Sprawiedliwość (Deledda, 1909)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawiedliwość |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Laskauer i Spółka |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | La giustizia |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo pustek w myśliwskiej torbie, Stefan wrócił do domu pogodny i wesół. Zastał natomiast Maryę smutną, don Piane zachmurzonego i sługi rozzłoszczone.
— Burza! — pomyślał, czując, że i jego dobre usposobienie pierzcha.
— Co ci, — spytał żonę, skoro się z nią znalazł we własnych pokojach, na piętrze.
— Nic...
— Nic! znów nic! — zawołał bardziej zaniepokojony, niż zagniewany, — widzę dobrze, że coś zaszło, blada jesteś.
— Właściwie1 mówiąc, nic nie zaszło, — mówiła. — Źle spałam tej nocy. Czekałam cię do późna i byłam bardzo, bardzo zaniepokojona, żeś nie wracał.
— Jakto! — zawołał ździwiony, — czy ci syn Archangela Porri nie wręczył mego listu?
— Nie! — oparła niemniej żdziwiona Marya. Po chwili rozpłakała się, jak dziecię i opowiedziała przygodę całą.
— A! więc miał list do mnie... od ciebie... Syn dzierżawcy, chłopak słuszny, barczysty, piękny z rudą czupryną, z zielonkawemi, podłużnemi oczyma i białemi, jak dwa rzędy pereł, zębami? Miał list do mnie... od ciebie...
I Marya opowiadała, jak późno wieczorem, słysząc niezwykłe szmery na dole, i posądzając Serafinę, że przez niedbałość zostawiła koty w jadalni lub w kuchni, zeszła ze schodów cichutko, cichuteńko... Piękne mi koty! Zastała pięknego owczarka, za którym wiedziała, że wszystkie dziewczęta wioski, od trzynasto — do osiemnastoletnich, głowę tracą, w objęciach Serafiny!
— Ależ Serafina starsza od niego co najmniej o lat dziesięć, — zawołał Stefan, czując, jak się zachmurza czyste i jasne od wczoraj, wewnętrzne jego usposobienie.
— Widzisz, co się tu dzieje, — mówiła z goryczą Marya. — W tejże samej chwili chciałam wypędzić niegodną dziewkę, lecz ojciec twój wziął ją w swą obronę, wyrzucając mi, że ja to raczej winnam się stąd wynosić.
Marya szlochała z gniewu, oburzenia, upokorzenia.
— Skończże, — zawołał gniewnie, Stefan, lecz w tej chwili gniew opanował i dodał łagodnie:
— Nie płacz, Maryo! nie jesteś przecież dzieckiem i wiesz dobrze, że ojciec, sam nie wie, co mówi, co robi. Uspokój się, nie płacz!
— Nie płaczę już, nie płaczę, — szlochała w najlepsze. — O! wytrzymać nie mogę! Ojciec twój nienawidzi mię... prawdę mówi... powinnam odejść, ustąpić... zostawić wszystkich w spokoju...
Trzeba było słyszeć, z jaką goryczą podkreśliła „wszystkich“.
— Ale ojciec twój powinien przecie wiedzieć... ty sam najlepiej wiesz, Stefanie! żem się wam nie narzucała... owszem... niechciałam... sam wiesz najlepiej, że nie chciałam, przeczuwałam co mię w domu tym spotka... spotkało...
— Maryo! — zawołał Stefan, blady z gniewu i wzruszenia, patrząc na nią surowo, — upamiętaj się! Mogłemże przypuścić, że będziesz tak dziecinną, niedorzeczną! A! — dodał, kryjąc twarz w dłoniach — kto też przeklął dom ten, w którym gnieżdżą się same niesnaski i niedole.
— Jeśli to ja niesnasek jestem powodem... — poczęła Marya, płacząc bez przerwy, lecz z taką siłą namiętności, że się Stefan przeląkł. W chwili tej wobec żalu, gniewu i buntu swej żony, wobec stojących mu żywo w pamięci nieszczęść, co od lat paru gradem sypały się na dach jego domu, miał niemal ochotę spytać siebie, czy Archangelo Porri tak bardzo ciemnym jest i niedorzecznym, wierząc w moc piekielną klątwy nieprzyjaciela?
— Nie tyś powodem, nie tyś winna! — mówił przez zaciśnięte zęby, przechadzając się niespokojnym krokiem po salonie, — przekleństwo to, losu zawziętość, dyabeł wie, co!... — Tym razem chcąc temu koniec położyć, zawołał dzwoniąc tak gwałtownie i z takim gradem obelżywych słów, że mrowie przeszło podsłuchującą u drzwi Serafinę.
— Popadłam! — szepnęła blednąc i odskakując ode drzwi w strachu, by ją „panicz“ za kark nie schwycił i ze schodów nie zrzucił. — Oho! — dodała w kuchni, zgrzytając zębami. — Niech się tylko odważy wypędzić mię, a powiem, jak mi Bóg miły, powiem coś takiego, co zgubi doszczętnie cały ten ród przeklęty...
— Co możesz powiedzieć, — spytała wzgardliwie Hortensya, bocząc się na Serafinę, o której domyślała się, że traci grunt pod nogami, w casa d’Arca.
— Co powiem, co zrobić mogę? Zobaczysz kochanko i zobaczy ta tam dyablica! — Epitet ten bardziej dosadny, niż elegancki, zwrócony był ku Maryi.
— Serafino! Serafino! — upominała ją Hortensya, jadłaś chleb pański...
— Chleba mi nie zbraknie, — zawołała głos podnosząc Serafina! — Byle tobie, byle im tu wszystkim było na czem zęby połamać...
Głos podnosiły, do oczu sobie skakały i niewiadomo czem by się to skończyło, gdyby nie coraz silniejsze uderzanie, w salonie, w dzwonek, którego srebrne lecz gwałtowne dźwięki, rozlegały się po domu całym.
— Pójdź! — mówiła, uśmiechając się tryumfalnie Hortensya. — Panicz woła.
— Jeśli mię woła, to nie na to, na co cię tylekroć wołał, — syknęła jak żmija Serafina.
W myśliwskiem jeszcze ubraniu, Stefan stał, w salonie, przy stoliku, przypatrując się uważnie swym paznogciom i hamując gniew, gotowy wybuchnąć. Marya odeszła do sypialnego pokoju.
— Serafino! — przemówił chłodno do służącej, — za parę dni skończy się trzy lata twej służby u nas. Mniej teraz tu roboty, a interesy źle idą. Umyśliliśmy zmniejszyć liczbę sług naszych.
Różowe policzki Serafiny pozieleniały. Wobec spokoju panicza, zapomniała języka w gębie.
— Żebyś się nie skarżyła, dostaniesz naddatek, lecz masz zaraz złożyć swe rzeczy i odejść dziś jeszcze.
— Ja to... ja mam odejść, — wybełkotała dziewczyna.
— Któżby inny?... — Możnaby odprawić Hortensyę... nie! don Stene, nie ma co tak na mnie patrzeć. Dobre podobne racye dla kur zmokłych, które się na tem nie poznają...
— Jakie racye? — spytał Stefan wyniośle, — nie zdaję nikomu sprawozdania ze swych postanowień...
— Lepiej powiedzieć odrazu, jak jest. Wypędzacie mię jak psa, kopnięciem nogi.
Stefan zaśmiał się, lecz tak, że Serafinie zdawać się mogło, że ją istotnie kopnął nogą.
— Wiem, don Stene! Wiem, dobrze, komu mam zawdzięczyć wydalenie tak nagłe, że nie zostawiono mi czasu zmienić koszulę.
— Czy ją zmieniasz, czy nie, twoja to rzecz.
— O! pozostawiam to Hortensyi, — zaśmiała się Serafina, a wiedząc, że donna Marya słyszeć ją może, dodała głośniej: — jej to rzecz, mogła nabrać wprawy.
— Serafino! — zaśmiał się nie bez przymusu Stefan. — Nie wyprowadzaj mię z cierpliwości. Odejdź. Zresztą potem co mi powiedziała moja żona, nie możesz tu pozostawać ani chwili dłużej.
Słowa i ton Stefana upokarzały ją i raniły, lecz wobec jego zachowania się nie śmiała spełnić zaocznej pogróżki i powiedzieć tego, co zgubić miało całą rodzinę Arca, a jej jednej jakoby wiadomem było. Zresztą, panicz śmiał się, nie traciła tedy nadziei, udobruchania go. Odeszła uspokojona niemal.
Reszta poranku zeszła stosunkowo spokojnie. Dopiero po obiedzie i kiedy państwo odeszli do siebie, na górę, Hortensya wpadła do kuchni drwiąca i zadowolona.
— Serafino! pan ci przysyła dwadzieścia pięć lirów.
— Jaki pan?
— Młody. Don Stene.
— Tyś je chyba sama wysłużyła u don Stena. Tobie je dał!
— Mnie je dał, lecz dla ciebie, mówiąc, żeby i cień twój nie pozostał tu za tobą, zanim się obudzi.
— Niech się budzi w samej głębi piekła! — wrzasnęła Serafina i biorąc się za boki poczęła kląć i wymyślać najplugawszemi wyrazy.
— Serafino! — uspakajała ją tamta, rozkładając, to znów składając dwudziestopięcio lirowy bilet, — upamiętaj się, nie wrzeszcz. Przyznaj, żeś sama winna i gdybyś wczoraj wieczorem, nie wpuściła smarkacza tego, Bore Porri, od ogrodu...
— Smarkata ty sama! Zresztą nie wpuszczałam nigdy nikogo ani od tej ani z tamtej strony, a wiem dobrze, do kogo to kochankowie łażą przez mur, czy przełażą pod murem...
Hortensya, biorąc to za skierowaną do siebie przymówkę, poczerwieniała po same uszy i wyciągając rękę, z dwudziestopięcio lirowym biletem, krzyknęła:
— Rachuj się ze słowami, szalona dziewko! Nie znam co to drzwi, ani mury. Nie we mnie wmówisz, głupia, żeś ostatniej nocy różaniec śpiewała z owczarkiem. Mogłaś co najmniej list podać pani. Nie zeszłaby i nie podmówiła don Stena, by cię dziś, jak psa wypędził.
Serafina uspokoiła się i zaczęła płakać, bić się w piersi, rwać włosy na głowie, wyrzekać, szlochać głośno, wówczas gdy łzy już oschły.
Nie, wierzyć nie mogła w smutną prawdę, uwierzyć nie mogła, że się skończyło jej panowanie, w tym domu, gdzie się czuła, od lat trzech, wszechwładną gospodynią, używając i nadużywając pańskich dostatków. Jakto, wrócić miała do swej rodziny, do wiejskiej chaty, do ubóstwa?
— Cóżem zrobiła, cóżem zrobiła? — szlochała na ramieniu starającej się pocieszyć ją Hortensyi. — Nie moja to wina, ale jego... Bori, list przyniósł i wszedł gwałtem. Opierałam się co mi sił stało, jak mi Bóg miły. Opierałam się... No! niech-no go spotkam dziś wieczorem, jak mi Bóg miły! poczęstuję go kułakiem, popamięta długo.
— Ha! — zauważyła ironicznie Hortensya, — trzeba to było zrobić wczoraj, oszczędziłabyś sobie przykrości.
Chcąc niechcąc, Serafina musiała zbierać i pakować swe rzeczy. Wszystko zdawało się skończone, gdy wszedłszy do stołowego pokoju, zastała tam tonącego we łzach don Piana.
— O! don Piane! don Piane! Panie mój! — zawołała przypadając mu do kolan. Staruszek trząsł się cały, drżały mu wązkie i wyblakłe, jak zasuszonej róży listki, wargi, nie zdolne wyrzec słowa, drżały jak listki passsiflory sinawe, pomarszczone ręce. Widok Serafiny rozżalił go więcej jeszcze.
Przyklękła przy nim, przykucnęła i patrząc mu z dołu w oczy, z prawdziwą, czy udaną czułością, zaczęła lamentować. Była to scenka dla wzruszenia serc twardych jak głazy.
— Czemu, ach, czemu, tak płaczesz don Piane, panie mój jedyny? Czy po mnie? Odchodzę! odchodzę, ale nie płacz don Piane, panie mój! Takie jak ja śmiecie wyrzuconem być musi za drzwi... śmieciem mnie nazwali... Nie płacz, nie płacz, don Piane! Miejmy cierpliwość, Bóg jest miłosierny, okaże się cała moja niewinność... I któż ci teraz, don Piane, służyć będzie, kochać cię jak własne dziecko! Życie bym za mego pana oddała, do ostatniego mego tchnienia. — Serafina zapominała przytem, że miała lat dwadzieścia sześć, a don Piane osiemdziesiąt z górą! — Służyłabym wiernie, gdyby nie te Herody, Eroni[1], co nas gwałtem rozłączają, odrywając mię stąd jak owieczkę od jagniątka swego, jak synogarlicę od gołąbka siwego, którego tu nikt nie kocha, nikt o niego niedba, synowa krzywdzi na każdym kroku! ah! don Piane! don Piane! Panie mój jedyny!
Pomimo łez rzęsistych, stary słuchał z zachwytem paplaniny i zawodzenia głośnego swej faworyty i choć zasmucony był na prawdę jej odejściem i zmianą w codziennem życiu, tak bardzo i istotnie dotkliwą w sędziwym wieku, czuł się jednocześnie ogromnie zadowolony tym potokiem łez i słów Serafiny. O! ta go kochała! Przywiązana doń była! Inni... synowa nienawidziła go, a własny syn, ulegając wpływom nienawistnej synowej, gotów był pozbawić go tej jedynej, jaką miał, podpory, pociechy, tego jedynego wiernego, bezinteresownie oddanego mu serca!
— Eroni! Herody!
— Musisz pozostać, Serafino, — rzekł wreszcie, chlipając, don Piane.
— Panie! panie! Jakże mi zostać? Don Stene wypędza mię, don Stene we własnej osobie.
— Don Stene! Wielki mi tu pan! Chce chyba mnie wraz z tobą wypędzić.
Serafina czuła, że się szala przechyla na jej stronę. Pokryła pocałunkami małe, pomarszczone, trzęsące się ręce swego pana, otarła łzy sobie i staruszkowi, pomogła mu się odziać, wprowadziła na schody i pozostawiła u drzwi salonu.
Że don Piane wchodził rzadko na górę, Stefan domyślił się o co mu chodzi. Pozostał głuchy na prośby ojca, lecz łzy i skargi staruszka wzruszyły i przeraziły Maryę.
— Nie wiadomo, co z tego może wyniknąć, — mówiła gdy don Piane odchodził rozgniewany i potykając się, na każdym kroku.
— Bądź co bądź, Serafina precz pójdzie! — zawołał stanowczo Stefan i wyszedł za starcem, czuwając nad jego zejściem ze schodów.
Poszła Serafina precz, płacząc, wyrzekając, klnąc i poprzysięgając zemstę. Jako ostatnią zdobycz, schwyciła jeszcze trzy nakrycia srebrne; Marya, chociaż spostrzegła ich brak natychmiast, zleciła Hortensyi nie wspominać o tem, dla uniknięcia większego jeszcze skandalu.
— Teraz zaś, — dodała ze stanowczością, — mogłaś się przekonać, Hortensyo, że służąca, nie umiejąca się zachować na swem miejscu, miejsce traci. W każdym razie, jeśli chcesz jeść dłużej nasz chleb, pamiętaj o Serafinie, nie naśladuj jej.
— Jeśli, — odrzekła pokornie Hortensya, kose oczy zwracając w bok, chociaż zamierzała spuścić je w dół, — jeśli się czem i naraziłam moim panom, nie moja w tem wina, a tej tam... pożal się Boże! Teraz się pani przekona o mej wierności. Proszę o przebaczenie.
Odtąd, istotnie, na pozór przynajmniej, była pełną uszanowania dla Maryi, wzorową i wierną sługą. Dla podniesienia własnych zalet i zasług, zaczęła skrupulatnie obliczać wszystkie braki po odejściu Serafiny, jej nadużycia, powtarzać z wielką egzagieracyą, rzucane przez nią przekleństwa, oszczerstwa, pogróżki, na „państwo“.
Maryę przestraszyła nieco pogróżka odkrycia jakiejś strasznej tajemnicy, która mogła zgubić don Stena i podkopać dobrą sławę rodziny Arca. Postanowiła jednak nie mówić o tem mężowi, w strachu wywołania większego skandalu.
Przez trzy dni don Piane gorzkie łzy wylewał, mruczał ciche skargi i bezsilne przekleństwa, nie siadał do stołu, odwracał się od Maryi, nie odpowiadał Stefanowi.
— Cicho panie! ciszej! — upominała go Hortensya, zakrywając sobie usta dłonią.
— Tego jeszcze nie stawało, byś mi wygrażała, ty, czarci posiewie! — zaklął trzeciego dnia don Piane, grożąc służącej kijem. — Do czego mię doprowadziły niegodziwe dzieci, mnie, don Cypryana Arco. Pokażę im, pokażę, kim jestem, co mogę. Wszystkim wam pokażę! Bydlęta! Eroni!
Wielkie też było przerażenie Maryi i Hortensyi, gdy go pod wieczór, nie zastały na zwykłem jego miejscu w jadalni, w fotelu, igrającym z kotami. Szukały go po całym domu, w ogrodzie... Przepadł! nie było go nigdzie. Maryę zdjął strach wielki. A nuż, zdziecinniały starzec, rozdrażniony, rzucił się do studni lub do sadzawki... albo też może poszedł do Serafiny? Uwiodła go może niegodziwa? Chciała już Marya posłać do wsi Hortensyę, gdy nadszedł Stefan.
— Jest może u Sylwestry! — rzekł, brwi marszcząc.
Napisano kartkę z zapytaniem, wrzucono do koła. Sylwestra odpowiedziała, iż istotnie ojciec bawi u niej od paru godzin. Nie łatwą było rzeczą wywieść go stamtąd. Trzeba było uciec się do księdza Arco, któremu udało się wreszcie, po wielu prośbach i naleganiach, skłonić upartego i rozgrymaszonego staruszka, do opuszczenia pustelni. Pozostawiono w końcu zakonnicę w spokoju. Odtąd, zamykała się staranniej z wewnątrz i do pustelni dostęp był zamknięty.
Pomału, don Piane uspakajał się i zapominał o Serafinie, pocieszony czterema kołeczkami, które Speranza na świat wydała. Kotki były białe i okrągłe jak peli zwitki, oczęta miały do niezapominajek podobne, błyszczące, uszka, pyszczki, języczki i spody łapek różowe, niby róży listki, a ząbki jak szpileczki, jak szpileczki pazurki ostre. Susom, zabawom, przeskakiwaniom przez matkę, wywracaniem koziołków, uganianiem się za lada muszką lub motylkiem jesiennym, wdrapywaniem się na kolana, ramiona, ba! na głowę don Piana, końca nie było. Stary przypatrywał się im godzinami całemi. Sprawiały mu dystrakcyę przy odmawianiu pacierzy różańca. Doliczyć do dziesięciu niemógł i rozpoczynał kilkakrotnie na nowo. Odrywały go od sylabizowania w Nuova o rozporządzeniach lokalnych, przejściach brygadierów, spisie wiejskich koni lub odpustów w okolicy, słowem, od ulubionej jego lektury. Uśmiechał się, promieniał zadowoleniem. Chociaż kocięta pocieszyły go zupełnie po utracie Serafiny, pewnego dnia, pod nieobecność syna i synowej, przywołał Hortensyę i wręczając jej koszyk, rzekł:
— Zaniesiesz to Serafinie, powiesz jej dosłownie, rozumiesz, dosłownie: „Don Piane pozdrawia cię, Serafino, upewnia, że cię nie zapomniał ani na chwilę, ma nadzieję, że wrócisz wkrótce, a tymczasem posyła tobie upominek mały“.
— Ale, — zauważyła sprytna Hortensya, — jeśli się donna Marya dowie, wypędzi mię jak tamtą...
— Wypędzi? Nie wypędzi, — oburzył się stary, — ja tu panem jestem, i o donnę Maryę dbam tyle, co o ostatnią zmokłą kurę. Mnie, a nie donny Maryi słuchać musisz. Spełnij natychmiast co każę, bo ja cię wypędzę... Zobaczysz!
— Co tu robić, — pomyślała Hortensya i przeznaczony dla Serafiny koszyk poniosła — do donny Maurycyi. Nie mała brała ją chętka odniesienia do własnej chaty... bała się; a nuż się wykryje.
Odtąd, skoro, pomimo odznaczającego go skąpstwa, przychodziła staruszkowi fantazya obdarzać najprzeróżniejszemi przedmiotami Serafinę, wracały zawsze do donny Maryi, za pośrednictwem donny Maurycyi.
Hortensya, którą manipulacya ta bawiła, rozpowiadała o swym sprycie sąsiadom, a Serafina, żywiąc w głębi serca miłą nadzieję zawładnięcia znów z czasem domem „swego pana“, dowiedziawszy się o tem, wściekała ze złości.
Tymczasem, w miarę jak dobry humor wracał staremu, Marya zażywała pewnego spokoju. Szczęście się nawet zdawało zapowiadać pod dachem casa d’Arca, — Marya bowiem nosiła w łonie nadzieję rodu, co wpłynęło niemało na zmianę humoru, usposobień i charakteru Stefana.
Zdawał się odrodzonym. Dnie z nadejściem zimy skracały się, a przyćmione jesienią blaski słońca i nieba, wpadając przez szczelnie zamknięte okna, nadawały zamieszkałym pokojom wygląd spokoju. Wiatry i deszcze pozostawały na dworze: plusk wody na kamieniach i twardym gruncie, szmer suchych gałęzi, wtórowały dźwiękom fortepianu, do którego Stefan wracał chętnie.
Smętkowi jesiennych melodyi wtórowały srebrzyste dźwięki dzwonów, samotnego w górach kościółka, gubiące się w wiejskich przestrzeniach, szczebioty wróbli, błotnego ptactwa, jękliwe głosy, kruków krakanie, takt wybijany przez dzięcioła, w pniu starego drzewa.
Smętne to było, lecz ciche, kojące, pełne głębokiej i podniosłej melancholii. Stefan, u fortepianu odnajdywał pod palcami nuty swojskich, starych, zapomnianych melodyi. Leid motyw, co mu grał w duszy w ów dzień pamiętny, do wielu innych dni powszednich podobny a tak w wewnętrznej jego historyi życia odmienny, gdy marzył, leżąc na stoku gór, w oliwkowym gaju, nad doliną, w drodze scala dei gigli, odzywał się znów częściej i głośniej.
Pod błądzącymi po klawiaturze jego palcami, dźwięczały prastare kołysanki słodkie, proste, smętne, echa aryjskich jakichś dźwięków, pierwszych piosnek rzuconych przez pramatki i córy Jolao, szukających schronienia w górach Barbagia (Barbadżija) przed zaborczemi, rzymskiemi legionami. Dźwięczały ludowe, w polu i w samotnych śród gór kaplicach rzucone goros, kantyczki, chóralnych modłów gorące wybuchy i pierwotne, urywane nuty boneddas, kolędy pastuszej, monotonnej i świeżej, jak nieobjęte okiem łąki, zaledwie tknięte pyszczkami młodych jagniąt. Dźwięczały tu myśliwskie rogi w głębi dzikich zarośli i śród skalnych rozpadlin, dawał się słyszeć tętent koni hiszpańskich najeźdźców i surma bojowa i archanielskie trąby... W echa te wsłuchiwał się don Stene d’Arca, w duszę je brał i z duszy przelewał na kościane, pożółkłe klawisze fortepianu, szukając wskrzeszenia wizyi złotej: dobra, sprawiedliwości, prostoty serca, spokoju, wizyi, co go chwilowo nawiedziła była po drodze do Nuraghe ruos, pod jasnego nieba stropem...
Od pamiętnego tego dnia, często wyjeżdżał i wychodził w góry i pola, często udawał się na polowanie w najdziksze okolice, błądząc śród trzęsawisk, srebrzystych kanałów, po poczerniałych od wilgoci rżyskach, po ozłoconych zachodzącem słońcem pooranych skibach. Niejedną godzinę, dzień cały niejeden przemarzył w zupełnem zapomnieniu, samego siebie, bardziej zajęty skaptowaniem zapóźnionej jakiejś przepiórki, niż całym procesem Gonnesa, lecz, czy to z powodu zwiększającego się z dnia na dzień jesiennego smętku, czy dzięki chłodom i mglistości powietrza, zażywając w pełni przyjemności polowania nie zaznał już ani razu wzruszeń, przez które wzbił się był owego pamiętnego dnia, w górach, po nad samego siebie.
Zresztą, często, za każdym niemal razem, gdy się udawał w góry, bał się o tyle, o ile pragnął nowego spotkania z Filipem Gonnesa. Było to uczucie, dziwne, chorobliwe prawie, nieokreślone, do którego sam się przed sobą nie przyznawał, lecz żywe i dotkliwe. Czy to gdy śród bezmiernych, górskich samotności, pod smętnie szarzejącem jesiennem niebem i kiedy skryte za metalowemi chmurami słońce rzucało srebrzyste raczej, niż złote smugi światła, galopował na przeciw wiatrom, rozwiewającym grzywę jego wierzchowca, czy gdy powściągał uzdę koniowi i rozglądał się do koła, czuł przejmujący go nagle dreszcz pół strachu, pół radości, dostrzegłszy na tle szarem nieba ciemną plamę ludzkiej sylwetki.
On-li to? kto taki? Filip Gonnesa, w przebraniu górala! A jeśli on, to co począć ma Stefan Arca? Pozdrowić go ukłonem jak wówczas, na najwyższych szczeblach Scala dei gigli i szukać w głębi jasnych oczu wroga świadectwa jego niewinności, czy też skorzystać z samotności miejsca i okazyi i samowolnie samemu sobie wymierzyć sprawiedliwość, której daremnie poszukiwał w sądzie i u władzy? Stefan najzupełniej nie był pewny, które uczucie i popędy przeważą. W danej chwili czuł tylko krew pulsującą mu żywiej w żyłach, napływającą do skroni i mimowoli spinał ostrogą konia, przyśpieszał kroku, a mijając nieznajomego zwykle przechodnia, doświadczał zawodu i niewytłomaczonego bólu.
W muzyce starał się odnaleźć, muzyką pobudzić nastrój onej ubiegłej w górach chwili, lecz mu się to nie udawało. Siła, jaką wlewał w wywołanie motywów rodzimych, przerywała suggestyę symfoniczną, jaką pragnął wywołać, a przejście z jednej melodyi w drugą, aczkolwiek szybkie i przygłuszone, wywierało na nim wrażenie zgrzytu kół returino, co w górach przerwało było wówczas melodyę rwącego potoku i kościelnych dzwonów.
Pozostawało wspomnienie czystego i słodkiego wrażenia, doznanego przy wspinaniu się na Scala dei gigli, mimowolnego pozdrowienia niespodzianie spotkanego, na szczytach, wroga, nocy spędzonej w zagrodzie dzierżawcy, lecz nie wystarczało to Stefanowi, tęsknił za podniosłością uczuć, co go odbiegały, a których wzlot chwilowy zostawił ślad niezatarty w jego duszy. Tęsknota była chwilami tak żywą i potężną, że mu sprawiała ból istotny.
I czuł, że w wywoływanej muzyką harmonii nie dostawało czegoś: nuty jednej, dźwięku, półdźwięku może, cienia w barwie... czegoś... Spodziewał się ciągle zwabić owo coś, szukał, przywoływał pamięcią, wszystkie ludowe znane sobie melodye i motywy... Pewien był, że ta nuta, półdźwięk, odcień, istnieje w duchu jego rasy, w rodzimej wyspy duchu. I tak, pomiędzy polowaniem, a fortepianem minęła mu jesień, nadeszła zima, dziwnie łagodna i zielona w tym roku.
Na tle ubogiej wioski, wykwintny pałacyk, w stylu pizańskim, przedłużony żółtym i ślepym, lecz żłobkowanym i w blanki zakończonym murem, oddzielającym go od pustelni Sylwestry, drzemiąc w przyćmionych blaskach nieba, wyglądał ze swemi zamkniętemi, o dużych, jasnych szybach oknami, jak śpiąca w bajce królewna. Dokoła ugór nie tracił zieleni, poniżej odarty z liści gałęzi różowawych na drzewach brzoskwiniowych, morelowych i wiśniowych srebrzystych, na drzewach orzechowych i wierzbowych. W głębi, sadzawka mieniła się metalicznym połyskiem stali.
W kątku, przy kominku, na którym płonął wonny jałowiec, don Piane, wiódł żywot spokojny i zadowolony, pomiędzy kotkami, co rosły jak na drożdżach, wedle słów swego pana i opiekuna, a jadły za czterech, tyle, co zjadłyby cztery chrześcijańskie dusze. Istotnie na koty, psy, konie, kury, wydawano w domu tym co najmniej po osiem lirów dziennie.
Komedya posyłanych Serafinie upominków i składania tychże przez Hortensyę w ręce donny Maurycyi, trwała, a Serafina wychudła z niedostatecznego odżywiania się w swej chacie, zżółkła ze złości i zgryzoty, włóczyła się pod oknami casa d’Arca, niby dusza w czyśćcu, wyglądając sposobności, by dopaść do don Piana i nawymyślać Hortensyi, na którą złość swą bezsilną spędzała.
Lecz Hortensya, na złość jej zapewne, trzymała się wiernie pańskiej klamki, odznaczając się oszczędnością, porządkiem, uprzejmością nawet względem Maryi. Nic jej nie można było zarzucić. Od wschodu słońca oddawała się pracy i sąsiedztwo całe podziwiało, że sama wystarczyć może w domu na tak zbytkownej prowadzonym stopie. Sam Stefan wiedział, że cudu tego dokonywała w znacznej części Marya, która teraz objęła na dobre rządy domu.
Bo chociaż nie nosiła się dość z pańska, jak to jej zrazu mąż zarzucał, Marya umiała postawić się i utrzymać w dość trudnej w pewnych warunkach, roli gospodyni domu. Pod jej okiem ład zapanował wszędzie: pokoje błyszczały czystością, ogród i gospodarski dziedziniec utrzymywane były wzorowo; inwentarz nakarmiony i napojony w porę; parobcy i owczarze syci i zadowoleni ze strawy; sery wyborne, prowizye obfite i smacznie przyrządzone. Za czasów Serafiny zwierzyna nie doleżała do swej pory, twarda bywała lub cuchnąca, sery niedbale przyprawione psuły się na wiatr nie wystawiane, a szczury, ba! pławiły się w mleku lub nasolonym rosole, w którym kruszała zwierzyna, lub w beczułkach świeżej oliwy.
Teraz wypadki podobne się nie zdarzały, a Marya pomimo domowych zajęć, miała czas na odwiedzanie rodzinnego swego domu, na tkanie kapy białej w różowe róże. Teraz jednak opuszczała dom mężowski coraz rzadziej: może jego pokoje obszerne, eleganckie, wysłane dywanami, po których przechadzała się ociężałym krokiem ciężarnej kobiety, stawały się jej coraz milszemi, w miarę jak do nich przywykała i czuła się ich panią, a może też, odkąd chód jej zwolnił się i ociężał, czuła potrzebę wniknięcia głębszego w samą siebie, zastanowienia się. Siedząc przy kominku, szyła rzeczy bardzo maleńkie, a zarazem bardzo wielkie, a robota zdawała się ją pochłaniać.
Gdy don Piane, który pomimo pozorne uspokojenie, nieprzejednany w gruncie rzeczy, żywił dawniejszą niechęć względem synowej i unikał rozmowy z nią, spostrzegł te małe robótki, poczuł napływające do serca rozrzewnienie. Na raz rozwiała się myśl i serce jego nieprzenikliwemi mgłami zasłaniające starcze wyczerpanie, na krótką chwilę czuł i myślał normalnie. I w krótkiej tej chwili tysiące różnorodnych myśli przebiegło pod nizkiem, pomarszczonem jego czołem, tysiące uczuć zawrzało w wygasłej piersi.
Był to łagodny wieczór styczniowy. Marya, pochylona nad koszykiem z łozy, przybranym wstążkami, krajała z cienkiego płótna miniaturowe czepeczki. Blask ognia odbijał się na nożyczkach. Jeden z kotków przyczaił się, usiłując pochwycić łapką kłębek nici.
Dalej, tuż przy szybach okna, za któremi słońce miało się ku zachodowi, Hortensya, siedząc na ziemi, przed niziutkim stołkiem, przyrządzała ravioli[2] i sebadas[3] pierożki, nadziane twarogiem. Wycierała w makotsze i rozwałkowywała na stolnicy ciasto delikatne i ciągnące się, a walec drewniany, biały, kręcił się szybko w jej ręku. Jeden z kotków leżał przewrócony brzuszkiem do góry, z łapkami w powietrzu, na jej fałdzistej, szeroko do koła, na ziemi rozłożonej spódnicy, a Speranza siedząc opodal, uderzała ogonem po posadzce, bawiąc tem zapewne dwa drugiej kotki, sama zaś oczu nie spuszczając z wałkującej ciasto służącej.
Don Piane był zamyślony. Snuły mu się dawne czasy... Było to... dawno przed pół wiekiem... kto wie, dawniej może. Było w takie same przygasłe, ciche popołudnie zimowe. Śniły mu się teraz białe, szczupłe rączki pierwszej jego żony, donny Maryi Gracyi Dossuni, bogatej dziedziczki z okolic Mores, której duży posag był początkiem obecnego jego dostatku. Małe, białe rączki młodej kobiety, ozdobione pierścionkami z rżniętych korali i kornaliny, krajały i szyły takich samych właśnie, miniaturowych rozmiarów, czapeczki, z czerwonego, złotem przetykanego adamaszku... przykrawały, szyły, przymierzały.
Wówczas casa d’Arca, miała jeszcze pierwotny swój wygląd i umeblowanie domu podobne było do umeblowania domu rodziców Maryi Arthabella. W onych czasach, mieszkające na wsi kobiety, chociażby i bardzo szlachetnie urodzone, przędły i tkały, przędły wełny cienkie, tkały obrusy i dywany złotem przetykane, jedwabiem przerabiane, skłaniały szlachecką bodaj koroną ozdobione głowy na adamaszkowych poduszkach, ozdobionych koronkami własnej roboty, a niemowląt swych, nie opierzone główki, przykrywały czerwonemi, jedwabnemi, czubatemi czepeczkami, nóżki otulały szkarłatnemi kołdry, obramowanemi wzorzystą, turecką materyą.
Wszystko stanęło teraz żywo w pamięci don Piana, tak żywo, że na chwilę zapomniał zupełnie o chwili obecnej, żył przeszłością.
Maryę Gracyę Dossuni, kochał nad kobiety świata całego i miał z niej jednego tylko syna. Stefana też, którego w sercu mianował dotąd „Stefanem pierwszym". Umarła Marya Gracya Dossuni, Stefan pierwszy umarł, don Piane dwa razy jeszzcze odtąd, w małżeńskie wstępował związki : z Dorotą Figur i z Minnedą Ledda, lecz i te go odumarły. Zmarły wszystkie zrodzone z nich dzieci, oprócz tych dwojga najmłodszych : don Stene i Sylwestra — ta ostatnia... Lecz don Piane nie chciał liczyć strat mnogich, śmierci, pogrzebów, myślał tylko o tamtej pierwszej swej żonie. O tamtym najstarszym, pierworodnym synku. Reszta mieszała się w jakąś mgłę łzawą i żałobną, przysłaniając nią przeszłość lat długich.
I teraz znów kobieta młoda, siedząc u domowego jego ogniska, przygotowywała wyprawkę dla mającego dom nawiedzić dziedzica. Kim-że miało być oczekiwane dziecię?
W tej dopiero chwili staruszek zdał sobie sprawę z przyjętego na razie z zupełną obojętnością uśmiechu, z jakim, na dzień przedtem, Stefan, jedyny pozostały mu syn, oznajmił mu swe nadzieje.
Więc to, co mu się uśmiechało niegdyś, w ciepłe południe dni jego młodości, miało się powtórzyć teraz... Ród jego się utrwali i ujrzy starzec synów swego syna! Będzie komu przekazać skrzętnie zbierane bogactwa. Nie pójdą na marne.
Z myślą rozbudzoną, smętną słodyczą wspomnień, i dalekiej, promiennej, chociaż mgłą czasu i łez przesłoniętej przeszłości, ze świtaniem nowej nadziei w sercu, don Piane zaczął wpatrywać się w Maryę, wyblakłem okiem, śledząc ruch jej palców, przeistaczanie się szmatek białego, cienkiego płótna, w zgrabny, miniaturowy czepeczek, w połyski nożyczek.
Marya czuła zwróconą na się uwagę starca. Wzniosła opuszczone dotąd powieki i spotykając się z jego wygasłym, lecz po raz pierwszy łagodnym i dobrotliwym wzrokiem, odezwała się, podnosząc w górę dziecięcy czepeczek:
— Trudno w to u wierzyć, prawda?
Don Piane otworzył usta, lecz po chwili zamknął je, nie wyrzekłszy słowa.
— A jednak, — ciągnęła ze słodkim uśmiechem, młoda kobieta, — tak jest, jest na prawdę. Nazwiemy go Stefanem, po ojcu.
Coś się nie podobało staremu, skrzywił się, a Hortensya zauważyła niezręcznie:
— A jeśli to będzie dziewczynka?
— Milcz-że, głupia, — burknął don Piane.
Służąca zamilkła, a don Piane zauważył:
— Stefan! Stefan! Dlaczego ma być Stefan? Poco koniecznie nazywać po ojcu? Dawniej chrzczono inaczej: pierwsze dawano imię dziada po mieczu, te przedewszystkiem! potem dziada po kądzieli, potem babki po ojcu...
— A tak! — wtrąciła Hortensya.
— Milcz gaduło! Nie twoja to rzecz, — zagniewał się don Piane.
— Tak... — odrzekła Marya, prostując się, — zresztą zależeć to będzie od Stena, Cypryanem nazwiemy lub Stefanem; wedle woli ojca.
— Czemu ojca, — mruczał stary, — wielka mi rzecz „ojciec“, osobliwość! Więc nie chcesz stosować się do dawnego zwyczaju? Zależy to od ciebie, nie od niego... ty sama niechcesz!
Głos podnosił, gniewał się, porywały go starcze złości, chwila duchowego przebudzenia minęła.
Maryi zdało się, że nie powinna go drażnić. Gotową była zażegnać kwasy domowe, od których tyle już cierpiała.
— I owszem! I owszem! — zapewniała.
Stefan, wchodząc, przerwał rozmowę.
— O co idzie? — spytał.
Lecz i ojciec i żona milczeli, tylko Hortensya uważała za stosowne wmieszać się znów w nie swoje.
— Starszy pan chce...
— Milcz-że, przeklęta! — krzyknął, stuknąwszy w podłogę kijem, don Piane.
— Ależ, muszę choć raz powiedzieć, — zawołała służąca, podnosząc drewniany wałek, którym wałkowała na stolnicy ciasto, — otóż don Piane chce „Piane“, donna Marya „Stefano“.
— Co? jak? — przerwał, nic z tego co słyszał, nie rozumiejąc Stefan.
— Jak? a to wedle tego, jak ma być ochrzczone dziecko. Najlepiej ich pogodzić, dając zupełnie inne imię: świętego, w którego dniu na świat przyjdzie. I to stary obyczaj. A może się urodzi jak raz w dzień świętego partyarchy: Mojżesz! Piękne imię! Mosè!
Don Piane roześmiał się suchym, urywanym śmiechem, a Stefan spojrzał na ojca z całą pobłażliwą czułością, jaką budzą zdziecinniałe starcy, których słabość wymaga tyleż jeśli nie więcej, opieki niż dziecięca. Niechcąc zaś mieszać się do płonnej, bądź co bądź, dyskusyi, oznajmił, że dostał wezwanie na kadencyę sądu przysięgłych w Sassari.
W kilka też dni potem udał się do jednego z dwóch głównych miast Sardynii i parę spędzonych tam tygodni, zaliczał potem do najweselszych i najprzyjemniejszych w swem życiu. Spokojny był o żonę i o ojca, żyjących w zgodzie w wygodnym, pięknym domu; pieniędzy miał poddostatkiem w kieszeni, a w mieście zastał przyjaciół i znajomych wielu, śród których wieczory przechodziły mu niepostrzeżenie w teatrze lub w restauracyi, na rozmowach, dowcipach, śmiechu. Jeśli w tych chwilach zabawy, cofał się sam w siebie i starał uświadomić sobie doznawane wrażenia, czuł pełnię życia, pewną lekkość, zadowolenie, coś równie głębokiego, chociaż w istocie swej odmiennego bardzo, od nastroju wywołanego jesienną wycieczką do Nuraghe ruos.
Z podobnymże rozmachem, chociaż z innego humanitarnego punktu widzenia rzeczy, odmierzał jako sędzia przysięgły sprawiedliwość swym bliźnim. Pełnym był przedewszystkiem pobłażania, żywiąc coraz głębsze coraz go bardziej pochłaniające przekonanie, że sprawiedliwość ludzka omylną bywa, a oficyalni sędziowie wówczas nawet, gdy są zdrowi, normalni, przeciętnie intelektualni i uczciwi, mylą się i bardzo nieraz, czy przez brak uzdolnień, czy przez suggestyę, przez odziedziczone, lub nabyte przesądy, przez nieświadomą dążność posuwania się na drodze karyery, widząc w każdym niemal oskarżonym winnego potępienia. A jakże często, śród sprawujących najwyższy z urzędów, jaki człowiekowi spełniać dano: urząd sędziego, widzieć można ludzi chorych, zdenerwowanych, niezdolnych do bezstronności, złamanych własną niedolą, skwaszonych, lub lekkomyślnych, nieumiejących wnikać w cudze życie i uczucia, ująć nikłe i niewidzialne różnorodne nici wewnętrznych i zewnętrznych pobudek, oplatających czyny ludzkie, zawiłą siecią pozorów, wniknąć w głąb intencyi. A iluż jest egoistów, obojętnych na wszystko co nie jest nimi samymi. A iluż bardziej nieraz grzesznych od tych, których sądzić są powołani? Ilu niesumiennych, faryzeuszów, nieprzygotowanych do zadania, ilu! Dla wielu zawód sędziego nie jest powołaniem, ani nawet sumiennie chociażby i nieudolnie wypełnianem zadaniem, lecz środkiem do życia, zbogacenia się, osiągnięcia stanowiska i znaczenia. Stefan, zasiadając pomiędzy przysięgłymi, gotów był uniewinnić każdego oskarżonego, każde obciążające świadectwo posądzał o stronność lub i sprzedajność. W myśli stawał mu ustawicznie Archangelo Porri i im gwałtowniejsze było wnoszone przez prokuratora oskarżenie, tem łatwiej mu było wnioskować o uniewinnieniu podsądnego.
Jeśli zapadał większością głosów wyrok potępienia, nie uspakajało to sumienia Stefana — owszem, czuł jak Piłat, niepokój wielki, wyrzucał sobie, że niezdołał przekonać kolegów, że nie dołożył wszelkich starań, by kwestyę zbadać wszechstronnie, dotrzeć do dna prawdy.
Na ostatniem dopiero posiedzeniu wotował w wyroku za potępieniem znanego złoczyńcy, który się zresztą do winy sam przyznał.
Opuściwszy Sassari, Stefan przesiadł się do drugiej klasy, gdyż w pierwszej pusto było i nudno; zajrzał nawet do trzeciej, gdzie dostrzegł żonę skazanego, którą widział był w sądowej sali. Była to kobiecina drobna, przygarbiona, żółta na twarzy, ślepa na jedno oko, otulona w wełnianą, zarzuconą na głowę, chustkę, cała drżąca ze smutku, strachu, wstydu, zimna. Stojąc przed nią,, wpatrzył się w nią tak bacznie, że podniosła na niego jedyne swe oko. Poznała jednego z sędziów. W oku jej błysła nienawiść. Spostrzegł to i powodowany ciekawością raczej, niż współczuciem, spytał:
— Żoną jesteście takiego to a takiego?
— Bezwątpienia, — odrzekła, ciemne swe, pełne bólu i nienawiści oko zatrzymując na nim. — Tyś sędzia przysięgły?
— Aha! dobrześ mi się przysłużył, — mruknęła z goryczą, tykając go zwyczajem chłopów z gór, koło Nuoro. Opowiedziała mu potem i spełnioną przez męża, w chwili uniesienia zbrodnię i nędzę, w której wyrok sędziów pogrążył rodzinę całą. Ona, żona, pieszo przyszła do Sassari, boso, niosąc w ręku jedyną, jaką posiadała parę podartych już trzewików, a na głowie węzełek z chlebem. Wracałaby też pieszo do domu, pomimo śniegu i chłodu, gdyby nie miłosierdzie podróżnych, co zapłacili za jej bilet jazdy.
Stefan słuchał, nie czując współczucia, czy to, że ślepe oko kobiety wstręt w nim budziło, czy, że zmęczony był i wyczerpany, myślał jednak o tem, czy i tym razem rzekoma sprawiedliwość ludzka nie popełniła gwałtu społecznego, pozbawiając rodzinę głowy jej i podpory. Osądzony, mógł był się poprawić, zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa. Długoletnie więzienie oddziała nań bezwątpienia demoralizująco, w więzieniu zarazi się moralną i fizyczną zgnilizną. Zresztą na łaskę losu, czyli raczej nędzy rzucona, na jej zgubne poszepty wystawiona rodzina przestępcy, nie stawałaż się rozsadnikiem przestępstw, zepsucia? Sama nienawiść, zapalająca się tak widocznie, w jedynem oku jego żony, była bezpośredniem następstwem wyroku sędziów, jadem, gotowym wniknąć w serce dorastających synów, nasieniem zemsty, wodą na koło bez wyjścia społecznego zagadnienia, iskrą, która w chacie górali tlić miała vendetą, tak szkodliwą dla cywilizacyi i pomyślnego rozwoju humanitarnych dążeń.
Więc, skazując na karę przestępcę, co się sam do winy przyznawał, sprawiedliwość uosobiona przez sędziów, popełniła społeczną omyłkę. Gdzież to doprowadzi?
Na razie Stefan nie mógł, czy nie chciał na narzucające się pytanie odpowiedzieć, dlatego może, że musiałby uderzyć w samo sedno tezy. Poczuł zniechęcenie, niesmak moralny, a prawie fizyczny, przypisując to otoczeniu i podróżnym przedziału trzeciej klasy: kobietom, co mu się przypatrywały niby dziwolągowi jakiemu, mężczyznom o wyolejonych włosach, cuchnących potem i kożuchem.
Zawrócił się, by odejść do swego przedziału i rosłą postacią zasłaniając wejście do wagonu, wyjął z kieszeni pugilares.
— Weźcie na kawę, kobieto, — rzekł, wyciągając ku żonie skazańca rękę z kilku papierami.
Cofnęła się jakgdyby żmija ją ukąsiła, ognie gniewu i urażonej dumy posypały się z jedynego jej oka. Co? jałmużna! Nie przyjmie jej od nikogo, a tem mniej od tych, co męża jej skazali na galery! Po chwili jednak uspokoiła się, przekonana przygodnych towarzyszek podróży wymową. Wzięła podawane sobie pieniądze, zamruczała nawet coś w rodzaju podziękowania, spuszczając jedyne swe oko, lecz zaledwie Stefan wyszedł z wagonu, zaklęła na czem świat stoi, poczem, pod zawistnym wzrokiem towarzyszy podróży, zaczęła liczyć otrzymane od niego pieniądze.
Stefan sumy tej nie widział, lecz się jej domyślał i zamknąwszy się w ciasnym przedziale pierwszej klasy, podrażniony, oddał się smutnym rozmyślaniom. Zmęczenie, chłód przejmujący, świetny pejzaż, wszystko go zasmucało.
W dali, na marmurowych skłonach gór, występowały wyraźnie linie zarośli i borów. Niebo pokryte było kłębiącemi się chmurami, których szare kształty mieniły się co chwila nakształt apokaliptystycznych bestyi i smoków. Tylko nad górami, otaczającemi Nuoro, niebo mieniło się długą, lazurowo złocistą smugą zdradzającą pogodny zachód słońca, rzucającą na świetną biel krajobrazu tajemnicze blaski, podnoszące głęboki jego smętek...
Na szybach, w oknach wagonu, tajały przylgłe do nich płatki śniegu, a w kroplach mętnych błąkały się blado-złotawe, dalekich horyzontów odbłyski. Stefan patrzył zrazu z roztargnieniem na szyby, potem z natężeniem na szybko mijające krajobrazy i na nieruchome w głębi góry, na złoto-lazurowe horyzonty, na kłębiące się na niebie obłoki. Smutek jego zwiększał się z chwili na chwilę, przechodził w ból ostry, w rozpacz głuchą. Czuł się samotnym, zbłąkanym niby, popychanym, niesionym przez tajemniczą, złośliwą siłę, niewiadomo gdzie i po co, w jakieś zimne, białe, martwe strefy. Ten szmat lazurów, te drące, niepewne złotawe odbłyski nie byłyż wiernym obrazem dążności, nie dających się osiągnąć, uciekających w dal, w miarę jak za niemi gonim... A dusze ludzkie jakże podobne do tych płatków śniegu co tając w krople wody, odbijają w sobie jasny brzask nieba, by spłynąć łzą mętną. Marzenia, illuzye, pragnienia, tęsknoty. Jakiż to głos wydziela się z bladych chmur, z niezmierzonej samotności niebios, z gór dalekich. Głos zmienny, lecz beznadziejnie smętny, opowiadający o bezsilności palących nas pragnień, o próżni snów naszych, o wszechrzeczy marności. Głos tych, co odeszli na zawsze, a drodzy nam byli. Głos przebytych boleści, nieobliczonych smutków, z których każdy ślad niestarty pozostawia, straconych złudzeń, tego co mija, nie wraca, nie wraca...
Stefan twarz ukrył w dłoniach i w melancholijnym nastroju rozmyślał o spędzonym w Sassari miesiącu. Dziwił się, że się mógł oddawać tak szczerze rozrywkom próżnym, towarzystwu, przyjemnościom małym, nikłym. Wyrzucał sobie gorzko głos, dorzucony w wyroku, skazującym na galery męża tej kobiety, co mu teraz słusznie złorzeczy... Sam ułomny, słaby, grzeszny, lecz szczęśliwy, dostatni, wydał wyrok na biedaka, nędzarza....
W miarę jak wieczór zapadał, wzmagała się melancholia Stefana i wzmagał się smętek mijanych szybko krajobrazów. Gromadziły się, coraz niżej opuszczały chmur zwoje, a jedyny skrawek jaśniejszego, na zachodzie nieba, pociemniał, lśnił teraz ciemnym odbłyskiem.
Stefan: starał się otrząść z obsiadających go jak ćmy nocne, ponurych myśli. Mówił sobie, że nazajutrz, o tej godzinie, będzie w domu, śród swoich, tylko, że zanim danem mu będzie zażyć błogiego spoczynku pod własnym dachem, musiał noc spędzić w Nuoro, a nazajutrz jechać pięć godzin jeszcze po zimowych drogach, w najniewygodniejszej bryce i to w takie zimno, w słotę może i w tak złem usposobieniu! Przymknął oczy, wyobrażając już sobie, jak nazajutrz rano, po najgorszej spędzonej, w zajeździe nocy, brnąć będzie po śniegu, lubi co gorsze, po błotnistych zaułkach Nuoro, do odwokata i sędziów, którym powierzył dochodzenie śledcze o zabójstwo brata.
— O Boże! Boże! — wzdychał, podnosząc powieki i znów zdejmowała go rozpacz wobec niezgodności tego, co czuł i myślał z tem co musiał przedsięwziąć. Tak jak pamiętnego onego jesiennego poranku, odczuwał znów głęboko całą słabość charakteru swego i woli, z tą różnicą, że pod wpływem zimnego, pochmurnego wieczoru, wątpił o zdolności wywinięcia się z sprzeczności, wzbicia ponad nie.
Zbliżył twarz do okna wagonu, wpatrując się w mknące, przydrożne widoki. Chmury zawładnęły ostatnim szmatem pogodnego na zachodzie nieba. Krople roztopionego na szybach śniegu, spływały mętne, brudne. Żadne się już w nich nie odbijały, nie łamały światła. Ostatnie, walcząc z ciemnością zapadającej nocy, snuły się tu i owdzie sine, niepewne, po zaśnieżonej ziemi. Wszystko spowiła martwa, sztywna senność; życie uciekło, a przyroda cała zdawała się białym całunem przykrytą mogiłą, pod ciemną, bezgwiezdną kopułą, olbrzymiego kościoła. Na powszechnym cmentarzysku, w ciszy zimowej nocy, same mary przelatywały w niewyraźnych kształtach kłębiących się chmur. Umarli głos zabierali.
Stefan myślał o Karolu, ostatnim ze swych braci, najczulej kochanym, towarzyszu lat dziecięcych i młodości. Myślał o tak wcześnie, tak okrutnie zgładzonym z tego świata. Przyszło mu na myśl dać imię brata synowi swemu. Wspomnienie zmarłych zwracało go tym co się narodzić mieli. Z natury, rzeczy myśl jego przeniosła się na Maryę. Oh! jeśli głos zmarłych przemawiał z kłębiących się chmur, to szmat błękitnego nieba posiadał uśmiech nadziei kolebki, a chociaż chmury kryły błękitne horyzonty, blaski niewidzialne błąkały się śród cieni jak uśmiech nadziei niewidzialnej błąka się w każdej, najczarniejszą rozpaczą zamroczonej duszy. W uśmiechu tym klucz tajemnicy życia, zbawienie nasze. Wychować syna! Jakiż to bodziec potężny dla przeżytego i znudzonego panicza! W tem miał być cel życia Stefana. Wychować dziecko zdrowe na młodzieńca zdrowego i silnego na duszy i ciele, z którego wyrósłby mąż woli i czynu, artysta i pracownik, przedewszystkiem zaś mąż sprawiedliwy, uczciwy, miłujący dobro i prawdę, nie rozpołowiony, w zgodzie z sobą samym i z innymi, odmienny, jednem słowem, od modły, w jaką otrzymane wychowanie wtłoczyło Stefana.
Pociąg zatrzymał się na małym dworcu San Michele. Stefan siedział nieporuszony, pogrążony w smutnych i zwątpień pełnych myślach. Cienie słały się na niebie i ziemi, zalegając duszą jedynego, w lokalnym tym pociągu, pasażera pierwszej klasy.
Lecz pod zalegającym ziemię śnieżnym całunem, kiełkowały nasienne ziarna, nowe trawy przebijały rozmokłą skorupę ziemi. Kwiat przyszły miał już zawiąz przyszłego owocu i w sercu zagrzebanem w smutku i zniechęceniu Stefana, kiełkowała nadzieja lepszej przyszłości, słodka i rzewna jak leit motyw grzmiący w potoku doliny, z którym się mieszały srebrne dźwięki kościelnego dzwonu.