<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dożywocie
Rozdział Akt II
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.
(Pulpity i kanapa wyniesione na miejsce, po lewej stronie stolik i krzesło).


SCENA I.
(Orgon po podróżnemu ubrany, kaszkiecik na głowie — duże wąsy — zegarek na szerokiej tasiemce i t. d. za nim żydzi i służący oberży).
Służący (wskazując na drzwi lewe).

Numer piąty, dwa pokoje.

Orgon.

A na dobę ile za nie?

Służący.

Porachuje to się potém.

Orgon.

Tego: potém, ja się boję
I chcę pierwej wiedzieć o tém.

Służący.

Reński.

Orgon.

Srebrem?

Służący.

Srebrem, Panie.

Orgon.

Srebrem reński, diable drogo.

Służący.

Ale taniej być nie mogą.

Orgon.

Ale jednak taniej wszędzie —
Pół reńskiego niechże będzie,

Ruzia.

Niech się Papa nie targuje.

Orgon.

Co za ambit! proszę kogo!
Jemu nie wstyd, gdy rachuje
Za grosz cztery — a nas wstydzi
I okazać że za drogo —
On tez zdziera, jeszcze szydzi.
(do służącego) No dwa reńskie papierami,
Albo jadę — co?

Służący.

Jedynie
To dla Pana dziś uczynię,
Byś się lepiej poznał z nami.

Orgon (do Ruzi).

Widzisz, wstydu nie ma wcale,
A w kieszeni coś zostanie.

Służący.

Każę znosić.

Orgon.

Ale, ale,
Powiedzno mi, mój kochany,

Niewiadome ci mieszkanie
Pana Łatki?

Służący.

Łatka? zwany
Przyjaciel młodzieży?

Orgon.

Zwany
Prosper Łatka, krótko, jasno,
A przydomek mi nieznany.

Służący.

Kamienicę ma tu własną,
Niedaleko.

Orgon.

Poszlij z łaski,
Że Pan Orgon tu go prosi —
I niech Maciej rzeczy znosi.

(wchodzi do pokoju po lewej stronie).
Ruzia.

Niechby zły był, brzydki, stary,
Chętnie szłabym do ołtarza,
Gdy potrzeba tej ofiary
Tak dla ojca, jak rodzeństwa. —
Lecz za męża brać lichwiarza;
Brać człowieka bez czci, wiary,
To rozdziera moją duszę,
To przywodzi do szaleństwa,
Jednak muszę, muszę, muszę.

Orgon (wchodząc).

Oszukaństwo z każdej strony —
Dwa pokoje! A to jeden
Parawanem przestawiony.

Żyd.

Jestem faktor.

Orgon.

Niepotrzeba.

Drugi Żyd.

Może wekslarz?

Orgon.

Niepotrzeba!

Służący drugi.

Mam czém służyć?

Orgon.

Niepotrzeba!
I raz jeszcze: niepotrzeba!
A, źle! gwałtu! kara Nieba! (wychodzą)
Ledwie człowiek w miasto wkracza,
Wrzeszczą wkoło hurmą całą,
Jakby kawki na puhacza.

(Szwajcar wchodzi i oddaje afisz. — Orgon czas jakiś patrzy mu w oczy — szwajcar się kłania).

Masz na piwo — a raz drugi,
Mój Mospanie z wielką gałą,
Nie wyrządzaj te usługi. — (szwajcar odchodzi)
(do siebie) Tylko pozwól, każdy służy,
A to w końcu szlachtę dłuży.
(czyta afisz) „Podróż nadpowietrzna — którą H. Karlo Bombalini będzie miał zaszczyt odprawić w olbrzymim balonie, nie widzianym dotąd w Europie. — Ofiaruje oraz bezpłatnie miejsce obok siebie i wzywa ochotę mającego amatora, aby się stawił na miejscu wyż oznaczoném, zkąd punkt o godzinie czwartej przy odgłosie janczarskiej muzyki balon puszczony, wzniesie

się do niedojrzanej wysokości.“ (rzucając afisz na stolik po prawej stronie)
A niech go tam Bóg prowadzi
I z bezpłatném jego miejscem,
Niech się kto chce tam posadzi
I odbywa z nim podróże;
Ja dalibóg, że nie służę.

(Maciej wnosi ogromny tłómok ze stróżem — Orgon odtrąca stróża)

Czegoż ten się rzeczy chwyta?
Co minuta nowa postać!
(do Macieja) Czy nie może znieść Mykita,
Ą przy koniach Kaśka zostać?

Stróż.

Jestem...

Orgon.

Jesteś grzeczny widzę,
Kara Boska z tą grzecznością!
Lecz grzeczności nienawidzę
I odpłacam niewdzięcznością. —
(do siebie) Jeszcze kiedy buczkiem skropię. —

(do Macieja biorąc z nim tłómok)

A no, żwawo! dalej czopie! (wynoszą)

Orgon (zadyszany).

Nieproszony znosi, wnosi,
Często gęsto — (z gestem) co skorzysta,
I na piwo jeszcze prosi —
To szarańcza oczywista!





SCENA II.
Orgon, Ruzia, Łatka.
Łatka.

Sługa, służka uniżony.

Orgon.

Jak się miewasz Panie drogi.

Łatka.

Trzykroć twoje ściskam nogi,
Gościu dawno upragniony! (całują się)
(do Ruzi) Mojej pięknej pannie Róży
Sto całusków na rączęta. (całuje ją w rękę)
Aj, aj, w domu, czy podróży,
Zawsze śliczna! serc ponęta!
Tak wygląda, jak się zowie. —

(na stronie do Orgona)

Aj, aj, Panie, co ci w głowie,
Tu zajeżdżać obcesowo.
Tu jak dzwońca cię oskubią,
Bo tu skubać diable lubią —
Aj, podrwiłeś nieco głową.

Orgon.

Wiem czém pachnie, lecz musiałem:
Stancyi niema w mieście całem.

Łatka.

Jutro najmę i wikt zgodzę.

Orgon.

Miejsca ja tu nie zagrzeję.

Łatka.

Coś się Ruzia patrzy srodze.

Orgon.

Biedne dziecie!

Łatka.

Mam nadzieję,
Że nie będzie biedną wcale,
Jak zostanie moją żoną.

Orgon (ze smutkiem).

Ha! zapewne. — Lecz to żale
Za swym domem, za rodziną,
I te, ręczę, wkrótce miną;
Dobre dziecie i rozsądne. —
No — nie tracąc czasu dużo,
Ja po sklepach się oglądnę,
A ty spocznij sobie Różo —
O wyprawie sam pomyślę.

Łatka.

Aj, aj, naco brać tak ściśle,
I wyprawę sprawiać szumnie —
By pieniądze żydzi wzięli!

(na stronę biorąc)

Wszak wszystkiego znajdziesz u mnie:
Od klejnotów do kądzieli,
Od trzewików do pościeli;
I za cenę dam zastawną,
Bo ich termin minął dawno.

Orgon.

Nie chcę butów z cudzej skóry.

Łatka.

A bodaj ci nóżka spuchła!
Nie chcę butów z cudzej skóry.
Aj, aj, duma, duma wielka,
Duma, ambit, nos do góry!
Lecz ja tylko proponuję.
Tobie przyjąć wolność wszelka.
(na stronie) Niech nareszcie i kupuje —
Jeno tylko się ożenię,
Jedno sprzedam, drugie zmienię.

Orgon.

O mej sprawie coś się dowiem.

Łatka.

Chcesz nie stracić? życzę zgody.

Orgon.

O co poszło, krótko powiem. —
Rok w kontrakty — głupstwo robię,
Że chcąc zarwać miejskiej mody,
Każę krawca wołać sobie. —
Wchodzi krawiec — co za dziwo!
Krawiec z cyrklem, perspektywą,
Linia przy nim jakby szpada —
Wnet mierniczy stół rozkłada,
I jak stałem zadziwiony,
Tak mnie mierzy z każdej strony.
Śród dwóch z ramion paraleli
Prostopadłą tnie od nosa,
W tryanguły brzuch mój dzieli,
Cztery linje ciągnie zkosa,
Dwie poziome w samym dole,
Wyżej, koło i półkole. —

Potém pisze, kreśli, liczy,
Potém więcej sukna życzy,
A dobrawszy ze dwie miary,
Zrobił kurtkę — miast czamary. —
Gdym zaś skargę wniósł w tej mierze,
Za obrońcę szewca bierze,
Bo szewc prawnik doskonały. —
Tak więc sprawa trwa rok cały;
Lecz jeżeli, co broń Boże,
Dzisiaj koniec być nie może,
To krawczego jeometrę,
Jakem Orgon, w miazgę zetrę,
A tymczasem bądźcie zdrowi —
Adies!

Łatka.

Adiu!





SCENA III.
Ruzia, Łatka.
Łatka.

Przyszła pora
Zawsze sercu niedość skora,
W której wolno kochankowi
Na kochanki lubą rączkę
Szczerozłotą kłaść obrączkę.

Ruzia (usuwając rękę).

Dosyć jednej będę miała.

Łatka.

Perły, rauty, złota cała.

Ruzia.

Złota, srebrna, nic mi po tém.

Łatka.

Aj, aj, Ruziu — złoto złotem,
Nie bluźnijmy moje dziecie,
Chcąc szczęśliwie żyć na świecie.
Weźże moja turkaweczko,
Gołąbeczko, kukułeczko,
Wiewióreczko, kochaneczko,

(chcąc włożyć na palec).

Weź, weź na ten cieniuteńki,
Na ten, ten, ten maciupeńki
Palusiusio.

Ruzia (wyrywając).

Nie, nie i nie.

Łatka.

Aj, to dziwnie, na mą duszę —
Dając, jeszcze prosić muszę,
Tego mi się nie trafiło! —
Dajże, dajże rączkę małą,
Jak mnie kochasz.

Ruzia.

Hola, hola!
Że ja kocham zkąd mniemanie?
Jam go pewnie nie wyrzekła.

Łatka.

Aj, aj, Ruziu, raczkaś spiekła —
Bo to własna twoja wola,
Co się wkrótce z nami stanie —

(zacierając ręce)

Wkrótce, wkrótce, pięknie, ładnie,
Kapitalik mi przypadnie —

(pokazując dzieci)

Procenciki rosnąć będą,
A jak wiele, nikt nie zgadnie.

Ruzia.

Tak, tak, wola moja własna —
Wszak mój ojciec, rzecz to jasna,
Chcąc Waćpanu dług zapłacić,
Byłby musiał wioskę stracić. —
Zatém córka dla dłużnika. —
Ale z tego nie wynika,
Bym Waćpana kochać miała
I bym kiedy go kochała!
Będę żoną, lecz nie więcej. (odchodzi).

Łatka (sam p. k. m.)

Jednak za nią sześć tysięcy
Ojcu z długu wytrąciłem;
Samej lichwy, prawda i to,
Jednak dałem dość obfito. —
„Bądę żoną, lecz nie więcej.“
Tego sobie też życzyłem —
Czy fijołek, czy tam Róża,
Czy wzrok zimny, czy tam czuły,
Bylem miał w mym domu stróża,
Byle mojej strzegł szkatuły;
Tego chciałem, to mieć będę.
Ale gorzej, dożywocie;
Jak się prędko go nie zbędę,
W wielkim mogę być kłopocie.

Ten Birbancki coś nie miły,
Źle mu diable z oczu patrzy —
Kahu! kahu! jak z mogiły,
Cera żółta — nie — niemiły —
Z sześć procentu spuszczę na trzy,
Byle Twardosz dał do ręki...
Otóż i on. — Bogu dzięki. —





SCENA IV.
Łatka, Twardosz.
Twardosz (mówi powoli — oczy w dół zawsze — i bez najmniejszego poruszenia w twarzy),

(na stronie).
Hm! nie widzi — w dół poziera —
Pacierz mówi — stary sknera!

(zbliżywszy się)

A! przepraszam... (chce się cofnąć)

Łatka (udając zadziwienie),

Jaś kochany!...

Twardosz.

Zabłądziłem...

Łatka.

Ale czekaj...

Twardosz.

Numer czwarty tu wskazany.

Łatka.

Ależ Jańciu, nie uciekaj!

(bierze go za barki i z czułością w oczy patrzy)

A bodaj ci nóżka spuchła!
Jakiś ładny — jak serduszko —
Ty młodniejesz co godzina.

(ściskają się kilkakrotnie)

Mój Jasieńku, moja duszko —
Siadajże no — pogadamy —

(odbiera mu kapelusz i siadają obydwaj)

Ot tak. — Ot tak — (kładąc mu rękę na kolanie) Poczciwina!
(p. k. m.) Cóż nowego dzisiaj mamy?

(Twardosz siedzi bardzo wyprostowany — skrzyżowane nogi kryjąc pod krzesło — oczy nieustannie w dół spuszczone patrzą na kręcące się w koło palce — cały jak z kamienia)
Twardosz.

Nic.

Łatka (p. k. m.)

Wiatr dzisiaj — źle się dzieje —

Twardosz (p. k. m)

Źle.

Łatka.

Dla czego?

Twardosz.

Bo wiatr wieje.

Łatka (na stronie).

A na kupno głosu nie ma —
Wziął mnie za łeb — wziął i trzyma. —
(głośno) Aj, aj, Jasiu, grzech prawdziwie,
Że nie zajrzysz nigdy do mnie —
Zjadłbyś czasem skromnie, skromnie,
Ale w dobrej komitywie. —

(p. k. m. na stronie)
Zbój przeklęty! jak za wałem. —

(Łatka w następującej mowie za każdym wierszem jakby czekał odpowiedzi — Twardosz za każdą razą wzrusza głową jakby mówił: Ha! mniejsza z tém)

Nie skończyłeś kupna rano. —
A w godzinę więcej dano. —
Ale jednak nie przedałem —
I odwlekłem jeszcze chwilę. —
Bo z przyjaciół mych urazą
Nie chcę zysku największego.

Twardosz (p. k. m.)

Już ja teraz nie dam tyle.

Łatka (zrywając się i potém siadając).

Nie dam tyle! nie dam tyle!
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo jak gdybyś rozpalone
W moje serce pchał żelazo!
Nie dam tyle! nie dam tyle!
Czy mam zmysły zakłócone?
Czym farmazyn, czym libertyn,
Czym już bankrut?! Nie mów tego,
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo mi z żalu dusza pęka.

Twardosz.

Ja nie mówię...

Łatka.

Więc dla czego?

Twardosz.

Bo Birbancki nie jest zdrowy,
Klapnie pewnie...

Łatka (jakby podrzucony na krześle).

Niechże ręka
Boska broni drogiej głowy!...

(śmiejąc się z przymusu)

A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła! — nie jest zdrowy!
To Herkules, jak rydz, Panie —
Matuzalem będzie nowy —
Co to, Panie, za budowa!
Co za piersi, co za głowa!
Co za kości, jak olbrzyma;
Drugich takich w świecie niema! —
A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła, z taką mową!
(zrywając się) Ale wiesz co? — powiem słowo —
Słowo — słówko — a nie więcej.

(bierze Twardosza obiema rękoma za głowę)

Dasz zarobku — (całując go w czoło)
Sto tysięcy.

(odskakuje — przypatruje mu się — Twardosz kiwa głową, że nie da — Łatka przyskakuje i uderzając po ramieniu)

Dziewięćdziesiąt — (gra jak wyżej).
Dasz ośmdziesiąt. —
(jak wyżej)
Jasiu — duszo! duszko droga!
Co ty myślisz? bój się Boga —
Ty chcesz mojej wiecznej zguby,
Ty mnie w krwawe bierzesz szruby! —

(szarpiąc go za suknie i wstrząsając nim)

Człeku, człeku, miejże przecie
Litość w sercu, miej sumienie —
Łatwy handel na tym świecie,

Lecz pamiętaj na zbawienie!...
Daj siedmdziesiąt! (jak wyżej)
W tym sposobie
Chcesz mnie zarznąć — zarznąć srodze —
To weź lepiej brzytew sobie —

(nadstawiając gardło)

Rznij, rznij — na, rznij — rznij jak ciele,
Tu na gładkiej rznij mnie drodze,
Kiedy stracić mam tak wiele;
Albo wytnij w łeb maczugą,
Niech nie męczę się tak długo.

(Twardosz chce wstać, Łatka go pociąqa tak, że gwałtownie usiada i do dawnej powraca pozycyi)

Daj sześćdziesiąt! (jak wyżej)
Słuchaj Janie —
Niech paraliż (wskazując na gardło) tu mi stanie —
Niech mi w czworo złamie nogę!
Niech mi kości powyciąga!
Jeśli szeląg spuścić mogę,
Jeśli spuszczę pół szeląga,
Z pięćdziesięciu.

(gdy Twardosz chce wstać, Łatka pociąga go na miejsce i mówi z pośpiechem)

Daj czterdzieści.

(szarpiąc za suknię)

Cóż? czterdzieści? — co? i to nie?
Na matkę siedmiu boleści!
Miejże litość, człeku srogi! —

(coraz czulej aż do płaczu)

Ja nieszczęsny, ja ubogi,
Ledwie jeszcze resztką gonię,
Wkrótce nagi, bez osłony —
A ty niszczysz do ostatka —

Ja familją obarczony:
Ojciec stary, ślepa matka,
Żyć przestali na mém łonie —
Żona, dzieci, wkrótce będą,
Miejże wzgląd na niemowlęta,
Na niewinne me pisklęta,
Jasiu, Jańciu, Bóg nad nami,
Nie wypychaj mnie z torbami!

(Twardosz wstaje, dobywa pularesu — milczenie)
Twardosz.

A więc powiem — słowo, słówko —

(milczenie — służący wchodzi z flaszkami lekarstwa w ręku)

I bez zwłoki — dam gotówką —
Na stół zaraz —

Służący (stając za Łatką)

Proszę...

Łatka (z niecierpliwością).

Czego?

Służący.

Tu dla pana Birbanckiego
Te lekarstwa?...

Łatka (zatrzymując rękę Twardosza chowającą pulares i zasłaniając sobą służącego).

(do Twardosza)
Wiele? wiele?

Służący.

Czy tu?

Łatka (w samo ucho służącemu).

Idź do diabła! (do Twardosza) Wiele?

(służący stawia flaszki i wychodzi).
Twardosz (biorąc kapelusz).

Niech się chory leczy wprzódy.

Łatka.

Chory! chory! jakto chory!
Co do głowy ci przypada!
Zbytek zdrowia w nim doktory
Osłabiają przez ochłody —
To są nasi przyjaciele! (bierze flaszkę i mówiąc pije)
Patrzaj! patrzaj — limonada! —
Sam pokosztuj — patrz jak piję,
A wiesz przecie, że zdrów żyję —
Dobra — przednia — patrz jak piję.

Twardosz.

Servus! servus! (odchodzi).

Łatka.

Ha, Cyganie!
Żydzie! Turku! Renegacie!
I sam diabeł w swym warsztacie
Grosza z ciebie nie dostanie! —

(wstrząsa się i spluwa)

Jak kark skręcisz, dam gromnicę...
Lub gromnicy obietnicę.
(spluwa).





SCENA V.
Łatka, Leon.
(Leon podpity ale nie pijany przechodzi nucąc do swego pokoju, zastając zamkniętym, odwraca się i woła)
Leon (często kaszle).

Filip! Filip!

Łatka (na stronie).

Aj, jak krzyczy!
Kaszleć będzie.

Leon.

W łeb mu strzelę!
Filip! Filip!

(za każdém krząknięciem Łatka wzdryga się jak uderzony)
Łatka (na stronie).

To za wiele!
Żyła w piersiach pęknąć może. —
(do Leona) Czegoż to Pan sobie życzy?

Leon.

A Waćpanu... (kaszle)

Łatka (sens kończąc).

Co do tego?
Nic do tego, nic do tego —
Nic Pan nie mów — zgadnąć umiem —
I na migach się rozumiem —
Niech Pan tylko tak nie krzyczy.

Leon.

Ja chcę krzyczeć.

Łatka.

O mój Boże!
Ja powiadam...

Leon (coraz głośniej)

Kto zabroni?

Łatka.
Prawie razem.
Boże, Boże!
Leon (zbliżając się do ucha Łatki).
Jeśli komu...
Łatka (półgłosem).
Żyła, żyła!...
Leon.
Mój Mospanie...
Łatka.
Żyła, żyła!...
Leon.
W uszach dzwoni... (kaszle)
Łatka.
Prawie razem.
Ratujże mnie święty Janie!...
Leon.
Niechaj sobie rusza z domu! —
Ja chcę krzyczeć...
Łatka
Święty Janie!...
Leon.
Póki tylko tchu mi stanie —
Ha! hu! ha! hu!... (kaszle)
Łatka.
Boże! Boże!

Janie Kanty! żyła, żyła!
Pozwól Panie, niech przełożę,
Iż chęć moja inna była...

Leon.

Ja chcę krzyczeć.

Łatka (do siebie).

Nadaremnie!
(wybiegając) Święty Janie, ratujże mnie!
Żyła, żyła! ratujże mnie!

Leon.

Idź do diabla! (siada) Czy go licho...
Tu naniosło... Mam być cicho...
Ale muszę... ale muszę...
Bo w tym kaszlu oddam duszę.

(opiera głowę o obie ręce)
Łatka (przynosząc wodę)

Oto woda, z cukrem woda —
Niech Pan trochę się napije —
To wilgoci piersiom doda
I drażniącą flegmę zmyje —
Wszak ja służyć Panu chciałem.

Leon.

Służ! (pije po trochu)

Łatka (jakby sam pił).

Tak, tak, tak — głaszcze — pieści —
Bo to, Panie, trzeba z ciałem
Jak i z duszą. Od boleści
Strzedz gorliwie Bóg nam każe,
Bo Bóg ciało dał nam w darze.

Póki zdrowie mieszka w ciele,
Póty rozkosz i wesele.

Leon (wskazując głową afisz).

Co to?

Łatka (chcąc zgadnąć).

Co?

Leon (głośniej).

To. —

Łatka (jak uderzony).

Głośnej mowy...

Leon.

Daj!

Łatka.

Przeczytam — niech pierś spocznie.

Leon.

Daj!

Łatka (podając).

Ot, warjat jakiś nowy
Dziś kark skręcić chce widocznie,
Bo balonem w górę leci;
Niech nad duszą Bóg mu świeci.

Leon (wstając).

Warjat? o, nie — lecz warjata
By tak mówić na to trzeba —
Nie zazdrościć, gdy kto wzlata
Pod gwiaździste wielkie nieba.

(jakby do siebie nie zważając na Łatkę).

O roskoszy! choć na chwilę
Krążyć śmiało pod obłokiem,
I na głupstwa, nędzy tyle,
Cichém mędrca rzucić okiem.

Im się wyżej, wyżej wzlata:
Ten punkt błota, serce świata,
To mrowisko nasze całe,
Jakże nędzne, jakże małe!
A te mrówki tak wspaniałe,
Pełne żądzy, wiedzy, pychy,
Jakże twór to śmieszny, lichy!
Iskrą życia wyrzucony
Na poziomą przestrzeń świata,
Tak ucieka od poziomu,
Jakby wiecznym ogniem gromu
Stal mu poziom rozpalony.
I po karkach depce sobie,
Nieuważny co rozgniata,
Czy to serce, czy to życie,
Byle w górę, byle w górę,
Byle kiedyś stanąć w szczycie!
(z ironią) Gdzie te wielkie dzieła świata,
Co to mają przejść naturę!
Gdzież ta w łez i krwi żałobie,
Ta zwycięskich mordów wrzawa!
Gdzież ta grzmiąca echem sława!
Gdzież pochwalne owe głosy,
Co to mają bić w niebiosy!
Tam na górze nic nie słychać —
Cisza w koło — cisza błoga —
Tam można wolno oddychać:
Dalej ludzi, bliżej Boga! —

(wpada w zamyślenie)
Łatka (na stronie).

On w gorączce, widzę, plecie,

Coraz gorzej — o mój Boże!
Żyłka w piersiach pęknąć może,
Jakby nitka u kądzieli;
A gdy pęknie już po świecie!
Człowiek ziewnie, głową kiwnie,
Dożywocie diabli wzięli! —

(Leon zamyślony zbliża się do Łatki i trzymając afisz w prawej ręce, lewy łokieć opiera o prawe ramie Łatki, który pod tym ciężarem i za każdém poruszeniem raz w tył raz wprzód wystawia prawą nogę — Leon patrzy przed siebie, toż samo Łatka — po długiém milczeniu mówi półgłosem na końcu jakby pacierz żałośnie)

Boże, Boże! jak się chwieje!
Drga mu łokieć, drga mu noga —
Coś strasznego w nim się dzieje —
Jaki ciężar! O dla Boga!
Cały łokieć wpoił w ramie —
Boże, Boże! on mnie złamie —
Nie wytrzymam święty Janie —
Janie Kanty i Duklanie —
On mnie zgniecie, on mnie złamie —
A usunąć się nie mogę,
Bo się zwali na podłogę —
Boże, Boże! łeb rozbije —
Święty Janie i Antoni,
Użyczcież mi waszej dłoni —
Boże, Boże! ledwie żyję!

(przed ostatnim wierszem Leon wzniósł afisz i czyta)
Leon.

Ha!

Łatka (obracając się ku niemu).

Kolka? Co?

(chwytając w pół gdy Leon leciał na niego przez usunięcie ramienia)

Pada, kona!

Leon.

Zaprasza nas do balona;
Ja mu służę.

Łatka.

Gwałtu! ginę!

Leon (patrząc na zegarek)

Już po trzeciej. Za godzinę
Głową chmury w pół rozdzielę!
Bądźcie zdrowi wierzyciele!
Filip! hola! frak mój nowy!
Kart dwie talje...

Łatka (rzucając się na niego i w pół ujmując).

Nie pozwolę,
Nie pozwolę człeku srogi —
U nóg twoich umrzeć wolę.

Leon.

Temu znowu co do głowy...

Łatka.

Ani kroku...

Leon.

Precz mi z drogi!

(tak go trąca, że od stolika leci aż na drugą stronę sceny, gdzie wstrzymawszy się mówi z rozjaśnioną radośną twarzą
Leon wychodzi).
Łatka.

To mi siła! to mi zdrowie!
Życia w nim za pół miljona!...
Lecz cóż z tego — diabeł w zmowie —

Jak wypadnie kto z balona,
Chory, zdrowy, równie skona.

(szuka konceptu)

Popsuć balon — grzbiet odpowie
I zapłać... fe! — Dać pod wartę...
I to, i to diabła warte...

Leon (wracając).

Ha, ten Filip! ha, ladaco!
(grożąc) Żebym go miał, dałbym wiele.

Łatka (zbliżając się tajemniczo).

Panie, Panie! (pokazuje na drzwi lewe)

Leon.

Cóż?

Łatka.

Tam Panie.

Leon.

Co?

Łatka.

Schował się.

Leon.

A to na co?

Łatka.

Bo się boi.

Leon (wchodząc do pokoju Orgona).

Ha, bałwanie,
Zaraz ja cię tu ośmielę!

Łatka (zamykając za nim drzwi na klucz).

Drzwi dębowe — w oknie krata —
Tyle trzeba na warjata.

(stawia krzesło przed drzwi i siada)

Czekaj sobie twojej czwartej...
(zrywa się) Ale Ruzia (biegnie ku drzwiom)
(stając) Dożywocie!
Tu kochanka, a tu krocie! —
(ku drzwiom) Ale jednak... (słucha i odstępując)
A ba, żarty!
(odchodzi) Trzeba przecie ufać cnocie
I skromności — tak, skromności —
Bo to pewna, że kark skręci,
Jeno tylko drzwi otworzę;
A niepewna... Jednak w złości
I w malignie czasem może...
Strzeżcie że nas wszyscy święci!





SCENA VI.
Łatka, Filip.
Filip (na stronie).

Coś handluje, stary sknera —
(głośno) Cożto, klucza Pan dobiera?

Łatka.

Aj Filipku, serce moje,
Ledwie żyję — ledwie stoję —
Wszakci diabeł w nasze strony
Przyniósł Włocha z balonami,
A ten Leon, czart wcielony —
Boże zmiłuj się nad nami!
Chce z nim jechać gdzieś pod gwiazdy.

Filip (ironicznie).

Zatém ludzkość wzbraniać każe.

Łatka.

Każe, Fipciu, każe, każe,
Bo kapitał mój narażę.

Filip.

Który nie chce takiej jazdy.

(Łatka biegnie do drzwi, słucha i wraca)
Łatka.

Ratuj nas więc, mnie z Leonem —
Pędź czém prędzej, uprzedź Pana,
Zajmij miejsce, leć balonem.

Filip (z uśmiechem po krótkiém zadziwieniu)

Lecz zejść każe, ledwie zoczy.

Łatka.

Nie słysz.

Filip.

Kiwnie.

Łatka.

Zamknij oczy.

Filip.

To mnie ściągnie.

Łatka.

Nie dostanie,
Będziesz nad nim.

Filip.

Gotów strzelić.

Łatka.

Chybi pewnie.

Filip.

Nie, nie, Panie,
Ja z panami nie chcę dzielić...

Łatka.

Aj Filipku, żebyś wiedział,
Jak tam pięknie, ślicznie w górze —
Będziesz sobie gdzie na chmurze,
Jakby stary Jowisz siedział.

Filip.

Niech Pan chwali, niech Pan gani,
Wszystko będzie nadaremnie —
Jeszcze rozum nie dość tani,
Byś mógł zrobić głupca ze mnie.

Łatka.

Nie chcesz?

Filip.

Nie chcę.

Łatka.

Tyś uparty.

Filip.

Prawda.

Łatka.

A więc rzecz skończona,
Weź to wszystko niby żarty.
Ale Fipciu, Finiu drogi,
Nie pożałuj swojej nogi,
Biegnij prędko do balona,
A jak wzleci, w górze będzie,
Z oznajmieniem wracaj w pędzie.

Tylko prędko, bój się Boga,
Każda chwila jest mi droga —
Fipciu, Finiu, bój się Boga,
Tylko prędko — ptaszka lotem —
Masz na piwo. (chowając) Dam ci potém.

(Filip odchodzi)

Ale co mnie w serce skrobie,
Że się do drzwi nie dobywa — (słucha)
Ani mru mru — jakby w grobie —

(patrzy przez dziurkę)

Ten parawan mi zakrywa!





SCENA VII.
Orgon, Łatka.
(Orgon wchodzi, za nim widać dwóch żydków z towarami, którzy szarpią się i odpychają odedrzwi — Orgon wraca i zamyka drzwi mówiąc)
Orgon.

A cóż znowu, u kaduka!
Ta hołota guza szuka!

Łatka (z rozpaczą).

Orgon!

Orgon.

Precz! Precz! — (zbliżając się) A, Mospanie
Co się spytasz, wszystko drogo.
Tylko nasze zboże tanie —
Drą nas, Panie, drą co mogą.

(dostając z kieszeni różnych próbek)

Wziąłem próbki rozmaite;
Może Ruzia co pochwali,
Lecz to wszystko ma nazwiska,
Że aż, Panie, w gardle ściska:
Jakiś satan, jakiś szmali,
Jakiś grugru... A to przednie!
A to rzadkie! A... ot brednie,
Byle szlachcie grosz wyłowić!

Łatka (na stronie).

Strach i milczeć — strach i mówić.

Orgon.

A na suknię sztuczka cała —
Czy ta moda oszalała!
Fałdy wszędzie, w górze, w dole,
Fałdy z tyłu i na przodzie!
A ja, Panie, powiem szczerze,
Strach się żenić w takiej modzie,
Bo to człowiek, co tam bierze,
Dokumentnie znać nie może.

(pokazując próbki)

Użyczże mi swojej rady:
To na kołdry, wszak dość ładne?
Czegożeś ty taki blady?

Łatka.

Ja?... ja?... nie... gdzie?.... (na stronie) trupem padnę!

Orgon.

Ty się chwiejesz.

Łatka.

A, tak, śmieję — (śmieje się)

Orgon.

To jest znakiem...

Łatka (z trwogą).

Czego znakiem?

Orgon.

Że w żołądku źle się dzieje —
Dam ci zaraz krople moje:
Kontuszówki z tatarakiem.

Łatka (zastępując drogę).

Idź na miasto, mój Orgonie.

Orgon.

A to poco?

Łatka.

Bo się boję,
Że ty byłeś w innej stronie...
Może dawne, może nowe...
Bo to trzeba... (na stronie) tracę głowę.

Orgon.

Zaraz — Ruziu!

Łatka (zatykając mu usta).

Cicho! ciszej!
Nie krzycz: Ruziu! — nie usłyszy —
Nie krzycz, nie krzycz.

Orgon.

Puszczajże mnie.

Łatka (prosząc).

Idź na miasto, mój Orgonie.

Orgon (odtrącając lekko).

Nie zatrzymujże daremnie.
Ruziu!

Ruzia (ze swego pokoju).

Słucham.

Orgon.

Chodź.

Ruzia.

Nie mogę.

Łatka.

Idź Orgonie, czas ci w drogę.

Orgon (bliżej drzwi odciągany przez Łatkę).

Czemu?

Ruzia.

Bo mnie tu zamknęli.

Leon.

I ja z Ruzią siedzieć muszę,
Jak kapucyn w swojej celi.

Orgon.

Co? kto? jak? z kim?

(bierze swoją grubą laskę)

Ha! Mospanie!
Tu się prędko koniec stanie —
Otwórz! otwórz, bo drzwi skruszę!

Łatka (odciągając).

Idź na miasto, mój Orgonie —

Ruzia.

Ależ Papo, klucza niema.

Leon.

Jakaś Łatka w ręku trzyma.

Orgon (do Łatki).

Klucza, klucza — bo cię zduszę!

Łatka.

Idź na miasto, mój Orgonie.

Orgon.

Klucza, mówię!

Łatka.

Niema, niema.

Orgon.

Cóż, u diabła, tu się dzieje!
Krótka sprawa, drzwi wyłupię.

Łatka (krzyżując się przed drzwiami).

Chyba przejdziesz po mym trupie.

Orgon (do drzwi środkowych).

Hej! Jest tam kto! — chodź kto może!
Co się dzieje! co się dzieje!

(wchodzi służący oberży i Maciej)
Łatka (na stronie).

Jak go palnie, to zabije,
On i tak już słabo żyje.

Orgon (do służącego).

Drzwi wyłamać.

Służący.

Ja otworzę.

Łatka (rozkrzyżowany tupa i krzyczy z gardła).

Gwałtu, gwałtu co robicie!
To jest moje własne życie!
Gwałtu, gwałtu!

Orgon.

On szaleje!

(Leon który podczas powyższych wierszy wzruszał drzwiami tak, że Łatką wstrząsał — téraz mocno uderzywszy otwiera, a Łatka pchnięty drzwiami pada w objęcie Orgona)
Łatka.

Trzymaj! trzymaj, bo uderzy —
Ach, trzymaj kto w Boga wierzy!
Ludzie! kto z was w Boga wierzy,
Nie puszczajcie ich ku sobie.





SCENA VIII.
Orgon, Leon, Łatka, Ruzia.
Orgon.

Leon!

Leon (do służącego).

Idźcie! — No, Orgonie,

(uderzając po ramieniu).

No, mój stary — niespodzianie
Zeszliśmy się tu w tej dobie.
Lecz me serce w żalu tonie,
Że ta Ruzia, me kochanie,
Ruzia moja luba, mała,
Co z kolebki mnie kochała,
Wychowanka mojej matki,
Ma być żoną tego Łatki;

Tego, tego krzywonosa,
Dla nędznego jego trzosa.
Niech kto spojrzy, niech kto powie,
Czy wymokły ten łeb sowi,
Oko kocie, łeb kobuzi,
Godne mojej ładnej Ruzi.

Orgon.

Ach Leonie, mój Leonie!

Leon.

Ach Orgonie, mój Orgonie!
Ja wiem wszystko co do słowa,
Ale chwalić, nie pochwalę.

Orgon.

Ach, daremna twoja mowa!

Leon.

Ty coś rządził mym majątkiem,
Wiesz, co miałem, doskonale,
Ale tego nie wiesz wcale,
Że bez grosza dziś zostałem.

Orgon.

Dożywocie przecie?...

Leon.

Miałem. —
Wstęp zrobiwszy tym początkiem,
Bym szczerości dał zadatek,
Ja o rękę Ruzi proszę.

Orgon.

Ach Leonie!

Leon.

Przecie wnoszę:
Wartem więcej niż trzy Łatek.

Orgon.

Ależ to jest myśl szalona,
Bo nie rachuj na me dary.

Leon.

Ja nic nie mam, nic i ona,
To się zowie: jak do pary. —
(jak do siebie) A Sylfida czy miljona
Nie jest warta!

Łatka.

Czy do zbycia
Ta majętność?

Leon.

I pół życia
Tego skarbu nie opłaci.

Łatka (na stronie.)

Do pół roku pewnie straci.

Orgon.

Dłoń za ciebie w ogień włożę,
Lecz, Leosiu, być nie może —
Miałbym wielką ztąd zgryzotę.

(Ruzia odchodzi ze spuszczoną głową).

(z czułością) Zawsze miałeś głowę — Boże
Zmiłuj się — lecz serce złote —
Więc do serca mówię twego:
Nie bałamuć mi dzieciny,
To ratunek mój jedyny,
Moję dziatwę miej na względzie. —

Leon.

Za takiego! za takiego!

Orgon.

Jakoś wszystko dobrze będzie.

Leon (obracając się).

Więc balon...

Filip (wchodząc).

Nad Pijarami.

Orgon (przed siebie).

Biedne dzieci!

Łatka (podobnie).

Szczęście z nami!

(zostają w zamyśleniu)


KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.