jak gdyby je raziła nawet łagodna jasność gwiazd, mrugających po za wieczornym oparem.
W myśli jej cisnęły się pytania.
— Co tam, jak? Czy przycichły posądzenia, niechęci, gniewy? Kto górą: nienawiść szkalowana, czy gwałt i sprzedajnych świadków głosy? A On...
Zaledwie ostatnie to pytanie powstało wyraźnie w jej myśli, dłonie Sylwestry zadrżały, zachmurzone pochyliło się czoło, a drżenie, rozchodząc się po szczupłych ramionach, udzieliło się zaciskającym się spazmatycznie wargom, powiekom opadającym i przysłaniającym oczy. Z pod długich, drżących rzęs, pełne i rzadkie zrazu, coraz rzęsistsze potem, zaczęły spływać łzy, których gorycz osiadała na ustach nie szukających już pociechy w modlitwie, bezsłownie żalących się losom przemocnym...
— Chwila słabości porwała na raz w karby nabożeństwa ujęte wspomnienia, pragnienia zbuntowane. Gwiazdy roniły na jej twarz spłakaną bladych blasków, niby pocałunków drżących a namiętnych, tysiące, — tem gwałtowniejszych, im dłużej, im starannej powstrzymywanych, zapominanych... Woń traw zwilgłych rosą, rozpuszczających się liści, pęczniejących kwiatów, przywodziła jej na myśl miejsca niezapomniane, kędy ostatnią, z nim wiodła rozmowę. Przypomniały się jej jęki zimowych wichrów, a serce powtarzało:
— Zapomnieć! Można zapomnieć?
Porwała się z miejsca, przestraszona własnemi myślami. Płacząca, pełna wzgardy dla samej siebie. Wróciła do kaplicy, rzuciła się na zimną, twardą, kamienną posadzkę, wijąc się z żalu, jęcząc, bijąc się w piersi, łamiąc rozpaczliwie dłonie.
Kajała się, żałowała, błagała przebaczenia, miłosierdzia, pomocy! Modliła się, lecz czuła się zachwianą w wierze i nadziei, bała się sama siebie.
Wieczoru tego kładła się z czerwonemi od łez oczyma i długo zasnąć nie mogła. Nazajutrz rano wrzuciła do kola kartkę, do zio spowiednika, prosząc go, by przyśpieszył swe duchowne odwiedziny. Dzień cały spędziła na modlitwie, lejąc łzy żalu i pokuty.
Na dworze lekkie w przeddzień obłoki zebrały się w gęste chmury, dął wiatr chłodny, a zachmurzone niebo rzucało do kaplicy światło smętne i ponure.
Sylwestrę przejmował chłód, czuła się wyczerpany, dziwiła się wczorajszym swym porywom i buntom.
Na trzeci dzień, furtka przy kole starannie wymateracowana i obita szkarłatem, uchyliła się cicho i na progu pustelni zjawiła się postać wysoka, lecz przygarbiona, stuła fijolkowa i twarz ospowata księdza Arca.
Sylwestra wyczekiwała go, stojąc oparta o poręcz krzesła. Zdjął ją strach. Od ośmiu miesięcy, odkąd uchyliła się od świata, czerwona i dziobata, twarz księdza była zaledwie drugą ludzką twarzą, na której wzrok jej spoczywał. Pierwszą była pucułowata twarz jakiegoś wiejskiego szubrawca, którą raz dostrzegła w otworze zakratowanym, dla ścieku wody z dziedzińca. Pochyliła się była, słysząc szelest jakiś, a spostrzegłszy twarz chłopca, krzyknęła przerażona. I chłopak przeląkł się i uciekł.
Widząc synowicę swą w dobrem zdrowiu, rumianą, ksiądz Arca ucieszył się i winszował dobrego wyglądu.
— Nie pytam o zdrowie, — mówił, — widzę, że się masz wybornie.
— Nie tak bardzo... zwłaszcza dni ostatnich...
Wyznała mu jednak wszystko dopiero u konfesyonału, gdy kapłan ujął w dłoń koniec stuły fijoletowej z haftowanym szychem.
Don Arco modlił się chwilę na stopniach ołtarza, podnosząc starannie sutannę, gdy klękał. Powstawszy z klęczek, rozglądał się ciekawie dokoła, zarumieniony, na twarzy i tak już rumianej, odbłyskami wypełniającemi oratoryum, na którego gorącem tle, dziwnie odbijały jego ruda peruka i wytarta sutanna. Synowicą jego rumieniła się, wstyd jej było wahań się, walk wewnętrznych, ni niewczesnych żalów i wspomnień. Don Arca pełen był pobłażania na słabości ludzkie, wzgardy dla zawiłych spraw tego świata. Umiał uspakajać swych penitentów, namawiał do zapomnienia...
Gdy Sylwestra wyznała grzeszne pragnienia i tęsknoty za dawnem życiem, za światem, nieprzemożoną chęć dowiedzenia się czegoś, przynajmniej o nim...
— I, co byś dziś robiła na świecie? — uśmiechnął się kapłan. — Nie wiesz, coby cię tam spotkało: śmiech i wzgarda ludzi nad twą słabością. Co, miałabyś dzielić poziome życie twej rodziny? Zamiast klauzury, gdzie wolną jesteś od starań i kłopotów, od trosk powszednich i pokus wielu, wpadłabyś w plotki, gniewy, kłamstwa, próżność, sądy nierozważne, wyrzekania. Zamiast być oddzieloną przez łaskę, od świata i jego marności, zakonnicą, pustelnicą, byłabyś znów po prostu donną Sylwestrą Arco i gorzej by ci było teraz, niż bywało dawniej. Narażoną zostałabyś na pogardę i pośmiewisko za złamane śluby; słyszałabyś rzeczy, które wiodłyby cię tylko na pokuszenie. Jakąż byłaby twa przyszłość? Nie mogłabyś liczyć na założenie rodziny. Żaden mężczyzna nie odważyłby się ubiegać o twą rękę, pamiętając o niedawnych a samowolnie zerwanych ślubach. Każdyby się bał odmowy ojca i brata...
Sylwestra chciała zaprotestować, lecz nieśmiała przerywać kapłanowi i, stryjowi, który ciągnął dalej z pełnym goryczy uśmiechem:
— Zresztą, nie ma w okolicy całej odpowiedniej dla ciebie partyi, wiesz to dobrze. Sam don Istene byłby dość bogaty, szlachetnie urodzony, możny, ale niestety! Nie partya to dla ciebie, bo brat to rodzony. Z Nuoro, nie doczekałabyś się nikogo, teraz gdy wiadomość o ślubach twych i tam się rozeszła. O tamtym — tu Sylwestra pochyliła tak nizko głowę, że tylko dostrzedz mogła trzy punkciki czerwone na tle szarem mozaikowej posadzki, co tańczyły w jej spuszczonych oczach — nie warto wspominać. Widzisz więc, że jeśli dawniej wyjść ci za mąż trudno było, w braku odpowiedniej partyi, to cóż dopiero teraz? Zapisz to sobie dobrze w pamięci. I ty córko moja, pytasz jeszcze o tamtego? Nie pytaj, zapomnij, bo znów wola twa osłabnie, najdą cię pokusy, świat, przez wspomnienia, zakołace ci do serca. Piekło zacznie cię niebu wydzierać, stracisz resztę spokoju wewnętrznego, tego najwyższego dobra, o które dbać, o które starać się winnaś. Zwyciężaj pokusy, a gdy nie możesz opędzić się myślom o nim, módl się za jego duszę... dziś to ci tylko pozostało.
Sylwestra wstrząsła się cała, serce się jej ścisnęło i wznosząc nagle twarz, spytała namiętnie: głuchym szeptem.
— Skazali go?
Don Arca gorliwym był kapłanem, lecz był przedewszystkiem człowiekiem, znającym życie i jego arkany, a świat mianował „morzem płomieni. “Sama jego peruka ruda, wiedziała jak gorąco przemyśliwał niegdyś o ułożeniu świetnego jakiego małżeństwa dla synowicy.
— Nie skazali, nie aresztowali nawet dotąd... — począł.
Sylwestra zaczerpnęła powietrza. Czoło jej operliły krople potu.
— ...Jeden człek pod słońcem mógł go uratować, Chessa. A Chessa umarł, — skończył.
— Umarł! — zawołała blednąc dziewczyna, a twarz jej świadczyła, jak płonnemi były nauki kapłana.
Opuściła głowę, twarz skryła w dłoniach i don Arca zrozumiał, że nie słucha go z uwagą, tem nie mniej, podciągając sutannę tak, że dostrzedz było można jego pocerowane skarpetki, prawił:
— Cobyś robiła na świecie? Świat, to morze płomieni, parzy i pali niebacznych, co się doń zbliżą. Błogosławieni, co go unikają. Szczęśliwaś córko, żeś rozwiązała krępujące cię, świeckiego życia, węzły, że cię oświeciła łaska.
— Święty Mateusz powiedział, — ciągnął — a i w „Naśladowaniu“ czytać to możesz: „Największym nieprzyjacielem człowieka jest on sam sobie... i fałsz w każdem czai się sercu“. Ha, rozważ dobrze. Nie możesz liczyć na pociechę, ani jako córka, ani jako małżonka, ani jako matka. Zwiędniesz i zestarzejesz się samotna, a wierz mi, nikogo pokusy nie opadają tak, jak kobiety samotne, nie kochające i nie kochane. Pozostań córko w błogiej samotności, którąś za głosem nieba obrała, a pokusy nie znajdą do ciebie przystępu. Oczy twe ich nie zobaczą, uszy nie dosłyszą, a milczeniem zwarte usta, od grzechu będą wolne...
— Gdybyż to było prawdą! — wzdychała w głębi duszy Sylwestra.
— ...Modlitwa twa niech będzie aktem dziękczynnym. Mów i powtarzaj...
Tu kapłan wzniósł czoło, oczy i rozwarte ręce do góry.
— ...Mów i powtarzaj: „Dzięki niech Ci będą Panie, w każdej życia mego chwili, każdem serca biciu, żeś mi pokazać raczył całą marność tego świata i pozwolił odwrócić się na zawsze od jego zdrożności. Dla Ciebie, Panie! Dla Ciebie samego żyć i oddychać pragnę, czcząc Cię w dziele rąk Twoich, gwiazdach, któremi zasiałeś niebiosy, słońcu, któremu pozwalasz świecić nad nami. Bądź Panie ciągle obecnym w sercu mem i myśli, bądźmi wsparciem, nadzieją, pociechą!“
Przez długą chwilę jeszcze ksiądz pozostawał z wzniesionym w górę wzrokiem, z otwartemi dłońmi i usty, z wyrazem zachwytu, wyrazem tym starając się zjednać dla nauk swych swą penitentkę. Istotnie, Sylwestra podnosiła bezwiednie głowę, czując spływające na się ukojenie. Niebiańskiej błogości spokój ogarniał ją całą. Słowa kapłana zdawały się jej słodkie, jak ambrozya.
Błogi ten stan duszy, trwał dni kilka, nie spłoszony żadnym wyrzutem sumienia, żadną niepewnością. Sylwestra spędziła wielki tydzień na postach i modlitwie, a modlitwa jej była jednym hymnem dziękczynnym, jednym aktem miłości, dla niebiańskiego oblubieńca. Miłość ta nie była histerycznej dzieweczki porywem, lecz zlaniem się duszą całą, wszystkiemi myślami, sercem ukojonem z Najwyższym. Wzgarda dla świata i jego marności wzmagała się, zdawało się wzmagać zamiłowanie w pustelnem, klasztornem życiu, i Sylwestra czuła się spokojniejszą nawet, niż w zimowe noce, gdy wiatr jęczał zawsze te same słowa, co, choć ich słuchać nie chciała, mówiły jej o nim, o nim, o nim. Teraz żadnych wspomnień echa nie budziły jej, ni we śnie, ni na jawie. Słyszała jeno nawoływania wieczności, wobec której „wszystko jest marność nad marnościami!“
Co wieczór, kładąc się ze skrzyżowanemi na piersiach dłońmi, myślała:
— Tak mię ułożą w trumnie, ciało me opadnie, sam szkielet pozostanie, bo tylko co mamy w duszy, na chwałę Bożą wzrasta. Dzień każdy zbliża mię do grobu, a za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt najdalej, śladu po mnie nie zostanie. Ten i ów wspomni może: „Kto z was znał Sylwestrę Arcoi?“ i tyle. Mało kto na pytanie odpowie, każdy zajęty będzie własnemi sprawy, nie pomny, że minie jak ja minęłam w proch się rozsypie... Szaleńcy!
Myśl o śmierci nie ustępowała ani na chwilę, nie zasmucając jej, nie przerażając, owszem, pełna słodydyczy, jak dla tych, co od życia niczego już nie cze!kają, nie pragną. Było to oczekiwanie spokojne, zrezygnowane, rzeczy nieuniknionej, ni złej, ni dobrej, obojętnej, powszedniej. Monotonia życia, osamotnienie absolutne, ciasność horyzontów, wszystko się przyczyniało do wywołania i podtrzymywania takiego stanu ducha. Doczesność ustępowała wiekuistości, lecz, że natura ludzka nigdy praw swych zupełnie nie traci, lada nie nawiązać mogło z dnia na dzień potargane węzły...
Pewnego pogodnego poranku, na schyłku kwietnia, kiedy przenikliwsze wonie przepajały powietrze, trawy na łąkach porosły, a ponad kawałkami szklą, ozdabiającemi w słońcu niby drogie kamienie szczyty, dziedziniec pustelni okalającego muru, jaskółki zataczały ustawiczne koła pod turkusowym baldachimem nieba, Sylwestra znalazła w kole kopertę, a w niej kartę o złoconych brzegach:
„Stefan Area nob. i Marya Arthabella-Arca, zaślubieni“.
Na kartolinie, pod złocistą koroną, litery S. i M., wiązały się zgodnie i wdzięcznie.
Sylwestra starała się wieść tę niespodzianą, przyjąć obojętnie, bez zdziwienia, zgorszenia, zaledwie mając żal do swej rodziny, że pomimo zastrzeżeń, komunikuje jej takie fatałaszki. Co ją obchodzić mogły zaślubiny brata, sprawy świata całego, cóż ją obchodzić mogły?
— Marya to chyba musiała wrzucić do koła, — myślała, odrzucając obojętnie kartę.
Odrzuciła ją bez pokusy, wraz z ćwiartką tą papieru, wkroczyły znów do pustelni podkopując spokój zakonnicy. Były to znów długie godziny marzeń w przezroczyste, wiosenne zmierzchy, które Sylwestra spędzała siedząc na nizkiem, kamiennem obramowaniu zewnętrznem okna. Nieustanną falą wracające wspomnienia, godziny przeciągały późno, w noce balsamiczne, pod światłem miesiąca drżącem srebrzyście, na porastających mur dzikich trawach, pod powodzią słowiczych kwileń, rozlegających się w gąszczu orzechowego drzewa, woni fijolków i jaśminów.
Co się tam działo? co się działo za temi ślepemi murami jej pustelni? Co się działo w domu starym z rozwartemi na słońce żaluzyami, pełnym pogody i miłości.
W wytwornych komnatach casa d’Arca, przechadzała się teraz ta, co chociaż cierpiała w życiu, lecz i radości zażyła poddostatkiem i odradzała się na nowo kochająca, kochana, gdy ona, Sylwestra, dziedziczka tego domu, więdła niby chwast wyrwany z pod rodzicielskiego dachu.
Byłoż to słuszne?
I pomimo woli, bezwiednie niemal, czuła Sylwestra żal głuchy do Maryi, wzgardę dla zmiennych, lekkomyślnych uczuć wdowy. Nie dochowała wierności zmarłemu, a serce i rękę oddała temu właśnie, który najbardziej sprzeciwiał się jej pierwszemu zamężciu. Tak myślała Sylwestra i pomimo woli, bezwiednie dociekała jak się to stać mogło? Jakim sposobem Stefan mógł się zakochać właśnie w tej, którą gardził i nienawidził? Jak się dała ku podobnym związkom skłonić Marya? A don Piane? A rodzice Maryi, donna Maurycya?
Co się tam działo, co działo za ślepemi murami pustelni, w noce srebrzyste, wiosenne, wonne, przy słowików wtórze śpiewnym?
Więc wszystko z czasem podlegało zmianie? Cichły niechęci, swary i na rodzinnych niesnasek gruncie, wykwitać mogły róże miłości i szczęścia, jak te tam gwiazdy jasne, co świecą nawet nad chwastami plugawemi, i odbijają w błotnych kałużach. Ona tylko, ona sama, Sylwestra, wyklęta i opuszczona, więdnąć miała nieodwołalnie w osamotnieniu, rozpaczy... Dla niej tylko, dla niej samej nie było zmiany; nienawiść pozostać miała wiekuiście nienawiścią, wzgarda wzgardą, a nad mogiłą miłości, rosnąć miały same zatrute kwiaty niedoli i śmierci?
Byłoż to słusznem?
— O! Przenajświętsza! — wołała Sylwestra. — O! Przeczystej Maryi Panny Serce! Chroń mię! Wszak służebnicą Twą jestem, rzeczą, Tobie się oddałam cała, brońże mię od goryczy i żalu!
— Chroń mię, broń, zbaw o! Przenajświętsza! — wołała, — Ty jedna z serca mego wyrwać możesz żal i gorycz, nienawiść wzrastającą w niem z dnia na dzień w samotności, którą obrałam sobie na zbawienie, a nie na potępienie nędznej duszy mojej.
Modliła się, płakała, biła w piersi i chwilami zdawało się jej, że przezwycięża zrywającą się w duszy burzę, że obojętna na wszystko, co doczesne, pogrąża się w Boga, lecz zaledwie przestąpiła zaczarowany próg oratoryum, zaledwie oblało ją słońce wiosenne ze skrawka rozwieszonych nad dziedzińcem jej pustelni lazurów, wracały pokusy, żale, wspomnienia, marzenia. Lada nic je pobudzało: jaskółek szybkie wzloty, balsamiczne wiatru powiewy, żarczenie zawieszonych na słońca promieniu żuczków, aksamity złotawych pszczół, zwabionych kwiecistemi barwy witrażu i bijących się o szkła okien kaplicy.
Nadszedł maj, Sylwestra, zdwaja żarliwości, pościła, do późna przesiadując w kaplicy, odmawiając bez przerwy zdrowaśki różańca, nucąc stare kantyczki, w miejscowem narzeczu:

„A Tie Mama de amore,
Custu mese consacramur“.

„Tobie Matko Miłości, miesiąc ten poświęcamy“.
Wieczorem, wyczerpana postem i modlitwą, udawalła się na spoczynek z lekkim zawrotem głowy, niezdolna myśli zebrać, spragniona spoczynku za jaką bądź cenę, chociażby w zimnej mogile snu, z którego nicby jej już zbudzić nie mogło.
Pod koniec maja rozpoczęły się deszcze i trwały bez przerwy tydzień cały..
Zaczęły się dni chłodne i pochmurne. Sylwestra trzęsła się z zimna, lecz chociaż miała zapas drzewa, nie rozpalała, przez umartwienie, ognia na kominku. Cały długi tydzień nie wychodziła ze swej celi, osłabiona i bezczynna, blada, ze złożonemi na piersiach pzrezroczystemi rękoma, a chłód powietrza, wilgoć nieogrzanej kaplicy, posty i umartwienia nabawiały ją febry. Zapadała w apatyę, pełną niewysłowionej goryczy, skrytego i pożerającego ją buntu, wzrastającego z dnia na dzień, z godziny na godzinę.
Pierwszych dni czerwca deszcze ustały, a wypogodzone niebo powlokło się na raz przezroczystością szafiru, a słońce, żadną nie przysłonione chmurką, rozpuściło złociste, wszystko przenikające promienie. Korzenne i odurzające wonie maków polnych i rozkwitłych róż mdłe, przejmujące balsamy, zgłuszyły woń fijołków i skąpanych w rosie traw. Znoje południa sennością ciążyły. Pod wieczór, pierwszego upalnego i słonecznego dnia, dolatująca ją z poblizkiego ogrodu woń róż, upoiła Sylwestrę i w głowie się jej zmąciło od — wspomnień.
Potem, gdy róże, pożółkłe uroniły liście, a w powietrzu ponad wszystkie inne, wzbiła się woń świeżych pokosów, z wonią tą związane wspomnienia, zapanowały niepodzielnie w sercu zakonnicy.
Myśl jej i serce, wszystkie władze, w noce czerwcowe, czarodziejskie, w błękitne, przezroczyste noce, nasiane balsamiczną wonią róż i świeżo skoszonego siana, poddały się bez dalszej, daremnej walki, słodyczy niedających się zgłuszyć wspomnień.




Przed rokiem, pierwszych dni czerwca, Filip Gonneza, przebudził się pewnego; wieczoru na stogu, dopiero co skoszonego siana, gdzie, pewien obecności w pobliżu czuwających nad jego bezpieczeństwem przyjaciół owczarzy, spoczął był na świeżem powietrzu.
Otworzywszy oczy, doświadczał błogiego uczucia wypoczynku i pogrążony w drzemkę, leżał czas jakiś nie ruszając się, z dłońmi zapuszczonemi w świeże, aromatyczne siano. Ponad nim rozciągały się lazury nieba przezroczyste i pogodne; na skraju, przerżnięte białawo złotem i pasmy, podobnemi do mórz dalekich, a będącemi zachodu ostatnim odbłyskiem. A zachód poza głową przebudzonego z krzepiącej drzemki Filipa, mienił się złotem, purpurą, zapadającego, za góry, słońca.
Po łące rozlewały się różowe światła, a zielone, najeżone krzaki, asfodele dokwitające pod ostatniem tchnieniem wiosny, wysokie łozy wzdłuż rowów, różowo kwitnące głogi żywopłocia, nawet wybujałe źdźbła trawy, rzucały przed się długie, drżące cienie. Filip widział tylko dokoła siebie siano skoszone, więdniejące, jasne do połowy, do połowy przyschłe, i tysiące nizkich, drobnych trawek, odrastających na wilgotnej łące, zmieniającej ją w pstry dywan.
Filip leżał nie ruszając się, z oczyma przymkniętemi jeszcze słodką drzemką. Od dawna nie czuł się tak rzeźkim, spokojnym, zadowolonym, a kto wie, kędy dano mu będzie znów napawać się podobnym, popołudniowym spoczynkiem?
Naraz rozległo się szczekanie psa i rozbiegło się po łące. Filip napół podniósł się, wspierając łokieć na sianie. Podnosząc się, mógł dalej wzrok zapuścić, lecz nie spostrzegał na razie nic, prócz łąki i biegających po niej lekkich cieni. Na prawo, na jasnem tle nieba, oświecone nizko zapadającem słońcem, zwieszały się gęste gałęzie dębu. Po za samotnym tym, królującym nad płaszczyzną, dębem, znajdowało się pastwisko, należące do jego przyjaciół i Filip niespokojny wzrok wparł w zaróżowione zachodem gałęzie drzewa. Nasłuchiwał. Lekki powiew wiatru przebiegł go dreszczem, nasłuchiwał...
Szczekanie psa przycichło, kilkakrotnem powtórzone echem, na chwilę wszystko się uspokoiło: znieruchomiały, rzekłbyś, źdźbła trawy, znieruchomiały padające na łąkę, lekkie i wydłużające się ich cienie.
Filip nie spuszczał oczu z zaróżowionych gałęzi dębu. Po łące przebiegło nowe, silniejsze tchnienie wiatru, przenikliwsze rozlały się wonie. Czuł dokoła siebie coś niezwykłego, tajemniczego, lecz bynajmniej nie niepokojącego. Cóżby to było? Ze snu głębokiego przebudzenie, świeżość zapadającego wieczoru, nawoływanie jawy, co zbudzonego podnosząc, popychała do dalszej, nieodzownej, fatalnej, tułaczki?... Chyba że nie, gdyż sensacya bądź co bądź, błogą była, krzepiącą. Filip, spuszczając powieki, doznawał uczucia, jak gdyby nań padał cień coraz dłuższy, bliższy... Podniósł oczy i nie ruszając się z miejsca, wyszeptał:
— Sylwestro!
Na czole swem poczuł dłoń lekką, podniósł prawą rękę, dłoń tą ujął silnym, gorącym uściskiem, podniósł się, wsparty na lewym łokciu.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, oczarowani, wzruszeni. On, w wieśniaczem przebraniu, zdawał się wyższy, barczystszy, ona, ostatniemi promieniami zachodzącego słońca oświecona, cała zarumieniona, miała iskrę ciepłą w oczach, których białka zdawały się z perłowej konchy.
— Dziękuję ci, Sylwestrom, — przemówił Filip — obejmując ją i przyciskając do piersi, lecz nie całując. Tylko dąb zielony powiewał ku nim przyjaźnie, a zaróżowione jego gałęzie zdawały się pałać uśmiechem.
Sylwestra pierwsza ochłonęła, wyswabadzając się z silnego i jak smutek milczącego uścisku. Filip posadził ją przy sobie, na trawie; przytulili się do siebie niby dwa, z gniazda strącone, ptaki.
— Żeś też przyjść mogła...
— Mogłam... gdyż chciałam... lepiej byłoby jednak może nie przyjść wcale...
Mówiła to, drżąc ze strachu. Lecz on w tej chwili nie był zdolny o żadnem myśleć niebezpieczeństwie. Niechby go oskoczyli, wiązali, dałby się wieźć na rzeź jak jagnię potulne, nie rzekłby i słowa, dłoni nie poruszył.
— Lepiej, — powtórzył jak we śnie, — czemu lepiej?
— Gdy otrzymałam list twój, — mówiła dziewczyna, — list, w którym pisałeś, że chcesz mię raz jeszcze, raz ostatni widzieć tu, tu, gdzieśmy się poznali, w tym samym dniu i godzinie, co kiedyś... myślałam...
— Ja się nad niczem nie zastanawiałem, — przerwał jej łagodnie.
— Lecz ja myślałam o tem, na co się narażasz...
— Dziękuję ci, Sylwestro.
— Dość, że... mówię do ojca: „Ojcze, zanim się zamknę i świat pożegnam, chciałabym raz jeszcze widzieć, winnice nasze i łąki, oliwkowe gaje i sianokosy. Pójdźmy, ojcze, do fermy Latte dolce. Ojciec rozpłakał się jak dziecko, lecz usłuchał mię. Wczoraj rano przybyliśmy do fermy, a ja zaraz, wieczorem, udałam się, dla niepoznaki, do kosciołka, Najświętszej Panny del Latte dolce i pozostałam do późnego wieczoru. Dziś... sądzą, żem tam znów poszła. Boję się jednak... Pocoś chciał mię widzieć?
Drżała, widocznie wylękła, on tylko słyszał głos jej śpiewny i widział ją, i czuł ją przy sobie.
— Pocóżeś mię przywołał? — powtórzyła, wyciągając ze stoga garść wonnego siana.
— Sylwestro, — począł z wyrzutem, lecz zamilkł, przyciskając ją znów, w bolesnem milczeniu do serca. Oboje słyszeli swych serc bicie, przeglądając się wzajemnie sobie w ukochanych źrenicach.
— Pocom cię wzywał, możeszże pytać o to? Po to, by cię raz jeszcze zobaczyć i powtórzyć to, o czem nie możesz wątpić, żem niewinny, że rzucono na mnie ohydne posądzenie, za to, że cię kocham i za to tylko, żem się ośmielił ciebie kochać. Ale nie, sobie nie myślę teraz Sylwestro, nie o własnej niedoli, niesłusznem oskarżeniu, rzuconem na mnie przez twą rodzinę, nie o grożących mi niebezpieczeństwach, nie o tem, czy się stanie, czy nie stanie prawdzie i sprawiedliwości zadość, nie o moralnych i materyalnych stratach, jakie stąd ponosim ja i moi, ciebie tylko jedyna! mam na względzie, twoje cierpienia, twój los, to, co cię zmuszają przedsięwziąć i czemu przeszkodzić dziś nie mogę... Oto dla czego widzieć cię chciałem, ukochana, i dla tego, że się już nigdy więcej w życiu nie zobaczymy.. a potrzebowałem choć raz jeszcze spojrzeć w twe oczy, by zaczerpnąć odwagi i nie tchnąć nienawiścią do tych, których ty, Sylwestro, bądź co bądź, kochasz; by nie spełnić w istocie zbrodni, o jaką dziś fałszywie mię oskarżają. Oto dlaczego widzieć cię raz jeszcze chciałem...
Głos jego rwał się, był coraz cichszy, a Sylwestra,. twarz kryjąc na jego ramieniu, płakała. Wówczas Filip, czerpiąc siłę w jej obecności, obu dłońmi podniósł jej głowę i patrząc prosto w załzawione oczy, uśmiechnął się smutnie.
— Nie płacz! nie płacz-że dziecino! Widoku łez twych znieść nie mogę. Zresztą, coś mi szepce w sercu, że nie powinniśmy rozpaczać. Usprawiedliwią mię, byle pojmali Saturnina Chessa i byle wyznał prawdę, a zostanę uniewinniony, zobaczysz. Wiesz dobrze, jakie mam dowody, wiesz, że się niczego nie boję. Nie po to cię wezwałem, byś płakała... i cóż łzy pomogą!
Sylwestra wiedziała, że Filip udaje odwagę i nadzieję, by ją pocieszyć, chciała też łzy swe powstrzymać.
— Mówimy o tobie, śliczna moja mniszeczko, — ciągnął, siląc się na uśmiech i ton żartobliwy, — kiedyż się zamkniesz w swej pustelni?
— Niedługo, gdy wszystko tam gotowe będzie.
Uśmiech uleciał z ust obojgu. Zerwała znów garść siana, on oczami wodził za ruchem jej ręki.
— A jeśliby — spytał po chwili, — jeślibym wrócił uniewinniony, w położeniu, któreby mi pozwoliło dopomnieć się o twą rękę, a ty, po upłynionym terminie, odzyskała swobodę... powiedz, czy mogłabyś wówczas złamać swe śluby, czybyś chciała?
— O tak, — odrzekła, myśląc w głębi serca, że podobna chwila nie przyjdzie nigdy.
Ujął obie jej dłonie.
— Dzięki ci, dzięki! — wielki smutek przysłonił mu oczy. — Czemuż nie mogę cię dziś uszczęśliwić, ponad wszystkie wynieść kobiety, czemu na cię same sprowadziłem nieszczęścia!?
— Ja to, ja, — mówiła, znów plącząc, — nieszczęście zwiodłam na ciebie.
Uśmiechnął się boleśnie i zmienił rozmowę.
— Kiedy szłaś, by dojść aż tu, — pytał, — pamiętałaś drogę?
— Pamiętałam te, tam, głogi. Szłam prosto koło kościoła, ścieżką w dół, aż je dostrzegłam. Szłam wzdłuż biegnącego strumienia, po wydeptanej trawie, myślałam: przechodził tędy! Szłam, lecz nie dostrzegając cię, zaczynałam bać się i wątpić... wtem, widzę cię... Spałeś?
— Nie; czekałem ciebie, — skłamał, w najlepszej zresztą wierze, bo cóż po za nią istnieć dla niego mogło w danej chwili?
Ujął jej rękę, długo tulił do ust i serca.
— Odważną jesteś! — mówił, patrząc na nią z uwielbieniem, — jakże mi ciężko, żem cię unieszczęśliwił. Ktoby przypuszczał, gdyśmy się tu, po raz pierwszy spotkali, że rzeczy taki obrót wezmą? Pamiętasz?
Wsparł czoło na jej ramieniu i Sylwestra przymknęła nabiegle łzami oczy. Przez chwilę żyli przeszłością, dniem dawnym już, gdy obie rodziny, żyjące wówczas w przyjaznych, sąsiedzkich stosunkach, udały się razem na odpust do Madonny del Latte dolce. Oboje zbyt młodzi jeszcze, by brać w rachubę przesądy, dzielące ludzi na stany: wyższe i niższe, śmiejąc się i biegając nad strumieniem, na łące, wyznali sobie wzajemną miłość.
Mógł iż myśleć o tem, że w posiadaniu rodziny Arca, było z piętnaście ferm i łąki przylegle do wiejskiego kościółka Marya in latte dolce, że posiadali oni sto krów czarnych, oznaczonych białą gwiazdką na czole i sto bawołów płowych, gdy Filip Gonneza musiał przerwać nauki w braku środków materyalnych i zaledwie posiadał parę cieluszek chudych i klaczkę siwą, pod starodawnem aksamitnem siodłem, którą dosiadał, jak gdyby był z saracenów rodu.
Piękny młodzieniec, o długich, ciemnych włosach, dosiadał klaczkę siwą i tak dzielnie, wyglądał na niej, tak ślicznie, że Sylwestra Arca, patrząc nań, myślała, że sam królewicz piękniej nie wygląda.
— O Pippo[1] — mówiła teraz, budząc się do rzeczywistości, — nie myśl o mnie. Ja sama, jeśli cierpię, to nie za siebie, lecz za ciebie. Tak cię kochałam — mogłaż już używać czasu przeszłego? — że mi się niczem zdaje ta mała ofiara, poniesiona dla naszej miłości. Gdyby można było wrócić nazad i przewidzieć wszystko, co nas spotkało, kochałabym cię, bądź co bądź, tak samo, bolejąc tylko nad niedolą, w jaką miłość dla mnie cię pogrążyła.
Podniósł czoło, zdawał, się spokojniejszy i wzrok rozkochany zatopił w jej oczach, smutne, ciche zamieniając z nią słowa.
Słońce zapadało szybko, gasło, a złote blaski zachodu mieniły się na różowe, stawały wodniste, przezroczystością zaciągały horyzonty i na zachodzie tylko pasma sine wywierały wrażenie dalekich stałych lądów, wybrzeży. Z łąki spełzły drżące na niej cienie, opadły powiewy wiatru i w żółtawem świetle przedwieczornem, krzaki, kwiecie, trawy, zdawały się do snu układać. Woń pokosów wzmagała się, a głosy kochanków zniżały się, ciche jak westchnienie. Światła, jedne po drugich gasły na niebie, mrok spuszczał się na łąkę, powstały opalone opary, śród których dąb rozłożysty, zdawał się płynąć z ciemniejących liści koroną.
— Zimno ci, droga, — mówił Filip, oddechem swym starając się rozgrzać palce kochanki. — Zziębłaś i późno już... trzeba ci odejść...
— Późno! — powtórzyła dziewczyna, nie ruszając się z miejsca.
Patrzał na nią, jak gdyby pragnął duszę całą w nią przelać; tłumiąc własną rozpacz pod smutnym uśmiechem, którym chciałby ją pocieszyć! Rozumiała to dobrze i powstrzymywała się od łez, by mu więcej serca nie rozdzierać. Na ustach obojgu drżało to samo beznadziejne pytanie:
— Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
Drżało niedomówienie...
— Zimno, — mówiła Sylwestra, siląc się na blady uśmiech i wzdrygając cała, — może mnie już w fermie szukają, myślą czy nie porwali, i uprowadzili bandyci.
Naciągnęła na głowę czarną, jedwabną chustkę, co się jej była zsunęła na plecy. Filip zawiązał ją jej starannie pod brodą. Ucałowali się długo, gorąco... i znów mówili głosem spokojnym, lecz rwącym się co chwila, w wewnętrznem łkaniu, o rzeczach obojętnych, nie tykając tego, co w sercach mieli, a co zbyt było bolesne...
Zmrok się zwiększał, niewymowny smętek padał na ciemniałe zarośla, na cieniem zachodzące nieba, na, w milczeniu rozstających się, kochanków.
— Idziemy? — spytała Sylwestra, i dreszcz przebiegł ją całą, niby przeciągniętą strunę.
W dreszczu tym, Filip czuł całą jej boleść. Zgrzytnął zębami, głusząc słowa buntu, rwące mu się na usta.
— Nie, nie idziemy, pozostańmy razem, wszak mamy do tego prawo! — wołało jego serce.
Nie powiedział tego, tuląc drżącą do piersi i zatrzymując uściskiem.
— Zaczekaj! Chwilę... jedną chwilę jeszcze...
Bała się, myślała, że jej w fermie szukają. Myślała o niepokoju ojca, nie ruszyła się jednak, przytulona do kochanka. Pozostali tak długo, uściskiem spojeni, niepokojem zdjęci, milczący, w okrążającej ich ciszy.
Śród wzmagających się zmroków, na wschodzie pobielały obłoki — księżyc to wschodził.
W dali słychać było szmery, przeciągłe i drżące, ćwierkanie świerszczów, psów szczekanie, brzęk dzwoneczków; pasących się owiec. Księżyc wypływał na nieboskłony, podnosząc się szybko, zrazu czerwony, na tle czarnem, ponad daleką knieją zarośli, bladł, srebrzał, aż blado-złoty, w całym blasku, wypłynął na lazury, użyczając im dziwnej, czarodziejskej przezroczystości. Pod kryształową kopułą nieba, wszystko posrebrzało i gwiazdy mrugały jaśniejsze, zapalając się jedna od drugiej, do brylantów osypujących czarę z lapislazuli podobne. Trawy, krzaki, gałązki pnących się roślin, wszystko przybrało wygląd czarodziejskich wyrobów ze srebra i bronzu. Na łąkach zaczęły się znów/ kłaść cienie delikatne, skracając się, padając, tym razem, ze wschodu na zachód. Łodygi asfodeli, wysokich traw źdźbła, wyglądały jak wyostrzone metalowe ostrza.
— Teraz to już na prawdę odejść muszę, — ozwała się cicho.
Nie zatrzymywał już jej, pomógł powstać z miejsca, starannie owinął dokoła ramion jej czarną, jedwabną chustkę. Sylwestra milczała. Ujął dłońmi twarz jej, podniósł w górę. Chciał się napoić widokiem kochanki w świetle miesiąca, napatrzeć poraz ostatni... Księżyc zapalał w oczach dziewczyny duże iskry, na czoło rzucając bladość kości słoniowej.
— Żegnaj, Sylwestro... Sylwestro moja! Kiedyż się zobaczymy?
— Bóg sam to wie, — rzekła, a w słabym uśmiechu błysnęły jej białe zęby.
Była tak piękną, delikatną, słabą, że mu się serce ściskało bardziej niż kiedy, wobec nieodwołalnej konieczności rozstania się z nią, pozostawienia samą na... życie całe....
— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — powiedział z gorzką zaciętością, pokrywając ją pocałunkami, w których było więcej rozpaczy, niż nadziei.
I nie dbając o grożące obojgu niebezpieczeństwo, chciał ją odprowadzić i podejmując rzucone opodal na trawę, fuzyę swą i beret, raz jeszcze przycisnął kochankę do piersi, unosząc ją niemal z ziemi, w silnych ramionach. Spojeni uściskiem, oddalali się w milczeniu, a za nimi kładły się na łąkę przedłużone ich cienie.




Wspomnienia to te, przeżywała Sylwestra, siedząc, w noc czerwcową, wonną, miesięczną, na dziedzińcu swej pustelni.

— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — mówił Filip Gonneza, przyciskając ją, po raz ostatni do serca, tam, na górze, przy kościółku — Marya in Latte dolce, pokrytym pnącemi się dzikiemi różami, roniącemi balsamiczne wonie pod drżącem światłem miesiąca...
Nie zobaczyli się! I nigdy się już nie zobaczą, i Sylwestra nawet we śnie widzieć go nie powinna...
Zagryzła gotowe bluźnić wargi.
— O! Przenajświętsza! Przeczysta Panienko! Ucisz me biedne serce, — szeptały usta, lecz serce... kołatało w piersi burzą buntu i namiętności.
Woń róż budziła żywsze wspomnienie kościółka w górach, gdzie pnące się dzikie róże były jedynemi świadkami ostatniego i rozdzierającego rozstania się kochanków, a patrzące na nich z wysoka gwiazdy, drżały współczuciem nad ich losem.
Sylwestra wróciła teraz do kapliczki, starając się pogrążyć w modlitwie, w rozmyślaniu, bijąc się w piersi, padając na kolana. Daremne starania, łaska ją opuściła i na purpurowem tle kaplicy, w drżącem odbłysku lampy, migały jej korowody klaczy siwych pod fijoletami aksamitnych, staroświeckich siodeł, a na nich jedna i ta sama postać jeźdźca niezapomniana, postać rosłego młodzieńca, o brwiach czarnych i rzęsach długich. Na alabastrach ołtarza roiły się gałązki krzaków, pokryte blademi różami. Lekkie, szare, marmurowe kolumny, wznosiły się proste i równe, jak te tam w świetle miesiąca źdźbła trawy, a sama Madonna z alabastru, zmieniała się, na tamtą, górską, z drzewa grubo wystruganą, w płaszcz z zielonej brokateli odzianą, co, w półcieniu samotnego ołtarza, górskiego kościółka, czuwała nad bolesną i tragicznie zakończoną idyllą jedynej miłości Sylwestry...
Sylwestra miała gorączkę. Młodzian galopujący na siwej klaczy, na aksamitnem, fijoletowem siodle, zaprzepaszczał się pod ołtarzem, lecz zjawiał się znów, odrywając od purpurowej ściany co się roztwierała na krajobraz księżycem osrebrzonej łąki.
A Madonna po przez opuszczone długie rzęsy, patrzała, rzucając z wysoka, snop świetlanych promieni.
I cała biel mleczna, mistycznej miłości ambrozyą, zalewała płaszcz, szatę, stopy Madonny, falą modlitwy, miłosierdzia, nieskończonej słodyczy, spływając na ołtarz, na stopnie ołtarza, aż do serca Sylwestry. W bieli tej była cała ta światłość miesięczna, pod którą Filip Gonneza opuszczał Sylwestrę, tam, na wzgórzu, przy kościółku Marya in latte dolce, rzucając jej na pożegnanie wyroczne słowa: „Jeśli istnieje sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy“.
Słaniając się na klęczniku, Sylwestra, ukryła twarz w dłonie. Uspakajała się pod wpływem lubych wspomnień, oddawała im bez podziału, żyła, dyszała miłością. Znalazła rozwiązanie trapiących ją zagadek.
Spływająca nań z góry światłość, była światłością miłości, miłosierdzia, przebaczeń.
Tam, poza ślepem obmurowaniem jej celi, róże kwitły, ludzie się kochali...
Tu Dziewica Carpacia witała pozdrowienie anielskie. Archanioł niósł jej wieść upragnioną, niespodziewaną. Opromieniająca jej czoło światłość, była światłem nadziei.
I w sercu Sylwestry rozwijała się światłość wielka, jasna i czysta i w gorączkowem majaczeniu, w którem rzeczy niebiańskie dziwnie się splatały z doczesnemi, błogość zalewała jej duszę. Wróci! wraca!
Kiedy, gdzie, jak, zobaczą się i połączą, o tem nie myślała... czuła, całem jestestwem swem czuła, że to nastąpić musi, nastąpi prędko.
W błogości tego przeświadczenia myśli się jej uspakajały, nerwy odprężały... Snuły się jeszcze przed nią mgliste widzenia. Poza kolumnetkami ołtarza, zamykającemi niby tajemnicze jakieś horyzonty, snuły się obłoki białawe, róże roniły liście lecz dziwnie! zamiast spadać, liście róż przeciwnie wznosiły się, wznosiły... Pomału białe opary objęły wszystko... Sylwestra usnęła.
W absolutnej nocnej ciszy, słychać było poza murem ćwierkanie polnych koników... Wkrótce ozwał się dźwięk dziwny, niby zgrzyt noża na kamieniu, przy ziemi, przy kracie żelaznej kanału, którym odpływały z dziedzińczyka pustelni wody dżdżowe... Spłoszona łątka zmilkła.
Wielkie złote gwiazdy gasły na wschodniej stronie nieboskłonu. Jedna, największa, mieniąc się jak opal, zdawała okiem rozwartem nad ciemną wieżyczką pustelni.
Z ogrodu casa d’Arca biły coraz wyżej, coraz mocniejsze wonie. Zdawało się, że wszystkie na raz róże opuściły listki na źwierciadlaną taflę sadzawki na bystre wody strumienia. Kwiaty piły świeżą rosę, mdłe wonie biły wysoko.
Zgrzyt żelaza u kraty, het! nizko przy ziemi, pod murem, trwał, monotonny, uparty... Teraz się zmienił, zdawał się być miarowem i ostrożnem uderzeniem oskarda o mur twardy... Kratą wstrząsały metaliczne dźwięki, tak jednak ciche i ostrożne, że same łątki nad sadzawką, wiedzieć coś o tem mogły. Ucichło i w niepodzielnej nocnej ciszy, łątki-tancerki, zaczęły znów stroić nad wodą czarodziejskie swoje skrzypki, a opalowa gwiazda mieniła się i drgała na firmamencie szafirowym, ponad ciemną wieżycą pustelni.
Znów zgrzyt, uderzenie głuche, kraty żelaznej, metalowe wibracye i pobrzęki. Znów spłoszone w weselnych swych tanach, zmilkły łątki pawioskrzydłe. Głośniejsze uderzenie, żelaza o żelazo, silniejsze wstrząśnienie...
Wszystko zapadło w ciszę.
Bo i łątki nad sadzawką długo się odezwać nie śmiały, a gdy wróciły do przerwanej symfonii, gwiazdy pobladły już na niebie, i ponad ciemną wieżyczką pustelni, zgasła największa z nich, złoto-niebieska, opalowa.




  1. Zdrobnienie Filippo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.