Sprawiedliwość (Deledda, 1909)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zboża dojrzewały na wzgórzach i nadzieje Stefana miały się wkrótce urzeczywistnić.
Tydzień jeszcze, mniej może, a nastąpi upragnione rozwiązanie żony. Z dnia na dzień Marya, zdawała się. mężowi czemś nietykalniejszem, świętem niemal. Otaczał ją najtkliwszem staraniem, czuwał nad każdym jej krokiem, wspierał przechadzającą się pomału po ścieżkach ogrodu, odzywał się do niej z czcią i miłością, tkliwiej, niż w miodowym miesiącu. Marya słów tkliwych słuchała, starania przyjmowała ździwiona, wzruszona.
W ogrodzie kwitły obficie róże, renonkuły, lewkonie, gwoździki, pachnące kwiaty i ziółka, których w tym roku nie miano czasu wyplenić. Woda sadzawki lśniła się jak źwierciadło poprzez splątane gałęzie wierzbiny. Pod murem cykuta i czombry słały wonie ku słońcu, a na gruzach rozkwitały purpurowe polne maki. Nowe, jasne pędy winorośli oplatały szpalery. Po za ogrodem, w polu malwy rozpuszczały barwne swe kwiaty, liliowe dzwonki polne i wybujałe kępiny dzikiego owsa rysowały się lekkie, powiewne, na tłach lazurowego nieba, lazurowego powietrza.
Nawet po purpurowych zachodach słońca, w przezroczu letnich wieczorów, niejedna bruzda na gór stoku kłębiąc się złotem runem dojrzewających kłosów, zdawała się słońcem oświeconą. Na skały, niby mozajkę rzucały wonne liliowe czombry i różowe, ścielące się, drobnolistne kaktusy. Powietrze szczególnej nabierało lekkości, niebo czyste było, lazurowe, na niebie i ziemi wiosna zmieniała się w lato, kwiaty rozwinięte w pełni, woń roniły, a owoce pokrywały się puszkiem i nabierały soczystości.
Z gniazd wyglądały pisklęta żółtodziobe i pomimo sąsiedztwa tak zapalonego myśliwego, jakim był Stefan, pomiędzy gęsto liściem pokrytymi gałęźmi orzechowego drzewa, pomiędzy czerwieniejącemi już liśćmi moreli w tysiączne dziobki próbowały dojrzewających owoców, a w zaroślach dzwoniły kapele: wróbli, jaskółek i drozdów.
Po ścieżce, wzdłuż ogrodu, gnane przez pastustuszków przechodziły, co wieczór, stada kóz i owiec ostrzyżonych. Ten i ów rolnik zdjął zboże z łanu. Tu i owdzie podebrano ule, zbierając miód słodki, wiosenny, gdyż drogi, gorzkawy, będący specyalnością gór Sardynii, zbiera się dopiero w jesieni.
W jasne, gorące popołudnia, don Piane siadywał z dziennikiem w ręku w cieniu orzechowego drzewa, lub pod owijających ganek, klematysów liliowemi gronami. Kotki, dziwnie lśniące i pulchne, pomimo, że oddawna już zaniedbane przez rodzoną matkę, towarzyszyły mu wiernie, pożądliwe źrenice zatrzymując na kurczętach, szukających bezpiecznego schronienia pod skrzydłami dużej, pięknie opierzonej kury. Pod drzewem wszystkie się w kocich duszach zbójeckie rodziły instynkty. Czepiały się żerdzi w płotach, wskakiwały na gałęzie drzew, podjętemi łapkami groziły gniazdom, których na szczęście, doścignąć jeszcze nie mogły, uganiały się za motylami, czasem za ruchliwemi krążkami światła, migocącemi na murawie, pod konarami drzewa, pozostawały głuche na, zrazu łagodne, potem głośne, chrapliwe, gniewne nawoływania swego pana. Don Piane niecierpliwił się, słysząc wysoko, po nad sobą ich miauczenie, lub dostrzegając pomiędzy liśćmi ich różowe, wąsate pyszczki i jak paciorki błyszczące, swawoli pełne, oczy. Często Hortensya była przywoływaną na pomoc i przynosząc drabiny, urządzała łowy na psotników, poczem odnoszono je zwykle na pokutę, do kuchni. Hortensya klęła jak to mówią „co wlazło“, porywała kocięta jedno po drugiem za kark i nie zważając, na energiczny protest don Piana, jedno po drugiem wrzucała „dyablęta“, do fartucha. Kocięta ogłuszone, wystraszone, otrząsłszy się i obmywszy dobrze łapkami swe pyszczki, wyciągały się, drzemiąc na słońcu, milkł potok wymyślań rozzłoszczonej Hortensyi i don Piane mógł się oddać w spokoju, wyczytywani u w swej gazecie wiadomości o wszystkich lokalnych sprawach i sprawkach.
Zbudzenie się, w zaćmionej jego myśli, dawnych wspomnień i niespodzianego rozczulenia dla synowej, trwało krótko. Wprędce popadł w zwykłe starcze rozkapryszenie i rozgoryczenie. Przed każdym z odwiedzających go, skarżył się na synowę, a nawet i na syna, rozpowiadał, że go zaniedbują, niedbają o niego, ubliżają mu, płakał nad swą opuszczoną, nieszczęśliwą starością. Były znów dnie, w których nie wyrzekał, lecz wstając już z łóżka w najgorszym humorze, zacinał się w upartem milczeniu, nie siadał do stołu, odpychał filiżankę z kawą i żywił się tylko kromką chleba, maczaną w gorącej wodzie i posypaną tartym serem, co znów niecierpliwiło Stefana, drażniąc jego nerwy i arystokratyczne już przyzwyczajenia.
Marya, nie mogąc zająć się dostatecznie domem, w czerwcu już, zmuszoną byki starać się o drugą służącę. Serafina, zarabiająca skąpo na żniwach, odstręczała kandydatki, chcąc się znów wkręcić do casa d’Arca, udawała pokorę i obiecywała poprawę. Marya łagodna, nie wymagająca, łatwo przebaczająca urazy, gotową już była przyjąć ją znów na służbę, don Piane cieszył się z takiego obrotu rzeczy, nawet Hortensya, pewna teraz pierwszeństwa, nie gniewałaby się, korzystając z okazyi upokorzenia i dokuczenia dawnej swej towarzyszce, sam Stefan położył veto stanowcze i nadzieje Serafiny spełzły na niczem.
W tym to czasie sąd zjechał do Nuori, i pomiędzy innemi sprawami, powołano Marcina Felix, uwięzionego pod zarzutem uczestnictwa w zabójstwie Karola Arca, za podmową nieobecnego Filipa Gonnesa.
Zdawać się mogło, że szatani z całych piekieł rozbiegły się od niejakiego czasu po okolicy, burząc umysły mieszkańców. W mieście, na wsi, na pastwiskach, pomiędzy bogaczami, owczarzami, rolnikami, w salonach, pod szałasem, w aptece, w sklepikach, wszędzie i ciągle mówiono o słynnym procesie. Sam don Stene Arca, zamknął się w dumnem i lodowatem milczeniu, pozwalając dalszym krewnym, a zwłaszcza donnie Maurycyi ostrzyć kopie, czyli właściwiej mówiąc, języki wiarogodnych i niewiarogodnych świadków. Sam dobry, szlachetny, powściągliwy don Constantino Arthabella, dał się unieść prądowi. Cytowano wnioski, przypisując mu słowa i czyny najsprzeczniejsze z jego charakterem i mocno zaniepokojonem sumieniem. Gdy się dowiedział, że żona jego ma się udać do miasta, na sądy, ośmielił się zauważyć:
— Pozostałabyś lepiej w domu, potrzebną będziesz naszej córce... wystarczą tam adwokaci. Jest zresztą Stefan...
— Stefan! — wykrzyknęła zapalczywa niewiasta, — Stefan zmiękł jak wosk, zgłupiał do reszty. Ten gotów odrzec się nawet cywilnego dochodzenia. Niech pilnuje żony! Zbabiał w ostatnich czasach. Jeśli wybieram się do Nuoro, to dlatego, że trzeba, by ktoś przypilnował biegu sprawy, a Stefan do niczego!
To też nie czekając na zięcia, wyjechała do Nuoro, konno, na starej szkapie, uzbrojona w rewolwer i olbrzymi, jasno-żółty, jedwabną materyą pociągnięty, parasol. Za sobą wiozła przytroczony do siodła kosz przysmaków, przeznaczonych dla adwokatów, na piersiach miała gruby pugilares, a w nim bankowe bilety, z których pewna część przeznaczoną była na zakup prowizyi i różnych materyi dla siebie, córki, oczekiwanego wnuka, a lwią część dla świadków, w miarę tego, czy będą lub nie będą świadczyć w myśl donny Maurycyi.
Gdy Stefan przybył do Nuoro, grunt był oczyszczony i przygotowany. Odrazu zauważył, że i adwokaci i świadkowie otaczali go szczególnemi względami, zaliczając widocznie do swych przywódców.
Lecz i rodzina Filipa nie pozostawała bezczynną. Stary Gonnesa, „Starym Orłem“ przezwany, o oczach turkusowych i wprawnym języku, zjawił się z całym sztabem świadków, pomiędzy którymi nie wszyscy też może odznaczali się skrupulatną uczciwością.
Przez pierwsze dwa dni, szanse zdawały się służyć oskarżonym. Marcin Felix, piękny, rosły chłop, z brodą i długiemi, połyskliwemi, czarnemi włosami, odpychał; wszelakie oskarżenia. Niewinny był: zaledwie z widzenia znał nieboszczyka Chessa, z rodziną Filipa i z Filipem wszelkich zapierał się stosunków.
Świadkowie nieśmiali, wahający się, sprzeczni byli w zeznaniach. Wszyscy winę zrzucali na nieboszczyka Chessa, co ległszy w grobie, nie mógł się bronić, ani czemu bądź zaprzeczyć. Przysięgli kłonili się raczej ku przychylnej dla Gonnesa opinii, gdy trzeciego dnia debatów, zjawiła się w sądowej sali rozczochrana, ruda broda Archanioła Porri. Zeznał pod przysięgą, jakoby mu się Chessa zwierzył przed śmiercią, że zabił Karola Arca, na zlecenie Filipa Gonnesa.
Byli świadkowie, co zaprzeczyli temu oskarżeniu mianując je oszczerstwem, lecz Archanioł Porri przedstawił znów dwóch świadków. W kieszeniach ich była lwia część bankowych biletów donny Maurycyi. Ci twierdzili ,że jeśli Porri, przed sędzią śledczym, składał wymijające raczej i bynajmniej nie tak obciążające Filipa zeznania, to ze strachu przed groźbami Gonnesa, co poprzysiągł był jego zgubę... Co do pary wołów, o których sąsiedzi wiedzieli, z czyjej pochodzą obory, Porri zapewniał, że je kupił od Stefana Arca.
Stefan zbladł, słysząc to zapewnienie, natychmiast stwierdzone aż przez trzech, gotowych stwierdzić wzsystko, co im każą, świadków. Nie byłoż to dostateczne dla wykazania złej wiary Archanioła Porri i jego przyjaciół?
Obrońca Filipa dowiódł, że jeśli Gonnesa istotnie widywanym był w fermie owczarza — Stefan przypomniał sobie niespodziane spotkanie z nim na grzbiecie Scala dei gjgli — to bynajmniej nie w celu ściągnięcia na się nienawiści owczarza i grożenia mu, lecz raczej zapraszany przezeń i ugaszczany uprzejmie. Porri proponował mu niejednokrotnie usługi swego świadectwa, w zawitej sprawie. Za pewnem wynagrodzeniem gotów był świadczyć, bodaj, że go Stefan Arca chciał przekupić. Obrońca składał na to dowody.
Zaaresztowano owczarza pod zarzutem fałszywego świadectwa. Przyśpieszyło to bieg sprawy. Jakgdyby zeznania Archanioła dodały im bezczelności, posypały się najsprzeczniejsze zeznania najrozmaitszych świadków... Bezecności gromadziły się na bezecnościach.
Stefan przysłuchiwał się wszystkiemu blady i sztywny, na pozór lodowato obojętny i wówczas tylko, gdy imię jego siostry, wywołane w ciągu kłamstw tych i krzywoprzysięstw, obudziło ciekawość w audytoryum, pod spuszczonemi powiekami Stefana zapaliły się błyskawice, a rumieniec oblewał mu czoło.
Dochodzenie śledcze nie mogło pominąć okoliczności, która zrodziła znaną nienawiść pomiędzy rodziną Arca i rodziną Gonnesa. Było to osią całej sprawy, lecz sędziowie i adwokaci traktowali to z taktem i względnością wielką. Wykazano, że Sylwestra, zamykając się w pustelni, uległa powołaniu do życia klasztornego, słowem, kwestyę tę roztrząsano tak, jak mógł to sobie życzyć Stefan Arca. Tylko obrońca Filipa rzecz tę przedstawiał nieco inaczej, dając się unieść sentymentalizmowi i deklamacyi, wywoływał bądź co bądź efekty teatralne na temat miłości zgłuszonej w zarodku i smutnego losu zakochanej pary.
Stefan z trudnością panował nad sobą, bo chociaż przekonany był, że Filip Gonnesa nie uczestniczył w zabójstwie jego brata, czuł się dotknięty w dumie szlachcica, wiązaniem imienia swej siostry z plebejuszem, sponiewieraniem tego imienia wobec ciżby obojętnej, ciekawej, na skandal łakomej. Istotnie w audytorium krążyły domysły, złośliwe uśmiechy, żarciki, do których mieszkańcy Nuoro aż nazbyt są skłonni.
Stefan czuł, jak mu krew bije do głowy. Z rozkoszą rzuciłby się na pierwszego lepszego z brzegu, spędzając na nim gniew, oburzenie, wszystko, co od dni wielu, wrzało mu w sercu, zatruwało życie.
— Ciszej! — syknął, zwracając się do najbliższego swego sąsiada.
— Sam stul pysk! — odparł hardo napadnięty. — Wolno mi się śmiać ile mi się podoba, a jest z czego.
Ktoś pociągnął zaperzonego słuchacza za połę od surduta. Szepnięto mu coś na ucho... Zapewne nazwano Stefana. Chłop obejrzał się nań pół drwiąco, na pól onieśmielony. Wszyscy do koła wytrzeszczyli ślepia. Większość znała młodego Arca, co najmniej z widzenia. Stefan nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wyszedł z sądowej sali.
Słynny zegar na wieży kościoła Santa Maria, chluba mieszkańców Nuoro, uderzył drugą godzinę. Słońce, chociaż czerwcowe, niezbyt jeszcze przypiekało, dzięki lekkim powiewom wiatru, lecz zalewało olśniewającą powodzią światła pusty plac przed katedrą. Błyszczały jak szkłem zlane kamienne schody kościoła. Drzewa, w ogródku, przy arcybiskupstwie, chwiały się, roznosząc wonie przejmujące więdniejących róż i jaśminów. W oddali, na tle roziskrzonych szafirów, linie świeżej zieleni obejmowały horyzont, tworząc ramę do spokojnego, słonecznego, senliwego niemal, obrazu.
Wzburzony, Stefan przechadzał się po pustym placu, przymykając oczy olśnione słońcem i bijącym od ścian białych i granitowych stopni blaskiem.
Siedząc na ziemi, o mur kościelny oparte, śpiewało sobie dziecko małe, trzy, cztero-letnie może, w koszulce białej, bose, różowawe, z zwieszoną na piersiach równianką polnych rumianków i pachnących groszków, z włosami gorąco-jasnemi. Śpiewało w słońcu, cichutko, głosikiem słabiutkim, pomału, sennie. Czarne, błyszczące oczęta kryły się pod długiemi, ciemnemi, rzęsami. Małe rączki, zasunięte były w szerokie rękawy koszuliny. Dziecko nie spostrzegło, czy nie chciało spostrzedz nieznajomego. Stefan przystanął i słuchał.

Piosnka w ustach dziecka niewyraźna, brzmiała nutą cichej kołysanki.
„Ptaszku miły, mały, słaby,
W krzaku głogów gniazdko twoje...
Powiedz róży, powiedz,
Niech nie krwawi rączek mych...“

Mały, półnagi, równianką wonnych kwiatów o pasany chłopczyna, śpiewał, połowy słów nie wymawiając, w innych opuszczając twardsze litery, lecz było tyle świeżości w dziecięcem kwileniu, tyle harmonii w kołysance ludowej, tak wierna była nuta i intonącya, że Stefan wsłuchiwał się w piosnkę zdumiony. Dziecko musiało ją słyszeć nieraz, gdyż wyuczyło się na pamięć, słyszeć od kolebki, gdyż zapamiętało nietylko nutę, lecz nawet słowa, których wymawiać nie umiało jeszcze. Melodya cicha i słodka, rozpływała się w wonnem, gorącem a świeżem, słonecznem powietrzu, w cichym, pustym, kątku cichego placu, cichego jak wymarłe miasteczko. Nuta ta... Nie byłaż to właśnie nuta, której darmo dotąd szukał Stefan, w gamie pieśni ludowej, gminnej, rodzimej, której pełny akord miał być kluczem otwierającym tajemnicę duszy Sardyńczyka? Nie byłaż to ostatnia w prostocie swej niezrównana nuta, w melodyi zasłyszanej tam, w górach, w szumie potoku i dzwonów kościelnych, kryształowych dźwiękach?... To dziecię pulchne, rumiane, wonnemi przepasane kwiaty, w pół senne i już rozmarzone, to ciche, niewyraźne, nieśmiałe westchnienie miłości i już, już przeczuwanego, nieuniknionego bólu życia, konające na buzi tak purpurowej, jak granatu pękniętego wnętrze, a tak dziecięco niewinnej, nie byłoż najwierniejszym wyrazem: pierwszej, czystej, zdrowej, młodocianej miłości?
Stefan stał jak wryty, zamyślony, wsłuchany, wpatrzony we wdzięczne zjawisko. Zdjęła go chęć nieprzemożona zbliżyć się, pochylić nad małym śpiewakiem, ucałować te purpurowe, wilgotne usta, świeże jak listki ledwie rozkwitłej róży... Powstrzymał się, niechcąc spłoszyć wpół senne marzenia małego śpiewaka, odszedł unosząc silne estetyczne wrażenie zarówno malarskie, jak muzykalne.
Teraz uspokojony i orzeźwiony, mógł wracać do sali sądowej. Chwila tam była stanowcza: publiczność powstała z miejsc, mężczyźni odkryli głowy, oskarżony zbladł i trząsł się cały, a przedewszystkiem uderzyła Stefana barczysta postać „Starego Orła“, Gonnesa, w którego jasnych, turkusowych oczach, skupiało się światło, zalewające sądową salę, przez wielkie i gęste okna.
Skoro się znalazł wobec tej sceny — komedyi, jak ją zwał w myśli — wobec rozstrzygających się losów tylu ludzi, Stefan zapomniał o pogodzie i harmonii, których przed chwilą miał pełne piersi... niepokój ścisnął mu serce.
Czytano wyrok.
Słuchał i słyszał. Jednocześnie w uszach mu dzwoniło i coś ściskało w gardle. Niby magnetyczną pociągane siłą, oczy jego, zwróciły się ku staremu Gonnesie, i spotkały się z wzrokiem „orła“. Przez chwilę co mu się wiecznością zdała, błękit jasnych źrenic starca, przysłonił mu wszystko, a barwa ich, wyraz, łącząc się z dopiero co doznanem na placu wrażeniem, wywołały dawne wspomnienia, szafiry nieba nad Scala dei gigli i jasne spojrzenia Filipa i te wszystkie podniosłe uczucia, co mu piersi rozszerzyły w dniu smutnym, pamiętnym, pragnienie prawdy, dobra, sprawiedliwości...
Marcin Felix, skazany został na dwadzieścia lat galer, za dowiedzione sobie uczestnictwo w zabójstwie Karola Arca, nieobecny zaś Filip Gonnesa, za namowę do tegoż zabójstwa, na piętnaście lat, trzy miesiące, i dwa dni więzienia, oraz na zapłacenie kosztów procesu i odszkodowanie strat, jakie rodzina przez przedwczesną śmierć Karola Arca ponieść mogła, na utratę praw i przywilejów, i tak dalej, i tak dalej.
— Niewinny jest, — myślał Stefan.
— Niewinny! niewinny! — krzyczało mu w myśli, jęczało w sercu, rwało się w gwałtownem pulsowaniu krwi w żyłach, powstawało z samej głębi sumienia i przekonań.
Wychodząca z sali sądowej publiczność potrącała go, pociągała z sobą. Przez chwilę nie czuł tego, nic nie widział, nic, oprócz bezdennej ciemności jakiejś, w której błyszczały jasne oczy, otwarte spojrzenie Filipa i turkusowe źrenice jego ojca, a po za nimi z kłębiących się dokoła niej mroków, wyłaniała się chuda, trupio blada, twarz skazanego na galery Marcina Felix’a.
Gdy owładnął wzburzenie, był już na placu katedralnym, pod jasnem słońcem letniego popołudnia, wobec dalekich gór linią zieloną obramowujących horyzonty. Otaczał go gwar stugłosy: adwokaci, świadkowie, ciekawi, cisnęli się dokoła niego, każdy coś prawił, gestykulował, śmiał się i w miarę, jak znikał, przez kłębiący się tłum ludzi, rozwiany senny spokój letniego popołudnia w sercu Stefana wzmagał się dręczący niepokój.
Pod wieczór otrzymał odpowiedź na wysłaną do domu depeszę.
„Nie trwóżcie Maryi, żadną wiadomością... Zbliża się rozwiązanie, przyśpieszcie powrót

Konstanty“.

— Wyjeżdżam natychmiast, — rzekł Stefan do teściowej, wstając od stołu z serwetą w jednej, a depeszą w drugiej ręce. — Noc prześliczna, wezmę waszego konia, a wrócicie jutro dyliżansem.
— Zwaryowałeś! — zawołała donna Maurycya, przedstawiając mu niebezpieczeństwa nocnej i samotnej, przez góry, podróży, zwłaszcza po dniu dzisiejszym...
— Nie skrzywdziłem nikogo, — zawołał z błyskiem dumy w spojrzeniu. — Nie potrzebuję bać się nikogo! Jadę!
— Nie pojedziesz!
— Jadę! — zawołał jak rozdrażnione, na swojem chcące postawić, dziecię, rzucając na ziemię serwetę.
Donna Marucya kazała zamknąć konia i tak chcąc nie chcąc, Stefan czekać musiał do rozświtu. Spał źle i krótko. Przy pierwszych brzaskach dnia był już na koniu.
Doświadczał ciężkiego, dojmującego niepokoju, tak jakgdyby istotnie spełnić się miały lęki jego teściowej, jakgdyby groziło mu nieznane a nieuniknione niebezpieczeństwo.
Byłyż to pozostałości wrażeń, które przeżył w wigilię dnia tego? Niepokój o Maryę? Niezadowolenie ze słabego i powolnego konia, którego boki pruł ostrogą, nie przyśpieszając bynajmniej jego biegu, męczony trzęsącym, haniebnym frachtem.
Przez czas jakiś droga była zupełnie pustą. Ranek wstawał ciepły i pogodny, w powietrzu nie było najlżejszego powiewu: okwiecone, ciche rzędy drzew, zboża gęste, stały nieporuszone we wzmagającem się zrazu różowem, potem złotawem świetle wschodu. Z całej doliny, którą przerzynała droga, biły świeże, balsamiczne wonie. Nad wązkiemi, dolinę przerzynającemi, strumieniami przezroczystej wody, śród dzikich, narcyzów i żonkilów, pieprzowej mięty i ligustrów, wysokich oleandrów, świeże szczebioty błotnego ptactwa witały wschodzące zorze.
Przed nim, w półkole, góry zakrywały jasne horyzonty. Pomiędzy szczytem góry Alba i sąsiedniej Pizzinnu, jutrzenka opalowe rozpuściła wstęgi. Stefan jechał zapatrzony w dal, przed siebie. Zwilgłe od rosy kamienie, połyskiwały pod kopytami konia, postępującego za wolno, w stosunku do życzeń i niecierpliwości jeźdźca, do trawiącego go głuchego niepokoju.
W głębi duszy Stefana, wszelki niepokój głuszyły słowa, wyrzeczone w przeddzień, wieczorem, do donny Maurycyi:
— Nie zaszkodziłem nikomu, nikogo nie skrzywdziłem, czegóżbym się miał bać?
Istotnie, komparsem był tylko w rozegranej dopiero co tragedyi procesu Gonnesa...
— Komparsem — szepnął mu w głębi sumienia głos gorzkiej ironii, — czyż pozostaniesz zawsze i wszędzie komparsem, o człeku słabej woli i lichego charakteru? Czyż się już nigdy nie zdobędziesz na coś innego, lepszego?...
Był to ten sam głos, który był słyszał w szumie potoku i dzwonów dźwięku, w oliwnym gaju, cichej, samotnej doliny, u stóp gór skalnych, pod nieba lazurami. Teraz znów się budził i wołał... Czemuż nie chciał, czy nie mógł trząsnąć jego sumieniem, tak silnie, by wykrzesać zeń czynu iskrę... Głos gubił się w szmerach cichych... milkł...
Dzienne wzmagało się światło. Po ametystowych horyzontach rozlały się złotawe potoki światła, droga wzbijała się w górę, a w rozrywające się wzdłuż jej przepaści, pochylone nad nimi krzaki jałowca, roniły gorąco żółtych gron swych kwiecie, łany łąk kwietnych, pachniały jeszcze wilgocią, lecz wyżej, same okwitające głogi, gwoździki czerwone, czombry liliowe, biły gorzką wonią w słońcem przepojone powietrze.
Upojony tą wonią gorzką, balsamiczną, ciepłem powietrza, czarodziejstwami rozkładających się w górach świateł i cieni, barw i przezroczystości nieba i powietrza, Stefan odczuwał przedewszystkiem instynktowną radość życia. Zdawało mu się, że to przechodzenie wiosny w lato, symbolizuje doskonale wewnętrzny jego nastrój. Wszak stanął u skłonu młodości, u progu męzkiego wieku, miał dziecię, był ojcem.
Pocóż uganiać się za niepochwytnemi marami wyobraźni? Mógłże zmienić bieg rzeczy i wiekowych przesądów porządki, czy tam nieporządki? Nie! nie popełnił zła... tylko złemu nie zapobiegł, nie oparł się. Zaradzi mu zresztą choć w części, dopomagając Filipowi do ucieczki... niech zmyka do Ameryki, krainy swobód i pracy.... Wszystko się z czasem ułoży... ułoży...
Wszystko to w tę poranną pogodę, na tle tego świeżego krajobrazu, zdawało Stefanowi łatwem, lekkiem, możebnem. Odbiegł go nawet niepokój o żonę. Połóg, wielka rzecz! Tysiące tysięcy kobiet, przechodzi to codziennie. Pewien był, że żona jego ma się wybornie, dziecię też, nie wątpił, że dziecięciem jest syn upragniony. Trzęsący trucht kobyły, zbliżał go do szczęścia, do pełnego zadowolenia.
Z nieznaną dotąd lubością i tęsknotą, myślał o swym dostatnim, wygodnym domu, bielejącym w słońcu porannem, na tle lazurów i zieleni. Dom własny zdawał mu się dziś wdzięczny i wygodny. Wieś, wyklinana niedawno wieś, nabierała dlań dziś szczególnego jakiegoś uroku.
Tak jak w ów wieczór jesienny, przed paru laty, co był zaważył nad jego losem, gdy się przebudził po ciężkiej chorobie, zdawało mu się, że się znów budzi do życia, tym razem pełen miłości dla wszystkiego, co go zblizka otacza.
Przypomniał mu się jego ogród cichy, cienisty, założony wówczas, gdy odnawiano dom stary, porosły teraz dziką trawą, z braku starania o nim. Przypomniał sobie zdziczałe kwiaty, krzaczaste aleje o różowych, śmietankowych, kielichach miękkich kwiatów. Przypomniały mu się konie jego i psy, książki ulubione i fortepian... Przypomniała kołysanka świegotana, w słonecznej powodzi, przed murem kościelnym, na pustym placu, w Nuoro, przez jasnowłose, wonnemi kwiaty opasane dziecię. Starał się pochwycić kołysanki prostą nutę. Pomału przypomniała mu się dawno zapomniana nuta innej kołysanki... Ninna-nanna...
Gdzież się podziała prastara ta kolebka? Nie zaprzątał dotąd nigdy sobie tem myśli. Zapewne Marya znieść ją kazała z lamusa. Wszak Marya oszczędną była i naogół przekładała rzeczy dawne, staroświeckie, nad nowe, modne. Odszukała ją pewnie śród starych gratów, z pyłu otarła, przewietrzyła, nowemi zasłała puchówkami i kołderkami.
Wyraźniej mu się przypomniała prastara kołysanka: Ninna-Nanna:

„Śpij malutki, śgpij,
Szczęścia krótkim snem,
Drzem, duszeczko, drzem,
Niebo jasne śnij!“

—Przypomniały mu się wszystkie obiecanki, cacanki, jego niani... A piękną była, niania, szeroko rozrosła w ramionach, biała, różowa, z rudemi, nad czołem rozdzielonemi włosami, związanemi nad karkiem w olbrzymi węzeł. Obiecanki-cacanki!... Żadne się nie sprawdziły. Czy mu to na złe, czy na dobre wyszło? Może i na dobre.
W myśli widział Maryę, pochyloną nad prastarą kolebką w casa d’Arca, nucącą słodkie kołysanki nad uśpionym synkiem, kołysanki pełne obiecanek cacanek, co tym razem jednak nie powinny były zawieść... Czemu?
A no! w myśl niani-Nadziei, co od kolebki do grobu, z pokolenia w pokolenie usypia dzieci i rodziców, — skąd inąd rozczarowane serca, błogich cacanek, obiecanką:

„Śpij, maleńki, śpij,
Niebo jasne śnij!“

Stefan jechał stępa, ukołysany nadzieją, marzeniem. Myślał, że to, co go zawiodło w życiu, a gdyby się ziściło, namiętnego, nieokiełznanego, wiodłoby raczej na zgubę: spełni się dobroczynne, doskonałe nad jego synem, którego od kolebki wychowa odpowiednio, uzdolni do szczęścia...
Pod okiem czujnego ojca, zdolnych wychowawców, nowa latorośl rodziny Arca, rość będzie, zdrów, silny, użyteczny, jak dęby na dziedzicznych jego pastwisakch, aż wyrośnie na męża niezachwianych zasad, na sędzię, wodza, myśliciela, w każdym razie na coś w rodzaju swem, doskonałego, niezwyciężonego...
Słońce wzeszło. Góry nurzały się w mgłach sinych. Lekkie opary zawisły nad doliną. Lekki powiew wiatru, wstrząsnął pękami rozkwitłych wszędzie, purpurowych maków.
Pod skośnem promieniem słońca, zbożne łany mieniły się zlotem i srebrem, asfodeli i janowce połyskiwały brylantową rosą, a droga posypana drobnemi, sinawemi kamykami, zdawała się turkusami wysadzaną.
Stefan używał porannej pogody i przez chwilę stracił świadomość przebytej już przestrzeni, pogrążony w zadumie, nie uważał spotykanych przechodni, witających go ukłonem.
Jeden z nich wreszcie zwrócił na siebie jego uwagę.
Był to Bore Porri, młodociany pastuszek, syn jego dzierżawcy.
W nową odziany kurtę, z nasuniętym na oczy biretem, młodzieniaszek jechał spuściwszy głowę, z bosemi, w boki chudej szkapy wpartemi piętami.
Stefan, mając słońce w oczy, przymrużył oczy, wpatrując się uważnie w wyrostka, który się doń zbliżał pobladły, z zaciśniętemi wargami. Minął go bez zwykłego ukłonu.
— Cóż to? czy się nie znamy? — spytał dziedzic powstrzymując konia.
I Bore powstrzymał swą szkapę nieruchomy, sztywny. Konie zbliżyły się tak z sobą, że się obwąchiwać mogły...
— Gdzie jedziesz? — spytał Stefan chłopca.
— Gdzie mam jechać, — odparł tamten niechętnie. Tam, gdzie mnie dyabli niosą, gdzie samibyście być winni...
— Ja? — spytał wyniośle Stefan. — Cóż mogę mieć »wspólnego z dyabłami i z tobą?
Młodzieniaszek poczerwieniał, serce mu się ścisnęło, w oczach zaćmiło... Cały żal nagromadzony w ostatnich czasach przeciw dziedzicowi, co bynajmniej nie przeszkodził, owszem, przyczynił się raczej, chociaż i nie bezpośrednio, do ukarania Archanioła Porri, za krzywoprzysięstwo i fałszywe świadectwo, zawrzał w sercu pastuszka, dodając mu odwagi. Wściekły był.
— Do dyabła, — zaklął, — nie macie się z czego wynosić, chyba, żeście się rodzili w czepku, w butach, z ostrogami.
— Upewnić cię mogę, — zaśmiał się Stefan, — żem się urodził jak i ty: nagi.
Bori, straciwszy nadzieję i nie doczekawszy się powrotu ojca, wybrał się do Nuoro, do adwokatów, po pomoc prawną dla uwięzionego.
— Mówię, żeście bogaci, a my ubodzy, w tem cała różnica i dla tego nie udaje się nam to, coby się wam udało... dlategoście nas zgubili, lecz....
— Chłopcze, chłopcze! — przerwał mu Stefan, ze zwykłą sobie sarkastyczną wyniosłością. — Pomyśl, co ci w głowie? Ojciec twój łgał i tem zgubił siebie.
— Zgubił! łgał! Ależ łgał, by wam dogodzić... powinniście podtrzymać go, nie dopuścić... Gdybyście pisnęli słówko, ojciec by mi nie zginął... Nie wyścieże mówili: „bądź kumie spokojny“. Mówiliście to sto razy.
— Ja? ja mówiłem? Ależ pomiarkuj się błaźnie.
— Wiem, co wiem.
— Tem lepiej dla ciebie i dla innych. Jak śmiesz mijać mię bez ukłonu? Nie ja to zakułem w dyby twego ojca. Mówiłem mu i powtarzałem, by świadczył wedle prawdy i sumienia. Nie usłuchał. W czemże tu moja wina? Żal mi, nie starego lisa, co się we własne sidła zaplątał, a matki twojej i ciebie, błaźnie, chociaż mi się widzi, żeś się wdał w rodzica.
Spojrzał z góry na chłopca.
— Zdaje ci się, że mi dość dłoń wyciągnąć, by za czub chwycić twego ojca i wrócić mu wolność? Oho!
Bori znów pobladł. Podburzany przez Serafinę, przedtem jeszcze, nienawidził Stefana, teraz przypisywał mu uwięzienie ojca, niedolę swej rodziny. Słysząc go mówiącego tak ironicznie i wyniośle, radby mu skoczył do gardła, wpił paznogcie w twarz chłodno uśmiechniętą.
— Tu nie ma żartów, — odezwał się ponuro, — nie ma z czego się śmiać. Nie zawsze, nie od wszystkiego, osłonić mogą pieniądze. Pomimo bogactwa, spotkać się można ze śmiercią i z hańbą... Filip Gonnesa żyje, Bogu dzięki i nie oddalił sią stąd jeszcze...
— Co mówisz? powtórz! — zawołał Stefan podnosząc szpicrutę.
Bori się instynktownie cofnął, przymykając oczy, przed spodziewanym razem, lecz koń Stefana nacierał nań tak, że się znów znaleźli obok siebie, oko w oko.
— Śmiesz mi grozić, błaźnie jakiś?! — powtórzył Stefan, przecinając szpicrutą powietrze. — Strzeż się, młokosie! Żart żartem, a oberwać możesz i nie obronią cię twoje barany. Strzeż się, bo, jak mi Bóg miły, porwę cię za kołnierz i nie puszczę, dopóki ci tchu stanie w piersiach. Odważ mi się tylko wieść rozpuścić po okolicy...
— Już wszystkim wiadome, — burknął Bori.
Przez chwilę milczeli obaj, Stefan mierzył pastucha wzgardliwem spojrzeniem.
— Wiadome, — zawoła, — tyś rozpuścił!
— Ja? — zaśmiał się pastuch złośliwie, — rozeszło się inaczej, wcale inaczej...
— Pójdź precz! — zawołał Stefan, wyciągając przed się ramię, — oddal się, bo mię szalona chęć bierze załatwić rachunek, który mam do załatwienia z tobą...
— Ze mną? ze mną? — wołał wyzywająco tamten.
— Z tobą, za list, z którym wysłany byłeś z fermy, a który nie doszedł swego przeznaczenia. Za... to, żeś śmiał w domu moim...
Bore uśmiechał się wyzywająco.
— Ha! Serafina otwarła mi... spodziewała się snąć, że się z nią ożenię.
Stefan roześmiał się mimowoli, zmierzył go okiem.
— Wyborne! Miałbyś się żenić, smarkaty żółtodziobie i to z Serafiną. Cha! cha! cha! szybko by ci przyprawiła...
Pod nową obelgą, Bore uczuł, jak mu krew uderza do głowy. Na domiar szpicruta Stefana znalazła się w pobliżu jego karku. Uczuł ból ostry.
— Precz mi, precz z drogi, malcze plugawy — krzyczał Stefan.
Tego było za wiele. Chłopiec się porwał, w oczach mu zielone błysnęły ognie.
— Sam jesteś plugawy! — wrzasnął gwałtownie, — pilnowałbyś lepiej swej siostry, która co noc wpuszcza do siebie kochanka... Filipa Gonnesa.
Zaciął konia, odskoczył w bok, wyminął jak wicher Stefana. Ten się pochylił naprzód i zaklął przez zaciśnięte zęby. Oszołomiony był... Dopiero po kilku chwilach przyszedł do siebie, ściągnął unoszącego go w przeciwną stronę konia, podniósł rękę do zlanego potem czoła.
— Byłożby to prawdą?
— Nie — oburzała się jego duma, — obelga, oszczerstwo, rzucone przez rozwścieczonego chłopca.
Bóg z nim!
Odetchnął swobodniej, wyprostował się na siodle. Trwało to krótką chwilę. Cios był nazbyt dotkliwy, w głowie mu się mąciło, oczy zasłaniało, pot zimny oblewał czoło. Więc doszło do tego, że mógł być znieważanym i to przez pierwszego lepszego parobka, przez nieuka, zepsutego do gruntu wyrostka. Do tego doszło. Porwał się. Dogonić Bore, z konia go ściągnąć, osmagać, było rzeczą jednej chwili, nader łatwą. Cóż... A jeśli Bore prawdę mówił?
— Nie! nie! nieprawda! To być nie może nigdy! przenigdy! — wołała obrażona, upokorzona duma.
Zresztą... ktoby w to uwierzył. Pustelnia Sylwestry nie miała drzwi, ni okien. Jedynie koło z jadalni ojcowskiego domu i obok ciasną furtkę. Było to jedyne do niej wejście.
Ciężar spadł z piersi Stefana.
A jednak... wątpliwości pozostawały, goryczą i niepokojem przysłaniały mu świat cały, zaciemniały jasną pogodę letniego poranka, wszystko, co w pogodzie tej, zdawało mu się przed chwilą, dobrem, wielkiem, możebnem, łatwem.
Czem były jego marzenia, budzące się w nim, potężne instynkty ojcostwa, plany i nadzieje przyszłości, porywy szlachetne, wspaniałomyślne zamysły, czem świat cały z tem wszystkiem, co zawiera w sobie dobra i wielkości, wobec dumy zranionej i walczącej z okrutnem powątpiewaniem.
A powątpiewanie, pomimo dumy przeczącej wszystkiemu, odwołującej się do niezbitych dowodów, materyalnych faktów: głuchego, dokoła pustelni Sylwestry muru, braku drzwi i okien, powątpiewanie powstawało W głębi duszy Stefana pod obelżywemi słowy owczarza.
A jednak Bore był kochankiem Serafiny, schadzki ich musiały mieć miejsce w ogrodzie, w otaczających ogród i dziedziniec zaułkach i krytych przejściach... mogli coś dostrzedz, podpatrzyć...
Chmurą zachodziły jasne niebiosa, słońce gasło, powietrze dopiero co wonne i świeże, zdawało się zatrułem, życie zatrzymywało w swym biegu...
I jak w porywie marzeń błogich, tak i w przystępie czarnej rozpaczy, Stefan tracił świadomość czasu i przestrzeni. Poruszał się machinalnie, jak lunatyk, zahypnotyzowany okrutnemi myślami.
Wszystko mu się zdawało ciemnością, zewnątrz i wewnątrz niego, lecz nie tą ciemnością cichą śmierci, lub snu, na której tle przesuwają się porwane widzenia rzeczy jasnych i dobrych, teorye wspaniałomyślne, sny o ogólnej, niedościgłej zapewne, sprawiedliwości, wyrozumieć, usiłowania szlachetne, lub własnego serca i duszy ukojenia, sny błogie, nawiedzające od niejakiego czasu Stefana Arca.
Nie to. Inne to były, z głębi jego duszy wylęgłe mroki: instynktów dzikich, okrutnych, a potężnych, instynktów rasy mściwej, zaciętej, surowej pomimo kultury i humanitaryzmu, zwierzchniej powłoki; instynktów, których nie zdołał, bądź co bądź, przezwyciężyć przy starciu z Bore Porri, a które tłumne i nieubłagane, powstawały pod bodźcem upokorzonej dumy, powstałych wątpliwości, goryczy.
— I pomyśleć — zawołał na głos, z piekielnym uśmiechem, — pomyśleć, żem gotów był dopomódz mu do ucieczki do Ameryki.
Uderzył pięścią w siodło tak gwałtownie, że mu poczerwieniała pięść cała, a wzrok wzniósł w górę z klątwą, w której każdej nucie brzmiała vendetta.
Uspokoił się, pozornie przynajmniej, zbliżał do domu. Słońce wzbiło się wysoko, paliło, wzmagając wydzielające się z roślinności wonie.
Popędził konia, skracając sobie drogę przez wązkie ścieżki, przez pastwiska, przez miedze, pomiędzy dojrzałym kłosem złocącemi się skiby, wzdłuż zarośli, pod pod których pochylonemi, gęstemi gałęźmi, musiał się schylać, przejeżdżając.
W cienistych przesmykach, przy wonnem przewiewie wiatru, przypominało mu się spotkanie oko w oko, na szczycie Scala dei gigli, z przebranym za miejscowego górala, wrogiem. Przypomniał się ukłon, zamieniony, zamienione spojrzenie i to dziwne, niewytłomaczone pragnienie, jakiego doświadczał odtąd, powtórnego z nim spotkania, na tych samotnych ścieżkach i przesmykach, w gąszczu tych zarośli, pod temi drzewami, śród tych gór, wznoszących się do koła. Wspomnienie spotkania, zamienionego ukłonu, trawiącego go odtąd pragnienia, wzmagało jego gniew i nienawiść. Teraz rozumiał pogardę spojrzenia i wspaniałomyślność mijającego go wroga. Żyw i cały wyszedł z tego spotkania, gdyż... Teraz... O! teraz! tak jak przed spotkaniem, pomimo głosu instynktu, wierzył, że Filip Gonnesa winny był przypisywanej mu zbrodni.
Od zmysłów odchodził. Tyle krzywd i upokorzeń, tyle... życie zawdzięczać wrogowi... takiemu wrogowi! Wściekły był na siebie za swe wspaniałomyślne porywy, wątpliwości, wyrozumiałość, za niepokój wewnętrzny, draźliwość sumienia, których doświadczał wczoraj jeszcze, jeszcze dziś rano...
— I pomyśleć, żem zamierzał dopomódz mu do ucieczki, daleko, jaknajdalej!
— Daleko! Jaknajdalej! Będziesz mi wrastać w ziemię przeklęta bestyo! — krzyknął, wspinając ostrogami konia.
— Daleko! daleko! — szeptały bezwiednie drżące jego wargi. Śmierć wroga, Filipa Gonnesa, zdawała się nieodwołalnie postanowioną, a jednak...
W miarę jak się zbliżał do domu, wzburzenie pulsujące mu w żyłach, postanowienia mściwej vendetty, uspakajało się jakoś.
Około dziesiątej przed południem, dotarł do wsi. Zdawało mu się, że jest o wiele później, tak mu się droga przedłużyła, czyli właściwiej mówiąc, szarpany tylu wzruszeniami i namiętnościami, stracił był miarę czasu. Od wczoraj wieczność przeżył.
Ten i ów zatrzymał wjeżdżającego do wioski, witał, rozpytywał o sądy i o zapadły wyrok. Odpowiadał spokojnie, z błyszczącemi oczyma, dziwiąc się własnej zimnej krwi. Parę dni temu same już te pytania, rozgniewałyby go i zniecierpliwiły.
Z kolei, zanim dojechał do wrót swych, spotkano go z radosną nowiną: przed trzema godzinami — może właśnie w chwili, w której napawał się pogodą, ciszą poranka dnia letniego i czuł tyle dobrych, wspaniałomyślnych uczuć, powstających w głębi swej duszy, — Marya wydała na świat dziecię — syna.
Wiadomość ta nie wstrząsnęła Stefanem tak, jak się tego spodziewał. Za gęste ciemności lęgły mu się w głębi serca. Nie przyśpieszył kroku, lecz pocichu, zbliżył się do bramy.. Na dziedzińcu zsiadł z konia ociężały, senny, rzekłbyś. Ani słowem nie powitał uśmiechających się doń przyjaźnie służących, nie zwrócił uwagi na psy, skaczące dokoła niego wesoło, wspinające mu się na piersi, liżące jego ręce.
Głowa mu ciężyła, czuł ból ostry w prawej skroni, w uszach mu dzwoniło. Czuł się równie słaby, jak onego wieczoru, gdy zachorował był na złośliwą febrę.
Wszedł przedewszystkiem do jadalni i wychylił chciwie szklankę wody. Potem, niby dziecię zdjęte nieprzemożonym kaprysem, szarpnął gwałtownie wzorzystą, ciężką portyerą, zasłaniającą koło i furtkę, wiodące do pustelni Sylwestry.
Wstrząsnął klamką, popchnął drzwi nogą... Zamknięte były z wewnątrz. Dawniej tego nie bywało! Wątpliwości zmieniały się w pewność. Pewność, aczkolwiek gorzka, lepszą była od targającej mu nerwy niepewności. Zdawało mu się, że mu serce pęka. Krzyczałby, wył z bólu, gdyby go coś mocniejszego od krzyku nie chwytało za gardło.
Szarpnął znów portyerę, która opadła w ciężkie, równe fałdy, zbliżył do stołu, wychylił drugą szklankę wody. Ktoś schodził ze wschodów. W drzwiach ukazała się rumiana, pogodna twarz don Constantina Arthabella.
— Pali cię pragnienie, — zawołał, uśmiechając się, — ostrożnie, woda zaszkodzić może.
— A Marya? — spytał szybko, stawiając szklankę na stole, Stefan.
— Wybornie! Ma się wybornie! Czeka cię.
— Idę.
— Cóż to, żona moja nie wróciła jeszcze, — spytał nieco ironicznie, don Constantino. — Mnie, staremu pozostawia starania przy położnicy. Do pomocy miałem samego don Piane.
Stefan zaśmiał się, lecz takim nieszczerym, ostrym śmiechem, że idący przed nim don Constantino, obrócił się, podnosząc rękę w górę:
— Ciszej ! nie tak źle się sprawiał jak ci się zdaje don Piane. Dobrze się śmiać teraz, lecz kilka godzin temu...
— Co mówi mój ojciec? — spytał żywo Stefan.
— Biedaczysko! — uśmiechał się don Constantin i jął opowiadać półgłosem, o bohaterstwie don Piana. Czuwał noc całą, płacząc jak dziecko. Nikt go nie mógł namówić na spoczynek. Modlił się, palił gromnicę przed świętą Madonną, pozapalał wszystkie świece w domu, ze wszystkich szuflad powyciągał wszystkie święcone i nieświęcone zioła, okładałby niemi położnicę, gdyby go do niej dopuszczono, dymem wypełniłby dom cały, gdyby mu dano węgli rozżarzonych i kadzielnicę. Skoro dziecię ujrzało światło dzienne, uspokoił się odrazu, tylko, żadna siła, nie może go odtąd oderwać od wezgłowia synowej. Siedzi cicho, lecz co chwila chce widzieć nowonarodzonego, wynieść dziecko na światło, ciekaw bowiem bardzo, jak wygląda i jakie ma oczy.
Stefan zaśmiał się, szczerzej tym razem.
Minęli salon. Don Constantino głos zniżył, i po puszystym nawet dywanie, stąpał na palcach.
— A teraz, — ostrzegł zięcia, zatrzymując się u przymkniętych drzwi sypialnego pokoju, ze swym dobrotliwym na poły, na poły ironicznym uśmiechem, — nie radzę ci wszczynać kwestyi chrztu waszego dziedzica! Zostawcie to na potem. Jeśli cię stary o to zagadnie, nie sprzeciwiaj mu się, powiedz, że się to ułoży... potem. Marya potrzebuje teraz zupełnego spoczynku... biedactwo!
Otworzył drzwi. Don Piane, korzystając z chwilowej nieobecności don Constantina, przyciągnął już był do siebie niemowlę.
Diavolo! — zaklął zcicha don Constantino Arthabella, — kark mu gotów z wielkiej miłości skręcić, zabawniejsze to od pół tuzina kotków, co? stary kumie, zabawniejsze?
Stefan był już przy łóżku żony, pochylił się, dłonią dotykał jej czoła. Nie, nie było gorące, lecz młoda kobieta leżała tak blada, słaba, oczy miała tak szeroko rozwarte, przygasłe...
— Spałaś? — spytał ją.
— Trochę. A mama? — odpowiedziała cicho.
— Wróci pod wieczór.
Don Constantino odebrał tymczasem od don Piana, małą, spowitą od stóp do głowy, laleczkę i położył ją na łóżku, przy matce. Stefan pochylił się niżej, długo wpatrywał w delikatne, przymknięte powieki, w brew niedostrzegalną, w różową składkę, co buzią być miała i w czerwoną, pomarszczoną, pod białym, mikroskopijnym czepeczkiem, twarzyczkę nowonarodzonego. Przypatrywał się ciekawie, lecz bez najmniejszej chęci pocałowania tego czegoś, czerwonego, pomarszczonego, nie dającego się ująć. Chęci podobne są specyalnością matek i — kobiet naogół. Mężczyźni im nie podlegają.
— Do kogo podobny? — cicho spytała Marya.
— Do ojca! — odrzekł bez przekonania Stefan.
— Doprawdy?!
Nic nie mogło powstrzymać don Piana. Zapomniał o wszystkich, tysiąckrotnie mu, od kilku godzin, powtarzanych przez don Constantina ostrzeżeniach, porwał się z miejsca, zataczając się, odepchnął Stefana, rozciągnął nad zwitkiem flaneli i pieluszek, trzęsące się ramiona, jak gdyby chciał wziąść je w niepodzielne swe władanie. Ucałował przy tem bladą i nieco wylękłą synowę. Rozpłakał się wreszcie z wielkiej radości.
Widząc to Stefan, pewny, że Marya zjednała sobie odtąd na zawsze starego ojca, wzruszył się skąd inąd zabawną tą sceną.
— Waryat! — mruczał w pół-ironicznie uśmiechnięty i o poręcz łóżka wsparty don Constantino. — Niewątpliwie, będzie do ciebie podobny, Piane Arca, pozostaw go jednak, tymczasem, w spokoju.
Mówiąc to, poprawiał kołdrę u nóg córki.
Stefan śledząc ruchy teścia, zauważył, że była to kapa biała, w róże tkana, rozpoczęta przez Maryę w chwilach najgłębszego smutku, dokończona w radości, prawdopodobnie w przeddzień, uskutecznienia najmilszych nadziei. Drobna ta okoliczność wzruszyła go. W półcieniu, w którym nurzała się sypialna komnata, małżeńkie łoże zdało mu się pokryte świeżemi różami, nagromadzonemi dłońmi młodej i słodkiej żony, co go obdarzyła synem. Blade jej czoło zlewało się z białością bielizny, lecz czerwone liczko niemowlęcia mogło ujść też za wielką różę. Róże, same róże, pokrywały nietylko białą kapę, na szerokim łożu, lecz wyściełający komnatę dywan.
Serce Stefana biło czemś więcej, czemś lepszem, od miłości miodowych miesięcy. Biło czcią dla matki pierworodnego swego syna, głębokiem rozrzewnieniem. Najróżnorodniejsze miotały nim uczucia: żal, że nie zawsze kochał ją i szanował tak, jak w ów wieczór pierwszy, gdy mu rozciągnięta w tkackich krośnach, w ubogiej, surowej izbie casa Arthabella, robota ukazała Maryę we właściwem jej świetle. Przyrzekał sobie niczem nie zamąconą tkliwością otoczyć matkę swego syna.
— Czyż mi nie dasz ją ucałować? — rzekł miękko, uchylając starego ojca i zbliżając usta do bladego czoła kobiety, po którym przemknął szybki rumieniec. Lecz zanim się wyprostował, w sercu uczuł żądło zjadliwego bólu. Mógłże o tem, choć na chwilę, zapomnieć, byłaż to rzecz do zapomnienia?
Zadawał sobie oba te pytania, zagryzając usta, by nie syknąć z bólu. W odpowiedzi czuł ogarniające go zdziwienie raczej, niż oburzenie... Byłoż to uczucie lęku, czy wzniesienie się do bohaterstwa samozaparcia?
Nie wiedział, nie potrafiłby na to odpowiedzieć, czuł tylko, że wobec tej wielkiej łuny rozradowania rozpalonej nad smutną starością swego ojca, wobec róż, zasypujących łoże, na którem spoczywał jego skarb podwójny, żona i dziecię, ręce jego nie mogły splamić się krwią, chociażby dla zadosyćuczynienia sprawiedliwości, czy tego, co mu się sprawiedliwością zdawało.
Nienawiść pożerała go jednak, obrażona duma wzbraniała przebaczyć, a nuta przebaczenia była właśnie nutą, której brak odczuwała jego, do harmonii pragnąca dostroić się dusza.
I drżąca zgrzybiałość ojca, i czystość imienia żony, matki jego syna, i tegoż syna wymarzona już przyszłość, i zmarłych pamięć święta, i przyszłych pokoleń honor bez skazy, nakazywały mu zemstę. Stefan Arca musiał dokonać vendetty, było to jego obowiązkiem.
Lecz, teraz, przedewszystkiem potrzebował wypocząć, uspokoić się, owładnąć sam sobą. Legł i spał długo, głęboko, nie doznając w to długie, gorące popołudnie, znużenia, z jakiem się budził zeszłej wiosny, chociaż i we śnie czuł przejmujący go ból głuchy, ból straszny.
Około dziewiątej wieczorem, wszedł do pokoju żony i stanął przy jej łóżku cichy, milczący. Marya czuła się lepiej, dziecko zaczynało tracić jaskrawą czerwoność twarzyczki i śród białych, miękkich koronek, zdawało się różowe, nieruchome, z białym noskiem, lekko zarysowującemi się jasnemi brwiami. I dziecko i matka, spoczywali w śnie cichym.
O czem śniła Marya? Może o pokrywających ją różach, lub o tamtych, roniących wonie w ogrodzie? Może o krośnach w rodzicielskim domu, srebrzystolistnych topolach, i zielonych liściach orzechowego drzewa, strąconych w strumień wijący się w gąszczu olszyny, lecz nie spływających z wodą, o! nie, czepiających się brzegów, świegotały ptaszki, ćwierkały gady, wesele sprawujące koniki polne.
Stefan wyszedł z pokoju żony pomału, pocichu. Zapalił papierosa i przykazał Hortensyi czuwać, zlecając uderzyć mocno w dzwonek, jeśliby obecność jego potrzebną była.
Zszedł do ogrodu, wprost na okalającą obmurowanie pustelni Sylwestry, ścieżkę. Czekał. Zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny, zdecydowany, tylko mu się serce, od czasu do czasu, zatrzymywało w piersiach i mroki nocy, pogodnej zresztą i gwieździstej, wywierały nań wrażenie czegoś sennego, niepewnego...
Ćwierkały koniki polne; świegotały w gniazdach układające się do snu ptaki, powietrze drgało rozkoszy tchnieniem i w tym srebrzystym, ledwie uchem pochwycić się dającym szmerze skrzydeł stulanyci, liści rozpuszczonych, Stefan mimowoli przymykał oczy. Natura do snu się kładła.
Mijały minuty, kwadranse, godziny mijały. Czuł to. Każdą liczył chwilę. Milkły ptaki, psy wiejskie się uśpiły, Stefan czuł rosę we włosach i na zwilgłych dłoniach, czuł woń żywopłotu, lilii kwitnących po tamtej stronie ślepego muru, zapachy upajające. Dolatywała go z wietrzykiem woń sianożęcia na łąkach. Wszystkie barwy pogasły, wszystkie natomiast rozpuściły się wonie. Widział gwiazdy drżące na niebie, ponad nieruchomemi drzew konarami. Dzięcioł gdzieś zakuł w pień spróchniały i puchacz zahukał, a rytmiczne te dźwięki, pełne były niewypowiedzianego smętku.
I Stefana głęboki obejmował smutek. Czuł się śmiertelnie znużonym, wyczerpanym. Tak by i legł na miękkiej murawie, z twarzą do ziemi, i zasnął, i zapomniał.
Kur zapiał... jednocześnie, na ścieżce, pod murem, dały się słyszeć ciche kroki. Krew cała spłynęła Stefanowi do serca. Nastawił ucha.
— Żmijo! — syknął, dostrzegłszy wroga swego, czołgającego się pod murem i przez uchyloną kratę wód upustu wślizgującego na dziedziniec pustelni...
Uczuł w sercu ból niewysłowiony, upokorzenie, cierpienie większe od kiedy bądź doznanego cierpienia.
Ha! bądź co bądź, wątpił dotąd... Cały drżący z bólu, gniewu, wstydu, oburzenia, odwrócił się i — po chwili szedł Stefan Arca do tego, kim najwięcej pod słońcem gardził, do policyanta, zbira, Pennini, mówiąc mu, że się zasłuży sędziom, społeczeństwu i sprawiedliwości, czatując u wschodu słońca, na ścieżce, przy ogrodzie casa d’Arca, na zbiega, Filipa Gonnesa.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.