Tajemnice Nalewek/Część III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część III-cia
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
KARTKA Z PRZESZŁOŚCI

Papiery, których przeglądaniu poświęcili noc całą adwokat i „Fryga“, składały się, jak już wiemy, z dwóch oddzielnych zwitków.
Pierwszy — to pęk dokumentów różnej treści i charakteru, zawarty w pugilaresie Apenszlaka, drugi — to paczka pochodząca od panny Feli Ejtelesówny. Zostawiając sobie na kiedy indziej rozejrzenie się w papierach Apenszlaka, którego w tej chwili pociąg kolei petersburskiej unosi daleko na Wschód, przyjrzyjmy się obecnie papierom, które złożone zostały przez pannę Felę na ręce adwokata „Julka“.
Jest to rękopis dość sporej objętości, pisany przez samą pannę Felę; opowiada on w formie niemal powieściowej dramat z lat dawno minionych i ma na celu ułatwienie zadania tym, którzy szukają klucza do zagadek chwili obecnej. Nie jest to więc żaden dokument, który możnaby przełożyć sądowi i który przekonałby bezwzględnie o niewinności oskarżonego o podwójną zbrodnię. Bynajmniej.
Na pierwszej stronie rękopisu znajdujemy nakreślone eleganckiem pismem panny Feli te wyrazy:
„Dla wiadomości pana mecenasa J.
„Fakty tu podane są bezwzględnie prawdziwe. Zdaje mi się, że tłumaczą wiele ciemnych rzeczy w wiadomej sprawie. Ze względu jednak na osoby, biorące w nich udział, nie mogą być urzędownie podawane do niczyjej wiadomości. Komunikuję je panu mecenasowi z tem wyraźnem zastrzeżeniem. Sądzę jednakowoż, iż to, czego się dowiedzieć można, oświetli rzecz całą i skieruje ją na właściwą drogę“.
Jak tedy widzimy, rękopis panny Feli dla poszukujących klucza zagadki może mieć znaczenie informacyjne. Oto wyciągi z rękopisu.
„...Czy zna pan mecenas — pytała panna Fela w swoim rękopisie — tę, jak ją nazywają „żydowską Jerozolimę“, inaczej Berdyczów? Zapewne nie. Bo i skądżeby? Ja jednak, w przejeździe, widziałam to gniazdo rodzinne mojego ojca. Jest to miasto, a raczej olbrzymie miasteczko, bodaj jedyne już w Europie, brudne, a jednak pełne średniowiecznego uroku, rodzaj drewnianego „ghetta“, zatopionego w kałużach błota, gdzie widać tylko wschodnie fizjognomje synów Izraela i słychać szmer ich dziwacznej gwary, splecionej ze wszystkich języków świata, a której podstawą jest narzecze germańskie. Ponad tem dominuje brzęk złota i szelest papierów; słychać niemal lot miljonów, które się tutaj obracają, rosną i topnieją.
Wyobraź pan sobie ten Berdyczów dziesięćkroć brudniejszym i bardziej średniowiecznym, a razem bardziej jeszcze ruchliwym, odsuń go o kilkadziesiąt lat w przeszłość, a będziesz miał prawdziwe tło prawdziwego dramatu, który się rozsnuje przed twemi oczyma.
Były to groźne czasy. Nad Europą oddawna huczał grom wojny i burz wewnętrznych. Płomienie obejmowały kolejno serca i umysły narodów, jak wysuszone przez słońce strzechy chat wiejskich. Nawet do tego zakątka, zatopionego w gwarze własnych interesów, dochodziły głośne wieści z Europy. Ościenne Austrja i Węgry były całe we krwi i płomieniach. Od czasu do czasu przeciągały okolicą wojska; ziemia drżała od armat. Niekiedy szły tajemnicze wieści i popłochy, wywołując wielkie ożywienie na prywatnych giełdach berdyczowskich. Czasami Żydkowie szeptali coś o ogromnych kontrabandach. Śród błotnistych uliczek ukazywali się nieznani ludzie, w towarzystwie nieznanych faktorów, klęli z węgierska, włóczyli się pomiędzy Żydkami, a potem odjeżdżali.
Wstrząśnienia europejskie dawały się tam uczuć, zlekka wprawdzie, oddalonem echem, ale jednak dawały.
Przy jednej z tych dalekich uliczek stała kamienica brudna, obdarta, o wielkiem błotnistem podwórzu, zamieszkana przez liczną ludność żydowską. Był tu cały kalejdoskop. Gdzieś na poddaszu, w ubogiej stancyjce, pozbawionej niemal wszelkiego umeblowania, gnieździł się sam jeden młody Izraelita. Mieszkańcy domu, przeważnie hasydzi, jak w świątobliwej „żydowskiej Jerozolimie“ być powinno, spoglądali nań z niechęcią. Bo też z ich punktu widzenia był to oryginał nielada ten Mojżesz. Już jego samotność stanowiła niemal występek wobec etyki żydowskiej. Żył sam, nie miał ani żony, ani krewnych, nie wdawał się z nikim, nie potrzebował nikogo.
Niewielki, szczupły, ubrany w strój innych współwyznawców, mógł on liczyć zaledwie cokolwiek więcej, niż lat dwadzieścia. Twarz jego wyróżniała się nawet pośród takiej skarbnicy idealnie pięknych i idealnie brzydkich typów, jaką jest Berdyczów. Widniała na tej twarzy jakaś niewysłowiona i głęboka melancholja; z głębi oczu przeświecała inteligencja i słodycz.
Mojżesz był zresztą zagadką dla swych sąsiadów. Wiedziano, że u jednego z wielkich kupców berdyczowskich pisze listy zagraniczne w takich językach, których nikt inny zrozumiećby nie potrafił; że ma pensję, wystarczającą na potrzeby; że resztę wolnego czasu przepędza u siebie w domu, gdzie go podpatrzono przez dziurkę od klucza, schylonego nad stołem pełnym ksiąg; że te księgi, bynajmniej nie mające pozoru ksiąg rabinicznych, znosił ciągle do domu; że wreszcie żył bardziej niż skromnie. Przekonano się także w bóżnicy, gdzie stale na modlitwę uczęszczał, gdy go raz sam rabin w jakiejś kwestji talmudycznej zaczepił, że Mojżesz jest prawdziwym „uczonym w piśmie“. Ale to wszystko. Dlaczego żył samotnie i nie żenił się, dlaczego przestawał z księgami, skąd się wziął i skąd pochodziła jego mądrość? Oto, czego nikt nie wiedział.
A jednak nie było to nic dziwnego. Z łona ludu Izraelskiego, w każdym niemal wieku i kraju na gruncie największej nawet ciemnoty i najgłębszych przesądów, wyrastali prawdziwi mędrcy, którzy, gdyby nie pochodzili z tego plemienia, posunęliby pewno ludzkość naprzód. Skrępowani formułami bytu, pośród którego wyrośli, witani nieufnością ze strony obcych, mijali się z przeznaczeniem, nie spełniali włożonego na nich zadania. Kilku tylko nazwiskom mędrców i uczonych żydowskich skład warunków społecznych pozwolił jaśniej zabłysnąć.
Mojżesz był jednym z tych wyjątkowych organizmów. Urodzony w maleńkiem miasteczku żydowskiem, wykarmiony w dziecięcych latach na ciężkiej strawie talmudu, szaloną pracą i olbrzymiemi zdolnościami zdołał dojść do tego, że w dwudziestym roku życia był prawdziwą studnią i skarbnicą wiadomości, miał pojęcie o wszystkich gałęziach wiedzy, nauczył się kilku języków żywych i umarłych i z olbrzymią intuicją rozwiązywał najtrudniejsze zagadnienia matematyczne. Był to przytem poeta i myśliciel, głowa gorąca, którą rozpalały potężne zagadnienia społeczne i bytowe, ważące się na dalekim Zachodzie. W szufladach jego spróchniałego stołu leżały całe stosy kart, zapisanych gorączkowemi słowy i potężnemi myślami. Nie napróżno te oczy spoglądały w przestrzeń z taką słodyczą i melancholją.
Berdyczów był dla Mojżesza tylko etapem w drodze, którą sobie nakreślił zgóry. Pracował on tu gorączkowo, uzupełniał ostatnie braki w wiadomościach, kształcił się, przelewał swe myśli na papier i czekał chwili, kiedy będzie już czas z zapadłej stolicy żydowskiej wyruszyć w daleki świat, do Europy, ażeby tam rozwinąć szeroko skrzydła.
Czas ten jednak nigdy nie miał dla niego nastąpić.
Na tych samych, wiecznie brudnych i skrzypiących schodach, na których walały się kawałki wyrwanego ze ściany tynku i stały kałuże pomyj, znajdowało się mieszkanko, równie skromne, jak izdebka Mojżesza, a bodaj od niego uboższe; w tem mieszkanku wegetowały dwie biedne kobiety: matka i córka. To sąsiedztwo miało stanąć na przeszkodzie aspiracjom Mojżesza.
Matka i córka nie były żydówkami. Przybyły one do Berdyczowa zaledwo od półtora roku i żyły tu w ciężkim niedostatku. Obiedwie nosiły na sobie piętno lepszego bytu i innej sfery społecznej. Matka, pomimo niezbyt podeszłego wieku, pochylona ku ziemi, widocznie od ciężaru cierpienia, potrafiła jednak ukazać w wielkich niebieskich oczach, kiedy je podniosła do góry, dumę i powagę. Córka było to urocze, szesnastoletnie dziewczę, o postaci szlachetnej i idealnych rysach Madonny.
Żyły, jak mogły, najczęściej chlebem i wodą. Starały się znaleźć jakąś pracę, choćby najcięższą, ale w warunkach miejscowych było to prawie niemożebnem. Niekiedy, bardzo rzadko, udało się im zarobić parę złotych, a potem znów musiały czekać długo, długo na podobną, nieprawdopodobnie szczęśliwą sposobność. Zresztą, od czasu do czasu otrzymywały drobne sumki z poczty i kolejno zastawiały u sąsiednich fanciarzy drobne kosztowności, widocznie pamiątki lepszych czasów.
Drzwi ich poddasza znajdowały się wprost drzwi izdebki Mojżesza. Pomimo to, gdyby go zapytano, kto są jego sąsiedzi na pewno nie umiałby na to odpowiedzieć. Zbyt był pogrążony w sobie, zbyt gorąco umiłował wielkie, uśmiechające się doń cele, ażeby miał uważniej spoglądać na świat zewnętrzny. Spotykał nieraz na brudnych schodach matkę, owiniętą w wypłowiały szal, kaszlącą suchotniczym kaszlem, albo córkę, wracającą z trochą zapasów do domu, wiotką i pełną szlachetności, w swej czarnej, wytartej sukience, ale nie zwracał na nie uwagi.
Było to pewnej październikowej nocy. Mojżesz, schylony nad kulawym stołem, kreślił gorączkową ręką długie linie wyrazów, gdy wtem zapukano do jego drzwi. Zdziwiony, powstał i otworzył je. W bladem oświetleniu świecy ujrzał idealnie piękną twarzyczkę młodego dziewczęcia, zalaną łzami. Na plecy zarzuconą miała jakąś chustkę, z pod której wyglądał niedbały negliż.
— Panie, ratunku! Matka moja umiera! — zdołało wyłkać biedne dziewczę.
Mojżesz był przez chwilę jakgdyby oczarowany. Zdawało mu się, że do brudnej jego izdebki zstąpiło jakieś widzenie, istota nadprzyrodzona, pełna tajemniczego uroku i poezji. Spoglądał na nią zdumiony. Dziewczę łkało.
Po chwili przyszedł do siebie; zrozumiał jej słowa. Uczuł od pierwszego wejrzenia coś niewysłowionego; zdawało mu się, że w tej chwili, bez wahania na jedno jej słowo, zrobiłby wszystko. Dlaczego?... Sam nie pojmował. Ona żądała od niego pomocy. Należało temu żądaniu uczynić zadość.
Zaczął ją pytać. W paru słowach, łkając, objaśniła mu, że mieszkają naprzeciwko, że matka jej już od pewnego czasu była chora, że w tej chwili straciła przytomność i że ona, nie wiedząc co robić, zastukała do najbliższych drzwi o pomoc.
— Pójdźmy! — odpowiedział krótko Mojżesz.
W izdebce dwóch kobiet, od pierwszego rzutu oka, uderzyła go straszna nędza. Zastał tu niemal puste ściany, a w kącie łóżko, a raczej barłóg, na którym leżała blada jak wosk, omdlała, czy może już nieżywa kobieta. Dziewczę z rozdzierającem serce łkaniem rzuciło się do barłogu, starało się ogrzać zimne ciało matki, całowało jej ręce.
Wiemy już, że Mojżesz był prawdziwą studnią wiadomości. Za chwilę przekonał się, że kobieta jest nieuleczalnie chora; suchoty w ostatnim stopniu miały lada dzień przeciąć nici jej życia. W danej chwili była ona tylko zemdloną, a powodem osłabienia — głód.
Patrząc uważnie w oczy dziewczęcia, którego przezroczysta cera i głęboko podkreślone oczy nosiły te same ślady wyczerpania, zapytał:
— Czy dawno panie ostatni raz jadły?
Dziewczę zaczerwieniło się aż po białka oczu. W odpowiedzi wybełkotała tylko parę niewyraźnych słów. Tego było dosyć dla Mojżesza. Pobiegł do swojej izdebki i za chwilę wrócił, niosąc trochę drzewa i węgla, samowar, garnek i parę innych drobiazgów.
— Matka pani potrzebuje czego gorącego... potrzebuje pokarmu. Niech pani zrobi herbatę i ugotuje trochę buljonu. Oto ocet. Przedtem trzeba jej natrzeć octem skronie i zmoczyć wodą twarz. To ją powinno przywrócić do przytomności. Ja tymczasem biegnę do apteki.
Dziewczę podniosło z wdzięcznością oczy na tego energicznego młodzieńca, o tak oryginalnej twarzy, mówiącego językiem, którego aniby się spodziewała od człowieka w tym stroju i do tego stanu należącego.
— Więc niema niebezpieczeństwa? — wyszeptała.
— Niema.
Za kwadrans Mojżesz był zpowrotem. Dzięki staraniom, matka dziewczęcia została przywrócona do przytomności, a zaimprowizowany posiłek powrócił jej chwilowo siły.
Odtąd zaczęła się znajomość między sąsiadami. Szła ona niezmiernie oryginalnym torem. Dwie kobiety: matka i córka, z trudnością mogły się przyzwyczaić do tego „Żydka“, który sferą, powierzchownością i formami widocznie do nich nie przystawał, którego oczy patrzyły tak dziwnie i tak głęboko. Jednak jego inteligencja i jawne poświęcenie dla kobiet, które codzień w gorszem znajdowały się położeniu, wreszcie niezwykła na człowieka jego sfery delikatność, z jaką potrafił ofiarować swe usługi, zyskiwały mu coraz większą życzliwość, jeśli nie w oczach matki, co godzina bliższej grobu, nie mającej prawie żadnej świadomości, przybitej ciężarem choroby i nieszczęścia, to przynajmniej w oczach córki, wdzięcznej za szlachetną pomoc Żyda.
Po dwóch tygodniach matka umarła. Było to pewnej burzliwej nocy, kiedy na dworze wicher wył przeraźliwie, tłukąc się ponuro o wysokie ściany starej kamienicy. Uproszony przez Józię (takie było imię młodego dziewczęcia), Mojżesz do godziny czwartej czuwał z nią przy barłogu matki. Ostatni stopień wyczerpania suchotniczego robił swoje.
Dziewczę, młode, niedoświadczone, pomimo całego strasznego przygotowania, jakie mu dała nędza, przebyta razem z matką w tej izdebce, straciło głowę, na widok tej jedynej swej opiekunki i przyjaciółki, rozciągniętej na łożu śmierci, kurczącej się w agonji. Blada, jak płótno, ze zwisłemi rękoma, z rozpuszczonemi długiemi włosami, które jej, jak płaszcz, spadały na ramiona, klęczała przy barłogu matki, pochylona nad jej wyżółkłą twarzą, pokrytą skórą, która się zdawała cieniutką, jak bibułka, i szukała na tej twarzy ostatniego przebłysku świadomości, ostatniego jej uśmiechu.
Łzy wyschły przez tę długą noc w jej prześlicznych oczach; tylko gwałtowne łkania wstrząsały dziewiczem łonem. Machinalnie powtarzała słowa modlitwy, wpatrzona w maleńki krzyżyk, ostatnią ich pociechę i bogactwo, który włożyła w rękę matki.
Mojżesz tymczasem siedział nieco opodal, gotów nieść wszelką pomoc chorej. Był on niemniej przejęty do głębi i poruszony.
Pomimo całej swej teoretycznej wiedzy, która zresztą szła zawsze torem talmudystów, drogą abstrakcji, młody Żyd mało znał życie i widok konającej wstrząsał wszystkiemi, niezużytemi jeszcze jego nerwami. Przytem ta modlitwa, powtarzana z taką gorącą wiarą, to zamknięcie w chwili najwyższej i ostatniej całego świata nadziei i uczuć w tym małym krzyżyku, włożonym w skostniałe palce matki, robiło na nim niezwykle wrażenie. Można się wyemancypować drogą rozumowania z obsłon wiary i cywilizacji, wpośród których się wyrosło; niemniej będą nas one trzymały zawsze i silnie tysiącem niewidzialnych węzłów, będą się nam przypominały co chwila wrażeniami najgłębszemi, bo zdobytemi pierwszych dni życia. Jakkolwiekbądź, Mojżesza, wyrosłego pośród sfery talmudycznej, jeśli nie raziły, to przynajmniej odurzały te modlitwy. Spoglądał niemal z niepokojem na czarny krzyżyk, żałobnie odbijający od bladożółtych palców konającej, poruszanych ostatniemi kurczami.
Około wpół do czwartej umierająca zdawała się przebudzać. Wyszeptała kilka słów pieszczoty na widok twarzyczki dziewczęcia, pochylonej nad jej barłogiem, i ostatnim wysiłkiem przyciągnęła gorącą jego główkę do napół ostygłej swej piersi; w stronę młodego Żyda, śledzącego zdaleka z niepokojem jej ruchy, skierowała spojrzenie wdzięczności. Zdawała się szukać czegoś dokoła siebie. Józia widocznie zrozumiała jej myśl.
— List? — zapytała.
Skinienie głowy, ledwie dostrzegalne, było odpowiedzią. Dziewczę z pod poduszki barłogu wyjęło dużą, zapieczętowaną kopertę. Na twarzy konającej ukazał się rodzaj uśmiechu.
— Zrób... jak ci mówiłam — szeptała matka — Poślesz jutro... zaraz jutro... bo ja nie dożyję jutra... ten list... podług adresu... i będziesz czekała odpowiedzi...
Dziewczę obiecywało spojrzeniem wykonanie zlecenia, nie mogąc znaleźć słów.
— Od tego... zależy los... twój... wszystko...
Gwałtowna czkawka przerwała jej dalsze słowa. W pół godziny potem nie żyła.
Wicher kołatał się po ścianach kamienicy i wygrywał dziwne harmonje na klawiszach zepsutych kominów, kiedy Józia z wielkim krzykiem boleści upadła omdlała na zwłoki matki.
Wówczas nastąpiła scena, którą pióro wzdryga się opisać.
Mojżesz sam jeden z trupem i kobietą omdlałą, przy mdłem świetle lampki, stracił zkolei głowę.
Rzucił się na pomoc dziewczęciu. Chciał je ocucić. Podniósł je najpierw z ciała matki i przeniósł na drugi barłóg, znajdujący się w drugim końcu izdebki. Ciało dziewczęcia gięło się, jak wosk, w jego rękach, ognistych od wewnętrznego żaru, a jednocześnie zimnych, jak lód.
— Skąd mi się przyplątała gorączka? — pytał sam siebie machinalnie, drżąc, jak w febrze, w chwili, kiedy składał omdlałe ciało dziewczęcia na barłóg.
Nie rozumiejąc dobrze sam, co robi, z głową pełną jakiegoś dziwnego chaosu, począł czynić starania w celu przywrócenia dziewczęcia do przytomności. Ale starania obracały się mimowoli w pieszczoty. Przyciskał do swej pałającej, jak ogień, piersi gnące się ciało dziewczęcia, okrywał jego twarz gorącemi pocałunkami.
Mojżesz zatrzymał się. Refleksja przychodziła mu do głowy.
— Co ja robię, co ja robię! — mówił sam do siebie.
Chciał uciekać, wołać pomocy. Ale nie strawiony niczem, wybuchający jak wulkan, ogień wschodniej krwi, której życie i książki nie pozwalały dotąd wydobyć się na wierzch, popychał go ku nieprzytomnemu dziewczęciu, pomimo całej grozy chwili, pomimo nieostygłego jeszcze trupa, który spoczywał w drugim kącie izby.
Bo ten Żyd kochał, szalenie kochał od dwóch tygodni, jak je ujrzał, to chrześcijańskie dziewczę. Kochał je miłością pierwszą i jedyną, miłością pełną gwałtowności, namiętną, szalejącą, która już dziesiątki razy w ciągu tych dwóch tygodni o mało nie wybuchnęła nazewnątrz z pod pokrywy jego zimnej powierzchowności, miłością, o której mówiły tylko jego głębokie, palące się wewnątrz oczy.
Miłość ta była bez nadziei. Ją, pomimo całej jej nędzy, dzieliła od niego taka ogromna przestrzeń, tyle przesądów, stosunków i barjer, że ani mogło być mowy o tem, żeby ją posiadał prawnie, żeby została jego żoną. Musiałby zresztą zmienić wiarę, a on tego nie chciał. Z dumą powtarzał sobie, iż należy do plemienia wyjątkowego, ukochanego przez Jehowę, czy tę siłę kosmiczną, którą na miejscu Jehowy w swej filozofji stawiał, przeznaczonego do spełnienia wielkich, cywilizacyjnych zadań i wyrzekać się tego plemienia i jego sztandaru, religji, nie chciał. W marzeniach o swej przyszłości zawsze widział siebie Żydem. Miał przed sobą inną zupełnie, zgóry nakreśloną drogę, ażeby mógł przecinać ją doczesnem małżeństwem, rujnującem wszystkie wielkie jego plany. Wreszcie to małżeństwo wysunęłoby go zupełnie z jego sfery, zrobiłoby wyrzutkiem z pomiędzy swoich, pozbawiło na pewien, może dłuższy czas materjalnej podstawy bytu.
Od dwuch tygodni ten dylemat bez wyjścia napełniał sobą jego rozgorączkowany mózg. Szaleć za nią, szaleć tak, jak on, i nie mieć nawet złudzenia, nawet oddalonej nadziei! I oto obecnie miał w ręku to wątłe ciało, stanowiące przedmiot jego pożądań; ta biała pierś wydobywała się z pod stanika, te bujne włosy otaczały twarz od której bladości, jak krwawa róża, odbijały purpurowe usta...
Szaleństwo ogarnęło Mojżesza.
Scena ta — pisała panna Fela w swym rękopisie — przed którą serce się wzdryga, którą bez niepotrzebnej pruderji uważam za właściwe dla wyjaśnienia sprawy odtworzyć tak, jak była ona opowiedziana przez więcej szalonego i chorego, niż świadomie winnego bohatera, jest dosłownie i ściśle prawdziwa, pomimo swego pozornego nieprawdopodobieństwa.
Mojżesz pod wpływem szalonej namiętności, popełnił zbrodnię. Wobec niezastygłego trupa matki odebrał cześć nieprzytomnej córce.
W chwili kiedy dziewczę obudziło się w jego występnych, ognistych objęciach, w izdebce panowała zupełna ciemność; lampa, której mdłe światełko zaledwo świeciło przed chwilą, obecnie zgasła. Krzyk bólu, który wyrwał się z piersi dziewczęcia, przywołał Mojżesza do przytomności.
Co potem nastąpiło? Dziewczę, obudziwszy się skalanem, z początku nie zrozumiało, co się stało. Ponad wszelkiemi wrażeniami dominowało wrażenie dotkliwego bólu fizycznego. W chwili jednak, kiedy gorące ręce ciągle opętanego szałem Mojżesza poczęły na nowo oplatać jej ciało, a jego ognisty oddech palił jej policzki, zrozumiała, pomimo swego niedoświadczenia, wszystko... Z zaciśniętych przez ból ust wyrwał się jej jednak krzyk hańby i wstydu, rozpaczy bez granic i niewypowiedzianej wściekłości, krzyk, który w zawody z jękami wichru, tłukącego się o ściany kamienicy, zdawał się płynąć daleko, w górę, jakby na skargę do niebios.
Trzebaby być fotografem serca i mózgu ludzkiego — pisała panna Fela — ażeby umieć odtworzyć z ścisłością setki wrażeń i stanów psychicznych, które przeszedł w tej jednej chwili ów biedny organizm dziecięcy, przygnębiony długą, niezwykłą dlań nędzą, wyczerpanej widokiem agonji ukochanej matki, dotknięty palącą boleścią utraty tej jedynej opiekunki i wreszcie z takim dzikim brutalizmem rozbity w momencie najcięższego moralnego przełomu! Ja się o to nie kuszę — mnie dziwnem się tylko wydaje, że ten kwiatek, zważony w chwili, kiedy mógł podnieść głowę do słońca, nie zwiądł raz na zawsze, że to biedne serce dziewicze nie pękło. Patrząc na sprawy ludzi tego świata, mimowoli przychodzi się do wniosku, że kieruje niemi dłoń Opatrzności, przygotowującej surową nieraz dla winnych karę. To pewna, że ta chwila stała się przełomową w życiu dziewczęcia. Z dziecięcia odrazu stała się kobietą.
Jej bierność, w którą była pogrążana przez chwilę, ustąpiła paroksyzmowi energji. Z niespodziewaną siłą i niepohamowanym wstrętem odepchnęła Mojżesza. Gdyby w tej chwili miała w ręku broń, los jego byłby zdecydowany: umarłby... Szaleństwo zdawało się obejmować jej mózg.
Wstała z barłogu i, taczając się jak pijana, zbliżyła się do okna, jedynego w izdebce. Z siłą której niepodobna było w tem wątłem ciele podejrzewać, otworzyła jednem uderzeniem okno. Potrzebowała powietrza! Oparła się o okno i spoglądała w przestrzeń; było tam trzy piętra. Przyszła jej na chwilę myśl o samobójstwie, ale tylko na chwilę.
— Nie! — powiedziała sama do siebie.
Mojżesz, który śledził z trwogą każdy ruch, zrozumiał, jaka myśl przeszła jej przez głowę. Zbliżył się o parę kroków; ona zauważyła to w zmroku, panującym w izdebce.
— Precz! — rzekła krótko, a w jej głosie brzmiały nieskończony wstręt i pogarda.
Stała tak przy otwartem oknie długo. Przez otwór wdzierały się fale wichru, rozwiewały jej długie, rozpuszczone włosy, lodowatemi pocałunkami dotykały jej otwartego łona. Ona tego nie czuła. Stała, jak posąg, ściągnąwszy brwi, wpatrzona skamieniałemi oczyma w szarzejącą przestrzeń, napełnioną skargami wichury. W głębi izdebki równie nieruchomy stał Mojżesz.
Była to noc, która rozbiła jego przyszłość. Podcięła ona skrzydła jego polotowi, zepchnęła go w głębie życia. Ten młody Żyd miał wielką inteligencję i duże serce. Po chwili szału, która minęła z gorącem jej ciała i upajającą jego wonią, nastąpił zwrot. Mojżesz zrozumiał całą hańbę i nędzę swego czynu. Ta biała postać dziewczęcia, stojąca w otwartem oknie, śród poświstów wichury, darła mu serce, a z drugiego kąta izby, zdawało mu się, że z podniesioną do góry, karzącą ręką lada chwila wstanie blady, wyschły trup matki. Mojżesz drżał, jak w febrze. Czuł, że wszystkie fibry jego serca są naprężone z taką siłą, iż trzeba tylko jednego jeszcze uderzenia, aby pękły.
Na krańcu horyzontu zaczęły się ukazywać jaśniejsze linje, białawo-brudne, brudno-błękitne, wreszcie złotawe. To jutrzenka witała codziennym uśmiechem wszystkie nędze ziemi i wszystkie nowe rozpacze, które nieubłagane życie podczas jej snu zadzierzgnęło.
Dziewczyna odwróciła się. Twarz jej była podobna do tragicznej maski, zdawała się nie mieć w sobie ani kropli krwi. Dziewczyna szła krokiem równym, mechanicznym w kierunku Mojżesza. Przy bladem świetle budzącej się zorzy przez długą chwilę spoglądała w jego twarz, na której perliły się krople potu, pomimo przejmującego zimna, które panowało w izdebce. Rzuciła wreszcie jedyny wyraz z gestem pogardy i wstrętu, którego odmalować niepodobna. Powiedziała:
— Precz!
A kiedy Mojżesz, mimowoli usłuchawszy tego rozkazu, przestąpił próg izdebki, w milczeniu, machinalnie zbliżyła się do barłogu, na którym spoczywało ciało matki. Uklękła i modliła się.
Na tem samem miejscu zastały ją kobiety, przybyłe około południa, z polecenia proboszcza miejscowego kościoła. Tego ranka kapłan ów odebrał list, w którym ktoś nieznany, pragnący, ażeby jego nazwisko nie było nikomu wiadome, donosił o śmierci matki i o rozpaczliwem położeniu córki, samotnej i bez żadnych środków, i prosił znanego z dobroczynności proboszcza o opiekę nad nieszczęśliwą. Do listu dołączono kilkadziesiąt rubli, a posłaniec, który list przyniósł, jakiś młody żydek, odszedł w tej chwili.
Tym posłańcem i jednocześnie autorem listu był Mojżesz.
Dzięki temu jego krokowi, wreszcie przy staraniach zacnego kapłana, pogrzeb matki odbył się przyzwoicie, a córką, której zamknięta w sobie boleść manifestowała się rodzajem znieczulenia i obojętnością na wszystko, zaopiekowała się poczciwa żona zakrystjana. Zmusiła ona niemal dziewczę do opuszczenia izdebki, pełnej bolesnych wspomnień. Dziewczę tymczasem zamieszkało u niej.
Upłynęło parę dni po pogrzebie. Zacny proboszcz troskał się bardzo nad tem, co zrobić dla dziewczęcia, ciągle przybitego rozpaczą i milczącego. Postanowił się wreszcie z niem rozmówić. Dziewczę na zapytania kapłana, objaśniło, że, o ile pamięta, mieszkało z ojcem i z matką na wsi, w miejscowości Z., w sąsiedniej Galicji. Ojciec był rządcą obszernego majątku, a życie ich przez długie lata płynęło zupełnie spokojnie. Dopiero przed paru laty zaczęły przychodzić niepokojące wieści. Chłopi burzyli się w okolicy. Zapowiadano nieszczęścia dla panów i rządców. Ojciec śmiał się z tego, lub pokazywał wiszącą na ścianie dubeltówkę.
— To nie ze mną, starym żołnierzem, sprawa! — mówił.
Tymczasem przychodziły coraz gorsze wieści. Pożogi zaczynały się ukazywać w okolicy; chłopstwo było coraz bardziej harde. Nastąpiła straszna noc i jeszcze straszniejszy ranek... Dwór, w którym mieszkali, został zdobyty i spalony: wobec nieszczęśliwych kobiet zabito kamieniami ich męża i ojca, a od gorszego losu ochroniło ich tylko przybycie sąsiedniej komendy wojskowej.
W dwa dni potem, kobiety, pozbawione wszystkiego, opuszczały niegościnną ziemię Galicji, pozostawiając za sobą zniszczone raz na zawsze szczęście i spokój, oraz zwłoki ojca i męża, pochowane naprędce na cichym, wiejskim cmentarzu. Matka Józi, przeszedłszy granicę, skierowała się w stronę Berdyczowa, ponieważ w tej okolicy mieli zamieszkiwać jej krewni i stąd pochodziła ona sama.
Z tem pochodzeniem matki dziewczęcia była znów cała historja. Córka zamożnej rodziny, wbrew woli braci, wyszła za proletarjusza, który umiał zyskać jej serce w dni walki i niepokoju odwagą i bohaterską walecznością, a potem, gdy wypadki uczyniły go wygnańcem, bez żalu opuściła kraj, poszła do obcej Galicji, nie żądając ani złamanego szeląga z rodzinnej sukcesji, nie dając o sobie znać braciom, którzy się jej wyparli. Po śmierci męża rozbita przez życie i osierocona, wracała w rodzinne strony, nie dla siebie, ale dla swego dziecięcia, pragnąc odwołać się w imię córki do przysługujących jej praw, a jednak nie mając odwagi przełamać swych skrupułów, swej patrycjuszowskiej dumy.
Opowieść tę dziewczę znało z urywkowych słówek matki, ze skargi, które się tej dumnej, a heroicznie znoszącej najcięższą nędzę kobiecie od czasu do czasu z głębi serca wyrywały. Józia nie wiedziała nawet nazwiska tych bogatych krewnych, a koperta, którą jej matka, niby testament, oddała przed śmiercią, i w której miały się mieścić wszystkie nadzieje dziewczęcia na przyszłość, nosiła jakieś nic nieznaczące nazwisko. Kopertę ową, grubą, z wielkiemi, pociągłym charakterem skreślonemi literami adresu, Józia pokazała poczciwemu proboszczowi. Ledwo że na nią nie krzyknął.
— Źle sobie życzysz, moje dziecko, czy co? — wołał. — Widocznie masz rodzinę, ludzi, którzy się tobą w imię związku krwi zająć i zainteresować powinni. Matka, moje dziecko, nie chciała, czy nie mogła ich znać, ale dla ciebie te przyczyny nie istnieją. Ona ci z za grobu kazała wysłać kopertę pod właściwym adresem; trzeba jej być posłuszną.
Jednem słowem, tajemniczy list został wysłany.
Tymczasem Józia mieszkała u zakrystjanów. Znaleziono dla niej zajęcie, które poczęści wystarczało na jej skromne potrzeby; o reszcie myślał poczciwy proboszcz, powtarzając niemal codzień:
— Poczekajmy... poczekajmy... Niedługo, moje dziecko, przyjdzie odpowiedź na list i, da Bóg zostaniesz jeszcze dobrodziejką naszego skromnego kościoła.
Upłynęło parę miesięcy. Wiosna nastąpiła po zimie; zieleń wykwitała zewsząd; ziemia zdawała się kąpać w potokach słońca. Pomimo słonecznego blasku natury, pomimo całej serdeczności swych gospodarzy, wreszcie mimo, że pełen wiośnianych uśmiechów jej wiek kazałby zapomnieć już nieco o śmierci matki, Józia była ciągle przygnębiona i milcząca. Na jej matowo bladej twarzy uśmiech nie gościł ani przez sekundę. W głębi jej zadumanych oczu, podkrążonych przedwcześnie błękitną obwódką, spoczywać się zdawała jakaś myśl niepokojąca, jakaś mara, gotowa lada chwila zmartwychwstać. Dobrzy ludzie, którzy ją teraz otaczali, nie potrafili dotrzeć do głębi tego pełnego niepokoju serca.
Pewnego poranku Józia odkryła, że pod jej dziewczęcem sercem bije inne serce... Miała zostać matką... Zbrodnia Mojżesza miała wydać owoce!
...Tutaj — pisała w swym rękopisie panna Fela — rozpoczyna się drugi akt haniebnego dramatu, który sumienie moje nakazuje mi, dla pańskiej wiadomości, panie mecenasie, odtworzyć, a który, na nieszczęście jest aż zanadto prawdziwy.
Wróćmy do Mojżesza, którego zostawiliśmy w bezgranicznej rozpaczy i świadomości haniebnego czynu. Obecnie do wyrzutów sumienia przyłączyła się namiętność, która ciągle ognistem tchnieniem paliła jego niezużyte serce i podniecała zmysły gorącemi płomieniami żądzy. Jego dni były pełne niepokoju, noce pełne burzliwych marzeń. Zwolna, pod wpływem trawiącej namiętności, Mojżesz wyrzekł się swoich ideałów, wiedzy, chwały, potęgi, byle posiadać ją... Zdecydował się naprawić swą zbrodnię, zostać chrześcijaninem, poślubić to dziewczę, któremu wyrządził tak straszną krzywdę, wreszcie ten zapas siły moralnej i inteligencji, któremi zamierzał dawniej olśnić Europę, chciał teraz poświęcić dla zapewnienia skromnego bytu temu chrześcijańskiemu dziewczęciu.
Jak uskutecznić to trudne zadanie? Oto kwestja, która niepokoiła ciągle, nierozstrzygnięta, młodego Żyda, pogrążonego aż do chwili obecnej w abstrakcji, a więc nie mającego pojęcia o życiu praktycznem. Nim znajdzie rozwiązanie trudności praktycznych, chciał żeby ona tymczasem wiedziała o jego postanowieniu. Owocem pracy bezsennych nocy Mojżesza były listy, kolejno pełne rozbrajającej pokory i bezgranicznej rozpaczy, przeniknięte miłością i żądzą, namiętne aż do brutalności i pełne słonecznych wizyj nadziei, w których błagał dziewczę o przebaczenie i obiecywał mu lepszą przyszłość po zagładzeniu plamy, którą na jej przeszłość rzucił. Te listy znajdowała rano po przebudzeniu, na swojem oknie, w kieszeni swej sukni po wyjściu z kościoła, spadały one z poza wysokiego płotu, gdy się przechadzała w maleńkim sadzie, stanowiącym własność proboszcza; niekiedy w błotnistej uliczce list wciskał jej w dłoń brudny dzieciak żydowski i następnie uciekał.
Dziwna rzecz! Te listy przejmowały ją jeszcze większym do jej kata wstrętem. Wkońcu nie czytała ich wcale; paliła je.
Mojżesz bliski był szaleństwa. Brak odpowiedzi, aż nadto widoczne w jej spojrzeniu wstręt i pogarda, gdy niekiedy spotykała go na swej drodze, wprawiały młodego Żyda w rozpacz. Wkońcu zaczął oskarżać swoje niedoświadczenie; mówił sobie, że winna wszystkiemu jego nieznajomość życia i nieumiejętność postępowania. Czuł potrzebę zwierzenia się komuś obcemu, poszukania pomocy i rady.
Mojżesz, który żył, jak odludek, nie miał wielkiego wyboru; wziął za powiernika pierwszego, kto mu się nadarzał z brzegu. Był to młody jeszcze jego kolega, buchalter w tym samym domu handlowym, w którym Mojżesz pełnił obowiązki korespondenta. Abraham o kilka ledwo lat starszy, pochodził z tego samego co i Mojżesz miasteczka, skąd też wynikała względna pomiędzy nimi zażyłość; był to młody człowiek o którym wszyscy mówili, że zajdzie „daleko“. Wysoce praktyczny i zdolny, już obecnie zajmował wybitne stanowisko w interesie; pensja i udziały w zyskach musiały mu dawać dość znaczne dochody, które przy jego ambicji mogły stanowić podwalinę fortuny. Od paru już lat był żonaty, a za żonę, ani zbyt młodą, ani za bardzo piękną, wziął trochę pieniędzy, które kiedyś, w przyszłości, miały również posłużyć do urzeczywistnienia ambitnych planów. Jakkolwiekbądź, Mojżesz najbardziej był z nim zażyły i uważał go za najwięcej wyzwolonego z przesądów, które mogłyby przeszkodzić zwierzeniom.
Wybór powiernika był do pewnego stopnia szczęśliwy, bardziej jednak chybiony. Nikt, a tembardziej Mojżesz, nie znał głębi serca i umysłu Abrahama. Był to, przy całej swej cywilizowanej powierzchowności, jeden z najfanatyczniejszych umysłów, przenikniętych do gruntu rytualną wiarą w judaizm; w głębi tego mózgu tkwiły ambitne plany, potrzeba i nadzieja zdobycia majątku; energja i wola człowieka stały na wysokości tych zadań. Niewątpliwie, człowiek taki, jak Abraham, mógł pod wielu względami ułatwić zadanie, które sobie postawił Mojżesz. Czy jednak było to jego zamiarem?
Jakkolwiekbądź, pierwszy krok, który po namyśle poradził Mojżeszowi, odniósł niespodziewany skutek. List, podyktowany przez Abrahama, a w którym znajdowała się lekko wciśnięta wzmianka o „możebnych skutkach“ owej „fatalnej nocy“, trafił do Józi właśnie w chwili, w której zrobiła odkrycie, o którem wyżej. Rezultatem była z jej strony odpowiedź, pod żądany adres nadesłana, którą tu przytaczamy.
„Panie! — pisała Józia — muszę się z panem porozumieć; nie osobiście... nigdy!... przez kogoś obcego...“
Tym trzecim pośrednikiem, którego mimowoli wciągała w grę delikatność dziewczęcia musiał być z konieczności Abraham. Nadawał się on do tego najzupełniej. Jakkolwiek Żyd i stokroć w głębi serca od Mojżesza fanatyczniejszy, miał formę bez porównania bardziej cywilizowaną. Potrafił on znaleźć nutę, którą trafił do serca dziewczęcia. Józia wyznała mu głęboki wstręt, jaki żywiła do Mojżesza, jednocześnie przecież wyraziła zgodę na poślubienie Żyda, o ile ten przejdzie na chrystjanizm.
— Jest to mój obowiązek wobec dziecięcia, które przyjdzie na świat; rozważyłam to głęboko — mówiło dziewczę. — Do tego czasu jednak nie chcę go widzieć.
Abraham zawładnął wkrótce sytuacją. Stał się on pośrednikiem pomiędzy przyszłymi małżonkami. On pozornie starał się złagodzić kontrasty, jakie dotąd przedstawiały ich charaktery, usposobienia i nawet położenie w społeczeństwie; on wreszcie ułożył sposób, w jaki najpraktyczniej, w trudnych warunkach zewnętrznych, w jakich się znajdowali, miało nastąpić ich połączenie. Wytłumaczył dziewczęciu, bardzo do tej wstrzemięźliwości skłonnemu, że odkrycie jej wyjątkowego położenia wobec ludzi, którzy ją przygarnęli i wobec poczciwego księdza proboszcza byłoby tylko nową hańbą.
Zgodziła się, że w chwili gdy stan jej zaczynał być aż nadto widocznym, nie pozostawało nic innego, jak tylko zniknąć bez wieści z domu zakrystjana; chwili krytycznej dziewczę miało oczekiwać w domku, wynajętym w jednym z położonych nieopodal wiosek. Ma się rozumieć, Mojżesz z serdeczną gotowością oddał do rozporządzenia Abrahama wszystkie oszczędności, ażeby tylko zapewnić należne wygody tej, która mu zastąpiła wszystkie ideały, i ażeby móc kiedyś związać jej rękę ze swoją.
Józia zgodziła się z koniecznością, postawiła przecież jedną kwestję. Do tej chwili oczekiwała odpowiedzi na list, doręczony jej na łożu śmierci przez konającą matkę; odpowiedź niezmiernie ważna, bo zapewnić mogąca jej i dziecięciu, materjalną niezależność, nie przychodziła, a w razie zniknięcia, mogła jej nie znaleźć.
— Rozumiesz pan — mówiła w błotnistej uliczce, gdzie w cieniu wieczora widziała się z Abrahamem po raz ostatni przed opuszczeniem domu zakrystjana — że chcę dla mego dziecięcia ojca. Ale pragnęłabym także, aby to dziecię nie potrzebowało nigdy jego łaski.
Abraham, którego oczy na każdą wzmiankę o fortunie, zdającej się ewentualnie oczekiwać Józię, świeciły fosforycznym blaskiem, zdołał uspokoić dziewczę. Podyktował on Józi list, skierowany do tej samej osoby, do której pisała jej nieżyjąca już matka, w którym prosiła o odpowiedź pod adresem pana Abrahama X., głównego buchaltera domu handlowego Z. Z. w Berdyczowie.
...Osobistość Abrahama zbyt mi jest bliską — pisała dalej panna Fela — ażebym mogła panu, panie mecenasie, w formie zwykłej, objektywnej opowieści odtworzyć dalej rozumowo i psychologicznie ten drugi akt mego dramatu. Powiem tedy krótko, że nieszczęśliwe dziewczę usłuchało rad Abrahama i w parę miesięcy potem wydało na świat w jednej z sąsiednich wiosek maleńką dziecinę. Jednakowoż, ani przejście Mojżesza na łono Kościoła chrześcijańskiego, ani ślub jego z Józią nigdy nie nastąpiły. Ani ona, ani on nie znali Abrahama. W głębi tej sprawy, od pierwszej chwili, kiedy Mojżesz zrobił go swym powiernikiem, interesowała go tylko jedna kwestja, a mianowicie, że dziecię Żyda miało zostać dziecięciem chrześcijańskiem. Fanatyzm religijny kazał mu temu przeszkodzić i w tym celu były skierowane jego obłudne starania. Potem dowiedział się o nadziejach dziewczęcia, opartych na liście matki. Do fanatyzmu religijnego przyłączyła się występna rachuba osobista człowieka, który każdą drogę, choćby drogę występku, uważał za dobrą, gdy prowadziła do majątku.
Abraham usnuł i wykonał zbrodniczy plan. Porwać dziecię, które miała wydać na świat Józia, ażeby nie pozwolić zostać płodowi Żyda chrześcijaninem, ukraść jej pieniądze, gdyby je miała otrzymać, wreszcie usunąć z drogi Mojżesza, gdyby się temu sprzeciwiał — oto był program Abrahama, który został wykonany co do joty. Dwakroć sto tysięcy złotych, które złożono w domu handlowym Z. Z. w Berdyczowie dla Józi, jako część spadkową jej matki, przy pomocy zręcznego fałszu, zostały przywłaszczone przez Abrahama; dziecię, które wydała na świat Józia, znikło zaraz po urodzeniu; Mojżesz, aby nie mógł interwenjować, został, wskutek bezimiennej denuncjacji, osadzony w więzieniu, o co nie było w owych czasach trudno. Józia, pozostawiona bez opieki, w napadzie strasznej gorączki, pewnego wieczora zniknęła raz na zawsze z wioski.
Abraham przeniósł się w inne, odległe strony i z latami, powoli, doszedł do miljonów.
Myślał on zresztą od czasu do czasu o złem, które wyrządził, i starał się je wynagrodzić. Mojżesz, który, wkrótce wypuszczony z niezasłużonego więzienia, znalazł się na jego drodze, został jego wspólnikiem. Abraham-miljoner ofiarował na cele dobroczynne bezwątpienia więcej niż wziął na początek fortuny. Wreszcie poszukiwał on uparcie śladów nieszczęsnej swej ofiary, ażeby jej zwrócić zagrabione pieniądze, lecz jego poszukiwania nie miały skutku. Bogacza, śpiącego na skradzionej fortunie, budził nieraz wśród nocy niepokój, tembardziej, iż w głębi sprawy była dlań zawsze pewna tajemnica. Dziecię, które powierzył osobom trzecim, swoim pomocnikom, w sprawę zresztą głębiej nie wtajemniczonym, znikło razem z nimi. To zniknięcie niepokoiło Abrahama zawsze i ciągle.
...Pozostaje mi jeszcze jedno do dopowiedzenia — pisała w swoim rękopisie panna Fela. — Opatrzność kazała czekać na karę kilkanaście lat, zesłała ją jednak. Abraham zasypiał w spokoju, a Mojżesz, który zresztą ani się domyślał fatalnej roli, odegranej przez swego przyjaciela, powoli gasił w sobie z wiekiem ostatnie iskry żalu za widzeniem, które promieniało na horyzoncie jego życia przez krótką chwilę. Gdy oto spokojne ich życie zostało zmącone. Ktoś trzeci, obcy, a raczej całe stowarzyszenie obcych, stało się posiadaczami ich podwójnej tajemnicy. Zawiadomiono ich, że podwójna ich zbrodnia bynajmniej nie została utopiona w falach zapomnienia, że istnieją jej ślady i nawet dowody, że wreszcie milczenie tych, którzy wiedzą o zbrodni, trzeba drogo kupić... Wówczas Mojżesz pierwszy raz dowiedział się o fatalnej roli, jaką w tej sprawie odegrał Abraham. Ze swej strony Abraham przekonał się, że ludzie, których obrał za narzędzie i którzy znikli wówczas z dzieckiem Józi, odnaleźli się. Nastąpiły wyjaśnienia pomiędzy Abrahamem a Mojżeszem.
Pierwszy chciał stawić czoło eksploatacji, choćby miało dojść do skandalu; obawę kryminalnej odpowiedzialności usuwało przedawnienie. Ale Mojżesz stanął temu na przeszkodzie. Ten starzec zachował całą głębię uczuć młodości; powiedział on swojemu przyjacielowi: „Zgrzeszyliśmy — zapłacimy...“
Odtąd zaczęło się płacenie starego długu tajemniczemu stowarzyszeniu, które wzamian za ofiary, ponoszone przez Abrahama i Mojżesza, ofiarowało każdemu z nich pamiątkę, wymaganą przez sentymentalnego zawsze Mojżesza: dwie fotografje, matki i córki, oraz krzyżyk, który przypominał ów maleńki, czarny krzyżyk, jaki w chwili skonania trzymała w ręku męczennica, umierająca na poddaszu w Berdyczowie.
...Abraham i Mojżesz — kończyła panna Fela — nie mieli odtąd spokoju. Po ofiarach pieniężnych, postawiono im za warunek założenie banku, do którego narzucono im wspólników; żądaniu temu musieli uczynić zadość. Wspólnicy zechcieli potem ową instytucję uczynić polem operacyj, mających na celu wyzysk występku. Żądanie to Mojżesz i Abraham odepchnęli.
I oto pewnego poranku odkryto miljonową kradzież w tym banku, utrzymywanym przez człowieka, którego przeszłość czyniła zależnym od najgorszego gatunku łotrów i który musiał dopuścić do udziału w przedsiębiorstwie dwóch z pomiędzy nich. Jego wspólnik wykupił swe winy w dniu spełnienia kradzieży — samobójstwem.
— ...Boże mój! — pytała w ostatnim frazesie rękopisu panna Fela — nie wiem, czy Ty mi wybaczysz oskarżenia, które mi się tutaj nasuwają pod pióro, Ty jednak widzisz, że oskarżam winnych jedynie dlatego, ażeby pomóc do uniewinnienia oskarżonych bez winy“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tem kończył się rękopis. Z boku „Fryga“ napisał dużemi literami czerwonym ołówkiem: „Mojżesz — nieboszczyk Halberson; Abraham — stary Ejteles“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.