Więzień (Geffroy, 1907)/XXII-XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia A. Rippera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L'Enfermé |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego ranka lipcowego, w chwili gdy posiepaki króla zjawiają się w redakcyi „Monitora“, Blanqui zastaje w redakcyi „Globu“ wszystkich współpracowników razem zebranych, niespokojnych i poważnych. Przeczytawszy kilka relacyj odgaduje na czem się to skończy: „Nim upłynie tydzień o dalszych losach Francyi rozstrzygnie broń palna“. Ale Jonffroy ani słyszeć o tem nie chce, twierdzi, że załatwi się wszystko pokojowo: „Nie padnie ni jeden strzał“. Nazajutrz zebrano się znowu na naradę, na której wziął udział Dubois umknąwszy ze szpitala waryatów, gdzie go więziono. Wśród obecnych są: Cousin, Piotr Leroux i Beranger. Blanqui namawia kolegów, by utworzyli komitet rewolucyjny. Ale oni wolą czekać i co więcej pozbywają się niebezpiecznego współpracownika. „Broń rozstrzygnie“ powiedział odchodząc „ja w każdym razie biorę karabin i tricolor“. „Panie — rzekł na to Cousin — proszę pamiętać że godłem Francyi jest sztandar biały“. Ale Blanqui już jest daleko, biegnie na place de la Grève, widzi na Notre Dame chorągiew trójbarwną, biegnie i znika w kurzawie i dymie owych trzech dni, które mają się później zwać: Les Trois Glorieuses.
Zgiełk, tentent, wrzawa, jakby zerwała się przeogromna burza, biją pioruny dział, padają ludzie, by drzewa lasu. Tłum faluje, tu się zbiera tam znowu rozpryskuje na części, by zewrzeć się ponownie o kilka kroków dalej. Chaotyczna gra fal wspinających się ku punktom stałym i trwałym, choć z pozoru tak nikłym. Cicho zalewa nieraz to morze wyspy granitowe Palais Royalu, Tuilleryów, ratusza, rozszerza się wokół swych warowni bez szelestu, aż nagle fala cofnie się w tył, podniesie w górę grzywiasty łeb i wali w skalną ścianę czołem, póki nie pryśnie i nie padnie u jej stóp. To znowu odpływają wody, ciekąc setkami strumieni wąskich uliczek. Dziwny miałby widok ktoby mógł wznieść się ptakiem w górę. Zda mi się że czynię to patrząc nań z oddali czasu, bo czyż nie starczy ona za odległość przestrzenną? I widzę też ów przypływ i odpływ czarnych fal, ruchy te wszystkie dziwne, wrzenie niby gotującego się płynu, wir zawrotny po którem rozstępują się bałwany i wzrok sięga kędyś głęboko, do dna, albo nastaje cisza okropna zwiastująca nowe wybuchy i nowy atak szaleństwa.
Rewolucyjna burza rozpętała się nad miastem, a pioruny jej biją z niewysłowioną siłą w stare mury fortecy monarchicznej, stare smutne, jakby mrokiem owiane, szarokamienne wysokie mury kościołów, pałaców, w których już nie zbudzi mocy słońce, ni dzień nowy. Sterczą w górę, ale jakby już drżały, podgryzione od podstaw przeżarte tą czarną wodą co bezustannie podmywa im stopy, wciska się w szczeliny bije, tłucze, aż dreszcz po wysokich bastyonach przebiega. Rozpętany żywioł grzmi, fosforyzuje na powierzchni, błyskota salwami, zalewa szeroką falą wszystkie ulice, bulwary, ulicą St. Antoine dostaje się na skwery, przelewa się, rozdziela i łączy, bierze w uściski Notre Dame i Louvre, niezwyciężony, potężny, jak morze w przypływie, któremu niema przeszkód.
Co do szczegółów tych dni i nocy, dowiemy się gdy wezwiemy na świadectwo dzienniki, pamiętniki, sprawozdania pisane przez współdziałających i widzów owego krótkiego dramatu politycznego, że nie różnił on się niczem od swych poprzedników. Jestto przypadek klasyczny. Zamęt zaburzeń ulicznych na początku, a koniec rewolucya. Dnia 27 lipca młodzi dyskutują w Palais Royalu, gorączkują się, wskakują na krzesła, każdemu się zdaje że jest Kamilem Desmoulins. Nadchodzi wojsko i rozprasza ich. Potem lekkomyślny któryś oficer każe strzelać do tłumu w ulicy St. Honorè, w stronę rue du Coq. Zabitych przenoszą do Charité i na ten widok wybucha natychmiast długo nurtujący gniew mas. Podnosi głowę bunt piersi wzbierają żądzą zemsty i uniesieniem poświęcenia. Wieczorem tegoż dnia wchodzą do miasta pułki gwardyi zarekwirowane z prowincyi, z Courbevoie Rueil, Wersalu, na plac Karuzelu wytoczono armaty. Podniecenie wzrasta do ostatecznych granic, przechodnie rzucają się na patrole, zabierają proch kule i broń ze sklepów, zamykają ulice stosami kamieni, cegieł i sznurami, rozrzucają gwoździe, by uniemożliwić ataki kawaleryi. Stłuczono trzy tysiące latarń ulicznych.
Ale mimo wszystko Paryż kładzie się i śpi.
Ale budzi się wcześnie nazajutrz 28 lipca i natychmiast rozbrzmiewają okrzyki: „Vive la Charte!“ „A bas les Ordonnances!“ Nikt nie zdaje sobie sprawy czego ma dokonać rewolucya, ale wszyscy się do niej sposobią. Gdziekolwiek się drzwi otworzą o świcie, ukazuje się w progu człowiek gotowy do boju, przez ramię rzemień z ładownicą, na głowie kepi, w ręku broń, szabla, kij, strzelba, narzędzie jakiekolwiek. Studenci prawa i medycyny organizują się, studentów politechniki widać już na ulicach. Oddziały powstańców w bluzach, w paltotach, w samych jeno kamizelkach z białymi rękawami koszuli idą na bój, tłoczą się, spieszą zetrzyć się z siedmnastotysięczną armią królewską, nic sobie nie robiąc z dwunastu dział wytoczonych na plac Zgody. Poczyna się walka, tłum prze naprzód, to znów cofa się, tu pobity zbiera się niedaleko i rzuca na wojsko. Opanowano i znów musiano opuścić ratusz, ale za chwilę jest odzyskany, chwila, a z wieży Notre Dame powiewa flaga trójbarwna i biją na alarm dzwony. Potem widać, że ktoś poczyna kierować walką, ataki są coraz regularniejsze. To przyszli inżynierowie, studenci politechniki ze szkicami terenu w rękach kierują tłumem. Usiłowanie generała Marmonta, by osaczyć powstańców, obchodząc bulwary spełzło na niczem. Oddziały połączyć się nie mogą na rue St. Antoine, bo na głowy żołnierzy spada z okien grad kamieni brukowych i mebli wszelkiego rodzaju. Następuje odwrót. Mimo, iż wypłacono z góry żołd za półtora miesiąca i zarządzono wydawanie wina po placach i kasarniach, wojsko znużone ciągłą gonitwą po ulicach, poczyna szemrać, niedbale wykonywać rozkazy, strzelać gdziebądź, albo nawet w powietrze. Tej nocy Paryż już się nie kładzie. Podczas gdy armia wróciła do koszar, znika z ulic bruk, znika literalnie z większości ulic, które zamykają gęste barykady. Co pięćdziesiąt kroków zatarasowane są wózkami, fiakrami, omnibusami, dyliżansami, beczkami z ziemią, kamieniami i drzewami bulwarów. We wszystkich domach od pierwszego piętra w górę pełno kamieni. Jestto broń kobiet i dzieci. Kamienie te spadną na głowy żołnierzy księcia Raguzy.
Dwudziestego dziewiątego lipca monarchia posiada w Paryżu już jeno pozory i zewnętrzne symbole swej wiekowej potęgi. Żołnierze Karola X. mają w swych rękach same jeno Tuillerye, Louvre i Palais Royal. Komendant miasta proklamuje zawieszenie broni, ale jakże nikła jest ta proklamacya, nieledwie lękliwa. Zmuszony jest poprzestać na tem, że oficerowie rozdają afisze, pisane w pierwszych szeregach powstańców, okalających wojsko ciasnem kołem. Ale nie pora nawet i na to. Nikt nie czyta pisaniny, Tuillerye i Palais Royal wzięte, na Louvrze zjawia się trójbarwny sztandar i powiewa tryumfalnie.
Niepodobieństwem jest w tłoku i ścisku zauważyć, co robią poszczególni ludzie, w niezmiernym wrzasku trudno rozróżnić głos czyjś wyraźnie, w chaosie fal giną pojedyncze fale. I tylko gdzieś tu i owdzie dziennikarz i rysownik, obaj poprzestający na roli obserwatorów ulicy, mogli zauważyć i uchwycić wynurzające się z dymu postacie na pierwszym planie. Oni jeno mogli zanotować kilka rysów właściwych walczącemu Paryżowi. To jednak, co nam dali, wystarczy dla zobrazowania tego rozmachu mas, tej atmosfery entuzyazmu, którą dyszały ulice, heroizmu wielkiego dramatu, jak również i jego śmiesznostek.
Postaci tych wyjątkowych ludzi, wydzierających kamienie z bruku ulic, strzegących barykad, polujących na wszelaki uniform, przybierają nagle kształty legendarne i robotnik paryski zostaje uwieczniony w książkach i na płótnie, jako bojownik ulicy, doświadczony rewolucyonista, wędrujący po mieście pół nago, z ładownicą i szablą przywiązaną sznurkiem do koszuli, z gołą głową, w zdobytem kepi z galonami, lub stosowanym kapeluszu z pióropuszem, bez pieniędzy, znużony, wielkoduszny, poczerniały od prochu, pocący się na słońcu, upominający się ostentacyjnie o wodę, w chwili, gdy mu podają szklankę wina, rozsiadający się na tronie, jak to czynili sansculoci dziewiędziesiątego trzeciego roku, dzielący się łupem z towarzyszami, wychodzącymi z apartamentów królewskich, wreszcie karzący śmiercią złodziei. Wystarczy spojrzeć na rysunki Charleta i Raffeta, przeczytać publikacye, sprzedawane w parę dni po walce, na dochód wdów, sierót i rannych, a przed oczyma zjawia się postać wojownika. Gwałtowny, jaskrawy koloryt, owych naiwnych opowieści, tworzących niby muzeum obrazów rewolucyi, odzwierciedla wspomnienia, wiarą obudzoną nagle, nadzieje, wszystkie cnoty tłumu nagle wyzwolone, a na tem tle wyraziście kreślą się sylwetki ludzi, pozbawionych bruku ulic stolicy. W owych hyperbolicznych sprawozdaniach same zachwyty. Oto jakiś lekarz dał pięć strzałów do lancierów, a potem powrócił do swego zajęcia, do opatrywania rannych, których dosięgły własne jego kule... O kilka wierszy dalej autor dziwi się niezmiernie śmierci jakiegoś Anglika, który dostał kulą w głowę, w chwili, gdy zbliżał się ku oknu pokoju hotelowego gdzie mieszkał, by rzucić kilka kamieni na głowy żołnierzy królewskich. Działo się to przy rue St. Honorè, dodaje autor dla dokładności. Ktoś znajduje niespodzianie miecz Karola Wielkiego. Przechodzą oddziały wojsk, niosąc na bagnetach nabite bochenki chleba i pieczone kurczęta. Niezmierną ilość bohaterów spotyka zaszczyt uścisków La Fayetta. Kobiety przebrane za mężczyzn, jak amazonki podmiejskie, rzucają się w bój. Terminatorzy nadają najcudaczniejsze nazwy swym karabinom.
Jakiś izraelita odgrywa wielką rolę i widać wszędzie walczących Polaków. Zjawia się też Gavroche. Tak, to on, mały chłopiec chwyta jeźdźca z koniem, zabiera mu broń i depesze przeznaczone dla dworu. Tenże sam Gavroche rozbija w puch pułk wojska, bierze do niewoli pułkownika i stroi się w jego kepi. Albo znów inny, młody studencik dowodzi oddziałem stupiędziesięciu ładzi i stoi na straży przez dwa dni i dwie noce, jeszcze inny zmusza oficera kawaleryi, by krzyczał: „Vive la Charte!“ Potem zabija go strzałem, rzuca się na brzuch, by uniknąć salwy, ucieka, a potem wraca i szuka po placu zgubionego kepi.
Ostatecznie rezultat jest taki, że ministrowie dostają się do więzienia w Vincennes, intryga orleanistyczna odniosła zwycięstwo, powstańców zwabiono do Rambouillet, wypędzono króla wczorajszego, a gdy się to działo, sfabrykowano jutrzejszego w osobie Ludwika Filipa. Król-obywatel wyłazi na fotel wysoki Karola X. A wreszcie i to jest skutek prawdziwy... Sekwaną płynie powoli od Morque ku Polom Marsowym statek, pełen trupów. Niektórzy w trumnach, inni nadzy, przykryci słomą brudną, przysypani wapnem niegaszonem. Z masztu zwiesza się w grubych zwojach czarna, żałobna flaga. Na rzece snuje się ostry odór rozkładających się ciał, a woda jak przedtem szafirowa i złota, szkli się i połyskuje w ciepłem, jasnem, sierpniowem słońcu. Oparci o parapet brzegu ludzie patrzą. Głowy złożyli na rękach, inni wydają pomruk dziwny, a jeszcze inni żegnają oklaskami ten olbrzymi karawan, posuwający się cicho, mknący w dal śmierci.
Wieczór dnia 29 lipca, gdy czerwone opary zachodu przysłaniały jeszcze rude dymy salw i pożarów, zebrani w saloniku panny Montgolfier znajomi jej rozmawiali półgłosem, często też słowa zamierały im na ustach, nadsłuchiwano, a ten lub ów zbliżał się do okna ciekawy, co wieści ulica. Naraz słychać na schodach kroki. Ktoś zbliża się szybko, drzwi się otwierają i w progu staje Blanqoi, powstaniec. Twarz i ręce jego poczernione prochem, okryte kurzem, z czoła ścieka pot, rozchodzi się od niego ostry odor dymu, ale z ócz widać, że niesie wieść tryumfu, że bitwa wygrana i oto woń ta, idąca od niego wydaje się nagle zapachem wiosennych kwiatów. Staje na progu, a z rąk wysuwa mu się karabin i pada z głuchym łoskotem na posadzkę. I znów wydaje się, że stal dźwięcząca nuci piosenkę tryumfu, że biją dzwony zwycięstwa. Wszystko to harmonizuje z brutalnemi, ironicznemi słowami, które się mimowoli wyrywają z ust przybyłego. „Romantykom sprawiliśmy lanie!“ Tak woła student i w okrzyku tym znajdują swój wspólny wyraz i łączą się jego nienawiści polityczne z uprzedzeniami literackiemi. Nienawidził liryzmu, frazesu powagi katedry, miłował natomiast miarę, reguły i wzory klasyczne.
Słowa to głębokie, znaczące, krótkie i jasne, jak błyskawica, która oświeca nagle umysły ludzi roku 1830 wychowanych w tradycyach, wręcz przeciwnych, nawykłych do tragedyi i dramatu, noszących znaki wyraźne wpływu szkoły oficyalnej, przywykłych w sztuce i nauce wszelakiego rodzaju do owego życia minionego, rozmyślających o klasztorach, olśnionych widokiem trybunów i konsulów, papieża i cesarza.
Ranek po rewolucyi. Z jakiemże zdziwieniem zbudzili się ci, którzy udali się na spoczynek jeszcze ogarnięci gorączką czynu i zapadli w sen pełen zwidywań bohaterskich wysiłków i zamętu walki. Otworzyli oczy i pół senni jeszcze, pojąć nie mogą, że to wszystko tak szybko się stało. Muszą zbierać myśli i przypominać sobie fakta i szczegóły wypadków dnia wczorajszego. Entuzyaści, którzy przed kilku godzinami biegali po ulicach i pałacach, wyrzucając w niebiosy okrzyki nadziei i tryumfu, oszołomieni są teraz powodzeniem i znużeni walką. Ciało opada na posłanie, mózg woła o spoczynek. Pytają się siebie wzajem i dziwią, a ręce ich bolą, jakby nazajutrz po przepitce i wybuchu namiętności. Pytają się, kto im dał tego wina złudzeń, kto napoił ich serca takim zapałem, młodością i miłością. Energia przemienia się w rozpamiętywanie, wola nie zmienia się bezpośrednio w czyn, z aktorów przemienili się we widzów i teraz jasne im, że mylili się, sądząc, że odegrali całą sztukę. Brali jeno udział w prologu. Przyszli bowiem inni, ci, co podczas zamętu walki trzymali się na uboczu i teraz nabrali odwagi widząc, jak łatwo wyczerpują się siły ulic. Ci nowoprzybyli uporządkują to, co poprzewracano, wszystko niemal przywrócą na dawne miejsce, zmieniwszy jeno kilka etykietek. Likwidacyą rewolucyi zaraz w nocy zajęli się ludzie przebiegli, trzeźwi, świadomi, klucznicy historyi, notaryusze, adwokaci, aferzyści. Rodząc się, przynieśli już z sobą na świat zmysł rządzenia, znają dokładnie mechanizm cały, każdą sprężynę i kółko, umią pokierować ruchem roztropnie, wiedzą, jakie należy poczynić koncesye, ale wiedzą także, że wystrzegać się należy wszelkiej zmiany biegu rzeczy w państwie i losach jednostki. Są poważni, słowa ich uroczyste i wierzyć im trzeba na słowo, gdy zapewniają o swej kompetencyi i zdolnościach. Gdy strzały milkną i trony obalone, ludzie ci uspakajają ludność afiszami, a afisze te czytają z uśmiechem dobrodusznym wczorajsi rewolucyoniści, którzy dziś wrócili do swego zwyczajnego zajęcia i zbijają bruki stolicy.
Ból owego wyczerpania, tragizm nagłego oczarowania brzmi donośnem echem w wierszach Barbiera w „La Curée“. Barykady jeszcze stoją, a jedynym rezultatem trzydniowej walki jest monarchia orleańska. To też ta brutalna poezya, ów krzyk zgrozy rozległ się echem potężnem po ulicach i placach, gdzie wałęsały się jeszcze echa strzałów i zwieszał w festonach dym szary, przysłaniający widok. Wszyscy zamilkli, by nie stracić ni słowa. A poeta zdyszanym, urywanym głosem opowiadał bohaterstwa walki i marny kompromis zawarty niemal natychmiast. Akcent był ostry, słowa szorstkie, brak obrazowania, wiersze nierówne, pełne nieznośnych jambów, wściekłe jakieś, złe, jakby skaczące po nierównych, pozbawionych braku ulicach.
Ale okrzykami i oklaskami klątwy i oskarżenia poety przyjęli wszyscy ci, których rozgoryczyło wstąpienie na tron „najlepszej z republik“, demokraci, którzy ujęli szablę i karabin, by obalić raz na zawsze zasadę monarchizmu, a oto patrzeć musieli, jak buja na nowo na glebie użyźnionej, krwią przelaną.
Ci ludzie w dziele poety czerpali otuchę, że nie wszystko jeszcze przepadło, gdy młodzież zdobywa się na takie słowa. Wszak ta poezya przedmieścia, ożywiona zapałem rewolucyjnym, ta druzgocąca satyra była bronią, którą odzyskać można było na nowo utraconą placówkę. Nie uświadamiali oni sobie, że i literatura ma swe okresy wyczerpania, swe wczasy po walce, że rozleniwienie i sceptycyzm nachodzi ją równie jak politykę i że poeta, który wyrzucił ten okrzyk, zapadł już w milczenie.
Blanqui był jednym z tych, co nie złożyli broni. W owej epoce jego duszą owładnęły dwa prądy, negacya, mająca swe źródło w niedowierzaniu, a równocześnie jakaś wiara w przyszłość. Dziwna to była mieszanina. Nie przestawał z ufnością myśleć o tem, że grupa ludzi zdecydowanych może zmienić sytuacyę i dowolnie zmienić stan rzeczy w państwie, a jednocześnie ze złością wygłaszać pesymistyczny pogląd, że „dziś, djablo jest podobne do „wczoraj“, a pewnie „jutro“ też niewiele się od „dziś“ różnić będzie. Krytyka wypadków, które z dnia na dzień są do siebie podobne, narzekanie na brak woli w ludziach, bezsensowność powolnego rozwoju, powinny go były doprowadzić do zgoła innych wniosków, jak były wnioski ludzi czynu, buntowników, protestujących przeciw środowisku, w którem się znaleźli i w którem żyć byli zmuszeni. Wiekuiste: „I na cóż?“, te ulubione słowa marzycieli nieproduktywnych mogły się stać zaułkiem, w którym utknęłyby spostrzeżenia jego jasno widzącego umysłu i porywy niezaspokojonego serca. Ale nie stało się tak. Chociaż zjadliwie podkreślał głupotę, zacietrzewienie, oschłość nieprzystępną dla uczuć prostej ludzkości, słowem tysiące rzeczy marnych i głupich, panoszących się teraz, nie stracił jednak wiary. Wierzył i wiara ta czyniła, iż w myślach przeciwstawiał prącą się naprzód mniejszość, zadowolonej i sytej większości, i będąc sceptykiem nie przestał być apostołem, mimowoli pełnił swą misyę w wielkiej sprawie wiekuistego rozwoju, na który składają się fale postępu i uwstecznień i wyczuwał w swej duszy ów ciągły rytm smutku i świtań nadziei, idącego ku swym przeznaczeniom rodzaju ludzkiego.
Gdy minęły dni rewolucyi Blanqui odznaczony krzyżem lipcowym nie wahał się długo. Zaraz widzimy go w klubie, przy pracy dziennikarskiej i w tajnych stowarzyszeniach.
Węglarskie wenty czasu Restauracyi przetrwały rewolucyę i przekształcone zostały w stowarzyszenia ludowe w okresie panowania zasady „laisser faire“. Trwa to czas jakiś, a gdy znowu powróciła groza ustaw reakcyjnych, wenty przeobraziły się niemal całkiem w związki tajne, przybierając dawną postać i organizacyę. Pod etykietami: „Porządek i postęp“, „Związek skazańców politycznych“, „Reclamants de Juillet“, „Francs régénérées“, tworzą się dawne grupy, i jak dawniej, każdy członek obowiązuje się do solidarności, propagandy, posiadania karabinu i nabojów. Wnet siły rozprószone centralizują się w związku „Socièté des amis du peuple“, na czele którego staje Cavaignac, obradującym niemal w permanencyi klubie w maneżu Peltiera przy rue Montmartre, gdzie publiczność dopuszczona na galeryę patrzy i przysłuchuje się obradom członków, gromadzących się na arenie wyścigowej. Ale we wrześniu 1830 roku i „Związek przyjaciół ludu“ i klub Peltiera muszą przeobrazić się w stowarzyszenia tajne i oto ta sama organizacya i broń, która zwalczała Restauracyę, obraca się przeciw Ludwikowi Filipowi.
W styczniu 1831 roku, deklaracya zredagowana przez Blanquiego imieniem komitetu uczniów szkół wyższych stwierdza, że gmach konspiracyi, o którym myślano, że leży w gruzach, stoi silnie na niewzruszonych oparty podstawach i odtąd staje się hasłem związkowców: Pracować nad tem, by rewolncya lipcowa nie była kłamstwem.
Za tę deklaracyę ogłoszoną w „Tribune“, dalej za udział w manifestacyi tłumnej w podwórzu Sorbony, za plakaty i zebrania burzliwe, za rzucenie jaj na ministra i rzekome rozbicie szyby jego karety, Blanqui zawezwany przed sąd rady uniwersyteckiej pozbawiony zostaje 22 stycznia prawa uczęszczania na uniwersytet przez ciąg trzech semestrów. Pojawiają się protesty, studenci burzą się, przychodzi do demonstracyi i aresztowań. I Blanqui dostaje się do więzienia, mimo oświadczeń sprawozdawców parlamentarnych kilku dzienników, że widziano go w Izbie, w czasie między godziną drugą a czwartą, gdy awantury w Sorbonie się odbywały. Wbrew temu alibi Blanquiego trzymają w więzieniu. Trzydziestego stycznia przewieziono go z „Dépôt“ do „La Force“. Dzienniki polemizują ze sobą w sprawie rewelacyi „Nationalu“, odnoszących się do prześladowania Blanquiego. Prefekt policyi broni się i przeczy. Na to Blanqui odpowiada listem datowanym z „La Force“. W liście owym więzień w dosadnych słowach maluje, jak rząd nagradza ludzi, którzy zań przelewali krew w lipcu, opisuje co spotyka jego samego i jego przyjaciół, jak muszą żyć ze złodziejami i mordercami, jeść jarzyny, w których roi się od robactwa, pić błotnistą wodę, jak im wilgoć z murów spływa na pościel, a wyziewy wstrętne zanieczyszczają powietrze. Nie żali się zresztą, oskarża tylko i kończy cytatem łacińskim i wierszem Berangera. List wydrukowano i zaraz tego jeszcze wieczoru wypuszczono Blanquiego i jego towarzyszów, a „National“ znów podniósł pytanie czy dopuszczalne jest więzienie trzechtygodniowe wobec alibi wykazanego zaraz pierwszego dnia.
Nazajutrz, 14 lutego, wybuchły zaburzenia w kościele St. Germain Auxerrois, i osaczono pałac arcybiskupi.
W lipcu, w przeddzień sadzenia pamiątkowych drzew wolności, odbyły się rewizye domowe u redaktorów dziennika „Związku przyjaciół ludu“, a Raspail i Blanqui zostali aresztowani pod zarzutem spisku przeciw władzy państwowej. August Blanqui w zeznaniach swych uwalnia od wszelkiej odpowiedzialności brata Adolfa, a ten ze swej strony, 19 września, protestuje przeciw postępowaniu ministra sprawiedliwości Bartha, który bez wahania odczytał publicznie list pochwycony przy rewizyi, pisany przez Blanquiego do Anthony-Thoureta i Raispaila. List jest jasny, radzi odłożyć na później wywody doktrynerskie, a wziąć się do czynów. „Idzie o powstanie — mówi August — zdobądźmy się na trochę zapału, odwagi, na dyskusye dość będzie czasu po zwycięstwie. Ale nie utrzymuje się oskarżenie o spisek, władze zadowalniają się prostem przekroczeniem prasowem. Sprawa jest ciekawą z tego względu, że wykazuje zapał i gorączkę czynu dwudziestosześcioletniego młodzieńca bezpośrednio po wypadkach roku 1830.
Ówczesnego Blanquiego opisuje Henryk Heine w jednym ze swych listów publikowanych w „Augsburger allgemeine Zeitung“.
„Przypadkiem — mówi Heine — znalazłem się na zgromadzeniu „Przyjaciół ludu“... Było tam z półtora tysiąca ludzi stłoczonych w ciasnej salce, podobnej do sali teatralnej. Obywatel Blanqui, syn byłego członka Konwentu, wygłosił długą przemowę pełną szyderstw pod adresem burżuazyi. Drwił niemiłosiernie z owych sklepikarzy, którzy obrali sobie królem Ludwika Filipa, ów „kram wcielony“. Obrali sobie go zaś z pominięciem interesów ludu, i lud wolny jest od zarzutu, jakoby przyłożył ręki do tej haniebnej uzurpacyi. Była to mowa niezwykle zręczna, gryząca, wypowiedział ją Blanqui trzęsąc się ze złości... Całe zgromadzenie wyglądało i pachniało jak stary, wyczytany, zatłuszczony, zużyty egzemplarz „Monitora“ z roku 1793. Widziałem tylko gołowąsych młodzieńców i starców....Zresztą u jednych i drugich zebranych w sali „Przyjaciół ludu“ zauważyłem nastrój poważny i spokojny, jaki napotykamy u wszystkich, którzy czują się silnymi. Oczy im tylko błyszczały i krzyczeli: „To prawda!“ „To prawda!“ — ile razy mówca kładł nacisk na jakimś fakcie.
Wydaje się jakby w tym czasokresie władza, którą zwalcza Blanqui, obserwowała go, katalogowała jego czyny i słowa, kompletowała materyały oskarżenia, wogóle sposobiła się do napaści.
Przeciwnicy próbują swych sił. Nowy rząd usiłuje wśród poczynającego się wrzenia odróżnić od masy wrogów niebezpiecznych, przywódców ruchu, oficerów rewolucyi. Więzienia czekają, ale gdy raz się otworzą, to pochłoną na pewne tych, których niemiło byłoby widzieć na wolności. Więc jakkolwiek gorzkie i groźne, były słowa Blanquiego, wypowiedziane w styczniu 1832 roku wobec ławy przysięgłych, podczas procesu „piętnastu“, w który jest wmieszany skutkiem swej afery, chociaż tak ciężkie i nowe są zarzuty skierowane przeciw społeczeństwu i niebezpiecznym jest bardzo jego słownik socyalny, mimo, że od pierwszych słów mówi o konieczności zwycięstwa proletaryatu, sąd uwalnia go od zarzutu przestępstwa prasowego, jak również zbrodni spisku i zamachów wniesionych przez prokuratoryę państwa.
Ale urzędnicy widzieli dobrze jego energiczne, niedwuznaczne gesty, w brzmieniu słów dosłuchali się obietnicy kul karabinowych, uderzyła ich logika i trzeźwość rozumowania, drwiny uczuli w obrazie, który im roztaczał przedstawiając ich w postaci świeżo upieczonych feudałów, którzy cłem okładają kogo im się podoba, a rzeszę nieposiadających zniżają do roli bydła pracującego na miliony podatkowych pieniędzy. Urzędnicy wysłuchali tego wszystkiego i skazali mówcę właśnie za tę mowę znieważającą ich, na rok więzienia.
Historya owych czasów wypełniona wyrokami i utarczkami socyalistów i sklepikarzy, z czego znów wynika ustawiczne zamykanie klubów, skutkiem czego zmieniają się one w tajne związki, dalej znajdziemy tam częste zaburzenia uliczne, od których rozpłomieniają się namiętności mas, potem następuje proces ministrów, marsz na Vincennes, nieudały spisek wśród gwardyi narodowej, w listopadzie 1831 wybija się na wierzch kwestya socyalna z racyi olbrzymiego strejku lyońskich tkaczy w fabrykach jedwabiu, potem zwracają na siebie uwagę manifestacye na korzyść Polaków i wreszcie zjawia się cholera, która porywa Dominika Blanquiego. Okropności tej zarazy zwiększa jeszcze powstanie 5 i 6 czerwca, wybuchłe przy okazyi pogrzebu generała Lamarqua, powstanie tak nieoczekiwane, że stolica przez chwilę była w rękach rewolucyonistów.
Armatami bombardować musiano klasztor Saint-Merri, gdzie garść ludzi trzymała się przez dwa dni za stosami kamieni brukowych, bijąc się, lejąc kule i robiąc naboje. W tej walce rząd naraził się niesłychanie, ale była ona też klęską i wielce mogła zniechęcić republikanów, bo objawiała się przy tej okazyi niezmierna przewaga wielkich oddziałów regularnego wojska, a co gorsze, szczęście zdawało się odwracać od powstańców.
Blanqui siedzący już od sześciu miesięcy w więzieniu za swój występ oratorski podczas procesu, nie zraził się jednak krwawą czerwcową rozprawą i przegraną i nic nie zmąciło jego wiary w powodzenie nagłych napaści i powtarzanych ciągle zbrojnych rozruchów. Nic dziwnego, miał lat 27 i nie rozczarowało go doświadczenie, nie mógł też, u progu swego, poświęconego idei wolności, życia wiedzieć, że ruchawka każda z góry jest skazana na niepowodzenie, że tryumf rewolucyi dać może jeno jednomyślne i jednoczesne powstanie całego narodu. Potem gwałtowność jego usposobienia skojarzyła się z wielką roztropnością, ale niemniej gwałtownym pozostał na zawsze.
Prosto z więzienia spieszy z zapałem do pracy w stronnictwie opozycyjnem. Ojciec umarł, brat starszy, obecnie dyrektor „Ecole du commerce“, pogodził się z rządami Ludwika Filipa, potępia czyny młodszego brata, i niepokoi się zarazem jego przyszłością. Starsza siostra Zofia wyszła za mąż za Barelliera, właściciela kawałka ziemi w Beauce pod Aunay-sons-Aunau, młodsza Zoe jest przy matce. Blanqui cały wolny od pracy czas spędza ze swoją narzeczoną, która godzi się podzielić z nim kiedyś to życie burzliwe i niepewne jakie wiedzie.
Po zgromadzeniach przyszedłszy do domu, pracuje nad sobą późno w noc, tonąc w książkach i papierach, czyta, notuje, rozmyśla i wreszcie odbiera wizyty tajemniczych osobistości. Odciętym się czuje od świata, zapomnianym ze swymi olbrzymiemi pomysłami na wielkim, wzburzonym oceanie Paryża, ale gdyby widział rzeczy jasno i mógł przeniknąć do ich głębi, możeby uwierzył, że ów mały pokoik, gdzie co wieczora zapala lampę, stanie się latarnią morską, ku której pobiegną spojrzenia wszystkich, skieruje się zła lub dobra wola, wytęży energia. Nie wie tego jeszcze i wiedzieć nie może, bo jest za młody. Jest to dziś wątłe światełko na statku rzucanym falami, niknie i rozbłyska zależnie od podmuchu wichru. A jednak ten czuwający po nocach młodzieniec mógł zbudzić się pewnego ranka admirałem floty, od którego zależy czy ją szczęśliwie do cichej doprowadzi przystani, czy rozprószy po morzu i wyda na pewną zgubę.
Za pierwszych tych lat zresztą, misya jego jest niejasna jeszcze i nieokreślona. Pobiera naukę i wzoruje się na doświadczeńszych i starszych. Przyświeca mu, jako mistrz, Michał Buonarotti, przyjaciel Babceufa, skazany za spisek „przyjaciół równości“, przedstawiciel gorączki socyalnej czasów Rewolucyi. Drugim nauczycielem jest mu uczony Raspail, przesiąknięty tradycyami doktryny republikańskiej. Potem pociągnie go ku sobie Lamenais, złamany przez papiestwo, z zapadłego ostępu dzikiej samotni la Chenaie, rzucający tłumom „Słowa wierzącego“, ów Dant współczesny, pół-kapłan, pół-socyalista o gestach buntownika, z sercem wezbranem goryczą.Ale w tym czasie, roku 1832, Cavaignac prowadzi masy do ataku na despotyczny gabinet Kazimierza Perriera, a dopiero później, gdy powstaną stowarzyszenia „Société des Families“ i „Société des Saisons“, Blanqui, a po nim Barbés, zostaną jednogłośnie uznani za kierowników rewolucyi.
Ale zaraz od chwili swego pojawienia się w redakcyach dzienników i klubach, gdzie opozycya liberalna i parlamentarna przywódców lewicy w Izbie nie była uważana za dostateczną, Blanqui uzyskał pewnego rodzaju uznanie, zaufanie i kredyt moralny.
Udział i działalność w bitwach ulicznych, rany odniesione w roku 1827, krzyż lipcowy przyznany mu po owych trzech, pełnych bohaterstwa dniach, pozyskały mu opinię bojownika idei demokratycznej, wybitnego działacza i rewolucyonisty bez zarzutu. Gdziekolwiek się pojawił, szczupły, blady, milczący, zaraz przychodził wszystkim na myśl jakiś projekt ukryty, plan obmyślany, był konspiratorem niezmordowanym. Niepokój o przyszłość nieznaną kojarzył się w jego duszy z wierzeniami legendarnemi i mistycznym szacunkiem dla jutra. Ten młodzieniec o zwichrzonych włosach, krótkiej rudej brodzie, jasnych oczach i zaciśniętych ustach, który tak niedawno wziął się do polityki, porwany zaburzeniami społecznemi, miał już na sobie piętno weterana rewolucyi.
Jeśli bacznie przyjrzymy się jego działalności w epoce pierwszych lat rządów Ludwika Filipa, jeśli weźmiemy na uwagę jego przemowy, spostrzeżemy, że wierzył w zasadę: sposobić się długo, działać szybko. I zamyślał naprawdę poruszeniem wielkich mas ludzkich doprowadzić do tego, by ziściła się przemiana społecznych stosunków, której pragnął, o której marzyła gorąca jego dusza. I w tem właśnie dał dowód niezwykłej rozwagi i wielkiego zmysłu praktycznego, okazał się działaczem, który umie w karby ująć przypadek. W swych namiętnych artykułach, płomiennych dyskusyach, ową wielką przemianę społeczną określa jeno ogólnikami. Podczas gdy inni przywódcy grup nie przestają proklamować swych utopii, kodyfikować ideałów, umysły zwolenników skuwać żelazną obręczą logiki, Blanqui na rozstajach myśli rewolucyjnej zatykał zdala widoczny i pociągający ku sobie sztandar niepewności. Milczenie to gromadziło w okół niego wszystkich, których niezadowolenie, tęsknota i nadzieja popychały ku buntowi. Bezstronny, jak przystało na prawdziwego terrorystę, uznawał wszystkie pożądania i wszystkie złudzenia, wcielał do swej czarnej armii wszystkich, co chcieli iść i bić się, nie żądając od nich haseł szczegółowych i nie wymagając wyznania wiary zgodnej z jego wiarą.
Pozwalał więc idealistom swej partyi budować w pocie czoła grody szczęścia, gdzie cnotliwi obywatele przyszłości zapoznaćby się mogli ze srogością przepisów drobiazgowych i powabem nudy i jednostajności. Ograniczał się do ciągłego przypominania, iż naprzód należy zdobyć Tuillerye, ministerstwa, prefekturę i że trzeba naprzód zburzyć to co stoi na przeszkodzie, a potem dopiero można przechadzać się po ścieżkach raju ziemskiego stworzonego przez wyobraźnię. Praktyczny zdrowy rozsądek nakazywał mu iść co dnia naprzód krótkimi etapami. Co dnia po trochu. Naprzód trzeba przystąpić do związku, policzyć swe siły, zgromadzić bruk i rozpocząć strzelaninę. Co potem nastąpi okaże się samo przez się. Organizacya społeczna powinna nastąpić dopiero po zwycięstwie.
Czyny jego, podobnie jak słowa, nie zawierały bliższych wskazań. Ale myśl jego ciągle pracuje i właśnie badania tego czasokresu doprowadziły do odkrycia, że można zmienić formy posiadania. W tym to czasie posyła do pisma pt. „Liberateur“ rozprawę o współdziałaniu i z tej to rozprawy później miał przekonać się Benoit Malon, że Blanqui pierwszy w Europie dał zasadniczą formułę kolektywizmu. Blanqui rozmyślnie odsuwa na bok marzenia i spekulacye nasuwające mu się ciągle, nie stara się określić niezbadanego celu, nie ściga mirażu, o którym niewiadomo jestże na ziemi jałowej, czy chmurach nieba. Potem? Któż odgadnie co będzie potem? Sam instynkt, sama potrzeba życia wystarczą. Idei było tyle już i ciągle zaprzeczały im fakty, określały je, zmieniały. Trzeba iść naprzód i w samym tym ruchu znajdować zadowolenie, czyn sam jest nagrodą za działanie, należy iść naprzód i działać ciągle, co dnia, bez wytchnienia, a skutek przyjdzie niezawodnie, bo przyjść musi. Przynajmniej jakiś zawsze nastąpi.
Drugim generałem został Barbés. Armand Barbes, urodzony na Guadelupie, wrócił do Francyi i przybył do Paryża z okolic Tuluzy, gdzie przebywali jego rodzice. Był podobnie jak Blanqui południowcem, ale pochodził z Langwedocyi, był Gaskończykiem, nie miał w żyłach krwi włoskiej, to też różnił się temperamentem od Blanquiego. Był nieco obcym temu wszystkiemu co Paryż przeżywał właśnie. Zrazu wiódł łatwe, zwyczajne życie człowieka bogatego, beztroskie życie właściciela ziemi, urozmaicone podróżami do stolicy, za granicę, ale potem porwały go wypadki, zapoznał się z ludźmi, zapalił do sprawy, i oto wnet ze spokojnego rolnika zrobił się fanatyczny wielbiciel wypraw krzyżowych ulicy, nie dający się prześcignąć w żadnej awanturze. Polubił przygody, a przygody wypraw republikańskich wydały mu się najszczytniejszemi. Ileż bo piękna w takim boju o sprawiedliwość? W XVI wieku, kiedy każda wybitna jednostka mogła wyzwolić swe instynkty na swój sposób, byłby niewątpliwie został jednym z głównych podżegaczy do walk religijnych, byłby szedł do boju zbrojny w miecz cnoty, dysząc żądzą sławy. Teraz, bez łyskliwego pancerza, bez symbolicznego pióropusza, w tem, że porzucił dostatki i leniwe ich używanie odnajdywał urok czegoś niezwykłego i rozmiłował się w nowem życiu. Co za rozkosz maszerować po nocy przez ulice, przedmieścia, wsi, w tłumie ludzi w bluzach, płaszczach, stukać obcasami po bruku miejskim, a potem upajać się zapachem prochu, wdychać mgłę nocy, napadać składy broni, zdobywać posterunki policyjne, widzieć wychodzące przeciw sobie z za zakrętu ulicy kolumny wojska, A chociaż scenerya owych wypraw była niezbyt świetna, domy niskie częstokroć i nędzne sklepiki przedmiejskie, wyobraźni Barbésa wystarczało to. Bo od czegóż wyobraźnia.
Nie ulega wątpliwości, że pewną niechęć do współpracowania z Blanquim musiał czuć ten człowiek, bardziej pochopny do czynu, jak do rozwagi, entuzyasta zawsze gotowy do wydania władzy walnej bitwy, zamiłowany w efektownych słowach, wierzący w Republikę i Chrystusa, naśladowca Zbawiciela i Konwentu z roku 1813.
W stosunku do Blanquiego jest on żołnierzem wobec dyplomaty, żołnierzem niedawno awansowanym na oficera wobec dowódcy armii i polityka. Bystry i krytyczny rozum tamtego, wytrwałość granicząca z uporem, jego polityka milczenia, cała ta taktyka katakomb, musiały go odpychać częstokroć, jak cienie ścielące się po zaułkach, jak ciemne pokoje, jak wynurzające się nagle karkołomne schody, co toną w czeluściach niezgłębionych piwnic, musiał się czuć jakby w opuszczonym, a nieznanym domu, gdzie szuka rękami drogi człowiek olśniony jasnemi promieniami słońca, a gdy potknie się o coś, nakazują mu milczenie.
Strzały do króla, eksplozye maszyn piekielnych pod powozem dworskim, odgłosy salw karabinowych, wznoszące się rusztowania szubienic, oto wypadki straszne na tle nieustannych pościgów za rewolucyonistami i masowych aresztowań winnych i niewinnych. W powietrzu czuć bliską burzę gniewu ludowego, śmierć biega po ulicach, z okien raz po raz sypią się kamienie, błyskają smugi ognia z broni palnej, grzmią strzały, snują się dymy przysłaniając niebo, i wydaje się, jakby to nie ludzie gotowali się do walki, ale sama natura chciała wyładować w piorunach nagromadzone zapasy energii, jakby chciała sama przekonać się o swej sile.
Po ślubie pozostał Blanqui nadal w tej atmosferze polityki, bo innem powietrzem oddychać już nie umiał. Nadeszło więc szczęście, o którem z dawna marzył, od pierwszych lat młodości, i szczęście to nie może oderwać go od przeznaczenia, musi pogodzić się z walkami codziennemi i codziennem niebezpieczeństwem. Ale zaszła zmiana i stał się jeszcze bardziej nieprzystępnym i tajemniczym.
Człowiek, nawykły do ukrywania swych wycieczek na miasto, swych planów, postanowień, który za naczelną zasadę życia publicznego uważa tajemniczość, nie może być jako mąż skłonnym do zwierzeń, nie będzie deklamował o swych uczuciach. Miłość schodzi głęboko do serca, kryje się na dno duszy człowieka skupionego w sobie, na którego bladej twarzy nie widać odbłysków lawy gorejącej w głębi.
Ale Blanqui żyje podwójnem życiem, tem i tamtem równie gorączkowo. Gdy jest przy żonie, gdy potem bawi się z dziećmi, słuch jego wytężony, oczy patrzą w strony nieznane jego blizkim, dochodzą go słowa, których nie wypowiedziano, siedzi jak na szpilkach, bo oto nagle wspomniał sobie, że zobowiązał się być tam, widzieć z tym, wydaje mu się, że słyszy dalekie pomruki groźby, lub, co gorsza, rozpaczny okrzyk porażki. Zrywa się, spieszy do klubu, biegnie do redakcyi na tajne posiedzenie. Pisze artykuły, w których nienawiść idzie o lepsze z tkliwością, żąda, by maluczcy nauczyli się wydzierać należne im prawa, a pisząc, równocześnie naznacza schadzki, planuje zamachy.
I teraz, podobnie jak w chwilach poświęconych rodzinie, także nie przestaje nadsłuchiwać. Jak przedtem drżał na każdy odgłos z ulicy, tak teraz przysposabiając rozruchy, w chwilach kiedy nasuwają się trudności i kolizye, nie może obronić się słodkim obrazom szczęścia rodzinnego. Zwiduje mu się ciche, ciepłe mieszkanie, czuje niepokój żony, która tam oto czeka i trwoży się, myśli o szczęściu, które to się chowa, to znów ukazuje... dusza jego migota jak światełko latarni morskiej, raz niknące, to znów widoczne człowiekowi walczącemu z nawałą burzy na ogromnym, bezmiernym, rozszalałym oceanie.
Rok 1834, to rok szczęścia małżeńskiego, czas pierwszych upojeń miłosnych. Blanqui kocha swą dziewiętnastoletnią żonę, ale równocześnie potęguje się w nim jeszcze zaciekłość rewolucyonisty. Wydaje się, jakby chciał udowodnić sobie i innym, że nie zejdzie ani na chwilę z posterunku i że rola jego jako człowieka, godzi się z powołaniem rewolucyonisty. Ale rok szczęśliwy pod jednym względem przynosi ze sobą ciężką klęskę partyi republikańskiej. Represyjne ustawy, ograniczające wolność prasy, wolność zgromadzeń, a uchwalone i stosowane przez dawniejszych liberałów, przeciwnych czasu Restauracyi tego rodzaju praktykom rządu, cały ten nawrót do absolutyzmu, wykazuje jasno nicość nadziei lipcowych i bankructwo tej idei, Pod biczem prowokacyi drży masa zorganizowana, targa się na uwięzi, wydaje pomruk dziki, każdej chwili gotowa podnieść rzuconą rękawicę. Jeszcze chwila, a tron Ludwika Filipa runie. I niewątpliwie byłoby to nastąpiło, gdyby nie ówcześni ministrowie, jak Soult, Thiers, Barth, Guizot, którzy pokazali, że potrafią ubiedz i sparaliżować zamysły przeciwnika.
Powstanie lyońskie zgnieciono, powstanie w Paryżu uniemożliwiono, zanim jeszcze mogło się rozpocząć. „Tribunę“ zamknięto, członków stowarzyszenia „des Droits de l’Homme“ wtrącono do więzienia. A pośród tych, co nie utracili wolności rozpoczęły się swary, wymiana sprzecznych zdań i co gorsza sprzecznych rozkazów. Prowokacya dopięła swego, znikło widome godło i nastąpił zamęt. Carrel źle usposobiony i inspirowany odmawia ogłoszenia w „Nationalu“ proklamacyi wzywającej do rozpoczęcia walki, a sama ta walka niezdarnie rozpoczęta 13 kwietnia, kończy się czternastego zgubą grupy ludzi, którzy na oślep poustawiali barykady w dzielnicy Temple, w zaułkach ulic, Beaubourg, Transnonin, Aubry-le-Boucher, Geoffroy-Langevin, aux Ours, Maubuée, Grenier-Saint Lazare.
Wszystko kończy się rozpaczną walką około domu 1. 12, ulicy Transnonin i rzezią po walce, w której zwycięskie wojsko nurzało się we krwi mężczyzn, kobiet, dzieci, starców i chorych nawet.
Barbésa zamknięto, a potem sprawę jego umorzono i Blanqui także nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Podczas procesu, w kwietniu 1835 roku, kiedy wszyscy czynni członkowie partyi republikańskiej, jakich jeno schwytać zdołano, zostali stawieni przed trybunał Parów Francyi, ferujący wyroki w pałacu luksemburskim, obrona oskarżonych zostaje powierzona Blanquiemu i Barbésowi. Mają wyjaśnić zasady polityczne i socyalne partyi i opowiedzieć szczegółowo zajście przy rue Transnonin, co zresztą uczynił już przedtem Daumier.
Oskarżeni zarówno z Paryża, jak i Lyonu złączyli się do tej akcyi wspólnej i celem ich była nie tyle obrona, co chęć rewindykacyi praw swej idei społecznej. Chcieli przy okazyi procesu wyłożyć swe zasady tak, by głos ich został posłyszany w całym kraju. Oskarżonych było 121, a pośród nich: Godefroy, Cavaignac, Baune, Armand Marrast, Guinard, de Ludre, Causidiére, Lagrange, de Kersausie, Vignerte, Recurt, Clément Thomas, Albert...
Złączyło się z nimi też wszystko, co było w partyi republikańskiej żywotne, zdolne do czynu, poświęcenia, a więc: Lamennais, Armand Carrel, Trelat, Raspail, Carnot, Piotr Leroux, Jan Renard, Cormenin, Stefan Arago, August Comte, Marc Dufraisse, Dupont, Flocon, Michel (de Bourges), Degeorge, Juliusz Favre, Marie, Ledru Rollin, Girard, Garnier-Pagés, Buonarotti, Martin Bernard, Barbés, Blanqui...
Ale i pośród nich nie było jedności, być jej nawet nie mogło. Oskarżeni lyońscy różnili się od paryskich w zapatrywaniach na taktykę i zaraz podczas zebrania wstępnego wybuchł spór między obrońcami, zwłaszcza kłócili się Michel (de Bourges) z Juliuszem Favrem. Działo się to w mieszkaniu Blanquiego. Zresztą Izba Parów nie zgodziła się na tych obrońców, motywując odmowę tem, że nie posiadają kwalifikacyi adwokackich, a co więcej, obrońcy sami zostali postawieni w stan oskarżenia z powodu ogłoszonego protestu, który kończył się temi słowy:
„Nikczemność sędziego jest najwyższą chwałą oskarżonemu“.
Odpowiedzialność za ten list otwarty przyjęło na siebie ledwo kilka i ci zostali zasądzeni. Obrona tedy została udaremniona, oskarżeni odmówili odpowiedzi na pytania i w grobowej ciszy zapadły wyroki, skazujące ich na wygnanie i więzienie. Odsiadujący karę w więzieniu Św. Pelagii Godefroy, Cavaignac, Marrast, Guinard i kilku innych, uciekli.
Pogrom się udał, rząd zwyciężył. Zdziesiątkowano legion przywódców partyi republikańskiej, organizacya jej została zniszczona. Ale duch jej nie zaginął, ci, co pozostali zacięli się jeszcze bardziej w upornem szerzeniu idei buntu, zbrojne powstanie uważając za najskuteczniejszą broń dla wywalczenia masom praw politycznych i społecznych. To też ledwie wydany został wyrok na sądzonych w kwietniu, w miejsce zamkniętego „Sociétè des Families”, powstaje i zyskuje odrazu mnóstwo członków „Sociétè des Droits de l’Homme”, a miejsca uwięzionych zajmują Barbés i Blanqui. Po Najściach na bulwarze du Temple, podczas przeglądu wojsk, w lipcu 1835, kiedy to Fieschi, Morey i Pepin usiłowali z szeregu strzelać do Ludwika Filipa, podniesiono też zarzut przeciw nim, ale okazało się, że nie wiedzieli o zamiarze, nie brali żadnego udziału w zbrodni królobójstwa, co więcej nie uznają tego rodzaju akcyi, nie wierzą w jej skuteczność i potępiają ją.
Czasu onego pokutowania w Jancy, nad brzegami rzeki Oisy, gdy Blanqui był odcięty od Paryża, rozpoczął się miesiąc miodowy pożycia dla młodego małżeństwa. Dla tych dwojga ludzi zaświtało wreszcie spokojne „dziś“, odsunęła się wieczysta obawa i gorączka „jutra“, więc nic dziwnego, że pili ową ciszę ukryci w przytulnym domku wiejskim, otoczonym ogrodem, schodzącym ku rzece łagodnym spadkiem, patrzyli na zachodzące słońce z wielkiej, oszklonej werandy, radowali cudnym, puszystym trawnikiem, pękami kwiatów, co zazierały przez okna, było im dobrze, cicho, jak na wilegiaturze, wesoło, jak dzieciom na wakacyach. Zamknęli swe szczęście w tej kryjówce, wśród zieleni, co wieczyście się odnawia i ta odnowa pociesza serca, żyli, a życia nie widział nikt, prócz słońca. I oto człowiek, wczoraj jeszcze targany sprzecznymi wichrami polityki, nauczył się w cichej zadumie patrzyć na zmierzch, bezgłośnie schodzący na ziemię, na wijące się kędyś w dal, bez wyraźnego kierunku, zasłane kurzem drogi wiejskie. Opodal widnieje las, ciemna jego ściana pozwala marzyć o niezmiernych ostępach borów. Blanqui siedzi u okna, głowę sparł na rękach, oczyma wodzi po drzewach, widzi migotliwą toń rzeki, myśli jego snują się zwolna, jak jej fale, poddaje się urokowi otoczenia i śni o tem, że znalazł szczęście.
I znalazł je. Ale wnet nasuwają się wspomnienia innego szczęścia, tego, które się skończyło. Szczęścia, które stanowiło parcie się naprzód wśród zmieniających się ciągle świateł i cieni, tego tajemniczego, szarpiącego upojenia konspiracyi, zamieszek, walk za ideały. Później, niejednokrotnie przyjdzie mu na myśl, że jednak więcej dobra niż wszystko inne dała mu ta chwila spoczynku w przystani losu, ten spoczynek za karę, narzucony przez prawo. Nieraz z rozkoszą wspommi jasną suknię żony, snującą się po ścieżkach, posłyszy pierwszy płacz dziecka, rozbrzmiewający donośnie w ciszy wiejskiej.
Dla przywódcy partyi jest jednak tragicznem to, co dla człowieka stanowiłoby dobroczynny zwrot w życiu. Blanqui nie może i tu przestać myśleć o polityce. Jest ona wiekuistym gościem w małym, wiejskim domku, każe mu konspirować przeciw ciszy, szczęściu własnemu, mąci samotność. Podczas przechadzek wzdłuż rzeki, aż tam, gdzie wpada do Sekwany, podczas dalekich wędrówek do lasu w miejscowości Isle-Adam, włóczęg po polach Beauchamp, gdzie widnieją pustacie zasłane kamieniami, porosłe różowo kwitnącymi głogami, wycieczek do odległego lasu Montmorency, nie schodzą mu z myśli problemy strategiczne, widzi się ciągle na ulicach Paryża. Nawet owe peryodyczne zmiany na niebie i ziemi, jakie przynoszą z sobą pory roku, wszystko, co daje jesień, zima, wiosna i lato, dziwnie przypominają mu owe żmudne prace organizacyjne w „Sociétè des Saisons“. Bo właśnie Blanqui całą duszą tkwi w owem nowem stowarzyszeniu, które ma zastąpić rozwiązane „Sociétè des Familles“. Zmiany księżyca notowane w kalendarzu, obserwowane na niebie, wiele innych zjawisk przyrody znajdzie swój wyraz i nazwy w nowej organizacyi rewolucyjnej. Grupy dzielą się na drobniejsze podziały: miesiące i tygodnie. Trzechmiesięczne czasokresy, tworzące porę roku, stać mają pod rozkazami wodza, noszącego miano: Wiosna. Każdy miesiąc ma cztery tygodnie, a naczelnym miesiącem jest Lipiec. Tydzień składa się z sześciu członków pod przywództwem Niedzieli. Wodzowie są niewidzialni, Blanqui nie bierze udziału w ogólnych zebraniach. Kierownictwo naczelne jest podobnie, jak w węglarstwie osłonięte tajemnicą, a przyjmowanie i wtajemniczanie odbywa się z równą, jak w lożach wolnomularskich, uroczystością. Jest to tajemny werbunek, konspiracyjna rekrutacya armii powstańczej. Wszyscy cisi pracownicy fabryk, każdy pracujący na chleb powszedni, każdy spotykany na ulicy przechodzień, wszystko to jest armia bliskiej rewolucyi. Może już jutro wybuchnie, któż to wiedzieć może!
Sygnał do rozpoczęcia da on, Blanqui, wyrzucony z Paryża, żyjący tu w Jancy z żoną i synem. Jak wyglądał w owym czasie opowiada nam pani Blanqui. Jest wstrzemięźliwy, myśli jasno, oczy mu połyskują, usta zazwyczaj zaciśnięte, a profil obrysowany wyraźną, charakterystyczną linią. I swój portret daje nam pani Blanqui. Widzimy jej ciemne włosy, spadające w symetrycznych zwojach, ujmujące w piękną ramę owal młodej, myślącej twarzy. Mówiąc o sobie, nie wspomina o tle zieleni, zapomina o kwiatach, nie czyni żadnej wzmianki o słońcu.
Jasność, która ją otacza, to światło nadziei, co różową poświatą rumieni dziecięcą jeszcze twarz młodej kobiety, rozświetla trwożne, głębokie spojrzenie. Ale więcej jeszcze mówi nam o niej ta chmura troski, widna na czole.Z portretu męża, który nam daje, widać, że patrzyła na drogiego sobie ponad wszystko człowieka jasnemi oczyma przeczucia, a jednocześnie z niewysłowioną czułością, podziwem i utajoną na dnie duszy melancholią.
Blanqui żyje poza rzeczywistością, opanowała go znowu zmora, uczyniło się koło niego ciemno, od tłoczących się projektów i pomysłów, a jedyne światło, jakie widzą, znużone czuwaniem, oczy jego, to skąpy pas bladych promieni, wpadających wązkiem okienkiem więziennem.
O, ileż razy potem szybkim, jak błyskawica wydał im się ten rok, którego dni płynęły z pozoru tak wolno. Jakże kojąco przedstawiały się im we wspomnieniach te przechadzki.
Zaledwie Blanqui powrócił, w ciągu tego jeszcze roku 1838, kadry armii powstańczej zostały zapełnione. Wszyscy oczekują na swych posterunkach hasła do rozpoczęcia boju. Proch został zakupiony drobnemi ilościami dla uniknięcia podejrzeń, trwało to długo, ale nareszcie naboje gotowe. Braknie nieco broni, ale to rzecz drobna, w stanowczej chwili znaleźć ją można w składach. Wybuch rewolucyi oznaczony został na dzień 5 maja, potem wobec opozycyi Barbésa, na 12 maja. Zrazu przebywający w Aude Barbés nie usłuchał, gdy go wezwano do stolicy w marcu, musiano mu dopiero przypominać, iż przyrzekł stawić się na pierwszy sygnał. Wkońcu musiał przystać na propozycye Blanquiego i Martin Bernarda.
W onym roku, wedle słów Lamartina: Francya nudzi się! Paryż, jak zawsze rozgorączkowany polityką, czytający dzienniki, nie rozumie znaczenia powstania, ciekawi go znacznie więcej trwające już długo przesilenie gabinetowe. Pytanie kto stanie na czele rządu, Thiers, Molé, czy Guizot, jest dla Paryża nieskończenie ważniejsze. To też śmiałe przedsięwzięcie spełzło na niczem.
Na 12 maja przypadała niedziela. Blanqui sądził, że jest to dzień najodpowiedniejszy, z powodu małych oddziałów wojska na posterunkach i w prefekturze. Czekał on cały tydzień z rozpoczęciem, by skorzystać z rozmieszczania po stolicy nowych pułków, nie znających miasta, rozkładu ulic, przejść i zaułków. Oddział tysiąca ludzi, który miał rozpocząć, miał zająć przestrzeń pomiędzy ulicami Saint Denis, a Saint Martin i ukryć się w podwórcach hal winnych, w mieszkaniach robotniczych, w pobliżu składów broni Lepaga, przy ulicy Bourg-l’Abbb.
Wszyscy czekają w wyznaczonem miejscu, wtem około południa zjawia się w kawiarence, na rogu ulicy Mandar i Montorgueil Blanqui i w krótkich słowach oznajmia cel, dla którego zgromadził spiskowców. Rozdziela potem ten pierwszy oddział na plutony, naznacza nowy punkt zborny w kawiarni przy ulicy Bourg-l’Abbe, odchodzi, by zbadać, co słychać w okolicach prefektury, wraca, bierze do ręki pistolet. Wszyscy wychodzą na ulicę, oddział za oddziałem wynurza się z zaułków i nagle rozlega się okrzyk: Do broni! Do broni! Magazyny Lepaga zalewają tłumy, wyważywszy bramy, Barbés i Blanqui rozdzielają strzelby myśliwskie, karabiny, wyrzucają je przez okna parteru, powstańcy otwierają skrzynie z nabojami. Barbés podąża na ulicę Quincampoix, gdzie jest inny magazyn z nabojami. Gdy powrócił, zastał Blanquiego w tłumie niezadowolonych, mówiących już o zdradzie, domagających się komitetu, któryby nakreślił plan, zaprowadził ład w chaosie.
Ale udaje się wreszcie sformować trzy małe oddziały. Wychodzą pod wodzą Martin Bernarda, Blanquiego i Barbésa, śpiewając pieśni rewolucyjne. Słońce świeci przecudnie, na ulicach mnóstwo spacerujących, nagle nastrój niedzielny pierzcha, czyni się w koło pusto i głucho, to powstańcy zjawili się wśród spokojnych mieszczuchów. Kolumna Barbésa zatrzymuje się przed posterunkiem pod Pałacem Sprawiedliwości. I nagle rozlegają się strzały. Niewiadomo kto strzelał, jak zawsze w podobnych razach. Kule świstają w powietrzu w chwili, gdy zbliżają się do siebie dowódca powstańców i komendant posterunku, w celu porozumienia się. Porucznik Drouineau, idący na czele swych ludzi, z obnażoną szablą w ręku, pada od czyjegoś strzału, zanim zdołał zrozumieć o co idzie, zanim zdołano spróbować pertraktacyj pokojowych. Następuje salwa, zamęt, po obu stronach zabici i ranni tamują ruchy, rozlegają się przerażające okrzyki. Ale wojsko poniosło znaczne straty, posterunek został wzięty, oddziały poszły dalej. Na ulicy de Jérusalem gęsto padają strzały, ale nie można zdobyć prefektury, bo zabarykadowana jest i broniona. Powstańcy cofają się, wracają na punkt zborny, na place du Châtelet, by spotkać się z oddziałami Martin Bernarda i Blanquiego, które poszły tymczasem w inną stronę. Na placu du Châtelet oddziały zlewają się znowu w jedną kolumnę i zajmują ratusz, licho strzeżony. Przy tej okazyi rozgrywają się sceny najrozmaitsze. Raz zwyciężywszy, powstańcy muszą się znowu cofać, idą powtórnie do ataku i znowu są panami pozycyi, na to jednak, by ją w następnej chwili utracić. Tak się miotają w ciągłym wysiłku i niepewności, otoczeni rosnącemi z każdą chwilą falami wojsk królewskich, naciskani ze wszystkich stron, ogłuchli od warkotu bębnów. Nareszcie ratusz zdobyty.
Ale cóż robić w zdobytym ratuszu, gdy się pokończyło wszystkie dekrety, podpisało odezwy, zredagowało proklamacye, których nikt nie będzie czytał?... Blanqui mianowany zostaje dowódcą naczelnym, Barbés, Martin Bernard, Quinot, Meillard, Nettré komendantami dywizyi armii republikańskiej. Ale i to nie wystarcza na długo, powstańców niebawem ogarnie zniechęcenie, gdy spostrzegą, że ludność nie sympatyzuje z nimi, że znajdują się obojętnem, a nawet wrogim środowisku. Jeśli oczy ciekawego tłumu, obojętnie spoglądają na ruchawkę, to powstańcy z koniecznością fatalistyczną uledz muszą regularnym wojskom, choćby wśród nich byli sami bohaterowie, zdolni do czynów nadludzkich. Bezpośrednio po tem pozornem zwycięstwie wodzowie muszą pomyśleć czem zajmą wojsko. Muszą to uczynić. Mają pozory władzy, a żołnierzy rewolucyi dziwi niezmiernie, przeraża nawet nagła cisza jaka teraz panuje. Naprzód tedy! Zdobywać merostwa, rozbrajać posterunki. Na placu du Marché-Saint-Jean wywiązuje się krwawa utarczka, padają trupy, ale wreszcie merostwo VII. dzielnicy zdobyte. Teraz powstańcy zawracają do dzielnicy Saint-Martin, a Blanqui i Barbés z niewielkim oddziałem bronią barykady przy ulicy Greneta, atakowanej przez gwardyę municypalną. Oba wojska biją się zaciekle, oddalone od siebie zaledwo na czterdzieści kroków, i w rezultacie municypaliści muszą cofnąć się wgłąb ulicy Saint Martin i pod Obserwatoryum. Blanqui zbliża się do Barbésa, by mu powiedzieć, że należy zmienić miejsce, a w tejże chwili Barbés otrzymuje strzał w głowę i pada. Drobna garść ludzi nie może obronić się przeważającym siłom na czas dłuższy, przeto Blanqui pod gradem kul cofa się ze swoimi aż na ulicę Bourg-l’Abbe. Barbés nie umarł, w sąsiednim sklepiku handlarza win obmyto i przewiązano jego ranę, ale w chwil gdy stamtąd wychodził został przyaresztowanym.
Teraz następuje akt ostatni, pościg za winnymi i skazywanie na ciężkie kary, zwłaszcza przywódców. W parę tygodni potem, dnia 27 czerwca, przed Izbą sądową Parów staje pierwszy zastęp zbrodniarzy. Widownią nowego procesu jest znowu Pałac luksemburski. Akt oskarżenia wywodzi, że pod względem politycznym rewolucya ostatnia bierze swój początek w prądach nurtujących w roku 1834, zaś społecznie sięga czasów roku V-go, a ojcem jej jest Babeuf. Wypływa teraz znowu na powierzchnię sprawa fabryki prochu przy ulicy de Lourcine, usiłowany zamach Pepina, i istnienie rozgałęzionej sieci tajnych stowarzyszeń. Odczytują formuły przyjęcia, pisane przez Barbésa, przychwycone w Carcassonne, a świadkowie zeznający najsprzeczniej w święcie, snują się nieskończonym szeregiem. Czternaste i ostatnie posiedzenie sądu odbyło się dnia 12 lipca. Obrońcami byli: Dupont, Arago, Caillet, Blanc, Juliusz Favre, Liguiers, Bertin, Lequerre, Genteur, Nogent-Saint-Laurent, Hemerdinger, Grévy, Barre, Benoit, F.
Barrot, Barbin, Puybonnieux, Madier-Montjau, Lafargue. Barbés skazany został na karę śmierci za to, iż własnoręcznie zastrzelił porucznika Drouineau. Skazany przeczy temu jak najenergiczniej. Dalej mimo nadzwyczajnych wysiłków obrońcy, Martin Bernard wygnany, Mialon zesłany na dożywotną katorgę, wreszcie inne kary od piętnastu lat fortecy, do trzech miesięcy więzienia spadają na resztę obwinionych. Skazani: Delsade, Austen, Nougués, Philippot, Rodil, Guilbert, Lemière, Martin, Longuet Marescal, Walch, Piervé.
Odbyła się manifestacya na rzecz Barbésa. Dnia 3 lipca, została ułożona petycya, ale przeciw niosącym ją do Izby wystąpiło wojsko na placu Zgody i rozprószyło ich. Słuchacze wydziału praw a w liczbie 2500 obiegli Urząd kanclerski, domagając się zniesienia kary śmierci za przestępstwa polityczne, i złagodzenia kary wymierzonej Barbésowi. Wiktor Hugo i Lamartine podjęli się zainterweniować wprost u króla, i w samej rzeczy król, wbrew zapatrywaniu rady ministrów, dnia 14 lipca złagodził karę. Barbés został skazany na dożywotnią katorgę.
Ale aż do 14 października, władza nie może go dostać w swe ręce. Przez pięć miesięcy wodzi policyę za nos. Agenci zjawiają się nareszcie w chwili, gdy ma siąść do wozu pocztowego, by wyjechać do Szwajcaryi.
Dnia 14 stycznia, zjawia się przed sądem nowych trzydziestu winowajców, Blanqui odmawia zeznań, i zostaje skazany na śmierć.
W rezultacie nikt nie zginął pod nożem gilotyny. Karę śmierci zamieniono Blanquiemu na dożywotnie roboty. Tak więc wszyscy ocaleli, chociaż nie wesołe mieli przed sobą życie. Wszyscy zostali wywiezieni do Mont-Saint-Michel. Straszną była chwila rozłąki Blanquiego z żoną. Więzień z rozpaczą patrzy na złamaną bólem postać drogiej istoty, na jej pobladłą twarz. Ale opuścić ją musi. A ona raz jeszcze spogląda nań, może ostatni raz, a w spojrzeniu tem, cały niewysłowiony smutek, jaki może nawiedzić duszę ludzką. Umówili się, że podobnie jak w Fontevreault zamieszka przy nim, gdy jeno przyjdzie na tyle do sił, by mogła odbyć podróż. Potem wybiła chwila rozłąki i życie prysło jak bańka mydlana.