<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dożywocie
Rozdział Akt I
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

AKT I.
(Sala w oberży — liczba na drzwiach — po prawej stronie od aktorów pod oknem stolik, na nim dopalające się świéce, kieliszki, karty, etc. toż samo i na ziemi, gdzie także kilka butelek — po lewej stronie na kanapie śpi Rafał i Michał. W głębi śpią na krzesłach muzykanci z instrumentami w ręku za pulpitami, na których butelki i gasnące świéce — krzesła powywracane i nieład w całym pokoju.)


SCENA I.
Łatka, Filip (sprząta).
Łatka (zaglądając).

Pst! Filipku!

Filip (gasząc świéce i nie oglądając się)

Śmiało, śmiało!

(Łatka wsuwa się i ogląda się wkoło, kiwając głową)
Łatka.

Tu dudziarze, tu opoje;
Aj Filipku, serce moje,
Źle się dzieje.

Filip (ziewając).

Cóż się stało?

Łatka (trącając nogą butelkę).

Sądząc z szczątków o zabawie...

Filip.

Nieźle, nieźle nam się działo.

Łatka.

To czuwanie noc w noc prawie,
Te hulanki, ten tok życia,
Pewnie zdrowia nic nie przyda;
A Pan Leon go do zbycia
Nie ma wiele. — Aj, aj, biéda,
Kłopot, nędza z tą młodzieżą;
Żyją jakby nieśmiertelni;
Mów im: umrzesz! — nie uwierzą —
Aż zakadzą im kościelni,
Aż już przyjdzie leźć do rowu,
Wtedy...

Filip (wpadając w mowę).

Wierzą.

Łatka.

Aj, gdzie znowu!
Lecz tych wszystkich wtedy gubią...

Filip (jak wyżej).

Co ich z duszy, serca lubią.

Łatka.

Aj, gdzie znowu! — tych co krocie
Gotowizną dzisiaj płacą,
Aby nabyć dożywocie,
Które jutro może stracą —

I żadnemu ani w głowie,
Że ktoś kupił jego zdrowie —
Jakby własném szasta sobie!

Filip (ironicznie).

Szasta, szasta, a raz w grobie —
Dożywocie fiut! do kata. —

Łatka.

Fiut! Filipku serce moje —
Tak jest, tak, fiut! — wielka strata!
Jak na węglach ja też stoję —
Aj, aj, kłopot! cóż robili
Na tej uczcie?

Filip.

Co?

Łatka.

Co?

Filip.

Pili.

Łatka.

Zgadłem, zgadłem — źle, niezdrowo —
Ale skromnie, czy bez liku?

Filip.

Po kieliszku.

Łatka.

Mądre słowo!
Po kieliszku! mów: po łyku,
Ale łyków sto tysięcy. —
A nasz Leon?

Filip.

Ten najwięcej.

Łatka.

Pił, pił?

Filip.

Jak smok.

Łatka.

Jak smok? Boże!
On na siebie sam zażarty —
Pierś jak wróbla — kaszel dławi —
Noże w sobie topi, noże!
I cóż jeszcze?

Filip.

Grano w karty.

Łatka.

W karty? dobrze — ta zabawa
Zawsze jakąś korzyść sprawi,
Bo co przegrać kto nie może,
To w pół darmo nam zastawi.

Filip.

Ja gry ganić nie mam prawa:
Dziesięć czątych mi przyniosła.

Łatka.

Dziesięć czątych! Aj Filipku,
Tyś się widzę rodził w czépku.
Więc się wziąłeś do rzemiosła.

Filip.

To się na mnie nie pokaże!
Wszakżem uczon w pańskiej szkole:

Na niepewne nic nie ważę
I gratyskę zawszą wolę.

Łatka.

Zkądże, serce, ów dziesiątek?

Filip.

Od kart dawać zwyczaj dawny.

Łatka.

Od kart — dziesięć — piękny wziątek!
Akcydensik zatem jawny —
Pokażno mi te dukaty.

Filip.

Ni dziwnego — ot dukaty.

Łatka.

Ważne?

Filip.

Pasir.

Łatka.

Jakże będzie?

Filip.

Co, jak będzie?

Łatka.

Jakoś przecie —
Ów dziesiątek. — Co? — jak? — wszędzie
Człowiek z ludźmi... jakto w świecie —
Ręka rękę... jakoś przecie.

Filip (chcąc odejść).

Nie mam czasu.

Łatka (zatrzymując go).

Chcesz mej straty?

Filip.

Co? — Pan Łatka, tak bogaty,
Chciałby dzielić, wsiąść połowę,
Co dniem, nocą, łamiąc głowę,
Biedny sługa gdzie skorzysta?
A to hańba oczywista!

Łatka.

Aj Filipku, hańby niema —
Jeden chętnie pieniądz trzyma,
Drugi chętnie go wyrywa;
I Filipku, serce moje,
Jeśli z tobą się podzielę,
To za moje koszta, znoje. —
Gdym Leona Birbanckiego
Dożywocie kupił sobie,
Chciałem kogoś rozsądnego
Wciąż przy jego mieć osobie,
By uważał należycie
Na szacowne jego zdrowie,
Na, zbyt drogie dla mnie, życie —
By strzegł jakby oka w głowie.
Ciebiem wybrał przez poczciwość
Za zasługi twoje dawne,
Za staranną twą gorliwość,
Z którąś fanty strzegł zastawne;
I pomimo przeszkód wielu,
Z wielkim kosztem, z wielką pracą,
Tum cię wkręcił, przyjacielu,
Gdzie ci teraz dobrze płacą.

Filip.

Wszak Pan bierzesz procent piąty.

Łatka.

Powinienbyś dać dziesiąty.
Jam ci bowiem dał dochody
Co masz teraz — jam cię wprzódy
Oporządził jak panicza.

Filip.

Oporządził? — Wolne żarty.

Łatka.

Wszakżem czapkę dał z kutasem,
Czapkę piękną.

Filip.

Grat obdarty,
Chyba wróble straszyć czasem.

Łatka.

Ale kutas!

Filip.

Piękna czapka.

Łatka.

Ale kutas!...

Filip (ironicznie).

Luba! miła!
I cóż miałem z tego datku?

Łatka.

Ale kutas, kutas, bratku...

Filip.

Cóż u diabła z tym kutasem!...

Łatka.

I podszewka niezła była. —
Dałem także łokci parę
Pięknej frandzli.

Filip.

Strzępki stare!

Łatka.

Piękną umbrę.

Filip.

Tęgie zyski!

Łatka.

Piękne buty.

Filip.

Jeden tylko.

Łatka.

Jeden? — może — lecz paryzki.
Dałem szlafrok w piękne kwiaty.

Filip.

Diablem wyszedł więc bogaty
Z pańskiej służby w szóstym roku:
W jednym bucie i szlafroku.

Łatka.

Lecz nie o tém teraz mowa —
Kiedym kupił dożywocie...

Filip.

Kupił? kupił? — wydarł, Panie.

Łatka.

Aj, Filipku, serce moje!
Wstrzymaj trochę ostre słowa. —
Wydarł! wydarł! W tym kłopocie,
Żem przepłacił moje zdanie.

Filip.

Ja się także tego boję.

Ale czemu imie cudze
Pan kładł w kontrakt, a nie swoje?

Łatka.

Co do tego memu słudze?

Filip.

I dla czego tak troskliwie
Przed Birbanckim Pan to kryje:
Dożywocie teraz czyje?
Kto nabywcą jest właściwie
By uniknąć ztąd napaści.?

Łatka.

Diable rogi rosną Waści.

Filip.

Niech na zdrowie rosną sobie.
Lecz by Pana już nie bodły,
Rzucam służbę i zysk podły;
Birbanckiego niech w chorobie
Już kto inny ma w opiece. —

Łatka.

Co? w chorobie? — Alboż chory?
Po doktora zaraz lecę.

Filip.

Nie pomogą mu doktory.

Łatka.

Cóż mu, cóż mu? ledwie stoję!

Filip (obojętnie).

Co? — suchoty pewne.

Łatka.

Nieba!

Filip.

Żyła w piersiach pęknie.

Łatka.

Pęknie?
Żyła? w piersiach?

Filip.

Jęknie, stęknie —
I już po nim.

Łatka.

I już po nim!

Filip.

Z nim jak z jajkiem teraz trzeba.

Łatka.

Biegnę, pędzę po doktora —
To mi czasy! to mi pora!

Filip (sam).

Skąpcze! sknero! drabie! czarcie!
Mam przy twojém stać na warcie,
A nie skubnąć kiedy mogę!
Chyba byłbym bez sumienia. —
Ale czas też i mnie w drogę,
Bo się diable wiatr odmienia:
U mnie kieska, — u mnie sprzęty,
A Birbancki, dobra dusza,
Jak cytryna wyciśnięty,
Wkrótce beknie Tadeusza. —





SCENA II.
Leon, Filip, (Michał, Rafał, Muzykanci śpiący).
Leon (po którego ubiorze znać że się nie rozbierał, pokaszluje często).

Filip!

Filip.

Słucham.

Leon (siada, opiera głowę o rękę i mówi do siebie).

Piękne gody!
Wyśmienite w każdym względzie!
Kieszeń pusta, we łbie szumi.
Filip!

Filip.

Słucham.

Leon.

Cóż, barszcz?

Filip.

Będzie.

Leon.

Kwaśny?

Filip.

Ha! nasz kucharz umie
Barszcz najlepiej...

Leon.

(wołając za nim)
Szklankę wody!
Słuchaj! — z cukrem.

Filip (wracając).

Cukru włożę.

I cytrynki dodam może?
Co?

Leon.

Ha! dobrze — (wołając za nim) Albo nie chcę —
Głowa pęka, w piersiach łechce —
Aż do mdłości jestem słaby,
A ten poi limonadą —
Idź do diabła z taką radą!

Filip.

To chybaby...

Leon.

Cóż: chybaby?

Filip.

Parą kropel.

Leon.

Czegoż znowu?

Filip.

Rumu? co? —

Leon.

Hm! — wlej troszeczkę.

(wołając za nim)

Albo wiesz co — daj bez wody,
Bo na diabła tej ochłody!
Jeszcze sobie sprawię bole!
Chyba byłbym bez rozumu!
I mam zażyć trochę rumu,
To bez wody zażyć wolę. —
Przynieś zatem mi flaszeczkę,
Tylko tego — wiesz? — z pod róży. (Filip odchodzi)
(p. k. m) W samej rzeczy rum mi służy.

(p. k. m. zbliżając się do śpiących)

Luby Michał! — Rafał miły!
Oba bracia jednej siły. —
Rafał z guzem, tam do czarta?
Twarda, widzą, była karta,
Którą Jan go w łeb uderzył. —
Byle tylko nam uwierzył,
Że mu się to wszystko śniło.
(p. k. m) Piękne życie dotąd było —
Uczty, banki, karty, bale,
Lecz co dalej, nie wiem wcale.
Ani grzędy, ani chatki,
Pusto, goło wskróś i wkoło —
A zaś kredyt - o mój Boże!
Już w nim ledwie tchu ostatki,
Ledwie palcem kiwnąć może.
(p. k. m) Cóż więc dalej z sobą zrobię?
Ha! co myśleć. Teraz sobie
Na dewocji gdzie osiądę,
I w mych listach pisać będę:
Roku ośmset trzydziestego
I piątego, a pierwszego
Mej golizny —

(przebudzony basetlista pociąga smyczkiem parę razy)

Jest tam który!

Filip (za sceną).

Zaraz, zaraz, (wchodząc) jestem Panie — (przynosi rum)

Leon.

Powyrzucaj te bandury,
Schowaj karty, zbierz butelki.

Filip.

To zabawi bardzo krótko.
Ale Panie — jest tam wielki
Nasz przyjaciel — dawno czeka.

Leon.

Który? jaki?

Filip.

Z rudą bródką.

Leon.

Z rudą? — Żeby i z niebieską
Nie zadzwoni moją kieską,
Bo... wiesz.

Filip.

Jakiś mandat czyta
I chce... (pokazuje pieniądze)

Leon.

Daj w kark, będzie kwita.

Filip.

A nuż nam z tej obligacji
Zechce wydać?

Leon.

Schowasz sobie.
I każdemu z żydków braci
Masz oznajmić w każdej dobie:
Że od dziś dnia całkiem nowy
Mój systemat finansowy —
Że pod kredkę wziąwszy ściśle,
Co mam jeszcze, co mieć mogę,
Ani grosza — dać nie myślę.
Ale, ale, kiedy mowa

O finansach — chciałem wiedzieć
I kazałem ci wyśledzić,
W jakiej dziurze, jamie, błocie,
Ten przeklęty łotr się chowa,
Co mi wydarł dożywocie.
Muszę poznać go koniecznie.
Bo chciałbym go: — albo grzecznie
Do jakowej skłonić zgody,
Albo pozwać za me szkody,
Albo tęgo kijem wybić.

Filip.

Jedno lepsze od drugiego,
Z trzech moździerzy trudno chybić,
Nic nie będzie jednak z tego —
Bo ów Prałat jest w Berlinie,
Tylko sobie przez bankiera
Pensją pańską na terminie
Jakby własną tu pobiera...
Ale Panie, tamten czeka.

Leon.

Powiedz żem zły, niech ucieka.

Filip.

Nie chce słuchać.

Leon.

Dmuchnij w uszy.

Filip.

Mówi, z miejsca że nie ruszy.

Leon (uderzając pięścią w stół).

To ze schodów strąć zuchwalca!

Skrzypek (przebudzony).

Walca? — zaraz — (do muzykantów) Walca! walca!

(zaczynają grać następnie i fałszywie)
Filip (odrywając im smyczki nadaremnie).

Cicho! — Dosyć! — Ale... cicho!

Skrzypek.

Czasem człowiek nie chcąc zaśnie.

Filip (ku drzwiom ich popychając).

No! no! marsz, marsz!

Skrzypek (we drzwiach).

Marsza, Panie?
Zaraz. — Marsza! (zaczynają grać marsza)

Filip.

(zamykając drzwi)
Ale cicho!
Czy ich diabli nastroili! —
Teraz grają, w nocy pili —

(słychać oddalającą się muzykę, a gdy Filip już wraca, niewidziany i leżący w samym kącie za pulpitami klarynecista zaczyna fałszywie akompaniować)
Filip (idąc ku niemu).

A to znowu co za licho!

Klarynecista.

Trochę zaschło w klarynecie.

Filip.

Mnie się zdaje, że zamokło.

Klarynecista.

Trzeba...

Filip (odprowadzając za drzwi).

No... no — śpij zdrów — (zamykając) Przecie!
(zbiera świéce i wychodzi)





SCENA III.
Leon, Rafał, Michał.
Rafał (przebudzony, leżąc śpiewa).

Kiedy się nam pora zdarza,
I taka doba!
Pijmy zdrowie gospodarza
Co się podoba.

Michał (zrywając się, siada).

W czyje ręce? czyje zdrowie?

(obydwaj jeszcze siedząc oglądają się na wszystkie strony, czas krótki milczenia).
Leon.

A, dzień dobry.

Rafał.

Mój Leonie,
Dałeś bankiet co się zowie,
Będą mówić o nim wszędzie,
Ale... (zaczyna szukać trzewika)

Michał (z westchnieniem).

Ale — ciężkie ale —
Panie bracie, gorzko będzie.

Rafał (szukając ciągle trzewika).

Wszak podobnoś trzewik miałem.
(wdziewa)

Michał.

Dałżem sobie, dałem, dałem!

Leon.

O cóż idzie?

Michał.

Jak się żonie
Dziś pokazać.

Rafał.

Źle, Michale!

Michał.

Źle, Rafale.

Leon.

Cóż u czarta!
Tak się żony bać okrutnie;
Choć pogdéra, choć pozrzędzi,
Wszak w kominie nie uwędzi,
Wszak za karę łba nie utnie —
I gadania rzecz niewarta.

Rafał.

Łatwo mówić: łba nie utnie...
Ale cóż mnie w czoło swędzi?
Czy ugryzło co tak mocno?
(do Leona) Czerwone? co?

Leon.

Plamka mała.

Rafał.

Pewnie komar...

Leon.

Lub szczypawka.

Michał.

Koniec końców, ta zabawka
W takiej zgrai...

Rafał.

Chwilą nocną.

Michał.

Diabła warta całkiem cała,
A to z łaski Pana brata.

Rafał.

Tylko na mnie nie kładź winy.
Ja wyszedłem ze sąsiadem
Do mojego adwokata —
Miałem wrócić w pół godziny,
I czekano mnie z obiadem...
Toż tam było! O mój Boże!

Michał.

Ja wyszedłem kupić lożę
Na wczorajszą jakąś Normę —
Oto bilet jeszcze noszę —
Wtém was licho ku mnie wiedzie —
Chodź z nami, chodź — ja się proszę —
Nie — chodź i chodź — gdzie? — na śledzie —
Śledzia lubię, pójść musiałem —
Otóż sobie śledzia dałem!

Rafał.

Coś jak przez sen mi się zdaje,
Że ja wczoraj grałem w karty —
Nie pamiętasz, Panie bracie?

Michał (Rafał dostaje pulares).

Nie pamiętam.

Rafał (przewracając pulares, potém kieszenie)

Otóż macie!

Leon.

Czy tam czego nie dostaje?

Rafał.

Tam do kata, to nie żarty!
Trzysta reńskich siostra właśnie
Na sprawunki mi przysłała —
Niechże jasny piorun trzaśnie
Te sprawunki parafianskie!
A to plaga oczywista.

Leon.

Jutro zwalczysz los uparty,
Wygrasz.

Rafał.

Ściskam nóżki pańskie,
Póki życia nie gram w karty.
Trzysta, Panie bracie, trzysta!

Michał (wychodząc z zamyślenia).

Żebym choć mógł wspomnieć sobie,
Co robiłem tu w tej dobie —
Nie pamiętasz, Panie bracie?

Rafał.

Nie pamiętam.

Leon (śmiejąc się).

Otóż macie!

Michał.

Ależ niema śmiać się z czego —
Byłby gruby żart za katy,
Człowiek przecie jest żonaty.

Leon.

Już ja ręczę że nic złego.

Michał.

W złąm kaducznie wyszedł porę.

Leon.

Już ja wszystko na się biorę —
Ja pogodzę was z żonami.

Rafał.

Bardzo dobrze, chodź więc z nami.

Leon.

Przyjdę później.

Michał.

Diabliż po tém!

Rafał.

Wiesz Leonie, zrób mi grzeczność:
Ty to umiesz pięknym zwrotem
Najszaleńszą zgładzić sprzeczność —
Napisz kartkę do mej żony.

Michał.

I do mojej.

Rafał.

Słówek parę.

Michał.

Jesteś od niej wielce czczony.

Rafał.

Moja daje świętą wiarę.

Leon.

Pisać można — nawet wróżę,
Iż mój bilet wiele wskóra,

Tylko że to w mojém biurze
Łatwiej flaszki niźli pióra.
Prawda — jest od kart ołówek,
Zaraz skreślę parę słówek.
(odchodzi)





SCENA IV.
Rafał, Michał.
(milczenie)
Michał.

Cóż ty powiesz?

Rafał.

Co?

Michał.

Co?

Rafał.

A ty?

Michał.

Ja — nic.

Rafał.

Nic? — i ja toż samo.

Michał.

Tylko że to zły za katy
Pierwszy ogień z moją damą.

Rafał.

Moja znowu nic nie powie,
Nie zachmurzy nawet czoła,

Ale pójdzie do kościoła
Z swoich zmartwień nieść ofiarę.
Aż dopiero za powrotem
Zacznie zwolna mówić o tém,
I nazajutrz rzecz tę wznowi,
I pojutrze i w dni parę,
I za tydzień, dwa tygodnie,
Zawsze cicho, mile, zgodnie —
I jak kropla wody czystej,
Co w kąpieli nam kroplistej
Zawsze w jedno miejsce pada,
Że aż czasem w mózgu wierci —
Ona gada, gada, gada,
Gadałaby i do śmierci,
Gdybym w końcu unudzony,
Tak dla siebie jak dla żony,
Nie nabroił w innym względzie,
By dać nowy przedmiot zrzędzie.





SCENA V.
Rafał, Michał, Leon.
Leon.

Oto macie zaświadczenia
Dostateczne: wiernie, pilnie,
I trzeźwo — co? — Przy tém silnie
Błagam obie przebaczenia
Za stracone ze mną chwile.

Rafał.

Bóg ci zapłać łaski tyle.

Michał.

Niebo zyszczesz tą przysługą.

Leon.

Mam nadzieję iż niedługo
Będą trwały w swoim gniewie.
Ale niechże jedna nie wie,
Że list taki ma i druga.

Rafał (całując go z obu stron).

Dobrze, dobrze; dzięków krocie,
Żeś nam pomógł w tym kłopocie.

Michał (całując go z obu stron).

Do oddania ta usługa,
Jeśli kiedy (z westchnieniem) Bóg da żonę.

Leon.

Teraz ufni w mą obronę,
Myśleć czego już nie macie —
Co się stało — to się stało!

(Rafał biorąc pod rękę Michała, wkłada kapelusz z fanfaronadą i mówi)
Rafał.

Ej zapewne! tylko śmiało!

(kapelusz za przestronny, wpada aż po brodę — Dobywając głowę)

Ten kapelusz...

Michał.

(probując)
Nie twój, bracie.
Nie mój także.

Rafał.

Za przestronny.

Michał (szukając).

Ale gdzież mój?

Rafał (szukając).

A to miło!
Przed tygodniem odnowiony!

Michał.

Wszakże miałem... czy się śniło!

Leon (nogą wskazując pod stół).

Tu coś leży.

Michał.

Mój był nowy.

Leon.

Bierz co jest.

Michał (kładąc kapelusz, który zostaje na wierzchołku głowy).

Ten trochę ciasny.

Leon.

Ale gdzie tam, jak twój własny.

Rafał.

Bez przykrycia jak bez głowy!

Leon.

Co tam zważasz — czasu szkoda —
Byle było co na czubie!
A kto spyta — powiesz: moda.

Rafał.

Ej zapewne! ja tak lubię —
Wino, wino — woda, woda —

Pójdź braciszku! tylko śmiało!
Co się stało! to się stało!

(odchodzą wziąwszy się pod rękę, jeden w przestronnym, drugi w ciasnym kapeluszu)
Leon (sam).

A to plaga społeczeństwa
Ci mężowie, te wahadła
Między torem cnót małżeństwa,
I koleją: hulaj dusza!
Ucz każdego abecadła
Niewinnego bawidełka,
Od kieliszka do diabełka,
A, to męka i katusza!
Ależ znowu jak się uda,
Czego nie licz między cuda,
W kąt bezżenni! — mąż perełka!





SCENA VI.
Leon, Filip.
Filip (pakiet w ręku).

Jakiś pakiet bardzo rano
Dziś do Pana tu oddano;
Lecz nikt nie wie zkąd, od kogo,
Bo tajemną zwykłą drogą.

Leon.

Pakiet mówisz, pakiet do mnie?
Ciężki? lekki? co?

Filip.

Ogromnie...

Leon.

Ciężki?

Filip.

Lekki.

Leon (odbierając).

Nic nie szkodzi,
Choćby lżejszy i od puchu —
Z twojej ręki to pochodzi,
Opiekuńczy ty mój duchu,
Co miłosném twojém skrzydłem
Strzeżesz ciągle mojej głowy!
Ach, nie jesteś czczém mamidłem,
Codzień biorę dowód nowy!
Czy cię mieszczę w sylfów rzeszy,
I Sylfidy nazwę daję,
Twa opieka serce cieszy,
Twego wzroku mi nie staje.
Czy w ziemianek licząc gronie,
W piękność bóstwa myślą stroję,
Miłość czeka w mojém łonie,
By ogarnąć duszę twoję!

Filip.

Cóż przysyła ta Sylfida,
Niech Pan z łaski okiem zmierzy.
Trochę złota dziś się przyda,
Bo i mnie się coś należy.

Leon.

Właśnie, właśnie że dziś pora,
W której skonał mój majątek.

(z czułością) Ona pomoc nieść mi skora,
Szle zasiłek na początek —
Albo może w tej minucie
Skończył życie gdzie w Kalkucie
Jaki kuzyn nieznajomy;
I Sylfida zsyła gnomy
Z testamentem na mą głowę —
Moje skarby miljonowe!

(wznosząc pakiet do góry)

O ty! z ziemi czyli nieba,
Otwórz łono tajemnicze!
Twoje dary niech przeliczę —
Bo mi darów diable trzeba.

(odpieczętowuje i z zadziwieniem)

A!

Filip (w miarę jak Leon dobywa).

Kaftanik — pończoch para —
I szlafmyca, ale stara —

Leon (zbiera wszystko i rzuca w oczy Filipowi).

Idź do djabła!

Filip.

A ja za co?
Niech Sylfida idzie sobie.

Leon.

Precz mi z oczu, precz ladaco!
Ja ci także figla zrobię,
Aż ci w karku dwakroć trzaśnie.

Filip.

Nibym ja go zrobił właśnie.

(zbierając z ziemi).

Jednak wszystko flanelowe —
Prawda nie grzech — ciepłe — zdrowe —

Leon.

Milcz!

Filip.

Ha!

Leon (porywczo).

Co?

Filip.

List. Wszakci może
Czarodziejska ta szlafmyca.
Może zniknie tajemnica,
Jak na głowę Panu włożę.

Leon (czyta).

„Szanuj zdrowie należycie,
„Bo jak umrzesz, stracisz życie.

Filip.

A widzi Pan, widzi, widzi.

Leon (oglądająqc się).

Nie — nie widzę nigdzie kija —
Zdałby mi się niesłychanie.

Filip (cofając się).

Ja poszukam w przedpokoju.

Leon.

Czekaj, czekaj.

Filip.

Zaraz Panie. (odchodzi)

Leon (sam).

Jeszcze sobie hultaj szydzi!
(p. k. m.) Ale bo też jest i z czego —
Dawca głupi, lub urąga:
Pończoch para dla takiego,
Co starł miljon do szeląga. —
(p. k. m.) Albo... czemu chętniej wierzę,
Chciał przyjazną dać przestrogę;
Choć się dziwnie wziął w tej mierze,
Przecie gniewać się nie mogę.
Zawsze jednak to dowodzi,
Że me zdrowie go obchodzi,
Że jest jenjusz niestrudzony,
Co mnie strzeże z każdej strony.

Filip (oznajmując).

Doktor Hugo.
(wychodzi)





SCENA VII.
Leon, Doktor.
Doktor.

Cóż u licha!
Leon słaby — Leon chory,
Doktor pędzi ledwie dycha,
A on zdrowszy niż doktory
Wszystkie razem w czambuł wzięte!

Leon.

Kto? ja chory?

Doktor.

A inaczej
Nie byłbym tu.

Leon.

Cóż to znaczy?
Znowu rzeczy niepojęte.

Doktor.

Co? przysłano mnie do ciebie.

Leon.

Choć się zawsze bardzo cieszę,
Kiedy widzę cię u siebie,
Jednak wybacz, że dla tego
Zachorować nie pośpieszę.
Więc wytłómacz mi się jaśnie,
Bo przeczuwam coś dziwnego.

Doktor.

Wychodziłem z domu właśnie,
Gdy osoba mi nieznana
Bez tchu prawie, z trwogi blada,
Wstępnym bojem do mnie wpada,
I ściskając za kolana,
Prosi, błaga i zaklina,
Bym niósł prędko pomoc tobie —
Ja też skory, prosto idę...

Leon.

Ach, Sylfidę, ach, Sylfidę
Jak nie poznać w tej osobie!

Opisz mi ją, mój doktorze,
Powiedz: ładna, piękna, bóstwo!
Młodość, świeżość, wdzięków mnóstwo!
Powiedz, powiedz mój doktorze.

Doktor (śmiejąc się).

Dałem słowo, milczeć muszę,
Lecz nie zgadłbym, na mą duszę,
Że Sylfidy imię nosi.

Leon.

Ja to dałem to nazwisko,
Bo ten duch mój opiekuńczy,
Acz nademną się unosi
I osłania skrzydły swemi,
Nigdy nie był dosyć blizko,
Abym poznał, z istot ziemi,
Czyli też jest z istot nieba.

Doktor.

Ziemi? Nieba? — w tym sposobie
Nienapróżno mnie przysłano,
Bo ci puścić krwi potrzeba.

Leon.

Słuchaj, potém co chcesz zrobię.
Już to więcej niż od roku
Jakaś przy mnie skryta władza,
Strzegąc w każdym moim kroku,
Z wszystkich przygód wyprowadza.
Jeśli czasem na reducie
Do huczniejszych przyjdzie sporów,
Wał przed sobą mam w minucie
Z arlekinów i doktorów.
Gdy gdzie jestem, a deszcz lunie,

Choć nie rzekłem nic nikomu;
Jest kareta u drzwi domu. —
Niech co zgubię, niech co złamię,
Lub zabłądzę gdzie w podróży,
Wnet się zkądsiś ktoś nasunie,
Co gorliwie mi usłuży.
Kiedy nawet wracam w nocy
Zbyt niepewną czasem nogą,
Jest latarnia po nad drogą,
Jest i ramie ku pomocy.
(z westchnieniem) I acz dotąd w dobre rady,
Niźli w dary jest hojniejsza,
To wdzięczności mej nie zmniejsza;
Bo w tym świecie któż bez wady!

Doktor.

Że to dziwnie, nikt nie przeczy.

Leon.

Gdy więc ona cię przysłała,
Możem słaby — w samej rzeczy —
Kaszlę trochę — głowa pała.

Doktor (biorąc za puls).

Co do twojej bratku głowy,
Chyba chirug ci poradzi,
Jak tę zdejmie, inną wsadzi.

Leon (wyrywając rękę).

Idź do licha!

Doktor.

Jużeś zdrowy?
A Sylfida? (Leon podaje rękę). kaszlesz?

Leon.

Kaszlę.

Doktor.

Jesz za trzech.

Leon.

Za ćwierć osoby.

Doktor.

Tuzin godzin śpisz do doby.

Leon.

Już dwie nocy nic nie spałem.

Doktor.

Kaszlałeś?

Leon.

Nie — w karty grałem.

Doktor.

Na tę słabość jest apteka,
Co się vulgo, koza zowie.
Lecz bez żartu, mój Leonie,
Chciej pamiętać na twe zdrowie,
Bo, na honor, złe cię czeka.
I ta, której ty obronie
I opiece ufasz tyle,
Moim głosem napomina,
Byś pomyślał choć na chwilę,
Że mniej życia co godzina.

Leon (wpadając w mowę).

I co doktor — nie nowina.

Doktor.

Lepiej doktor że dobije,
Niż masz stękać, kwękać długo.

Leon.

Dobroczyńca doktor Hugo.

Doktor.

Jak przyjaciel teraz mówię,
Chcesz nareszcie, trać, niszcz zdrowie,
Jak je stracisz, koniec w grobie —
Lecz nie ujdziesz w tym sposobie,
I nie łatwo przerwiesz wątek
Tej goryczy niezliczonej,
Gdy straciwszy swój majątek,
Bez szeląga staniesz w świecie.
Ty do zbytku przyuczony,
A szlachetnie myśląc razem,
Że się kiedy, by raz przecie,
Nie zastraszysz tym obrazem:
Co za życie z własnej winy
Sobie, światu być ciężarem;
Od godziny do godziny
Wyżebranym pełzać darem.

Leon.

A Sylfida?

Doktor.

Bądź zdrów!

Leon.

Hola!
A recepta?

Doktor.

Dam osobie,
Co pokutę pewnie sobie
Założyła w tej opiece.

Leon.

Ale na co?

Doktor.

Taka wola: (Filip wchodzi)
Dopilnować chce w aptece,
By dokładnie to zrobiono,
Co za okno rzucisz pono.

Leon (przeczytawszy bilet przyniesiony przez Filipa).

Wiwat handel! wiwat morze!
Dziś ostrygi przyszły świeże.

Doktor (z radością).

Co? ostrygi?

Leon.

Chodź doktorze,
Tego zwlekać się nie godzi,
Z tobą pierwszą niech otworzę!

Filip.

Ależ Panie — zdrowie pańskie.

Doktor.

No, ostryga nie zaszkodzi. —

Filip.

Ale przy tém i szampańskie.

Doktor.

No, kieliszek!

Leon.

Jeden, drugi.

Doktor.

Tak, tak, parę...

Leon (biorąc kapelusz).

Parę, parę...

Doktor.

Nigdy szkodzić ci nie może.

Leon.

Pociągniemy.

Doktor.

Byle w miarę.

Leon.

Wszakżem pacyent twój doktorze —
Pierwej tobie, potém sobie.

(biorąc go pod rękę i idąc ku drzwiom).

Powiedzże mi: w tej chorobie
Cóż najprędzej pomódz może?

Doktor.

Dam ci proszek i miksturę...

Leon.

Jak on moją zna naturę!
(wychodzą).

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.