Z opowiadań więźnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Z opowiadań więźnia
Pochodzenie Miranda
Wydawca Przegląd Wieczorny
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia "Rotacyjna"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Z OPOWIADAŃ WIĘŹNIA





W r. 1907 — w czasie rewolucji — byłem skazany na więzienie w twierdzy Brześcia Litewskiego. Siedział tam wówczas wraz ze mną Rosjanin Andrejew, który pół życia przepędził po rozmaitych turmach obszernego imperjum. Opowiadał mi on historję, której był świadkiem, gdy siedział w więzieniu w Kałudze. Zarówno typy ludzkie, jak i warunki ówczesne, w opowiadaniu tem wystawione, należą dziś do przeszłości, ale zgroza i okropność życia przetrwała, a zapewne nawet dzisiejsza tyranja jest stokroć krwawsza i bardziej beznadziejna, niż dawniejsza cesarska, gdyż tu jest pozbawiona absolutnie wszelkiego pierwiastku dobrotliwości.


W nędznej celi więziennej miasta Kaługi od wielu miesięcy gnił poprostu, gdyż inaczej tego określić niepodobna, stary mużyk Fiedor, gospodarz dość zamożny, który został aresztowany pod zarzutem, że ukrywał u siebie broń i literaturę nielegalną. Skąd się ta gromada browningów, książek i pism rewolucyjnych u niego wzięła, nie mógł wytłumaczyć i nic nie rozumiał. Przeczył wszystkiemu, o co go pytano i zaklinał się, że „nigdy, nigdzie, nic“. Ostatecznie wpadł w zupełną apatję i choć ciągle wyobrażał sobie, że go koniec końców z więzienia wypuszczą, to jednak w gruncie w taki cud nie wierzył. W ostatnich czasach przychodził do niego często Siemion, dozorca więzienny — i coś do niego mówił, o czemś go przekonywał, ale wykładał rzecz tak niejasno, że Fiedor nie mógł się połapać, do czego on zmierza. Czasami nawet przynosił kieliszek wódki i Fiedor rozumiał, że go dozorca myśli do czegoś skusić.
Pewnego razu rotmistrz Iwanow, zarządzający więzieniem, zapytał Siemiona:
— No, i jakże ten stary? Czy się zgadza, czy nie zgadza?
— Trudno go namówić. Uparty jest. Uszy zamyka. Tydzień chodzę koło niego. Ale powiada, że nigdy nic podobnego nie robił. Nie zna się na tem rzemiośle. Nie jest ani rzeźnikiem, ani doktorem.
— A to uparte bydlę. Czyś mu nie groził, że będzie do śmierci gnił w więzieniu, albo że go wyślą na Sybir na ciężkie roboty?
— Mówiłem. Powiada, że mu to jedność: gnić tu czy tam.
— Słowem apatja zupełna, prostracja ducha absolutna.
— Nie wiem, jak to się tam nazywa po łacinie.
— Ciekawy objaw psychologiczny — mówił rotmistrz jakby do siebie. — Słuchaj, Siemion, dostaniesz piętnaście całkowych, jeżeli do jutra o czwartej rano namówisz Fiodora do tej roboty. Bo ty nie wiesz, jak mi zależy na tem, żeby jutro o godzinie pierwszej po południu być w Szczegłowicach. Jak rodzonemu ojcu ci wyznam — stracę skarby. Jelena Pietrowna wie o tej sprawie, a ja tam u niej mam niebezpiecznego rywala. Starszy on co prawda odemnie i nie taki przystojny, ale to kamerjunker poparcie ma u frejlin dworskich. Jelena chce przez niego zrobić karjerę, a ja właśnie przez nią. Jelena Pietrowna — jest to dama pierwszego sortu, prawdziwie belfamistaja kobieta. Jutro właśnie kończy się jej wdowieństwo — rok od śmierci męża. Powiedziała, że jutro się zaręczy, a że to kobieta z rezonem, powiada tak: obu jednakowo lubię; kto przyjedzie pierwszy, ten będzie przyjęty. Wiem przez telegram z Petersburga, że kamerjunker już wyjechał — ekspresem. Za trzydzieści godzin stanie w Szczegłowicach, będzie tam o czwartej. Ja mam stąd ośm godzin drogi: jeżeli wyjadę o piątej rano, będę tam o pierwszej, to znaczy, że ja będę wcześniej i zostanę przyjęty. Rozumiesz Jeżeli nie wyjadę o piątej, to mam pociąg dopiero o ósmej — i będę na miejscu razem z kamerjunkrem o czwartej.
— A to trudna sprawa — mówił szczerze strapiony Siemion — bo z tym Maziukiem niewiadomo co robić. Niema go kto powiesić! Jakże. Na jutro na czwartą rano wyznaczona egzekucja.
— Ach, Boże! Toż, kiedym był u Jeleny po raz ostatni, mówię jej: Pani, ciężką mam służbę. Przeszłego tygodnia umarł nam ważny, użyteczny czynownik — kat, a właśnie mamy jednego więźnia, który powinien zostać powieszony we czwartek rano — buntownik srogi, zaczynszczyk wszystkich rewolucji w naszej gubernji. Nie mamy kata. Któż go powiesi? A póki on nie będzie powieszony, nie wolno mi turmy opuścić.
— I cóż na to Jelena Pietrowna?
— Mówi, jak przystało damie, co ma w sobie dużo ognia. Jeżeli mnie kochasz, Iwan Iwanowicz, to go powieś sam. To będzie czyn bohaterski i zasługa wobec władzy.
— No, ostro powiedziała. A może tak mówiła na żarty.
— Nie wiem. Wyglądało, jakby nie na żarty. Ale przecież ja nie mogę tego zrobić! No, ty, Siemion, chciałbyś zastąpić kata?
— Nie, wasze wysokorodje. Nie mógłbym. Nie przywykłszy do takiej roboty.
— A widzisz? A dopiero ja, człowiek oświecony, co mam duszę idealną, rozmiłowaną w przepięknych sztukach — ja mam to zrobić? Myślę, że nawet Jelena a byłaby że mnie bardzo niekontenta, gdybym naprawdę zrobił to — co mi z kaprysu dziś mówi.
— Pewnie, że tak.
— Więc uważaj. Masz piętnaście rubli, jeżeli namówisz Fiedora. A potem, kiedy już będę mężem tej Jeleny — i dostanę trzydzieści tysięcy dziesięcin ziemi w kurskiej gubernji — i jej kapitały — to masz u mnie jeszcze sto rubli. I postaram się o awans dla ciebie. Mówię, jak do rodzonego ojca. Zrozumiał?
— Zrozumiał. Sto rubli. Warto się potrudzić.
W tej chwili rotmistrz zauważył na stole dozorcy kilka talerzy i szklanek z rozmaitem jadłem i napojami. Zapytał więc Siemiona, co to jest?
— Wasze wysokorodje, — odrzekł tamten, — to są wszystko sposoby, żeby namówić Fiedora... Ja go i straszę — i głodzę — i pokazuję mu wódkę — kotletki — ogórki — i dobre cygara. Z daleka...
— No, — błogosławił go rotmistrz, — niechże ci Bóg pomaga w tej pracy. Bądź zdrów — mam dziś wieczór u wicegubernatora. A tam co? — zapytał wchodzącego sekretarza.
— Bumagi.
— Pokaż-no, mój ojcze. Aha, tu właśnie piszą do nas z trzeciego wydziału, żeby jutro bezwarunkowo wyrok został wykonany. Bardzo się tem przejęli.
— Bo też, — odparł sekretarz, — dokład był napisany bardzo mądrze. I tam w Petersburgu są pewni, że jak się jego powiesi, to cała kramoła zginie ze szczętem.
— Doskonale — z zadowoleniem rzekł rotmistrz. — Dla nas będą stąd rangi — ordery — awanse. I ja — i sekretarz — i Siemion, wszyscy w czynach pójdą wyżej. Dowidzenia, Siemion. A pamiętaj.
Rzekłszy to, rotmistrz z sekretarzem wyszedł, a Siemion — po chwili namysłu, zabrawszy tacę z jadłem i wódką, wszedł do celi Fiedora.
— A tam kto? — zamruczał obrosły brodą wielką, niemyty i nieczesany oddawna, łachmanami okryty starzec, leżący na pryczy.
— Toż ja, Siemion, ktoby tu inny wlazł? Cóż Fiedor, jak twoje zdrowie?
— Ta, czort weź! Nie jednoż mi, czym zdrów czy chory, żyw czy zdechły.
— Bezbożnie gadasz. Na swobodę chciałbyś?
— Pewnie, chciałbym.
— A dlaczego jesteś uparty? Twoje przestępstwa wobec władzy są straszne. Dwadzieścia lat więzienia albo katorga w Sybirze — to mało dla ciebie. A drugie tyle posielenia.
— Ale za co? Cóż to ja zrobił?
— Za co? za co? każdy gada wiecznie to samo. Każdy niewinny jak baranek, nic nie zrobił. A skąd tam u ciebie brauningi i mauzery? Skąd proklamacje, broszury? A?
— Ja nic nie wiedział. Jestem bezgramotny, nie umiem ani czytać, ani pisać.
— A broń?
— Djabeł ją tam podłożył — albo kto z policji.
— Coś ty śmiał powiedzieć? Obrażasz naczalstwo. Cóż tam policja miałaby, do roboty u takiego durnego chłopa, jak ty. Ale my znamy twojego syna, coś go na swoje nieszczęście do szkół posyłał. On to jest zaczynszczyk wszystkich smut w naszej gubernji. On zabił Kantarowa i Samojedowa, ślicznych ludzi, wiernych rządowi, jak zawsze była ta nasza gubernia. Nie darmo tu siedzi blisko nasza Bogarodica kałużska. Dwa razy do roku mamy na jej cześć procesje, bo ona zawsze nas broni od wojny, od zarazy i od buntu... Sława wieczna świętej ikonie.
— Co wy tam mojego syna obwiniacie? Chłopiec najpoczciwszy — muchy by nie skrzywdził. W Moskwie uczył się na doktora — skąd mu tam z rządem wojować?
— Ale taka teraz śród studentów zaraza. Nie bardzo on czysty ten twój syn, a już ta jego narzeczona, popadjanka z cerkwi świętego Georgja — może także niewinna? Kto to zakazane książki szerzył między wiejskim ludem?
— Jakżeby takie rzeczy mogła popełniać córka sługi bożego?
— Ot, stary jesteś a głupi — oburknął Siemion starego więźnia — jej ojciec, że jest wierny rządowi, wyklął córkę, na wieki się jej wyrzekł jak parszywej owcy. To jest prawdziwy ojciec — kapłan święty — pasterz zbłąkanych owiec — to jest człowiek.
— Ja ta nic nic wiem.
— Każdy gada; nie wiem, a jednak wie nie mało. Niechnoby mu się tylko język rozwiązał: ciekawe rzeczy by powiedział.
— Ja nic nie wiem. Ani syna ani Marfy dawno nie widziałem. Bo jak się zaczęła ta smuta, oni gdzieś mi przepadli: byli w Moskwie. Czasem tylko zajeżdżali na krótko. Ja tam swoje robił — nie pytał o nic, bo cóż? Aleksy — chłop duży — uczony — gdzież mi się pytać, co on robi. Uczeni to nie lubią, kiedy prostak jest ciekawy.
— No, wzdor! Chcesz iść na wolę, to pójdziesz — tu już Siemion przeszedł do swej myśli istotniej, ale Fiedor zrozumiał w końcu o co mu chodziło.
— Ja wiem, co ty chcesz powiedzieć. Nigdy. Ja nawet wieprza sam nigdy nie zabiłem. Co innego zdaleka strzelać do kaczki albo do zająca. Ale nie to — nie to... Nie, nie.
— A jesteś głodny? Podjadłbyś sobie?
— Pewnie, że bym podjadł — i bardzo.
— No, więc co wolisz? Czy chleb z wodą, czy ten kotlet z dobrej cielęciny moskiewskiej? patrz jakie białe mięso. A tu jeszcze kartoszka i ogórczyk. A może wódeczki — Smirnowka najlepsza — patrz jak pachnie — co? A może cygarko? — Patrz jaki dymek — dodał, zapalając cygaro i puszczając błękitny dym w powietrze. Widzę, że ci się oczy zaczynają błyszczeć. Zgoda, czy nie?
Ale Fiedor uparcie wołał: — Nie, nie, nie!
— Dureń jesteś — krzyczał zniecierpliwiony Siemion. A nie cni ci się tutaj?
— Cni mi się bardzo. Ciemno tu — wilgotno — niema gęby do kogo otworzyć.
— Dawno nie widziałeś szerokiego świata. Czekaj, to ci pokażę.
Trzeba zaznaczyć, że w nędznej i mrocznej celi Fiedora było niewielkie okno zakratowane, ale przez złośliwość szczególną zamknięte okiennicą. Światło do celi wpadało jedynie przez małe okrągłe okienko u góry pod powałą. Siemion kluczem otworzył okiennicę — i po przez kraty ukazał się, jakby w ramie zamknięty, krajobraz. Fiedor był tym widokiem oczarowany: wielki obszar zobaczył. A Siemion kusił go, jak kat wenecki więźnia, przechodzącego przez Ponte dei Sospiri.
— A co ładne? mówił. Patrzaj, jakie tam świeci złote słońce na niebie — a jakie niebo czyste — a jaka trawa zielona, bo to mamy czerwiec. Brzozy bialutkie kwitną, kołyszą się — a tam na łące konie i krowy. — Żyto już się srebrzy — a jaki owies — ho, ho! A tu co za szeroka woda — to nasza miła Oka! Patrz, kawki furknęły stadem i kraczą... Podoba ci się? zapytał — i zamknął okiennicę.
— Oj, bardzo podoba — mówił w upojeniu Fiedor.
— Chciałbyś tam...
— O, radbym, rad! Wypuść mnie, bracie. Dam ci dziesięć rubli i cielaka.
— A jakże! Żeby mnie powiesili, jak ciebie. Ja tu do ciebie po dobroci, bo mi się spodobałeś... Poczciwy jesteś! Patrz, tu kotlet, a tu wódka, a tu cygaro... Chcesz — twoje, nie chcesz — nie twoje. I cały ten piękny świat: chcesz — twój. nie chcesz — nie twój.
— Kiedy ty za wiele wymagasz.
— Dużo ci daję — mało żądać nie mogę.
— Ta ja tego nigdy nie robił.
— To bardzo łatwa i prosta rzecz. Oczywiście, będziesz miał twarz zasłoniętą, i on, niby ten kramolnik, tak samo. Ani ty nie widzisz jego, ani on ciebie. To już nasze naczalstwo tak kazało przez delikatność. Prowadzą zbója przed słupek, a tu już powrozy przygotowane. Sznur mocny — nie oberwie się, nic się nie bój — i na kółku umocowany, a kółko nazywa się blok — chytra niemiecka mechanika. Więc on kładzie głowę w sznur — ty go ciągniesz w górę — on idzie za powrozem, jak każe sprawiedliwość — nogami w powietrzu pofika, pofika — i koniec! A ty sobie w świat — i wódka i tabaczka, las i łąka, ryby i grzyby — wszystko twoje.
— A dla czego ty tego nie robisz?
— Jakże mam to robić, kiedy moja służba inna — i nawet mi nie wolno. Był u nas poczciwy kat, Szczukisynow, zręczny, wprawny. Robota jego była czysta i akuratna. Ale go Hospod Bog powołał do swej chwały, bo za wierną służbę dla cesarza pewnie że poszedł do nieba. No, zgadzasz się, czy nie?
— Nie. Trudno powiedzieć. Nie wiem, jak się to robi. Nie mam praktyki.
— A długo tu siedzisz?
— Bo ja wiem. Już b. dawno.
— Dziesięć miesięcy. Bo wzięli cię we wrześniu.
— Długo — długo!
— Może już na całe życie.
— Tfy!
— Ale możesz wyjść jutro.
— Nie — idź ty — czort jesteś — i tyle...
— Nie chcesz — to nie! Masz czas do jutra — do czwartej rano. Gnij tu sobie, bałwanie jeden!
Siemion zabrał tacę z wytwornem jadłem, a pozostawił chleb i wodę. Fiedor pozostał, a powoli gryząc chleb, gadał sam do siebie, do czego przywykł w samotności.
— Tfy — mówił — co za czort! Kusi i kusi. Grzech zwalić chce na moją duszę...
Zamyślił się.
— Cale życie tu — w tem więzieniu. Oj, na swobodę, na wolę! Tak tam ładnie — na tych polanach, na łąkach... a to słońce, a woda — nasza Oka — aż do matuszki Wołgi mógłbyś nią dopłynąć... Ostatecznie — to nie jest taka trudna rzecz... Za sznur pociągnę — ten idzie w górę — nogami pofika — i koniec! Przecież każdy umrzeć musi: tak albo inak!... Jakże jestem zmordowany. Ale gdzie są moje dzieci... Hospodi pomiłuj, hospodi pomiłuj!
I runął na swoją pryczę — i zasnął snem twardym i niespokojnym.

∗             ∗

W niezbyt gęstym, przeważnie brzozowym lesie, pod wsią Woronowem, W gubernji kałuskiej była dość obszerna polana, na której miało się odbyć tajne zebranie rewolucjonistów pod wodzą dwóch głównych działaczy. Jednym z nich był Aleksy Maziuk, student medycyny; drugim Miron Telega, kandydat praw.
Pierwszy przyszedł Aleksy z narzeczoną swoją Marfą, córką popa z Kaługi. Wraz z nimi przybył też stary wieśniak, w łapciach i tułupie, wielkobrody, mocny i zdrowy chłop.
Nikogo jeszcze na polanie nie było, a młodzi ludzie zaczęli na starego nalegać, aby raczej gdzieindziej się przeniósł.
— Słuchajcie, ojcze — mówił Aleksy — wy się lepiej z tych stron oddalcie, bo tu będzie wielki ruch, i policja może się do was przyczepić.
— Ta, cóż mi staremu zrobią? Sześćdziesiąt lat żyję na świecie. Nikomu ja nic nie winowaty. A wy, to co robicie?
— Nie pytajcie nas o to. Powiemy wam później.
— Bo niechciałbym ja, żebyś ty był z naczalstwem w niezgodzie. Zawsze rząd — to rząd. Trzeba go szanować. Ale wam uczonym w głowie się przewróciło. Zagraniczne mody chcecie u nas zaprowadzić. Wszyscy wołają: Swoboda, swoboda! a nam tu nijakiej swobody nie trzeba, bo to czartowska rzecz. My nie francuzy ani niemcy.
— No — odrzekł Aleksy — niech tam ojciec myśli jak chce. My jesteśmy bardzo ostrożni i nic nam złego się nie stanie.
— Ale ojciec — dodała Marfa — może ucierpieć niewinnie.
— Już ty, moja gołąbko — odparł na to stary — nie lękaj się o mnie. Co ma być, to będzie. Bóg czuwa nad spokojnym człowiekiem. Nie ruszę się stąd — zostanę w domu.
— Jak tam chcecie — rzekła panna. — Wasza wola.
— Mam ci ja w domu nie mało roboty. A to kosić, a to siać, a to krowa, a to koń, a to ul... Jak we młynie. No, bądźcie zdrowi, a tylko za dużo nie gadajcie, bo was do turmy wezmą, jak Tymofeja z Zielonej wsi. Niech was Bóg ma w swojej opiece.
Pożegnali się w końcu bardzo serdecznie i stary poszedł w kierunku wsi do domu.
Aleksy i Marfa. pozostali sami. Od początku rewolucji oboje się oddali na jej usługi. Pochodzili z ludu, kochali go i wierzyli w jego wyższość duchową. Żyli wciąż w błękitnych marzeniach o rewolucji. Miłość ich była gorąca i namiętna, ale ponad tą miłością promieniało marzenie.
— Patrz, Marfo — mówił Aleksy — jaka to piękna zorza błysła naszemu narodowi.
— To słońce — odparła dziewczyna. — To początek naszego odrodzenia. Teraz dopiero Rosja pokaże światu, co to znaczy Rosja.
— Pewnie. Dotychczas świat był pogrążony w ciemności i materjalizmie. My otwieramy nową epokę świata, epokę słowiańską, panowanie ducha.
— To wielka prawda: ani narody łacińskie, ani germańskie, nie mają tego poczucia wszechczłowieczeństwa, jakie jest w nas, w ludziach ruskich.
— My dopiero stworzymy to bogoczłowieczeństwo, którego świat oczekiwał.
— Rosja przez Boga jest wybraną, aby światu ogłosić nową ewangelję. Bóg w każdej epoce zamieszkuje w duszy innego narodu; dzisiaj jego siedzibą jest Rosja.
— Marfo — zawołał Aleksy w zachwycie — jakże piękna jesteś, gdy to mówisz.
Marta stała na polanie zaróżowiona cała, a jej jasne błękitne oczy promieniały jak niebo przed południem, w dzień wiosenny. Złote jej włosy w blasku słońca zdawały się jakby otoczone jasną aureolą. Suknia jej była skromna, szaro-niebieska, ale wewnętrzne światło nadawało Marfie dziwny majestat. Nie bez wpływu, być może, było tu uczucie miłości dla Aleksego. Czuła się w natchnieniu.
— Ja widzę prawdę — mówiła. Rozumiem duszę naszego ludu, a to dusza święta.
— Tak, święta! To jedyne słowo, którem można określić tę wielką tajemnicę, jaką jest dusza ruskiego ludu.
— Komu zaś — rzekła z uśmiechem bardzo słodkim Marfa — komu, jak nie tobie zawdzięczam to wielkie przemienienie mej duszy, żem wyszła z atmosfery mego ojca; z wiecznych zapachów ładanu i jeleju lampek cerkiewnych... Ach, jakżem się dusiła... Ty mi dopiero otworzyłeś oczy na te szerokie widnokręgi. Miron też mi niejedno powiedział, ale to — co innego, zupełnie co innego. Wiesz, choć go bardzo cenię, bo to człowiek mężnego serca, stanowczy, czynny, w robocie pewny, to jednak nie mam do niego zaufania; coś mię pd niego odstręcza. Chciał być moim mężem... Ale nie, nie! Ciebie kocham, Aleksy, tylko ciebie.
Aleksy, obejmując ją w pół, mówił do Marfy pieściwym głosem:
— Ja cię kocham więcej, bo tylko miłość moja ku tobie nadała mi tę pewność, z jaką uwierzyłem w nową prawdę — i zacząłem ją szerzyć śród ludu.
— Piękny — zawołała Marfa — jest świat, co się rodzi w promieniach miłości.
— Piękną jest miłość.
— Słuchaj — szepnęła dziewczyna — przysięgnijmy sobie raz jeszcze, że się nigdy nie przestaniemy kochać.
— Ach — odparł Aleksy — czy wątpisz choć na chwilę.
— Nie, ale słodko mi jest przysięgać wciąż na prawdę, w którą wierzę.
I zaczęli sobie na nowo przysięgać wieczną miłość; zaczęli się namiętnie całować. Ale nie jest to rzecz rozważna całować się w miejscu, gdzie się za chwilę ma odbyć zgromadzenie.
Jakoż w chwili ich pocałunków, wystąpiła osoba trzecia, przytem nieco podraźniona tym objawem miłości.
Był to Miron Telega, wysoki, mocny brunet, o twarzy nieco żółtawej, typu Peczeniega. Ironicznie się odezwał:
— Ślicznie, moi zakochani państwo. Tu przygotowują się ważne sprawy, a wy tylko o pocałunkach myślicie. Smuci mię to głęboko, bo widzę, jak nie poważny jest wasz stosunek do naszej sprawy.
— Dlaczego? — zapytała Marfa. Wszystko u nas ożyło, wszystko zmartwychwstaje. Czemuż ma umrzeć miłość i pocałunek? Nadchodzi wiek powszechnej miłości — królestwo Boże sprowadzamy ha ziemię. Mamże się wstydzić swych uczuć?
— Inaczej mówiłaś do mnie wcale niedawnno, Marfo Iłarjonówno. Ale nie chcę o tem wspominać. Czas nie po temu; i nie czas myśleć o pocałunkach. Za małą godzinę zbierze się tu ze dwadzieścia osób i mało będą mówić o miłości. Ich główna myśl, to zamach na gubernatora.
Aleksy potrząsnął głowa zaprzeczająco.
— Jestem przeciwny temu zamachowi.
— Albo więc — odparł Miron — jesteś niedołęgą, albo stronnikiem rządu.
— Sam wiesz najlepiej, że jedno i drugie jest nieprawdą. Uważam, że zabójstwo przedstawiciela rządu może być czasem koniecznością, ale tu nie ma konieczności. Wam chodzi tylko o wrzawę, efekt, popularność i nic więcej. Ja będę protestował.
Na to Miron, jakby rozgniewany, podniesionym głosem rzecze:
— Ja będę głosował za zamachem i zobaczymy, kto więcej głosów zyska.
— Gubernator tutejszy jest zerem — i śmierć jego nie przyniesie sprawie najmniejszej korzyści.
— Wielką korzyść: przerazi władzę, ukaże jej naszą potęgę, podniesie ducha ludu. Tak samo byliście przeciwni podpalaniu dworów i lasów, a jednak, skoro tylko hasło było dane — nie was słuchał lud, jeno mnie. Kto chce mieć za sobą lud, ten musi działać na jego wyobraźnię.
— Ale działanie to bywa często bezpłodne. Pozory działania — wyników brak zupełny. Tworzycie mrok. Nie zrobicie nic.
— Więcej niż wy — zgrzytliwie odparł Miron.
Marfa mu przerwała:
— A żołnierze dwudziestu ludzi zabili, 70 — wtrącono do więzienia.
— Ofiary są konieczne. Śmierć jest dobrą gospodynią.
— Ale — zaznaczyła Marfa — niedobrze jest, gdy gospodaruje zbyt długo.
— Skończmy jednak — rzekł Miron. — Nie..czas na gawędy. Idźcie w stronę Jeleniego Jaru, tamtędy idą nasi ludzie, za pół godziny bądźcie z nimi tutaj. Ja czuwać będę z tej strony, bo tu się włóczy straż ziemska.
Aleksy z Martą poszli we wskazanym kierunku — Miron zaś, patrząc za nimi okiem pełnem nienawiści, śledził, jak daleko być mogą. Nareszcie zauważył, że muszą już być dość daleko; rozejrzał się dokoła, usta złożył w osobliwy sposób — i zaczął naśladować głos kukułki.
— Ku ku! ku ku!
Tuż w pobliżu polany gęste krzaki się poruszyły — i po paru chwilach wyszedł z gąszczy rotmistrz Iwanow i paru żołnierzy. Miron zapytał rotmistrza:
— Jesteście gotowi?
— Oczywiście. Chcemy tę sprawę załatwić jaknajprędzej.
— Więc uważajcie. Naprzód ukryjcie się należycie. Dziesięciu ludzi wystarczy. Będę dziś bardzo gwałtowny. Główny winowajca, to Aleksy: on zabił Kantarowa i Samojedowa. Dam wam znak: pokłócę się z Aleksym — i strzelę niby do niego. Wtedy macie drogę otwartą. Idźcie też do starego Fiedora, bo u niego tam i broń i proklamacje i broszury. Wszystko zakopane w ogrodzie, gdzie słoneczniki. Trzech ludzi wystarczy.
— No, bratku, — powiedział rotmistrz — dostaniesz za to Stanisława. Dowidzenia. Chłopcy, a trzymać ucho wostro.
Poczem wojskowi zniknęli w krzakach bez śladu, a Miron zaczął pogwizdywać.
— Czekajcie, — rozmyślał — zemszczę się ja na was za wszystko — i za twoją kramołę, Aleksy — i za to, żeś mną pogardziła, Marfo. A pierwsza u mnie rzecz: służba dla cesarza. Nie na darmo, ja tu między wami krążę. Porządek stary już się wali! — a ja go podtrzymam, podlecy, kanalje!
Tymczasem od strony Jeleniego Jaru zaczęli się zbierać spiskowi. Byli tam naprzód Aleksy z Marfą, dalej bardzo czynni przedstawiciele partji Czepuchin i Jerundow, grupa studentów, robotnicy, przeważnie kolejowi, kilka panien po miejsku ubranych i chłopi w liczbie siedmiu, niekoniecznie bezrolni, owszem byli między nimi zamożni gospodarze. Zgromadzeni rychło wybrali prezydjum, a przewodniczącym został Miron. Bez długich wstępów rozpoczął on przemowę do zebranych, którzy już to stali, już to na pniach zrąbanych siedzieli, już to nawet leżeli na trawie.
Mówił krótko.
— Mili bracia, zebraliśmy się tutaj, aby mówić o ważnych sprawach. Od kiedy Rosja przegrała wojnę Japońska, — idzie swoboda.
Ten wyraz „Swoboda“ nie był jasny dla niektórych słuchaczy, zwłaszcza dla chłopów i robotników. Chłopi zresztą dość apatycznie słuchali tego hasła, gdyż co innego mieli na myśli, ale robotnicy, kolejowi zaczęli między sobą dyskusję, prowadzili ją głośno tak, że przerwali tok mowy Mirona.
— Jaka to swoboda? pytał jeden robotnik.
— A no — swoboda — rzekł inny — to tak jak w Anglji albo u Francuzów.
— I u Polaków tak samo — zauważył trzeci. Ale drugi zaprotestował: jakto u Polaków! Przecie oni tak samo poddani naszego cesarza.
Tamten zaś: — Pewnie. A ile ty masz na miesiąc za twoją robotę przy kolei.
— Czterdzieści pięć rubli.
— Widzisz, a montery z Warszawy, co tu do nas przyjechali, po ile brali?
— Wiadomo, po 120 rb.
— Widzisz. A dlaczego brali więcej, niż my?
— Dla czego?
— A dla tego, że oni dwa razy robili powstanie. Rozumiesz?
— Rozumiem. Więc my...
— Więc my też powinniśmy zrobić powstanie.
Ale tu powstał nowy spór o termin. Czepuchin nie uznawał wyrazu „powstanie“ za właściwy; lepszy mu się wydawał termin „rewolucja“. Miron uważał za potrzebne przyłączyć się do rozprawy, wchodząc w logikę ludu.
— Sprawiedliwie mówi ten proletarjusz. Słyszałem wasze uwagi o swobodzie. Gdybyśmy zrobili rewolucję po swojemu, jak Polacy po ichniemu — to u nas każdy robotnik brałby, jak montery warszawskie, albo i lepiej.
— Świetnie powiedziane — zawołał jeden ze studentów, a jedna z panien w czerwonej sukni, aż westchnęła i powiada:
— Niech żyje Miron! Zawsze coś tak powie z pod samego serca.
— Trzeba powstanie rozszerzyć — rzekł inny student, a Czepuchin znowu:
— Nie powstanie, lecz rewolucję.
— Niech żyje rewolucja! — krzyknęli ci i owi, przeważnie z inteligencji.
I znów Miron zabrał głos:
— Cóż tedy mamy czynić, aby rewolucja się rozwinęła? No, Jegorow — zwrócił się do jednego z chłopów — ty jesteś gospodarz, mów, czego ci brak?
— Ziemi mało — odpowiedział tamten.
— A tobie, Czemodanow, czego brak?
— Wiadomo, ziemi mało.
— A ty, Dojezżaj, masz ziemi dosyć?
— Mało.
Więc Miron pyta:
— Kto ma ziemię?
Chłop zaś na to:
— Wiadomo, panowie.
— A kto ma lasy?
— Oni, tak samo.
— Więc — pyta Miron — cóż robić? Odebrać ziemię i lasy panom, podzielić je, prawda?
— Dobrze mówi! — wołały panny, a jeden ze studentów dodał:
— Zupełnie zgadzam się z Mironem.
— Więc to już będzie ten „czarny podział“, o którym dawno się gadało — rzekł jeden z kolejowców, a Jegorow na to:
— Wielki już czas!
Miron wówczas postawił nowe pytanie:
— A jak nie zechcą oddać?
Czepuchin zawołał dźwięcznym barytonem:
— Puścić czerwonego koguta!
— Brawo, brawo! — krzyczeć jęli wszyscy, gdyż ten obraz bardzo się podobał.
Ani Aleksy, ani Marfa dotychczas nie brali udziału w dyskusji. Uważał jednak Aleksy, że czas i na niego, aby zaprotestować przeciw zamierzonym czynom.
— Kochani bracia — rzekł — nie na to nam zabłysły dni wolności, aby popełniać zbrodnie bez sensu i bez pożytku.
— Ho, ho! — zabrzmiały głosy ironji i niezadowolenia. Marfa postanowiła poprzeć Aleksego.
— Na. święcie — rzekła — ludzie mniej mają ziemi, niż my, a większe ciągną z niej zyski, bo są bardziej oświeceni. Niechaj nikt nie pali cudzych lasów, ani dworów, bo to żadnego błogosławieństwa ludziom nie przyniesie.
— Ot, księdzówna — zawołał jeden ze studentów — jakie nam kazanie prawi.
— Ciemni jesteście — rzekła Marfa.
— Samaś ty ciemna! — ktoś jej odpowiedział.
— Nie gniewajcie się na mnie — mówiła dalej Marfa — ale ja uważam, że przedewszystkiem są nam potrzebne szkoły, żeby u nas nie było ani jednego analfabety!
— Patrzcie — zawołał jakiś chłop — to naród z głodu umiera, a ona pędzi nas do elementarza.
— Ziemi nam potrzeba, a nie abecadła!
— Ziemi! ziemi!
— Lasów!
Czepuchin zaś dodał:
— A nie — to palić, palić!
Właśnie zaś na widnokręgu ukazała się daleka, ale wielka łuna: szara, ciemna chmura, przeplatana złotemi iskrami.
— O, co za pożar! — zawołała panna w zielonej sukni.
— To Stepanówka się pali — objaśnił Dojezżaj.
Miron ironicznie zapytał:
— Kogoż słuchają, mnie, czy was?
— Niestety — odparł Aleksy — demokracja zawsze ginęła od demagogji. Ty budzisz w ludziach to, co w nich najgorsze.
— Czynu żądam, czynu, a wy każecie ludowi czekać sto lat, zanim do czego bądź dojdziem. Ten pożar — to dowód, że lud się niecierpliwi. Dość niewoli. Precz z rządem! Czy tam w stolicy, czy tu u nas na prowincji, niechaj każdy dąży do obalenia swej władzy.
Panna w czerwonej sukni i panna w zielonej sukni, oraz kilku studentów zaczęli bić brawo.
— Doskonale mówi!
Wtedy dopiero Miron przystąpił do istotnej sprawy zebrania.
— Wezwaliśmy was tutaj, aby omówić i postanowić czyn wielkiej wagi: zamach na gubernatora.
— Protestuję — rzekł Aleksy — przeciw tej bezużytecznej i bezkutecznej zbrodni.
Tu odezwał się Jerundow:
— Ja nie protestuję, bo protest jest już pewnem działaniem, a zasadniczą linją naszego życia powinno być nie-działanie. Słyszę tu ciągle słowo: czyn — ale nie powinniśmy opierać się złu i dlatego uważam, że ponieważ rząd jest złem i gubernator złem, nie należy z niemi walczyć. Owszem, niechaj zło samo siebie pochłonie. Gdyby zamiast 90 gubernatorów było ich 100 tysięcy, toby sami się pożarli. Główna rzecz trzeba w Imperjum Rosyjskiem zrobić jak najwięcej gubernatorów, to wtedy sami się pozjadają i wtedy zniknie zło, a dobro zapanuje na świecie.
Mowa Jerundowa miała pewne powodzenie, ale nie wystarczające. To też z łatwością obalił jego tezę energiczny Czepuchin.
— Wcale się z wami nie zgadzam, towarzyszu. Trzy są siły poruszające światem społecznym: tyranja, niewola i bunt. Pryncypialnie biorąc, bunt reguluje wiecznie stosunek między tyranem a niewolnikiem. Bunt należy do praw natury. Buntownik idzie za rozkazem tego prawa. Jeżeli na drodze spotyka przeszkodę, musi ją złamać. A jego bronią jest kindżał, browning, bomba, maszyna piekielna i wszystko. Bunt jest zjawiskiem nieustajćcem, i jeżeli z jednej strony jest więzienie, Sybir i szubienica, to z drugiej — jest podpalenie lasów i dworów pańskich (o, patrzcie tam!}, eksproprjacja, skrytobójstwo!
Panny były w entuzjazmie.
— Prawdę mówi Czepuchin. Bunt, skrytobójstwo. Doskonale!
— I wszystko pryncypialnie!
— A jednak — mówił Aleksy — protestuję przeciw temu, co powiedział Miron, i przeciw temu, co powiedział Czepuchin, chociaż nie zgadzam się też i z Jerundowem. Bunt, skrytobójstwo i tak dalej, bywa czasem tragiczną koniecznością, ale nie należy tego środka nadużywać. Nie można z tego robić zasady nieustającej, jak znów nie opierać się złu — to martwota, bo ze złem wiecznie należy walczyć. W danym wypadku uważam za niedorzeczność zamach na tutejszego gubernatora. Siły poświęcone na tę sprawę, możnaby w rozumniejszy, bardziej celowy sposób zużytkować.
— Czy nie widzicie — zawołał Miron — że ci ludzie, Aleksy z Marfą, są całem sercem oddani burżuazji. Rozważcie, czy można im ufać i jak oni rozumieją sprawę ludu.
— Są przeciw nam! — słyszeć się dały głosy.
— A przecież — mówił dalej Miron — inni byli oni przedtem! Któż to zabił Kantarowa? Któż zabił Samojedowa? On, Aleksy, razem z tą delikatną panną.
— Ale to były szpiegi, ludzie bezwzględnie szkodliwi, a powtóre, ja ich zabiłem sam. Nie dopuściłbym, aby Marfa czyniła coś podobnego.
— Nie mów tak — odezwała się Marfa. — Jeżeli będzie potrzeba rozumna i konieczna takiego czynu, spełnię swój obowiązek. Ale tu nie widzę dostatecznej racji...
Teraz Miron wyrozumiał zdaje się, że przyszedł czas właściwy na jego intrygę. Z błyskiem nienawiści w oczach, podniesionym głosem powiedział:
— A więc ja wam powiem, dlaczego oni tak bronią naszego gubernatora. Bo oni naszą sprawę zdradzili. Oni są na jego służbie.
— Szpiegi, szpiegi! — dały się słyszeć głosy.
— Mironie — rzekł Aleksy — jesteś nikczemny. Dla swoich celów anarchicznych, dla swojej zemsty osobistej, potwarz na nas ciskasz!
— Jak śmiesz — za ryczał niemal Miron — nazywać mnie nikczemnym?!
Wśród słuchaczy miał on więcej zwolenników, niż Aleksy, to też dał się słyszeć głos:
— Precz z nimi, niech żyje Miron!
Ten zaś pewny siebie mówił:
— Nie dopuszczę do tego. Pamiętaj, że mam przy sobie broń — i potrafię jej użyć w razie potrzeby.
Aleksy chciał uniknąć starcia z Mironem, bacząc na interes rewolucji.
— Nie tu czas, ani miejsce.
— Odpowiedzialności chcesz uniknąć! — krzyczał Miron.
— Bynajmniej, ale mamy tu ważniejsze sprawy, niż osobiste.
— Nie będziesz mnie uczył, jaki jest mój obowiązek. Jesteś zaprzedany kapitalizmowi i biurokracji.
— Zdrajca, zdrajca! — zabrzmiało dookoła, a Miron mówił dalej:
— Jedno ci się należy — śmierć natychmiastowa!
— Śmierć mu, śmierć! — wołali studenci, robotnicy i panny w sukniach różnokolorowych.
W tej chwili Miron dał wystrzał z rewolweru w powietrze.
Po paru minutach z pobliskiego gaju szedł rotmistrz Iwanow i dwunastu żołnierzy. Zgromadzeni w podziwie patrzyli na nowych gości, a rotmistrz głosem komendy mówił do żołnierzy:
— Otoczyć dokoła! Nie wypuszczać nikogo! Broń mieć w pogotowiu!
Trzech żołnierzy kolejno rewidowało więźniów: zabierali im rewolwery, dokumenty, papiery, na ręce kładli im kajdany, łącząc po dwie osoby. Ale Miron stawiał się zuchwale:
— Nie tykać mnie! Precz z caratem! Niech żyje rewolucja!
Poczem zaczął śpiewać na nutę polskiej pieśni: „Armaty pod Stoczkiem“ — nieudolną, choć bardzo rozpowszechnioną pieśń „przeciw burżuazji“:

Nas dawit, o bratija, włast' kapitała,
Burżuj, moł, podporoj u trona...

Wkrótce potem weszli na polanę nowi trzej żołnierze, prowadząc starego wieśniaka, również zakutego w kajdany. Żołnierze dźwigali dwie małe skrzynki, z których w jednej, jak się okazało, była broń, w drugiej papiery, broszury itd. Stary Fiedor zupełnie ogłupiały, miał jednak tyle przytomności, że zapytał żołnierza:
— Co to jest? — i wskazał mu ludzi, otoczonych przez wojsko. Żołnierz mu wyjaśnił, że to schwytane buntowszczyki, a potem zwrócił się do rotmistrza:
— Melduję pokornie, waszemu wysokorodju, żeśmy starego kramolnika zabrali w jego domu i znaleźli u niego broń i pisma.
— Razem go do gromady! — rozkazał rotmistrz.
Teraz dopiero Fiedor zobaczył Aleksego i Marfę. — Cóż to się stało! — zapytał.
— Ano — odrzekł Aleksy — wzięli nas, potrzymają i puszczą. Ale za co was, ojcze, zabrali?
— Ta znaleźli u mnie broń i książki... nie wiem, kto to mi podrzucił.
Spojrzawszy dookoła, zatrzymał nagle wzrok na Mironie.
— O, ten — powiedział — parę dni temu przychodził do mnie, pytał o ciebie, to pewnie on! ale jak i kiedy to zrobił, nie wiem.
— To zagadkowa historja — zauważyła Marfa. — Przypuszczam tu zdradę. Może to z mojej strony nie ładnie, ale mam podejrzenie, że Miron jest prowokatorem.
— Ha! — z żalem i oburzeniem zawołał Miron. — Jakżem się omylił co do twego charakteru, Marfo. Przebaczyłem ci twoją dla mnie obojętność, ale nie przebaczę twego oskarżenia.
— To tylko przypuszczenie — rzekła Marfa, Aleksy zaś dodał:
— W każdym razie twój strzał wydaje mi się podejrzany.
Miron, zwracając się do otoczenia, powiedział:
— Słyszycie, co on mówi!
— Niedorzeczność — rzekł Czepuchin. — U nas tak zawsze. Zaraz denuncjacja, prowokacja...
— Odpowiecie wy mi za to — kończył Miron, gdy wojsko ustawiało więźniów szeregiem.
— Milczeć! — zawołał grzmiącym głosem rotmistrz. — Dalej w drogę.
Pochód ruszył w milczeniu. Tylko Miron zuchwale odezwał się do dowódcy:
— Panie rotmistrzu, proszę się zachowywać przyzwoicie. Kiedy rewolucja zwycięży, my będziemy wieszać was, nie wy nas.
— Sługa pokorny — rzekł szyderczo rotmistrz. — Czekam na twoją gilotynę, citoyen! Śmieciarze wy, nie rewolucjoniści.
— Niech żyje rewolucja! — krzyknął Miron, a panny szeptały między sobą:
— Ach, jaki dzielny człowiek ten Miron, prawdziwy bohater!
I ruszyli w drogę i dowlekli się do miasta Kaługi. Rozsypano ich po rozmaitych turmach i więzieniach. Fiedor znalazł się w tej celi, w której siedział do ostatniej chwili. Wprowadził go Siemion i mówi mu w ten sposób:
— Siadaj, Fiedor, tu będziesz mieszkał do śmierci.
— A gdzie mój syn? — pytał Fiedor.
— Ja tam nie wiem. Pewno się już z nim nie zobaczysz.
— A gdzie jest Marfa?
— Czort ją wie! Na, maisz tu chleb i kaszę. Pomódl się do Boga, bo cię niedługo powieszą.
— Za co powieszą?
— Już mają za co. Buntowszczyk jesteś, broń chowałeś, papiery.
— Ale żeby ja co gdzie, kiedy, jak! Taż nigdy, nigdzie, nic, nijak...
— Teraz kładź się spać, jeżeli ci sumienie pozwoli. A ciebie albo powieszą, albo ci łeb utną — o tak — i mówiąc to Siemion przesunął ręką po szyi Fiedora, że aż ten zaczął wić się z bólu.

∗             ∗

Fiedor obudził się ze snu. W sieni więziennej paliły się lampy — i światło drobnym kwadratem, we drzwiach wyciętym, przenikało do celi. Na zegarze więziennym ponuro zabrzmiało dwanaście uderzeń. Północ. Fiedor z przerażeniem spoglądał wokoło.
— Ach, co mi się śniło, roiło... Dziwowiska same... Skąd mi to przyszło. To ja już dziewięć miesięcy. Skąd mi się wziął ten sen? Łeb mi utną, ot tak — wykrzyknął. Nie, nie ucięli mi jeszcze...
I siedział w bezmyślnej apatji. Pił wodę — i resztkę chleba dogryzał. W tym czasie wszedł znowu do celi Siemion. Miał w ręku osobliwą zabawkę. Była to mała szubieniczka, z lalką w kostjumie więźnia.
— No, cóż? — zapytał Fiedora — namyśliłeś się?
— A ty co masz w ręku? — zapytał Fiedor.
— Mały słupczyk. Chciałem ci pokazać, jak się to robi. Widzisz, to szubienica; ta lalka — to skazaniec, a tu sznurek, a tu blok — to kółko. On kładzie głowę, tak, — ty ciągniesz tak, a on idzie w górę tak. To takie proste, a ty dureń nie chcesz.
— Grzech ty mi chcesz wielki rzucić na duszę. Zabić człowieka.
— Alboż to człowiek? Gorszy wilka, albo niedźwiedzia. Zwierz prawdziwy, niechryst, co w Boga nie wierzy, przeciw świętej osobie cara spiskuje. Iluż to on sam ludzi zamordował! Takiego zabić, to największa zasługa wobec Boga i cesarza. A robota — błaha. Szach-mach i skończone. A potem drzwi ci się otworzą same, i pójdziesz sobie: hulać, pić, tańcować! Toć każdemu swoboda miła.
— Wiadomo, miła.
— No, chcesz wódki, bracie? Napijem się po jednej czarce, a dużej. Na pohybel temu łotrowi, co nas wszystkich tu trzyma jakby w niewoli. I do czego to on przymusza, niegodziwiec, dobrych ludzi.
To mówiąc podał Fiedorowi duży kielich gorzały. Fiedorow dawno już nie pił i rychło wpadł w jakiś stan pół nieprzytomny.
— Pewnie, łotr — zdecydował o nieznanym więźniu.
— Zmusza ciebie, prawosławnego człowieka, żebyś go powiesił. Na co zasługuje?
— Pewnie zasługuje, żeby go powiesić — i to mówiąc, Fiedor zaczął próbować szubieniczki.
— A widzisz? Jasno ci teraz wszystko się pokazuje. Dawno nie piłeś...
— Oj, dawno. Wódka, jak sam ogień.
Jeszcze po jednej.
— Dawaj, a co przekąsić?
— Masz tu wędzonki, dobra porcja. A tu ogórki, solone, nieżyńskie. A papierosa? Dawnoś nie miał w gębie.
— Od kiedy tu siedzę.
— Oj, źle w turmie. A tam, to codzień, i wódki, i papierosów, i kiełbasy, ile chcesz. A jak ci się podoba, to i szarmankę możesz zawołać, do karczmy iść.
— I w pole — dodał Fiedor — i na pastwisko, i do obory, i w las, i do bani. A tu cóż? Tfu, jeno wszy obsiadły człowieka i tyle.
— Niema jak swoboda. Nie to, co te kramolniki nazywają swobodą, bo ichnia swoboda, to więzienie albo szubienica; tak to oni zawsze kończą.
— I sprawiedliwie! Co się buntować? Zawsze będzie naczalstwo, a oni chcą zniszczyć naczalstwo.
— To raznoczyńce. Sami naczalstwem chcą zostać, i porządnych ludzi wieszać.
— A jak się ich wszystkich powywiesza, to będzie porządek.
— Otoś mądrze powiedział. I każdy co powiesi choć jednego, będzie miał zasługę, że robi porządek. No, jeszcze czarka.
I znowu pili, gdy na zegarze uderzyła godzina pierwsza po północy. Siemion też, jakby chcąc Fiedora uświadomić, powiedział:
— Pierwsza po północy.
— Chciałbym — rzekł Fiedor — aby to już była czwarta rano.
— Pięć minut roboty, i hajda w świat szeroki. Herbaty się napijesz? — zapytał Siemion starego i krzyknął w korytarz:
— Ej, Akim, samowar!
Jeden z żołnierzy, sprawujących wartę, wniósł czajnik i szklankę.
— No — rzekł wreszcie dozorca — teraz cię pożegnam. Napij się herbaty, a potem się wyśpij. Ja tu po trzeciej przyjdę cię obudzić i jeszcze dam ci wódki dla kurażu.
— Wiadomo, pierwszy raz.
— Jak się wprawisz, to może i nie ostatni.
— Nie wiem, nie wiem.
Siemion wyszedł, a Fiedor pił herbatę i rozmyślał nad sobą; próbował szubieniczkę, modlił się od czasu do czasu, żegnał się i szeptał: Hospodi pomiłuj. Poczem na pryczy się położył, i usnął jak kamień.
Rotmistrz Iwanow wrócił tylko co z zebrania u wicegubernatora. Pilnie rozpytywał Siemiona, jak stoi sprawa.
— Namówiłem go. Zgadza się. Twardy był naprzód, ale potem zmiękł. Jeszcze jak go wódka rozebrała. Przecież ośm dni pracuję nad nim.
— No — zawołał rotmistrz, pobożnie oczy zwróciwszy ku niebu — chwała ci, Panie Boże, za twoją łaskę dla mnie, twego niegodnego sługi.
— Panie rotmistrzu — szepnął Siemion — to już mogę powiedzieć, że te piętnaście rubli uczciwie zarobiłem.
— Nie piętnaście, ale dwadzieścia.
— Dziękuję waszemu wysokorodju.
Na zegarze uderzyła godzina druga. Rotmistrz był wniebowzięty, gdyż zapewne nie mało wypił wina u pana wicegubernatora.
— Mamy teraz takie piękne białe noce, że jeno kochać i marzyć. Uważaj, Siemion, żeby się tylko Fiedor nie rozmyślił, to jestem pewien, że u Jeleny Pietrowny stanę pierwej, niż kuamerjunkier. Jej Bohu, pierwej. I to dla niej lepsze. Bo cóż się jej w nim podoba? Starszy odemnie. Ma zapewne dobrą pensję i okazje niezłe; wyrabia koncesje, posady, protekcje w ministerjach, ale jej głównie to się podoba, że przez niego mogłaby bywać na dworze, frajliną zostać... Ale kiedy ja będę miał jej miljony, to się też wystaram o stanowisko na dworze i zostanę wysokim czynownikiem, może pójdę w gubernatory... Tylko, żeby zdusić tę kramołę... Ta przeklęta wojna japońska wszystko nam wywróciła do góry nogami. Trzeba tego buntowszczyka nareszcie powiesić.
Drzwi sieni więziennej otworzyły się naraz i wszedł siwiuteńki białobrody pop. Rotmistrz dał Siemionowi rubla dla popa, aby ten dobrze skazańca na śmierć przygotował. Pozdrowili się, sławiąc Boga, a rotmistrz jeszcze prosił:
— Dobry ojcze, oświećcież tę biedną obłąkaną duszę.
Pop ruszył w stronę celi, którą mu wskazał Siemion. Pop znał więzienie, gdyż nieraz tu bywał w okazjach podobnych.
Była już godzina trzecia i na dworze rozjaśniło się prawie zupełnie. Niebo było czyste i spokojne.
— Hej, Fiedor — wołał Siemion, wszedłszy do komórki starego wieśniaka — wstawaj!
— A tam co? — pytał nieprzytomny Fiedor.
— Wstawaj. Do roboty.
— Do jakiej roboty?
— Toś już zapomniał? Co to ma być dziś o czwartej rano?
Fiedor o niczem nie pamiętał.
— O czwartej rano?
— A no — rzekł Siemion, pokazując mu szubieniczkę — miałeś, ot, co, pamiętasz?
— Aha! To już! Nie, nie, nie chcę! Hospodi pomiłuj. Za nic na świecie. Tfu, ty czort.
— No, mój miły, to ciebie powieszą.
— Dureń jesteś. Kto mnie powiesi, jak nie ma kto wieszać. I jakże to, bez śledztwa, bez sądu, bez świadków?
— Sąd nie sąd, a my wszystko możem. Nie dziś, to jutro znajdzie się taki, co powiesi i jego i ciebie. My poczekamy, a ty będziesz wisiał. Na, masz tu wódkę, pij, ile chcesz. Zakąś. A tu masz okrycie, żeby cię nikt nie poznał. Ja tu zaraz wrócę i sam cię ubiorę.
Wychodząc, Siemion położył na pryczy rodzaj popielatego habitu z kapturem, i na korytarzu znowu się spotkał z rotmistrzem. Ten rozmawiał ze swoim ordynansem. Mitrofan zawiadomił go, że podług rozkazu sprowadził dorożkę i pomieścił w niej walizę pana rotmistrza. Dorożkarz czeka przed wrotami więzienia. Rotmistrz był zadowolony.
— Bądź gotów. O czwartej minut dziesięć jedziemy na foksal.
Mitrofan wyszedł, a wytworny oficer pytał Siemiona, jak stoi sprawa?
— Trochę się chłop burzy, ale go wódka uspokoi. Ja mu przygotowałem ubranie, żeby był zasłonięty.
— Aby się tylko nie cofnął! — pełnym tęsknoty głosem szepnął jakby w rozmarzeniu pan rotmistrz.
— Oj, nie! Już mu tak chce się na swobodę, że go nic nie powstrzyma.
— A na podwórzu wszystko gotowe? Maszyna stoi?
— Wszystko gotowe!
— No, to chwała Bogu.
Siemion poszedł znów do Fiedora, a w korytarzu ukazał się sekretarz.
— Panie sekretarzu — rzekł do niego rotmistrz — akt proszę mieć gotowy; natychmiast po operacji dacie mi go do podpisania.
— Już formularz prawie cały wypełniony.
— Bardzo dobrze. A, pan doktór — zwrócił się do nowowchodzącej osoby. — Moje uszanowanie.
Doktór kłaniał się zebranym i pytał, gdzie delinkwent. Skazaniec miał przechodzić korytarzem i wtedy doktór mógł się z orszakiem połączyć.
Tymczasem Siemion jak gerderobiana ubierał Fiedora. Nałożył mu na jego tułup tę popielatą posępną togę, a głowę mu okrył zamkniętym kapturem tak, że tylko oczy były widoczne. Fiedor był zrezygnowany.
— No cóż, Fiedor, jesteś gotów?
— Naplewat’. Jestem gotów!
I oto powoli zaczęła bić na zegarze godzina czwarta.
Serce rotmistrza i serce Fiedora mocno uderzyło.
Jedna z cel w głębi kurytarza otworzyła się i wyszedł z niej skazaniec, jakby śmiertelnym całunem okryty, z twarzą osłoniętą. Koło niego czterech żołnierzy i pop. Zbliżyli się do tej grupy rotmistrz i doktór, i razem z nimi, przez otwarte wrota weszli na dziedziniec. Na dziedzińcu stała szubienica do, której poprowadzono skazańca. Na podwórzu była grupa żołnierzy z bronią w ręku i kilku doboszów. Pop zaintonował pieśni żałobne.
Wyszedł ze swojej nory i Fiedor z Siemionem. W pierwszej chwili odurzyło go świeże powietrze.
— No, śmiało, Fiedor!
— Naplewat! Wszystko zrobię. Ach, co za powietrze!
— Rób, jak ci mówiłem, sznur pociągniesz, i już!
— Już ja to wszystko rozumiem.
Dał się słyszeć głuchy odgłos bębnów.
Apatycznie, jak automat, ale z siłą, Fiedor wciągnął skazańca sznurem do góry. Skazaniec zawisł w powietrzu; trzy minuty jeszcze poruszał nogami, a potem zwisnął nieruchomo. Doktór skonstatował śmierć.
Rotmistrz wezwał sekretarza, który przybiegł do niego z raportem. Rotmistrz podpisał i rzecze:
— Wysłać naprzód depeszę terminową o egzekucji, a potem raport pocztą ekspres. Siemion! — zawołał.
— Słucham, wasze wysokorodje!
— Spisałeś się jak zuch! Masz tu 25 rubli. Mówię ci, Jelena Pietrowna moja, a kamerjunker — czu!
I jak uczeń pierwszej klasy, przyłożył palce do nosa, co się nazywa „pokazał nosa“. Był bardzo zadowolony. Poczem wezwał swego ordynansa. Dał się słyszeć turkot nadjeżdżającej dorożki. Rotmistrz szybko poszedł w tym kierunku. Znów się dał słyszeć turkot. Rotmistrz jechał na foksal, a stąd za ośm godzin miał się znaleść u stóp Jeleny Pietrowny.
Fiedor po operacji, którą wykonał nadspodziewanie zręcznie, stał oszołomiony i bezwładny.
Trupa zdjęto z szubienicy i złożono na noszach. Kilku ludzi go wynosiło. Fiedor już zdjął swą maskę i apatycznie przyglądał się tej scenie. Tymczasem chusta, okrywająca twarz skazańca, nagle opadła. Fiedor spojrzał — i głosem, pełnym przerażenia krzyknął:
— Aleksy, Aleksy! Mój syn!
Padł na ziemię nieprzytomny.
Trupa poniesiono dalej. Po chwili Fiedor wstał, a źrenice mu stanęły kołem. Zaczął się naraz śmiać jakimś piekielnym, straszliwym śmiechem. Oszalał.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.