<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Błękitny salon pani de Benuharnais przy ulicy Tournon szumiał takim gwarem, jak gdyby się zmienił w przedsionek bulwarowego teatrzyku lub w salę drugorzędne] restauracyi.
Co się stało?
Te same dekoltowanc, ubrylautowane, uperlone damy zajmowały fotele, ci sarni upudrowani, wyżabotowani panowie otaczali księżne, margrabinę, hrabinę i kawalerowe.
Jeszcze temu dwa miesiące dzwonił w salonie pani de Beauharnais cichym brzękiem muszek leśnych szept stłumiony, wytryskiwały od czasu do czasu z grup pań i panów rakiety wykwintnego dowcipu, ruchy były okrągłe, estetyczne, usta uśmiechnięte przyjemnym uśmiechem nieopatrznego rozbawienia, a dziś podnosili panowie głosy, giestykulowali żywo, panie wtrącały się, przerywając niegrzecznie mówiącym, niecierpliwe, nerwowe.
Co się stało, skąd ta przemiana?
Polityka wypędziła z salonu pani de Beauharnais naukę, literaturę, sztukę, błyskotliwą, dobrze wychowaną causerie, zawładnęła wszystkiemi umysłami, a razem z nią wtargnęły do wytwornego towarzystwa jej pomocnice: namiętność, bezwzględność, zapalczywość, krzykliwość, oszczerstwo i nienawiść.
Oto perorowała właśnie niemłoda już hrabina de Tessé z takim zapałem, giestykulując tak żywo, iż pióra, zdobiące jej fryzurę, trzęsły się, chwiały się ku uciesze młodszych pań. Hrabina „robiła od lat dwudziestu w salonach konstytucyę“, zabawiała się w politykę już wówczas, kiedy jeszcze nikt nie myślał, a owa konstytucya nie chciała się narodzić.
— Nie rozumiem — mówiła — dlaczego prawdziwi filozofowie dwóch pierwszych stanów nie zmuszą wystąpieniem energicznem do powolności starych zacofańców, którzy lękają się, niewiadomo z jakich przyczyn, przewagi stanu trzeciego. Wszyscy przecież, bez różnicy stanów, chcemy tego samego, bo: konstytucyi, ograniczenia despotyzmu królów, większej swobody. Nazywają nas, kobiety, płcią słabą, a gdybyśmy my zasiadały w Stanach Generalnych, zrobiłybyśmy rychło porządek. Wachlarzami rozpędziłybyśmy zacofańców na wszystkie wiatry. Cóż za licho przyniosło do Stanów owego Cazalès’a i tego nieznośnego Maury’ego? Gdyby nie oni, mielibyśmy już konstytucyę.
— Tak sobie od ręki w kilka tygodni? — zauważył lord Chesterfield, uśmiechając się po swojemu kącikami ust. — Nawet nasz Pit nie potrafiłby przebudować państwa w przeciągu miesiąca.
— Bo wy, wolnomyślący Anglicy, potrzebujecie do wszystkiego sto razy więcej czasu od nas.
Nawet pokojówka pani de Tessé nie pozwoliłaby sobie jeszcze temu dwa miesiące być tak niegrzeczną dla cudzoziemca.
Lord Chesterfield milczał. A hrabina perorowała podniósłszy się w zapale oratorskim z fotelu.
— Cóż to tak wielkiego konstytucya? Zdawałoby się, że potrzeba do tego rozumów Solona i Lykurga. Zaraz państwu pokażę, jak się buduje konstytucyę.
I zaczęła budować konstytucyę, sypiąc do jednego worka różne, najsprzeczniejsze z sobą teorye umarłych i żyjących doktrynerów.
— Tego Maury’ego powinien ktoś nauczyć rozumu. On głównie, ten synek szewiecki, bruździ.
— Ksiądz, obłudnik, kłamca z profesyi — odezwał się kawaler de Craon, wyleczony już z rany, otrzymanej w pojedynku. — Nie rozumiem, dlaczego naród wybrał do Stanów tylu klechów. Ci ludzie ubierają się jedynie dla pełnej miski, dla wygodnego bytu, w sutannę, w liberyę pana, z którego w duchu drwią. Kłamią przez całe życie, uprawiają świadomie najobrzydliwsze kuglarstwo. Żyją głównie zmysłami, a zamiast pogodnej religii Greków i Rzymian, przyjaciółki rozkoszy, miłości i wolności, która wniosła do świątyń tańce i widowiska, uczą smutnej, surowej religii chrześcijańskiej, służki królów i ministrów, wielbicielki włosiennicy, ubóstwa materyalnego i umysłowego, nieprzyjaciółki bogactwa i najsłodszych skłonności naturalnych, słowem, religii, dobrej dla szpitalów i więzień. Powinniśmy raz skończyć z tą religią nieobywatelską, niepatryotyczną, która zachwala posłuszeństwo dla tyranów: subditi estote non tantum bonis et modestis sed etiam dyscolis.
Kawaler obejrzał się po salonie wzrokiem tryumfatora. Wiedział, że mówił do wdzięcznego audytoryum, bo do „filozofów“ i „filozofek“. Zmarszczyć lekko brwi, spostrzegłszy obok panny de Laval Gastona de Clarac. Byłby jeszcze więcej spochmurniał, gdyby był mógł słyszeć, co wicehrabia szeptał hrabiance.
— Te same frazesy, upstrzone tą samą cytatą łacińską czytałem wczoraj w La France librę Kamila Desmoulinsa. Kawaler de Craon uczy się widocznie na pamięć wszystkich bzdurstw i oszczerstw wychodzących z kuźni Palais Royal.
Kawaler nie słyszał, co Gaston szeptał, przeto obejrzał się jeszcze raz dokoła wzrokiem tryumfatora, pewnego oklasków, i rzekł jeszcze:
— Jeżeli księża chcą, abyśmy korzystali nadal z ich dobrze zapłaconych usług, niech stworzą religię przyjemną, odważną, patryotyczną, pożyteczną dla jednostki i państwa. Tylko wtedy będą mieli prawo nazywać się pierwszym stanem Francyi.
Tłoczyły się do kawalera tle Craon panie. tłoczyli się panowie. Ściskano mu ręce, zasypano go słowami uznania. A on pławił się, uradowany, w blaskach taniej sławy, nadął się, zadarł głowę do góry, był z siebie zadowolony. Byłby z siebie jeszcze więcej zadowolony, gdyby się mała rączka panny de Laval była do niego wyciągnęła z podziękowaniem, ale hrabianka siedziała z głową pochyloną, nie biorąc udziału w ogólnym zachwycie.
— Chciałbym zwrócić uwagę kawalera de Craon — odezwał się Gaston — iż nie wszyscy księża są świadomymi kłamcami, bo nie wszystkich zatruła jadowita mądrość Voltaire’ów i Diderot’ów. Prawie cały kler wiejski z nielicznymi wyjątkami wierzy w to, czego uczy. Nie wszyscy księża rozkoszują się przy misie obfitej, wiadomo bowiem powszechnie, że nasz kler niższy jest uboższy od drobnego mieszczanina, że przymiera nawet często głodem, chociaż pracuje na parafii za dziesięciu wołów. Krytykę swoją powinien był pan de Craon skierować w stronę owych filozofujących, bogatych paryskich prałatów i abbé, którzy noszą nieprawnie suknię duchowną, bo plamią ją kłamstwem cynicznem. Co zaś do tytułu pierwszego stanu Francyi, których pan de Craon chce uczcić przyszłych twórców swojej religii, raczej religii mędrców z Palais Royal (tu odezwały się z różnych stron protesty i głośne uwagi), to pozwolę sobie przypomnieć panu kawalerowi, że tytuł ten nadała przeszłość słusznie duchowieństwu chrześcijańskiemu. (To przesąd! — zawołała pani de Tessé). — Bo któż to był pierwszym cywilizatorem i nauczycielem Francyi, kto uczył naszych barbarzyńskich przodków cnót chrześcijańskich, kto trzymał ich gwałtowny temperament, ich dzikość pierwotną, ich pychę zdobywców na łańcuchu trwogi przed odpowiedzialnością pośmiertną, kto zastawiał słabych przed mocnymi, nakłaniał mocnych do pobłażliwości, względności, kto, słowem, zdjął nas skórę barbarzyńców i zmienił nas w ludzi uobyczajonych i cywilizowanych? Przez trzynaście wieków uprawiało duchowieństwo francuskie naszą ziemię i nasze prowincye, nasze serca i dusze, karczowało nasze lasy i naszą dziką naturę, i dlatego należy mu się słusznie tytuł pierwszego stanu Francyi. Nie podaremnie, nie bezmyślnie nazwała je tak przeszłość, i nic nadaremnie i bezmyślnie otoczyła je czcią i wynagrodziła jego trud wdzięcznie bogatemi legatami.
Tylko dwie pary rąk wyciągnęły się z podziękowaniem do Gastona — były to ręce lorda Chesterfielda i księdza de Courcel.
W błękitnym salonie zawrzało. Uwagi, porwane zdania, wykrzykniki, ironiczne śmiechy przelatywały z jednego rogu na drugi, tu i owdzie padły groźne słowa, gminne epitety, dołączone do nazwisk dowódców szlachty i duchowieństwa. Cazalès taki, Espremenil owaki, Maury kłamca i t. d.
Dziwiły się ściany salonu tej dziwnej causerie, one, które słyszały przez szereg lat tylko słowo rzeźbione, misterne, wygłaszane głosem przyciszonym, one, które widziały przez szereg lat tylko ruchy dystyngowane, twarze spokojne, uśmiechy uprzejme. Aż nagle nabrzmiały głosy namiętnością, gniewliwymi akcentami, twarze zarumieniły się płomieniem polemiki, ruchy stały się ostre, wyzywające. Pani de Tessé wymachiwała wachlarzem pod samym nosem panów, księżna Hohenzollern gryzła z niecierpliwości rękawiczkę, książę de Salm, usiłując przekonać Gastona, przysuwał się tak blizko do niego, że ocierał się prawie o jego brzuch.
Nawet pani de Beauharnais, dawniej zawsze tak równa, uprzejma, pobłażliwa, mówiąca o wszystkiem i o wszystkich dobrze, taka dystyngowana w czarnej, wdowiej sukni, w czarnym czepeczku na siwych i skromnie zaczepnych włosach bez pereł i kwiatów, straciła równowagę dobrze wychowanej gospodyni wielkiego salonu. Drżącemi palcami brała machinalnie z tabakierki tabakę, którą rozsypywała, nie doniósłszy jej do nosa, trzęsącemi się rękami podawała gościom herbatę, wylewając ją na suknię.
— Furia politica! — rzekł lord do Gastona.
Wzruszyli obaj ramionami.
Największy harmider wywołały panie. Te wytworne damy, któreby jeszcze temu dwa miesiące żwawsza sprzeczka była napełniła zgrozą, bulgotały jak rozgniewane indyki. A oczy? Płomienie zaciekłości stronniczej buchały z tych oczu, stworzonych do słodkich spojrzeń, do czarów miłości.
Od czasu do czasu wpadał w ten harmider cienkich głosów niewieścich grubszy głos jakby dojrzewającego chłopca, wpadał stanowczy, pewny siebie, rozstrzygając, przecinając najzawilsze sprawy ostrzem ciętej, krótkiej uwagi, podkreślonej zamaszystym, energicznym ruchem ręki.
Wówczas zwracały się oczy panów w stronę kominka, gdzie stała, z rękami splecionemi na plecach, w postawie wyzywającej, prawie aroganckiej młoda dwudziestokilkoletnia dama, nizka, gruba, nieforemna w pasie, odbijająca się tak wyraźnie pospolitością ruchów i gminnemi kształtami od otoczenia dam francuskich, iż musiała zwrócić na siebie uwagę. Jej twarz zeszpecona dużym nosem, czerwoną cerą i pryszczami, nie miała w sobie nic niewieściego.
Natura omyliła się. Ta grubo mówiąca dama powinna się była urodzić mężczyzną, była to bowiem baronowa de Staël.
Gdzież umieściła się dusza, z której miały trysnąć potoki jaskrawych blasków, jaśniejszych, rozleglejszych od ogniów największych brylantów korony francuskiej? Wyzierała ona z dużych, czarnych, prześlicznych oczu, promieniejących fosforycznem światłem talentu.
W chwili, kiedy się panie roznamiętniły, nie bardzo wiedząc o co, bo nie wiele z nich miało dokładne wyobrażenie o właściwych powodach sporu między stanem trzecim, a stanami uprzywilejowanymi, weszła do salonu — wbiegła, wpadła, nizkiego wzrostu, drobna, starsza dama i dysząc szybko, chwytając ustami powietrze, runęła na fotel.
Otoczyły ją panie.
— Pani zasłabła... przykry przypadek panią spotkał... może nieszczęście... ktoś drogi sercu pani umarł?
Malutka, drobna, mocno uróżowana dama odpowiadała na sypiące się na nią pytania przeczącem potrząsaniem głowy, co wprawiało w ruch cały bukiet kwiatów, urozmaicony ogromnym pióropuszem, zmieniający jej perukę w żywy ogród.
Staruszka, łatająca tak pretensyonalnie zwiędłą cerę i łysą czaszkę, wyglądała tak pociesznie, iż panowie zagryzali wargi, by nie wybuchnąć wesołym śmiechem.
— Co się tej babie stało — rzekł Chesterfieldl do Gasona.
— Założyłbym się, że ma jakieś zmartwienie polityczne.
— Takie czupiradło?
Malutka dama dyszała, nie mogąc wrócić do równowagi po jakimś niezwykłym wysiłku, czy zmartwieniu.
— Szampańskiego wina dla pani d’Angivilliers! — rozkazała pani de Beauharnais.
Z dworacką usłużnością nadbiegł z kieliszkiem sam kawaler de Cuibières.
— Okropnie! — odezwała się nareszcie pani d’Angivilliers, napiwszy się wina. — To zbrodniarze.
— Czy chłopi zburzyli pani zamek, spalili zboże, wypuścili wodę ze stawów, powystrzelali zwierzynę? — pytano.
— Gorzej... uf... Jak mi serce bije... Ojczyzna ginie...
— Czy nam Anglia wypowiedziała wojnę?
— Ach ten Cazalès, ten Maury... Żeby nie oni...
— Mówiłem panu, że zmartwienie polityczne... — rzekł Gaston półgłosem do Chesterfielda. — Mucha febry politycznej ukąsiła nasze panie i pomieszało się im w główkach.
— Widzę. Straszliwsza od innych będzie wasza rewolucya, bo wrażliwość niewieścia podsyci ją swoją namiętnością.
— Jakiego-ż występku dopuścili się znów ksiądz Maury i kawaler de Cazalès? — odezwał się od kominka męski głos pani de Staël.
— Rozważniejsi posłowie szlacheccy i duchowni skłaniali się już dziś do zgody ze stanem trzecim, kiedy ci dwaj trębacze nadeszli i zatrąbili swoim wrzaskiem fanfarowym na śmierć zamiary patryotyczne — objaśniała malutka, drobna, umalowana, ukwieciona dama.
— Zgroza!
— To nieuczciwość!
— Zuchwali!
— Głupcy!
Grube słowa:, namiętne obelgi latały z taką swobodą, jak gdyby w salonie, obitym błękitnym, srebrnemi gwiazdami zasianym odamaszkiem, nie rozmawiano nigdy inaczej.
Obok pani de Staël stal gruby, otyły pan, który odzywał się dotąd bardzo niewiele, półsłówkami, półgębkiem, od niechcenia, jak gdyby lekceważył cale towarzystwo.
Szczególną koafiurę miał ten pan. Włosy zczesane gładko z czoła w tył, tworzyły duży czub, zwinięte po bokach w dwa pukle; podniesione w górę, odsłaniały mięsiste, pospolite uszy. Czoło proste, duży, nieforemny nos, grube, wzgardliwie wydęte wargi, zanadto rozwinięta dolna część twarzy, przedłużona leszcze tłustym, obwisłym podbródkiem, ruchy ociężałe, niezgrabne, sztywno-poważne, pedantyczne, cała postać, jakby wyciosana od ręki z jakiegoś pospolitego materyału, bez linii falistych, bez wykończenia, robiła wśród ruchliwych, giętkich, wyrzeźbionych dłutem kultury wielu wieków gości pani de Beauharnais wrażenie klocu, przedstawiającego bożka Cymbrów albo Teutonów. Nieokiełznana sztuką życia pycha wzbogaconego kupca, przemysłowca, bankiera lub kogoś w tym rodzaju malowała się tak wyraźnie, tak bez żadnej zasłony w oczach i w pogardliwie wydętych wargach tego pana, iż nie mogło ulegać wątpliwości, że stanowiła główny rys znamienny jego charakteru.
— Kawaler de Cazalès i ksiądz Maury zapominają, że cała ludzkość spogląda w tej chwili z sercem bijącym na Francyę, na każdego z nas, którzy budujemy wielkie nieśmiertelne dzieło przyszłości i że to ludzkość przeklnie nierozumnych wrogów świętej wolności — odezwał się ów pan suchym, manierowanym głosem starego profesora.
— Puh... uroczysty frazes — szepnął Chesterfield.
— Święte oburzenie wielkiego kofty — odszepnął mu Gaston. — On tak zawsze.
Ale towarzystwo zachwyciło się uroczystym frazesem. Jak to było powiedziane! jak wzniośle, głęboko, nadzwyczajnie! — podawano sobie z ust do ust i spojrzenia czci szły ku „wielkiemu kofcie“, które on przyjmował z pozorną obojętnością, jako należny mu hołd.
Najgorętszy jednak zachwyt gorzał w pięknych oczach pani de Staël, zachwyt najwyższy, bo łączący miłość z uwielbieniem. Zachwyt ten przynosił zaszczyt sercu przyszłej autorki „Korynny“, uroczysty bowiem pan był jej ojcem. Generalny kontroler Necker, bożyszcze wszystkich doktrynerów rewolucyjnych, raczył obecnością swoją uświetnić zebranie u pani de Beauharnais.
Gastona oburzyło bezlitosne potępienie Cazalèsa i Maury’ego, z którymi łączyły go stosunki przyjaźni. Przeto wysunął się na środek salonu i odezwał się:
— I ja nie pochwalani bezpłodnych sporów, w chwili, kiedy cały naród wyciąga do nas ręce błagalne, o chleb i wolność żebrząc, zdaje mi się jednak, że pan kontroler generalny, potępiając tak surowo kawalera de Cazalès i księdza Maury’ego, nie uwzględnia okoliczności, które tłomaczą ich zaciętość.
— Nic nie tłómaczy śmiesznego uporu u tych zacofańców — wybuchnęła pani de Staël namiętnością kawiarnianego szczekacza.
Jakiś młokos, który nie zasłużył się jeszcze niczem, śmiał odpowiadać jej ubóstwianemu ojcu, mierzyć się z mężem, uznanym, szanowanym przez całą oświeconą Francyę? Zuchwalec, arogant!
Tyle zdumionej pogardy błyskało stalowymi błyskami w oczach córki Neckera, iż każdy inny byłby zamilkł zawstydzony. Ale Gaston mówił dalej:
— Są upory, które nie każdy może odczuć. Żeby odczuć upór Cazalèsa, trzeba być żołnierzem i szlachcicem.
Wyrazy: żołnierz i szlachcic podkreślił głosem i spojrzeniem ironicznem, rzuconem z pod zmrużonych powiek w stronę pani de Saël.
Czerwona twarz baronowej stała się jeszcze czerwieńszą. Córka zbogaconego bankiera, która zaślubiła dla tytułu starego barona, milczała, przygryzając wargi. Necker marszczył brwi, co czynił zawsze, kiedy chciał wyrazić niezadowolenie.
Ale groźnie zmarszczone brwi bożka rewolucyonistów nie zatrwożyły Gastona.
Kawaler de Cazalès nie staroświeckich formalizmów broni — mówił — lecz godności szlachty. Bo czemże jesteśmy my, rycerska szlachta francuska, w gazetkach, świstkach, broszurach, mowach rewolucyjnych? Złodziejami, rabusiami, mordercami, wyrzutkami Francyi, niegodnymi tytułu patryoty i obywatela. Słyszymy to od kilku miesięcy codziennie do świtu do późnej nocy, powtarzają nam to zuchwałe spojrzenia naszych lokajów, mściwe pomruki naszych chłopów. I to za co? Za to, że zbudowaliśmy Francyę razem z królami, że wydarliśmy ją z paszczy Rzymu, że broniliśmy przez lat ośmset jej granic przed Saracenem i Hunnem, przed Anglikiem i Niemcem, że spieszyliśmy na każcie krwawe pole, oddając głowy bez skargi, bez żalu za wolność i sławę Francyi. Szczekacze i pismaki wywrotowi rzucają nam w twarz oskarżenie: ziemia francuska jest przepojona potem chłopa! Któżby temu przeczył? Ale ziemia francuska jest także przepojona krwią szlachecką. By mieszczanin i chłop mogli bezpiecznie pracować, my ginęliśmy. Niema ani jednego rodu rycerskiego, któryby nie oddawał przez szereg wieków w każdem pokoleniu jednej lub kilku młodych głów swoich sławie Francyi. A za tę krew przelaną, za ten ból, trud i ofiarę wojny bryzga dziś na nas pierwszy lepszy nędznik, zazdrośnik, oszczerca biotem obelg i nienawiścią.
Uciszyło się w salonie, goście pani de Beauharnais słuchali uważnie. Należeli przecież prawie wszyscy do owej nieszczęsnej kasty, piętnowanej od kilku miesięcy przez agitatorów rewolucyjnych piętnem hańby, obrzgiwanej jadowitą śliną nienawiści, obrzuconej błotem oszczerstwa.
— Zarzucają nam, żeśmy zwyrodnieli, spróchnieli — mówił Gaston. — Moglibyśmy na to odpowiedzieć, że kto przez ośmset lat przelewał krew, myślał, zużywał swoją energię fizyczną i umysłową dla narodu, ten ma prawo czuć się wyczerpanym. Ale na czemże polega to nasze zwyrodnienie? Że nie spełniamy już posłannictwa dawnego rycerstwa, że przestaliśmy być jedyną tarczą, jedynym mieczem Francyi? Nie strzeżemy w istocie z wież zamków bezpieczeństwa włości, powierzonych naszej opiece, bo strzeże ich dostatecznie powaga władzy królewskiej, poparta siłą wojska rządowego. Nie my usunęliśmy się dobrowolnie od obowiązków rycerstwa, lecz zwolnił nas z nich nowy ustrój państwa. Nasze zbrojne poczty stały się niepotrzebne z chwilą, kiedy je korona zastąpiła żołnierzem werbowanym. Kto jednak prowadzi tego werbowanego żołnierza, to wojsko rządowe, na pola krwawe i ginie z nim razem, znosząc ochoczo trud wojny? My, spróchniali, zgnili arystokraci, my, oficerowie jego królewskiej mości. Z wyjątkiem dwustu, trzystu najwyżej, próżniaczych rodzin dworackich, służymy wszyscy wojskowo. Więc gdzież to nasze zwyrodnienie?
Gaston obrzucił szybkiem spojrzeniem towarzystwo. Necker uśmiechał się nieznacznie, pani de Staël przygryzała ciągle dolną wargę, przedstawiciele starej, rycerskiej szlachty nie spuszczali z mówiącego oka, szlachta nowa, nobilitowana w ostatnich stu latach, rekrutująca się z urzędników i ze zbogaconych mieszczan, słuchała z głową spuszczoną.
W pobliżu kominka obok pani de Bar siedziała panna de Laval z głową cofniętą w tył, zapatrzona w amorków, zdobiących sufit. Jakaś burza ciągnęła przez jej duszę, wstrząsając nią, widać było bowiem na jej zmarszczonem czole, w jej szeroko otwartych, zamyślonych oczach, w drgających ustach i w ceglastej barwy plamach, które popstrzyły jej policzki, plastyczne odbicie wewnętrznego, gwałtownego wzruszenia.
W ostatnich kilku miesiącach widziała ona na wsi i w małych miasteczkach, gdzie ocierała się codziennie o „czystego, pierwotnego człowieka“, tyle pospolitego samolubstwa i tyle podłej ciemnoty, wyczytała w Paryżu ze świstków rewolucyjnych tyle oszczerstw, miotanych na stany uprzywilejowane, tyle zawziętej niesprawiedliwości, przesyconej żółtą zawiści, iż jej marzenia książkowe o powszechnem szczęściu, o odrodzeniu Francyi, ludzkości przez „powrót do natury“ zaczęły tracić blaski i barwy wiosny.
I żal jej było ładnych, białych, wonnych marzeń i czuła ból dotkliwy, jak po utracie czegoś bardzo drogiego. Miałożby to wszystko, w co wierzyła, co kochała, co wypełniało młodość entuzyastyczną, być złudzeniem, fantazyą teoretyków, nie mających wyobraźnia o żywym człowieku, o rzeczywistości?
Wicher myśli wstrząsał jej duszą i zrywał z niej bez litości zielone liście dobrych nadziei; płomień jej młodzieńczego entuzyazmu, jeszcze temu kilka tygodni taki żywy, gorzcy, gasły stygł. Nie chciała się do tego przyznać przed samą sobą, a jednak czuła już przykry chłód zbliżającego się wytrzeźwienia.
Goście pani de Beauharnais dziwili się jej wstrzemięźliwości. Zwykle rzucała się z brawurą i z temperamentem młodości w wir dysputy, broniła najskrajniejszych poglądów, wygłaszała najskrajniejsze teorye, dziś słuchała z pozorną obojętnością, milcząc uparcie.
Co jej się stało? pytali przyjaciele. Ona odpowiadała bladym uśmiechem znużenia. Musi być chora...
Była rzeczywiście chora; jej dusza, rozdzierana na dwoje wichrem myśli, cierpiała.
Rzecz szczególna. Wstecznictwa Gastona wydawały jej się dziś mniej „czarne“. Słuchała ich z uwagą.
A on mówił:
— Nasi przeciwnicy, zowiący się patryotami, jak gdyby tylko stan trzeci miał prawo do kochania Francyi, nasi wrogowie wyrzucają nam marnotrawstwo. Sprzedawaliśmy w istocie przez setki lat zamki i włości, kiedy trzeba było na wezwanie lennego pana sztyftować własnym kosztem zbrojne poczty, rozrzucaliśmy garściami złoto na kościoły i klasztory, rujnowaliśmy się na zbroje, warownie i domy Boże, za co teraz my, stara szlachta rycerska, jesteśmy ubożsi od średnio zamożnego mieszczanina. Rozdziawszy się ze zbroi, a odziawszy się w jedwabie, atlasy, aksamity i koronki czasów nowszych, trwoniliśmy resztki naszych fortun na bezmyślne życie towarzyskie, na zbytki, na upodobania estetyczne, ale to nasze nierozumne marnotrawstwo stało się błogosławieństwem dla mieszczaństwa. Z niego to wyrosło bogactwo kupców i przemysłowców, z niego wykwitły liczne fundacye dobroczynne, naukowe i artystyczne, z niego wytrysły tysiące stypendyów i burs, w których chowają się, oświecają nasi obecni najzaciętsi przeciwnicy. Jesteście przesądni, zastygli w swoich tradycyach, niechętni światłu, jak mumie egipskie! — wołają Voltaire’y, Diderot’y, Rousseau’owie i żyjący ich następcy! Czy tak? A któż to otworzył na rozcież domy swoje, mózgi i serca dla wszelakich nowinek? Niestety, my! W naszych to salonach i buduarach, przy ogniu naszych kominków wygrzewał się, dojrzewał i wykłuł duch czasu z głową smoka, z oczami grzechotnika, z apetytem milionów wilków. My to, niebaczni, nierozumni, szukający nadzwyczajnych wrażeń i wzruszeń, przygarnęliśmy rewolucyę i posadziliśmy ją przy swoim siole, ugaszczaliśmy ją; za to odmawia nam ona teraz prawa do tytułu Francuza i patryoty. Idźcie precz, próżniaki! krzyczą nowi ludzie. Grzeszyliśmy w istocie w ostatnich stu latach próżniactwem, pozbawieni przez koronę i jej najbliższe otoczenie samodzielności, bawiliśmy się w życie towarzyskie zamiast pracować. Nostra culpa, ale oto ocknęliśmy się, wracamy gromadnie do służby publicznej, a wszystkie gazety stanu trzeciego wrzeszczą, jak opętane: nie chcemy was, złodzieje, rabusie, zdrajcy, śmierdzące ścierwo przeszłości! Jakże się w takiem położeniu dziwić, że żółć zalewa serca i mózgi Cazalès’ów, Maurych i innych?
Salę zaległa cisza.
To, co Gaston mówił, było w czerwcu 1789 r. w Paryżu jeszcze tak niezwykłe, odcinało się tak wyraźny linia od wszystkiego, czem Francya oświecona żyła od lat trzydziestu, o czem myślała, rozmawiała, iż goście pani de Beauharnais nie umieli w pierwszej chwili znaleźć odpowiedzi na jego herezye. Nawet pani de Tessé, „budująca konstytucyę“, nawet pani d’Angivilliers, omdlewająca ze wzruszenia politycznego, nawet pani de Staël, rozcinająca z łatwością Aleksandra Wielkiego każdy węzeł, milczały stropione. Myśli „filozofów“ i „filozofek“ przywykły do innego kierunku. Cóż odpowiedzieć dziwakowi, który w chwili, kiedy cała Francya błaga o doszczętne zdruzgotanie przeszłości? Niemądra to odwaga czy fantazya, która uwzięła się pływać przeciw wszechpotężnemu prądowi.
Pierwszy ocknął się ze zdziwienia Necker.
— Pan wicehrabia przecenia znaczenie owej szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — odezwał się z powagą najwyższego rozjemcy wszelkich sporów. — Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych.
Rozjaśniały się, zasępione oblicza filozofek. Rozumie się... Niepotrzebnie straszy ich wicehrabia de Clarac obelgami pokątnych gazeciarzów i polityków z Palais Royal... Kto by na taką hałastrę zwracał uwagę?... W każdem mieście istnieją ścieki uliczne, w każdem społeczeństwie burzą się w różnych norach i dziurach szumowiny ludzkie...
Optymizmu filozofów i filozofek nie przeraziły jeszcze gromy rewolucyi. W prawdzie dochodziły z prowincyi coraz częstsze wiadomości o rozruchach chłopskich i o gwałtach dokonywanych w miasteczkach, optymizm jednak doktrynerski pocieszał się wygodnem kłamstwem: zwykli bandyci dopuszczają się tych nieporządków... Któżby sobie zresztą psuł humor wiadomościami o awanturach prowincyonalnych? W oddaleniu błękitnieje, zaciera się, niknie wszystko. Nawet olbrzymie góry. A w Paryżu panował dotąd spokój... Hołotka pyskuje? Niech sobie używa...
— Rozumie się... wicehrabia de Clarac przecenia znaczenie szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — wtórowała Neckerowi pani de Tessé, jak wierne echo.
— Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych — powtórzyła za bożkiem rewolucyi pani d’Angivilliers.
— Naturalnie... ależ tak, któżby zwracał uwagę na taką hałastrę — wicehrabia przesadza... przytakiwano zewsząd.
Zasypywany gradem uwag krytycznych i bezładnych wykrzykników, Gaston rozgrzał się, jak koń bojowy, draśnięty kulami. Dotąd mówił spokojnie; teraz podniósł głos:
— Pan generalny kontroler, twierdzi, że tylko kanalia pluje na przeszłość i szlachtę? Czy pan generalny kontroler zalicza także Chamforta, księdza Sieyès i przyjaciół ich do tej kanalii? A jakże wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyès w swojej tak dziś czytanej, przez cały stan trzeci uwielbianej broszurze Qu’est ce quo le Tiers? „Szlachta jest narodem dla siebie, ale narodem fałszywym. Nie umiejąc, z powodu braku organów użytecznych istnieć sama przez siebie, czepia się narodu prawdziwego, jak owe tumory wegetalne, żyjące tylko sokami roślin, które wyczerpują i wysuszają. Dlaczegóż stan trzeci nie zamknie w lasach Frankonii owych drapieżnych rodów, pochodzących od zdobywców naszej ziemi? Wypalmy ten wrzód, wymiećmy to robactwo! Stan trzeci nie potrzebuje szlachty, bo jest sam dla siebie pełnym narodem, któremu nie zbywa na żadnym organie, który nie potrzebuje niczyjej pomocy i przyniesie zdrowie Francyi, gdy wypleni pasorzytów, inkrustowanych na jego skórze“. Tak wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyés, mszcząc się za to, że mu któryś z naszej kasty odmówił prezenty na opactwo. Cóż pan na to, panie generalny kontrolerze? Ksiądz Sieyés jest przecież luminarzem protegowanego przez pana stanu trzeciego. On to układa plan walki z istniejącym porządkiem, on minuje z wytrwałością kreta króla, rząd, on buduje przyszły gmach państwa, on poddaje Mierabeau’owi hasła wywrotowe.
Necker, przybladłszy, marszczył brwi, gryzł dolną wargę, jak jego córka. Silą woli tłumiony gniew wrzał w jego pysznej duszy. Nie tyle śmiały ton mowy młodego szlachcica obraził jego dumę, ile nazwanie Sieyè’sa luminarzem stanu trzeciego, przebudowcą królestwa Burbonów.
Niemiec z pochodzenia, Genewczyk z miejsca stałego zamieszkania, kupiec, bankier z zawodu, przywiózł do Paryża niezwykłe zdolności finansowe i niezwykłą ambicyę. Postanowił wgramolić się na sam szczyt drabiny społecznej i wygramolił się.
Wiedząc, że w Paryżu idzie się przez salon do stosunków i karyery, stworzył salon. Szło mu to zrazu tępo, bo salon bez wykwintnej, uprzejmej gospodyni nie pociąga, a pani Necker, była nauczycielka szwajcarska, posiadała wszystkie zalety dobrej żony, dobrej matki, uczciwej kobiety, ale w porównaniu z damami paryskiemi z towarzystwa, robiła wrażenie nieśmiałej, nieobytej, sztywnej, nudnej guwernantki.
Po długich trudach udało się nareszcie pani Necker zjednać Marmontela, Marmontel przyprowadził innych literatów i salon skleił się. Skarżono się na „nudy tych sztywnych mieszczuchów“, ale chodzono. Za dobry obiad, za dobrą kolacyę, za wieńce laurowe, któremi pani Necker zdobiła swoich gości, roznosili literaci słowem i drukiem po Paryżu, po Francyi sławy niezwykłej uczciwości bankierskiej i niezwykłych zdolności finansowych Neckera. Publiczność zaczęła znosić pieniądze do jego banku i zawierać z nim stosunki handlowe. Mały bankierek genewski stał się wielkim bankierem paryskim.
Porosłszy w pierze i sta wszy się popularnym, zapragnął Necker znaczenia, władzy. Król, przerażony ruiną skarbu, szukał właśnie dobrego finansisty. Opinia publiczna, urobiona przez literatów, wskazała mu Neckera. Więc powołał go, mianował kontrolerem generalnym, złożył w jego ręce majątek Francyi.
Dotarłszy aż do stopni tronu, nadął się bankier, jak paw, uwierzył w swój geniusz uniwersalny. Nietylko finansami chciał zawiadywać, co umiał bardzo dobrze, ale zachciało mu się także rządzić wielkim narodem, o czem kupiec nie mógł mieć żadnego wyobrażenia; nietylko skarb postanowił uzdrowić, lecz także całą Francyę, całą ludzkość. On to nakłonił króla do podwojenia liczby posłów stanu trzeciego, czem zniszczył potęgę stanów uprzywilejowanych, przeciwstawiwszy jej większość głosów mieszczańskich. Za ten czyn rewolucyjny ubóstwiała go rodząca się rewolucya. Gdzie się tylko pojawił, wołano: niech żyje naród, niech żyje Necker! a oto ośmiela się jakiś młokos, wiejski szlachcic, polemizować z nim, jak ze zwykłym śmiertelnikiem i odziera go z wieńca laurowego, zdobiąc nim skroń nieznanego jeszcze Francyi, świeżego działacza politycznego. Zgroza, ojcobójstwo.
Tak był Necker zdziwiony zuchwalstwem Gastona, że głos mu zamarł w krtani. Nie mógł z siebie wydobyć ani jednego tonu.
Ten zuchwalec nie przestał jeszcze, mówił jeszcze, zwróciwszy się teraz wprost do niego:
— Stan trzeci upił się pychą dorobkiewicza, jak my upijaliśmy się kiedyś dumą rycerską i za to będzie ukarany, jak nas chłoszcze teraz nienawiść naszych byłych poddanych. Oświecony stan trzeci, usiłując zgnieść i wynieść nas, zająć nasze miejsce, o co głównie w tym sporze idzie, nazywa się pełnym narodem, zapominając, że tuż pod nim stoi drugi stan trzeci, ten ciemny, nieoświecony lud miejski, którego pomocy wzywa przeciw nam, sam bezsilny mimo swojego samochwalstwa, a który, poczuwszy swoją potęgę, zwróci się przeciw niemu. I wy, panowie, oświecony stan trzeci, wy, zbogaceni kupcy, przemysłowcy, właściciele ziemscy od wczoraj, adwokaci, lekarze, urzędnicy od dwóch, najwyżej trzech pokoleń, będziecie wkrótce śmierdzącymi arystokratami i was zdepce naród jeszcze pełniejszy, bo stanowiący miliony. Gdybyście mieli szczypię rozumu, połączylibyście się z nami, w celu skierowania rewolucyi w spokojne łożysko prawidłowego rozwoju. Ale któż ma dziś we Francyi rozum? Porwały nas, uniosły namiętności ludzkie, spuszczone z łańcucha religii i prawa, pomieszały nam języki doktryny i niosą nas w kałużę krwi, jak wicher jesienny niesie, ciska w błoto zwiędłe liście,
Było gościom pani tle Beauharnais za wiele tego zuchwalstwa. Oni mieli się wszyscy, nie wyjąwszy najgłupszego z pomiędzy nich, za filozofów, ekonomistów, socyologów, polityków, budowali konstytucyę, reparowali świat, odradzali ludzkość, a ten oficerek z prowincyi, przefasonowany na prędce na posła, mówił, że we Francyi niema rozumu. We Francyi drugiej połowy XVIII stulecia, w tej Francyi oświeconej, która postawiła właśnie rozumowi ołtarz bóstwa, która wierzyła tylko w rozum, nie było rozumu? Godność posła pomieszała w głowie wicehrabiego wszystkie klepki.
Chichotały pod wachlarzami damy, śmiali się głośno, bez ceremonii panowie, odwracając się od Gastona ostentacyjnie plecami. Necker przyłożył do czoła znacząco palec: waryat!
— Wiem, że trudzę się daremnie, że nie przekonam nikogo — mówił Gaston — bo uroczysty, pusty, arogancki i nadęty frazes wypędził z Francyi skromne, trzeźwe słowo, bo doktryna zabiła rozum, bo wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Niedaleka przyszłość okaże, kto zna lepiej naturę człowieka: czy ja, żołnierz i szlachcic wiejski, który wychowałem się i żyję ciągle pośród ludu, czy filozofowie salonowi, mędrcy miejscy, czerpiący znajomość duszy pierwotnej z doktryn i fantazyi książkowych.
Rzekłszy to, zbliżył się Gaston do pani de Bar, która siedziała w kąciku, nie biorąc udziału w dyspucie. Ziewała za wachlarzem, nudziła się okropnie.
— Może pojedziemy, piękna kuzynko. Mam dosyć tej walki z wiatrakami.
Pożegnali się. Razem z nimi opuściła panna de Laval salon pani de Beauharnais.
Zaledwie zniknęli za drzwiami, zaszumiało w salonie, jak w ulu rozgniewanym: arogant, pyszny młokos, obskurny szlachetka, koszarowy filozof, mamut z trzynastego stulecia i t. d...
— Któż jest ten jakiś wicehrabia de Clarac? — odezwała się pani de Staël. — Nigdy nie słyszałam o takiem nazwisku. Clarac, Clarac? Skąd on się wziął?
— Zwykły sobie wiejski szlachetka, jakich trzykroć sto tysięcy zawija się w dziurawych zamkach w spleśniałe pergaminy w braku przyzwoitego ubrania objaśniała pani de Tessé.
Niepotrzebnie zajmujemy się tym młokosem rzekł z pogardliwem wzruszeniem ramion Necker. Ten Clarac straszy nas swawolą ludu, bo jego brutalna dusza żołnierska przykłada do wszystkiego łokieć pięści, nie uznając cnoty. Trzeba ufać cnocie ludu.
Necker lubił „cnotę“. Miał ją ciągle na ustach, przypinał ją wszędzie, czy była na miejscu właściwem lub niewłaściwem.
— Ach, tak, trzeba ufać cnocie ludu — powtórzyła pani de Staël, wierne zawsze echo ojca.
Teraz odezwał się z kąta jakiś starszy pan, czerstwy, świeży, mimo lat podeszłych.
— A jednak ten młody wicehrabia nie jest wcale tak głupi, jak się państwu zdaje.
Zdumienie...
— Pan to mówi, pan? wybuchnęła pani de Staël.
— Ja — odparł starszy pan spokojnym, pewnym głosem wewnętrznego przekonania. — Pani się dziwi, pani baronowo, że syn wiejskiego krawca, że szary plebejusz staje po stronie arystokraty. Może właśnie dlatego, że przyszedłem na świat pod nizką strzechą i może dlatego, że szedłem przez życie o własnych siłach, walcząc o byt powszedni i sławę, znam lepiej naturę człowieka od ulubieńców fortuny. Powtarzam, że wicehrabia de Clarac nie jest tak głupi, jak się państwu zdaje. Szeroki, pusty frazes wypędził w istocie z Francyi trzeźwe słowo, doktryna, wcisnąwszy się między rozsądek a rzeczywistość, zabiła rozum, wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Straciliśmy poczucie prawdy, patrzymy na wszystko przez mętne szkła oderwanych od życia teoryi.
— Pan to mówi, pan, Marmontel, filozof? mówiła pani de Staël tak zdumiona, że zapomniała o energicznym gieście ręki, jakim zwykle podkreślała swoje zapytania i odpowiedzi.
— Ja to mówię, ja, Marmontel — odparł słynny dramatopisarz i nowelista.
— Pan przechodzi do czarnych?
— Nie przechodzi do czarnych, do wsteczników, kto nie powtarza za Voltaire’m i Rousseau’em bezbożnych bluźnierstw i fantastycznych dotryn socyologicznych. Znałem przecież obu tych bożków naszego świata oświeconego bardzo dobrze. Pierwszy był urodzonym szydercą, myślał, czuł jadem, drugi dziwak, samouczek, nieokrzesany, wcale nie wychowany plebejusz, nie umiejący sobie znaleźć miejsca w naszym świecie, zemścił się na cywilizacyi, która go odtrąciła, swoim niemądrymi Contrat Social. Bo ta „Umowa społeczna“ jest dziwactwem, wylęgłem w głowie fantasty.
— Wiadomo, że pan nie lubił boskiego Jana-Jakóba — odezwała się pani de Tessé.
— Nie lubiłem go, bo któż lubi człowieka, który nie lubił sam nikogo, nie szanowałem go, bo któż szanuje ojca, oddającego własne dzieci do domu podrzutków? Ale nie o to idzie. Pisarzowi, służącemu całemu narodowi, przebacza się grzechy prywatne.
— Więc o co idzie?
— O to, pani hrabino, że szyderstwa i doktryny tych bożków są szkodliwe, tem szkodliwsze, wprost zgubne, gdy wychodzą z gabinetów autorów i z salonów na ulicę, między lud nieświadomy, który bierze frazes za prawdę. Wiemy wszyscy, opowiedział nam to Montesquieu, jedyny z pisarzów francuskich XVIII stulecia, znający dobrze historyę i umiejący czytać w jej księdze ostrzegawczej, że to samo, co się u nas dziś dzieje, działo się temu lat pięćdziesiąt w Anglii. Anglicy jednak, rozważniejsi od nas, oprzytomnieli rychło i wstrzymali szalony rozpęd idei wywrotowych w samą porę. A my staczamy się z wesołym, nieopatrznym. śmiechem dzieci po pochyłości. Dokąd lecimy?
— Do światła, do wolności! — zawołała pani de Staël.
Zawrzała polemika. Przewytworni jeszcze temu dwa miesiące goście pani de Beauharnais, doskakiwali do siebie, jak walczące koguty.
Gaston tymczasem jechał z panią de Bar i z panną de Laval, ulicami Paryża, oświecone mi słabo rzadkiemi latarniami. Wieczór pogodny, jasny, błękitny obywał się doskonale bez brudnych świateł latarni. Lud wielkomiejski wyległ przed domy. W środku każdej gromadki stał ktoś na kamieniu, na krześle, na przewróconej beczce, i perorował.
— Co oni tak wrzeszczą? — zapytała pani de Bar.
— Uczą naród wolności.
— Mam dosyć tej nieznośnej polityki. Ach, jak ten Paryż zbrzydł! Najpiękniejsze, najweselsze, najprzyjemniejsze miasto w Europie zmieniło się w kłótliwy, ordynarny klub polityczny. Cały świat dysputuje, krzyczy, roznamiętnia się, jak w karczmie. Niegrzeczna, źle wychowana polityka zepsuła mi mój kochany, miły Paryż.
— Żeby się tylko na tem skończyło — zauważył Gaston.
Przez otwarte okna karety dolatywały z ulicy, z owych zbitych gromadek powtarzające się ciągle, wyrykiwane słowa: wolność, naród-suweren, podłe klechy, nikczemne arystokraty!
— Czego oni chcą od! nas, za co oni nas tak nienawidzą — odezwała się panna de Laval przygaszonym głosem smutku.
— Chcą zająć nasze miejsce: ôtez-vous, que nous nous y mettions; nienawidzą nas za to, że rozkazywaliśmy im przez szereg wieków, że musieli nam ustępować z drogi, że mamy na grzbiecie lepszą suknię od nich, a na stole pełniejszą, smaczniejszą miskę. Teraz chcą oni używać życia — odpowiedział Gaston. — Tak wygląda człowiek, panno Zofio.
Panna de Laval wsunęła się w głąb karety. Pod jej drgającemi powiekami, na rzęsach sperliła się duża łza i spłynęła wolno ku drżącym ustom. Łza ta wytrysnęła ze smutnego serca entuzyastki wolności, opłakujące! zgon ładnych, młodych złudzeń.
Była to łza bardzo, bardzo gorzka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.