<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pewnego jesiennego poranku, Serafina, przywiązawszy do siodła koszyczek z przekąską, i winem, weszła na schody oznajmiając „paniczowi“, że koń osiodłany. Przystanęła pode drzwiami, ciekawie podsłuchując, gdyż w salonie pan i pani, rozmawiali z sobą o czemś żywo.
— Osmagam go, jeśli spotkam, — wołał don Stene, chodząc wszerz i wzdłuż po salonie, porządkując myśliwskie przybory i skrzypiąc wysokiemi, żółtemi butami.
— Nie! nie! na Boga! — błagała przestraszona Marya.
— Kogo do dyabła chce osmagać? — rozważała Serafina, przysłaniając ucho ku drzwiom.
— Niech-no go spotkam w pustem polu, zdala od świadków, a sprawię mu taniec taki, że długo popamięta, — odgrażał się Stefan, a szpicruta, którą wymachiwał, ze świstem, przerzynała powietrze.
— Na Boga! Nie! byłoby to szaleństwem.
Szaleństwem, — pomyślała sprytna Serafina. Każdy kij ma dwa końce, — dodała, uśmiechając się złośliwie. Musiała się zresztą domyśleć o kogo idzie, gdyż cofnęła się ode drzwi zanim je Stefan otworzył.
— Jeśliby się zjawił beze mnie, wyrzuć go za drzwi, — mówił, odchodząc, do żony.
— Nie potrafię, — zaśmiała się Marya.
— Aha! Archangelo Porri, — pomyślała w domysłach swych utwierdzona Serafina, a zwracając się do pana, oznajmiła usłużnie:
— Koń gotów.
— Do widzenia! jedyna! — wołał Stefan, zdejmując ze ściany fuzyę. Przerzucił ją sobie na plecy i zbliżając się do żony, ucałował ją.
— O której wrócisz?
— Albo ja wiem! Dzień prześliczny, polowanie powinno się udać, do widzenia!
Zeszła z nim ze schodów; nie wypuszczając z rąk jego ręki i upominając zcicha, by się nie narażał, zachowywał ostrożność. Uspakajał ją z uśmiechem, lecz zaledwie wyjechał na drogę, zwrócił konia ku Nuraghe ruos, gdzie były owczarnie starego Porri.
Strzyżąc uszkiem, kark wyginając, przebierając cienkiemi muskularnemi cięcinami, wierzchowiec Stefana szedł jak na popis. Psy — z tych dwa płowe, z wielkiemi, czarnemi, łagodnemi oczyma, trzeci, znany nam faworyt Josto, czarny, podpalany, o lśniącej szerści wyżeł — biegały, skakały, szczekały wesoło lub pozostawały daleko w polu i wówczas Stefan zmuszony był powstrzymywać konia.
— Josto! A do stu dyabłów! Pieski tu! do nogi. — wołał. — Gelsomina! Josto! Neptun! Nie znacie drogi, co? Czekacie, bym wam sprawił łaźnię! Tu! psy do nogi!
Psy nadbiegały wesoło machając puszystemi ogonami, wyskakiwały, omal za pysk chwytając konia, po chwili, niepomne szpicruty, którą im wygrażał myśliwy, odbiegały daleko.
Dzień był istotnie pyszny! Niebo tak szafirowe, a powietrze tak lekkie, że się horyzonty zlewały z nieboskłonem.
Straciwszy z oczu dachy i strzechy wioski, Stefan doznał moralnego i fizycznego zadowolenia. Odetchnął pełną piersią.
Opuścił był dom, poranka tego, mniej spragniony podstrzelenia kilku zajęcy, lub kuropatw, a nawet wytropienia dzika, niż spotkania na cztery oczy niecnego Arcangelo Porri, którego nikczemność rozdrażniła go do ostateczności.
W wigilię właśnie, żona dzierżawcy zjawiła się była w kuchni casa d’Arca.
— Mąż mój przysyła mnie, — rzekła do donny Maryi, — powiedzieć, że go sędzia śledczy wzywa do Nuoro, gdyż nieboszczyk Chessa, zwierzył się mężowi mojemu co do zabicia don Karola, świeć Panie jego duszy!
— Kogóż Porri oskarża?
— Tego mi nie mówił. Niech go Bóg, nieboraka ma w swej pieczy! Byle pisnąć, a człek zginąć może.
— Porri winien zeznać prawdę, jeśli ją wie.
— Prawda prawdą, a życie życiem. Kto by się chciał narażać na niechybne niebezpieczeństwo. Mąż mój jest ojcem rodziny i jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśliście go podali na świadka...
— My? Bynajmniej. Może potrzebne to będzie potem, w sądzie przysięgłych.
Kobieta przestraszyła się widocznie, ukradkiem przeżegnała się, splunęła trzy razy.
— Jakto! mąż mój pociągnięty zostanie do przysięgi? — spytała.
— Niewątpliwie. Z czem przyszłaś kobieto?
— Z tem, że... że mój mąż nie może się narażać... Ma żonę, dzieci...
— Tośmy już niejednokrotnie słyszeli, — odparła wzgardliwie donna Marya. — W każdym razie powiem memu mężowi, z czem przychodziłaś.
Teraz, galopując po pustej drodze, Stefan myślał:
— Ha! Kto wie? Stary dyabeł ma może racyę. Wyszłoby to może na dobre, dałby się złapać we własne sidła. Tu! Gelsamina! — krzyknął, — dla czego tam stajesz?
Były to trzy kuropatwy na dzikiej gruszy, po za rozwalonego muru, kawałem. Stefan wstrzymał konia, podniósł się na strzemionach i gdy psy stały z wyciągniętą szyją, podniósł fuzyę, przymrużył oko, celował, strzelił.
Dwie kuropatwy odleciały, trzecia spadła z gałęzi. Koń rzucił się w bok, psy rzuciły się ku zagrodzie, przesadziły ją jednym skokiem. Huk strzału rozległ się daleko, echo w przeciwną poniosło go stronę. Z fuzyą w ręku, stojąc na wilgotnej ziemi, Stefan pochwycił za uzdę konia i czekał.
Pierwszy na rozwalonym murze ukazał się Josto, drugie psy. O kilka kroków od myśliwego, zatrzymały się i zawstydzone, że je Josto wyprzedził, przypadły niosąc w pysku nakrapianą szaremi i białemi centkami kuropatwę, w pół jeszcze dyszącą, ze zwieszoną główką i rozwartym, różowym dziobkiem. Niósł ją zdyszany, z rozbłysłemi oczyma. Za nim biegły dwa drugie psy.
Stefan wziął kuropatwę, złożył jej skrzydła na przestrzelonych piersiach, przytroczył ją do myśliwskiej torby, wsiadł na konia lecz jechał stępa, uważnie, w nadziei, że psy wytropią nowe stado kuropatw, pomiędzy krzakami i dzikiemi gruszami. Psy biegały, wietrzyły, lecz z ziemi porwał się tylko kruk samotny, porwał się i wzbił w niezmąconych lazurów pogodę.
Puste pola ciągnęły się długą knieją ciemnej zieleni, śród krzaków głogu, karłowych oliwek, porozrzucanych grusz dzikich, tu i owdzie kęp trawy, a tak głęboką była rozlana ponich cisza, że się echem rozlegał tętent konia...
Po niejakim czasie Stefan skręcił u stóp góry, kędy się rozlegały pastwiska Nuraghe ruos. Przejeżdżał dolinę, przez którą wił się bystry potok, zwany też Turaghe ruos, gdyż niemądre podanie chciało, by wody te spływały z tajemniczego kanału wykopanego wskroś kamiennej skały, przez przedhistorycznych jakichś Obrów.
Droga wiodła zrazu przez malowniczą dolinę, wzbijając się dalej w góry. Słońce zbliżało się do zenitu Stefan głód uczuł i zsiadł z konia, by się posilić w cieniu wystającej nad drogą, jak sklepienie skały. Miejsce to, chwila, krajobraz tchnęły spokojem i ciszą. U stóp Stefana kłębiły się srebrzyste oliwki, krzaki zielonych mirtów, splątane gałązki ciernia, mchy szare, na skalistem podłożu, a gałęzie i liście mieniły się srebrzystemi połyskami. Naprzeciw, dolina zapadała w cień głęboki, na którego czarnym skraju rąbek pastykowego krzaku dzierzgał szmaragdowe festony. W głębi, góry i równiny sine były. Wyżej łupkowata, niby spierzchła ściana skały, mieniła się metalicznemi barwy, w zagłębieniach podobna do szmelcowanej stali, a po za baryerą, nad przepaścią, wzdłuż drogi, zdawały się spływać niebios lazury, gdy, z pod kamieni, zwieszały pnących się kaktusów soczyste gałązki. Śród tych piękności przyrody, dwie linie telegraficznych drutów, przerzynały powietrze, czuwając nad ciszą samotności i górskich czeluści. Potok, po kamiennem łożysku szumiał niewidzialny, a z monotonnym, groźnym jego szumem zlewały się dźwięki rozbujanego gdzieś, na Anioł Pański dzwoniącego kościelnego dzwonu...
A może dzwoniono to na odpust, w dolinie? Białe klacze rżały tam, puszczone na trawę, dzieci, w pstrych adamaszkowych czapeczkach i kaftanach, dziewczęta w purpurowych spódnicach, zawodziły tany dokoła jakiegoś wiejskiego kościółka, nawołującego wiernych na solenną sumę? Pod okalającymi cmentarz kościelny, sklepionemi chodnikami, świątecznie postrojone kobiety, nalewały w głębokie misy giuncata — mleko kwaśne — a chłopcy i ojcowie przypiekali łopatki baranie na homeryczną ucztę? Może...
Stefanowi w oczach stanął obraz wiejskiego święta, z jego biblijnemi, lecz zawsze malowniczemi i poetycznemi bardzo ramami. Uśmiechał się.
— Wypijmy! — rzekł na głos, sam do siebie.
Pił, z przechylonej do warg, flaszy rżniętej, w srebro oprawnej. Wino mu odświeżało zaschłe gardło, ciepłem rozlewając się w piersiach. Czuł się orzeźwionym, a zarazem zdejmowała go rozkoszna ociężałość, zbliżała się bowiem godzina siesty.
Psy, ugasiwszy pragnienie w potoku, wróciły skacząc wesoło i legły w cieniu oliwkowego drzewa. Do w drzewa uwiązany koń skubał trawę i przeżuwał ją, łeb podejmując. Stefan wyciągnął się na murawą porosłej pochyłości wzgórza, wewnątrz rozgrzany winem, zewnątrz prostopadłemi, lecz łagodnemi promieniami słońca, zapatrzony w bezmiar lazurów, zasłuchany w szum wodospadu i owe szmery tajemnicze, urocze, co wypełniają największą ciszę polną i leśną. Wdychając balsamiczną woń przywiędłych krzewów, czuł niesłychaną błogość, podobną do tej, jakiej doznawał przy popołudniowej sieście w domu, lecz żywszą, pełniejszą, wzmożoną bezpośredniem zetknięciem się z przyrodą.
W absolutnem napawaniu się rozkosznym wypoczynkiem, nie czuł zrazu szybszego obiegu krwi w żyłach, żywszego nastroju nerwów i muskułów rozprężenia. Poprzez fizyczne te sensacye, napawał się przejmującem go ciepłem słońca, odurzającemi balsamicznemi emanacyami doliny i góry. Po niejakim dopiero czasie zdał sobie sprawę z fizycznej błogości, jaką się napawał, zwracając uwagę na niezmierzoną głąb rozwieszonych nad sobą lazurów, na ciszę i szmery polne, układające się w muzykalny motyw. Marzył. Cisza i szmery te podobnemi były do nieprzerwanego szumu olbrzymich lasów, z których głębi wznosił się głos całego ludu prastarego, na którego w niebo bijące wołania, składały się prastare modły i klątwy prastare, śmiech rozkoszy i bólu bojowe hasła i miłości szepty, modły zwrócone ku nieznanym bogom i tajemniczym wrogom: symbolizującym Słońce i Miesiąc, Ogień i Żelazo, Miłość i Nienawiść. Głos rasy, głos Sardynii, dźwięczał w szumie potoku. Był to lied motyw ludowej pieśni, w której takt poważny, smutny i dziki, perliste dźwięki kościelnego, w oddali dzwoniącego dzwonu, rzucały nuty lekkie, skoczne, dziecięcym rzekłbyś śmiechem, ptasząt świegotem rozigrane, wysokie, czyste nuty, którym wtórowały miarowe, głębokie basy szumiącego w górach potoku.
Stefan słuchał oczarowany. W dźwiękach wód i lazurach nieba, odnajdywał wraz z samym sobą duszę swej rasy i ojczyzny, to co dawało rozpęd krwi napływającej mu przyśpieszonym biegiem do skroni, pulsów, serca. Odnajdywał nurtujące go instynkty: zmienność usposobień, dziedziczoną po praojcach gwałtowność, niezaspokojone pragnienia, nieświadome, ślepe popędy, tęsknotę za miłością potężną i równie nieubłaganą nienawiścią i tej apatyi głuche ziarna, co go obezwładniała, podobna do popiołów zimnych, zasypujących iskrę, pogrążając go w marzenia pół senne, pół namiętne, tem natrętniejsze, im bardziej niedościgłe.
Czuł to i rozumiał doskonale w tej chwili. Czytał biegle w samym sobie, W przedziwnem jesnowidzeniu sumienie odróżniało stanowczo zło od dobra i to co dobrem było w jego duszy, powstawało i potępiało to, co złem było, napełniając go, przynajmniej na daną chwilę, zadowoleniem z wewnętrznej, przeciw samemu sobie zwracającej się, absolutnej bezstronności.
Wydawał się sam sobie marnym, słabym, pozbawionym miary sprawiedliwości. Czuł, że w jego własnych niedostatkach o wiele więcej niż w marnym poziomie jego rodzimej wioski tkwi zarodek tego, co go napawa goryczą i zniechęceniem. W ognisku cywilizacyi najszerszem bogdaj w prądach zbytku, rozkoszy i pracy, pozostałby nieużytecznym, kto wie, szkodliwym może. Ubogi i zmuszony do zarobkowej pracy, zgorzkniałby znów w zawiści. Wówczas, gdy wyobrażał sobie, że w dźwiękach Tannhäuser’a słyszy pobudkę do idealnej pracy, kłamał, sam siebie oszukiwał.
Pracy nie łaknął, pracy nie miłował, i czuł niechęć ku tym, co pod mianem socyalizmu, kryją egoistyczne pożądanie cudzego dobra. Bogactw swych nie odrzekłby się za nic, czując wstręt nieprzemożony, atawistyczny, po przodkach odziedziczony, wychowaniem rozwinięty, do wszelkich zajęć, przypominających ręczną pracę. Pracować? Dla kogo i poco? Praca, zwłaszcza narzucona nieubłaganą koniecznością, zdwoiłaby jego pesymizm, popchnąć mogłaby na manowce. Kłamał tedy przed samym sobą, gdy za czynem tęsknił, oszukiwał sam siebie. Kłamał, oszukiwał we wszystkiem... Kłamał, oszukiwał, wmawiając w siebie, że nie kocha Maryi, gdyż nieodpowiada wyśnionej przezeń modle żony-kochanki, nie dorasta do idealnej skali jego duchowych i intelektualnych wymagań. Żona jego dobrą była, słodką, pełną delikatności, jakąby się najbardziej wykształcona kobieta poszczycić mogła, a jeśli jego miłość dla niej osłabła, to skutkiem pożerającej go nudy, przesytu w łatwem posiadaniu kobiety prostej i szczerej, co mu się cała oddała. Toż samo byłoby z każdą inną, Bóg wie jak mądrą, uczoną, sprytną...
I kłamał, gdy powstawał przeciw podłościom ludzkim, gdyż wzgarda jego pochodziła nie z wyższości moralnej, nie z czystości niepokalanej sumienia, a z krewkości człowieka, któremu podłość innych ludzi staje na drodze do upatrzonych celów. Czyby się równie gwałtownie oburzał na Porri’ego, jeśliby łotr ten drogo nie chciał sprzedać swej podłości? Nie! nie oburzałby się tak gwałtownie, odpowiadało mu zbudzone jego sumienie.
Uśmiechnął się. Przestał czuć gniew przeciw wiecznemu dzierżawcy, ale... przeciw samemu sobie, oburzyć się nie potrafił jeszcze...
Wiedział, że poranka tego zmierzał na pastwiska by ukarać dzierżawcę nie za fałszywe, lecz za słuszne świadectwo i jeśliby przed kilku minutami, nie był przejrzał we własnem sumieniu, byłby przekonany, jak w chwili, gdy dom swój opuszczał, że celem jego jest wymierzenie sprawiedliwości.
Zawsze tak bywa w życiu.
Świadomie czy nieświadomie, przez naiwność, czy przez złośliwość, na własną rękę czy w gromadzie, co społeczeństwem się zowie, człowiek myli się, gdy sądy sprawia nad samym sobą lub nad innemi. Teraz go oświeciło słońce prawdy i jednocześnie zamiast goryczy i wzgardy, miał wewnętrzne ukojenie. Czuł jak by się oderwał od poziomów życiowych. Owiał go jednak natychmiast duch zwątpienia. Synteza, do której gdyby światło prawdy, przenikające go całego, jak gdy doszedł, słuszną była, lecz mu to nie przeszkadzało mylne sądy wywodzić o samym sobie i o innych...
Takie to ludzkie!
Wtem, okoliczność błaha i powszednia, zbudziła go z zadumy, w jaką popadł przy szumie potoku. Ktoś nadjeżdżał. Słychać było klaskanie z bicza.
Psy porwały się z miejsca szczekając. Stefan podniósł się i zwrócił głowę, skąd turkot kół wozu nadchodził. Wóz przejechał szybko, mignąwszy ponad płotem drogi, wywijanym przez woźnicę biczem, turkot kół słabnął, ginął w oddali, wszystko wracało do uprzedniej ciszy, której wtórował szum potoku.
Lecz urok uprzedniej chwili był zerwany, czar prysnął i Stefan nie czuł już uprzedniego, błogiego, wewnętrznego ukojenia. Zmąciło się, rozświecające samą głąb jego duszy światło. Wskoczył na konia, gwizdnął na psy i jechał dalej zachmurzony i zamyślony, chociaż przejęty głęboką tęsknotą za dobrem, za sprawiedliwością. Wyjechawszy na drogę, wstrzymał konia przy parapecie nad przepaścią, wsłuchując się jeszcze w szum potoku i patrząc na ocieniony skałą kątek, gdzie zażył spoczynku i niespodzianych, a głębokich wewnętrznych wrażeń. Zdawało się, jak gdyby chciał wrazić sobie w pamięć każdy szczegół miejsc tych. Z wysokości, z jakiej na nie spoglądał, wyglądały one inaczej, a przyciszony szum potoku zdawał się monotonnym i smutnym.
W nim samym stały jeszcze wrażenia przeżyte pod niezmierzoną wysokością i niezmąconą pogodą lazurów nieba, przy akompaniamencie chorału przyrody, budzącego w jego duszy swą słodyczą i majestatem, dążenia do prawdy i sprawiedliwości, zdolność silnego odczuwania bólu i rozkoszy, właściwą geniuszowi jego rasy.
Ujechał kawał drogi, zwrócił na prawo, kierując się przez znane sobie przesmyki w górach. Była to ścieżka wykuta w skale, zwana w miejscowem narzeczu: „Iscala’e lizos“ — czyli schody lilii, gdyż na wiosnę, pomiędzy zaroślami okalającemi ścieżkę, kwitły niezliczone białe i wonne kielichy dzikich lilii. Teraz, na podkładzie brunatnym i skalnym, same mastykowe zieleniały krzaki, same ligustry dzierzgały fijołkowe wzory na skalnych zrębach, ponad przepaścią. Tu i tam krzaki głogu czerwieniały jesiennym owocem i na harmonijnem tle barw przyćmionych i metalicznych błysków kamienia, zeschłe wrzosy sterczały niby żelazne, rdzawe, w ogniu pokręcone, pręty.
Wyżej, ścieżka pięła się po stromych skałach.
Poprzedzany przez wesoło skaczące psy, wierzchowiec Stefana śmiało wspinał się w górę, po wązkiej, śród skalnych przepaści zawieszonej ścieżce, stąpając ostrożnie po nierównych kamieniach, brzegiem fioletowym, kwieciem dzierzganej przepaści.
Stefan wzrok miał zwrócony w górę, snując nić myśli i zdawało mu się, że przebywa symboliczną drabinę, której szczeble wiodą go coraz wyżej, do coraz to szczytniejszych oderwali, tak szczytnych, jasnych i pogodnych, jak lazury, w których wązka, skalna, śród przepaści wijąca się ścieżka, zdawała się ginąć...
A szczyt ów był coraz bliższy. Owiewało go cieple tchnienie, balsamiczną wonią nasyconego halnego wiatru. Horyzonty rozszerzały się, precz, aż ku sinym profilom Gennargentu.
Nad krajobrazem leżała niczem nie zmącona cisza.
Nagle psy zaszczekały. Ktoś widocznie, z tamtej strony góry, zbliżał się do jej grzbietu. Stefan nastawił ucha i wzrok wytężył. Płowe psy zniknęły za załomem skały, Josto pozostał na miejscu, szczekał i oglądał się na pana. Kto tam był?
Stefan spiął konia, koń przyśpieszył kroku — jeszcze trochę, stopni nierównych kilka, a będzie u szczytu. Josto nieruchomy, z wyciągniętą szyją, jak z bronzu wykuty na turkusowem tle nieba, warczał cicho. Stefan gwizdnął na niego chcąc uciszyć, bo mu się zdawało, że na tych wysokościach, pod tem pogodnem niebem, w tej ciszy uroczystej skupieniu, każdy, czy to pieszo do trzód swych dążący owczarz, czy zamożny, na pięknym koniu jadący podróżny, jadnakie mieli prawa do przyjacielskiego pozdrowienia. Uspokojony głosem pana, wyżeł przycichł, a jednocześnie na przeciw Stefana, wyłoniła się zrazu głowa, ramiona, potem, wreszcie cała postać wysmukła i silna, młodziana, w wieśniaczej odzieży. Na chwilę obie postacie owczarza, czy górala, i jeźdźca na karym koniu, znieruchomiały na grzebiecie wązkim skały, na turkusowem tle niebios.
Zaledwie siebie spostrzegli, i ten i tamten zmienili się na twarzy, zbledli obaj, a w szybko zamienionem spojrzeniu, przebiła się groza sprzecznych i tragicznych uczuć.
Z burzy tych nagle zbudzonych uczuć, w duszy Stefana, pod wpływem dopiero co rozbudzonych myśli, wyraźnie wydzielało się pragnienie zgody, wybaczenia, sprawiedliwości, i chociaż w przebraniu górala, poznał Filipa Gonnesa, pozdrowił go skinieniem głowy. Serce jednak biło mu tak gwałtownie, wzruszenie tak mu wzrok przyćmiło, że nie zauważył czy mu się tamten odkłonił i dopiero ujechawszy spory kawał drogi ochłonął z wrażenia, opamiętał się. Teraz, przeciwnie, krew mu uderzyła do twarzy, wrząca krew jego rasy, zbudziły się instynkty nienawiści i zemsty, ukłon zamieniony z wrogiem, zdał mu się poniżającym jego godność i dumę. Stefan burzył się... lecz raz jeszcze górę wzięły uczucia szlachetniejsze, pobudzone widokiem rodzimej przyrody, w szczęśliwą chwilę wniknięcia w tajnie własnego serca i sumienia. Pragnienie zgody i sprawiedliwości górą było! Szczyt Jenna’e beutos, — wichru wrota — dalekim był jeszcze. Zjeżdżając ostrożnie, zachodni skłon skały, Stefan pomyślał, po raz pierwszy, że Gonnesa mógł być istotnie niewinnym przypisywanej mu zbrodni? Stefan zostawał pod i wrażeniem szczerego, jasnego wzroku, z którym się spotkał w szybko z przechodniem zamienionem spojrzeniu.
Niewinnym był chyba? Winny skorzystałby z okazyi, zatrzymał w cieniu skały, pod ponurem sklepieniem Wrót Wichru, strzeliłby bez wahania na wroga i oskarżyciela. Tymczasem Goneza ustąpił z drogi temu, którego ukłon zbudził w nim najokrutniejsze wspomnienia; odszedł nie oglądając się, bez słowa, bez najlżejszego ruchu wyzwania lub groźby, a w szybko zamienionem z jeźdźcem spojrzeniu, tyle było dumy i pogody, że nawet Stefan, pomimo wzburzenia, nie doznał trwogi i nieufności, spotkawszy się oko w oko, w głuszy i w samotności Wrót Wichru, ze śmiertelnym wrogiem swego domu.
Od pół godziny prawie okalał obszerne własność jego stanowiące, a po stoku gór zbiegające w dolinę pastwiska. Po tej stronie stok góry był coraz łagodniejszy, a horyzont, od strony morza, przyrzynała sina masa Monte Bardia. Gaje oliwków i krępych dębów wieńczyły należące do Stefana, żyzne pola opasane płotem z łupkowego, połyskującego na słońcu, kamienia. Nuraghe, od którego miejscowość nazwę wzięła, składała się z rumowiska wielkich kamieni czarnych, odymionych, otoczonych rozwalonym obmurowaniem, z po za którego, rumowisko spoglądało na okolicę, z zagadkowością prastarego Sfinksa.
Porri, oddzierżawiwszy innym owczarzom główne pastwiska, własne trzody trzymał na gorszych łąkach i sam, z rodziną, zamieszkiwał chatę w pobliżu rumowiska, skąd rządził podwładnemi sobie owczarzami. Hodował wieprze, kozy, owce, miał sporo uli wzdłuż muru obwodowego, uprawiał też pole, siał jęczmień i pszenicę. Psy Stefana rozbiegły się pomiędzy zaroślami. Josto, przez otwarte na oścież drzwi, wpadł do chaty, węsząc wystygłe piecowisko tak energicznie, że aż rozdmuchał popioły. Uwiązany przy chacie, w szopie, pies rudy, owczarski, ujadał, lecz nikt się na progu chaty nie zjawił.
— Gdzie do stu dyabłów łotr ten się schował — myślał Stefan, zeskakując z konia i nie zdejmując ze spoconego konia siodła, uwiązał go u drzewa. Hukał, gwizdał, psy łowcze szczekały, pies gospodarza ujadał, nikt się jednak nie pokazywał, Stefan poszedł tedy przez małą polankę, szukając dzierżawcy. Na skałach stały malownicze kozły białe, o dużych rogach i długich brodach, o wielkich, czarnych, wilgotnych oczach. Na widok nieznajomego przechodnia, wspinały się wyżej, obrywając zwieszające się nad przepaścią młode gałązki. Stado czarnych, chudych wieprzy, ryjących ziemię na polance, rozproszyło się z piskiem i kwiczeniem.
Wwreszcie, dał si ęsłyszeć głos ludzki, zapędzający rozpierzchłe stado nierogacizny:
— O! he! o! he!
— Mam go! — mruknął Stefan, — zobaczymy co powie.
Po chwili spotkał Porri’ego, brudniejszego niż kiedy bądź z brodą nie uczesaną, rozwianą na wszystkie strony, podobną do wichrem rozrywanej starej strzechy.
— O, don Stene! kumie! — wołał zdala. — Skądże Bóg prowadzi? Jakie cię tu kumie, zagnały wiatry?
— Szukam cię od godziny, — mruknął gniewnie don Stene, — gdzieżeś się do dyabła chował? Czy jest tu co do upolowania?
Spostrzegłszy zły humor dziedzica, przeląkł się stary dzierżawca i domyślił, że Stefan Arca spotkał na drodze Filipa Gonnesa. Trzeba było sprawę tę obrócić na swą korzyść.
— Ha! ha! — zaśmiał się chytrze, przymrużając oczy, — spóźniłeś się don Stene o całą godzinę. Gdybyś był przyjechał wcześniej, grube byś spłoszył zwierzę. Ha! ha! Czy spotkałeś kogo?
— Ja? Nikogo, — odrzekł obojętnie Stefan.
— I nie domyślasz się o kim mówię, — śmiał się stary. — Orlątko, zwano tak Gonnesa, młodszego, gdyż ojciec jego, też Filip z imienia, przezwanym był w okolicy „starym orłem“, było tu, jak mnie widzicie, kumie, i na tem, ot, miejscu, groził mi, że jeśli pisnę słówko o tem, com słyszał, od Saturnina Chessa, zanim go dyabeł porwał w swe szpony, jeśli słówko pisnę, że mnie zostanie ot, tyle!
Porri kurczył się, przysiadał do samej ziemi, wielki palec lewej ręki przyciskając do końca paznogcia, małego palca.
— Ot, tyle! — ciągnął. — Co mi zrobić możesz nieopierzone ty pisklę, — pytam go, a on tylko pięścią zaciśniętą zagroził i mówi: „Opierzone czy nieopierzone, „Orlątko“, poradzi sobie, z krogulcem“ — mówi, klnąc na wsze bogi. Tylem go widział... Powiedzcież kumie don Stene! powiedzcie, co mam począć nieszczęśliwy?
Stefan słuchał z roztargnieniem, oglądając się w prawo, w lewo, gwiżdżąc na psy, podrzucając nogą drobne kamyki. Przekonany o fałszywości i przebiegłości owczarza, chciałby jednak, w imię powziętych postanowień i zachwianego zaufania w sprawiedliwość własnych sądów o rzeczach i ludziach, wierzyć, że mówi prawdę. Zdejmował go gniew głuchy i wszelkich dokładał starań, by się opanować.
— Dość tego, — machnął ręką, — żona twoja przychodziła powiedzieć, że świadczyć zamierzasz w ten sposób, by uniknąć odpowiedzialności. Cóż chcesz bym ci doradził? Rób jak ci się podoba. Przybyłem dziś na polowanie. Dajcie mi pokój z całą tą sprawą. Mam jej dość. Więc nie ma tu jak mówicie co strzelać? Ani skalnego orła?
— Ah! ah! — śmiał się z przymusem stary, — sam jestem jak palec, samusieńki. Gdybyście go spotkali kumie...
— Gelsamina! — krzyknął Stefan, przywołując do nogi sukę, uganiającą się za wystraszonem, przerażliwie kwiczącem prosięciem.
— Oh! oh! puść go! rzuć! — wrzeszczał, w dłonie klaszcząc, owczarz, — suka wzięła go za dzika! Precz! zostaw! po chwili, zwracając się do dziedzica, mrugnął okiem.
— Gdybyście jednak kumie, wypłoszyli orlątko?...
— Postąpię jak mi się podoba, — odparł chłodno Stefan, — i wy, kumie, róbcie swoje, a reszta należy do sędziów. Teraz, proszę nakarmić konia. Pusto tu, jak wymiótł. Gdzież parobcy, owczarze?
— Dyabeł ich wie! Do pracy zagonić trudno, rozłazi się to... Orałem, ot, tam! Ale wół mi zachorował i mam kłopotu nie mało. Syna posłałem właśnie tam, na skłony Orfgosolo, po lentischio vero, prawdziwy mastykowiec, wróci chyba na noc.
— Po co?
— Jakto! Nie wiecie kumie? Są to zabytki, co co rosły na naszej wyspie za dawnych czasów, może jeszcze za Obrów, za własnych naszych królów, albo ja wiem! Liść ma duży, z połyskiem. Doskonałe lekarstwo dla żywiołu. Ziele święte, namaszczone!
— Kto je namaszczał? I że też tak wszystko leczy? — zauważył Stefan, nie śmiejąc się jednak, gdyż wiedział, jak głęboko w umyśle dzierżawcy i innych okolicznych owczarzy, zakorzenione są stare tradycye, gadki i zabobony.
— Byle syn mój znalazł, — mówił stary, stojąc zapatrzony w rozpadliny jakiemi się marszczą skłony góry Atha. — Odkąd tu jestem, od lat pięciu, używałem ziela z tej garstki com tu z sobą przyniósł, zawsze z najlepszym skutkiem. Miałem zapas, lecz mi skradziono, żeby tak w piekielnej smole smażył się ten co skradł! Teraz, musiałem tak daleko, o tyle mil, posyłać syna. Bore cały dzień traci, a tu pracy nawał i nie wiadomo, czy znajdzie, choć mu dokumentnie rozpowodziałem gdzie i jak ma szukać; ale tameczni owczarze, łotry! chowają jak mogą, co raz rzadsze krzaki lautysku, a czego nie uda się im skryć, to urzekną. Gałgany!
— Czy przenocujecie tu dziś, kumie, — spytał po chwili, widząc, że go Stefan słucha z roztargnieniem.
— Może... jeśli uda mi się co upolować. Jedną tylko mam kuropatwę, wstyd mi z tem wracać do domu.
Porri poskrobał się w głowę: wiedział, że na polowanie widoków nie było. W rzeczy samej on i inni owczarze wytępili, za pomocą zamówień, znachorów, czarodziejskiej, jak utrzymywali, sztuki, drapieżne w okolicy ptactwo, sprawujące spustoszenie w trzodach. Orły górskie i jastrzębie porywały jagnięta, koźlęta, prosięta. Za pomocą tychże samych „zamówień“, przy okadzaniu od czasu do czasu zagród liśćmi oleandru, rankami w noc świętojańską, starali się zabezpieczyć „żywioł“ swój od wilków, dzików, kun. W znachorów i ich praktyki Porri wierzył o wiele więcej, niż naj bieglejszych strzelców i sztukę myśliwską. Stefan znalazł się w otoczeniu najgrubszych zabobonów, owczarskich praktyk i mógł liczyć chyba na chude kraski, rozpościerające łaskusy swych skrzydeł na żółtawych szczytach dębniaków lub na mieniące się olbrzymie bąki, brzęczące w słońcem przepojonem powietrzu, na wielkoskrzydłe czarne, z krwistem nakrapianiem motyle, uwijające się śród krzaków przeplatanych świeżym jeszcze żmijowcem.
Nie odjechał jednak, miejscowości i krajobrazów urokiem zatrzymany. Rozbudzone dnia tego w górach uczucia i myśli obejmowały go coraz mocniej. Czuł się lekkim, pogodnym, pogodzonym ze światem i z życiem, nawet z ludźmi, chociaż rodzaju ludzkiego jedynym, blizkim go, na daną chwilę, przedstawicielem był owczarz zabobonny, chytry, fałszywy, chciwy, którym pogardzał, którego niedawno nienawidził. Rozumiał doskonale, że stary łotr kłamie, schlebia mu, we wszystkiem ma ukryte cele; słuchał jednak cierpliwie jego gadaniny, i radby odkryć w nim coś dobrego, jakiś rys sympatyczny. Podczas gdy dzierżawca oddalił się, by rozsiodłać, napoić i nakarmić jego wierzchowca, Stefan przywołał psy swe i poszedł ścieżką pomiędzy zagajnikiem, który Porri trzebił, chcąc go w orne zamienić grunta. Tu, pod szałasem z gałęzi, na podściale ze słomy, leżał wół chory. O parę kroków1 dalej pasł się na polance jego towarzysz, od czasu do czasu nastawiając uszy, podnosząc łeb i pysk różowy, owiany parą gorącego oddechu. Łagodne, niby współczujące, długie spojrzenie, wypukłych, czarnych oczu wołu, zwracało się na chorego towarzysza pracy.
Uchylając przysłaniające je gałęzie, Stefan pochylił się nad cierpiącem stworzeniem. Prześliczne było, rosłe, płowe, z łbem srebrzystym. Leżało teraz z przymkniętemi powiekami, pieniąc się i oddychając ciężko. Stefan poznał odrazu, że ma zapalenie kiszek; zawołał gospodarza.
— Trzebaby mu dać oliwy, pomoże to mu pewniej od głupich, zabobonnych praktyk.
— Nie pomoże. Oliwy, oleju, wszystkiego próbował już Porri... Nie w tem lekarstwo na „wieczystą siłę“.
— A wiecie kiedy zachorował? — opowiadał, — nie dacie kumie wiary, aj jednak powiem prawdę, jak gdybym stał przed samym Bogiem...
— I wówczas nie mówiłbyś prawdy, — uśmiechnął się Stefan Arca, pewien, że mu dzierżawca bajać będzie nowe bajki; jakoż istotnie Porri opowiadał, że przed dziesięciu dniami, gdy przechodził drogę, z wprzęgniętemi w jarzmo wołami, spotkał Gonnesa. ojca, „starym orłem“ zwanego.
— Gdzie zamierzasz, Archangelo Porri? — pyta go stary orzeł.
— A jużci, w pole, do orki.
— Ha! — śmieje się stary, — tego pysznego, płowego wołu, z łbem siwym, toś już pewnie od dziedzica dostał, za fałszywe świadectwo. Przekupili cię, służalcze!
— Orle, ty stary, — mówię mu, — służalcem nie jestem, nie znam, co to pany! a duszy, za parę rogów nie sprzedam.
Wywiązała się sprzeczka, którą Gonnesa, ojciec, zakończył rzuceniem uroku na woły, a może i na dzierżawę.
— Obyś stary łotrze, ty i woły twoje, padli na ścierwo jastrzębiom, w Nuraghe ruos, — zawołał odchodząc.
Historyę tę Porri opowiadał ze łzami w oczach, i tak namiętnem przekonaniem, że Stefan sam nie wiedział, czy śmiać się, czy żałować starego. Przez wieczór cały dzierżawca z wzrastającym z chwili na chwilę niepokojem, wyczekiwał powrotu syna, a Stefan przebiegał wzdłuż i wszerz pastwiska, użytkując na darmo naboje, strasząc tylko strzałami czepiające się coraz wyższych skał, kozy i kwiczące niemiłosiernie wieprze. Zwiedził wszystkie owczarnie, pasieki, zatrzymując się często i przypatrując malowniczym krajobrazom. Pogodny, jesienny zachód słońca zaróżowił góry wybrzeża. W powietrzu panował niezrównany spokój. Niebo mieniło się zielonkawe, liliowe, turkusowe, koralowe, a blaski te łagodne, odbijały się na lśniących, krzemienistych skłonach skał, na poblizkich gór nagich wierzchołkach.
Stefan szedł wzdłuż strumienia, którego wody złotawe, przy zachodzie słońca, ciemno brunatne w cienie, szemrały srebrzyście. Słychać było owiec i kóz beczenie rzewne; czasem pies zaszczekał, zakrakała wrona; dolatywały miarowe, głuche uderzenia motyki dzierżawcy o grunt twardy, skalisty. Zresztą nic nie naruszało wielkiej, różowo złotej, czarnemi smugami głębokich cieni, przerzynanej ciszy, zapadającego w górach wieczoru.
W pewnym punkcie spostrzegł zbliżającego się chłopaka, słusznego i barczystego. Wyrósł z za ciasnej bluzy i zakrótkich spodni, buty niósł na kiju, a nogi miał owinięte w zbrukane gałgany; stawiał szerokie kroki, śpieszył, a jego ciemna sylwetka, rysowała się ostro na tle zachodu.
Nie dochodząc do zagrody, przystanął, gwizdnął, zebrał rozproszone po pastwisku owce. Na głos jego zbiegły się ze wszech stron i z wyciągniętą szyją i zwisłemi uszami, popychając się wzajemnie, kłębiły brudno białą, wełnistą ławą.
Był to Bore Porri, przystojny wyrostek, ten właśnie, którego dzierżawca wysłał po czarodziejskie ziele, aż na Orgosolo. Owczarz czekał samej chwili zachodu słońca, by dać zażyć choremu wołu cudotwórcze ziele. Wróciwszy do zagrody, Stefan przypatrywał się tym manipulacyom, z założonemi za plecy rękoma.
Słońce zaszło, pozostawiając złotą gloryę na szczytach gór. Ciepło rozlewało się w powietrzu, nad krzakami, parowało z rozgrzanych słońcem, w ciągu dnia, kamieni i skał, a góry w oddali, przed chwilą różowe, mieniły się w sine, nabierając odcieni piór pawich.
Nadeszło paru owczarzy i dopomagali dzierżawcy roztworzyć wołu pysk, zalany zielonkawą pianą i wepchnąć do gardła zioła, zmieszane z roztartym owsem. Stefan nachylił się, chcąc zajrzeć do gardła chorego zwierzęcia, lecz go jeden z owczarzy odepchnął, pytając gniewnie:
— Wierzycie, czy nie wierzycie?
— Nie bardzo, — odparł don Stene.
— W takim razie, lepiej byście odeszli jaknajdalej, bo tu trzeba wiary. Lekarstwo nie działa, gdy się zeń wyśmiewa.
— Wcale się nie wyśmiewam.
— Kto nie wierzy, ten wyśmiewa.
— Bóg z wami! — odrzekł Stefan, odchodząc. Był obrażony, szyderczy nieco, lecz przedewszystkiem, zdziwiony potęgą tego co się mianuje zabobonem, a posiada taką moc nad umysłami prostaczków.
W pobliżu szałasu, spotkał młodego Porri, wybierającego się do wsi.
— Poczekaj, — rzekł mu, — dam ci kartkę do mojej żony, oddasz natychmiast po przybyciu do wsi. O której godzinie przybędziesz? Nie późno chyba? Osioł twój ma sążniste nogi.
Chłopca zadowolniła pochwała ta wierzchowca, i zanim przypiął sobie ostrogi do pięt obnażonych, Stefan wydarł kartkę z pugilaresu i pochylony nad wielkim kamieniem, ołówek do ust podnosząc co chwilę, pisał coś nakształt miłosnego bileciku.
„Droga Maryo. Nie niepokój się, jeśli nie wrócę dziś wieczorem. Jestem w Nuraghe ruos i chociaż owczarze twierdzą, że niema w okolicy zwierzyny, liczę na pomyślne o wschodzie słońca polowanie. Wieczór mamy piękny i ciepły, letni. Myślę o Tobie. Gdybyś widziała jak tu ładnie. Same dobre myśli cisną mi się do głowy, uczucia do serca. Co do P., zastosowałem się do twych rad. Brakniesz mi tu, chciałbym, wraz z Tobą, napawać się pięknością miejsca i tej nocy. Myśli moje z Tobą. Zdala składam pocałunek na twych ustach.

Stene“.

Odczytawszy bilecik, osądził, że jest zbyt poufałym, by mógł być wysłanym bez koperty.
— Czy nie macie laku w chacie? — spytał żartobliwie.
— Na co? — spytał chłopak. — Aha! rozumiem, na zapieczętowanie listu. Proszę, zapieczętować można zwilżonym chlebem.
— Puh! — skrzywił się Stefan i otwierając szafę, znalazł w niej zwitek stoczka, świecę woskową, dwa scyzoryki, parę nożyczek, fajkę, kłębek szpagatu, stare gazety, lecz laku ani na lekarstwo.
— Niech panicz śpieszy — napędzał go młody Porri, ciągnąc za uzdę osła.
— Co tu począć, — myślał Stefan, patrząc na wszystkie nieużyteczne, w szafie znalezione graty.
Wyrostek zarzucił na plecy skórzany worek, nogę wkładał w strzemię.
— Prędzej! prędzej! ciemnieje! — napędzał.
Eureka! — zawołał Stefan, rad z pomysłu, i przygrzawszy, na zapalonej zapałce woskową świecę, rozgrzanym woskiem list zapieczętował.
Chłopieć siedział już na grzbiecie osła. Podany list schował na piersiach, pod koszulą i oddalił się, śpiewając. Osieł i jeździec znikli szybko śród brunatnych załomów skał, lśniących się jeszcze tu i owdzie, w gasnących blaskach zachodu. Pomału, za zaroślami, zginęły echa oddalającej się piosenki... Pies dzierżawcy drzemał, psy, don Stene, pokładły się na polance, w pobliżu pasącego się tam wierzchowca.
Pozostawszy sam, Stefan zapalił papierosa, oparł nogi o komin i palił spokojnie, czekając powrotu do domu dzierżawcy, a w miarę, jak dzień gasł, najdalsze dźwięki i szmery, rozchodziły się głośniejsze śród wieczornej ciszy i górskiej samotności.
Niebawem nadszedł Archangelo Porri, w towarzystwie drugiego owczarza. Kozy i trzodę chlewną zamknięto w oborach i chlewach, w chacie rozpalono ogień, a na niebie, dokoła pierwszych wieczornych gwiazd, zaczęły się zapalać coraz nowe gwiazdy, zielonkawe, błękitnawe. Kopuła wieczornych nieboskłonów miała barwę pierwiosnku.
Na kolacyę Porri podał gościowi trochę słoniny, jęczmiennych placuszków i koziego mleka. To ostatnie będąc rzadkością w tej porze roku, postawił przed gościem, a podając Stefanowi łyżkę wystruganą w rogu baraniem, doradzał mu nakruszyć chleba do mleka.
Stefanowi, aczkolwiek smakoszem był, smakowała tym razem prostacza strawa. Owczarze kładli plasterki słoniny na chleb i przypiekali na ogniu, połykając chciwie smakowite kąski. Stefan patrzał na nich z roztargnieniem, a posiliwszy się, zapalił cygaro i wyszedł na polankę. Pies domowy warczał, ponieważ psy Stefana, niezadowolone z udzielonego sobie na wieczerzę chleba, zaglądały do chaty. Gelsomina wypłoszoną za dnia srokę, starannie obskubaną, pożarła pozostawiając sam dziób i pióra czarno-szafirowe. Koń przeżuwał spokojnie trawę, którą skubał. Niepewne światła błąkały się po gór szczytach i na najwyższych skał zrębach, a pasące się, pod gwiaździstem niebem owce, przerywały ciszę nocną srebrzystem pobrzękiwaniem dzwoneczków. Stefanowi przypomniała się idylla z Teokryta. Zanucił:

„Candida Galatea, perche rifinti
Chi fama...“
„Galateo! Luba! czemu odpychasz kochanka...“

Przypomniały mu się pierwsze chwile miłości dla Maryi, jej opór. Przypomniały mu się odległe, młodociane wspomnienia.
I po raz pierwszy, po dniu pełnym głębokich, wewnętrznych wrażeń, w tę noc przezroczą, cichą, zastanowił się nad losem siostry swej Sylwestry, i wyobraził sobie wszystkie burze, jakie fale życia, bijące o głuche mury pustelni, podnosić mogły w grobowej ciszy, kędy się żywcem zagrzebała dziewczyna.
A miłość... czy wygasła w sercu nieszczęsnej?
Niby dwie błyskawice mignęły mu w myśli dwie postacie: Maryi i Filipa. Wspomnienie gniewu i oburzenia własnego na miłostki siostry z Filipem Gonnesą i wspomnienie uczucia, co go skłoniło do pojęcia w małżeństwo ubogiej wdowy po bracie. Myślał z goryczą:
— Jakże łatwo potępiać u innych to, w czem sami sobie dogadzamy.
Myślał, i przymknąwszy oczy, skrył twarz w dłoniach i w uczuciach, w jakie się pogrążył, czuł wyraźniej wydzielające się z zarośli balsamiczne wonie i czuł głębiej własnej duszy ukojenie, zadowolenie głębokie, ze wzbicia się ponad samego siebie, z możności mierzenia ludzi, rzeczy, wypadków, miarą sprawiedliwości i miłości. Wkrótce jednak, pod wpływem ciemności, fizycznego zmęczenia, kołysanki szmerów nocnych i woni, myśli mu się mąciły, cygaro zagasło. Przypomniał sobie wieczór, w którym, paląc na balkonie egipskie papierosy, wyczekiwał nadejścia Maryi z niepokojem serdecznym, jak przyjmie jego oświadczyny.
I znów widziane w ów wieczór, już dawny, obmurowania pustelni Sylwestry, zarysowały mu się wyraźnie w myśli. Marya weszła była, rozmówiła się z nim, odeszła... pamiętał... a on pozostał ze ściśniętem serce... Ha! Jeśli miłość nie wygasła w duszy Sylwestry, jakże biedaczka cierpieć musi?... I znów mignęła mu w myśli postać spotkanego w górach tegoż poranka, Filipa Gonnesa, i szybka zamiana z nim spojrzenia... i jego wzrok jasny, spokojny...
A jeśli istotnie jest on niewinny?
Około północy, zmęczony, zniemożony snem i chłodem, wrócił do chaty dzierżawcy i położył, owijając się W długi płaszcz, podbity czerwonem suknem. Przez chwilę snu ciężkiego, śniły mu się widziane w dniu tym miejsca i krajobrazy, tylko czas mu się zdawał przedłużonym w wiekuistość. Zdawało mu się, że spoczywa na murawie, ponad samotną, dziką doliną, pod skały wystającym załomem, ukołysany tajemniczą melodyą potoku górskiego. Potem nagle, czuł przed sobą falowanie gwałtowne grzbietu swego wierzchowca przy pięciu się na scala dei gigli, na „wschody lilii“. Zjawiała się przed nim wyraźnie na tle lazurów zarysowana sylwetka Filipa Gonnesa. Zdawało mu się, że się spotyka z jego jasnem, śmiałem okiem. Podjął głowę, otworzył ociężałe powieki, nawpół senne oczy zwrócił ku otwartym drzwiom chaty, lecz na ciemnem tle nocy błyszczały same gwiazdy. Poprawiwszy pod głową worek, co mu służył za poduszkę, zasnął smacznie.
Przebudził się o świcie. Wyszedł. Rozbudzone psy powitały go szczekaniem. Pod brzaskiem wschodzącego dnia, budziła się zagroda. Kozy wychodziły z obórki, bodząc się wzajem rogami. Jasna i błyszcząca, jak brylant pierwszej wody, gwiazda Dyany, nie zeszła jeszcze z horyzontu, świecąc ponad górami wybrzeży, sinemi nad srebrną tonią morza.
We wzmagającem się, raz wraz świetle poranku, przy wrzasku rozbudzonych w skalnych czeluściach gawronów, z krzakami ubrylantowanemi, niby spadłemi z nieba drżącemi gwiazdami, przedstawił się nagle oczom Stefana widok brutalny i powszedni.
Chory wół zdechł był przed chwilą. Powalony na kupę słomy, zdawał się jeszcze dyszeć, lecz oczy miał szkliste, a natrętne muchy obsiadły mu źrenice jasne. Owczarz, pochylony nad sztywniejącą szarą masą, opukiwał ją jeszcze, obmacywał, wołał nań tak żałośnie i szczerze, że się Stefan poczuł wzruszony.
— Niema na to rady, — rzekł, — lament nie pomoże, korzystaj lepiej z czasu i zdejm skórę zanim ostygnie.
Dzierżawcy zdało się, lub też uważał za stosowne udać, że mu się zdaje, że dziedzic przemawia z ironią wobec jego istotnej, niepowetowanej straty. Uderzył się w czoło rozpaczliwym ruchem.
— Zamiast naigrawać się ze mnie, don Stene, pomyślelibyście raczej, kto temu wszystkiemu winien... i kto wie, co mię jeszcze spotkać może! — Zawołał.
Odwrócił się i płacząc, zawodził nad zdechłem bydlęciem:
— Jagniątko ty moje białe, gołąbku! serdeńko! starości mojej podporo! Urzekli cię źli ludzie. Przekleństwo „starego orła“, zabiło cię piorunem. Co pocznę bez ciebie jedyny? Tyś mi był prawą ręką, pomocą, opieką! Bez ciebie zginę, przepadnę z kretesem! Gołąbku mój siwy, serdeńko, jagniątko ty moje! Nie widzieć tobie, jak nowy miesiączek wstanie na niebie... nie widzieć słonka jasnego! Leżysz martwy, biedaku! Co pocznie bez ciebie ten drugi wolik, towarzysz pracy twojej, co pocznę biedny, stary...
— Odwagi! — perswadował mu Stefan, — Bóg cię nie opuści, masz dobytku poddostatkiem.
— Ha! — wołał stary, bijąc się w piersi, — nietyle strata mię boli, jak to, co ją spowodowało. Nie samego wołu przeklął „stary orzeł“.
— Dziwactwo! — mruknął Stefan, sprzęgając w sforę kręcące się przy zdechłym wole psy swoje.
Porri się wyprostował, w jego chytrych, łzami jeszcze zabiegłych oczach, zapaliły się zielonkawe ogniki.
— Odejdźcie kumie! odejdźcie! — zawołał, wyciągając przed się rękę. — Małoż mam biedy, byście się jeszcze don Stene, naigrawali ze mnie, dziwakiem, waryatem, mię przezywali? Dobrze! zgoda! waryat ze mnie! głupiec! Basta! Lecz wyście kumie, bez serca.
— Porri, — rzekł Stefan po chwili namysłu, — skoro sądzisz, że wół twój padł z winy... mojej, weź powróz, pójdź do mojej obory i wybierz sobie parę byków, z tych, wiesz, hiszpańskich.
Zielone ogniki zgasły w złośliwych, chytrych oczach Archangela Porri. Łzy otarł, uśmiech rozszerzył zaciśnięte jego wargi, cały się rozpłynął w uniżonych ukłonach i dziękczynnych słowach.
— Posłuchaj, — mówił Stefan, wsiadając na konia, podanego mu przez pokornego dzierżawcę. — Teraz, gdy ci się udało coś wyłudzić ode mnie, a pamiętaj dobrze, że woły ci daję nie przez wzgląd na ciebie, leczą na to, coś klął i chciał czernić. Pamiętaj, że jeśli raz jeszcze spytasz mię o radę, co i jak masz świadczyć, w procesie Filipa Gonnesa, poznasz się z tem, oto!
Don Stene szpicrutą przeciął powietrze.
— Podziękuj niebu i swemu świętemu patronowi, jeśli cię to wczoraj nie spotkało — ciągnął. — Jak mi Bóg miły, nie wywiniesz mi się, jeśli piśniesz jedno kłamstwo. Prawdy chcę, samej prawdy.
Porri poszedł pod szałas z gałęzi, obdzierać ze skóry rzewnie przed chwilą opłakiwane bydle, a niepopłatne już jego resztki, wyrzucić na żer krukom.
Z poza gór sinych, z głębi srebrzystego jeszcze morza, wstała, w blado-iliowych zwojach chmur, jutrzenka dnia jesiennego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.