<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tamten
Podtytuł Dramat współczesny w 5 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom V
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
Scena przedstawia skromnie umeblowany pokój jadalny. Na środku stół okryty ceratą, krzesła dokoła. Lampa wisząca zapalona. Po lewej piec. Po prawej i po lewej drzwi. W głębi drzwi do przedpokoju. Szafy do sukien, kilka kufrów. Na ścianach sztychy. Pod piecem owinięta siedzi Anna Lasocka. Trzyma w ręku książkę, lecz jej nie czyta. Zegar bije siódmą. Z przyległych drzwi (lewa strona) wychodzi Bogdański.
SCENA I.
(Anna — Bogdański).
ஐ ஐ

ANNA (po chwili). Skończył pan dziś wcześniej lekcję, niż zwykle.
BOGDAŃSKI. Chłopcy dziś byli pojętniejsi, niż zazwyczaj, a może uważniejsi...
ANNA. Ja sądzę, że zdrowsi. Położyli się wcześniej spać, więcej umysł ich miał czas wypocząć.
BOGDAŃSKI. Może....
ANNA. A może pan dziś mówiłeś do nich Jaśniej, spokojniej i to na nich oddziałało...
BOGDAŃSKI. Tak — masz pani słuszność. Czuję się dziś jakoś rzeźwiejszym, niż zwykle. Mam w sobie cały zapas życia i nadziei... Czy mi pani pozwolisz usiąść koło siebie?
ANNA. Usiądź pan — i ja lubię mieć pana obok siebie, tembardziej dzisiaj.
BOGDAŃSKI. Dlaczego dzisiaj?
ANNA. Sam pan mówiłeś, że czujesz się dzisiaj rzeźwiejszym i pełnym nadziei.
BOGDAŃSKI (siadając obok niej). Czy pani dziś zwątpiłaś?
ANNA. jestem przedewszystkiem kobietą, a więc wpływy zewnętrzne działają na mnie z podwójną mocą. — Dziś nietylko, że jestem smutna, ale...
BOGDAŃSKI. Dlaczego pani urwała? Czy ja nie zasługuję na pani zaufanie?
ANNA. Cóż za pytanie!... Jesteś pan moim najlepszym przyjacielem — po Kazimierzu.
BOGDAŃSKI. A — tak! po Kazimierzu.
ANNA (z uśmiechem). Nie możesz pan chcieć, aby było inaczej. Mój przyszły mąż musi być najlepszym przyjacielem moim.
BOGDAŃSKI. Chcesz go pani zanadto hojnie obdarzyć. Oddaj jemu swą miłość — mnie przyjaźń.
ANNA. Nie, nie. W miłości nie pojmuję jakiegoś wyjątku. Miłość musi koncentrować w sobie wszystkie uczucia. Jestem pewną, oh! najpewniejszą, iż Kazimierz kocha mnie tak samo, wyłącznie, niepodzielnie — całą głębią swej duszy. Ja powinnam mu odpłacać podobnie; wszystko, co jest najlepszego we mnie, włożyć w miłość jaką mam dla niego (po chwili z wielkim wdziękiem, lecz bez cienia kokieterji). — To zaś, co z zaufania, z wiary, z sympatji gorącej i szczerej pozostanie mi jeszcze w duszy — oddaję panu... Nie skarż się, wierz mi, że to, co daję, to bardzo wiele, to... dużo!
BOGDAŃSKI (ściskając jej ręką). Dziękuję — dziękuję... Jesteś dobrą o!... tak bardzo dobrą, że chwilami... (urywa — pociera ręką po czole) chwilami... (milczenie).
ANNA. Jak wiatr w piecu jęczy, skarży się i zawodzi...
BOGDAŃSKI. Tak — dziś bardzo chmurno i smutno na dworze.
ANNA. Co robiliście wczoraj? Dlaczego tak późno przyszliście do Elsenów?
BOGDAŃSKI. Pracowaliśmy.
ANNA. Kazimierz był z wami?
BOGDAŃSKI. Był.
ANNA. Wydał mi się wczoraj szczególnie zdenerwowany i rozdrażniony. Pytałam go o przyczynę — zbył mnie milczeniem. Czy pan nie wiesz? czy nie spotkało go co nieprzyjemnego?
BOGDAŃSKI (krótko). Nie sądzę. Ale — ale — (ciszej) czy dostałaś pani nową przesyłkę?
ANNA. Dostałam wczoraj,
BOGDAŃSKI (przysuwając się), i cóż?
ANNA. Przejrzałam dość skrupulatnie. I przyznam się panu, jestem rozczarowana. Obiecywałam sobie po tem wydawnictwie wiele. Sądziłam według listownych zapowiedzi, że wreszcie znajdzie się ktoś, co potrafi rzecz tę umiejętnie i uczciwie napisać. Gdzie tam! Szumna frazeologia i nic więcej.
BOGDAŃSKI. Dziwna rzecz, jak ci ludzie pisząc, tracą z oczu główny cel i dają się unosić chęci popisania się swoją erudycją.
ANNA (z zapałem). Tak! tak!... zamiast jasno, bez oddechu zawiści, który w prostym ludzie zawsze niewiarę budzi — przemówić do tego chłopskiego rozumu, jako do potężnej siły w tych sprawach — oni szkodzą tylko, rozdmuchując pojedyncze i małostkowe urazy, szkodzą fatalnie i opóźniają to, co przyspieszyć powinni...
BOGDAŃSKI. Gdzieżby jednak ci panowie umieścili swoje skarby wiedzy — przecież się muszą z niemi popisać.
ANNA (j. w.). Nie — nie — do prostej duszy trzeba mówić jasno, prosto i trzeźwo. I przedewszystkiem rozjaśniając sytuację, łagodzić popędy dzikości i nienawiści. Wierz pan — nie umiem ci tego powiedzieć, ale tu trzeba spokoju i powagi mężczyzny z delikatnością uczuć kobiecego instynktu... Nie wiem, czy mnie pan rozumiesz...
BOGDAŃSKI (patrząc na nią z uwielbieniem). Rozumiem cię doskonale, panno Anno, i zdaje mi się, że ty jedna potrafisz połączyć w sobie te dwa pierwiastki. Spróbuj — napisz cokolwiek...
ANNA. ja? — O nie, nie potrafię... Ale gdyby...
BOGDAŃSKI. Gdybym — ja?
ANNA. Nie! gdyby Kazimierz chciał on jeden. Tak! on jeden mógłby to uczynić.
BOGDAŃSKI. Tak — ale Kazimierz nie zechce, nie może...
ANNA. Wiem. wiem! Ale ja nie tracę nadziei. Kto wie, może po naszym ślubie — gdy będziemy ze sobą bliżej, ściślej złączeni, dawne jego ideały i wiara powróci — kto wie.
BOGDAŃSKI. Może! (po chwili). Gdzie pani broszurki schowała?
ANNA. W moim pokoju — na piecu wysoko! Nie znajdzie nikt. Gdyby pani Korbiel dowiedziała się lub wpadła na ślad — biedna kobieta — wymówiłaby nam mieszkanie.
BOGDAŃSKI. Dziwić się jej nie można. Wdowa, troje małych dzieci. Ona zna tylko swój obowiązek.
ANNA. Już i tak krzywem okiem patrzy na nasze literackie zebrania. Skarży się, że za długo w nocy siedzimy. Zaproponowałam jej, że się przeniesiemy do pokoju Kazimierza, który jest od nas oddzielony tylko kurytarzem. Lecz poczciwa pani Korbiel znalazła, że to będzie nieprzyzwoicie i wolała już z rezygnacją oddać nam w posiadanie jadalny pokój.

SCENA DRUGA.
(Ciż sami — Marta, młoda, ładna dziewczyna, wbiega osypana śniegiem do przedpokoju i tam strzepuje ze siebie śnieg śmiejąc się).
ஐ ஐ

MARTA ( w przedpokoju). Święty Marcin! Święty Marcin na białym koniu przyjechał!
ANNA. Maciu! — co robisz — wszystkie ubrania zamoczysz.
MARTA (j. w.). Święty Marcin! Święty Marcin! (wpada). Patrz na moją grzywkę — posypana brylantami! ho! ho! topi się — będę ładnie wyglądała. Pójdę i zafryzuję się. Dzień dobry panu!... wiesz, ślisko na ulicy — przewróciłam się — tu pod samym domem — jakiś oficer mnie podniósł i mówi: „madmoisels wam niczewo nie słuczyłoś?“ — a ja jemu: „niets gaspadins pałkowniks...“ I szust do bramy... A on został przed bramą. No... idę do swego pokoju. Kazio wrócił? nie? miał być o siódmej! A! macie tu sucharki! hi! hi! podusiłam je, padając i farba się z niemi zmięszała;.. Ja zaraz przyjdę... (wybiega na prawo, rzucając na stół pakiet z sucharkami i kilka blaszanych tubek z olejnemi farbami. Anna zbiera to wszystko, niesie na kredens i układa na talerzyku sucharki).
BOGDAŃSKI. Szczególniej strzeż się pani, aby ta mała roztrzepanica nic nie znalazła.
ANNA. O nie! naprzód powiedziałaby Kazimierzowi, a potem — to dobre, ale serdeczne głupiątko.
BOGDAŃSKI. Daj mi pani tę całą paczkę do domu. Ja przejrzę... może się przecież coś wybierze... a potem spalę.
ANNA. Nie — lepiej przyjdź pan jutro! Masz pan cały dzień wolny, bo to niedziela. Przejrzymy razem i spalimy.

SCENA TRZECIA.
(Ciż sami — Kazimierz — później pani Korbiel i Dziunia).
ஐ ஐ

KAZIMIERZ. Dobry wieczór! (całuje Annę w rączką). Cóż tu spiskujecie?
ANNA. Dziwimy się, że już ósma, a ty jeszcze nie przyszedłeś.
KAZIMIERZ. Wymówka?
ANNA. O! cóż znowu — to żart!
KAZIMIERZ. Dostałem znów nową lekcję. Będę musiał częściej wieczorami wychodzić.
ANNA. Usprawiedliwienie?
KAZIMIERZ. Nie... tylko... (urywa), jeszcze niema nikogo?
BOGDAŃSKI. Jestem ja i twoja siostra.
KAZIMIERZ. O! wy się nie liczycie — wy jesteście domowi. Gdzież Macia? Dostałem list z domu — od mamy — chciałbym go jej przeczytać.
ANNA. Macia jest w swoim pokoju — zaraz ją zawołam.
KAZIMIERZ. Zaczekaj jeszcze chwilkę. Czy pani Korbie! jest u siebie?
ANNA. Tak.
KAZIMIERZ. Muszę z nią pomówić. Chciałbym bowiem powiedzieć jej, że od piętnastego wyprowadzam się...
ANNA. O... (po chwili). Czy i Macię zabierzesz ze sobą?
KAZIMIERZ. Nie — Macia niech mieszka obok ciebie, jak dawniej. Ty jedna umiesz przemówić do jej rozsądku... Ja zaś wyprowadzam się — bo... bo... zresztą mam powody.
ANNA (kładąc mu rękę na ramieniu). Nie pytam o nie. Wierzę.
KAZIMIERZ (całuje ją w rękę). Dziękuję. Jesteś dobrą i wyrozumiałą.


SCENA CZWARTA.
Ciż i Pani Korbiel. (35 letnia kobieta, ubrana skromnie, ze szczoteczką do czyszczenia lamp i ściereczką, w fałdach jej sukni kryje się mała dziewczyna, skromnie odziana i na chwilę od matki nie odstępuje).
ஐ ஐ

PANI KORBIEL. Dobry wieczór państwu! Ach, ta Magdalena — zapaliła lampę i szkiełka nie oczyściła...
ANNA. Ja oczyściłam...
P. KORBIEL. Ale z pewnością rezerwoaru nie obtarła — państwo pozwoli? ja otrę... Dziunia, nie plącz mi się pod nogami... państwo pozwoli? (obciera lampę).
BOGDAŃSKI. Pani pozwoli — ja panią wyręczę.
P. KORBIEL. Gdzie zaś? Pan mężczyzna — to babska robota.
KAZIMIERZ. Pani Korbiel — mam pani powiedzieć dwa słowa.
P. KORBIEL. Proszę pana... ale może pójdziemy do kuchni, bo tam dzieciom narządziłam herbatę, a chłopcy zaczęli się bić, gdy wychodziłam, więc... państwo daruje...
KAZIMIERZ. Dobrze — dobrze — ja z panią pójdę... (wychodzą).


SCENA PIĄTA.
Anna, Bogdański, później Kazimierz. (Anna i Bogdański patrzą na siebie w milczeniu — po chwili).
ஐ ஐ

BOGDAŃSKI (biorąc Annę za rękę). Niech pani nie pozwoli mu się wyprowadzić z tego domu.
ANNA. Jakże to uczynić? Będzie sądził, że mu nie ufam.
BOGDAŃSKI (z wybuchem). A to niech sądzi! Ale niech się nie wyprowadza. Zrozumie pani, iż kobieta nie powinna być nadto delikatną w postępowaniu z człowiekiem, którego kocha... inaczej te subtelności obrócą się przeciw niej samej!!!
ANNA. O! co pan mówi! co pan mówi!...
BOGDAŃSKI. Trzeba chodzić po ziemi — trzeba się nauczyć chodzić po ziemi, panno Anno. Chcesz dla drugich polepszać moralne i materjalne warunki bytu, zacznij więc od siebie.
ANNA. Czy to konieczne, aby od siebie?
BOGDAŃSKI. Konieczne — inaczej własny smutek zje ci siły i dia drugich walczyć nie będziesz w stanie.
ANNA. Co mam czynić?
BOGDAŃSKI. Broń swego szczęścia.
ANNA. Czy zagrożone?
BOGDAŃSKI. Broń swego szczęścia — powtarzam ci.
ANNA. A jeśli Kazimierz zrazi się wystąpieniem mojem?
BOGDAŃSKI. Zrazi go raczej bierna uległość. Widzieć w niej będzie chłód i zobojętnienie.
ANNA. Ależ on mnie rozumie.
BOGDAŃSKI. Być może.
ANNA! Dziękuję panu za radę — spróbuję zatrzymać go w tym domu. Lękam się jednak, że... e! zresztą — zobaczymy.
BOGDAŃSKI. Idę tam — pod pretekstem uspokojenia chłopców, których wrzaski aż tu dolatują. Pozostanę w kuchni i przyślę go pani. No... odwagi i więcej siły... (wychodzi).
ANNA (sama). Bronić szczęścia? (po chwili). Bronić? — przed kim? skąd niebezpieczeństwo?

SCENA SZÓSTA.
Anna — Kazimierz.
ஐ ஐ

KAZIMIERZ (zakłopotany). Macia jeszcze nie przyszła? Zawiele kokieterji w jej wieku. Zdaje mi się, że zbudziło się w niej serce i kieruje się w stronę Marjana. Nie uważałaś tego, Anno?
ANNA. Nie uważałam.
KAZIMIERZ. To dziwne. Ty zdajesz się znać dokładnie serca ludzkie. Chwilami zdaje mi się, żeś ty przeżyła cztery razy swoje lata — tyle w tobie powagi i doświadczenia. Gdy sobie przypomnę ciebie dawną, wesołą, pustą, uśmiechniętą, aż żal mi doprawdy, że już nie jesteś taką, jaką byłaś.
ANNA. Któż tu zawinił? ty sam... Spędziłeś mi uśmiech z ust i wypłoszyłeś pustotę z serca. Nauczyłeś mnie myśleć inaczej, ukazałeś nędzę ludzką — kazałeś kochać — nie siebie. A więc tu wina twoja, nie moja. Pokochałam to, co ty kochałeś, co kochasz ciągle... i bezmyślnie śmiać się nie umiem.
KAZIMIERZ (zrywa się i zaczyna chodzić niecierpliwie po pokoju). Ach! dałabyś pokój ze wspomnieniami chwil, które jak ospa, albo szkarlatyna, każde z nas przebyć musi. Chorobę taką musową, konieczną, przeżyliśmy wspólnie i dziś powinniśmy trzeźwiej zapatrywać się na życie.
ANNA (łagodnie). Trudno zmienić to, zezem się już dusza zżyła.
KAZIMIERZ. Frazesy! zakaż swojej duszy przebywać w obłokach mglistych mrzonek i szkodliwego sentymentalizmu, a oduczy się łatwo i inaczej się na świat zapatrywać będzie... Cóż?... ja tak samo byłem porwany szałem, jak ty — i wytrzeźwiałem. Teraz pragnę dobić się kawałka chleba i zapewnić byt sobie i mojej rodzinie. Oto obecne moje ideały (po chwili). Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? twój wzrok denerwuje mnie...
ANNA. To nie mój wzrok, ale słowa, które usta twoje wymawiają, a którym dusza neguje. Nie wiem, co wpłynęło na ciebie, ale od chwili wyjścia z cytadeli, zamiast zmężnieć i podnieść się na duchu, tyś upadł — pozornie, ja chcę, ja muszę, wierzyć, iż tylko pozornie.
KAZIMIERZ. Chciałbym, żebyś trochę posiedziała w tej cytadeli, zmieniłabyś z pewnością swe zapatrywania, a twe ideały zbladłyby i kto wie, może bezpowrotnie znikły.
ANNA (prosto). Nigdy!
KAZIMIERZ. Znów frazesy. Pamiętaj jednak Anno o co cię prosiłem. Nie mieszaj się nigdy w żadne sprawy, grożące ci niebezpieczeństwem. jesteś tak egzaltowana, że pokryjomu przedemną gotowa jesteś dać się wciągnąć w jaką propagandę i nieszczęście będzie gotowe. Pamiętaj, że gdy dowiem się o czemś podobnem...
ANNA. Co wtedy?
KAZIMIERZ (stając przed nią). Wtedy...
ANNA. Porzuciłbyś mnie może?
KAZIMIERZ. Kto wie!
ANNA. A!...

(Chwila milczenia).
KAZIMIERZ. Za nieposłuszeństwo... rozumiesz mnie Anno — za nieposłuszeństwo.

ANNA (nagle). Nieprawda!... oczerniasz się tylko. To być nie może, ażeby to, co pod tchnieniem twojem wzrosło, mogło stać się przyczyną naszego rozdziału. Wszakże ja nigdy tak cię nie kochałam, jak przez ten rok, gdy byłeś w więzieniu. Byłeś mi wówczas tak drogi, tak święty...
KAZIMIERZ. Tak — świętość ta nie dawała jeść ani mej matce, ani mej siostrze. Jeszcze dziś płacę długi zaciągnięte w owej chwili...
ANNA. Jesteś zniechęcony, rozdrażniony — to widoczne. Postaram się jednak teraz ja z kolei, aby obudzić w tobie dawne twe myśli i wiarę. Czuję się do tego silną i siłę tę czerpać będę w tem, czem ty sam mnie uzbroiłeś.
KAZIMIERZ. Nie próbuj nawet... Nie uda ci się to... nie uda! Sama raczej przestań marzyć o niewdzięcznej pracy, niewdzięcznej i niebezpiecznej.
ANNA (stanowczo). Nie przestanę.
KAZIMIERZ. Cóż to? bunt? Anno! nie poznaję cię. Byłaś mi zawsze tak uległą.
ANNA. Uległą w dobrem, nie w złem.
KAZIMIERZ. Skąd masz pewność, że uleganie złudzeniom jest dobrem? Kto ci to powiedział?
ANNA. Serce me i sumienie.
KAZIMIERZ. Nieprawda — egzaltacja i egoizm. Nic więcej. A zresztą ja nie chcę mówić wyraźnie, ale oprócz twej egzaltacji jest tu jeszcze coś, a raczej ktoś — kto mi ciebie buntuje i do szaleństwa popycha.
ANNA. Masz rację — jest to wspomnienie ciebie dawnego, takiego, jak byłeś przed cytadelą.. tego, który tutaj — w tym samym pokoju, przy tym samym stole prowadził mą duszę w świat czynu, wszechludzkiej miłości i społecznej pracy.
KAZIMIERZ (żywo, chodząc po pokoju), Nie, nie, to nie abstrakcja... ale istota żywa, czynna i oddziaływująca na twój system nerwowy źle i szkodliwie. Ja go znam, ja wiem, kto on... ja...
ANNA. Kazimierzu, co ci przychodzi do głowy?...
KAZIMIERZ. Dlatego zdaje się, iż najlepiej zrobię, przestając mieszać się pomiędzy was dwoje...
ANNA. Jakich... nas?

SCENA SIÓDMA.
Ciż sami — Bogdański (ukazując się we drzwiach, staje nieruchomy).
ஐ ஐ

KAZIMIERZ (w pasji). Ciebie i... (wskazuje na Bogdańskiego) jego!
ANNA (zasłania oczy). A!...

(milczenie).

ANNA (po chwili do Kazimierza). Odchodzę do twej siostry — ty — spójrz jemu w oczy i powtórz raz jeszcze te słowa — jeśli... będziesz mógł.

(wychodzi na prawo).

BOGDAŃSKI. Co się stało! Anna tak pobladła — oczy miała łez pełne... dlaczego kazała ci patrzeć mi w oczy?
KAZIMIERZ (po chwili wybuchu nerwowym płaczem i pada na krzesło koło stołu). Oh! ja oszaleję!...
BOGDAŃSKI (siada przy nim). Hm! hm! źle z tobą, źle bardzo. (Po chwili). Dlaczego ty się chcesz wyprowadzić? Czy chcesz uciec od Anny, czy chcesz mieć więcej swobody? czy...
KAZIMIERZ. Wszystko wszystko razem. Duszę się tu poprostu — ciągle spotykam się z waszymi wyrzutami. — O! jeśli nie słownemi, to w wzroku waszym czytam nieme wymówki za to, co wy nazywacie zdradą lub odstępstwem. Wy pozostaliście wierni dawnym przekonaniom — rozwijacie je w sobie, działacie — i w głębi dusz waszych macie dla mnie litość, tak litość... a kto wie, może pogardę za to, że mnie więzienie złamało i uczyniło prostym filistrem na dorobku... niczem więcej.
BOGDAŃSKI. Mylisz się, mój drogi. My przedewszystkiem cenimy wolność przekonań.
KAZIMIERZ. Tak się to mówi! Wy darować mi nie możecie, że... że otrzeźwiałem, że chcę żyć, jak inni, bez przygniatającego mnie ciężaru owej uspołeczniającej pracy. I ty i Anna, wszyscy jesteście przeciw mnie i dlatego nic dziwnego, że uciekam od was do knajpy, do...
BOGDAŃSKI (cicho). Do Józi.
KAZIMIERZ. Tak — do niej, bo w jej głupich oczach oprócz cielęcego zachwytu nad darowaną jej broszką nie widzę nic.
BOGDAŃSKI. I to ci wystarcza?
KAZIMIERZ. To musi mnie wystarczyć! Ja nie mogę żądać innych porywów... (gwałtownie) nie wolno mi, nie wolno... Ty wiesz... ja wychodząc z cytadeli dałem jemu słowo honoru, że się więcej niczem zajmować nie będę... Czego wy chcecie odemnie? czego?
BOGDAŃSKI. Powiedz Annie o tem słowie, które cię z władzą wiąże. Ona wtedy zrozumie, ona znajdzie w niem usprawiedliwienie dla twego postępowania.
KAZIMIERZ. Nie! Wam jednym mogłem, a nawet powinienem był powiedzieć, na jakich warunkach wypuszczono mnie na wolność. Wy — chłodniejszym rozumem obdarzeni, zrozumieliście mnie i rozgrzeszyli — ona kobieta egzaltowana i marzycielka nie pojmie nigdy. Potępi mnie bez wahania.
BOGDAŃSKI. Nie znając prawdy, potępiać cię będzie nie mniej, choć powoli.
KAZIMIERZ. Wolę to i dlatego pragnę jej zejść z oczu.
BOGDAŃSKI (wzruszony). Na zawsze?
KAZIMIERZ. Nie — na czas jakiś. Ja czuję, że ona w tej chwili działa, pracuje dla sprawy, i w ten sposób ma do mnie żal jeszcze większy... podwójny... Gdy się uspokoi — gdy się uspokoicie, ja do was wrócę. Przytem — jeszcze mnie coś stąd wypędza... ty wiesz...
BOGDAŃSKI (cicho). Czy — znów?
KAZIMIERZ. Nie — dziś rano nie było nic — ale jestem przekonany, że wieczorna poczta przyniesie mi nową przesyłkę. Zdaje mi się, że jakiś demon snuje koło mnie sieć swoją. Chwilami myślę, że to może ktoś z dawnych mych towarzyszy, chcąc zemścić się za moje... odstępstwo, pragnie przerazić mnie.
BOGDAŃSKI. Szalony. Byłby to żart nadto niebezpieczny i straszny. Pocztą przesyłać podobne dokumenta..,
KAZIMIERZ. Tembardziej, że są to dokumenta szpiegowskie, zdradliwe na korzyść Prus! W głowie mi się miesza. Sądzę, że gdy zmienię mieszkanie...
BOGDAŃSKI. To dziecinna myśl — to nic nie pomoże.
KAZIMIERZ. Więc co czynić?

SCENA ÓSMA.
Ciż sami — Anna — Marta — potem Zosia — Marja Elsen.
ஐ ஐ
(słychać dzwonek).
(Marta biegnie do przedpokoju, otwiera drzwi, za nią Anna wchodzi do pokoju).

MARTA (w przedpokoju). No! nareszcie... już ósma... Dlaczego tak późno?
MARJA I ZOSIA. Dobry wieczór! nie mogłyśmy przyjść wcześniej.
ANNA (przechodząc koło Kazimierza). Nie wstydzisz się twoich słów? (Kazimierz w milczeniu bierze jej rękę i przykłada sobie do czoła).
BOGDAŃSKI. Bądź pani dla niego pobłażliwą; jego dusza jest bardzo chora.

(Panienki wchodzą do pokoju i witają się z mężczyznami i z Anną).

ZOSIA. Zimno mi — nie wzięłam futra i cała się trzęsę.
MARTA. Zbliż się do pieca — czekaj! dam ci moją chustkę orenburską. Ciepło ci w niej będzie, jak w puchu.
MARJA (do Anny). Co dziś czytać będziemy?
ANNA. Pan Bogdański wybrał „Oblubienicę morza“ Ibsena.
MARJA. Achi to historja tej kobiety, która całe swe życie marzyła i była nieszczęśliwą.
ANNA. Dlaczego mówisz, że była nieszczęśliwą? Może właśnie, żyjąc w świecie złudzeń, znalazła szczęście, którego na ziemi nie miała.

(dzwonek).

MARTA (gwałtownie). Pan Marjan!!!

(Wszyscy się śmieją).
Marjan i Józef wchodzą do przedpokoju.

MARTA. Chodźcie — chodźcie marudery — przeczytamy choć jeden akt przed herbatą.
MARJAN. Spóźniliśmy się, bo dałem swoje buty do podzelowania, a nie mając drugiej pary, nie mogłem na bosaka przylecieć do was.
BOGDAŃSKI. A cóż na to twój papa miljoner?
MARJAN. Nie wie nic o tym fatalnym domowym wypadku. Pannie Marcie głębokie uszanowanie.
ANNA (witając Józefa). Jak dobrze pan zrobiłeś, przychodząc dzisiaj do nas. Zebranie nasze zaraz się ożywi. Czytamy dziś Ibsena.
JÓZEF. Macie już dosyć Maeterlincka?
ANNA. Nie — ale nie mamy więcej przekładów pod ręką.
BOGDAŃSKI (do Marji). Kiedy pani jedzie do Zurichu?
MARJA. Zdaje się, że nie pojadę wcale. Za dużo tam panien na studjach za mąż wychodzi i ojciec mówi, że dla mnie nie potrzeba jechać tak daleko po to, aby się wydać za mąż.

(Wszyscy powoli zajmują miejsca dookoła stołu, — Marta rozdaje broszury — dodatki do „Przeglądu tygodniowego“).

SŁUŻĄCA (wchodzi — siwa — stara). Czy podać samowar?
ANNA. Nie teraz. Ja sama powiem Magdalenie, kiedy będzie trzeba.
SŁUŻĄCA. Dobrze, proszę panienki (wychodzi),
BOGDAŃSKI (czyta). Oblubienica morza, dramat w pięciu aktach.
JÓZEF. Tytuł źleprzetłómaczony.
MARJA. O proszę! tylko nie krytykujmy, bo nie dojdziemy nawet do pierwszej sceny.
JÓZEF. Więc według pani — oblubienica morza, to dobrze powiedziane?
BOGDAŃSKI. Cicho! (czyta) Osoby: doktór Wrangel — proszę cię Józefie — (daje mu broszurkę).
JÓZEF. Nie będę czytał Wrangla. Ja chcę czytać rolę nieznajomego.
ZOSIA. Cóź to za duch sprzeciwieństwa!
MARJAN. Ja już dawno prosiłem o rolę obcego. Będę mówił basem i przewracał oczy...
BOGDAŃSKI. W ten sposób nastroju nie wytworzycie.
MARJAN. Ale dobry humor — co panno Maciu? prawda? humor to grunt?
BOGDAŃSKI. Ellida Wrangel, jego żona. Kto?
KAZIMIERZ. To sama oblubienica morza — prawda?
BOGDAŃSKI. Tak.
KAZIMIERZ. Któż, jeżeli nie panna Anna!
MARJAN. Ależ naturalnie — nikt oprócz panny Anny roli tej czytać nie może.
WSZYSCY. Tak! tak!
BOGDAŃSKI. Boletta — Hilda — panna Zosia i panna Macia; Arnkolm — ja; Lyngstrand — Marjan; Ballested — panna Marja.
MARJA. Cóż to? znów będę czytać rolę mężczyzny?
BOGDAŃSKI. Musi się pani poświęcić Obcy — Kazimierz.
KAZIMIERZ. Dziękuję — dajcie mi coś nie tak abstrakcyjnego...
BOGDAŃSKI. Zamień się ze mną. A teraz goście i młodzież z miasta...
MARTA. Poprosić małych Korbielów... będą grali młodzież z miasta...
BOGDAŃSKI. Uwaga! — czytamy: „Akt I. Dom dra Wrangla. Przed domem dokoła ogród. Poniżej werandy wetknięte w ziemię drzewce od chorągwi. Na prawo w ogrodzie altanka ze stolikiem i stołkami...“
JOZEF. Nie wytrzymam — to ma być po polsku? Altanka ze stolikiem i stołkami? Słyszysz, Marjan?
ANNA. Niech pan się uspokoi.
BOGDAŃSKI (czyta). Ballested, mężczyzna w średnim wieku, odziany w starą kurtkę aksamitną.
MARJAN. To ja!
BOGDAŃSKI (czyta). ...I artystyczny kapelusz z szerokiemi kresami — naciąga linę. Boletta Wrangel.
MARTĄ. To ja!
BOGDAŃSKI (czyta). Wychodzi i niesie w wielkiej wazie kwiaty i stawia je na stole. Boletta... no! panno Marto!...
MARTA. Aha! zaraz... bo to pan Marjan... zaraz... Aha! (czyta). „Cóż panie Ballested — gładko idzie robota?“
MARJAN (czyta). Dziękuję — nieźle. Przecież nie pracuję nad czemś zbyt ważnem. Czy pani oczekuje dziś jakich odwiedzin?
MARTA (czyta). Tak, dziś przed południem ma do nas zawitać profesor Arnkolm. Przybył on tej nocy do miasta.

SCENA DZIEWIĄTA.
Ci i sami — pani Korbiel i Dziunia.
ஐ ஐ

P. KORBIEL. Państwu nic nie potrzeba?
WSZYSCY. Ależ nic, nic.
P. KORBIEL. Chciałam się dowiedzieć — państwo daruje... (cofa się).
MARJA (czyta). Arnkolm? Za pozwoleniem — Arnkolm. Tak nazywał się nauczyciel...
P. KORBIEL (wsuwa głowę). A lampa nie filuje?
WSZYSCY. A!
P. KORBIEL. Bo — może lampa...
WSZYSCY. Nie — nie...
P. KORBIEL. Państwo daruje... (znika wraz z Dziunią).
MARJA (czyta). Ten nauczyciel, który bawił tu przed laty?
MARTA (j. w.). On właśnie.
MARJA (czyta). Chcielibyśmy rozpiąć flagę, aby uświetnić jego przybycie. Czy mogę liczyć na pańską pomoc?

(Służąca wchodzi).

ANNA. Czego ty chcesz znowu?
SŁUŻĄCA. Briftreger przyniósł list do pana Kazimierza.
KAZIMIERZ (zrywa się). O!
BOGDAŃSKI. List? no to niech go odda.

(W przedpokoju ukazuje się listonosz i oddaje list służącej — ona go niesie Kazimierzowi).

ANNA (do Bogdańskiego). Patrz pan, jak Kazimierz pobladł.
BOGDAŃSKI. Zdaje się pani (daje służącej drobne). Daj briftregerowi na piwo...
SŁUŻĄCA. Dobrze (do briftregera) Przejdźcie przez kuchnię, to wam będzie bliżej.

(Wychodzą).

MARTA (przez ten czas śmiała się i dokazywała z Marjanem).. Ja panu mówię, że gdybym pana wzięła na egzamin, to pokazałoby się... kto z nas inteligentniejszy.
JÓZEF (szybko do Kazimierza). Czy znów?

KAZIMIERZ. Tak!
(Rozrywa kopertę — wydobywa pod stołem, ale tak, że publiczność widzi cieniutki arkusik papieru i machinalnie skręca go w gałkę).

MARJAN (przez ramią do Józefa). Powiedz mu, ażeby natychmiast spalił.
JÓZEF (do Kazimierza). Spal!
KAZIMIERZ (jak błędny). Tak! tak! zaraz trzeba...
MARJA. A więc czytamy dalej (czyta). Wszak pani widzi, że już wszystko w porządku... (mówi). No — panie Bogdański, kolej na pana, bo to informacje.
BOGDAŃSKI. Al... tak... przepraszam... nie uważałem — zaraz!
MARTA. Co się z wami stało? Pomieszani jesteście! co wam?
BOGDAŃSKI. Nic — nic! zaraz! (czyta monotonnym, cichym głosem). Boletta wraca do pokoju. Wkrótce potem nadchodzi Lyngśtrand drogą z prawej strony i staje zainteresowany widokiem stalugi i przyborów malarskich...
ANNA (cicho do Kazimierza w trakcie czytania). Kazimierzu!
KAZIMIERZ (drgnął). Co? Czego?
ANNA. Co ci się stało? dlaczego tak pobladłeś? o! nie przecz! — mnie oszukać nie możesz — (po chwili), Ja się czegoś boję!
KAZIMIERZ (wstaje), ja zaraz powrócę...
ANNA (głośno). Nie wychodź!.. tam jest nieszczęście za progiem!

(Dzwonek — wszyscy się zrywają — chwila milczenia).

BOGDAŃSKI (szybko). Nie otwierać! Kazimierzu! daj zapałek — świecę!...

(Sługa biegnie do przedpokoju i otwiera drzwi. — W jednej chwili przedpokój wypełnia się żandarmami Botkin — Agafonof).

JÓZEF. Zapóźno!
ANNA (chwyta z ręki Kazimierza kulkę papieru i wsuwa ją sobie we włosy). Daj!

SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami. — Botkin — Agafonof — żandarmi — później pani Korbie! i dzieci.
ஐ ஐ

BOTKIN (wchodzi i kłania się — do żandarmów). Sprowadzić do tego pokoju wszystkie osoby, przebywające w mieszkaniu! (żandarmi wychodzą — do służącej). Proszę tu wejść. Niech nikt z państwa nie rusza się z miejsca i proszę nie rozmawiać pomiędzy sobą.

(Milczenie, podczas którego wprowadzają żandarmi p. Korbiel na wpół żywą i dwóch małych chłopców w mundurkach).

P. KORBIEL. Panie generale! to pomyłka! my tu o niczem złem nie myślimy... my tu... Boże!... (płacze).

BOTKIN. Cicho! Niech pani będzie cicho! Śledztwo wszystko wykaże... Tu był przed chwilą briftreger?
(Milczenie).

BOTKIN (do p. Korbie!). Ja się pani pytam: czy był briftreger?
P. KORBIEL. Ja nie widziałam, panie generale. Ja byłam z dziećmi... kładłam spać Dziunię...
BOTKIN. Zresztą — to niepotrzebne.. My i tak wiemy, że briftreger był. Do kogo list przyniósł? (milczenie — — do sługi). Do kogo był list?.

(Sługa milczy i płacze).

BOTKIN. I to niepotrzebne! — o! koperta!... — Pan Kazimierz Wielhorski. — Gdzie list? — pytam panów i pań, gdzie list? Ostrzegam, że opór na nic się nie przyda. Listu spalić nie mogliście... nie mieliście czasu — wreszcie nie widzę spalonych zapałek, a świecy niema w pokoju. O lampę zapalić trudno... (milczenie). Raz ostatni pytam, gdzie list? (milczenie — do żandarmów). Rewizja — papiery wszystkie z pokojów tu poznosić na stół Panów nazwiska?...

(Każdy kolejno wymienia nazwisko, Botkin zapisuje, przez ten czas żandarmi znoszą papiery, książki i układają paczkami na stole — wiążą sznurami i opatrują papierami z numerami).

1. CHŁOPCZYK. Mamusiu, to moje kajety i książki! z czem ja pójdę do szkoły?
P. KORBIEL. Cicho! cicho! ci panowie wam oddadzą wasze książki.
BOTKIN (pochylony nad Magdaleną). Jak się nazywacie? jak?
SŁUGA (sługa zanosząc się od płaczu). Magdalena Bobek.
BOTKIN. Panowie i panie, proszę nie utrudniać mi położenia. Proszę dobrowolnie oddać ten papier, bo będę musiał nakazać rewizję osobistą. To wielka nieprzyjemność, zwłaszcza, dla pań — niech się panowie zastanowią i unikną... ja czekam (milczenie — gniewnie). Taki upór to tylko dowodzi śmiesznej głupoty. Ten papier się znajdzie, bo ktoś z państwa musi go mieć przy sobie! (do żandarmów). Wy wsio osmiotrieli — wiezdie?
1. ŻANDARM. Tak toczno, wasze wysokobłagorodje.
BOTKIN. Wziat! wieszczi służanki!
1. ŻANDARM. Słuszajus wasze błagorodje.
KULTIAPKIN (wynosi z pokoju jinny tłumoczek z książkami). Eto iz etoj komnaty.
BOTKIN. Położy w miestie.
1. ŻANDARM. Słuszajus wasze błagorodje.
BOTKIN. Więc panie i panowie nie chcą dobrowolnie wydać mi wiadomego papieru. Bardzo dobrze — prekrasno!... (do Agafonowa). Liczno!
1. ŻANDARM. Wołosy?
BOTKIN. U żenszczyzn — u mużczyn karmany.

(Żandarmi rzucają się do mężczyzn, ale nie brutalizując, w milczeniu obszukują kieszenie — tymczasem inni wyjmują z kieszeni grzebienie i zaczynają kobietom zaczesywać włosy. Magdalenie rozsypują się na plecy rzadkie, siwe włosy — pani Korbiel ma cienkie warkoczyki. Anna opiera się chwilę. Botkin widząc to, zbliża się do niej i sam bierze grzebień w rękę).

BOTKIN. Pazwoltie — ja sam!
ANNA. Ja nie chcę!

BOTKIN (do żandarmów). Dzierży ruki!
(Żandarmi przytrzymują ręce Anny).

KAZIMIERZ. Anno!
BOTKIN (do Agafonowa). Dzierży jewo!

(Z włosów Anny wypada kulka papieru).

BOTKIN. Wot, naszloś... prekrasno! Nienużno bolsze... pardons... A teraz państwo wszyscy za mną... dzieci zostaną.
P. KORBIEL. Ja dzieci nie zostawię... one małe, panie generale — ja nic nie winna! — dzieci bezemnie zginą...
BOTKIN. Nic im nie będzie. — My o nich pomyślimy (rozsiada papier i mówi do siebie). No! no! jeszcze plany... kakije chytryje, a małodienkije wsie... (głośno). No! skareje rebiata! skareje! skareje!...

(Żandarmi wnoszą ubrania z przedpokoju, ubierają kobiety, które mają rozpuszczone włosy).
SŁUŻĄCA. I ja mam iść? O Jezu, a gdzie mnie panowie wlokom? Panowie mnie powieszono!...
(Dzieci płaczą).

P. KORBIEL (z płaczem). Panie generale! zlituj się! ja matka! ja nie mogę... może i u ciebie są dzieci!...

(Żandarmi wolno wyprowadzają wszystkich. Anna wysiłkiem wyrywa się i biegnie do Kazimierza, którego chwyta za rękę i mówi doń gorączkowo, cicho).

ANNA. Daruj! przebacz! sądziłam cię niesłusznie! Tyś pracował dla sprawy... dzięki ci... (całuje go w rękę).
BOTKlN. Waźmitie jego prócz! (Żandarmi uprowadzają Annę i wszystkich).
BOTKIN. Gdzie Kultiapkin? (stary żandarm Wychodzi na środek i staje w pozycji służbowej). Ty żenat?
KULTIAPKIN Tak toczno, wasze wysokobłagorodje.
BOTKIN. U tiebia ditja jest?
KULTIAPKIN. Tak toczno wasze błagorodje — wot — toże takije malczyki — w kostromskoj gubernij...
BOTKIN. Prekrasno! (do p. Korbie!). Ten żandarm zostanie się przy dzieciach — on im rano da jeść i w południe także. On żonaty. (do żandarma). Wot tiebie diengi na kuszanje dla rebiat...
P. KORBIEL. Ja nie pójdę! ja nie pójdę!
BOTKIN (tupiąc ostro nogą). Waźmitie jejo siejczas!...

(Żandarmi siłą wyprowadzają panią Korbiel).


SCENA JEDENASTA.
(Dzieci i Kultiapkin. — Dzieci płaczą. — Kultiapkin się po trochu do nich przybliża).
ஐ ஐ

KULTIAPKIN. No cztoż... panicze płaczą? za mamaszą? a wot i mała panienka płacze? Mamasza powróci!... jutro wróci... Niech się panicze mnie nie boją... u mnie także dieti jest... w kostromskoj gubernij... ja wam jutro pirog upiekę — jej Bohu... z kapustą, albo z warenjem, z czem wola... potom pajdiom gulat — U mienja toże ditja płakały, kak mnie wziali w sołdaty.
DZIEWCZYNKA. Ja chcę do mamy!
KULTIAPKIN. No cztoż diełat — pajdiom spat! — ha?

(Zasłona spada).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.