Szczury (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szczury
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Twarde, pogarbione bruki ulic warszawskich, huczące dorożek turkoty, plusk fali wiślanej o brzegi i czarne nietoperze ciemności za miastem — kocham je, jak się miłość kocha pierwszą, choć zdradziła; kocham je, jak smutek twórczości, jak natchnień ponurych moce...
Gdyś głodny i nie masz gdzie głowy przytulić, gdy myśli do nędzy uwiązane, jak psy do łańcuchów, łańcuchy swe gryzą w bezsile — idź! słuchaj!...
Syci odwracali się ode mnie i ze wzgardą, opiętą w surduty, uciekali; czołami miedzianemi pląsali nade mną ich kapłani i kramarze; wujowie i ciotki przez mgły szkieł zadymionych mój los obejrzeli i drzwi prze demną zamknęli — jedne bruki usłały mi łoże.
Idź! słuchaj, jak pijak łbem stuknął o ziemię i w oczach ciekawej gawiedzi umiera; jak kobieta publiczna klątwami i miłością obdarza, jak noże się pławią w morderczych podskokach...
Nie bój się ludzi, do których mord krwawy i kał wszelki przysycha, bo oni braćmi są twojemi; nie lękaj się krwi i śmierci, bo one są dzieckiem człowieka; nie pysznij się cnotą tchórzliwej sytości, bo ona te zbrodnie stworzyła...
Twarde pogarbione bruki ulic warszawskich...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie miałem paszportu ani pieniędzy. Nie miałem możności jadać, ani mieszkać; ubierać się, ani rozbierać; wypoczywać, ani pracować. Błąkałem się całemi nocami po ulicach, robiłem pośpiech i śpiżowość człowieka, który dąży przed się, w puchy poduszek — z zaułka w zaułek — z zakrętu w zakręt. Nabrałem rutyny w oszukiwaniu policji, nie miałem jeszcze odwagi przyznać się do włóczęgostwa — wstyd jakiś, próżność mną rządziły. Przywykły do mojej twarzy wszystkie ćmy miejskie i sowy — nikt i o nic nie pytał mnie, byłem im tak powszednim i obojętnym, jak bicie zegaru, lub turkot dorożki. I tak noc w noc po mieście chodziłem. — „Oto turkot dorożki idzie“.
Rankami na słońce szerokie uciekałem, wylegiwałem się nad brzegami Wisły, w ciepłym nagrzanym piasku mgłami ciało przesiąkłe suszyłem.
Czasami szedłem za miasto do kolejowego dróżnika, któremu mój wątły tłomoczek z bielizną na przechowanie oddałem, sprzedawałem handlarzowi resztki mej bielizny i biegłem do szynku...
Teraz, gdy przeszłość chcę myślom pokazać, nie odwracam głowy za siebie, w oczy tylko własne zaglądam. I widzę w nich niebo ponure, dymami czarnemi zatkane, jak sadzą; i widzę bolesne twarze upiorów, rozsiane po norach karczemnych, i myśli oddarte od nieba nazawsze i w walkach o strawę codzienną pogięte.
Ogród Saski w zaduchu i gorącawie kamieni omdlewa, pod drzewa skąpym cieniem upiór człowieka drzemie... Czasami oczy do góry podniesie i wałęsa się niemi bezbarwnie po twarzach przechodniów — już znużył się, już w drzemkę zapada...
Ogród zamykają — upiór od formalności policyjnych ucieka — na komedję włóczęgi — na maskaradę życia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostre miał rysy i bruzdy zmarszczek głębokich. Wiły mu się po twarzy, jak węże i żmije; wiązały w kłębki, jak przyczajone jaszczurki; wyskakiwały aż na szyję... Tak życie rozsiało na nim pochodu niszczącego znaki, tak oczy mu zagasiło, tak kark mu zgięło ku ziemi... Mógł być potworem, odstraszającym matki od rodzenia dzieci dla nędz życia, a był dróżnikiem kolejowym... Nie znałem go, anim go widział kiedy... Wszedłem do jego budki — zadrżałem... Nie zdziwił się memu przybyciu, fajkę pykał spokojnie...
— Można tu ten tłomoczek pozostawić?
Obejrzał mnie, głową tylko kiwnął.
Nie pytał mnie, skąd przychodzę, nie badał o nic...
— Ja tu przyjdę — rzekłem.
Znowu kiwnął głową...
I ilekroć przychodziłem do niego, zawsze tensam spokój go otaczał, milczenie bratem mu było. Nieraz oczyma przymrużonemi szukał czegoś na mojej twarzy, ale zawsze z ciszą człowieka malutkiego, jakby tylko rys jakiś ze mnie wyjmował i w pamięci notował.
— Dlaczego pan mnie nie pytasz, kto jestem? — spytałem razu pewnego. — A możem ja złodziej i kradzione rzeczy znoszę, a może chcę chwilę wypatrzeć i zabić pana...
— Et!
Machnął ręką.
— A jeśli policja przyjdzie i spyta: czyja to bielizna? Co pan odpowiesz?
Wzruszył ramionami tylko. Wydało mu się może, że próżno słowami szafuję — tak dziwnie patrzył na mnie.
Innym razem, gdy koszulę z tłomoczka wyjąłem, zapytał:
— To już ostatnia?...
— Nie, jeszcze jedna została.
— A co później będzie?
— Później?!...
Wyląkłem się.
— Później, później... — powtarzałem bezwiednie.
Czułem się przyłapanym na tchórzostwie przed tym, co ma nastąpić... Zawstydziłem się...
— Eh, co będzie, to będzie — rzekłem. — Napisałem zresztą list do ojca, żeby mi paszport przysłał.
— A to jest ojciec? — spytał...
— Jest — odparłem...
Przymrużył oczy, jakby zapisując wygląd młodzieńca, co ojca ma, a bieliznę sprzedaje.
Pogięły mu się zmarszczki, wszystkie brózdy na twarzy zaskakały... Sięgnął do kosza, jakąś butelczynę wyjął...
— Może wódki kieliszek?...
— Nie! — rzekłem — dziękuję.
— Nie? wiedziałem, że nie...
Splunął przez zęby i owinął się kłębem dymu fajczanego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mrok na spotkanie moje wyszedł złowróżbny, groźny... Z za brzegów błękitu wysuwały się ciężkie, bezkształtne potwory chmur i przewijając się z warkliwym pomrukiem, rozwieszały swe cielska nad ziemią — zagadką ponurą...
Z trwogą szedłem na codzienną włóczęgę.
Od trzech dni już spostrzegłem był przytym, że jestem śledzony... Jakaś karjatyda ludzka, zapięta na wszystkie guziki, włóczyła się za mną noc w noc i kroki moje notowała...
— Szpicel, szpicel, szpicel — krzyczałem w sobie. — Przyjdzie i zaaresztuje. Zapyta o paszport i zaprowadzi do kozy. Zamkną, pozbawią wolności!
Bałem się...
Karjatyda, zda się, rozwijała cały system dręczenia mnie. Był to nikły, wiotki człowieczek — ot! szczur nocny... Jedne oczy tylko pamiętam — jakieś mętne, popielate... Tak szukał niemi, tak badał... Tylko jakaś trwoga zawsze go odpędzała ode mnie... Spojrzy mi w oczy chyłkiem i spłoszy się... Smagnie ciekawością natrętną i ucieka oczami w siebie.... Szczur nocny bał się mego wzroku... Bał się — ale śledził... Wolnej chwili od niego przez trzy dni nie miałem. Rozparł się trwogą na myślach i nękał...
— Nie zdybiesz, nie przyłapiesz, szczurze! — zgrzytałem zębami.
Uciekałem w najdalszy koniec miasta... Wtym kroki czyjeś... Z zakrętu ulicy wynurzały się popielate oczy...
— Czy i dziś go spotkam? — myślałem, idąc od dróżnika.
Przyśpieszałem kroku, bo zdało mi się, że cała gromada tych ciężkich chmur spadnie mi z łoskotem miażdżącym na głowę.
— Byle do miasta...
Nareszcie... Zakroczymska... A później Freta... A później Stare Miasto... A później plac Zamkowy, i dalej, i dalej... Układałem w myśli plan ulic, któremi iść miałem przez całą noc.
Wtym wiatr mi zdmuchnął kapelusz z głowy i rzucił go na ulicę... Pobiegłem zatrzymać go i spostrzegłem, że dużo takich kapeluszy tarza się po ziemi i ucieka. Sprawiło mi to rozkosz... Z rękami naprzód podanemi ludzie biegli, a wiatr odrzucał od nich kapelusze i śmiał się... Mogłem biec z niemi, koło nich, za niemi i nie bać się oczów śledzących. Cel miałem — „Człowiek, za kapeluszem goniący“...
— Tańcz, wichrze, tańcz!
Śmiałem się, gdy kapelusze sfruwały, jak ptaki, kręciły się kołem, uciekały, jakby upojone biegiem własnym. I wszystko, co było na ulicach, biegło i uciekało, co sił, co tchu w piersiach — ludzie, dorożki...
Nagle załoskotała ulewa...
Wpadłem do jakiejś sieni. Tłumem różnofarbnym była zapchana, jak hale targowe.
Skrzętnie przeszukałem oczami po wszystkich obecnych. Szczura nocnego nie było... Jak dźwięki melodji kojącej, rozlewało się we mnie pieściwe, słodkie upojenie. „Wolno mi stać na miejscu. Wolno mi gnuśnym okiem bezmyślności patrzeć niedbale w rozziewane tłumy. Wolno mi nawet zdrzemnąć się i nie ściągnąć na siebie podejrzanej czujności oficjalnych asekuratorów praw. Wolno mi nie biec, nie uciekać, nie kryć się długo, bardzo długo, dopóki burza łomotać będzie, póki nie zamrze ulewa“.
— Błogosławię cię, burzo piorunna! Jak kochanka wszechmocna, oparłaś się na moim czole. Szarp ziemię pazurami, drzyj, skowycz, burzo! A ulewę rozsiewaj, jak słowo dobre, od którego się serce raduje. Nogi mi spuchły od chodzenia i dreszcz chłodu mnie oplótł... Wypocząć daj, burzo! Otul oddechami ciepłomięsnego tłumu...
Jakiś student jakiejś pannie o najmodniejszej aktorce opowiadał. Jakieś sapiące ciało, do befsztyku podobne, paliło swoje długie cygaro i urągało burzy... Ktoś śmiał się... Ktoś szeptał... Dwa złote dziewczątka jaśniały bladością szat, jak duże, białe motyle. Bezwiednie lubieżnemi tony wyginały się, jak trzcinki, i suknie trzymały podkasane, choć tego nie było potrzeba... Błękitniały pończoszki, w których topił się żar... Buchnęło na mnie płomieniem... Drżałem jeszcze od zimna... Zapragnąłem ogrzać się przy tych ciałach złotych, przy tym cieple motylim.
Zanurzyłem się nieznacznie w tłum, łokciami mrowisko rozgarnąłem i wypłynąłem przy białych motylach. Całym ramieniem oparłem się o jasną dziewczynę, runąłem niemal na jej pierś. Ta grabież jej ciepła, nasyciła mnie złodziejską rozkoszą. Oczami niepatrzącemi spostrzegłem, jak włamywała się we mnie ostremi łokciami czujności. Widziałem później, jak wzrok jej oddziera się ode mnie z niesmakiem. Ustąpić chciała — ciasno było... Wtedy cofnąłem się poza nią i w ramieniu jej utopiłem jeden gorący pocałunek — pieczęć mej nędzy wszechstronnej. Ona drgnęła i rękę odrzuciła za siebie gorącą. Myślałem, że rąk moich szuka. Porwałem dłoń jej, uścisnąłem prędko... Lecz ona wydarła ją błyskawicznie z mej łapy, sięgnęła do kieszeni, i wyjmując woreczek z pieniędzmi, ściskała go oburącz w przerażeniu. W jednej chwili otwarła się przedemną czarna przepaść sztywnej prawdy. Jasna dziewczyna brała mnie za złodzieja kieszonkowego. Wstyd mi do oczów przyskoczył, jak pies, i szczerzył kły ostre. Przedarłem się brutalnie przez tłum i usiadłem na schodkach korytarza.
Myślami pogarbionemi włóczęgi zacząłem oceniać cały ten wypadek. Poczułem urazę do dziewczyny, że mi krzywdę uczyniła. A później niechęcią się smagałem, że to ja jej krzywdę uczyniłem. A później szło bolesne przeświadczenie, że krzywda poza nami tkwiła. Doszedłem wreszcie do wynalazku, że żadnej krzywdy nie było, i bólu nie było, i dramatu nie było... Wynurzał się tylko z grubych mgieł życia ten codzienny komizm, który wyciska łzy lub trzyma batutę śmiechu, — ta przypadkowość ślepych zdarzeń; to nic, od którego pęka dusza, lub oczy weselem promienieją.
Siedziałem na schodach nieznajomego domu i myślałem o złotej nieznajomej dziewczynie. Głuchła już burza i niemiały grzmoty — chodził tylko po mieście uparty deszcz.
— Chodźmy, Bronka!
— Chodźmy!...
Wdarło się na chwilę we mnie to imię, przeszyło hukiem jakiejś obawy, ale spostrzegłem jednocześnie, że ludzie się już rozchodzą, — zamykano kamienicę — wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kto tam na rozpłakanych się zawiesił chmurach i te szepty rozrzuca? Złe niebo, złe!... Na prawo, włóczęgo, bo cię stróż nocny spostrzeże. W ten zakręt! W ten nieubłaganie zimny płacz deszczu! Djabła się nie boisz, a kaszkiet policjanta cię trwoży. Na prawo, włóczęgo! — na prawo. A teraz kroki pośpiesznie skieruj przed siebie, bo cię ktoś ściga... A teraz na lewo — a teraz na lewo... Marsz — marsz!
Już przeszedł, już cicho... Odpocznij, włóczęgo!...
Oparłem się o mury zimnej kamienicy i myśli zmęczone włóczyłem po sennych ciszach miasta. Blade latarnie patrzyły w głębię mojej apatji, a deszcz szedł równo i nienawistnie, jak człowiek, który zaprzysiągł zemstę... Powieki raz po raz do snu mi opadały i chwiały się nogi, nie mogąc utrzymać ciężaru zmęczenia. Wytężałem tedy resztki świadomości i ciału czuwanie nakazywałem.
— Nie śpij!
Przyciskałem się mocno do muru i patrzyłem, jak miasto co chwila ucieka mi z przed oczu, skacze w konwulsjach szalonych i w blaskach latarni się trzęsie... Zadygotało we wszystkich posadach kamiennych, wyskoczył potwór z pod ziemi i zastukał twardemi brukami — zbliża się do mnie, leci...
Drgnęły przerażone źrenice, uciekać chciałem — za późno było... Szczur nocny patrzył już we mnie swojemi popielatemi oczami... Wyminął mnie, a jeszcze głowę odwracał...
Odskoczyłem tedy od ściany i postanowiłem go siepnąć oczyma... Pobiegłem, wyminąłem go, stanąłem. Zwolnił kroku, obejrzał się i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Tak pies słabszy obejrzy kły psa mocniejszego, cofnie się i ze stulonym ogonem ucieka. Ta kombinacja psów podnieciła mi wtedy wyobraźnię — napastniczość w sobie poczułem.
— Za psem, za słabym psem, za psem parszywym...
Zaczęła się jakaś straszna gonitwa latającemi zygzakami na prawo i na lewo — z jednej strony ulicy na drugą — szczur nocny ogląda się, spostrzega mnie i biegnie — coraz hyżej, coraz zapamiętałej — ja za nim, ja ciągle za nim...
Wydzierają się nasze kroki naprzód, zataczają koła po ulicy, stukają, bębnią. Uszy tego bębnienia pełne niosę, słyszę, jak w takt uciekających zygzaków wygina się cała ulica, pęka i rozłamuje na cząstki...
Podskoczyło wszystko, zamigotało w oczach, zwichrzyło się... Z zakrętu jakiś człowiek wybiegł... Jeden skok tygrysi... Zwinął się i zlał ze szczurem nocnym w jedną plamę czarną... Zabłyszczało coś...
— Masz Bronkę! Masz Bronkę!
Oderwali się od siebie... Napastnik zaczął uciekać...
Widziałem, jak szczur nocny z nożem w piersi wbitym biegnie na oślep — ręce wyciągnięte przed się — w krwi broczy cały. Niby jakieś zwierzę z głową uciętą, niby trup z prosektorjum uciekający.
Zachwiał się, głową o ziemię grzmotnął — tylko chrapnięcie jedno — tylko słychać, jak nóż się wpycha w jego ciało głębiej.
Zbrodniarz uciekał co sił... W pewnej chwili spostrzegłem, jak mu coś wypada z kieszeni... Nachyliłem się... paszport... Jan Szczur... Nowa kombinacja wrażeń... Zdawało mi się, że sam Lucyper wypisał to nazwisko, aby mi potargać umysł i rzucić w otchłań wiecznie zasłaniającej się przed życiem niemocy.
— Jan Szczur zabił szczura nocnego... Jan Szczur... Jan Szczur... Czemu tamten bał się mojego wzroku, a nie bał się szpiegować? Czemu?
A teraz już wiem, że on nocami śmierci swojej szukał i w oczach moich badał, czy go zbawię życia?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pierwszej chwili chciałem skorzystać ze znalezionego paszportu. Wkrótce spostrzegłem jednak całą grozę niebezpieczeństwa. Postanowiłem tylko odnaleźć zbrodniarza. „Paszport mam w kieszeni — tym łatwiej będzie...”
Nie przyświecała mi zresztą żadna wybitna idea. Odnajdę go, rękę mu na ramieniu oprę i powiem: tyś zabił. Nie będę nawet słuchał odpowiedzi. Spojrzenie jego będzie mi całą odpowiedzią. Rzucę mu te wyrazy w przerażone oczy, jak strzał rewolwerowy w serce, i odejdę. Co on czuć wtedy będzie! co on czuć będzie!...
— A wiesz pan, szczur nocny zmartwychwstał.
I to mu jeszcze dorzucić mogę.
Męcz się, dręcz, zbrodniarzu! Układaj twardy kark pod ciężar życiowego fatum. Męczcie się wszyscy. I ty, kobieto, którą prostytucja rozpięła na krzyżu swej Sodomy. I ty, dziecię wątłe, co nieświadomym płaczem szlochasz do Edenu chuci. I ty, blady mistrzu słowa, co nosisz w sobie piekła wszystkich piekieł... I ty... I ty... I ty... Męczcie się wszyscy! Dopóki nie poznacie hańby waszych kajdan... Dopóki nie umrzecie w tym, co nie jest wami. Dopóki waszej duszy nie dotkniecie ręką, jak dzisiaj ciała dotykacie... Męczcie się!...
Lub nie! nie męczcie się... I niech się nikt nie dręczy... Ni ten, co zabił szczura nocnego, ni ta, co aniołowi przysięgała, a uciekała do łoża szatana, ni ten, co jadem wasze moce truje... Nie męczcie się!...
Odnajdę oto zbrodniarza i pocałunek mu na czole złożę.
— Tyś zabił...
Widzę, jak wszystkie czucia w nim się chwieją, niby dalekie echa huraganów. Biorę jego serce w dłonie, jak białą gołębicę.
— Tyś zabił...
Zacząłem skrzętnie szukać. Chodziłem przez parę dni od domu do domu. Czytałem listy lokatorów. Zdawało mi się, że go muszę znaleźć. Naraz zatrwożyła mnie nagła obawa.
— Co będzie, jeżeli policja znajdzie przy mnie ten paszport?
Uczułem konieczność pozbycia się fatalnego dokumentu.
Poszedłem nad Wisłę i szukałem miejsca, gdzieby go rzucić, zgubić nieznacznie. Ale ludzkie wszędzie czuwające oczy wtykały się we mnie co chwila, jak natrętny, upalny dzień.
Musiałem iść dalej, coraz dalej od miasta.
Okolica była już samotna, nieobecnością człowieka szczęśliwa. Tu tylko nocami grały fale i gędźbiły dla tych, którzy domów nie mieli. Tu czasem zasypiał spokojnie człowiek, ścigany przez gończe psy prawodawców. Obejrzałem się... Nikogo!...
Położyłem się w piasku i, układając się niby wygodniej, starałem się zlekka wysunąć paszport z kieszeni. Wkrótce mi się to udało. Zdawało mi się, że sama cisza tego nie słyszy.
Ale kiedym wstał na nogi i zamierzałem wracać, usłyszałem za sobą głos.
Chłopak jakiś podniósł się zza krzaka i wołał:
— Panie, panie! coś pan zgubił.
Pobiegł i podnosząc przeklęty papier, oddawał mi go.
— O! paszport — mówił.
— A tak... tak... — bąkałem wykręcającemi się na pięcie słowami — paszport... zgubiłem. Dziękuję, bardzo dziękuję.
Uszedłem kilka kroków i naraz poczułem nienawiść do chłopca. „Jak on śmiał? Jak śmiał?“
— Obić szelmę, włosy ze łba powyrywać.
Kipiało wszystko we mnie.
Zatrzymałem się.
— Hej, chłopcze!
— A co?
— Chodź no tu.
— A po co?
— Chodź, chodź, dziecko, nie bój się!...
Zbliżył się...
Chwyciłem go wtedy mocno za rękę i wyszeptałem nad samym uchem:
— A ty łotrze, co tutaj robisz? Na złodziejstwo się już puszczasz. Pewnie nie jedną kieszeń masz już na sumieniu. Wziąć tylko takiego i utopić. O tak, o tak, gałganie!
Otaczałem go obu ramionami i nie wiem: pewnie rzuciłbym go w wodę.
Ale on wykręcił się zwinnie, jak małpa, i wydarł się.
Za chwilę był już za swoim krzakiem i rzucał na mnie kamieniami. Zacząłem uciekać.
Nocą dopiero poszedłem znowu nad Wisłę i owijając paszportem duży kamień, włożyłem go ostrożną ręką do wody. Odebrała mi go fala łakoma, połknęła i uciekła.
W plusku wód utonęła jeszcze jedna tajemnica — kto ją tam wydrze?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przysłano mi wreszcie mój własny paszport. Za parę złotówek, otrzymanych ze sprzedaży ostatniej koszuli, zadatkowałem „kunt przy famielji“ i zamieszkałem.

Zdobyłem odrazu tysiące prerogatyw w zakresie policyjno­‑prawnym, adres i legitymacje, dach i barłóg. Kupiłem po cenie głodowo-suterenowej kilkanaście nocy snu, podwyższyłem moją wartość społeczną o osobisty meldunek. Mieszkali ze mną jacyś inni ludzie co noc słyszałem ich chrapiące ciała — przychodzili nocą i rankiem szli dokądś — i nie wiem, co za jedni byli, i nie pytałem o to. Z przeciwnej strony ulicy jakiś szynczek brudny przyglądał się mieszkaniu memu zdaleka. Wchodzili i wychodzili ludzie — pijani, p od nieceni. To — podrapani przez życie.
Jednak zacząłem im zazdrościć. Zazdrościłem im tej strawy mizernej, którą zajadali za stołami, zazdrościłem im wódki, która obrywała w nich wszystkie kwiaty myśli.
Głód chodził za mną, jak zły przyjaciel, brudził mi świat cały, ukazywał ręką na przeciwną stronę ulicy, jak szatan.
— Wódzi, wódzi się napij.
Wyschnięta i pokurczona myśl zaczęła snuć jakieś szynkowne fantazje, jakieś orgje smacznych niewyczerpanych jedzeń. Napełnia się misa po misie, pławią się w nich wszyscy trędowaci i zgangrenowani, a ja ich odpycham, nogami w parchy kopię i jem, żrę, chłepcę.
Poszedłem do szynku.
— Wódki — krzyknąłem.
Siadłem przy samotnym stoliku i piłem.
Zęby skakały po włóknach jakiegoś zeschłego mięsa, alkohol nerwy puścił w tan... Pod stołem djabeł usiadł i... grał... i... grał...
Nagle przypomniałem sobie, że nie mam pieniędzy.
Myślą leniwą zacząłem szukać rady zbawczej... Chciałem uciec... Lecz wtedy spostrzegłem przy sąsiednim stoliku paru ludzi. Wódka oczy już im zatkała, a odsłoniła dusze; jeden ręką mocną w piersi się uderzał i skarżył się drugiemu... Stary, odwieczny temat: zdradziła go kochanka... Zdradziła przedtym męża dla niego, zdradziła potym jego... Zdrada, zdrada, zdrada. Więc trzeba teraz zemsty. Niech ją po nocach dławi strach. List, list napisać...
— Kto mi napisze? — wołał — kto tę całą kołowaciznę wyjmie ze mnie i na papierek wsadzi. Ot — nie potrafię.
Zrodziła się we mnie błyskawiczna idea. Podniosłem się.
— Panie! ja panu napiszę. Podeptać, smagnąć batem po ślepiach. Czy tak?
Patrzył na mnie z zachwytem.
— A i o tym, że wiem wszystko... że przedtym sześciu miała...
— I o tym, panie, i o tym.
— A i o tym — ciągnął — żeby się miała na baczności, bo wszystko mężowi opowiem.
— Nie, panie! nie o tym. Napiszę, że pan jej dziękujesz za parę chwil rozkoszy. Odchodzisz pan od niej z życzeniem dobrego zdrowia i tuzina dzieci. Plujesz jej pan w oczy za to, że mogła w pańską miłość uwierzyć. Masz pan inną i z drżeniem szczęścia w ramiona tamtej odchodzisz. Rzucasz pan zresztą pogardę na ten cały ród gadzini, który tylko od dobrych rzeczy odciąga. Ulegasz im pan tylko z litości i wyświadczasz łaskę... dla wrażeń, dla zabawki.
Zacząłem pisać list... Zdawało mi się, że to ja sam mam tę kochankę zdradziecką. Przewijały się koło niej niezliczone szeregi kochanków — klęczeli wszyscy i duszę jej pod stopy rzucali, a ona deptała po nich, jak po liściach — słychać było szelest niemilknący. Stopami o ziemię uderzyła, rozfrunęły się liście więdnące i poszły jękliwie z wiatrem.
Natenczas przyszło do mnie ni to wspomnienie miłości dziecinnej, ni to przeczucie przyszłej kochanki, którą się zaledwie w snach odgaduje. Oczy miała płomienne, a wichry włosów hebanowych spadały na szyję, jak górskie potoki... Wołała mnie do siebie, wiedziałem, że upaść przed nią muszę, a usta jej rozchylały się już do uśmiechu wykrzywionego w drwinę.
Pisałem list... Słyszałem, jak pióro skrzypi po papierze. Myśli moje zaczęły się niby obrywać... Czułem w sobie jakby jakiś krzyk, jakby trzask drzwi, wylatujących z zawias.
Łzy duże spadały mi na papier, jak toczone kamienie. Żal głuchy mną szarpał nad tą jedyną, nad tą przeklętą. Z ironji, z niesmacznych żarcików przeszedłem do płomiennych pieszczot. Błagałem, aby nie zapominała o mnie, aby mnie w niepamięci nie pogrzebała.
List kochankowi zdradzonemu przeczytałem... Patrzył na mnie, patrzył, słowa wymówić nie umiał...
— No, podpisz pan — rzekłem.
Machnął ręką.
— Et, sam już mnie pan podpisuj.
— Dobrze... — odparłem.
— Nazwisko?
— Szczur...
Spojrzałem nań wylękły, szukałem w jego oczach tej nocy strasznej...
— Jakto? Szczur? — tak?...
— Szczur... Po prostu: Szczur...
— A więc Jan Szczur?...
— Nie! Stanisław Szczur.
— Więc nie Jan?
Zaczął się śmiać tym pijanym śmiechem, co o każdy nerw zawadza, jak zepsuty klawisz.
— Już ja wiem teraz — mówił. — Pan znasz mego brata. Jan mu na imię. Z twarzy do mnie podobny, prawda?
— Z twarzy? To dziwne... Tamten chyba bez twarzy... Zresztą wysoki taki... tak, tak...
— Ej, szczęście też nasze — mówił z żalem — ja jeden taki, pan myślisz? — I on toż samo... Tak owinie człowieka, tak oplącze... Śmieje się z niego, a on „droga, jedyna“. Czasem jak warjat, „jabym zabijał dla niej wszystkich“. „Bij, zabij“ — myślę — „a serca już nie odbijesz od niej“. I teraz go napadło... Tylko cóż? Publiczna... A z miny to niby nic... A ładne to... a zalotne... Ot jakby i moja.
Spochmurniał...
— Taka ta jego Bronka!...
— Bronka, Bronka. — wyszeptałem.
Wspomnienie jasnej dziewczyny przesunęło się przed memi oczami, jak cichy tajemniczy cień.
— Cóżeś pan tak się zdziwił? — zapytał.
— Nic, nic... Bronka... Oczy ma takie błękitne i do wielkiego motyla podobna?
— Może i do motyla — odparł zdumiony.
— Ramiona okrągłe, a gibka cała jak trzcina?
— Może... może i trzcina.
— A kiedy spojrzy, to niby niebo przyrzeka, a pilnuje portmonety.
Zacząłem się śmiać...
On nachylił się nade mną i wyszeptał:
— No, przyznaj się pan, i pana z rozumu obrała?
— Nie panie, przenigdy. Pijany jestem i po myślach pająki mi skaczą. Widziałeś pan kiedy takiego pająka? Przędzie, przędzie niteczkę cieniuchną i z każdej myśli powróz do wieszania uprzędzie... Zapłacisz pan jeszcze piwo?
— Hej, piwa! — krzyczał.
Piliśmy do późnej nocy.
Dzień ten wpłynął decydująco na moje losy. Byłem na pewien czas zabezpieczony od śmierci głodowej. Zostałem pisarzem listów miłosnych...
Codzień odtąd przychodziły do mnie jakieś smutne dziewczyny, jakieś wdowy żałosne, jakieś ludzkie upiory — z podbitemi oczami tęsknot, — z zaciśniętemi pięściami szału i zazdrości. Skarżyły się mękami ciał pożądliwych, krzyczały płaczem bezbronnych bydląt, odkrywały mi burze swoich pragnień, słoty i wichry, gromy i słońca...
Rozbudził się we mnie wirtuoz.
Smutny siadałem w szynku nad otwartą księgą dusz ludzkich — w tyle listów je przepisywałem. Za szynkiem wyniosłość i dumę po mieście roznosiłem, czasem spotkałem jakiegoś przyjaciela z lat dziecinnych, zajętego wołaniem karjery, — kopnąłem go nogą, i to był mój koncert.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był dzień ponury, co oczy od ludzkich twarzy odrzuca, jak od starych wyblakłych malowideł, których się nie lubi, a które bolą ciągłą obecnością. Siedziałem w szynku i przez brudne zasępione okna przyglądałem się bezmyślnie życiu, idącemu z pośpiechem obcasów w czarne, zadymione nory szarych trosk.
Nagle ruch niezwykły... Powstało jakieś zbiegowisko... Śmiech zadowolonej ciekawości ulicznej gawiedzi wpadał aż do szynkowni. Podnieśli się ociężali pijacy od stolików, zaczęli wychylać głowy przez drzwi..
— A to jej elegancje ze łba ściąga — śmiał się jeden.
— Prawda, aż piórka lecą z kapelusza — mówił drugi.
— Ha, hal Bronka... — krzyknął radośnie inny. — Znowu się biedactwo z ojczaszkiem spotkała.
Pobiegłem do okna...
Po ulicy, wśród rozśmianego tłumu uciekała blada, pijana przerażeniem Bronka. Za nią gonił dróżnik. Z głowy zdzierał jej kapelusz i szarpiąc go w drobne okruchy, rzucał poza siebie.
Wydarł jej później parasolkę z ręki i łamiąc ją z furją, ciskał kawałki na głowę dziewczyny. Ona osłaniała się ręką, pędząc przed siebie na oślep, jak obłąkana.
— Daj mi ojciec spokój! — wołała.
— Dam ci, suko, dam...
Wtym przybyła dziewczynie nieprzewidziana obrona. Jakiś młodzieniec barczysty stanął między nią a ojcem, uchwycił dróżnika za ramię i zatrzymał na miejscu. Snać celu w tym nie miał żadnego, ot — dla komizmu to czynił. „Cóż, podoba się wam mój dowcip?“ — mówiły jego oczy.
— Czego pan chcesz? — krzyczał dróżnik.
Młodzieniec roześmiał się i mówił:
— A czego ja mogę chcieć od pana? Nie znam pana, na oczy nigdy nie widziałem.
— No to pan puść do miljon djabłów.
— Właściwie to i puścić mogę. Szczęśliwej podróży.
Dróżnik pobiegł z pośpiechem, ale Bronka zdążyła już umknąć. Długi, niewstrzymany śmiech tłumu zatrząsł się na ulicy.
Gdym w dwa dni później był u dróżnika, przyjął mnie z pykającym fajkę spokojem — nie unikał mych oczów, ale wymijał je jakby od niechcenia. A mnie to nowe odkrycie, że on jest ojcem Bronki, zapaliło wyobraźnię; zdało mi się, że trzymam w rękach jakąś tajemnicę, która odsłoni mi całe obszary prawd, odkryje może całą zagadkę jakiejś nowej, nieznanej tragiedji.
Zacząłem się czaić i przycupywać około jego myśli, jak kot; rzucałem mu na przynętę nic nie znaczące słówka — siłą, przemocą postanowiłem wydrzeć z niego wyznanie.
Zniecierpliwiłem się wreszcie i spytałem niezgrabnie:
— Pan ma rodzinę?
— Albo co? — spytał.
— Nic... ciekawość... — odparłem.
— Interes masz pan w tym jaki?
— E, nie! tak tylko...
— To po co się pytać?
Odtąd z nieufnością patrzył na mnie.
Zaczęło mnie to wszystko dręczyć... Dróżnik, szczur nocny, Bronka, jakieś rozpalone czerwienie majaków nad głową — tak życie mi się jawiło naówczas.
— Słuchaj! tyż to? — pytałem — ty, potworne? ty, obluzgane krwią, a do mąk przybite?... Skazę śmierci nosisz na czole, jak sztandar tryumfalny, a pachniesz kwiatami. Gdzie twój rozum promienny? Dusisz się w zaułkach nędzy i dzwonisz kajdanami żądz. Nienawidzę cię. Bolisz mnie a pchasz w pragnienia i zapachy nadziei. Chcę je porwać, podeptać, lecz ukaż mi twarz swoją pełną ohydy, ale bez osłony. Wpatrz się we mnie, przeraź mnie nagością, abym mógł śmierć ukochać, jak kochankę. Nie ulęknę się: pełen mocy idę na twe spotkanie... Życie, Życie!...
A Życie szło koło mnie, jak zły przyjaciel, trupy mi pod nogi układało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cicha, tajemna zagadka... Tam, nad Wisłą... Dwa trupy... Szczur i Bronka...
Związani byli oboje dokoła bioder — snać w szale miłosnym rzucili się nadzy do wody...
Leżały teraz opuchłe ich ciała na piasku i martwemi oczami patrzyły w słońce.
Splątanemi rękami przyciskały jeszcze do siebie sine napęczniałe twarze, potęgą ich brzydoty ukazując całą parodję życia. Dwoje zwarjowanych kochanków, dwa szpetne, cuchnące ciała. Śpij, boska miłości!...
Zbudziło się we mnie uczucie litości i żalu.
Przypomniało mi się, że po te ciała biedne, wczoraj jeszcze muzyką życia tętniące, przyjdą najemni oprawcy prosektoryjni, pokrają je nożami i rzucą do ziemi... „I rzucą, i rzucą“ — jęczało we mnie...
Nagle trwoga blada oczy mi przerażeniem pobieliła. Zasnuły się potępieńcze mary.
— A co będzie, jeżeli trupy czuć będą każdą popełnioną nad niemi przemoc?
— O trupy, trupy sine; — łkałem — nieskończony nigdy pochód waszych cierpień...
Siadłem przy topielcach i, patrząc w ich twarze, słuchałem, jak wstaje we mnie bolesny, skurczony spazm jakiejś obłąkanej pieśni... Zaduszki mojej duszy...
— Tam Wisła gra i słońce parzy... To śmierci chłód...
Zaszepleniło koło mnie grobową lubieżnością... Zdało się, zaszeptały trupy. A to wiatr ziarnami piasku poruszył i strzepnął je niby ciche deszcze na twarze kochanków... W usta otwarte, w oczy wciskał im się ten piasek, jak zły, jak występny, jak przeklęty brud.
W tej chwili odrętwiałą świadomością, jakby tylko odgłosem własnej duszy, spostrzegłem, że ktoś rzuca na mnie kamieniami.
Obejrzałem się — z za krzaka mierzył we mnie z uśmiechem szatana chłopak, którego kiedyś chciałem utopić.
Zacząłem biec ku miastu.
A za mną, jakby orszak towarzyszów wiernych, wydarły się ze zwichrzonemi włosami wspomnienia; biegły, jak furje, pokłapując zębami; pod nogi mi się kładły, jak szczenięta.
Z poza ramion każdego drzewa, z za skrzydeł mroku, który rozrzucał swą przędzę nad ziemią, wychylały się straszne popielate oczy nocnego szczura.
Stał z wbitym żelazem w piersi, jak ponury polski krajobraz z drewnianą męką Zbawiciela.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedział na ławie przy budce i słuchał szeptów mroku. Nieprzytomne oczy jego skowyczały bólem, jak dwa uwięzione orły. Był pijany...
Gdym stanął przed nim, patrzył we mnie ze skupieniem, jakby przywołując na pomoc myśli zabłąkane w dalekiej podróży.
Nie poznał mnie... Wziął mnie widocznie za jakieś przywidzenie, którego nie lubią oczy, lecz do którego przywyka myśl, jak do codziennej zmory.
Słowa przylepiały mu się do ust i wychodziły twarde i niezgrabne, jak źle obmyślane pomysły niedołężnego artysty.
— Aha, przyszedłeś, — mówił pijaną, łamiącą się na kawałki, szeptaniną. — No, no... e... Jak się tylko napiję, zawsze któryś z was przyjdzie.
— Dobrze, dobrze... — mówił po chwili — co twoje, to pilnuj... Poco tylko tych małych rozsyłasz?... Ot! już zajechał...
Wyciągnął przed siebie rękę i niby coś chwytnął w powietrzu.
— Małe takie, a dokuczliwe... Chyba te djabełeczki z małych dzieci... Co? prawda?
Trącił mnie łokciem i twarz niemal na ramieniu oparł.
— No gadajże! Może niechrzczone bękarty?
— Nie wiem.
— „Nie wiem“. Ty wszystko: „nie wiem“. A Broniusia cacy? hę? Bydlę z niej takie, jak i z matki, a tamta utopiła się, to może i ta się utopi.
Objął mi ręką szyję.
— Ty wiesz? Ty nic nie wiesz. Ty myślisz: pijak, a ja ci powiadam, ot tu, tu zobacz. Pokazać ci serce?... A wiesz, czemu się tamta utopiła? Bo wstyd jej było, że kochankowe dziecko mężowi porodziła... Cudze... Bronkę... A ja ją musiał wychować, jak swoje. Tobie się zdaje, kobieta za dobroć cię ukocha? za to, że świata za jej plecami nie widzisz? że dusza nią cała przegnije? Tak ci się zdaje? Nie umiesz wziąć za łeb kobiety i nogą kopnąć, gdy trzeba, to ona cię kopnie, to ona cię pogryzie. Tak mnie pogryzła... A na pamiątkę — bękart... Poszła... i sama do wody.
Oparł się twarzą o moją twarz i szeptał:
— Widziałeś kiedy topielca? Włosy się tak splączą na głowie, oczy na wierzch wyskoczą... Co ładnie? prawda?
Zaczął się śmiać...
— Leży sobie taki spuchnięty umarlak, a wiatr mu po głowie skacze. Skakał ci kiedy wiatr po głowie?
Zaśmiał się bolącym chichotem, ale zaraz posmutniał.
— Ej, człowieku! jak ty jeszcze wierzchem oczów w bliźniego patrzysz. Ty myślisz: źli i dobrzy, podli i szlachetni. A oni tylko tadrachy zamiast serc noszą... A wsadź mu rękę w ten tadrach, to całe życie palców z krwi nie odmyjesz... Tak bratku, tak... Pokąsała mnie, pogryzła do śmierci, ale i ją pogryźli... A później chlup do Wisełki...
Głowę na rękach oparł i zaczął szlochać.
— Et! — machnął ręką. — Było i niema. Napiłbyś się za zdrowie nieboszczyków?
— Co? zgoda? — powtarzał z naciskiem. —
— Stypę ci wyprawię... Bo dziś rocznica śmierci tamtej. Dwadzieścia takich rocznic już przeżyłem.
— Chodź! — szeptał — zaprowadzę cię nad Wisłę. W to miejsce, gdzie jej trupa wywlekli. Pójdziesz? nie boisz się? siądziemy na piasku i wypijemy za jej zdrowie.
Wyciągnął z pod ławy jakąś butelkę i błagał:
— O, widzisz... chodź! Jakeś mi bratem, przyjacielu... Nie bój się... Nic nie zobaczysz... Noc, piasek, woda gra, jakby nigdy śmierci na świecie nie było... No co? pójdziesz?
Nachylił się nad moją twarzą i zaczął mnie całować...
— Prawda? Pójdziesz? No, błagam cię... siądziemy tam nad wodą i wódkę będziemy pili. Tobie nikt się nie utopił nigdy? Nikt cię nie zdradził? Nikt ci serca nie wydarł?... Słuchaj ty, ty!...
Ciągnął mnie za ręce i nalegał coraz natrętniej...
— Chodź! błagam cię na wszystkie świętości. Masz co świętego na ziemi? Boga, kochankę, djabła, czy co? Więc chodź! Pójdziesz?
— Dobrze, pójdę — odparłem.
Wzięliśmy się pod ręce i poszliśmy...
Prowadził mnie po jakichś nieznanych mi za miastem samotnych ścieżkach, po jakichś głuchych placach, patrzących groźbą zbrodni; po cichych, drzewami opiętych polankach.
Zapachniała wreszcie i zaszeptała Wisła.
Cisza wielka... Słychać było, jak się przesypuje piasek pod nogami... Tak dni i wieki w ciszach się przesypują...
Przed sobą, na sobie i za sobą czułem zimne uściski ciemności — oplątały świat cały, usnęły i zastygły.
Tylko smutny księżyc, płynąc powoli przez chmury, wrzucał pobladłą twarz w wodę, ukazywał niejasne kontury drzew, chodził wątłą bladością po nadbrzeżnym piasku.
Dróżnik pewnemi krokami szedł na przedzie, czasem wrzucał jakieś słowo pijane, zapadał znowu w milczenie... i szedł...
Były to te same brzegi, te same miejsca, na których tyle moich wspomnień było. Zdało mi się, że po dawnych umarłych wspomnieniach kroczę do jakiejś nieznanej, przeklętej przyszłości.
— Już niedaleko — rzucił towarzysz.
Wpatrzyłem się w okolicę... Wszystkie myśli się we mnie zachwiały... „wszak tu, tu... niedaleko... leży Bronka“...
Zatrzymałem się i krzyknąłem:
— Dokąd my wreszcie idziemy?
Zbliżył się ku mnie prędko i wyszeptał:
— Cicho! nie trzeba krzyczeć na cmentarzach... już niedaleko...
Rękę mi na ramieniu oparł.
— Co? boisz się? — pytał. — Wybij sobie strach z głowy... Przecie piasek, jak i tu. I tyle już lat temu.
Pociągnął mnie.
Czułem, że zbliżamy się do fatalnego miejsca, gdzie leżą dwa trupy. Podnosiła się we mnie potężna, brzemienna bólem obawa. Zacząłem niejasno pojmować, że stoi przede mną jakaś tragiedja o twarzy topielca... Żyła kiedyś przede mną, teraz znowu powstała.
— Już, już zaraz — wyszeptał dróżnik — ja to miejsce tak znam, że bez oczów bym trafił.
Przywołałem na pomoc resztki świadomości, ale myśli rozfrunęły się, jak ptaki przed burzą, rozpierzchły i ugrzęzły w bólu.
Zdala, zdala... wynurzały się z ciemności bezkształtne zarysy topielców.
Dróżnik drgnął, przystanął.
Nagle pobiegł jak obłąkany...
Zasłoniłem oczy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A szczury przyszły do mnie cichym korowodem, gromada upiorów. Zdało mi się, że wyskakują z poza drzew czarne — z twarzami ludzi. Suną się z nożami zabójców przez ciemne ulice; zapełniają suteryny i szynki; prą naprzód, aby świat zalać, jak powodzią. Zemsty pragną za to, że w jamach i norach żyły; krwi łakną... Chwila jeszcze, a wedrą się w królewskie komnaty Popiela — zaduszą go. Chodźcie szczury! — królem Popielem jestem.

Księżyc przez szpary palców w oczy mi zajrzał blady — trwoga mnie opasała — jęknąłem.

Dzisiaj tym jękiem wskrzeszam topielców nad Wisłą i marą ich spokojnych ludzi straszę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.