Więzień (Geffroy, 1907)/XLI-LXXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Geffroy
Tytuł Więzień
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia A. Rippera
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Enfermé
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

Dnia 6 lutego 1840 roku. wielki wóz o wielu siedzeniach, wytoczył się z bramy więzienia w Avranches. W otoczeniu silnego oddziału żandarmeryi, jadą na miejsce kary, ostatni przywódcy i uczestnicy powstania majowego: August Blanqui, Karol Herbulet, Godard, Guignot, Hendrick i Dubourdieu. Koła dudnią po głazach, szczękają szable żołnierzy i kopyta końskie, wóz skacze i toczy się po skalistej drodze ku Gue de l’Epine. Od Courtil wzrok już może objąć Rochtorin i sterczącą ponad morze cytadelę Mont-Saint-Michel. Mgła gęsta leży na wszystkiem, cisza, szaro i pusto. I turkotu wozu już nie słychać. Konie brodzą po kostki w czarnym namule, którego ogromne łachy zostawia morze po odpływie. Skazańcy i eskorta zatracili się w oparzę szarym, smutnym, słychać już jeno szczęk szabel żandarmskich, bijących o ostrogi i strzemiona. Jest to jakby szczerk bezustanny zachrypłego dzwonka, a oznacza, że kona coś, że życiu nastał koniec.
Zwolna mgła rzednieje, wreszcie rozdziera się tu i owdzie, ukazuje się cały fort, długie spadziste mury, cokóły granitowe, a za chwilę słońce rzuca swe blaski i mimo ponurego wyglądu Mont-Saint-Michel poczyna być piękny w złotej szacie promieni, na tle ciemno-szafirowego nieba. Krajobraz zwiększył się teraz i poweselał. Ale mimo to nie stracił swej niepokojącej tajemniczości. Wóz toczy się po piasku, pokrywającym błoto, grunt ugina się pod kołami i te rozłogi budzą podejrzenie, iż są zasadzką, że kryje się coś pod tą ziemią niepokojoną wieczyście przez morze, że na dole są groby, w które wnet zapadną się skazani. A ponad ową tundrę nadmorską sterczy szkielet fortu. Sam jeden wznosi się pod niebo, gdy wszystko legło nizko przy ziemi i zda się cierpieć przez samotność swą i te męczarnie, które kryje w swem łonie. Teraz widać go coraz lepiej. Zda się, iż idzie naprzeciw więźniom i wita twardem, żelaznem spojrzeniem. Twarz jego, jakby ze stali pordzewiałej, pokryta zmarszczkami, bliznami. Nie widać na niej oczu. Jest to twór ślepy, uosobienie goryczy jakiejś bezbrzeżnej, która nie dozwala mu śmiać się już, ni płakać. Zgrzybiał w rozgoryczeniu i stępiał na wszystko.

XLII.

Grube, szare mury odpychają brutalnie od fortu, domy wąskich uliczek, co nie mają snadź miejsca, i ogrody wspinające się tarasami. Wioska zresztą nędzna, z trudnością jakby trzyma się na oślizłych skałach. Domki wyglądają jakby się kuliły ze strachu, inne niby do skoku, jakby chciały wyrwać się stąd i uciec. Ale despotycznie nakrywa je cieniem swym, ogromny gmach opactwa i terroryzuje. Kościół ten, forteca, pałac i monaster silnie zespolone ze skałami, wyrastają z nich. Świadome swych praw, na feudalizmie i religii opartych, szeroko się rozpościerają, grubemi ramionami murów, spychając w morze wszystko co późniejsze. Może wysokie gmachy kamienne oczom nieuprzedzonego objawiłyby także rozmodlenie, mistyczne zapatrzenie się w niebo. Bo wybiegają daleko od ziemi, spieszno im uciec gdzieś wysoko w chmury i mgłę tajemniczą, gdzie niema trzęsawisk, błotnych zalewów morskich. Ale Blanqui od pierwszej chwili widzi w tym gnieździe skalnem jeno więzienie, pełne okropnych skrytek, podziemnych katakumb. Wysiadł i wraz z innymi poprowadzono go w górę po schodkach jedynej stromej uliczki, którą ściskały tak wysokie mury, że jeno wspiąwszy się na palce, mógł zobaczyć ruchome piaski poprzecinane wąskimi paskami wody, to wsiąkającej w ziemią, to znowu zjawiającej się wraz z nową falą co się rozbiła na brzegu. Prócz tego dojrzeć mógł jeszcze jeno ruinę położoną na północ. Wysoko stercząca na skale jak Mont-Saint-Michel, ruina Tombolaine była trupem warowni, pustką niezamieszkałą, osadzoną przed wiekami na bloku wapiennym, dziś przeżartym przez fale, okrytym mchami i złożem startych na proch muszel. Wszystko zjawiło się więźniowi jak przy świetle błyskawicy, przemknęło, niby wizya przez duszą, w następnej chwili stał już u wieży Klaudyi, na przeciw bramy otwartej, niby czarna paszcza, szczerzącej zęby żelaznej bramy. Miał jeszcze czas pobieżnie zmierzyć oczyma wysokość fasady opactwa i grubość murów. Mało obchodziła go architektura, i teraz na tą bastyllę patrzył ze złością i pogardą, a w duszy uczuł dawną nienawiść do gotyku, który był mu zawsze wyobrażeniem ucisku i niewoli. Nie cierpiał go na równi z romantyzmem, upatrując w nim jeno nawrót do kultu czasów złych, czasów cierpienia.

XLIII.

Poddał się z musu całemu ceremoniałowi administracyjnemu, został wpisany do ksiąg, wszedł niejako do inwentarza kamiennego grobowca i wreszcie odbywszy długą procesyą, znalazł się w małej kaźni, „przybytku wieczystego wygnania“. Niesłychaną musiał przejść ilość schodów zimnych i stromych, minąć sklepiste przejścia i krużganki, prowadzono go przez podwórza, gdzie ze sterczących w powietrzu rynien kapała woda, rozbijając się na tysiące kropli na kamiennych płytach. Dyrektor przyjął go grzecznie, nawet słodko. Dobrodusznie wyglądał ze swym okrągłym brzuszkiem i uśmiechem na ustach. I znowu zaskrzypiało pióro po papierze, nababrano parę słów w wielkim rejestrze, znowu kilkadziesiąt kroków po krętych schodach i drzwi się otwarły. Oczom przybyłego ukazała się cela kształtu nieregularnego, mająca może z dziesięć metrów kwadratowych, piec przy drzwiach i wąskie okno na drugim końcu, zasłonięte gęstą kratą, wpuszczone w tak gruby mur, że i połowy tego światła nie dawało co dać mogło. W tej to klatce należało żyć... żyć do śmierci. Zgrzytła zasuwka u drzwi, brzękła kłódka, między życiem a Blanquim stanęła straszna, niezwyciężona zapora niewoli.

XLIV.

Mija dzień, drugi, snuje się szereg dni, tydzień, przybywa jeden tydzień po drugim, czas wyciąga się w lata. Stanęło życie, co trwa w bezruchu, nie mija czas, bo minuta, która upływa nie zaczęła się nigdy i nigdy nie skończy. Niema jej czem zmierzyć. Niema rozrywki, zmiany, niepokoju o przyszłość, nawet przyszłości, nawet strachu niespodzianego. Los znany naprzód, życie, to jest to, co zeń pozostało unormowane przez urzędnika w purpurowej todze, obszytej gronostajem. Deliberowano poważnie nad tem i zawyrokowano, ile metrów przestrzeni będzie zajmował, o których godzinach będzie jadł, w jakich chwilach w nocy zrywać się będzie z pościeli na szczęk klucza i tentniące kroki kluczników i rontów wojskowych, ile powietrza może nabrać w piersi, i jak daleko sięgnąć wzrokiem. Ułożono niewidzialny, wieczyście niezmienny kalendarz, wobec jego potęgi ustało wszystko, co się nazywa: chcę, pragnę! Została jeno pustka. Cichy zegar, którego chodu nie posłyszy najczulsze ucho, wybija dlań nieubłaganie ciągle jedną godzinę: „Zawsze, zawsze“! Niema: „Było i będzie“. Jest jeno monotonia trwania, która niczem, dosłownie niczem, nie różni się od śmierci.

XLV.

Dobrze jest tutaj zamknięty więzień. Nie sam tylko ten kolos granitowy, o ponurem obliczu grobowca, jest więzieniem. Poza wszystkiem co Blanqui widział w chwili przybycia, gdy szedł krętem i schodami ulicy, jest jeszcze druga wierna i nie przekupna stróżka galerników. Natura podjęła się tutaj poniżającej roli żandarma. Wokoło błota, głębokie, niebezpieczne dla nieświadomego przejść. Powierzchnia tundry drży ciągle, za każdym krokiem można się zapaść i zginąć. Więzienie stoi pośrodku drugiego więzienia, strzeżone go lepiej jeszcze może jak cytadela.
Wstępując po stromych schodach, mijając krużganki, podwórzec i zewnętrzne zwieszone nad urwiskami, Blanqui przyglądał się bacznie i szybko pojął tajemnicę olbrzyma, zrozumiał jakiemi drogami posuwał się tu wysiłek ludzki, jaką sztuką zdobyto władanie nad żywą skałą w formie stożka, co wyłoniła się przed zamierzchłym czasem ponad poziom, jak ten rodzinny głaz zmieniono w mieszkanie ludzkie. Cytadela wyrosła z Mont-Saint-Michel, była do tego stopnia dalszym jej ciągiem, że kamień na mury łupano z jej boków. Na każdym wyskoku naturalnym opierano ściany, wypełniano rozpadliny, ochwiane głazy podpierano przyporami, szczyty budowli pokryły się koronką rzeźby, płaszczyzny haftem kamiennym, wieżyce wyostrzone, jak strzały, pękami akantowych liści. Romańskie grube słupy i śmigłe gotyckie kolumny stoją na granicie. Czasem na wysokości stu metrów nad poziomem morzą, pośrodku wielkiej sali, skała sterczy z pomiędzy płyt posadzki, jakby ostrym kantem przecięła flizy, któremi ją chciano zakryć. Wojna jakaś ukryta wre, zda się, że Mont-Saint-Michel chce się pozbyć wszystkiego, co sztuczne i na jej grzbiet nałożone ręką ludzką. Zda się pod nogami chwieją się schody, kamień bowiem przeżarły wichry i deszcze. Gdy się tak idzie przez huczące echami sale, ciemne krypty, kurytarze, w których otwierają się co krok czarne paszcze kaźni, po posadzkach rozległych sal, pod niskiemi, romańskiemi sklepieniami beczkowemi i ostrołukami gotyku, mija zwietrzałe i czarne arkady klasztoru, doznaje się zawrotu głowy. Za wiele przestrzeni i za ciasno zarazem, chaotyczność linii architektonicznych przeraża. I mimowoli wydaje się zwiedzającemu, że tu wszystko drży, nachyla się z grzbietu skały i za chwilę runie w morze.
Czas pokrył zmarszczkami dzieło rąk ludzkich, morze i wichry doprowadziły do tego, że granit murów począł próchnieć. Skała podjęła walkę z obcemi naleciałościami, zacięła się w dziele zniszczenia. Tu i ówdzie runął kawał muru, zarysowała się wieża, załamał ostrołuk, pękło witrażowe okno. A potem przyszli ludzie, benedyktyńscy mnisi, i uczynili jeszcze gorzej. Miast niszczyć, poczęli naprawiać, dodawać, zawieszać ozdoby na przepięknych kształtach budowli, wydrapywać dziury, rowy, krzywić i garbić linie. Nadewszystko oszpeciła starą fortecę fasada kościoła w stylu jezuickim. W czasach późniejszych kościół został zmieniony w budynek administracyi więzienia, a całe Mont-Saint-Michel na miejsce tortur moralnych dla skazańców. Znowu więc rozpoczęły się przeróbki. Poprzecinano na części rozległe galerye, wyłamano żebra sklepień, by założyć sufity, powybijano szersze otwory na okna, by dać więźniom ową odrobinę powietrza i światła, ową dawkę ironiczną, która jeno wzmaga pożądanie oddychania pełną piersią i kąpania się w słońcu.

XLVI.

Kaźnia Blanquiego miała okno na południowy wschód obrócone. Gdy wyglądał, miał po prawej ręce rzekę Couesnon, której koryto oddziela Normandyę od Bretanii, przed nim prosto leżały wzgórza Ardevon i Huines, mógł dojrzeć cypel skalny Rochtorin i skrawek ziemi Avranches. Ale wszystko to w wielkiej dali, przysłonięte ciężką, wiekuistą mgłą wilgotną, tak, że ledwo widzialne. Bliżej widać jeno cichą, zdradną, przeraźliwie smutną płaszczyznę piachu, kryjącego ruchome błoto. Ruch, życie, bijące szybkiem tętnem serca ludzkie, wszystko to dalekie, nieprawdopodobne jakieś, dziwne jak sen.
Tu jest kraina smutku. Linie proste, nie skomplikowane, idą w nieskończoność, horyzont sam nieoznaczony ostro, zlewa się z niebem. Wszędzie szaro. Olbrzymia płachta piasku ma wszystkie odcienie tej szarzyzny. Żółtawy, zielonawy, popielaty. Na tem tle srebrzą się cienkie pasemka rzek, których wody pije błoto. Oto ich nazwy: Couesnon, Selune, Sée Guintre. Rzadko jeno, gdzieś w niepewnej odległości zjawi się statek, z mgły wyłoni się szereg pływających beczułek, wskazujących drogę łodziom, a na lądzie sylwetka człowieka, albo wozu, ciągnionego z mozołem po grząskim mule przez konia o rozwichrzonej grzywie. Takie jeno zjawiska czasem pozwalają spocząć zmęczonym oczom i wtedy jeno jest czem zmierzyć przestrzeń.

XLVII.

Życie, ujęte w grube, brutalne mury fortecy, przejawia się jeno na jedynej ulicy, zwanej pryncypalną. Biedna ta pryncypalna ulica ma szerokość sporego korytarza, a domy, zdają się spinać po jej schodach w górę, mają miny, jakby się potrącały, podpierały, kłóciły się o pierwszeństwo, przyczem dachy, niby kapelusze, spadają jednym na oczy, innym zsuwają się na plecy. Stu mieszkańców tej miejscowości biega przez cały dzień jak po drabinie, w górę i na dół, całem ich zajęciem jest połów ryb, uprawa nędznych, zawieszonych na skale, niby jaskółcze gniazda, ogródków i noszenia w konewkach wody, po którą trzeba nieraz chodzić o sześć kilometrów.
Więzień ma przed oczyma jeno te przejawy wiecznie jednostajnej egzystencyi biedaków. A jednak w porównaniu z życiem w kaźni, rozpamiętywaniem przeszłości z oczyma w dal wbitemi, rękami co z całej siły ściskają sztaby kraty, chodzeniem bezustannem tam i napowrót, na kształt dzikiego zwierza, to mało urozmaicone i ciche życie wydaje się wolnem, śmiałem, pełnem nadziei, zaś kilkudziesięciu biedaków, ludzkością. W kaźni wieczyście jedno. Idziesz z kąta i zawracasz przy ścianie, potem do drzwi, w które zazwyczaj się kopie, ręce obmacują w następnej chwili przeciwległą ścianę, głowa podnosi i dziwisz się czemu tak daleko do sufitu. W porównaniu z owem rozpaczliwem dreptaniem, jakże pięknym jest ten cały świat po drugiej stronie kraty, jakże pełnym życia i siły ten białowłosy starzec, kopiący motyką i roznoszący na łopacie ziemię. Jak sobie wybornie radzi z kamieniami, z jaką troskliwością hoduje sałatę i przesadza do doniczek kwiaty! O jakże wolnym jest ten rybak bosonogi, stąpający po grząskim piasku, w ślad za ustępującemi w czasie odpływu falami morza.

XLVIII.

A nawet, jakże szczęśliwy sam klucznik. Czasem po skończonej służbie, zbiega w podskokach niemal po schodach ulicy „pryncypalnej“ wzdłuż murów, staje przed szynkiem i pije lampkę czegoś mocnego. A pijąc nawet, jeszcze z progu uważnem spojrzeniem mierzy więzienie, którego psem go uczyniono. Jakże wolnym jest bodaj ten klucznik, dzień i noc zamknięty wraz z tymi, których strzeże, zamyka na ogromne zasuwy i kłódki i podgląda przez „judasze“, małe okienka w drzwiach kaźni. Może wyjść, przechadzać się po ziemi, zdjąć buty i wejść do wody, pełną piersią pić wolne powietrze, które zgoła inny ma smak od powietrza, które przenika do cel przez żelazną kratę. Po głębszym namyśle więźniowi wydaje się, że ponad wszystko inne, jest on symbolem owej utraconej wolności. Ma w kieszeni klucz, dający wolność, otwierający przestrzeń, hałaśliwy ów twór, który w zamku przemawia tak rozkazującym i stanowczym zgrzytem. I gdy wychodzi z owym kluczem w kieszeni, więzionym, co patrzą jak stąpa, i słuchają jak dudni obcasami po kamieniach, wydaje się być symbolem niewoli przejawionym w świecie swobody i podwójnie wówczas cierpią. Klucznik zaś wesoły z rękami na plecach założonemi, wałęsa się tu i owdzie i poziewa, szeroko otwierając usta.

XLIX.

O jakież twarde są te mury, o jak ciężkie jest cielsko granitu. Cóż przeciw niemu dwie biedne ręce mimo całej siły, wszystkiej energi nerwowej, która w nich się mieści, wszystkiej woli co spłynęła z duszy w owo kruche, wątłe narzędzie. Ziarna granitu ściśnione, związane lepiszczem co stwardniało przez setki, miliony wieków, twardą jest i grubą mokra skała, z której ręka ludzka wyciosała ściany. Całe dni upływają na wpatrywaniu się w tę ścianę, w tę zaporę dzielącą od życia. Więzień opiera o nią czoło, zdziera na jej szorstkiej powierzchni paznokcie. Mija dzień za dniem w dziwnej, mglistej zadumie nad niepodobieństwem, wpatrywaniu się w czarną, niezbadaną tajemnicę istnienia. Na mur ten składają się niezmiernie drobne cząsteczki, szorstkie, nieregularne kryształki, z których każdy ma swój kształt, kolor, trwałość, życie. Są tam złomki ostrokańciaste, ziarnka sferoidalne, jajowate, kostki, piramidy, graniastosłupy, dwunastościany. Jedne szare jak żelazo, inne srebrzyste, o połysku starego złota, utkane z niedostrzegalnych niemal barwnych żyłek, z wpryśniętymi groszkami koloru miedzi, i ołowiu stopionego. Ale najwięcej niebieskich i różowych, szafir ich podobny bywa do szafiru nieba i wody, różowa barwa przypomina promienie zachodzącego słońca w ciepłe letnie wieczory. Są oczy, co mają w źrenicach ton takiego szafiru spełzłego, są wargi tak blade i tak różowe. Więzień wpatruje się w mur z takiem natężeniem, że zatraca świadomość co się dzieje wkoło niego. Spojrzeniem obejmuje małą jeno powierzchnię, a i na niej wnet zacierają się tony, nikną barwy, zatracają się i szafir nieba i wody, i czerwień słońca wieczornego, niema już wspomnienia, dawno widzianych oczu, ni twarzy bladych, wszystko co było barwą stopiło się w jedno, jak w jedno zlewają się kolory kwiatów na łące. Na tle niby szarej, a ozłoconej słońcem ziemi, mglisto, jakby przez oponę dżdżu, przebłyskują kwiaty, i noc zapada.

L.
A wszystkie owe drobne szczątki, ziarnka, okruchy kamienia tworzą razem agregat spoisty, twardy, zaporę, która oprzeć się zdoła nietylko człowiekowi, w którą daremnie tłukłby kilof stalowy. Siła przyciągania zwarła te cząstki, i scementowała razem ów proch przedwieczny, tak, że stał się skałą, która opiera się morzu, skałą, z której wyciosano kwadry prostokątne na ściany więzienia. I nie brak ironii, nigdzie jej nie brak. Ów grobowiec wolności pokryła ręka artysty cudnemi postaciami stylizowanych gotycko roślin, umysł budowniczego wysilał się, by nadać wdzięku, smukłości i lekkości owym twardym ciężkim blokom, brutalną ich ociężałość, bezwładność i, rzecby można, tępotę przemocy usiłowało dłuto rzeźbiarza wyszlachetnić, ukryć pod koronką przejrzystego ornamentu. Na grobowcu rozsypano kwiaty, rozsnuto draperyę z gazy, a więzień w przeźroczu onych filigranów żyje, by szkielet pożółkły, męczennika czasów dawnych w cudnie cyzelowanym relikwiarzu.

LI.

Na murach ironicznie rozrzucono kwiaty, a twarze ludzkie okrywa maska obłudy. Grzeczność i dobroduszność zewnątrz, a w duszach rutyna urzędnicza. Dusze to zimne, nie znające litości. Dyrektor Theurrier pochodzi z zamożnej mieszczańskiej rodziny o przekonaniach orleanistycznych, której członkowie byli zwolennikami hrabiego Montalivet. Człowieczek to gruby, rzucający miodowe słówka, pełen dyskrecyi i umiarkowania, wybornie udający, że interesują go żywo skargi i zażalenia więźniów. Ale to są pozory. Naprawdę, był podejrzliwym, napastliwym, wymagającym, znudzonym i nudy owe, nieodłączone od stanowiska dyrektora cytadeli w Mont-Saint-Michel, popychały go nieraz do poszukiwania wyrafinowanych rozrywek. Wtedy stawał się nagle okrutnym i uczuwał nieprzezwyciężoną skłonność do torturowania więźniów. Drugą osobistością wybitną był spowiednik więzienny Lecourt. Był to człowiek bez wszelkich aspiracyi duchowych, i dla zabicia czasu zajmował się po całych dniach ślusarstwem, a także brał udział w każdej przebudówce, każdej robocie murarskiej, wogóle gdzie coś zmieniano i przerabiano, musiał wystąpić z radą i pomocą. Kompletu dopełniał inspektor Gaujoux, będący jeno brutalnym wyrazem perfidyi dyrektora, lekarz, dla porządku, od oka zapisujący więźniom leki, i dwu klnących, bijących, popychających starszych kluczników. Wszyscy ci ludzie pobrzękujący kluczami, otwierający drzwi cel, wnoszący jedzenie, wałęsający się, podglądający, wymyślający bezbronnym, zachowywali się jakby byli nadzorcami politycznej menażeryi, rewolucyjnego muzeum, zmuszonymi do dbania o życie dzikich, niebezpiecznych zwierząt, siedzących za mocnemi kratami, które przepędza się batem z klatki do klatki.

LII.

Dnia 17 lipca 1839, około siedm miesięcy przed Blanquim, przywieziono do Mont i osadzono za podwójną kratą we wieży Perrine, Armanda Barbésa, Martin Bernarda, Delsada i Austena. Pod koniec tegoż roku 1839 osobnym konwojem przybyli więźniowie: Martin Noel, Roudil, Guilmain i Bézenac.
Zrazu cisza panowała, cisza klasztorna, namiętności tych ludzkich dusz zapadły w odrętwienie pod wrażeniem niewoli. Potem dreszcz przebiegł wszystkich, rozległy się szmery, zbudziła się dziecinna chęć narażenia na prześladowania ze strony znudzonych dozorców, poczęto drwić z ich autorytetu, zaczął się instynktowny bunt samotników, pozbawionych zajęcia umysłowego, odciętych od pracy fizycznej. Pierwszych dni, każdy dziwi się tej nagłej niewoli. Nowość ta go olśniewa. Budzą jego zainteresowanie owe drzwi, dzielące go od świata żywych. Myśl całą zajmuje ten fakt wytrącenia z wielkiej gromady ludzkiej. Jeśli ma wyrobioną zdolność brania rzeczy jak są, jeśli zawsze jasną będzie miał świadomość bezużyteczności woli, bezcelowości wobec uniemożliwienia jej przejawów, zniesie niewolę, zadowoli się drobiazgami, znajdzie sobie sposób życia. Ale takich niewielu. Przeważna część więźniów wpada w gniew. Gniewać się musi człowiek, którego pozbawiono wszystkiego, do czego nawykł, oddychania świeżem powietrzem, swobody ruchów, i szamocąc się w dusznej celi, wśród ścian, nie dających mu wyjść na szeroką przestrzeń. Nudzi się, i nie znajduje na te nudy lekarstwa, zapada więc w bezwład, który jednakże przerywają nagłe wybuchy gniewu. Przez ciąg kilku dni więzień nie porusza się niemal, nie odzywa się wcale, aż nagle posłyszane słowo, szmer, myśl nagła wyzwalają w nim szalony poryw złości. Zajęcie jakie sobie niektórzy umieją stworzyć nie wystarcza, wystarczyć nie może.
Od dnia, w którym zostało uczynione odkrycie, że powietrzem kaźni oddychać trudno, i za mało w niej miejsca dla ruchu, nostalgia za wichrami i bezkresnym obszarem owładnęła duszę, począł się okres walki. Gorączkowe wypieki zjawiają się na twarzy więźnia, w gardle czuje on skurcz ustawiczny, a spazmatyczne kontrakcye są tak silne, że budzą ze snu. Skazaniec zrywa się z krzykiem, zda mu się, że się dusi, ręce i nogi ma rozpalone, a w całem ciele czuje strzykanie i jakby kłucie tysięcy szpilek. Próbuje się bronić, nie chce dać się opanować złemu, więc zaczyna biegać od ściany do ściany, potrącając to stół, to krzesło, ociera się o mur chwyta rękami i szarpie kratę. Trwa to przez chwilę i zda się, już, że pomogło, ale gdy jeno więzień stanie spokojnie, uczuwa nagle niezmierny jakiś ciężar. Zdaje mu się, że ma u rąk i nóg ogromne żelazne kłody, czy łańcuchy, pod brzemieniem których upaść musi.

LIII.

Bunt, choroba, szaleństwo, oto etapy, oto gospody na owej smutnej drodze życia, którą wpółumarły, obrabowany z nadziei skazaniec wlec się musi aż do śmierci. W Mont niebawem poczęli się buntować więźniowie, stawiać opór klucznikom. Krzyki rozległy się w długich, wąskich korytarzach, zbudziły się echa drzemiące od jakiegoś czasu.
Martin Noel chciał pożyczyć od Barbésa dziesięć franków. Ofiarował mu się z pożyczką dyrektor więzienia. Martin Noel odmówił. I oto cóż za kara? Winowajcę ront kluczników budzi po kilkanaście razy w ciągu nocy. Przykładają mu latarnię wprost do ucz i śmieją, gdy się zrywa przerażony. Więźnia to wreszcie poczyna gniewać, pada jedno, drugie ostre słowo, klucznicy porywają go za włosy, ciągną po ziemi, biją. Trwa to pół nocy i rozpoczyna się następnego ranka na nowo. Tym razem oprawcy ciągną więźnia, nie za włosy, ale za nogi a głowa dudni po kamiennych schodach galeryi, zwanej „galeryą Montgomery“, wlecze się po flizach szeregu krypt, i znów tłucze z jękiem o stopnie schodów, wiodących do kazamat podziemnych.
Nareszcie potłuczony, okrwawiony, skopany Martin Noel znalazł się w jednej z owych czarnych nor. Lodowata woda cieknie strumieniami z powały i ścian. Trzeba leżeć, siedzieć, wogóle być skurczonym, bo sklepienie ledwo metr oddalone od granitowej podłogi. Powietrze i światło dochodzą jeno z kurytarza, który wydaje się być ścieżką cmentarza, do której z prawej i lewej strony przytykają otwarte groby.
Nie panują tu już szczury, o nie. Zostały wyparte przez pchły. I temu to robactwu, snującemu się w krociach tysięcy, bezbronny więzień wydany jest na łup. Ale i tego jeszcze mało. Nogi Martin Noela zakuto w łańcuch, umocowany w murze. Ogniwa żelazne wpiły się w ciało, wcisnęły w nie, otarły skórę, odsłoniły muszkuły, nerwy, kości nawet. Musiał leżeć na brzuchu, jeść czarny chleb, pić brudną wodę, stawianą w naczyniu tuż przed jego twarzą, twarzą półmartwą męczennika. Ledwo wargami mógł sięgnąć po nią. Zda się, że nigdy nie wiedział jasno, jak długo dręczono go w podziemnym grobowcu. Godzinę całą zużyto na rozkuwanie go. Trudno było w opuchłem, przegniłem ciele znaleźć ogniwa łańcucha.
Gdy się tak raz zstąpiło do podziemi, innemi oczyma patrzy człowiek na dumny granitowy kolos, tak surowy, a tak wykwintny zarazem. Teraz znamy jego tajemnicę, przerażającą tę dwoistość. Sale cudne jak sen, albo hymn do Boga, podziemia pełne krętych, czarnych przejść, będących wyrazem obłudnej złośliwości, żądzy dręczenia, pastwienia się nad innym bezkarnie, po ciemku, w tajemnicy. Mont proste jest i skomplikowane, jak człowiek, pełne wzlotów w niebo i okrucieństwa na dnie.

LIV.
Straszne przygody Martin Noela miały miejsce przed przybyciem Blanquiego, ale nie były czemś wyjątkowem. Po ostatniej porcyi więźniów, jaką w 1840 pochłonęło Mont-Saint-Miehel regulamin więzienny uległ jeszcze większemu obostrzeniu. Zakazano mówić przez otwarte okna, wogóle rozmawiać z galernikami, śpiewać, a za każdym wybuchem złego humoru za każdem głośniej wymówionem słowem, można się było spodziewać zakucia w kajdany na całe tygodnie. Nakazano oficyałnie rezygnacyę i najgłębsze milczenie. Usta przeto przestały się poruszać, cisza nastała, natomiast pośród więźniów szerzyć się poczęły choroby nerwów, żołądka, choroby mózgu. Staube podciął sobie gardło brzytwą, Austen zwaryował.

LV.

Blanqui nie stracił zdolności panowania nad sobą. Słuchał i obserwował, nie odzywając się prawie. Siedział oparty łokciami o stół, albo u drzwi chwytał odgłosy, szelesty, skargi, pogróżki rozlegające się ciągle, płynące długimi kurytarzami jęki dobywające się gdzieś z głębin granitowego grobu, przenikające doń poprzez kamień w postaci ledwo dosłyszalnych westchnień.
Po sześciu miesiącach choroby Austena rzeczoznawcy orzekli, że udaje i obłąkanego zamknięto do podziemnej kazamaty. Nieszczęśliwy wzywał n a pomoc brata, ojca. „O co za nieszczęście! — wołał. — Te łajdaki trzymają ich obu w kazamacie podemną! Słyszę ich jęki! Słyszę! Słyszę!“ Wołanie obłąkanego, dobywające się z głębin, błądziło krużgankami, łamało się o sklepienia, rozpraszało w jęki i szmery, ale dość było silne, by w nocy przygłuszyć wycie wichru i łomot fal morskich, i dostać się do cel więziennych. Wówczas więźniowie zrywali się z tapczanów i gryźli w rozpaczy ręce, nie mogąc słuchać owego szaleńczego gniewu, złączonego z płaczem dziecka. Zdawało się że płaczą wszyscy pokrzywdzeni, że rozgrywają się na nowo wszystkie tragedye, jakich widownią od długiego szeregu wieków były skrytki kazamat podziemnych Mont-Saint-Michel.
Ci, którym udało się uniknąć chorób, wysilali się, by znaleźć jakieś zajęcie. Trudnem to było niezmiernie skutkiem braku wszelkich środków. Jeden umyślił oswoić jaszczurkę i przyuczyć ją, by wychodziła na świat i wracała, zabierając i odnosząc listy. Inni żywili i tresowali wróble, gołębie, wreszcie kury. Nieszczęśnicy radowali się patrząc na skaczące wróble, muskające się po piórach gołębie, wsłuchiwali się w wieczyście jednakie, monotonne gdakanie kar. Odczuwali dreszcz życia na widok drapania nóg, stukania dziobów, powiewania piór, raz zjeżonych, to znów układających się gładko, połysku małych, czarnych, ciągle mrugających oczu. Patrząc na niedołężne próby fruwania ptaków po kaźni, dotykając się tych ciepłych, drgających ciał, mieli chwile zapomnienia, nic też dziwnego, że krótkie urywane dźwięki, gruchanie, gdakanie, że wszystko to razem wzięte było im niezmiernie miłe. Ale wróbel, kura, gołąb przechodzą łatwo pomiędzy sztabami kraty, gdy im się znudzi w mrocznej chłodnej kaźni, idą na słońce wygrzewać się, mogą nasycić się ciepłem i zielenią. Dla nich otwarty świat i życie, a człowiek jeno musi zostać w klatce, zamknięty przez sobie podobnych, przez ludzi.

LVI.

A klatka ta coraz to ciaśniejszą się staje, coraz bardziej zda się, że zadławić musi, jakby mury zbliżały się do siebie zwolna, niepostrzeżenie. Po długich okresach bezwładu, inercyi, w którą peryodycznie zapadają więźniowie, niby w trzęsawisko otaczające zewsząd cytadelę, następują chwile przebudzenia. Organizm broni się przed owem pogrzebaniem w lotnym piasku nudy, który wdziera się z każdym dniem śmielej do duszy, zasypując ją nieznacznie, a wytrwale. W takich momentach więźniowie wstrząsają się, jakby po długim śnie, przeciągają się, a obudzona świadomość prze ich ku życiu. Poczyna się wówczas akcya w kierunku poprawy warunków bytu, układają petycye, protestują przeciw sposobowi traktowania ich, przeciw zamykaniu każdego w osobnej kaźni i t. p. Niedługo czekają na odpowiedź administracyi. Przychodzi ona z Paryża na ręce podprefekta Avranches i zaleca odebranie więźniom wszystkich drobiazgów, jakieby mieli przy sobie, zredukowanie przechadzek na wolnem powietrzu do pół godziny co drugi dzień, i kończy się wymowną dyrektywą: Za najmniejszym oporem płazować!
Pewien adwokat z Avranches, obrońca i przyjaciel kilku więźniów w Mont, przywiezionych tu w r. 1834, nazwiskiem Fulgencyusz Girard, przechadza się czasem popod okna i przy pomocy binokli usiłuje dostrzedz ich sylwetki. Tylko tyle. Nie wolno zamienić słowa. Co najwyżej można spoglądać na siebie i domyślać się raczej jak widzieć w ciągłym mroku, który panuje zarówno w kaźni jak i w podworcu, obciśniętym wysokimi murami.
Żona jednego ze skazańców, pani Guilmain, sprowadziła się na stały pobyt do Mont i wynajęła pokój naprzeciwko okna celi swego męża. Wytężając wzrok, mogła go widzieć jako tako poprzez kratę w cieniu grubego muru. Ale nie wzięła w rachubę, że w Mont cała ludność jest zdana na łaskę dyrektora, i że w zamian za jakąś drobną grzeczność wyświadczoną żonie więźnia, za trochę litości nieborak taki może utracić nędzną swą pracę, narazić na ruinę drobny przemysł domowy, związany ściśle z cytadelą, jako konsumentką. To też właściciel drżąc na całem ciele, wymówił pewnego dnia pokój pani Guilmain, a nie znalazł się drugi, któryby jej chciał odstąpić podobne mieszkanie z widokiem na więzienie polityczne. Ofiarowano jej natomiast wiele pokoików, z okien których widzieć mogła niezmierne pustaci trzęsawisk, ale na cóż się to mogło biedaczce przydać. Wreszcie pewien stary rybak, niezależny od nikogo, z tej racyi, że był zupełnym nędzarzem, odstąpił jej kąt w swoim stojącym nad brzegiem morskim szałasie.
Zdawało się, że sprawę wygrała. Ale okazało się wnet, że ostatnie słowo w tej kwestyi pozostanie przy subtelnym dyrektorze, wytrawnym kacie. Okazało się, że potrafi on przeszkodzić rozmowom, wymianie listów, że nawet wymianę spojrzeń zdoła uniemożliwić. Potężną jest złość ludzka i wynalazczość w tym kierunku dziwnie jakaś łatwa.
Pomysłowy dyrektor wymyślił nową kratę. Miała ona spuszczać się od powały do ziemi w odległości znacznej od okna, niby firanka, a być tak gęstą, by nie można niemal niczego na zewnątrz widzieć. W ten sposób odcięty więzień nie będzie mógł wcisnąć się we wręb okna, gdzie dotąd spędzał dni całe, wpatrzony w okno swej żony. Ani spojrzenie, ani głos nie wydostaną się na zewnątrz, a gęsta firanka nie przepuści listów ni dzienników, dotąd wciąganych do kaźni zapomocą nitek, o różnych porach dnia i nocy, dla zmylenia czujności straży.

LVII.

Generalny inspektor więzień państwowych, któremu przedłożyć musiano plan nowych krat, potępił go poprostu i odrzucił jako zgoła bezcelowy i nieużyteczny. Należało przeto uzyskać pretekst, udowodnić, że zarządzenie to, wywołała istotna potrzeba. W takich razach jedyną i niezawodną metodą bywa metoda prowokacyi. Zakazano więźniom zbliżać się do okien a strażnikom zalecano uważać, czy nie dojrzą u kraty twarzy więźnia. W razie dostrzeżenia, mieli przestrzedz, a gdyby to nie poskutkowało, strzelać. Oczywiście obostrzenia takie leżą w zakresie władzy dyrektora więzień, a wyższa władza administracyjna nic o nich nie wie. Więźniów nie powiadomiono o zakazie, dowiedzieli się dopiero od żołnierzy.
Pierwszym był Blanqui. Siedział na murze okiennym i dumał nad tem, jak marnem i hałaśliwem było całe ostatnie powstanie, jakie dzieciństwa popełniali wszyscy od pierwszej chwili, dalej w jakich warunkach, okolicznościach i przy jakiej taktyce udaćby się mogło obalenie istniejącej formy rządu. Myślał jeszcze o różnych rzeczach i ludziach, o żonie, której oczekiwał z utęsknieniem, ulicach znanych dobrze, przyjaciołach, a oczy jego błądziły po bezkresnej płaszczyźnie lotnych piasków i trzęsawisk, po daleko na horyzoncie połyskującem morzu w odpływie. Odszedł tak bardzo od rzeczywistości, że nie słyszał, iż go ktoś woła. Dopiero po dobrej chwili, na ponowne wołanie zbudził się z zadumy i z najwyższem zdziwieniem spostrzegł, iż żołnierz mierzy doń z karabinu przez kratę. Odskoczył instynktownie w tył, ale zażądał wyjaśnienia od dyrektora. Dyrektor odpowiedział z niesłychaną uprzejmością, że było to nieporozumienie, pomyłka, żołnierz zostanie ukarany i rzecz nie powtórzy się już nigdy. Ale trzeciego dnia to samo rozległo się wołanie, żołnierz złożył się znów do więźnia. Podobną też była odpowiedź dyrektora. Usprawiedliwiał się jeno jeszcze słodziej może. Tegoż dnia wieczór doświadczyli tego samego Martin Bernard, Guignot i Delsade. Ale Delsade był sangwinikiem, porwał tedy lichtarz z palącą się świecą, energicznym ruchem postawił go na przymurku okna, przytknął twarz do kraty i wrzasnął do żołnierza: Strzelajże teraz kanalio jedna!... No strzelaj że, przecież jasno i możesz dobrze zmierzyć.
W ten sposób nareszcie stało się czego chciano. Żołnierz w służbie został ciężko obrażony, dodano do tego zarzut ciągłego rzucania kośćmi z mięsa i kamieniami w patrole przechodzące pod oknami i wszystko razem przedstawiono jako groźny bunt. Tymczasem rzucanie kośćmi było niemożliwe, ponieważ więźniom dawano zawsze mięso bez kości, aby zdobyć kamienie, musieliby chyba paznokciami łupać bloki granitowe ścian. Innego sposobu na to nie było. Jednak kamienie i kości faktycznie spadały na głowy żołnierzy, i wytłumaczyć to łatwo, jeśli się weźmie w rachubę fakt, że pomieszkanie dyrektora znajdywało się ponad kaźniami politycznych przestępców. Niedługo zarówno więźniowie jak i strażnicy dowiedzieli się prawdy. Przychwycono razu pewnego syna dyrektora Theurriet na tej arcymiłej i dyplomatycznej zabawie. Poczyniono natychmiast odpowiednie kroki, ale, niestety, było już za późno. Raport odszedł już do ministerstwa, a w krótki czas potem zaprowadzono podwójne okratowanie okien.

LVIII.

Ale wszystko to nie mogło obchodzić Blanquiego. Przeżywał on w tym czasie rzeczy straszne; zapamiętawszy się w bólu, nie słyszał nic, nie czuł niczego. I ból ten dał mu jasnowidzenie. Widział, że oddala się odeń z każdym dniem bardziej to, co jedynie kochał na świecie, że odchodzi, by nie wrócić już nigdy. Jasno widział zbliżającą się katastrofę i nie zdziwił nawet gdy przyszła.
Dokładnie, co do dnia w rok po rozstaniu, 31 stycznia 1841 roku, umarła w 26 roku życia Amalia Zuzanna. Dobiło ją uwięzienie męża, zmarła z tęsknoty i żalu, że nie może lotem jaskółki przebyć dzielącej ich przestrzeni i choćby otrzeć się skrzydłami o więzienną kratę. Konała przez ciąg roku. Przez cały rok Blanqui czekał na jej ozdrowienie i spełnienie obietnicy przyjazdu do Mont-Saint-Michel. Wierzył przez cały rok, że pierzchnie straszna, szara mgła co wszystko dławi, rozstąpi się, a na tle jasnego szafiru nieba zjawi się ta, której czekał. Daremne czekanie, wahanie się ciągłe między wiarą i rozpaczą, to były jego wnętrzne przeżycia tego roku, to były jego męki. Teraz skończyły się, ale rozpoczęło się co innego. Ona, ta której czekał, przyszła, przyszła doń wreszcie, ale przyszła po śmierci.
Gdy mu urzędnik oznajmił nowinę, ani drgnął. A gdy został sam skulił się tylko, obrócił plecami do drzwi, oparł czoło na rękach i patrzył na morze, patrzył długo, nie widząc nic zgoła. I nieświadomy czasu co upływał, siedział tak do wieczora, aż do czasu gdy noc pogasiła wszystkie blaski fal morskich, zabrała ze sobą barwy, a cisza się roztoczyła po świecie. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że jest czemś odrębnem od tego świata zjawisk, dusza wróciła, poczuł się sobą. Ale odtąd już wszystko było mu mniej więcej obojętnym dodatkiem do jego marzeń. Gorączka owładnęła jego myślami, wszedł w świat dziwny zwidywań i halucynacyi.
Wydaje mu się że oto po ołowianej, szarej, falistej powierzchni morza sunie trumna. Zrazu czarna, bieleje potem, zmienia kształty, staje się ludzką postacią sztywną i martwą, potem rozjaśniają się rysy jej twarzy, jestto mumia. Ale powoli opadają z niej osłaniające członki białe paski płótna, wstaje, chwieje się na falach, jak maszt rzucanego burzą statku. Tak, to ona, poznaje ją doskonale, jakże zresztą mógł nie poznać? Ale jakże się zmieniła, jaka blada! Nogi jej sztywne, ściśnięte razem, jak je ułożono na śmiertelnej pościeli, ręce wyciągnięte wzdłuż ciała chude i nagie, cała zresztą strasznie wysoka i chuda, zbliża się, idzie, czasem znika, ale po chwili zjawia się jeszcze bliżej. Wraz z przypływem morza postępuje naprzód, dopływa aż do kraty, szuka wejścia, cofa się i zbliża, twarz jej to zjawia się, to znika, rozpływa w mgłę białą i znowu występuje wyraźnie, a na twarzy jakby wyraz żalu, że miłość się skończyła, jakby wymówka, że trwała tak krótko. Włosy jej zwite w warkocze zwisają na dół, jakby wodą przesiąkłe włosy topielicy; czarne oczy mają połysk szklisty, przezroczystość martwą okien, nieoświetlonych połyskiem wewnętrznych świateł. Już teraz nic jej nie będzie przeszkodą, ni straże, ni kraty, ni zamki. Rozpływa się, rozprasza w gęsty opar, czy dym, zatraca swe kształty, przestaje na chwilę istnieć, ale wnet kondensuje, zestala, już blizko, już w kaźni. I oto znów jest z mężem, znowu jest mu wierną towarzyszką. Tylko daremnieby wyciągnąć ręce, chcieć ją pochwycić w ramiona i przycisnąć do serca. Wróciła niedotykalną.

LIX.

I odtąd Blanqui nie był sam. O tych samych niemal godzinach zjawiała się ona, ta, której się żywej doczekać nie mógł. Żył z umarłą, oswoił się z faktem śmierci, tak, że przestała dlań istnieć. Gdy tylko mrok począł gasić barwy i przysłaniać gazą czerni świat cały wokół, na niebie poczęły mu się okazywać przedziwne zjawy, niby chmury co ciągle zmieniają kształty. Nie potrzebował ich wywoływać. Na tle tych przemian przychodziła doń „ona“ do kaźni i poczynała długie rozmowy z jego duszą. Opuścił ją, póki żyła, dla więzienia, a ona znów porzuciła go dla grobu. Przez długie miesiące, nawet lata, była jedynym celem jego marzeń, jedynym przyjacielem, który mu słodził wdowią samotność życia. Później, gdy odeszła, z ust jego wydzierały się okrzyki bólu, świadczące o tem czego doświadczył, ale nie mówił o tem co stanowiło rozkosz i rozpacz niezmiernie długich, bezsennych nocy. Milczał podczas gdy go odwiedzała, tajemnicą osłonił treść rozmów tak bolesnych, a tak pożądanych jednocześnie. I nikt z otoczenia nie domyślał się co przeżywał człowiek, dwoma tknięty śmiertelnymi ciosami; nikt nie wiedział, jakie szepty rozlegały się wśród czterech ścian granitowych kaźni, nie mógłby nikt nawet pójść za nim ową krętą linią wspomnień, którą się ześliznął w dół, w to co minęło. Zatrwożony o swą tajemnicę milczał i nie padła ani jedna łza na kartki książki, którą czytał. Płakał w samotności i wszystkie jego łzy pozostały nieznane.

LX.

Coraz częściej zapadał w bezwład i milczenie. Przeżywał dni bez dat, gdzieś w omroczach żałobnych bez nazwy i barwy. Skamieniał w tych przestworzach i był dla świata jak posąg bólu. Do półświadomości budził go jeno odgłos kroków, zgrzyt kluczy i głosów. Wtedy wizya pierzchała, a on zdziwiony patrzył wokoło. Podczas gdy Blanqui był chory, zobojętniały na wszystko i zmęczony tem dziwnem życiem, poczęły zaostrzać się niezmiernie stosunki więzienne i wszybkiem tempie doszło do barbarzyńskich prześladowań. W kwietniu 1841 postanowiono zaprowadzić owe podwójne kraty u okien, odcinające więzienie do reszty od światła i zaraz też gorliwy dyrektor przystąpił do wykonania swego umiłowanego pomysłu. Odbywało się to w sposób dość oryginalny. Spowiednik cytadeli, ks. Lecourt, wchodził zazwyczaj do kaźni wraz z budowniczym i jego pomocnikiem i zwracał się z wyrazami niezmiernego współczucia do więźniów. Ściskał im dłonie, wypytywał się o zdrowie, proponował, że podejmie starania w różnych sprawach, słowem grał rolę najlepszego przyjaciela, najczulszego i najtroskliwszego o swe owieczki kapłana. Równocześnie dokonywano potrzebnych pomiarów. W ten sposób uniknięto dyskusyi, starć, a może nawet jawnego oporu. Sam Blanqui, mimo zwykłej swej zimnej krwi i bystrości w obserwowaniu, nie spostrzegł się i dopiero po wyjściu słodziuchnego duszpasterza począł się domyślać, co to wszystko mogło znaczyć. Oto co pisze w jednym z listów swych do Fulgencyusza Girarda: „Dziwna osobistość ten nasz spowiednik. Jest to ksiądz, a zarazem cieśla; po mszy zdejmuje trzewiki i wdrapuje się na rusztowanie, fabrykuje i zakłada rygle i zamki, robi kraty i okuwa drzwi więziennych cel, spowiada swe owieczki i sam je potem zamyka“.

LXI.

Dnia 18 kwietnia odbyła się inspekcya, przybył na nią podprefekt z Avranches. Wobec urzędnika dziewięciu więźniów sprowadzono do kancelaryi. Nazwiska ich: Barbés, Delsade, Dubourdieu, Martin-Bernard, Guignot, Godard, Guilmain, Vilcoq, Blanqui. Gdy stanęli w obliczu swych pogromców, powiadomieni zostali, że z powodu koniecznych naprawek w kaźniach, które dotychczas zajmowali, przez parą dni będą mieszkać gdzieindziej. Delsade niedyskretnie zażądał wyjaśnień. W tejże chwili porwano go i długimi kurytarzami zawleczono do celi karnej, nie szczędząc po drodze kopnięć, kułaków i pchnięć bagnetu lub szpady. Zresztą wszystkich innych również zaprowadzono do cel karnych, gdzie przez trzy czy cztery miesiące znosili najsroższe katusze. Cele karne są przeznaczone dla złodziei i innych krnąbrnych przestępców kryminalnych. Są to niejako strychy Mont-Saint-Michel. Po stronie północnej cytadeli umieszczone, wznoszą się na sto metrów ponad trzęsawiska nadmorskie, dominując ponad wysokim dachem klasztoru. Na tej wysokości oczywiście cele wystawione są na wszystkie wichry? niby latarnia morska, wznosząca się wysoko w niebo z pośród pustaci i rozłogów niezmierzonych. Dwa i pół metra szerokie, metr i pół długie ściany kaźni karnej stanowią powierzchnię dostateczną dla dzikich igrzysk wiatru, co tłucze w nędzne schronisko więźnia, to cichnąc, to znów wracając z siłą wzmożoną. Przez zimno, którem siecze, wycie i lament, którym napełnia małą przestrzeń celi zdaje się sam być więźniem i skazańcem ów wicher północno-zachodni, lodowaty, który urodził się gdzieś w Grenlandyi, płynąc ponad Anglią, przejął wszystko jednym olbrzymim dreszczem, a nareszcie utknął tutaj, zaplątał się skrzydłami w tej oto zatoce, wbił się głową w błoto trzęsawiska. Tak, wicher ten nigdy stąd nie odchodzi, nigdy całkiem nie cichnie, jest zewnątrz cytadeli, we wnętrzu, wszędzie, ale ciągle przesiąkły parą morza, nie suszy murów, z których ścieka wilgoć, nie uzdrawia ich. Powietrze kaźni bez przerwy, ustawicznie duszne, jakby zatęchłe od wilgoci, cuchnące wyziewami kubła, owego strasznego narzędzia tortury. Ani śladu pieca, kominka, jakiegokolwiek ognia. Aż do maja więźniowie dzwonią zębami, leżąc skurczeni w zimnych łóżkach, dławiąc się odorami najwstrętniejszymi. Takie były teraz ich najświeższe męki. A trwały długo.

LXII.

Klatki te, wzniesione na przeszło ośmdziesiąt metrów ponad poziom błotnych trzęsawisk i morza, nie posiadały okien, jeno przez otwór okratowany pod sufitem dostawało się do wnętrza trochę powietrza i światła. Nędzne owe komórki mierzyły ledwo cztery metry kwadratowe, miast łóżek trochę słomy w pace, służyło więźniowi za legowisko. Poza tem było tam jeszcze jedno krzesło i wyż wspomniany kubeł. To stanowiło umeblowanie. Trzeba było stoczyć walkę zaciekłą z silnym wichrem, deszczem siekącym po twarzy, by przycisnąwszy czoło do krat, zobaczyć dalekie skały, sylwetkę ruin „la Merveilleuse“, piętrzące się fale przypływu, bielejące w dali żagle i wreszcie, na samym skraju horyzontu koło Causale, zatokę otwierającą się na pełne, ogromne, bezkreśne morze.

LXIII.

Podczas przemieszkiwania w owych celach poprawczych, dyscyplina stała się jeszcze surowszą, prześladowanie stało się rzeczą codzienną. Tych, którzy pytali o powód przeniesienia ich na inne mieszkanie, zawleczono do kazamat podziemnych i zakuto w łańcuchy. To samo uczyniono ze skarżącymi się na złe pożywienie i złą jakość wody do picia. Wszyscy poszli do podziemi i okaleczono im nogi i ręce kajdanami. Ciągniono ich za nogi poprzez kurytarze do nor oślizłych od wilgoci, gdzie roiło się od szczurów, robactwa wszelkiego rodzaju, do pieczar wykutych w skale. Barbès doświadczył tego pewnego dnia, gdy nie chciał wrócić po przechadzce do swej celi, której okratowany otwór pod sufitem zatkano podczas jego nieobecności, tak że stało się w niej ciemno i jeszcze duszniej. Obalono go na ziemię, piętnastu dozorców rzuciło się z wściekłością na leżącego, drąc mu włosy z brody i głowy, kopiąc po piersiach. Głową tłukł o kamienie, gdy go wleczono. Zamknięty został do nory zwanej „in pace“, niczem nie różniącej się od grobu. Delsade i Martin Bernard, którzy usiłowali interweniować, tę samą ponieśli karę.
Później przyszła kolej na innych, którzy ośmielili się krzyczeć. Dozorcy, w szable uzbrojeni, siekli ich gdzie padło, zakuli w łańcuchy, bili kolbami karabinów, mierzyli do nich, krew ciekła, a potem znowu to samo... poszli do kazamat, albo w celach zostali przykuci do ścian. Przez całą noc z głębin podziemnych cytadeli dobywały się jęki, krzyki, szczęki żelaza, płacz i wołanie o litość. Znikła wszelka odpowiedzialność, wszelaki cień sprawiedliwości; przemocy maniaków nie było już żadnej granicy, i okrucieństwo doszło do szczytu, przeobraziło się w zwierzęcość, złączyło z potworną ironią. Pozabijano wychowańców więźniów, a więc kury, gołębie, pozbawiono ich jedynych stworzeń, do których czuli przywiązanie. Pobladłym, półmartwym od męki, śmieją się kaci w twarz, drwią z ich osłupiałego spojrzenia, zaciśniętych zębów.

Był to czas najokropniejszy, to też choroby się szerzą pośród więźniów, pomieszanie zmysłów zwłaszcza zjawia się i przybiera charakter epidemiczny.

LXIV.

Przez czerwiec, lipiec i sierpień więźniowie przebywają ciągle jeszcze w celach karnych. Blanqui miał być ostatnim z tych, którzy powrócili do swych kaźni. I powrócił też 23 sierpnia, po stu dwudziestu siedmiu dniach męki, która podczas letnich miesięcy przybrała inną formę. W tym czasie wiatr przestał być dręczycielem, roli tej podjęło się słońce. Upalne promienie przenikły ściany cel, tak wysoko pod niebem zawieszonych, wytworzyła się temperatura niemożliwa do zniesienia. Nie można było teraz już nawet wyglądać otworem po sufitem umieszczonym. Łachy trzęsawisk stały się błyszczące, białe, wrogie. Ledwo któryś z więźniów spojrzał, musiał umykać oślepiony. Teraz szło o to, by znaleźć w maleńkiej celi kącik zacieniony. Z trwogą śledził za nim wzrok nieszczęśnika, cień i chłód stały się wnet złudzeniem. Więźniowie formalnie piekli się i dusili w smrodliwej atmosferze cel, tych ohydnych pieców, wzniesionych na stumetrową wysokość. Jedna ulga, jedyny odpoczynek, to owa godzinna przechadzka. I wówczas widywali więźniowie wielki kawał morza. Wówczas to mogli radować się jego widokiem. Ale choć z trudem przez wysoko umieszczone okna oglądane, wywierało to morze także czasu pobytu w celach karnych, zwanych „Petit Exil“, swój dobroczynny wpływ na więźniów. To też oczy ich biegły ku niemu, pogardliwie odwracając się od cudów architektury opactwa. Nie chciano patrzeć na cudną, delikatną florę gotycką, przejrzyste, pajęcze niby, siatki rzeźbionych okien, bogactwa liści i kwiatów, co osłaniały kapitele, to zwite spiralnie, to odsłaniające aż do dna wnętrze koron. Nie istniało dla nich dziwo zamieniające szczupłe, klasztorne podwórze w mistyczny ogród, granitowej pełen roślinności. Nie uznawali sztuki, żyć, przetrwać te wszystkie straszne godziny, tyle okropnych godzin wszystkich pór roku, pozwalała im jeno natura, jeno morze. Czasem było tej barwy co deszcz, potem znowu niepewne, melancholijne, złote, tajemnicze, rozległe, innym razem zmienne i kuszące... Jednem słowem cała potęga energii nagromadzonej tonęła w tem morzu. Było ono czynem bezczynnych, obrazem olbrzymim ich złudzeń. Morze to kradło im wolę, zabijało czas, rozbrajało złość, uciszało bunty, koiło, unicestwiało wszystko widokiem ogromu i wieczystym, nieposkromnionym, nad wszelką mocą ludzką panującym szumem swych fal.

LXV.

Uczucie, że wszystko na nic, podobnie jak innymi, owładnęło także i Blanqim. Przychodziły nań takie chwile zniechęcenia i wstrętu. Umysł jego metodyczny i kierowany jasną i świadomą swych celów myślą, szarpała rozpacz bezczynności. Zawsze gotów do buntu, do czynu, do aktów odwagi ponad zwyczajną miarę, przeżywał teraz straszne chwile odpływu woli, niezmiernie długie okresy męki, z której dusza nawet pragnieniem wyrwać się nie czuła sił. Przeżył to, co tak trafnie określił Balzak, jako chwile ogromnej niemocy, kiedy to gieniusz wysila się, wytęża całą swą moc, by rodzajnymi uczynić beznadziejnie, niepłodne piaski pustyni. Opuszczają go w takich chwilach nawet zwyczajne marzenia, przestaje zajmować się ulubionemi studyami socyologicznemi, wszystko go opuszcza w czem leży siła broniąca przed złem, pozostaje bezbronnym, samotnym, jak inni i wówczas, bez zdolności odczuwania nawet, wpatruje się w morze, w którem toną myśli, na bezdroża schodzą pomysły, a tylko zjawy bez określonych konturów wstają i znikają ustawicznie.
Zrazu spoglądał na rozlewną, ruchomą dal z ciekawością, miał co dnia niespodzianką; fale były wciąż inne, a wszystko razem jakieś niezmiernie obce. Nie takiem było morze, które pamiętał z czasów dziecinnych, morze latyńskie, szafirowe, nakryte jasną kopułą nieba, zawsze ciche, łagodne nawet w burzy, nieumiejące przerażać wybuchami szału. Jakże obce były mu te nieskończone piachy, lotnego i grząskiego błota ostępy, ta szarość wieczysta, okrywająca wszystko, chłonąca barwy, ta woda mętna zawsze spieniona, jakby w nieustającej złości, ów wiatr szalony nie słabnący nigdy, te dzikie ptaki przelatujące ponad wodą, z rozdzierającymi duszę, wołającymi o pomoc okrzykami. Tak obce mu były wszystkie te rzeczy, obcem było morze, tłukące bałwanami w podnóża skał i opadające po szturmie z jękiem pomstą dyszącym.
Patrzył na to wszystko z okna swej celi, z wyżyn tarasu fortecy podczas przechadzek, skąpo wydzielanych więźniom, i widowisko to osmucało go. Spoglądał na ciągłe zmaganie się wody i ziemi, walkę bezustanną dwu żywiołów, dwu form materyi, brutalną walkę o pierwszeństwo. Czasem morze się cofało, odchodziło w dal, rysując się jeno na horyzoncie wąską, białą linią. Nagle zrywało się, rosło, zbliżało się, piętrząc, zataczając koliste linie, nadchodziło, zagarniało wszystko, piasek, skały obrosłe kosmatymi porostami, ziemię okrytą szaro-purpurową murawą, ale zdobywało w ataku wszystko po to, by znów wszystko utracić.
Niebo podobnem było do morza. Szafir plamiły gęste kłęby chmur, postrzępione jakby zwitki szmat brudnych. Czasem też spuszczała się z góry płachta mgły i poczynało w niej kotłować jak w morzu, czasem nastawała cisza odpływu, znikało niemal światło, wsiąkało w opar wilgotny, wówczas nastawała chwila bezruchu, ale zanim zdołała ją pochwycić dusza i odczuć ukojenie, skądś nadciągały wiry nowe, poczynały się ruchy rytmiczne, rosły i wnet rozpętywał się orkan, wracało szaleństwo ze zdwojoną mocą.
A na wszystko to, na wzajemne odbijanie się ruchów wody i chmur patrzą z poza kraty nieruchomo oczy człowieka. Wszystko to porusza się, żyje, jest na wolności. Ptaki latają, suną łodzie, gonią się po niebie chmury. Jakże dziwnie patrzeć na ruch przez kraty, przez wieloboki krat. Zdaje się, że pejzaż cały jest podobnie jak patrzący, w więzieniu. Woda i chmury są to różnobarwne plamy biegające tu i owdzie od jednego czarnego pręta do drugiego, świat cały pocięty jest liniami kraty i coś go trzyma w tych ciasnych granicach. Więzień zamknięty w klatce traci zwolna sąd o rzeczach, i wydawać mu się poczyna, że to on patrzy na klatkę, w której zamknięta funkcyonuje maszyna dziwna, poruszana motorem powszechnej grawitacyi. Obserwacyi już nie kontroluje logika budująca wnioski z premis, jeno bezpośrednie wrażenie istnieje i oto cela więzienna wydaje się punktem kędyś w przestrzeni, nie wiadomo gdzie, okno jakąś ramą obrazu dziwnego, a natura przypadkową jeno dekoracyą dramatu, gdzie nie działają ludzie, bohaterami są jeno myśli.

LXVI.

A myśli te są jedyną ucieczką więźnia. Dosłownie ostatnią. Blanqni nie jest już zdolnym nawet do kontemplacyi. Znużył go wschód słońca, południe, zmrok, noc, wiosna, lato, jesień i zima. Morze zwiększa jeno smutek, szamotanie się jego i pomruki wywołują jeno zły humor. Podobnie do rozpaczy doprowadza go to, co może dojrzeć z okna, więc zębate mury, linie fortyfikacyi, cuda bogatej architektury, rzeźba, której fragmenty rzucają mu się w oczy gdy wychyli się za próg kaźni, koronkowa siatka, okrywająca ponure łuki galeryi, granitowe klasztorne podwórze, zmienione przez sztukę w cudowny ogród mistyczny o granitowych kwiatach, przecudne witraże z których w kaskadach spadają smugi przecudnych barw. Buntuje się przeciw sztuce, duszę jego, miłującą klasycyzm, napełnia ironia i pogarda na widok owych wytworów średniowiecza i romantyzmu. Nigdy nie interesował się architekturą, a zresztą zamknięty w gotyckiej fortecy, zniechęcony i zbolały nie mógłby podziwiać tej sztuki, choćby lgnął do niej całem sercem. I cóż mu z tego, że rzeźbą pokryte było całe więzienie, gdzie marniał zamknięty na potrójny zamek. Toteż listy, jakie pisuje do przyjaciela, adwokata w Avranches, Fulgencyusza Girarda, pełne są drwin gorzkich. Znajdujemy też w nich dowcipne uwagi pod adresem tego ostatniego. Girard bowiem, oburzony na katowanie więźniów po kaźniach i kazamatach, całe życie nie przestawał jednak zachwycać się gotycką rzeźbą i architekturą. Zresztą nic nie zadawala Blanquiego, nawet te zielone, nędzne figi, stanowiące chlubę mieszkańców Mont. Choć wszyscy twierdzą, że są niemal dojrzałe i niemal dobre, Blanqui, południowiec, nie wierzy w moc twórczą północnego, bladego słońca, którego promienie z trudem sobie poprzez mgłę torować muszą drogę: „Wszystko — mówi — jest złe w Mont-Saint-Michel“.
Odwraca się do wszystkiego plecami, nie chce rozumieć tego co go otacza. Odcina się od najprostszych rzeczy i co dnia spotykanych ludzi, nie zapomina natomiast ani na chwilę o żonie i nie opuszcza go troska o syna. Ale równocześnie czuje, że minął okres bezwoli; teraz widzi przed sobą cel, chce się uchronić od choroby umysłowej, abulii i szaleństwa, które szerzą się pośród więźniów. Poczyna walczyć z przymusową bezczynnością, rozmyślać nad możliwością wyzwolenia, zajmuje się historyą, potem, naturalnym biegiem rzeczy, powraca do polityki.

LXVII.

Natężeniem woli stara się teraz przenieść myślą daleko, dostać się napowrót do wielkiego zbiorowiska ludzkiego. Stara się ujść samotności, wyrwać się duszą ze środowiska, które mu zadaje codzienne tortury, siłę woli przeciwstawić udręce, zamknąć oczy, nie widzieć kraty podwójnej swej kaźni. Walczy z całym wysiłkiem, do jakiego jest zdolny, z fizycznem cierpieniem, które poczyna opanowywać jego wątły organizm, bólami krzyża, obrzmieniem gruczołów, febrą, zjawiającą się w parodniowych odstępach. Najgorsze są teraz noce. Budzi się co chwila, prześladowany okropnymi snami, jęczy przez sen, ale wysila się, by pozostać obojętnym na łoskot zamku, by nie zalterować się, gdy ront nocny brutalnie zbudzi go ze snu. Słucha bez drgnienia gniewu ni zdziwienia słów lekarza i dyrektora, którzy odmawiają mu prawa przeniesienia się do szpitala więziennego, co dozwolonem jest zawsze nawet złodziejom... Z zupełnym spokojem przyjmuje ich zapewnienia, że się przyzwyczai do nowych warunków życia. Wyrzeka się dyskutowania, zresztą bezcelowego wobec szelmowskiej ironii kierownika administracyi i obojętności lekarza. Milczy, gdy dyrektor mówi, że jest to rzecz całkiem naturalna, iż od czasu do czasu umiera jeden z więźniów, że niewola jest dobrodziejstwem dla ludzi bez środków do życia, że doskonały wikt, jaki więźniowie dostają, wprawia w zdumienie i oburza niemal obcych, zwiedzających Mont-Saint-Michel, którzy przyjść nie mogą do siebie z podziwu, iż tak dobrze traktuje się więźniów politycznych, zbrodniarzy ohydniejszych stokroć od morderców i złodziei. O pożywieniu tem opowiada Blanqui okropności w jednym z listów, pisanych w tym właśnie czasie. Wyraża się z najwyższym wstrętem i goryczą, mówi, że dostają zamiast mięsa i rosołu, rozkładającą się, surową padlinę, pływającą w popłuczkach czy pomyjach. Robactwa pełno w potrawach, które zresztą więźniowie nazywają lekarstwem na wymioty. Grochowianka składa się w połowie przynajmniej z gąsienic i karakonów, jest to prawdziwe powidło z robactwa.

LXVIII.

Blanqui wysila się przezwyciężyć to wszystko obojętnością i pogardą. Myślą cofa się w przeszłość, stara stworzyć sobie obraz chwili obecnej i na jego podstawie sformułować przyszłość.
Przedewszystkiem musiały go ciekawić dzieje rzeczy otaczających. Blanqui nie mógł przemieszkiwać w granitowym grobowcu, nie zastanawiając się nad tem, co się tutaj i w najbliższej okolicy działo w czasach dawnych. Najbliższą mu na razie była historya pułapki, w której raz zamknięty nieszczęśnik, jak dziki zwierz, co wpadł w muł grząski mrze, a gdy muł stwardnieje na skałę, potomne wieki odkryją odbite na kamieniu jego kształty. Z kilku książek, jakie udało mu się dostać bądźto z biblioteki więziennej, bądź też od jakiegoś uprzejmego dozorcy, Blanqui dowiedział się jakiem i były dzieje formowania się Mont-Saint-Michel, jakie siły wycisnęły na niej ślady swego istnienia, jakie fale żłobiły jej zbocza i szarpały piaski podnóża.
Patrzył na przetwarzanie się geologiczne skały, widział jak stopiona lawa wydobyła się z pokładów łupku, jak zastygała zestalając się w twardy stożek, potem zamajaczył mu przed oczyma prastary pejzaż, dostrzegł zieleń na równi nadmorskiej, las osłaniający brzeg, a w oddaleniu sześciu kilometrów ową skałę. Daleko wówczas wśród lądu sterczała, zamykając zatokę, roztaczającą się od Concalu, aż po archipelag Chausey. Była to epoka bujania ogromnych trzcin i szuwarów, gęste kępy otaczały obszary mokrych wieczyście łąk, wszędzie pełno było zieleni, cienie długie słały się po ziemi. Pod drzewami dostrzegł Blanqui druidów. Miejsce ich później zajęli kapłani. Ale wraz z upływającymi wiekami zmieniał się też wygląd tego zakątka. W VII wieku ostatnie olbrzymy leśne zapadły się w grząski grunt, jodły i dęby zginęły, pogrzebane w bagnie, fale morskie, szarpiące bez przestanku grunt wybrzeża, nie dopuszczają żyć tutaj żadnej roślinie. Ziemia staje się więc jałową i niebawem z pośród piasku sterczącą widać jeno twardą skałę. Oprócz natury, na niszczenie miejsca tego wysilali się też i ludzie. Przez szereg wieków grasowali tu korsarze normandzcy, rozgrywały się walki, o których dokładnych wieści nie zdołał nikt zebrać i dopiero dużo później, gdy stosunki się ustaliły, obyczaje złagodniały, biskup Avranches Aubert objął skałę w posiadanie i zbudowawszy na jej wierzchołku w r. 709 kaplicą i klasztor, osadził tam dwunastu mnichów. Z biegiem lat znowu się wszystko zmieniło i Mont objęli Benedyktyni, w miejscu dawnego pobudowawszy nowy, obszerny gmach otoczony silnym, wysokim murem. Monaster zwolna zamienił się w fortecę, rozszerzył na stoki góry i zakwitło tam życie dostatnie, wygodne, swobodne, a mnisi, rycerze i uczeni „skrybowie“ czuli się bezpiecznymi i z wyżyn Mont-Saint-Michel władali całym krajem okolicznym.
Ale dopiero w XII wieku kamienie tego labiryntu granitowego poczynają się pokrywać rzeźbą, na ciosach wznoszą się strzeliste wieże. Za czasu opatów, Rogera II.

i Roberta de Thorigny, ponad staremi, niskiemi budowlami ukazują się sklepienia lekkie wyższych pięter, stare piwnice i „sala straży“, szeroko rozsiadłe na twardem podłożu, podparte grubymi filarami, stają się podstawą konstrukcyj wykwintniejszych, a więc pięknej, tchnącej zmysłowością „sali rycerskiej“, refektarza o przecudnem sklepieniu żebrowanem, zwornikach pozłocistych i bogatych kapitelach wieńczących niby bukiety przepysznych kwiatów, święte kolumny. W wieku XIV., u jego schyłku, Pierre Leroy buduje południowo-zachodnie skrzydło klasztoru, wieżę „Perrine“, „ Petit Exil“, wielką bramę pomiędzy dwoma basztami, szerokie, kręcone schody. W latach 1462, 1469 i 1472, częstym tu bywa gościem Ludwik XI., ów król-lis podstępny, węszący, a tak gorliwie budujący zamki feodalne. Za jego przyczynieniem się, Mont-Saint-Michel staje się tem, czem miał być potem. Przeczuł on, że warownia będzie oddawała znakomite usługi, jako więzienie dla niewygodnych rządom śmiałków i kazał sporządzić drewnianą klatkę, wedle pomysłu dworzanina La Balue.

LXIX.

Czasu swej niewoli Blanqui w listach ciągle zastanawia się nad tą rolą policyjną, jaką spełnia Mont-Saint-Michel. Funkcye owe, którym nie sprzeniewierzyła się granitowa skała, przez szereg wieków stanowią ciągły temat, występują na pierwszy plan w jego opisach, toteż posiadamy długi spis nieszczęśników, którzy tam marnieli w czasach dawnych i nowych.
Lista sięga pierwszych wieków istnienia fortecy, epoki, kiedy istniały jeno ciężkie, niezgrabne murzyska i ciągle bez przerwy, często anonimowo, z siłą konieczności przesuwają się skazańcy, podczas, gdy Monasterem władają opaci potężni, wielcy panowie, wznoszący wciąż nowe budynki, zdobiący je dziełami sztuki, rozmiłowani w życiu spokojnem i wykwintnem. Popod salami, których sklepienia wspierają się na kolumnach, rozkwitających u szczytu kapitelami nieporównanej piękności, pod kościołem, co rozbrzmiewa harmonijnymi dźwiękami organów, biblioteką, gdzie panu ją niepodzielnie erudycya i rozum, po stromych, wilgotnych, wykutych w skale schodach zstępują więźniowie do kazamat, do nor, zwanych, i nie daremnie: „oubliettes“. Są to jakby dna studzien zalane wodą ściekającą ze ścian, do których powietrze dochodzi jeno pośrednio przez długie kurytarze, o sklepieniach niskich i ledwo półtora metra rozpiętości mających, tak, że skazaniec musi leżeć, albo siedzieć w kucki. Wyprowadzano ich stamtąd raz na tydzień i pozwalano na terasie, pod dozorem mnichów, odetchnąć świeżem powietrzem. Pewien zakonnik przeżył w tych warunkach dwadzieścia lat. Na liście, o której mowa, figurują nazwiska Anglików, dalej jest tam: Noel Beda, d’Avranches, syndyk paryskiego fakultetu teologicznego, przełożony kollegium w Montaigu, znajdują się liczni przywódcy hugenoccy, dziennikarz duński Dubourg, schwytany w Holandyi, który zmarł w twierdzy, konając przez długi czas, dalej różni autorowie pamfletów, finansiści, podejrzani. Rewolucya zburzyła Bastyllę, ale nie tknęła Mont-Saint-Michel. Nadano jej jeno imię: „Skała wolności“. Także jedną z baszt nazwano „basztą wolności“ i w latach 1793 i 1794 zamknięto w niej trzystu księży dyecezyj Avranches, Contance i Rennes, którzy odmówili złożenia cywilnej przysięgi wierności dla republiki. Czasu cesarstw a pełno w fortecy więźniów, wyższych oficerów, którzy nie chcieli się wyzbyć przekonań republikańskich, prócz nich znajdują się tam trzej jeńcy wojenni, rosyjscy generałowie. Za Restauracyi odsiadują tu karę między innymi: syn Boboeufa, publicyści, którzy dopuścili się przekroczeń prasowych, fabrykant sabotów Mathurin Bruno, półwaryat zwący się „królem Francyi“, wtrącony przez swego kolegę, króla francuskiego do więzienia na całe życie i wreszcie były członek Konwentu Lecarpentier, który umarł po dziewięciu latach, a którego głowę dotychczas przechowują w więziennej aptece.
Po roku 1830 lokatorami Mont, zostają legitymiści, skompromitowani w rozruchach royalistycznych w Bretanii. Najwięcej atoli republikanów. Może pamięta jeszcze Ludwik Filip — czasy to niedawne — że w młodości, jako książę Chartres, z guwernantką swą panią de Grenlis, zwiedzał raz opactwo w Mont-Saint-Michel. Pamięta pewnie, jak w zapale młodzieńczego oburzenia porwał siekierę i rzucił się rąbać klatkę tortur, wymyśloną przez Ludwika XI. Dawne to jednak czasy, choć niewiele lat minęło i teraz jeśli wspomni o Mont-Saint-Michel to nie dlatego, by usunąć narzędzie męki, albo złagodzić straszne warunki życia więźniów, ale poto, by zaludnić fortecę swymi wrogami i poddać ich całej surowości zemsty. Po rozruchach czerwcowych Mont przemieniła się w kolonię karną, gdzie internowano żołnierzy wraz z przywódcami jak: Joanne, Blondeaux, Lepage i Colombat. Wszyscy, prócz Colombata, któremu się powiodło nadludzkie niemal przedsięwzięcie ucieczki, znajdywali się jeszcze w cytadeli w chwili, gdy przywieziono powstańców z maja roku 1839, Martin Bernarda, Barbesa, Blanquiego i innych. Oto w ogólnych zarysach kronika więzienna Mont-Saint-Michel.

LXX.

Blanqui, jak powiedzieliśmy, wysilał się, by wejść w kontakt z życiem, by na nowo zapoznać się z bieżącą polityką. I udało mu się to poniekąd. Pisywał często do przyjaciela swego w Avranches Fulgencyusza Girarda, a przez niego przesyłał listy do matki i sióstr. Otrzymywał też tą drogą różne wiadomości, nawet dzienniki, to jest wycinki z dzienników i mógł teraz, z przerwami nieraz znacznemi coprawda — śledzić tok spraw publicznych, irytować się jednem, cieszyć z drugiego, badać czyny ludzkie i rozwój wypadków. Przez ciasne okienko kaźni widzi teraz Blanqui kierujących losami państwa, zebranych u zielonego ministeryalnego stołu ludzi jak: Guizot, Thiers, Soult, Mole, członków Izby, osobistości grające pierwsze role i komparsów wszystkich tych ludzi, szybko przechodzących z ław opozycyi na fotele ministeryalne i przeciwnie. Dalej na widowni Europy obserwuje przewijających się dyplomatów, ruchy ludów, przemarsze wojsk, z daleka patrzy na wszystko i wydaje mu się, że widzi czarne mrowisko w bezustannym ruchu. Od kiedy został zamknięty w Mont, działy się różne rzeczy: abdykowała królowa hiszpańska, Anglicy i Rosyanie manewrowali po Azyi, odnowiono fortyfikacye Paryża, walczono w Algerze, Blanqui słyszał niemal grzmot armat pod Beyrouth, widział trumnę, w której zwłoki Napoleona wracały do Francyi. Ale nie na tem koniec. Partya rewolucyjna w owym czasie złamana, zdziesiątkowana, musi zrezygnować z propagandy wśród szerokich mas. Natomiast kształtują się teorye socyalistyczne. Ludwik Blanc głosi zasadę interwencyi państwa, Proudhon anarchię, fourierzyści i saint-sinoniści snują swe marzenia o miłości wszechludzkiej, Cobet odkrywa Ikaryę, Daumier słynie ze swych rysunków, a równocześnie rozbrzmiewają harmonijne, spokojne słowa Lamartina.

LXXI.

Narówni z historyą i polityką studyował teraz Blanqui także literaturę. Mimo ograniczonej liczby tomów jakie znaleść mógł w bibliotece więziennej, nie jeden dzień i wieczór spędził na czytaniu, i przy książce zapominał o strasznem swem położeniu. Martin Bernard opowiadał potem nieraz do jakiego stopnia mogą ułatwić życie więźniowi, takie choćby książki jak: „Pamiętnik Kardynała de Retz“, „Podręcznik literatury“ La Hope’a, „Historyą Paryża“ Dulaure’a. Znaleziono list Barbèsa gdzie prosi, by mu przysłano z księgarni pani Fenard, powieści Lucheta, H. Latouche’a, Alfonsa Karra, Sainte-Beuva, Juliusza Janin: „Un nom de familie“, „Aymar“, „Sous les tilleuls“, „Volupté“, „Le chemin de traverse“, a wreszcie „Pamiętnik barona de Tvenck“ więźnia fortecy magdeburskiej, kochanka księżniczki Amelii, którego wtrącił do więzienia jej brat, Fryderyk II. Ale bardziej jeszcze niźli dzieje tego oficera pruskiego interesowały przymusowych lokatorów Mont-Saint-Michel losy Silvia Pellico. Był im nierównie bliższym. Blanqui w listach nazywa więzienie opactwa w Mont francuskim Spielbergiem, a podziemne kazamaty i „oubliettes“, znajdujące się głęboko pod klasztorem, przyrównywa ciągle do słynnych weneckich komór ołowianych. Nic dziwnego, że więźniów interesu je przedewszystkiem książka omawiająca więzienie, że ten rodzaj tematów opanowuje całą ich umysłowość i że snują ciągłe analogie.
Wszystko niemal innem jest w światopoglądzie Silvia Pellico. Blanqui nie znajduje w sobie żadnego z nim pokrewieństwa. Bo i jakaż być mogła wspólność idei tego chrześcijanina i rewolucyonisty? Nawet zwierzając się ze swych powątpiewań, opowiadając o atakach wnętrznego gniewu, nawet bluźniąc, Pellico pozostaje zawsze wierzącym, a wiara ustala się w nim, oczyszcza i trwa tem silniejsza, obmyta wyrzutami sumienia. Równie jasnym i niewzruszonym jest brak wiary Blanquiego. Ale życie silniejszem się okazuje od cech charakteru i myśli tak różnych u obu. Życie to właśnie zbliża i łączy co w nich jest sprzeczne, a podobieństwo losów jednego i drugiego świadczy o jakiemś dalekiem, niepojętem braterstwie. Czyż książka Pellica „Moje więzienie“ nie zawiera mnóstwa faktów, wydarzeń, przejść, jakby skopiowanych z dziejów niewoli Blanquiego. Tylko tam ten cierpiał dawniej. W Medyolanie podobnie jak tu, cele mnichów przemieniono w kaźnie więzienne, w komory o dachach ołowianych, wysokie, ciasne jak kominy skrytki na najwyższem piętrze Pałacu Dożów, lodowato zimno w zimie, podobne piecom ognistym w lecie, czyż nie odpowiadają jak najdokładniej celom karnym klasztoru Mont-Saint-Michel? Nawet przez czas jakiś podobnie nazywa się więzienie gdzie siedzi jeden i drugi. Przed osadzeniem w Spielbergu Pellica więziono na Ile Saint-Michel około Murano. I tam jak tu mniej więcej dwa stopnie kary, „carcere duro“, więzienie ciężkie, „carcere durissimo“, bardzo ciężkie. W pierwszym wypadku więzień ma łańcuchy na nogach, śpi na gołych deskach, je nędznie i musi pracować; w drugim zakuwają mu nogi i ręce, prócz tego pas żelazny obejmuje go wpół ciała i przygwożdżą do ściany tak, że ledwo dwa kroki zrobić może. Za całe pożywienie dostaje jeno chleb i wodę. Stosowanie łagodniejszej, lub ostrzejszej kary określone zarówno w opactwie normandzkiem, jak i w forcie austryackim, specyalnym regulaminem. Tu i tam kazamaty wykopano głęboko pod ziemią. Tu i tam mięso jest zgniłe, niemożliwe do jedzenia, wywołuje wymioty, a więźniowie chorują z obrzydzenia i głodu. Tu i tam przechadzka trwa godzinę, i spaceruje się pod nadzorem żołnierza z nabitym karabinem. W obu przybytkach niewoli nagle i niewiadomo z jakich powodów następuje nagle obostrzenie, odjęcie drobiazgów, książek, w Mont podwójne kraty, tam otaczanie palisadą podwórza, tak by odciąć dręczonym widok świata zewnętrznego. Analogie tak liczne świadczą, że chyba wszystkie więzienia cywilizowanej Europy podlegają jednym i tymsamym prawom.
Podobne są też szczegóły życia, pomysły i usiłowania więźniów dwu krajów tak odległych. Silvio podczas przeprowadzania go z jednej kaźni do drugiej poznaje Melchiora Gioję. Obaj powiewają chustkami. Ile razy zdarzy się sposobność, stara się dowiedzieć co porabiają inni, Maroncelli i Rossi. Z wielką uwagą obserwuje widniejące na horyzoncie kopuły i wieże, wytęża słuch, chwytając dochodzące do jego celi głosy ludzi, przychodzących czerpać wodę ze studni znajdującej się pod jego oknem, ciekawi go widok gołębi fruwających ponad placem św. Marka. Skutkiem samotności miewa halucynacye, wydaje mu się, że ktoś jest w jego kaźni, ktoś, kto go chce zadusić, słyszy śmiech i jęki, wpada w omdlenie i miewa a tak i nerwowe. Podczas podróżowania z jednego więzienia do drugiego zakuwają go w kajdany. W celi swej w Spielbergu Pellico wspina się w górę czepia krat okna, by spojrzyć na dolinę, na miasto Brunn, małą osadę, tonącą w ogrodach, cmentarz, niewielkie jezioro la Certosa i wzgórza okryte ciemną zielenią lasów. Usiłował dojrzeć świat zewnętrzny, wieś, ruch ludzi wolnych, chmury błądzące po niebie, usłyszeć śpiew chłopek pracujących w polu. Pali go bezustanne pragnienie słyszenia i widzenia ludzi, wymyśla przeto różne sposoby, któreby usunęły zawadzające kraty i mury, wreszcie wdaje się w długie rozmowy ze złodziejami. Prócz tego czyta, rozmyśla i pisze. Pisze na stole i czasem, gdy mu się uda pozyskać łaski dozorcy, na papierze urywki poezyi, dramatów. W epoce, gdy dostał się do celi, gdzie siedział już Maroncelli, ma gotową tragedyę, której jeno napisać nie może z braku pióra i papieru. Ale umie ją na pamięć, poprawia ciągle, ulepsza i po całych godzinach deklamuje wyjątki.
W ten sposób Blanqui ma w rękach niejako sprawozdanie z dni niewoli jakie jego i towarzyszy czekają. Wie naprzód co się mniej więcej będzie działo. I oni też w Mont-Saint-Michel dowiadują się o sobie wzajem, powiewają chustkami, badają mury, przesyłają sobie listy. I oni też patrzą, a raczej starają się patrzyć na ruszających się ludzi, latające ptaki, rozkwitłe kwiaty. I oni są chorzy, wyczerpani, trapi ich gorączka i cieczki przed tem wszystkiem szukają w czytaniu, w nauce. Na całej kuli ziemskiej ludzie są sobie podobni, doznają tychże samych wrażeń, więc czują się braćmi, choć umysły ich snują wręcz odmienne myśli, a serca nie biją dla tych samych ideałów. Czyż biedny Silvio, gdy go po dziesięciu latach okrutnego więzienia wypuszczono na wolność, nie entuzyazmuje się dla owych: Trzech, pełnych chwały dni Paryża, czasu których Blanqui walczył na barykadach? A ileż jeszcze wspólnych rzeczy odkrył on, czytając słowa obcego sobie z pozoru człowieka, ileż zwierzenia owe dotykały punktów bolesnych, ileż mówiły o tem wszystkiem, co nie nazwane, co się przeczuwa jeno, co się uchyla od wszelakiego imienia, a tak bardzo obchodzi wszystkich cierpiących, wszystkich pożądających daremnie pełnego, wolnego życia. Doprawdy, zdawałoby się, że więzień włoski dla Blanquiego umyślnie pisał te słowa:...„A mimo wszystko nawet w mrocznej głębi więzienia czuje się rozkosz życia, gdy się pomyśli, że prawdziwe dobro leży we własnej świadomości, a nie w rzeczach zewnętrznych“. Albo dalej:... „Przekonałem się, że można uczynić swój sposób myślenia niezależnym od miejsca gdzie się przebywa, stań się panem twej wyobraźni, a wszędzie czuć się będziesz szczęśliwym i Filozof, równie jak i chrześcijanin mógł się zgodzić na taką apologię życia wnętrznego. Albo, czyż można było zostać obojętnym wobec wydzierającej się z głębi duszy skargi męczennika: „Biedne moje serce! Jakże łatwo zdolneś pokochać i jakże gorąco. Ileżeś dotąd zmuszone było przeżyć chwil rozłąki!“ I Blanqui wie co rozłąka, zna jedną zwłaszcza straszną, wieczystą, na którą rady niema! Jakże szybko przesunęła się przez życie i przez jego życie ukochana kobieta. Ledwie został wykluczony ze świata i zamknięty w więzieniu, ona natychmiast odeszła, odeszła nierównie dalej, zstąpiła do kazamaty ciemniejszej niźli on, w ciemń większą, skąd powrotu niemasz, w grób.

LXXII.

Ale należało wyzwolić się z tego biernego rozmyślania, odłożyć je, a przedewszystkiem wydostać się na wolność. Historya Mont-Saint-Michel zawiera mnóstwo przykładów prób ucieczki. Nim przystąpię do opisu odnośnych usiłowań naszego bohatera pragnę dać obraz sytuacyi i zaznaczyć jego stosunek do współwięźniów.
Fomberteaux, więziony przez trzy lata w Mont, przyjął autora tej książki w r. 1888 w swem mieszkaniu w Montrouge i oto co opowiedział:
„Wraz z Vuillcoq’em i Joigneaux zostałem skazany w procesie pism „Moniteur republican“ i „L’homme libre“. Po rozruchach majowych przywieziono Barbésa, Delsade’a, jakiegoś Polaka, Blanquiego, Huberta i innych. W „Petit Exil“ gdzie siedziałem, zamknięto Barbésa, Martin Bernarda i Blanquiego. Wówczas już zaznaczył się antagonizm między Barbésem a Blanquim. Pierwszy zarzucał drugiemu tchórzostwo. Blanqui, wedle Barbésa wydał pod groźbą listy z mnóstwem nazwisk. Niestety Barbés uczynił to samo. Wogóle obaj zostali zmuszeni. Barbés twierdził, że konspiratorzy w guście Mazziniego i Blanquiego nie grzeszą rozwagą, a za wiele ufają sobie. Przez dwa i pół lat z całych trzech mego więzienia siedziałem w osobnej kaźni i nie widziałem ani razu Blanquiego, jedynie z Barbésem i Martin Bernardem rozmawiałem przez dziurę w suficie i drzwiach. Potem pozwolono korespondować ze sobą więźniom i wypuszczano nas na godzinną przechadzkę, podczas której mogliśmy się widzieć i zamienić kilka słów. Blanqui był zawsze niezmiernie śmiały i spokojny. Czytał podobno wiele i rozmyślał. Nigdy dużo nie pisywał, (Tu się myli Fomberteaux, Blanqui umiał jeno ukryć co napisał) a mówił i głosił swe poglądy tylko w obliczu sędziów“.
Niechęć wzajem na dzieląca Blanquiego i Barbésa, objawiła się jeszcze przed osadzeniem ich w Mont-Saint-Michel. Ale nie przeszkodziła wcale do wspólnej akcyi, nie rozdwajała energii. Cierpieli wspólnie, więc wspólnie wytężyli siły, by uzyskać wolność. Mimo pilnego nadzoru, surowego regulaminu, mimo, że na każdym kroku byli terroryzowani, karani srogo za najdrobniejsze przekroczenie, nie stracili pomysłowości i wola więźniów zwyciężyła przeszkody. Chociaż z dniem każdym niemal obostrzenia spadały na nich i rosły trudności, nie słabła energia. I oto ludzie ci pozamykani w osobnych kaźniach, tak zdałoby się dobrze odosobnieni, zdobywają przeróżne sposoby porozumiewania się. Zrazu przesyłają sobie kartki, potem od okna do okna przeciągają nitki, piszą na dnie szalek z jedzenia umówione słowa, wreszcie rozmawiają przez przewody kominów i co najmniej spodziewane znajdują sposoby widzenia się, zgromadzania razem.
Regulamin celkowy zabrania więźniom mówić, nawet do dozorców odzywać im się nie wolno, zerwane są wszelkie stosunki ze światem zewnętrznym, wszystkie listy mają być badane przez dyrektora i w listach tych nie wolno wspominać o represaliach, a tem bardziej skarżyć się na prześladowania zarządu więziennego. Nie na tem koniec. Nie wolno śpiewać. Nie mogą ulżyć swym nerwom, rozerwać się w szalonej nudzie, nie wolno wyładować swego gniewu w piosnce, czy innym fragmencie muzycznym, który z czasów wolności pozostał w pamięci. Bez pozwolenia żadnej książki mieć nie wolno, nic coby odwrócić mogło myśl od przerażającej rzeczywistości, coby nieszczęśnika wykluczonego ze zbiorowiska ludzkiego, z tem zbiorowiskiem na nowo złączyć mogło. Ni kropli wina, czy wódki dla rozgrzania się, pobudzenia rozpraszającej się energii. Za każdy z tych zabronionych artykułów, za najlżejsze przekroczenie, zaraz: kazamaty, cele karne, łańcuchy. A w tekście regulaminu ciągle podkreślana arbitralna władza dyrektora, który włada rzuconą na fale morza twierdzą Mont-Saint-Michel, jak kapitan okrętem.
Regulamin taki oczywiście obliczony jest świadomie na wywołanie rozpaczy, apatyi, choroby i szaleństwa. U ludzi w sile wieku będących, zmuszonych żyć w powyż opisanych warunkach bez ruchu, słowa, możności zadowolenia najelementarniejszych potrzeb, wytworzyć się musi ostry stan patologiczny. Toteż jedni chorują na febrę, znajdują się w stanie ciągłego podniecenia, inni przeciwnie zapadają w bezruch. Staube popełnił samobójstwo, Austen, Bardon i Charles dostali pomieszania zmysłów, wielu wreszcie zmarło w szpitalu w Pontorson.
Ale u niektórych odporność jest wielka, energia nie słabnie długo mimo wszystko. Od początku wielu wysila całą swą pomysłowość w kierunku zmylenia czujności dozorców i oto często niespodziewanie udaje się osiągnąć rzeczy z pozoru niemożliwe; więźniowie rozmawiają ze sobą, korespondują, czytają dzienniki, porozumiewają się ze światem zewnętrznym, w czem czynni są przyjaciele Blanquiego i Barbésa, jak Fulgencyusz Girard i inni. Przyjaciele ci snują się po całej cytadeli, umieją dać znać o swojej obecności, niektórzy za formalnem pozwoleniem składają więźniom wizyty.
We wrześniu 1840 dzięki odwiedzinom matki, Blanqui przesyła Girardowi list, w którym obiecuje mu pisywać doń przy pomocy współwięźnia Guilmain, siedzącego w sąsiedniej kaźni. W liście tym Blanqui prosi o dzienniki, domaga się, by mu skreślił szkic sytuacyi politycznej, okazuje zainteresowanie pokojem i wojną, losami księcia Ludwika.
Dzięki tym wszystkim zabiegom, zaraz pierwszego roku więzienia tj. w r. 1840 zjawia się na porządku dziennym kwestya ucieczki. Niejaki Doux, przyjaciel Barbésa przeprowadził rokowania z żołnierzami, którzy byli republikanami i pochodzili z Paryża. Przygotowania już były na ukończeniu, ale Barbés nagle oświadczył, że sam uciekać nie chce, żołnierze zaś zapomnieli się i zanucili pewnego wieczora „Marsyliankę“. Natychmiast wysłano ich do armii kolonialnej afrykańskiej.
List Blanquiego pisany do przyjaciela w październiku 1840 r. pełen różnych projektów ucieczki. Blanqui poddaje każdy z osobna krytycznej ocenie, dalej zastanawia się którą wybrać z rozlicznych dróg do Gronville, gdzie można siąść na statek odpływający do Jersey, a w każdem słowie tętni radość, nadzieja, zachwycenie tą wolnością wziętą samowładnie, w nocy, tą drogą po grząskich piaskach, a potem rozchwiać morze, czuć szał upicia się przestrzenią, powietrzem.
Blanqui słusznie zwraca uwagę na to, że zbiegowie będą mieli ledwie dwie godziny przed sobą, a z Mont-Saint-Michel do Gronville jest siedm mil, dalej, że trzeba znać dokładnie miejsce gdzie można siąść na statek, albo w samem Gronville, albo na wchodzącym w morze cyplu górzystym (Carolles), który widać z okna jego kaźni, albo między Gronville i Sienną, rzeką okręgu Coutances, albo ostatecznie w Saint-Malo. Jakąż jednak drogą dostać się do Gronville? Na Genest, Sortilly, albo naokoło przez pola? Blanqni ma w głowie całą kartę geograficzną tego zakątka kraju. Rozmyśla też, który czas najlepszy, która pora roku; czy wybrać długą, burzliwą noc, czy przeciwnie. Stawia mnóstwo znaków pytania, a równocześnie zjawia się wesołość i dowcip, który go nigdy nie opuszcza, i robi Girardinowi wyrzuty, iż mu zachwalał figi w Mont-Saint-Michel. Oświadcza że za całą tę fortecę nie dałby ni dwu luiordów, że gdyby od niego zależało, napchałby do piwnic tak ze sześć tysięcy kilogramów prochu i wysadził w powietrze tę piekielną pułapkę. W dalszym ciągu listu mówi o księżycu, o falowaniu morza i wzdycha do chwili, kiedy po tylu wichrach i przypływach odetchnąć będzie mógł wonią łąk i lasów. „Dość — pisze — nawąchaliśmy się powietrza trzęsawisk, które jest tak słone i drapiące, jak ody Wiktora Hugo“. W tym samym liście robi aluzyę do bombardowania Beyrouthu, po którem jego zdaniem powinno rozpocząć się bombardowanie Paryża i kończy: „Główną winę ponoszą dzienniki, te głupie gaduły zawsze muszą wszystko zepsuć“.
Girardin odpowiedział obszernie, wyłuszczył kwestyę ucieczki, wskazał samo Gronville jako miejsce wsiadania na statek, co miało być upozorowane wycieczką w celu połowu ryb, albo badań geologicznych na wyspy Chausey, iść radził na Genest i Sortilly i wsiadać zaraz, jeśli zbiegowie mogą oznaczyć dzień swego przybycia jeśli nie, proponował, by parę dni przeczekali we fermie pobliskiej, którą posiadał. Ale to ostatnie nie podoba się Blanquiemu i z zupełną słusznością twierdzi, że taka kryjówka byłaby niezmiernie łatwa do odnalezienia. Jest zdania, że trzeba dzień oznaczyć i przekupić kogoś, by się podjął pośrednictwa. Niedługo też poczęły się przy gotowania, ale je dostrzeżono i sprawa upadła.
Rozpoczęto knuć nowe spiski.
Tym razem prym wiedzie Delsade. Przy pomocy małych dziurek wierconych gęsto, przez długie, żmudne manipulowanie doszedł do tego, że otwarł okute blachą cynkową drzwi swej kaźni opatrzone w olbrzymie zamki i zasuwy. Podobnie otwarł kaźnię Barbésa, Martin Bernarda i Guinaulta, jak się zdawało strażnikom, doskonale zamkniętych, zwłaszcza, że drzwi ich cel podparte były jeszcze sztabami, utkwionemi w murze kurytarza. Teraz co wieczora po roncie, więźniowie się schodzą. Trwa to jednak niedługo, gdyż wszystko zdradza jeden z współwięźniów, Hendrick.
Teraz Blanqui wymyśla coś nowego, dostaje się mianowicie kominem do komina celi Martin Bernarda.
I tak ciągle trwają wysiłki, następują porażki, władza poczyna sobie coraz to okrutniej, prześladowania dochodzą do zenitu, więźniów pozbawiają wszystkich mebli, nowe zakładają kraty u okien, wywołuje to w odwecie bunty, wściekłość prześladowanych nie zna już granic i wreszcie szala zwycięstwa poczyna się przechylać na ich stronę.
Pani Blanqui, mimo pozwolenia ministeryalnego, nie może długi czas doprowadzić do widzenia się z synem, bo Blanqui odrzucił poniżające warunki, na jakich dyrektor chciał na wizytę przyzwolić. Wedle nich, pani Blanqui miała być zrewidowana przez strażników, a rozmawiać mieli przez podwójną kratę. Dopiero za wdaniem się szwagra Barbésa i jego siostry złagodzono warunki tak, że odwiedziny mogły mieć miejsce. Teraz państwo Carle dowiedzieli się o okropnych krwawych scenach, jakie się tu zdarzają, o niepodobnych do prawdy nadużyciach i wnoszą skargę. Fulgencyusz Girard układa memoryał w imieniu rodzin więźniów, a więźniowie ze swej strony robią doniesienie karne na dyrektora i żądają usunięcia go ze stanowiska. Sprawa stała się głośną, prowadzono śledztwo, wnoszono petycye do Izby, zawrzało w prasie.
W tym czasie pisze Blanqui: „Musi tutaj przyjść do katastrofy. Te szelmy prą do niej, co dnia więcej prześladują, a i my nie od tego. Nie idzie jednak za tem, byśmy mieli działać jak obrani z rozumu. Choć co do mnie, to już teraz nie mam wiele do stracenia. Nie obawiam się niczego i nie spodziewam, nie zależy mi na życiu, cięży mi, wiem, że nie pożyję długo, a więc radbym to życie wymienić na coś...“

LXXIII.

Do katastrofy nie przyszło, gdyż 13 grudnia 1841 r. Thourrier został odwołany ze stanowiska dyrektora więzienia. Wprawdzie ten fakt nie zmienił zasadniczo niczego, ale w każdym razie nastał okres względnego spokoju. Natychmiast rodzi się na nowo nadzieja ucieczki. Barbés zauważył podczas jednej z codziennych przechadzek, że w miejscu zwanem „saut Gauthier“ jest pewna niedokładność w fortyfikacyach. Spostrzeżeń swych udzielił innym, Aleksandrowi Thomasowi jeszcze w grudniu, a Martin Bernardowi i Blanquiemu w styczniu. Ale należało się naprzód zebrać razem. Pani Blanqui podjęła się to umożliwić i rozwinęła działalność, istotnie zdumiewającą u osoby sześćdziesięcioletniej. Co dnia, o ile zachodziła potrzeba, nawet dwa razy dziennie, przychodziła piechotą z Avranches do Mont, z całą energią domagała się widzenia z więźniami, długie godziny nie raz wyczekując na pozwolenie. Oczywiście nie przychodziła daremnie, znosiła po kawałku narzędzia żelazne, cienkie stalowe piły, dłuta, nici na sznury. Ruszt żelazny Blanquiego, służący mu do pieczenia jabłek został przerobiony na klucz. Komunikacya przez kominy została wydoskonalona, a oprócz tego wykopano przejście podziemne. Nareszcie pewnej nocy, czterej więźniowie zeszli się w jednej celi, mogli sobie uścisnąć dłonie, ucałować się i w głębokich ciemnościach porozmawiać. Choć ten co mówił, musiał usta do uszu słuchającego przykładać, choć Barbésa i Blanquiego dzieliła niechęć wzajemna, pierwsze to widzenie napełniło wszystkich niezmierną radością, serca wszystkich uderzały przyspieszonem tętnem, w duszach wszystkich tkwiła nadzieja bliskiej wolności.
Szło teraz o to, by się wydostać. Po długich usiłowaniach zdołano podziurawić drzwi, odsłonić rygle i odsunąć je zapomocą haczyka. Dorobionym kluczem otwarto drzwi kurytarza i celę Dubourdieu, której okna wychodziły na „saut Gauthier“. Wypiłowano wreszcie kratę tej celi i wszystko było teraz gotowe.
Dla zmylenia pogoni postanowiono jeszcze poprzebierać się. Blanqui, jako szczupły i niskiego wzrostu miał być kobietą, inny służącym, uplanowano wystarać się o paszporty w merostwie miasteczka Vitré i jako rodzina mieszczańska odbyć dyliżansem podróż do granicy szwajcarskiej. Ale droga była daleka, pełna niebezpieczeństw, więc poczęto zastanawiać się, czy nie lepiej po ucieczce rozstać się natychmiast i próbować szczęścia w pojedynkę.
Dopiero 10 stycznia 1842 ostateczny plan ułożono i wzięto się do dzieła. Gdy minął pierwszy ront nocny, więźniowie zgromadzili się, pootwierali drzwi i wyjęli kratę celi Dubourdieu. W siedmiu zstępywali, trzymając się sznura po chodach głównych, potem po cichu, wśród deszczu i wichru przebyli inne schody wiodące na taras fortyfikacyj, aż do miejsca zwanego „saut Gauthier “. Ale czterech jeno miało uciekać, mianowicie: Barbés, Blanqui, Martin Bernard i Huber, wszyscy skazani na więzienie dożywotnie. Trzej inni, Thomas, Beraud, Dubourdieu postanowili czekać aż minie czas kary.
Umocowano linę, trzymali ją Beraud i Thomas, a Barbés pierwszy ucałowawszy współtowarzyszy znikł w ciemnościach.
Nagle straciwszy grunt pod nogami począł się kręcić z liną w jedną stronę, potem w drugą, nie mogąc w żaden sposób znaleść punktu oparcia. Niestety nie przewidziano, że lina zwisa daleko od muru fortyfikacyjnego z powodu gzymsów i przymurków. W głowie mu się zawróciło, rękami, z których natychmiast starł się naskórek, z trudnością jeno trzymać mógł linę. A towarzysze oczekiwali z trwogą, wpijając się oczyma w czarną przestrzeń, usiłowali napróżno coś dojrzeć. Naraz szarpnięcie i lina stała się lekką.
Barbés, który od chwili spadał raczej, jak się spuszczał, dotknąwszy wreszcie nogami skały nie zdołał utrzymać równowagi, stoczył się jakieś dziesięć metrów po pochyłym stoku, najeżonym ostromymi głazami i padł prosto na drogę, którą zwykły były chodzić ronty. Oczywiście upadek jego narobił hałasu, posypały się kamienie, ktoś krzyknął, powstał alarm i nadbiegli żołnierze, dozorcy. Barbés przerażony i poraniony nie mógł uciec daleko, złapano go tedy i żołnierze zawlekli go do dyrektora. Podobnie przytrzymano znajdujących się na platformie, Blanquiego, Hubera, Bèrauda i Martin Bernarda. Dwaj ostatni, Dubourdieu i Thomas zdołali dostać się na czas do swych kaźni. Barbés nie poniósł żadnych poważniejszych obrażeń, potłukł się jeno, obłocił, pokrwawił, a w rezultacie dostał febry.
Zdwojono teraz czujność, podwójne kraty stały się prawomocnemi i zmiana dyrektora nie wpłynęła wcale na stan rzeczy.

LXXIV.

Ostatnie lata pobytu w Mont-Saint-Michel, to jedno pasmo tortur i chorób wszelakiego rodzaju. Znikła energia, stargały się siły, i najdzielniejsi poddali się nieubłaganej konieczności. Ostatnie wysiłki protestu i buntu zdławiono i posypały się kary. Dnia 20 kwietnia Blanquiego zamknięto do celi karnej, zabójczej dla zdrowia zarówno w zimie, jak i w lecie. Innych spotkało to samo. Dnia 23 kwietnia skazany na tę samą karę Guignot, 24, Roudil, Martin Noel, Godard, Hubert-Louis, Elie i Herbulet, wreszcie 26 kwietnia Barbés i Martin Bernard. Wypuszczono ich dopiero w trzy miesiące potem, a niektórzy, jak Blanqui, Godard, Hubert-Louis i Barbés wyszli stamtąd bliżsi śmierci, jak życia. Barbés nabawił się suchot gardlanych, pluł krwią i na dobitek 19 lipca znowu dostał febry. Mimo to przez cztery miesiące walczył z chorobą, odpychając wszelką interwencyę mogącą mu przynieść ulgę, nie chciał słyszeć o przyjeździe siostry, słowem uczynił wszystko co mógł, by przeszkodzić przeniesieniu i rozłące z resztą więźniów. Ale 2 listopada Blanqui w liście do Girarda, stanowczo przedstawił konieczność ratowania chorego i przy końcu tegoż miesiąca Barbés wyjechał dyliżansem pocztowym do więzienia w Nimes. Smutny był, opuszczając towarzyszy, a i ich pogrążył w żalu ten nowy przypadek, tak ponury koniec wygnania, który wyrwał z pośród nich kolegę broni. Wspólnie dzielić choćby najgorszy los zawsze łatwiej przychodzi.

LXXV.

Blanqui przebył w Mont-Saint-Michel jeszcze cały, długi rok, kolejno przechodząc od wybuchów woli do rezygnacyi i poddania się losowi, czytając i rozmyślając. Siły jego zużywały się w tej walce, starzał się, wielce podobny do mnicha, który nie opuszcza swej celi i kopie sobie własnemi rękami grób, w którym kiedyś spocznie. Blanqui widział co dnia swój grób i pewny był, że tam jeno przesiedli się z kaźni więziennej. Grób ten widniał pod jego oknami, wśród wiejskiego cmentarza otoczonego murem, niby cicha, śniąca oaza na wielkiej, szarej płachcie piasków. Ciągle, bez przestanku czuł teraz, wyraźniej niż kiedykolwiek w ciągu życia, że wszelka energia ludzka na nic, że wszystko prędzej czy później tam się skończyć musi. Ciemń, która pochłonęła jego żonę widniała przed nim tak blisko, wiedział, że co dnia do niej się zbliża, czuł krok każdy i nawet nie doznawał żalu. Czasem jednak zjawiała się skądś nadzieja, skazaniec wspominał syna, swych bliskich, towarzyszów broni, wszystkich, których jednak mógł jeszcze oglądać. Po klęskach, czując jeszcze porażkę, starał się jednak znaleść, odnaleść siły, z których począć się mogło zmartwychpowstanie. Czyż miałaby zmarnieć nadzieja, wiara w przyszłość, w ideał sprawiedliwości, harmonijne ukształtowanie się stosunków ludzkich, a on sam tak czynny, tak gotowy zawsze do walki miałbyż być już tylko bezsilną igraszką wypadków? Skupiał się w sobie, gotował swą duszę do wysiłków, stawał się odpornym na fatalne warunki życia więziennego, podejmował bój z milczeniem, zniechęceniem, apatyą i tym powiewem bezsiły i nicości, który mu od trzęsawisk dalekich przynosił wiatr przez kraty celi.
Zdobywał się na siłę czekania, starał się istnieć i oto poczynały się teraz dni i wieczory wytężającej pracy. Przemyśliwał całe wielkie okresy historyi, zatapiał się w politykę, siedział długie godziny z głową pochyloną nad książką, ręka ściskała pióro, a dusza odbywała niezmierne podróże poprzez czas i przestrzeń wymknąwszy się z ciała przykutego do ścian więzienia.
Czasu tych prób usilnych zdobył władanie nad swą myślą, a charakter jego zmodyfikował się i przyjął nowe formy pod presyą nieubłaganej konieczności. Porywczości swej, pobudliwości do czynu, swej woli, zdołał nałożyć pęta, zredukować ją do zakresu, w którym mogła działać skutecznie i wola ta zwróciła się na niego samego. Zaczął tedy zrazu planować ucieczkę, obmyślać sposoby, układać fortele. Ale pojął wnet, nie popadając w apatyę, że daremnem jest takie szamotanie się w próżni, że prowadzi jeno do wielkich wybuchów wściekłości u więźnia, będącego dzikiem zwierzęciem w klatce. Porywy takie wiodą do coraz gorszych wybuchów, a na końcu ich odrętwienie albo szaleństwo. Przekonał się, że należy raczej zaprzestać próżnych demonstracyj, siłę zaś całą skryć w sobie. Nietylko z wyrachowania, ale z wrodzonego popędu doszedł do tego, że zdołał gwałtowność utaić na dnie duszy i odtąd z dniem każdym bardziej zaznaczało się w Blanquim to, co z biegiem lat coraz wybitniej charakteryzowało jego indywidualność. Stał się milczącym, nie reagował na ciosy losu, a patrzący mógł się jeno domyślać co myśli, przeczuwać pogardę jaką odpowiadał na zło, pogardę skrywaną zazdrośnie. Na zewnątrz spokojny był, cichy, mówił jeno z konieczności, obojętnie, zresztą osłaniał się pancerzem milczenia. Nie dość, że zamknięty w kaźni, zamknął się jeszcze w sobie. Odcięty od świata murami, odkopał się od niego jeszcze głębszą przepaścią, a myśli jego spotężniałe niespodziewanie i niewidzialne krążyły wysoko ponad światem. Więzienie stało mu się szkołą wolności ducha.

LXXVI.

I dobrze się stało, iż się wyzwolił z popędu do życia wśród niemożliwości. Pogodzić się ze swoim losem to jeszcze nic. Wypadło mu teraz patrzeć bezradnie na unicestwianie się najbliższych sercu nadziei. Nietylko żonę utracił, powoli, z każdym dniem tracił teraz syna. Odgadywał to z oddali, był tego pewny. Czuł, że wychowywane w rodzinie żony dziecko odwróci się od niego. I to było znacznie trudniej znieść jeszcze niż życie w fortecy i śmierć Amalii Zuzanny. Zdala od ojca, od najmłodszych lat wychowywany po mieszczańsku w atmosferze hipokryzyi religijnej, ten syn odziedziczy kiedyś gdy dorośnie małą fortunkę matki i przepadnie dla ojca. Kto wie czy go Blanqui kiedy zobaczy, a choćby nawet to nastąpiło przekona się zapewne, że nic w nim niema coby przypomniało ojca i tę, która już odeszła w świat cieni. Daremnie wypytuje, ilekroć przybywa jego matka lub siostra starsza, która obecnie wyszła za niejakiego Barreliera. Żadna z nich nie może go pocieszyć, nie może nawet przyobiecać, że coś uczyni.
Ze strony brata także żadnej pomocy. Adolf nie przestał kochać go jak za dawnych lat, nie zapomniał chwil wspólnie przeżytych, ale jakiż daleki te raz, społecznie na drugim biegunie żyje i nic mu dać nie może. Wszystko co Blanqui jeszcze posiada, to owe odwiedziny matki i siostry. Siostra przyjeżdża ilekroć jeno może, opuszcza Beauce, Aunay-sous-Auneau, gdzie gospodaruje, a za każdą bytnością podziw jego dla mej wzrasta. Ani na chwilę nie wątpi w wielkie przeznaczenie młodszego brata, przywozi ze sobą do wiezienia wielki zapas życia, energii, wiary, a do domu zabiera wszystko co wyszło z ust więźnia i powtarza przy każdej okazyi przy śniadaniu, obiedzie i kolacyi Czynna jest jak chłopka, a zdecydowana, silna w przekonaniach jak Rzymianka, jak Francuska czasu wielkiej rewolucyi. To też zachwyca wszystkich, porywa i przekonuje krewnych, przyjaciół sąsiadów, zjednywa sobie serce każdego, kto zajrzy pod jej dach, zasiądzie u stołu posłyszy meskie, idące do duszy słowa.

LXXVII.

Przyszedł czas, że Blanqui musiał zrezygnować z walki upornej z chorobą. Popadł w zapalenie płuc i stan jego pogarszał się z dniem każdym. Zawezwano naczelnego lekarza szpitali cywilnych i wojskowych Okręgu Avranches, doktora Emila Voisin i ten orzekł, że natychmiastowa zmiana klimatu jest nieodzowna. Władze zgodziły się na to orzeczenie, równocześnie zaś postanowiono rozprószyć więźniów po różnych miejscach kraju.
Skutkiem wydanego w roku 1844 rozporządzenia Blanqui i Huber przeniesieni zostali do wiezienia w Tours, Duhourdieu de Bordeaux, Peterman, Vilcoq i Fomberteaux do Doullens, gdzie również znalazł się Martin Bernard i reszta więźniów z Mont-Saint-Michel.
Pewnego mroźnego dnia w lutym stanęła u stoków cytadeli karetka więzienna przeznaczona dla Blanquiego. Zniesiono go w krześle Słomianem. Wicher dął, więzień dygotał i jęczał z wycieńczenia, niosący klęli czas i ciężki obowiązek transportowania człowieka chorego. Zmieniony był nie do poznania. To też podczas całej drogi przez Mont z tłumu ciekawych, którzy się zbiegli na widowisko wydobywać się wnet poczęły okrzyki zdziwienia i współczucia. Po czterech latach, z człowieka energicznego, pełnego sił i zdrowia, forteca uczyniła niemal trupa. Pewien świadek, chłopiec od piekarza opowiadał potem co następuje:
Pamiętam czasy gdy tego rudego pana (Blanqui miał rudawy zarost) wywożono z Mont. Był bardzo cierpiący. Wsadzono go do dwukonnego wózka bez resorów. Nie mógł siedzieć, więc go położono i nakryto kołdrą. Z prawej i lewej strony jechali żandarmi. Obaj żandarmi i woźnica zatrzymali się przed gospodą pod „złotem jabłkiem“, weszli do wnętrza i siedzieli może z pół godziny. Pan Blanqui mnie dostrzegł, zawołał i poprosił, bym zawołał woźnicę, bo chory jest i nie wie, czy nie umrze w drodze. Powiedziałem, by się spieszyli, ale sporo jeszcze upłynęło czasu, nim wypróżnili szklanki. Wózek ruszył, a pan Blanqui w podzięce podał mi rękę i rzekł: „Do widzenia mój przyjacielu, może się kiedy zobaczymy“. Wyraziłem życzenie, by wrócił do zdrowia i straciłem go wnet z oczu.
Wózek potoczył się wśród gęstej mgły ogromną, grząską płaszczyzną piachów, oddalając się z każdą chwilą od potwornej skały pełnej kazamat cel karnych, całej tej katorgi milczenia, gdzie mimo wszystko w łonie twardego granitu kiełkowała myśl wyzwolenia, formowały się nowe prawa, które niebawem miały zdobyć sobie moc istnienia.
Tak, nie daremne były tęsknoty i pożądania więźniów. Doszła mnie pewna rozmowa, która to dobrze charakteryzuje. Pewien radny municypalny, wieśniak o małej intelligencyi, snadź powtarzając słowa miejscowego proboszcza, znalazłszy się u drzwi dawnych cel Barbésa i Blanquiego począł im wymyślać ostatniemi słowami i spluwał przytem gęsto. Na to odparł stary żołnierz, podówczas dozorca więzienny w Mont-Saint-Michel, lepiej zdaje się poinformowany w kwestyach politycznych.
— Ej obywatelu, zdaje mi się, że tosamo właśnie uczyniło cię radnym municypalnym, za co Barbés i Blanqui siedzieli w tych celach.

LXXVIII.

Miasto Tours, położone na wielkiej równi, przeciętej krętem łożyskiem Loary, wśród rozlicznych wsi, klimat ma nierównie łagodniejszy. Jest to więc odpoczynek po łoskocie morskich fal, wyciu wichru. Ale Blanqui jest poważnie chory, a nowe więzienie nie może uleczyć tego, czego powodem było Mont. Tymczasem w miarę ustalania się stosunków politycznych zajadłość i mściwość tych, którzy przyszli do władzy słabną, budzi się ludzkość, wyrozumiałość, i zmienia to w znacznej mierze zarówno położenie Blanquiego jak i innych. Władze nie traktują go już jako dzikiego rewolucyonistę, konspiratora, którego trzeba zgnieść, jest to teraz w ich oczach człowiek chory, ongi skazany za sprawy polityczne, dziś mało niebezpieczny, z każdą chwilą obojętniejszy politycznie w ich oczach. Nie zachodzi przeto żadna przeszkoda, by go przenieść z więzienia do szpitala, pozwolić spacerować po ogrodzie, odpoczywać na ławce, radować się zielenią i słońcem. Skutkiem tego więzień zostaje skreślonym z listy pokutników mrocznych cel więzienia w Tours, i zostaje jeno pacyentem przykutym do szpitala. Skutkiem choroby spada nań ta łaska dnia 6 grudnia 1844 r. Rząd sądził, że ułaskawia umierającego, a Blanqui zaprotestował i odrzucił ułaskawienie listem energicznym, w którym motywuje, iż Ludwik Filip, jako uzurpator nie ma prawa więzić, ni ułaskawiać obrońców republiki. List ten napisany został 26 grudnia, pod adresem mera miasta Tours. Blanqui żąda w nim, by go przesiano prefektowi. Ale ułaskawiony czy nie, chory musiał pozostać w szpitalu i dopiero po 20 miesiącach spędzonych w łóżku, był w stanie, w październiku 1845 wstać po raz pierwszy. Wiosnę roku 1846 spędził w szpitalnym ogrodzie. Ale już wtedy powróciła mu dawna ironia. Oto co notuje w jednym z ówczesnych listów:
— W dniu komunii zakonnice szpitala w Tours, są zgoła nie przystępne, wprost dzikie. Zjadły Pana Boga ta mistyczna dygestya wprawia je w zarozumiałość graniczącą z szałem. Zdaje się, że te czary świętości zawierają witryol.
Chory przesiaduje w słońcu pod murem, po którym pną się mchy i powoje. A wokoło niego inni chorzy, rekonwalescenci, starcy w szarych i brunatnych sukniach. Ogród szpitalny podobny do klasztornego, do jakiejś dziwnej cieplarni, gdzie się wylegują na słońcu szare, małe jaszczurki. Cisza ogromna. Blanqui ubrany jak wszyscy, w czapce, w opończy, z rękami opartemi na lasce, ginie w tym tłumie. Głowa jego spuszczona na piersi, i niktby go nie poznał, gdyby nie błysk oczu przenikliwych, któremi spoziera ciekawie i drwiąco zarazem. Rozkoszuje się słońcem. Jestto dla południowca. Podobnym jest i był zawsze do owocu, któremu nie dano doróść i dojrzeć, ale zerwano przedwcześnie, do figi zielonej, która dojrzewa na słomie pod murem, pomarszczonej i biednej.
Ale nigdy silniej nie pragnął żyć jak teraz, w dni owej przymusowej bezczynności ozdrowieńca. Odory różnych leków, maści, parających okładów, ulatują, a wszędy przenika zapach róż rozkwitłych. Hałas i ruch świata zewnętrznego wciskają się do szpitala. Nogi jeszcze za słabe, by go nosić i ręce nie sposobne do czynu, całe ciało anemiczne, ruchy dziecięce, ale zato myśl wybiega wysoko jak ptak upojony słońcem. Blanquiemu zdaje się, że biegnie przez świat stumilowymi krokami.
I teraz nie przestaje troszczyć się synem. Widział go raz w roku 1844, ale czuje, że dziecko mu się wymyka. Wie, że go czeka rozczarowanie, że ten malec pobierał nauki od tych, którzy nienawidzą jego ojca, wie, że jego syn wszystko zawdzięcza wrogom. Ale chce go widzieć, pisze tedy do opiekuna list stanowczy, gniewny, i kończy go przypomnieniem ostatnich słów jakie wyrzekła umierająca: Wychowają go tobie na wroga!
W rezultacie jednak odzyskał zdrowie, mimo woli własnej jest ułaskawiony, a rząd w niemałym znajduje się kłopocie. Ułaskawiono umierającego, który nie przyjął łaski, ale teraz jest zdrów i... wolny. Co tu robić? Więc do ostatnich granic przedłużają jego pobyt w szpitalu, niejako na stopie w połowie wolnej, a tym czasem do łóżka Blanquiego i Hubera poczynają napływać znajomi, przyjaciele, zwolennicy polityczni. Zjawia się tedy Béasse, jeden ze skazanych za rewolucyę majową, Béraud, współtowarzysz z Mont-Saint-Michel i mnóstwo innych. Naturalnie na pierwszy plan występuje zaraz polityka, poczynają się kuć plany, a władze czuwają, czyhają wprost na pierwszy lepszy pretekst do wytoczenia śledztwa i aresztowania.
I niedługo czekano. Wybuchły zaburzenia w Blois, w które wmieszani byli Béasse, Béraud i pośród innych także Blanqui. Blanquiemu zresztą podsunięto agenta prowokatora, niejakiego Houdina, i dokazano swego. Rozruchy miały miejsce 21, a 23 Blanqui został oskarżony i 27 wtrącony do więzienia w Tours. Ale nad spodziewanie, dnia 27 kwietnia 1846 sprawa sądzona w drodze policyjnej w Blois, skończyła się wyrokiem uwalniającym.
Blanqui pragnie coprędzej wracać do Paryża. Już słychać poszumy skrzydeł nadciągającej rewolucyi, wypadki tłoczą się jedne przez drugie, a ex-więzień wsłuchuje się w to wszystko z Blois, gdzie go internowano. Nastała jesień roku 1847, wszyscy przeczuwali, że coś się stanie z wiosną.

LXXIX.

Dziwnych doznaje wrażeń więzień wracający w życie, zatapiający się na nowo w odmęt wielkiego miasta. Po więzieniu, szpitalu jestto przejście zbyt gwałtowne, by nie miało oddziałać na jego zdrowie. Doznaje rzeczy nowych, ostro rysujących się w jego świadomości, jest oszołomiony i w ludnej ulicy, potrącany przez przechodniów doznaje zawrotu głowy. Zdziwiony, zgorączkowany idzie po bruku, oddycha powietrzem, porusza się wolno w przestrzeni... nie może przyjść do siebie. Drży w nim wszystko, zasłaniałby rękami oczy olśnione nagłem tłem, i twarz muskaną świeżym powiewem wiatru. Tak dotąd skąpo wydzielano mu jasność dnia, dawano jeno porcye powietrza, oszczędzano tego wszystkiego, czego ma nagle w bród, czem się upija... Nadmiar wolności ma, więc się waha, idzie chwiejnym krokiem, gotów każdej chwili zemdleć. Barbés ułaskawiony, musiał w Nimes czekać 24 godzin na omnibus. Nie mogąc sobie dać rady wrócił do więzienia i wyprosił, że mu pozwolono spędzić tę ostatnią noc w kaźni.
Blanqui doznał tego samego 24 lutego 1848. Rządy Ludwika Filipa właśnie miały się skończyć. Rewolucya czekała jeno sygnału. Więzień włóczył się zrazu onieśmielony po ulicach Blois, ale wnet odzyskawszy pewność siebie skierował się do Paryża.

LXXX.

Powrócił tedy do stolicy, którą opuścił w r. 1839 i zastał ogromne zmiany. Jestto pora tryumfu rewolucyi, ulicami przeciągają tłumy, w powietrzu powiewają sztandary, błyskają tu i owdzie światła pochodni, rozbrzmiewają okrzyki roznosicieli dzienników, słychać warczenie bębnów, potężne tony Marsylianki. Wojsko maszeruje miarowym krokiem, falują tłumy, tłoczą się studenci, robotnicy, widać obok czerwonych sztandarów księży z krucyfiksami idących błogosławić drzewa wolności, sadzone po placach i rozstajach ulic.
Dnia 25, Blanqui błąkał się zrazu po mieście, nie wiedząc co począć, dziwiąc owej mieszaninie nastroju świętalnego i wojowniczego. Ale wnet łączą się z nim dawni towarzysze, koledzy z czasu tajnych związków i barykad. Wszyscy jednogłośnie wyrzekają i dowodzą, że rewolucja się nie uda, że sfałszowaną została przez stronnictwo „Nationalu“, że należy bezzwłocznie ująć jej ster w rękę, jeśli jeszcze ma być coś z tego wszystkiego. Dyskusya zaciekła w tej sprawie odbywa się na place du Palais Royal. Wtem ktoś się zbliża, opowiada historyę czerwonego sztandaru na szczycie ratusza i zdaje sprawę z tego, jak tłumy przyjęły słowa Lamartina. Rezultat napełnia wszystkich otuchą. Natychmiast trzeba brać się do dzieła, stanąć w szeregu. Punktem zbornym ma być Prado, na lewym brzegu Sekwany. Tam wszyscy się zjawią wieczór z bronią w ręku. Spiskowcy rozchodzą się, zostaje Blanqui z dwoma, z których jednego potem zabito jako szpiega. Blanqui nie dzieli ogólnego zapału, waha się, nie jest przekonanym o konieczności rozpoczynania rzeczy na nowo, nie wierzy w możliwość odebrania ratusza tym, którzy nim wczoraj owładnęli. Chciałby się poinformować, naradzić, z Caussidierem i Raspailem. Udaje się na rue de Jerusalem, do prefektury policyi, na ratusz. Towarzysze czekają nań na place de la Gréve.
Powraca zamyślony, niespokojny, i mówi o trudnościach sytuacyi, oświadczając wkońcu, że dzieło ogromne przechodzi ludzkie siły. Człowiek, z którego ust, jak wszyscy sądzą ma paść hasło do walki, rozumuje na zimno, wskazuje niebezpieczeństwo, jest wprost niechętny. Ale tymczasem wybiła siódma. Blanqui w stępuje raz jeszcze do Caussidiera, potem podąża do Prado.
Posiedzenie już otwarte i wre walka na słowa. Kolby karabinów dudnią po kamiennej posadzce sali tańców. Spiskowcy, są to w połowie ludzie całkiem młodzi, studenci szkół wyższych. Drugą połowę stanowią weterani, członkowie dawnych tajnych stowarzyszeń. A wszyscy rozgorączkowani, na głowach wszystkich nowiuteńkie, czerwone czapki frygijskie. Każdy mówca zaleca, bez ogródek zbrojny marsz na ratusz. Ale wszyscy oczekują Blanquiego, ciekawi co powie męczennik podziemi Mont-Saint-Michel. Zadrżał tłum zebranych, zachwiał się, gdy w pierwszych szeregach ukazała się siwa głowa młodzieńca, okrzyki się rozległy, gdy wstąpił na trybunę, szczupły, licho ubrany, w czarnych rękawiczkach, a każdy wpatrywał się w jego bladą twarz, pałające oczy, śledził pilnie ruch czarnej ręki, którą mówca giestykulował. Zapadło głębokie milczenie, gdy począł mówić, słuchano z uwagą.
Ale wręcz przeciwne nadziejom posłyszano słowa. Ława gorąca oblana została strumieniem zimnej wody. Bez wstępu, jasno i otwarcie objawił Blanqui swoje zapatrywanie i postanowienie. Potem zaklinał towarzyszy na wszystko, by nie narażali republiki na zgubę, zapewniał, że pora obecna nie nadaje się zgoła do walki, że złe jutro nastałoby po zbrojnym ataku w myśl ideałów radykalnych, że niezbędnem jest odłożyć na później pomysł zdobycia ratusza.
Przerażony jest w tej chwili i niedowierzający jak Proudhon. I ma odwagę przeświadczenie swe objawić tysiącom zebranych, ma śmiałość rzucić im w twarz zarzut, iż nie znają społeczeństwa. Poucza ich, że Francya owej doby zgoła nie jest republikańską, że rewolucya wczorajsza jest miłą niespodzianką, efemerydą, niczem więcej, że, gdyby niedawne ofiary polityki Ludwika Filipa, to jest on i skazańcy Mont-Saint-Michel nagle znaleźli się u steru rządów, prowincya nabrałaby przekonania, iż powróciły czasy teroru i Konwentu i nastałby ogólny popłoch. Wykazał dalej, że gwardya narodowa bez jasnej świadomości, wbrew woli swej nawet, pociągnięta została na stronę ludu, i wreszcie prowincya wraz z drobnomieszczaństwem Paryża przywrócićby mogła to, co dopiero obalonem zostało, to jest królewszczyznę. Blanqui jak zawsze konsekwentny i śmiały, nie cofa się przed ostatecznymi wnioskami i tym oto zebranym rewolucyonistom, gotowym tegoż jeszcze wieczora do zbrojnego powstania, wskazuje, że poza nimi stoją silne kohorty, równie śmiałych i gotowych do walki wsteczników, którzy nie cofną się przed niczem, by przez Kontrrewolucyę odzyskać utraconą władzę państwową. W cóż tedy zamieni się republika? W pole bitwy, gdzie wre walka bratobójcza. Zresztą o nic nie idzie jeno, by ci wszyscy dzielni obrońcy wolności zechcieli zmusić się do odrobiny rozwagi i cierpliwości. Należy nasamprzód zorganizować lud, zrowolucyonizować go, kraj pokryć siecią tajnych klubów i w ten sposób przysposobić się do walki zbrojnej. Jeno wówczas zwycięstwa spodziewać się można.
I stała się rzecz dziwna. Zdumieni zrazu słuchacze dali się przekonać. Blanqui zdołał uśmierzyć gniew i wzburzenie. Mówił do dziesiątej w nocy, zwycięzko wyszedł z dyskusyi, odparł i unicestwił gwałtowne ataki i wnioski szalone, zapobiegł walce zbrojnej i uzyskał kredyt dla tymczasowego, zaimprowizowanego wczoraj ledwo rządu.
O dziesiątej wyszedł. Towarzyszyli mu ci sami dwaj ludzie. Błąkali się we trójkę przez godzinę może, ulicą de la Harpe przyszli na place des Termes.
— Jadłeś kolacyę? — spytał Blanqui jednego z nich.
— Nie...
Blanqui był równie głodny. Jeden z towarzyszy posiadał 70 centimów w kieszeni, drugi franka.
Blanqui spojrzał do włóczkowej sakiewki i rzekł:
— Mam mniej więcej półtora franka, na jutro wystarczy.
Wstąpił do jakiejś, otwartej jeszcze piekarni, kupił chleba za dwa sons.
Poszli dalej i rozłączyli się aż na bulwarze Poissonnière.
Blanqui nie lubił, by wiedziano gdzie mieszka. Znikł w ciemności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Geffroy i tłumacza: Franciszek Mirandola.