Kobieta bez skazy (dramat, 1925)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Podtytuł Wydanie pośmiertne
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VII
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
(Ta sama dekoracja, po południu. Michał wprowadza mężatkę bez przesądów ubraną w kostjum spacerowy i wielki kapelusz).
SCENA PIERWSZA.
MICHAŁ — MĘŻATKA.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Zaraz zamelduję. Jaśnie pani w swoim pokoju!
MĘŻATKA. Chwilę. Ja właściwie mam interes do Michała. Czy Michał sprzątając temu tydzień po kolacji, która miała tu miejsce, nie znalazł korespondentki napisanej ołówkiem?
MICHAŁ. Nie pamiętam, proszę jaśnie pani.
MĘŻATKA. Niech Michał sobie przypomni, kartka, zdaje mi się, że z taką kobietą nieubraną — tylko taki wąż...
MICHAŁ. Aha! To z grzechem proszę jaśnie pani.
MĘŻATKA. Tak z grzechem sztuka. Ale że to Michał wie... no... no... (Michał milczy uśmiecha się). Ile Michał ma lat?

(patrzy na niego przez face en main).

MICHAŁ. Dwadzieścia.
MĘŻATKA. Długo jeszcze Michał myśli służyć u pani?
MICHAŁ. Na wiosnę muszę stawać do wojska.
MĘŻATKA. Och! pocóż? Łatwo się uwolnić pani musi mieć przecież protekcję. Ja już nie jednemu dopomogłam, aby uwolnił się od wojska.
MICHAŁ. Lepiej odsłużyć.
MĘŻATKA. Zapewne, zapewne, a potem można jakieś miejsce woźnego, albo konduktora przy tramwaju. To przecież bardzo łatwo. (po chwili). Ja zawsze mogę dopomódz. Niech Michał pamięta.
MICHAŁ. Całuję rączki jaśnie pani.
MĘŻATKA. Tak... a teraz niech Michał idzie po korespondentkę. Może się gdzie znajdzie. Ja sama do pani zastukam.

(Michał wychodzi, idzie do drzwi Reny i stuka).


SCENA DRUGA.
MĘŻATKA — RENA.
ஐ ஐ

MĘŻATKA. To ja, Renusiu — ja.
RENA (w sypialni ziewając). Aa — kto?
MĘŻATKA. Niucia.
RENA. Czekaj chwilę — idę.

(wchodzi Rena w ślicznej domowej sukni ubranej futerkiem)

RENA. Ja się masz?... Jakżem śpiąca.
MĘŻATKA. Nie śpij po obiedzie. Utyjesz i stracisz linję.
RENA. E! wszystko mi jedno!

(rzuca się na otomanę).

MĘŻATKA. A to co za usposobienie? Melancholja?
RENA. Nie, ale jestem zniechęconą.
MĘŻATKA. Bo niema żadnego mężczyzny, poślij sobie po Kaswina.
RENA. Dziękuję. Nie lubię białego mięsa.
MĘŻATKA. A gdzie Halski?
RENA (ożywiając). Ach! to cała historja!
MĘŻATKA. Jaka? Jaka? czy coś tak tego?
RENA (śmiejąc się zagadkowo). I bardzo... tak... tego...
MĘŻATKA. No co? No co?

(wchodzi Michał z korespondentką na tacy).

MICHAŁ (do mężatki). Proszę jaśnie pani, czy to ta karta?
MĘŻATKA. Tak jest — ta karta. Ah! co za szczęście, że się znalazła. Dziękuję, dziękuję, Michałowi.

(Michał wychodzi).
MĘŻATKA (patrzy za nim). Nieoceniony ten Michał. I taki zgrabny.

RENA. Jeżeli ci się tak podoba, mogę ci go odstąpić.
MĘŻATKA (uszczęśliwiona). Och dziękuję! Poproszę męża, aby mi pozwolił od Bożego Narodzenia trzymać lokaja. To będzie zamiast gwiazdki. No tak u nas jest tylko pokojówka, a przyznasz, że to jest malporté.
RENA. Zapewne. Ale co to za kartka?
MĘŻATKA. Tydzień temu, tu u ciebie zmusiłam redaktora, aby napisał kartkę do Zakopanego... no... do niej...
RENA. Do żony.
MĘŻATKA. No tak! Nie pisał do niej — no nie wiem — sto lat — i tę kartkę miałam wrzucić sama dla pewności i zgubiłam... enfin jest... trochę brudna... ale to nic... odprasuję ją i wyczyszczę.
RENA. Najlepiej niech drugą napisze.
MĘŻATKA. Ale ty go nie znasz... On ma piórowstręt — on nigdy nie pisze.
RENA. Redaktor?
MĘŻATKA. On biedactwo głównie wycina. To doskonale robi. A! doprawdy, trochę zanadto zniszczona ta kartka. Co tu robić?
RENA. Czego ty się w to mieszasz?
MĘŻATKA. Moja kochana — kobieta winna przedewszystkiem mieć serce. Cóż ostatecznie ta kobieta winna, że on mnie kocha? Uczciwość mi nakazuje nie zapomnieć o niej. A przytem... (śmieje się) to zawsze dobrze robi skoro się daje dowód wielkości swego serca i jego szlachetności.
RENA. To zdaje się główne.
MĘŻATKA. Może... może... I to mam do ciebie prośbę. Redaktor tu przyjdzie po mnie ale mnie już tu nie będzie. Tymczasem ty zaczniesz go pytać o zdrowie żony — a potem tak delikatnie coś o mnie — że tak dbam — że tak szlachetnie.
RENA. Słowem parada cnoty.
MĘŻATKA. Tak... troszkę... On lubi te szlachetne struny. Zaraz się rozrzewnia i to go bierze. I powiedz, żeby Jej powiększył miesięczną przesyłkę — że ja niby tego pragnę.
RENA. Czekaj! tak zrobimy, powiem mu, że zrzekasz się szampana, że nie chcesz, aby tobie i twojej paczce fundował monopola, tylko, żeby te pieniądze posłał jej.
MĘŻATKA (uradowana). Ślicznie. Tembardziej, że teraz już tylko Kręcki będzie płacił. Wyobraź sobie, Kręcki tak się rozszalał w Marion, że oświadczył się o nią jej matce.
RENA. Jakto? przecież on ma żonę i pięcioro dzieci.
MĘŻATKA. To nic. Mówi, że się z nią rozwiedzie i da jej alimenty! Taki bogaty człowiek! zaręczył się z Marion. Dał jej butony brylantowe i futro bajeczne.
RENA. Wzięła?
MĘŻATKA. O wilku mowa!

(wpada panna uświadomiona w ogromnym wspaniałym futrze i brylantowych butonach.)


SCENA TRZECIA.
MĘŻATKA, PANNA UŚWIADOMIONA, RENA.
ஐ ஐ

PANNA UŚWIADOMIONA. Jestem! (do mężatki). — Czy ona wie?

(wskazuje Renę).

MĘŻATKA. Wie.
PANNA. Proszę mi powinszować.
RENA. No jeszcze...
PANNA. Co? ślub! Przejdziemy na lutry albo na węgry i wszystko w porządku. Najgorsze to, że się muszę uczyć kontrapunktu.
RENA. On ci każe.
PANNA. No tak. On ma przecież fijoła na punkcie muzyki.
MĘŻATKA. Moja droga, za takie futro i butony, to możesz się uczyć nietylko kontrapunktu.
PANNA. Ja też nic nie mówię. O futro, co? bycze! Powiadam wam podszewka jaka! co? Ciągle chodzę rozpięta, żeby widzieli podszewkę. Z kolczykami to musi paniusia pójść ze mną do jubilera, żeby mi powiedział, ile warte.
RENA. Panienka praktyczna.
PANNA. Proszę pani! on jest bardzo brzydki i w dodatku z tym kontrapunktem... więc coś za coś... Zresztą, proszę pani, on mi sobą zupełnie opinję popsuje, no więc...
MĘŻATKA. Racja! Ona ma rację! Czy myślicie że ktokolwiek uwierzy, iż to wszystko dzieje się w uczciwy sposób? Ludzie są tak podli!
PANNA. Ach ja mam ludzi w pięcie. Skoro sama nie mam sobie nic do wyrzucenia... gwiżdżę na wszystko.
MĘŻATKA. Jedno pamiętaj, Marion: żona! żona! powinnaś dla niej żądać jaknajwiększych alimentów.
PANNA. Ani myślę! Cóżby się dla mnie zostało?
MĘŻATKA. Kręcki nie będzie miał wysokiego wyobrażenia o twem sercu.
PANNA. Właśnie Kręcki gwiżdże na serce. On nie lubi sentymentów. Mówi, że to balast w życiu. Ma rację — prawda, pani Reno?
RENA (miękko). No... czasem...
MĘŻATKA. Ale... ale... Rena... miałaś mi opowiedzieć swą historję z Halskim.
RENA. Teraz nie mogę.
PANNA. Czy dlatego, że ja tu jestem? Przecież jestem uświadomiona, a potem narzeczona i to człowieka żonatego — więc mogę wszystko słyszeć. A więc? co Halski? (nagle) Ah! ten Halski! ten na mnie działa! Dla niego nie tylko kontrapunktu bym się uczyła ale i filozofji, i akuszerji, i wszystkiego.
RENA (wstaje zirytowana i chodzi po pokoju). Ja nie wiem, co wy widzicie w tym Halskim! Nic się nie słyszy, tylko Halski! Halski!
MĘŻATKA. Daruj, moja droga, ale rzeczywiście, jest on z tych mężczyzn, którym się oprzeć trudno. Gdybym ci wyliczyła nazwiska tych dam, które uległy Halskiemu.
RENA (przerywa). To nie były damy — to były łotrzyce.
MĘŻATKA. Oh! la! la! la! zaraz łotrzyce!
RENA. Tak, bo dla mnie do miana „kobiety“ ma prawo tylko istota, która rzeczywiście prze przez życie bez zarzutu.
MĘŻATKA. Mówisz tak dlatego, że Halski wprawdzie terlukurował ci, ale zdaleka. Gdybyś jednak zrozumiała i odczuła, co jest właściwie zbliżenie takiego człowieka jak Halski gdyby on rzeczywiście uwziął się.
RENA (przerywa). A skąd wiesz, że tak nie było?
MĘŻATKA. Przypuszczam.
RENA (gwałtownie). To źle przypuszczasz, Halski uczynił wszystko, co mógł, abym mu uległa. (Obie kobiety zainteresowane zbliżają się). I co? i co?
RENA. A ja mu się oparłam! o-par-łam!
MĘŻATKA. I odszedł z niczem?
RENA. Z niczem!
PANNA. O! niech pani opowie szczegóły, moja złota! jak to było? jak się zaczęło? gdzie?
RENA (podniecona). Tu, tu, tu! w tym pokoju, tydzień temu, po waszem wyjściu...
MĘŻATKA. I jak? i jak?

(cisną się do niej).

RENA. Szalał, błagał, płakał... włóczył mi się u nóg....
PANNA (gorączkowo). A czy całował? (Rena milczy). A jak? czy umie całować? czy dobrze całuje?.
RENA (ostro). Za co mnie bierzecie? Czy przypuszczacie, że ja pozwoliłabym się całować? (po chwili). Odtrąciłam go natychmiast.
PANNA. Musiał mieć głupią minę.
RENA. I nawet bardzo głupią.
MĘŻATKA. Nadzwyczajne! Swoją drogą, jestem szalenie rada, iż wreszcie oparła mu się jakaś kobieta. To dobra dla niego za nas wszystkie nauka!
RENA (podchwytując). Jakto za wszystkie? Czyż i ty?
MĘŻATKA. Ja? co znowu? (wybuchając śmiechem). Jednak to musiało być paradne!... Ale że ty umiałaś sobie poradzić.
RENA (śmiejąc się). Dla mnie to nowość. Już nieraz spotykały mnie takie napady szału ze strony mężczyzn.
PANNA (żałośnie). Na mnie się jeszcze nikt nie rzucał!
RENA. Przyjdzie i to!

SCENA CZWARTA.
RENA, MĘŻATKA, PANNA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (wchodzi z bukietem, idzie prosto do Reny i kładzie jej bukiet pod stopy). A la plus belle! (klęka) A teraz przebaczenia!
RENA. Już przebaczone.
PANNA. Co? co?
RENA (niedbale). To samo co z Halskim...
MĘŻATKA. Och! ależ to epidemja.
KASWIN. Co? Halski śmiał?
MĘŻATKA. Ja mu to wszystko opowiem,
RENA. Ah, później, nie teraz, mnie to już nudzi!
PANNA. Widzi pan moje futro i butony?
KASWIN. Wiem, wiem, słyszałem w spendidzie i w cukierni, i u nas w biurze ciągle o tem mówią.
PANNA (z radością). Słyszycie? słyszycie? całe miasto o tem mówi.
RENA (ironicznie). Dobrze, że to się stało przed wyborami, bo nie miałabyś tak pięknej premjery.
PANNA. I mówią o mnie dużo złego?
KASWIN. Trochę.
PANNA. To z zazdrości. A teraz chodźmy na corso. Hochste Zeit, niech podziwiają. W spendidzie czeka mój narzeczony.
KASWIN. Widziałem go, jak jechał z żoną i dziećmi w stronę domu.
PANNA. Oh! to są ostatnie familijne podrygi, wszystko ułożone. Chodźmy.
MĘŻATKA. Służę ci.
PANNA. No, chodźmy!

(Otwierają się drzwi, wchodzi Halski. Chwila jakby zmieszania u wszystkich. Rena pierwsza jakby przytomnieje, ale widać, że z trudem jej to przychodzi).

SCENA PIĄTA.
RENA, PANNA UŚWIADOMIONA, MĘŻATKA, KASWIN i HALSKI.
ஐ ஐ

RENA (banalnie). Wreszcie przypomniał pan sobie o mnie.
PANNA (złośliwie). Napoleon gdy przegrał jakąś bitwę — nie lubił oglądać pobojowiska.
MĘŻATKA (śmiejąc się). Wyborne! wyborne! W każdym razie — Gloria victis! ha! ha! ha!

(śmieją się obie)
.

PANNA (śmiejąc się). Tak, tak, Gloria victis!
MĘŻATKA (śmiejąc się). Na każdego przychodzi kolej — jednak to już źle, skoro się zaczyna serjo.
PANNA. Tak... tak... to zły znak!
MĘŻATKA. Trzeba się pilnować. Addio! Addio!
PANNA (śpiewając). Addio! addio!

(wychodzi, śmiejąc się nieprzyzwoicie).

HALSKI (zdumiony). Co to znaczy? Czego te panie chcą ode mnie?
RENA (zmieszana). Nie wiem. Niech pan siada, (do Kaswina, który stuka na fortepjanie jakąś melodję). Mały! cicho! jesteś denerwujący!
KASWIN (smutno i żałośliwie). To lala dziś zdenerwowana, (chce usiąść przy jej nogach). Czemu?
RENA (j. w.). Siadaj na krześle.
KASWIN. Już siedzę.
RENA (do Halskiego). Co mi pan powie? Coś z poza repertuaru — coś ciekawego, coś, co pana właściwie zajmuje.
HALSKI. To panią nie zajmie. Erotyzm niema w pani oddźwięku... a dla mnie to podstawa mego charakteru.
RENA. Przepraszam. Pan się myli. Bezwstydu nie można brać za charakter.
KASWIN. Miłość — bezwstyd — Lalu!
RENA. Cicho! nie mówi się tu o miłości — tu się mówi o erotyzmie, a te dwa ornamenty życiowe nie mają ze sobą nic wspólnego.
KASWIN. Ale ja ciebie, Lalu, kocham!
RENA (patrząc na niego badawczo). Zwłaszcza, że od ostatniego wieczora miłość ta musiała uczynić niebywałe postępy. Popatrz mi w oczy!
KASWIN (klękając przed nią). Czy tak?
RENA. Miłość twoja dla mnie jest tak wielka, że nie byłbyś w stanie mnie zdradzić?
KASWIN. Laluniu? ja?
RENA (ironicznie) O! widzi pani... to byłby doskonały egzemplarz miłości. Szkoda jednak, że ten młodzieniec jest chory erotycznie. Nic więcej.
KASWIN. Bardzo przepraszam. W każdej chwili dowiodę, że mam dla Lali uczucie najczystsze i najszczersze.
RENA. Zbyteczne. Ja wiem co mam o tem uczuciu sądzić. (do Halskiego z pewną przymieszką niecierpliwości) Dlaczego się pan ogląda — czy brakuje panu kogo?
HALSKI (otwarcie). Tak.
RENA. Zgaduję. Ale musisz pan trochę poczekać. Tualeta trwa długo, a oczekiwanie powiększa pragnienie.
HALSKI. Chciałem dać pani jedną radę.
RENA. Proszę.
HALSKI. Oto niech pani nie wychodzi już poza ramy dla pani zakreślone.
RENA. To jest?
HALSKI. Pewnej melancholijnej pruderji. Zgadza się ona z pani rysami i linją postaci. Par consequant musi być dopasowana i z pani stroną moralną. Więc najlepiej zatrzymać całokształt.
KASWIN. Tak, tak! paniusiu! zatrzymajmy całokształt.
RENA. Dziękuję, że się pan troszczy o moją sylwetkę. Co do mnie, nie mogę się panu podobnie odpłacić. Jest mi bowiem obojętne, w jakich pan się przedstawiasz zarysach.
HALSKI. Doskonale — to przyjmuję. Dla mnie również całokształt mężczyzn nie wiele ma interesu. Widzi pani, w świecie erotycznym mężczyźni nabierają tylko wartości od kobiety, przy której się znajdują. Tak, tak! mężczyźni bowiem zaczynają się liczyć od takiego Buonarottiego, Bayarda, Lorezaccia, Aretina, Króla słońca, Casanowy i t. d. Tacy pokrywają swym blaskiem postacie swych kochanek. Ale reszta — niech mi pani wierzy, ma tylko ten blask, jaki na nich bije od kobiety, którą kochają.
RENA (ironicznie). Stąd pan szuka zdobywania kobiet o coraz większej wartości.
HALSKI (z ukłonem). Tak jest, pani.
KASWIN (z zapałem). I ja także!
RENA (szorstko). Cicho! (do Halskiego). I dlatego się tak pan niecierpliwie ogląda.
HALSKI. Tak pani.
RENA. Pozwoli pan sobie przypomnieć, że przecenia pan w tej chwili blask, jaki na pana spadnie, razem ze zdobyciem danej osoby.
HALSKI (żywo). Są rozmaite blaski — czasem wystarcza żywiołowe piękno. To ma w sobie także królewską potęgę.
KASWIN. Takie jak naszej Renusi.
HALSKI. Nie, mały poeto — inne...
KASWIN. Bluźnierstwo!
RENA (zdenerwowana). Skąd prawo upominać się za mną? Czy masz bilety na dziś do kabaretu? Nie. Więc idź, postaraj się o nie.
KASWIN (smutny). Pójdę, Renusiu! ale towarzyszyć wam nie będę, bo jadę na komisję. Nawet muszę wstąpić do domu po brauning, zapomniałem. Jadę w złe strony, pomiędzy dzicz.
RENA. Weź mój! jest tam!
KASWIN. Dziękuję. Oszczędzi mi to drogi. Bilety przyślę przez posłańca. Pa — Renusiu! (bierze ze stolika rewolwer i chowa do kieszeni). Proszę o rączkę.
RENA (niedbale dając mu rękę do pocałowania). I dobre bilety, niech pamięta. Takie, żeby cała sala mnie widziała.
KASWIN. W nóżkę można pocałować?
RENA. Dziś nie, noga jest w złym humorze — idź.

(Kaswin kłania się i wychodzi).


SCENA SZÓSTA.
HALSKI, RENA, później FILA.
ஐ ஐ

HALSKI. Maltretuje pani tego chłopca.
RENA (wstaje, wyprostowuje się z kokieterją). Niech pan go nie żałuje. On jest... w terminie... miłosnym. Pan Buonarotti powiedział: „miłości, wróć mi moje trwogi“. Kiedyś Kaswin będzie tak mówił. Obdarzam go po królewsku. Daję mu to, za czem kiedyś tęsknić będzie.
HALSKI. Tak, lecz mężczyzn upokarza zbyt długie zdobywanie.
RENA (twardo). Pan Kaswin mnie nie zdobywa, nie marzy o tem. Nie jest tak zuchwały.
HALSKI. Ręczę pani, że jest jeszcze zuchwalszy, niż pani przypuszcza.

(chwila milczenia).

RENA (nagle stając przed Halskim). Pan powinien zostawić Filę w spokoju.
HALSKI. Z powodu?
RENA. Choćby dlatego, że jest wdową i ma troje dzieci.
HALSKI. Moja adoracja nie ukrzywdzi nieboszczyka męża pani Fili, ani jej trojga dzieci.
RENA. Ja nie rozumiem, jak można kochać się w matce trojga dzieci.
HALSKI. Daję pani słowo, że można, przytem pani Fila ma tyle sprytu, że swych dzieci nie demonstruje. Złudzenie więc trwa.
RENA. Nie mniej plama złego prowadzenia się ich matki na nich pozostanie.
HALSKI. To się prędko zapomina. Gdy dzieci pani Fili dorosną, ona będzie osobą bardzo respectable dla przeciętnej publiczności. (po chwili) dla mnie nią nigdy być nie przestanie.
RENA (żywo). A pozwól pan... Nie uwierzę, że pan szanuje kobiety, która panu padają w objęcia.
HALSKl. Właśnie szanuję tylko takie.
RENA (przychwycona). Jakto? więc?
HALSKl. To błąd sądzić, iż my mężczyźni pogardzamy kobietami, które dla nas schodzą ze swoich sezonów. My pogardzamy fałszywą pruderją i brakiem siły, która każe trwać w więzach.
RENA. Wygodna teorja — ale bezczelnie obłudna.
HALSKl (spokojnie). Nie — nie mam potrzeby być przed panią obłudnym. Przedłożyłem pani moje... ultimatum — pani swoje. Porozumieliśmy się, dziś patrzę na panią z całym spokojem. Pani nie ma dla mnie ani płci, ani urody, ani tego czegoś, co jest wieczystą kobiecością... pani jest dla mnie tem czem — czem dziewice, — pani nie istnieje.
RENA. Przepraszam pana — choć krótko, byłam mężatką.
HALSKI. Pani mnie nie rozumie. Pani jest dla mnie dziewicą w sferze... występku... nie dziewicą w sferze rozkoszy — i jedne i drugie nie mają dla ninie znaczenia.
RENA. Dlaczego?
HALSKI. To byłaby rzecz długa do tłumaczenia — a wobec zasad pani bezużyteczna.

(Chwila milczenia. Ściemnia się. Rena chodzi po pokoju. Wreszcie staje naprzeciw Halskiego).
RENA. Pan nie wierzy w moją odporność?

HALSKI. No... choć zresztą... są na świecie rozmaitego rodzaju kalectwa.
RENA. Co??
HALSKI. Czy mam powtórzyć?
RENA (dusząc się z gniewu). Nie, dość raz posłyszeć podobne brutalstwo.
HALSKI. Oh! brutalstwo? pani Reno — szczerość w wypowiadaniu swych myśli nazywa pani brutalstwem?
RENA. To zależy, jakie myśli i jak do kogo wypowiedziane.

(Wchodzi Fila ubrana jak do wyjścia).


SCENA SIÓDMA.
HALSKI, RENA, FILA.
ஐ ஐ

RENA. Oto osoba, która zniesie wszystkie pana myśli i sposób, w jaki je pan wypowiada.
FILA. Nie wiem, o co chodzi, ale pochlebiam sobie, że tak... Cóż się tu stało?
RENA. Pan Halski robi nowoczesnego don Juana.
HALSKI. O, pani! Don Juan był komiwojażerem w świecie miłosnym.
RENA. O!
HALSKI. Tak jest! Don Juan robi na mnie wrażenie komiwojażera, który na gwałt umieszcza próbki swego towaru gdzie może i jak może, byle jak najwięcej.
FILA. Przyznaję panu rację.
RENA (podrażniona). Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Wszakże są kobiety, które w świecie miłosnym żyją życiem komiwojażerów.
FILA (wesoło). To dowodzi sprytu i bujności życiowej siły,
RENA (wyniośle). Ale i pogardy godne. Wszak prawda, panie Halski?
HALSKI. Bynajmniej.
RENA. Przed chwilą pogardzał pan don Juanem.
HALSKI. Co jest pogardy godnem w mężczyźnie, jest zachwycającem w kobiecie. Będę jaśniejszym. Swoboda rozporządzania jest zakazana kobiecie, dozwolona mężczyźnie. Jeśli on to czyni, nie dokonywa odważnego dzieła — natomiast kobieta daje dowód siły i wspaniałości swej natury.
FILA (radośnie). Widzisz, widzisz, Reno!
RENA (chmurnie). Widzę jedno — najlepiej zrobię, zostawiając was razem. Potraficie doskonale się porozumieć.

(Wychodzi szybko do swego pokoju).

SCENA ÓSMA.
HALSKI, FILA.
ஐ ஐ

FILA (śmiejąc się). Zła... zła...
HALSKI. Dlaczego?
FILA. Oh! nie grajmy w zakryte karty. Ale mniejsza z tem. Co się z panem stało wtedy...
HALSKI. Czy ona nie słucha?
FILA. Nie — ona jest w tej chwili zanadto zła, aby miała podsłuchiwać. Zresztą, mówmy cicho. Więc wtedy...
HALSKI. Byłem.
FILA. Wiem o tem. Dobywałeś się pan do mnie.
HALSKI. Pani była zamknięta.
FILA (patrząc mu badawczo w oczy). A.... potem.
HALSKI. Potem... skoro przekonałem się, że dobywam się napróżno — odszedłem.
FILA. Tak? odszedł pan? zaraz?
HALSKI. Tak, tą samą drogą, jaką przyszedłem, o — tędy.
FILA. I.. nie spotkał pan nikogo?
HALSKI (czelnie). Nikogo.
FILA. Nikogo?
HALSKI. Nikogo!
FILA. Tak! wierzę — (zaczyna się śmiać). Ale to niczemu nie przeszkodzi. Ni-cze-mu.
HALSKI. I ja tak sądzę.
FILA. Tylko już będziemy ostrożniejsi. Teraz ja poprostu przyjdę do pana... Dziwi to pana?
HALSKI. Bynajmniej.
FILA. Ależ tak. Dostrzegłam to w oczach pana. Jakiś cień zdziwienia moją swobodą w rozporządzaniu sobą. Czyżby się coś w panu psuło?
HALSKI. We mnie?
FILA. Tak... Jakby... Dlaczego pan tak uparcie patrzy na drzwi pokoju Reny?
HALSKI. Zdaje się pani. (szybko ujmując ją za rękę). Zresztą — to nie należy do naszej sprawy. Wytknęliśmy sobie ścieżkę, idźmy po niej. A więc będę miał zaszczyt gościć dziś panią u siebie?
FILA. Tak! za pół godziny przyjdę. To jest niedaleko stąd... Rue Pawia...
HALSKI. Numero 13 — parter.
FILA. Naturalnie dwa wyjścia.
HALSKI. W razie niebezpieczeństwa.
FILA. Czego ze mną niema obawy.
HALSKI. Błogosławiona pewność.
FILA. Zły znak.
HALSKI. Gdyż...
FILA. Starzeje się pan. Nie lubi pan obawy. A więc parter... garsoniera. A w niej ma być coś do obejrzenia. Sztychy — stare monety — kolekcja japońskich grawiur trochę dekoltowanych. Dopomóż mi pan, abym mogła sama przed sobą upozorować, że poszłam do pana...
HALSKI. Pocóż to? Skoro pani tak szczera?
FILA. Prawda. Zaczynam zapominać się w tem otoczeniu. A więc kolekcja... jaka?
HALSKI. Szpilki do włosów rozmaitej kategorji — ale nowoczesne.
FILA. I to coś znaczy. Dobrze, że mnie pan ostrzegł — muszę zmienić moje szpilki — mają monogramy, (natarczywie). Dlaczego pan patrzy ciągle na drzwi Reny —
HALSKI. Zaręczam, że...
FILA. A ja zaręczam, że tak... Ale to wszystko napróżno. Ona pogryzie sobie ręce z miłości dla pana, ale to będzie wszystko!
HALSKI. Ona z miłości dla mnie?
FILA. Nie udawaj pan, że pan o tem nie wiesz. Jesteś więcej kokietką, niż każda kobieta, a ona bardziej przemyślna, niż każda panna na wydaniu.
HALSKI. Pani ją zanadto nienawidzi. Ja ręczę pani, że ona ma swoje dobre strony.
FILA (z ironją). Zwłaszcza tę dystyngowaną dystynkcję subtelnej kobiety. Możesz parin wierzyć, iż każde swoje zwycięstwo rozgłosi bardzo dobitnie, ośmieszając zwyciężonego.
HALSKI (zmieszany). Nie rozumiem.
FILA. Będę zupełnie szczera — powiedziała mi wszystko, co się między panem a nią stało — triumfowała — pan zaś nie byłeś przedstawiony w pięknem oświetleniu.
HALSKI (dotknięty). Czy to możliwe?
FILA. Najmożliwsze. Takie panie najczęściej tak postępują. W sprawach miłosnych widzą zaledwie na parę kroków i są zupełnie grubo ociosane. Dlatego chętnie poddają na szyderstwa tłumu mężczyzn, którzy czynią im zaszczyt ubiegania się o ich względy. To zupełnie w ich guście. (po chwili). Tylko niech pan nie będzie nieprzyjacielem tej biednej Reny. I niech się pan tem bardzo nie przejmuje... To dla niej rzecz ubliżająca, nie dla pana! przynajmniej co do mnie — sama porażka najzupełniej pana nie obniżyła w moich oczach. Raczej ją... A wstyd mi trochę za jej gruboskórność. Postaram się zrehabilitować subtelność kobiecej natury w oczach pana... za chwilę.

(Wchodzi Rena, powoli siada na krześle, koło biurka w głębi — nie patrząc na oboje rozmawiających — jest chmurna i zamyślona, nastaje chwila przykrego milczenia. Halski ma chłodną twarz, ale widać w nim pewne wzburzenie. Wreszcie Fila przerywa milczenie i podchodzi do Reny).
FILA. Oto list, który przyniesiono z sanatorjum od naczelnego lekarza... (podaje jej list) Oddano mi go przez pomyłkę.
(Rena bierze list obojętnie i rzuca na stół z lewej).

FILA. Wychodzę.
RENA (jakby z niepokojem patrząc na Halskiego). Czy i pan?
RENA. Proszę... niech pan zostanie. Mam do pana prośbę.

(Halski skłania głowę — Fila wychodzi, podawszy rękę Renie i Halskiemu, Rena milczy).


SCENA DZIESIĄTA.
HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI (zimno). Jestem na pani rozkazy.
RENA (Po chwili, pocierając ręką czoło). Co pan dziś robić będzie, wyszedłszy ode mnie?
HALSKI. Nie wiem jeszcze.
RENA (nie patrząc na niego). Czy nie mógł by pan przyjść tu wieczorem na herbatę?
HALSKI (patrzy na nią ironicznie). A to w celu?
RENA (panując nad sobą). Bardzo prostym — przyjemnie spędzić wieczór.
HALSKI. Przyjemnie? dla kogo? dla mnie? czy dla pani?
RENA. Dla nas obojga.
HALSKI. Nie, pani — sądzę, że przyjemność byłaby tylko po jednej stronie.
RENA. Po czyjej?
HALSKI. To już pozostanie tajemnicą.
RENA. Więc pan nie przyjdzie?
HALSKI. Nie, pani.
RENA. Pan... idzie do bibljoteki.
HALSKI. Nie, pani.
RENA. Pan ma rendez-vous?
HALSKI. Tak, pani.

(Kłania się i wychodzi).
(Rena chwilę stoi nieruchoma, wpatrzona w drzwi któremi wyszedł Halski, wreszcie idzie do drzwi balkonowych. Na lewo widać ulicę, okna przeciwległych domów, niektóre oświecone, dolatuje dyskretna gra na fortepjanie. Rena stoi w otwartych drzwiach. Wchodzi Michał. Widać w Renie zgnębienie).


SCENA JEDENASTA.
RENA, MICHAŁ, REDAKTOR.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Proszę jaśnie pani — pan redaktor Stroński.
RENA (jakby zbudzona). A proś.

(Rena powraca do pokoju, muzyka cichnie, Rena sztucznie przybiera pozór dobrego humoru).

RENA. Salve!
REDAKTOR. Do nóg! do stóp tej najpiękniejszej.
RENA. Jakto? A Niucia?
REDAKTOR. Nieobecni tracą.
RENA. Niucia była i...
REDAKTOR (przerywa). Właśnie dowiedziałem się od Michała, że wyszła przed godziną. Lecz otom u stóp Pani.
RENA. Pan jest na punkcie zdradzenia Niuci?
REDAKTOR. Skąd pani to wnosi?
RENA. Z tego, że pan jest w tej chwili u stóp moich.
REDAKTOR. To bez konsekwencji.
RENA. Dlaczego?
REDAKTOR. Herbem pani biała lilja, dewizą „noli me tangere“.
RENA. Och, tak dalece...
REDAKTOR (żywo przysiadając się). Czyżby...
RENA (patrząc na niego z pod rzęs przymkniętych). Sądzicie, żem pozbawiona kobiecości.
REDAKTOR. Nigdy!.. — nie umarła, ale śpi.
RENA. Nawet nie śpi — mogę panu zaręczyć.
REDAKTOR. Tem lepiej... tem lepiej.
RENA. Dla kogo?
REDAKTOR. Dla nas.
RENA. Dla jakich nas?
REDAKTOR. Mężczyzn.
RENA. Pan jest bez konsekwencji.
REDAKTOR. Och!
RENA. I to podwójnie.
REDAKTOR. Jakto?
RENA. Żonaty.
REDAKTOR. Tak mało. Żona chora w Zakopanem.
RENA. Tak-tak, znana piosenka... Ale żona pana jest kobietą bez zarzutu, najzacniejszą...
REDAKTOR (żałośnie). Niestety!
RENA. Jak można!
REDAKTOR. Ach pani... kobieta o której się mówi najzacniejsza, jest najstraszniejszą plagą ludzkości. A potem — czy pani przyjrzała się mojej żonie? Wszak jestto istota tak pokręcona, tak na prawo, na lewo dziwacznie złożona, że chciałoby się oznajmić każdemu: „tam gdzie broszka, to front“.
RENA. Tak źle nie jest. Widziałam ją zawsze tak pięknie ubraną.
REDAKTOR. Otóż to! otóż to! widziała ją pani z frontem oznaczonym broszką. Ale ja, ale ja, widziałem ją... bez broszki. Oh! pani, to więcej niż smutne!
RENA. Dlatego Niucia...
REDAKTOR. Bez konsekwencji... bez konsekwencji.
RENA. U pana wszystko bez konsekwencji.
REDAKTOR. Pani byłaby z konsekwencją, gdyby...
RENA (po chwili). Czy pan sądzi, że ja działam naprawdę tak, iż mnie się oprzeć nie można, gdy zechcę?
REDAKTOR (podniecony). Tak! tak! przynajmniej ja!...
RENA. Naprzykład taki Halski!...

(urywa).

REDAKTOR. Masz, jest Halski! Gdzie się obrócić, wiecznie o nim mowa.
RENA. Czy on rzeczywiście ma takie powodzenie u kobiet?
REDAKTOR. Widzi Pani, to jest sztuczne. On nie przebiera. Byle tylko ilość. Nie rozumiem was moje panie, to jakiś pęd owczy. Wszystkie za nim. Na miejscu kobiety wybrałbym coś pewnego, stałego — bezpiecznego, człowieka żonatego, samo przez się dyskretnego.
RENA. Czy Halski jest niedyskretny?
REDAKTOR. Nie wiem, nie wiem... Ale co pani do tego?...
RENA (śmiejąc się sztucznie). Powiedziałam panu, że kobiecość moja nawet nie śpi.
REDAKTOR. Więc dlaczegóżby Halski, dlaczego on?
RENA. Ah! to są żarty — nawet o nim niema mowy.
REDAKTOR. Ale owszem... niech będzie mowa — tylko nie o nim, pani... Reno... (Rena zamyka oczy, on przysuwa się do niej). Reno! cudna, cudna jesteś!
RENA. (jw). No, niech pan mówi, — niech pan mówi — tylko cicho, bez żadnej intonacji.
REDAKTOR. Reno.
RENA. (otwiera oczy, patrzy ze smutkiem na Redaktora, wreszcie znów przymyka je i mówi przez zęby). Mów — Reno! Reno! cudowna jesteś.
REDAKTOR. Reno! cudowna jesteś!
RENA (wyrywa mu się z niesmakiem i prawie krzyczy). To nie to samo! nie to samo!
REDAKTOR (zdziwiony). To co, nie to samo?
RENA. Głucho... głucho...
REDAKTOR (trochę urażony). Jakto?
RENA. Tak, tak!
REDAKTOR, (zły). A rozumiem, więc pani robiła sobie jakieś porównanie.
RENA. Może.
REDAKTOR. I według pani wypadło na moją niekorzyść?
RENA. Najzupełniej.
REDAKTOR. (jw). Może to nie moja wina — może to w pani głucho.
RENA. (z uniesieniem). O nie! ja wiem, że nie.
REDAKTOR. Więc są tacy szczęśliwi, którzy potrafią w pani obudzić odpowiedni oddźwięk.
RENA (z egzaltacją). — Są.
REDAKTOR. Może... pan Halski... (Rena milczy). W każdym razie znajdzie się pani w towarzystwie bliskich krewnych.

(Rena żywo podnosi głowę).

REDAKTOR. Idąc tu, szedłem ulicą Pawią. I tam pod domem noszącym symboliczny Nr. 13, a zamieszkiwanym przez pana Halskiego ujrzałem panią Filę, jak lawirowała przez środek ulicy ku sieni.
RENA. (mieniąc się na twarzy). Fila pod jego domem?
REDAKTOR. Tak jest, weszła do sieni. Światło już było zapalone, padło na nią doskonale. Właśnie miałem zamiar zapalić papierosa.
RENA. I co? I co?
REDAKTOR. Pani Fila na chwile zginęła w sieni, lecz pojawiła się znów. Widocznie nie zastała Halskiego w domu.
RENA (oddycha). A!
REDAKTOR. Tak... lecz kuzynka pani jest osóbką zaciętą. I zaczęła chodzić po ulicy tam i z powrotem jakby czekając na nadejście swego don Juana... Widocznie, że się zmówili. Tylko on nie po dżentelmeńsku spóźnił się na schadzkę. To brzydko trochę świadczy o wychowaniu.
RENA (nagle blada z zaciśniętemi ustami). To, co pan zrobiłeś, jest sto razy więcej niedżentelmeńskie.
REDAKTOR. Ja?
RENA. Tak jest, szpiegujesz pan, podpatrujesz, a potem rozpowiadasz. Tak się nie postępuje.
REDAKTOR (ironicznie). Za kim się pani w tej chwili ujmuje? Za swoją kuzynką, czy za pięknym panem profesorem?
RENA (nagle opamiętywując się). Za... obojgiem.
REDAKTOR (j. w.) A ja pani powiadam prawdę. Za sobą się pani ujmuje, za sobą. Podrażniłem w pani zazdrość — o, jestem szczery i subtelny w tych sprawach. Ale oczy pani mnie nie mylą.
RENA. To kłamstwo! Nie jestem zazdrosna. Nie mam o co — o kogo! Tylko oburza mnie postępowanie pana!
REDAKTOR. Nie moje postępowanie, tylko tych państwa.
RENA (z krzykiem). Nic mi do nich! nic mi do nich!
REDAKTOR. I ja tak sądzę. Niech się kochają szczęśliwi.
RENA (zdenerwowana). Oni się nie kochają!
REDAKTOR. Tak — oni się tam zeszli po to, aby deliberować nad kwestją drożyźnianą.
RENA. Pan myśli, że wszyscy żyją tylko bagnem i rozpustą.
REDAKTOR. Nie pani, ale ja myślę, że ci państwo obrali najlepszą cząstkę i doskonale im z tem, tak jak każdemu, kto rozumie, iż życie zostało dane nie na to, żeby je kaleczyć. Żegnam panią.

(wychodzi)


SCENA DWUNASTA
RENA. POKOJOWA, MICHAŁ, później HALSKI
(Rena stoi chwilę z zasłoniętemi oczami, osuwa się na kanapę i siedzi nieruchoma. Drzwi się otwierają, wchodzi dyskretnie pokojowa).
ஐ ஐ

POKOJOWA. Proszę jaśnie pani, z sanatorium przyszedł służący.
RENA (odsłania twarz, wzrok prawie błędny). Jak, skąd?
POKOJOWA. Z sanatorjum! chce mówić z jaśnie panią.
RENA. Ach, nie dziś, nie teraz! Jutro rano... powiedz, że ciężko jestem chora...
POKOJOWA. Dobrze — proszę jaśnie pani... czy podać herbatę?...
RENA. Nie! nie! nie chcę! zostawcie mnie samą.

(Pokojowa wychodzi. Rena przez długą chwilę chodzi po pokoju z oznakami najwyższego zdenerwowania. Zapala lampę elektryczną przyćmioną wielkim żółtym abażurem, znów ją gasi, wreszcie dzwoni; wchodzi Michał).

RENA (drżącym głosem). Michale, niech Michał pójdzie na ulicę Pawią... pod numer 13-y.
MICHAŁ. Do pana profesora Halskiego?
RENA. Tak. (pisze nerwowo kilka słów) Tu jest list. Trzeba dobrze dzwonić... Mogą nie otworzyć... trzeba nie odchodzić ode drzwi... nie ustępować... dzwonić.
MICHAŁ. Przynieść odpowiedź?
RENA. Tak... koniecznie. (podaje Michałowi list, ten postępuje do drzwi, ona nagle zrywa się). Michale!
MICHAŁ. Słucham jaśnie pani!
RENA. Proszę mi oddać ten list... (odbiera i rzuca list na biurko). Niech Michał nie chodzi.
MICHAŁ. Słucham jaśnie pani.

(wychodzi).
(Rena znów zaczyna chodzić, wreszcie pada na sofę na wznak i leży tak nieruchoma z rozkrzyżowanemi rękami, wpatrzona tępo w sufit, drzwi się otwierają cicho, widać jak w przedpokoju Halski rozbiera się przy pomocy
Michała — wreszcie daje mu znak, że sam wejdzie. Wchodzi, zamyka drzwi i staje na tle portjery. Rena porywa się, dostrzega go i wydaje długi okrzyk pół radosny, pół bolesny. W krzyku tym powinno koncentrować się wszystko, co miała w głębi swej istoty, robi ruch jakby chciała się mu rzucić na szyję, lecz widząc, że on stoi nieruchomy, cofa się i tak, jakby jej sił zabrakło, osuwa się na sofę, wreszcie z wysiłkiem podnosi głowę i patrzy na niego. On podchodzi nieco bliżej).

HALSKI (ze sztucznym chłodem). Przyszedłem, bo zdawało mi się... że poprzednio rozgniewałem panią... Nie lubię być posądzonym o brutalność... to nie leży w moim charakterze... więc chciałem przeprosić panią... i...

(milknie).

RENA (cicho). Ja się nie gniewam na pana... ja... tylko... a,..

(łzy dławią, wreszcie wybucha strasznym spazmatycznym płaczem).

HALSKI. Ależ... pani Reno... co to? co to?
RENA. Nic... nic... pozwól pan... ja się cieszę... że pana widzę... że pan tu... nie tam, nie z nią...
HALSKI. A więc pani o to chodziło!
RENA. Tak! tak! o to!
HALSKI (ironicznie). Niepojęty jest ogrom miłości własnej u kobiet.
RENA (ocierając oczy). Więc pan sądzi, że to, tylko... z miłości własnej, obrażonej...
HALSKI. A z czegóż innego? pani ma olbrzymią dozę tej ambicji, a przecież nie szanuje pani ambicji drugich.
RENA. Nie rozumiem pana.
HALSKI. O, nie mam do pani żalu, tylko i ja nie lubię być przedmiotem szyderstwa ludzkiego. Obecnie jestem nim i to dzięki pani... ale czy pani sądzi, że to tak wielki triumf to cnotliwe zwycięstwo pani?
RENA (z krzykiem przerywa mu). Nie!!! Ja już tak nie sądzę!
HALSKI. A! już się pani tak nie pyszni swą cnotą?
RENA (z siłą nagłą). Nie, nie!
HALSKI. O! odkąd-że to?
RENA. Oh! Oddawna! może zawsze. Nie wiem, nie wiem, lecz to wiem jedno, że duszę się w tej masce, że poznałam i zrozumiałam, że tak dalej być nie może, bo skonam, skonam, skonam! Pan mi powie — niech się pani uspokoi — ja to czuję na ustach pana... ale niech mi pan żadnych komunałów nie mówi. Dziś jestem bezbronna — nie bronię się... poddaję się....

(Halski powstrzymuje się całą siłą woli).

RENA (mówi cicho, jakby sama do siebie). Nie wiem nic ze świata waszego... nie znam nic... jestem ślepa...
HALSKI (podchodzi do niej szybko i pochyla się nad nią). Więc istotnie nie miałaś nigdy kochanka? oprócz męża — nie należałaś do nikogo?
RENA. Do nikogo!
HALSKI. Możesz przysiądz?
RENA (patrząc mu w oczy). Przysięgam!
HALSKI. Widzę, że nie kłamiesz. Jesteś w tej chwili w fazie prymitywnej szczerości...
RENA. Tak... jestem nią... jestem szczera.. Będziesz pierwszym, tym, który wprowadzi mnie w wasz świat upojeń. Jestem gotowa iść za tobą... nie będę się bronić więcej...

(Halski milczy).

RENA. Milczysz, czy jeszcze w głębi pana tkwi obraza za moje dziecinne przechwałki?
HALSKI. A nie krzywdź mnie posądzeniem, iż jeszcze gra we mnie jakaś drobiazgowość. To jest marne, to nic wobec tego, co się rozgrywa między nami w tej chwili.
RENA. Tak! tak — to prawda — to nic — to nic wszystko, tylko my dwoje, tylko moja miłość ku tobie, która trwała — trwała już od tak dawna! Ja miałam inne wyrachowania. Ja się przyznaję, ja liczyłam, że zostanę żoną, ale dziś — ja już nic nie chcę, ja się na wszystko decyduję, ja będę, będę pomiędzy temi wszystkiemi kobietami! mnie wszystko jedno!

(osuwa się prawie na ziemię).

HALSKI. Powstań pani — to są dary królewskie — ja nie jestem ich godny.
RENA. Jakto? dlaczego?
HALSKI. Pani mi przynosisz zbyt wiele. Nieskalaność swych uczuć, swych zmysłów. Jesteś tak piękną, jak może być kobieta w pragnieniu miłości. Co ja pani dam w zamian? Gdy przejdzie pani uniesienie, będzie pani miała do mnie żal straszny, że to przezemnie zeszła pani ze swego tronu, na którym bądź co bądź z taką wyniosłością doskonałą trzymała się pani dotąd. I będzie mnie pani nienawidzieć.
RENA. Nigdy!
HALSKI (silnie). Będzie mnie pani nienawidzieć. Ja to wiem, ja to czuję. A ja tego nie chcę!
RENA. Pan mnie nie kocha!
HALSKI. Nie wiem, nie wiem — nie mogę jeszcze tego zrozumieć. To jedno tylko wiem, iż nie chcę, aby mnie pani znienawidziła. I dlatego żegnam panią.
RENA. A!
HALSKI. Niech kto inny podejmie się. Ja nie mogę. Honor mi na to nie pozwala. Tak, jakby honor nie pozwolił mi uwieść dziewczyny, tak samo nie pozwala mi zostać kochankiem kobiety, która ma nieskalaną opinję.
RENA. Och! przeklęte to wszystko, przeklęte!

(płacze spazmatycznie).

HALSKI. I błagam panią, niech pani nie utrudnia mi sytuacji. Muszę bowiem być prawie w tej chwili bohaterem. Jesteś pani cudną, piękną, powabną, działasz na mnie jak haszysz, a ja, widzi pani — odchodzę... proszę mi wierzyć... na to trzeba ogromnej siły woli...
RENA (ocierając oczy). Słowo jeszcze. Więc gdybym nie była bez skazy lecz taką, jak te inne pana kochanki, słowem, gdybym miała już innych kochanków — nie wahałbyś się pan?
HALSKI. Ani na chwilę.
RENA. I nie miałbyś pan do mnie obrzydzenia?
HALSKI. Żałowałbym tylko tamtego, którego pani z natury rzeczy musiałabyś nienawidzieć.
RENA. A... tak... (nagle prostując się). Teraz możesz pan odejść. Ja do pana napiszę...
HALSKI (wahając się). Co pani postanowiłaś?
RENA. Nic! Potrzebuję tylko być sama. Koniecznie. Chcę się uspokoić, powrócić do równowagi. Tak! miałeś pan rację! to zbyt królewski dar. Żegnam pana, a raczej do widzenia!
HALSKI. Nie miej pani do mnie żalu. Spokojnie rozważ to wszystko, postępowanie moje wtedy wyda ci się prawie uczciwe.
RENA. Tak — godne mnie i pana (patrzy na niego namiętnie). Uścisnąć mnie pan przecież możesz...
HALSKI. Tak!


SCENA TRZYNASTA.
FILA, HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. Żegnam panie.
FILA. (wzburzona). Pan tu?
HALSKI. Tak... odchodzę...

(szybko wychodzi).

RENA (w najwyższym podnieceniu do Fili). Dlaczego patrzysz na mnie tak badawczo?...
FILA. Nic... Chiaiabym wiedzieć czy Halski przyszedł tu dobrowolnie, czy zmuszony przez ciebie.
RENA (wyniośle). Na to ci nie odpowiem bo widzę, że zaczyna się brzydka scena. Tylko zapewniam cię, iż nie masz jeszcze powodu patrzeć na mnie z taką nienawiścią. Ja sama ci powiem, kiedy będziesz miała powód nienawidzieć mnie.
FILA. Zbytek delikatności.
RENA. Zamiast ironizować — cieszyć się raczej winnaś, bo oto stanęłam na progu waszego świata... zrzucam maskę nieskazitelności i... szukam Erosa...!
FILA. Oszalałaś!
RENA. Dlaczego? Czy to, co wam przystoi dla mnie jest zakazanem? Mamże dalej gryźć w szale ascetyzmu własne ramiona. Szalona byłam teraz będę wam równa. Będę, mówię, bo postawiono mi warunek — spełnię go z zaciętemi ustami.
FILA (ironicznie). Kto? jaki?
RENA (podniecając się coraz więcej). A! przecież i wy macie swoją etykę i trzeba się do niej nagiąć i zastosować, skoro się chce osiągnąć najwyższe szczyty.
FILA. Przedewszystkiem nie trujemy sobie rozkoszy żadnym przymusem.
RENA. Tak, bo ty należysz do tych wyzwolonych, dla których istnieje sama rozkosz bez cech indywidualnych. To pochodzi już z braku siły, z wygaśnięcia w was rzeczywistej bujności cielesnej. Ale ja stoję przed wami z całem bogactwem temperamentu i lawiną mej krwi w żyłach. I dlatego ważę się na to, na co może żadna z was nie jest już zdolna!
FILA. To są frazesy.

SCENA CZTERNASTA.
RENA, FILA, KASWIN, MICHAŁ, POKOJOWA.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Proszę jaśnie pani, pan Kaswin.
RENA. A! niech wejdzie!
KASWIN. Wstąpiłem sam — jadąc na komisję oto są bilety do kabaretu.
RENA (gorączkowo patrzy na niego). Nie pojadę do kabaretu, a ty mały nie pojedziesz na komisję.
KASWIN. Muszę Reniusiu...
RENA. Masz dorożkę?
KASWIN. Tak.
RENA. Czekaj (dzwoni, wchodzi Michał) Powiedz Tekli, niech mi tu przyniesie okrycie.

(Michał wychodzi).

FILA (do Kaswina). Spójrz pan na nią — robi wrażenie warjatki.
KASWIN. Rzeczywiście jest zdenerwowana.

(Wchodzi pokojowa niesie płaszcz, kapturek i rękawiczki).

MICHAŁ. Proszę pani, tam jest ktoś, co pragnie powiedzieć dwa słowa.
RENA (ubierając się). Nie mogę, nie mam czasu, wychodzę. (Michał wychodzi. — Do Kaswina). Chodź.
KASWIN. Dokąd?
RENA (gorączkowo). To już twoja rzecz panie mężczyzno! Prowadź, gdzie wolno wejść ludziom obcym a wyjść kochankami...
KASWIN (z radosnym okrzykiem). Reno... kochasz mnie?
RENA. Ja? ([śmieje się spazmatycznie) Chodźmy.
KASWIN (nagle zasmucony). A to niemożliwe.
RENA. Dla czego?
KASWIN. Bo... bo... bo to przed pierwszym, a ja nie mam pieniędzy.
FILA (zanosząc się od śmiechu). Komedja.
RENA (biegnie do stolika wyjmuje swoją portmonetkę). Oto jest — moje — twoje to już wszystko jedno... Oddasz mi później.
KASWIN. Tak, tak, ja ci oddam!
FILA. Kiedy wrócisz?
RENA. To już nie odemnie, to od pana zależy. To wiem jedno, że gdy wrócę, będę zupełnie do was podobna.

(Wybiega, za nią Kaswin; po ich wyjściu Fila idzie na balkon i patrzy na dół, wraca, wzrusza ramionami, zdejmuje płaszcz i kapelusz — wchodzi pokojowa).


SCENA PIĘTNASTA.
POKOJOWA, FILA.
ஐ ஐ

POKOJOWA. Proszę wielmożnej pani ten ktoś, co chciał się z jaśnie panią widzieć — nie chce ustąpić. Może wielmożna pani się z nim zobaczy. On mówi, że to bardzo pilny i ważny interes.
FILA. Wprowadź go tu.

(Pokojowa wychodzi).


SCENA SZESNASTA.
FILA, AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych.
ஐ ஐ

FILA. Pan sobie życzy...
AGENT. Przedewszystkięm pozwoli pani dobrodziejka wyrazić sobie moją kondolencję.
FILA. Kondolencję?
AGENT. Z powodu zgonu jej szanownego małżonka. Właśnie kwadrans temu w sanatorjum pan dobrodziej życie zakończył.
FILA. Umarł?
AGENT. Tak jest... więc pani dobrodziejka pozwoli... że należne jej kondolencje...
FILA. Pan się myli. Nie jestem żoną zmarłego tylko kuzynką jego żony.
AGENT. Ach, tem lepiej! Łatwiej nam będzie się porozumieć. Proszę (wyjmuje szybko reklamowe kartki). Oto nasz adres, a tu kosztorys rozmaitych klas pogrzebowych. Zwracam uwagę szanownej pani, jesteśmy najtańszem przedsiębiorstwem w mieście. Wszyscy klijenci do nas wracają...
FILA. Myśmy nie wzywali pana usług.
AGENT. Pani dobrodziejko ja wiem, ale ja sam staram się wyczuć, gdzie będzie dla nas do zarobku pole.
FILA. Pan węszy trupa.
AGENT. Pani dobrodziejko ja mam żonę i dwoje dzieci... ja mam od dostarczonego zarobku tylko prowizję. Ja muszę pilnować gdzie i kiedy kto umrze — to mój cały zarobek. Gdyby pani zechciała przemówić za mną słowo do żony zmarłego, potrafiłbym okazać się wdzięcznym.
FILA. Nie panie, nie chcę pańskiej wdzięczności i nie przemówię za panem ani słowa, ale zrobię dla pana więcej. Oto niech pan tu siądzie — tu, przy tych drzwiach (wskazuje mu krzesło przy drzwiach sypialni Reny) i czeka spokojnie na jej powrót. Chciałabym właśnie, aby ona pana zastała na swej drodze, gdy wróci do domu,
AGENT (zachwycony). Pani jest zbyt łaskawa, zbyt dobra!
FILA. Nie panie, ja w tej chwili jestem piekielnie zła, a pan mi w tem bezwiednie dopomagasz. Siedź że pan tu z tą miną kruka. Nie uwierzy pan jak doskonale jesteś dopasowany do tej całej erotycznej komedji.. Z tym trupim zapaszkiem, który pan ze sobą wnosi!

(wychodzi do swego pokoju).
Agent siada na krześle przy drzwiach sypialni Reny. Czarno ubrany, z dość dużym zagiętym nosem z trójkątną twarzą ma rzeczywiście minę kruka. Pozę ma złożoną, ręce na kolanach, nogi ściśnięte, głowa schylona na piersi odbija dziwnie na jasno szarem tle portjery. Jest oświetlony blaskiem czerwonawym z kominka. Chwila ciszy).
(Zasłona spada).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.