Kobieta bez skazy (dramat, 1925)/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Podtytuł Wydanie pośmiertne
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VII
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
Ta sama dekoracja, przez szyby wkrada się jesienny poranek — na tem samem krześle siedzi agent skurczony i spi. Lampa elektryczna na biurku pali się mdło, po długiej chwili otwierają się drzwi, wchodzi Rena, za nią wsuwa się Kaswin. Rena wszedłszy — zatrzymuje się u drzwi wejściowych i mówi nie patrząc na Kaswina.
SCENA PIERWSZA.
RENA, KASWIN, AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych.
ஐ ஐ

RENA. Niech mnie pan teraz opuści.
KASWIN. Mówisz mi pan?
RENA. Tak.
KASWIN. Gniewasz się na mnie?
RENA. Bynajmniej. Nie, proszę, przyślij mi kwiaty — najwspanialsze jakie będziesz mógł dostać. I napisz pan list omawiający jasno to, co było.
KASWIN. Po co to, Reno?
RENA. Pierwszy warunek — posłuszeństwo. Proszę, ażeby kwiaty były jaknajwcześniej. A prawda, Pan niema pieniędzy, to proszę przysłać kwiaty na mój rachunek, ja zapłacę.
KASWIN. Reno! Jak ty mówisz do mnie!
RENA. O, bez sentymentu — to zbyteczne. Żegnam pana.
KASWIN. Daj usta.
RENA (gwałtownie). Nie!
KASWiN. Wszakżem ci kochankiem. Wszakżem ci blizki!
RENA. Tak, tak! ale usta nie!

(Kaswin wychodzi. Rena powoli wychodzi do sypialni i dostrzega agenta siedzącego nieruchomo. Agent na odgłos jej kroków porusza się, ona cofa się, on wstaje pośpiesznie i stoi w nieruchomej pozie — ona przerażona patrzy na niego w milczeniu, wreszcie przytomnieje i mówi).

RENA. Kto pan?
AGENT. Pani dobrodziejka uwzględni, ale nasze przedsiębiorstwo daje solidną gwarancję, trumny, karawany i katafalki są na wzór zagranicznych.
RENA (cofając się). Co to znaczy? dlaczego pan to mówi?
AGENT. Pani dobrodziejka jest samą panią dobrodziejką? Sądziłem, że jest powiadomioną.
RENA. O czem?
AGENT. O śmierci swego godnego małżonka.
RENA. Co? on? umarł? kiedy?
AGENT. Wczoraj wieczorem. Mówiono mi w sanatorjum, iż pisano, zawiadamiając panią dobrodziejkę — lecz właściwie śmierć nastąpiła nagle.
RENA. A! (biegnie do stołu i gorączkowo szuka listu z sanatorjum, który rzuciła w drugim akcie na stół, rozrywa kopertę i czyta). „Nieprzewidziane komplikacje... agonia się zaczęła... prosimy o przybycie... Tak... A!...

(wybucha spazmatycznym płaczem, który przechodzi w histeryczny śmiech i płacz).

AGENT. Pani dobrodziejka zechce się uspokoić.

SCENA DRUGA.
AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych, RENA, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi w szlafroku). Co się tu stało?
AGENT. Pani dobrodziejka dowiedziała się o śmierci męża.
FILA. A! zechciej pan stąd wyjść!
AGENT. Ja tu będę na dole... Ciągle będę na dole... Prawdopodobnie inni agenci innych przedsiębiorstw są już także, ale ja byłem pierwszym!
FILA. Dobrze, dobrze pośle się po pana.
AGENT. Całuję rączki.

(wychodzi).
FILA (podchodząc do Reny, która leży na sofie). Czegóż tak płaczesz? powinnaś raczej się cieszyć.

RENA. Daj spokój. Nie zrozumiesz tego nigdy. Tam umarły moje złudzenia, moja młodość, wszystko.
FILA. Egzaltacja! Skoro miałaś takie sentymenty dla niego — należało być przynajmniej przy jego śmierci.
RENA. Tak... należało...
FILA. Ręczę ci, że dla niego, który był już od dawna niepoczytalny, byłoby to obojętne. Ty przecież oszczędziłaś sobie zdenerwowania. (po chwili). Teraz będziesz mogła usankcjonować tragizm dzisiejszych przejść.
RENA. Nie rozumiem cię.
FILA. No, będziesz mogła poślubić twego...
RENA. Ach!...
FILA. Czy mam po niego napisać? Zwykle kochankowie zajmują się pogrzebami mężów.
RENA. Róbcie co chcecie! Zostawcie mnie!

(wybiega do swego pokoju jak szalona, gdzie zamyka drzwi).


SCENA TRZECIA.
MICHAŁ, FILA.
ஐ ஐ

FILA (dzwoni). Michale, proszę wziąć ten list i zanieść natychmiast do pana Halskiego. (daje mu list, który przyniosła z sobą). Trzeba iść zaraz, aby zastać pana Halskiego, zanim pójdzie do Uniwersytetu.
MICHAŁ. Słucham wielmożną panią.

(Fila zostawszy samą, chodzi po pokoju, porządkuje włosy, nuci piosnkę i urywa spoglądając na drzwi Reny. Wchodzi Michał).

MICHAŁ. Spotkałem pana profesora na schodach. Oddałem list, pan profesor pyta czy może wejść.
FILA. Proś.

(Michał wychodzi, Halski wchodzi).


SCENA CZWARTA.
FILA, HALSKI.

HALSKI. Pani do mnie pisała? Oto jestem na jej rozkazy.
FILA. Przedewszystkiem winnam panu zrobić gorzką wymówkę — za wczoraj. Nie postępuje się w ten sposób nawet z kobietą, której się nie pragnie. Śmiem jednak sądzić z poprzedniego postępowania pana, że było przeciwnie. Dlaczego więc?
HALSKI. Inny mężczyzna na miejscu mojem pragnąłby kłamstwem i wykrętami usprawiedliwić się. Ja... jednak będę zupełnie szczery. Oto nie pragnę pani więcej.
FILA (kryjąc śmiechem obrazę). Ślicznie — ale przyczyna?
HALSKI. Nieznana nawet mnie samemu.
FILA. Teraz pan kłamiesz.
HALSKI. Nie rozumiem.
FILA. Panu Rena zawraca w głowie.
HALSKI. Pani Rena nie istnieje dla mnie.
FILA. Dlaczego?
HALSKI. Pani wie najlepiej. Pani Rena należy do rzędu kobiet, które nawet myślą zmierzyć nie wolno.
FILA (zanosząc się od śmiechu). Ha! ha! ha! coś bajecznego! co za frazes! co za ton! Zaczynając potrącać o banalne pojęcia wyrażasz się banalnie. To rzecz naturalna.
HALSKI. Być może. Frazes ten wyrwał mi się na usta bezwiednie. Nie mniej przecież przekonanie moje pozostało.
FILA. Tak dalece szanujesz pan Renę.
HALSKI. Choćbym nie chciał, muszę.
FILA. Właściwie to jest szacunek odległościowy, fizyczny, konieczny.
HALSKI. Jeżeli pani to do szczęścia potrzebne, proszę tak sądzić.
FILA. Zbyt dużo ironji widzę w oczach pana. Zakrawa to na posądzenie mnie o zazdrość.
HALSKI. Cenię panią bardzo wysoko — ale aż tak wysoko panią nie cenię.
FILA. Jakto?
HALSKI. Musiałaby pani mnie kochać — a niestety, to jest dla pani rzecz nieistniejąca.
FILA.. Ja nie umiem kochać.
HALSKI. Nie pani — to co pani, ja i ci z naszego świata uprawiamy, to nie jest niestety, miłością.
FILA. Tylko?
HALSKI. Passją, namiętnością, zmysłami, wszystkiem, tylko nie miłością.
FILA. Aha! zaczyna pan rozumieć!.
HALSKI. Nie — pani — ja tylko odnajduję, tam w głębi siebie na dnie — tę prymitywną jakąś nutę... Niech pani także poszuka, a ręczę pani, iż ją pani znajdzie.
FILA (twardo). Nie chcę! to niepotrzebne! Bujność zmysłów nie daje nic podobnego.
HALSKI. E! kłamstwo! Zmysły niosą także swoje katusze i są prawdziwemi katami ludzkiej istoty. Przypomnij pani sobie tylko, jakie w swem życiu przechodziłaś cierpienia z powodu nieukróconych namiętności.
FILA. E! to są odruchy, które łatwo oszukać można. Naprzykład gdybym pana kochała, trochę trudno byłoby mi przenieść zawód, jaki mnie z pana strony spotkał. Tak jednak zupełnie lekko zapatruję się na tę kwestję. Nawet mnie to wprowadza w doskonały humor.
HALSKI. Cieszy mnie to, że przyniosłem pani wesołość.
FILA (złośliwie). Pan ma za to stroskaną minę... Niech się pan jednak nie martwi zbytecznie. Pierwsze kroki są zawsze trudne i często zawodzą. Cierpliwych czeka zawsze nagroda.
HALSKI. Mówi pani zagadkowo i ma pani jakąś mściwość w oczach.
FILA. Nie, drogi panie — to refleks tej złośliwości, jaka grała przed chwilą w oczach pana. Gdybym była mściwą wyśpiewałabym przed panem zaraz całą prawdę odnoszącą... Tak teraz trudno o prawdziwą szczerą zabawę... pozwól pan...
HALSKI. Ależ proszę... proszę.
FILA. Wprawdzie wolałabym, ażeby to kto inny schodził do roli pajacyka, z którego niedługo wysypią się trociny — ale widzę, że to u mężczyzn nieunikniona faza. Przyszło to na pana trochę wcześniej niż przypuszczałam. Zwykle zaczyna się to razem z łysiną i z brakiem stałego upojenia. Jednak to rzecz pana.
HALSKI. Gdyby m chciał być złośliwym powiedziałbym, że ta ironja zadaje kłam słowom pani.
FILA. Gdyż?
HALSKI. Gdyż dowodzi poprostu iż pani była i jest przezemnie u-pojoną.
FILA. Cudowna rzecz — najwyższe szacowanie samego siebie!
HALSKI. Nie chcę być śmiesznym — oto wszystko.
FILA. Tymczasem jest nim pan w tej chwili. I stanie się pan jeszcze śmieszniejszym.
HALSKI. Kiedyż to nastąpi?
FILA (z ukłonem). We właściwym czasie. Ja panu na to zwrócę uwagę.

(odchodzi do swego pokoju, Halski odwraca się i patrzy uparcie w drzwi Reny).


SCENA PIĄTA.
Michał wnosi olbrzymi wspaniały kosz różowych róż, we środku list, koperta wielkiego formatu biała.
HALSKI, MICHAŁ, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. A... dla kogo te kwiaty.
MICHAŁ. Dla jaśnie pani.

(stawia kosz i wychodzi).

HALSKI (podchodzi do kosza, bezwiednie wyciąga rękę do listu ale ją cofa. Drzwi się otwierają, wchodzi Rena blada w białym szlafroku zobaczywszy Halskiego — zatrzymuje się nagle nieruchoma, on obraca się i patrzy na nią, stoją tak przez chwilę). Wypada mi panią przeprosić, że zjawiłem się tu tak rano... ale byłem wezwany.
RENA. To nic — to niema znaczenia.
HALSKI. Pani jest zmieniona... pani ma taki dziwny wzrok.
RENA (nagle). Tak, mam dziwny wzrok...
HALSKI. Co? co?
RENA. Nic... nic...
HALSKI. Kwiaty pani przynieśli.
RENA (z wysiłkiem śmiejąc się). A... tak... od kochanka...
HALSKI. Dlaczego pani to mówi?
RENA. Cóż to? czy nie mogę mieć kochanka? czy pan w to nie wierzy?
HALSKI. Nie wierzę.
RENA. Tam jest list — niech pan weźmie ten list, otworzy i przeczyta.
HALSKI (śmiejąc się). Chce pani?
RENA (z wysiłkiem). Żądam. (Halski bierze list i otwiera, gdy chce czytać Rena rzuca się na niego i wyrywa mu list). Nie, nie! jeszcze nie... jeszcze nie.
HALSKI. Och! jakaż pani zdenerwowana — poco pani robi takie żarty? pani drży! pani ma łzy w oczach? Daję pani słowo nie przeczytałem ani słówka. Tylko widziałem podpis „Mały“. To Kaswin, (śmiejąc się) przecież on nie jest pani kochankiem. Dlaczego kwiaty? Czy to urodziny? Niech mi pani powie...
RENA. Nie wiem — może tak — urodziny... niech tak będzie...

(idzie do kanapy i pada na poduszki).

HALSKI. Pani jest cierpiąca. Czy mam kogo zawołać?
RENA (cicho). Nie...
HALSKI. Czy mam odejść?
RENA. Pragnę zostać sama. Na chwilę — muszę się opamiętać. (śmieje się z przymusem) Będę miała panu coś ważnego do powiedzenia. Coś, co wreszcie każe liczyć się ze mną, jako z kobietą.
HALSKI. Zechciej pani zapomnieć moje dawne niebaczne wyrazy — kto wie, czy ja obecnie jestem ten sam, jakim byłem, choćby i wczoraj — choćby tydzień temu. Głupiec tylko nie ulega przemianie. Wyznaję to szczerze. To wiem jedno, iż zaczynam być w posiadania mej własnej istoty. Nie zdarzyło mi to się oddawna — od lat moich młodych — od chwili gdy zacząłem żyć życiem pełnego człowieka, to jest od chwili poznania kobiety ze strony zmysłowej. Dziś przenika do mnie jakieś światło — i pytam się siebie samego — czy nie jest to światło pani.
RENA. Jak głos pana dzisiaj brzmi inaczej jak ten głos wczorajszy! Idź pan teraz. Gdy będę na tyle silna, że będę panu mogła powiedzieć wszystko co nas połączy — może na długo — a może na chwilę — wezwę pana. Gdzie mam pana szukać.
HALSKI. Czekać będę u siebie w domu i wierz mi pani liczyć będę chwile. Dlaczego kryjesz swoje ręce po za siebie? Dlaczego nie pozwalasz mi je ucałować? tak jak pozwalałaś wczoraj?
RENA. Nie wiem, nie wiem.

(Halski całuje namiętnie jej usta).

HALSKI. Nie każ mi długo czekać!
RENA. Tak, tak!

(Halski wychodzi, Rena wraca — przechodząc mimo kosza z kwiatami — wyrywa garść kwiatów z pasją i depcze nogami potem czyta list Kaswina).


SCENA SZÓSTA.
RENA, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi ubrana jak do wyjścia). Wychodzę. Czy mam zajść do sanatorjum? (Rena milczy) Przypominam ci, że tam trup czeka.
RENA (z wybuchem). Ja także czekałam całe moje młode życie.
FILA. Tak — ale tyś czekała z myślą oswobodzenia się a trup czeka beznadziejnie. Więc pogrzeb pierwszej klasy?
RENA. Najpierwszej...
FILA. Karawan czterokonny...
RENA. Tak!
FILA (zrywa kilka róż i przypina do stanika). Czy postawisz go w domu tu?
RENA (z krzykiem). Nigdy — za nic!!
FILA. No to się jakoś ułoży — a na zawiadomieniach co? Ciężko stroskana żona — czy jak?
RENA. Bez kłamstw! Nie jestem ciężko stroskaną — nie mogę nią być.
FILA. Ja sądzę, że będziesz — gdy zrozumiesz, iż śmierć twojego męża zamiast ci przynieść korzystną zmianę popsuje ci tylko dotychczasowe łatwe pole konkiet. Wdowa — to gorzej jeszcze niż panna na wydaniu. Mężczyźni uciekają od niej, a zwłaszcza od wdowy cnotliwej. Ta już może sobie powiedzieć „ongi speranza“. Tak! Halski — naprzykład — skoro się dowie ucieknie stanowczo. (Rena podnosi głowę) Jestem tego pewna. Dobrze więc zrobiłaś wybierając Kaswina. Taki dzieciak pójdzie na ślepo nie oglądając się na konsekwencję.
RENA. Nie mam zamiaru iść za Kaswina.
FILA. To źle — świat ci w takim razie tego stosunku nie przebaczy. Możesz zresztą nie iść za niego, ale rzucaj światu w oczy, że to twój narzeczony.
RENA. Ty jednak nie starasz się migotać w oczy światu żadnym projektem małżeństwa.
FILA. A moja droga — ja nie mam pretensji do tytułu kobiety bez skazy.
RENA (z zaciśniętemi ustami). Nie jestem już nią — możesz to rozgłosić światu. O... niepowątpiewaj. Patrz kwiaty — list możesz przeczytać.
FILA. Chętnie — lubię miłosne korespondencje. Zawsze się tam zbyteczne komiczne słowa wyłowi! (czyta) Hm... hm... (po przeczytaniu) Tak — nie dowodzi chyba dyskrecji Kaswina. Dość jasno zaznaczone co było pomiędzy wami. Hm! no dżentelmen! — I to się chwali.

(bierze list i czyta).

MICHAŁ (w drzwiach). Pan Kaswin.

(wychodzi).

FILA. Dawaj tu pana Kaswina, niech on ci nerwy uspokoi — a potem jest nam w tej chwili choć taki projekt na mężczyznę potrzebny.

SCENA SIÓDMA.
RENA, FILA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (biegnie do Reny i chwyta jej ręce). Są kwiaty?
RENA. Są.

(odwraca się od niego).

FILA (przypatrując się im przez face à main). Nie można powiedzieć aby czułość was udusiła.
KASWIN (zmieszany). Jakto?
FILA. No! jak na kochanków jednodniowych...
KASWIN. Pani wie?
FILA (śmiejąc się). Tak! przeczucie... a potem Rena się nie tai...
KASWIN (czule do niej). Renusia.

(siada przy niej — ona pozostaje jak martwa).

FILA. Rena widocznie ma temperament więcej chłodny.
KASWIN. Jest jaka jest. Lecz jest kózka zawsze i wszędzie.
FILA. Pan zadawalnia się małem, ale to właściwość pana wieku. Rena jednak jest usprawiedliwiona. Jest bowiem pod wrażeniem wiadomości, która gra wielką rolę w jej życiu.
KASWIN. Och! Renusiu co się stało?
FILA. Mąż Reny umarł.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Wczoraj wieczorem — prawdopodobnie w chwili gdyśmy wchodzili do szampańskiego pałacu.
KASWIN. Och Renusiu, myśmy nie wiedzieli...
RENA (z goryczą). Nie — gdybyśmy nawet wiedzieli, to z pewnością nie byłoby zmieniło sytuacji.
KASWIN. Renusiu, jak możesz tak mówić.
RENA. Mogę — mogę — mogę... A ty nie graj.
KASWIN. Renusiu.
RENA (gwałtownie). Nie mów ciągle Renusiu — Renusiu — bo mnie to do szaleństwa doprowadzi..
KASWIN. Dlaczego? przecież przedtem mówiłem ci tak zawsze, a nigdy....
RENA (j. w.). Właśnie dlatego że to przedtem. — Wymyśl teraz dla mnie jakąś inną nazwę — odpowiedniejszą, a nie mów jak przedtem.
FILA. Państwo drodzy — widzę, że macie na sobie siedmiomilowe buciki. Już urządzacie sobie takie sceny.
KASWIN. Ja nie...
FILA. Tak — ale jesteś pan przedmiotem scen... nie potrafiliście nawet wytrzymać klasycznych 24 godzin słodkiego upojenia. Sądzę, że odłożycie resztę na później, gdy będziecie narzeczonymi, a kto wie może — mężem i żoną.

(Kaswin z radości przypadając do Reny).

RENA. Co? co? jak?
KASWIN. Słyszałaś co mówiła pani Fila? tak! tak! pobierzemy się i to jaknajprędzej... powiedz, że tak... powiedz..
RENA. Nie.
FILA. Pana Kaswina unosi młodość i wskutek tego popełnia małe beztakty. Pomoże mi pan zająć się pogrzebem?
RENA. Nie chcę. Nie pozwalam! Dam ci list do mego opiekuna — on ci ułatwi wszystko.

(wychodzi szybko do swego pokoju).

FILA. A więc młody człowieku jakże to było?
KASWIN (całuje ją po rękach). Och pani, ja nie mogę dać sobie wiary, że to się stało.
FILA. Zdaje się panu — że pan jesteś we śnie.
KASWIN. W rozkosznym śnie.
FILA. Który trwać będzie wiecznie.
KASWIN. Który trwać będzie wiecznie.
FILA. Aż się skończy.
KASWIN. Aż się skoń... (opamiętywuje się) Dlaczego pani mi zatruwa te chwile? Rena nie jest kobietą zdolną igrać z sercem człowieka.
FILA. Biedna ta Rena. Niedawno odmawiano jej braku temperamentu. Zdobyła wreszcie ostrogi i oto odmawia jej pan tego — co jest najpiękniejszą cechą w kobiecie — to jest braku serca.
KASWIN. Czy pani sądzi, że Rena mnie nie kocha? Wszak nie dla jakichkolwiek ubocznych celów połączyła się ze mną, nie mam ani stanowiska, ani nazwiska, ani pieniędzy. O, kosz za jej pieniądze — bo nie mam ani grosza przy duszy.
FILA. To wielki błąd. To przyśpieszy finalną katastrofę.
KASWIN (z zapałem). Pani ciągle krzywdzi Renę — ona nie należy do tych kobiet, które liczą na majątek kochanka.
FILA. Tak — bo na to trzeba się specjalnie urodzić. Ale zechciej pan przyjąć ode mnie tę radę. Nic tak nie odmienia i nie poniża mężczyzny w oczach kobiety jak chroniczny brak pieniędzy. Ona ich nie wymaga i nie przyjmie, ale musi czuć — że ten człowiek ma w sobie niezależność ludzi pieniężnych. A przytem najkosztowniejszą kochanką jest właściwie taka — która nic nie kosztuje.
KASWIN. To ja się zaasekuruję — a potem polisę zastawię — ze spłatą na 30 lat... To można przecież jakoś tak pokręcić...
FILA. Rozczulająco! Te 30 lat są wzruszające. Tylko takie chłopie nieletnie może się zdobyć na takie poświęcenie.
KASWIN. Robię co mogę.
FILA. Tak, mężczyźni są szlachetni i rycerscy.
KASWIN. Pani żartuje.
FILA. Bynajmniej — zachwycam się...

(wchodzi Rena z listem w ręku)
RENA. Oto list do radcy Mikulczyca. Zastaniesz go teraz w sądzie. Daję ci Michała — czeka na ciebie z dorożką na dole. I dziękuję ci.

FILA. Zamówię ci żałobę — jaką chcesz francuską, czy angielską.
RENA. Angielską, tą z czepeczkiem á la Stuart.
FILA. Tak.
RENA. Nie wiem czy będzie dla mnie odpowiednią — lepiej francuską.
FILA. Jak chcesz.

(wychodzi).


SCENA ÓSMA
RENA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (waląc się Renie do nóg). Renusiu! Jacy my będziemy szczęśliwi!
RENA (patrzy na niego zimno). Kiedy?
KASWIN. Zawsze — do śmierci. Bo widzisz już nie mógłbym żyć bez ciebie, nie mógłbym.
RENA. To są egzaltacje. W dwanaście godzin nikt się tak nie przywiązuje, aby ginął za kimś.
KASWIN. Ja nie wiem jak inni, ale ja tak. Ja kochałem raz bardzo. W duże godziny czułem, że umrę bez niej. To była wyjątkowa kobieta. Szansonistka szalona: rozdzierała dziesięciokoronówki na strzępy, woziła że sobą lalkę z niebieską kołdrą — śpiewała altem internacjonalne pieśni i deklamowała własne poezje. Była podobna do ciebie, Renusiu — szczególniej tam przy szampanie, łudząco śmiałaś się jak ona.
RENA. Milcz, jesteś wstrętny.
KASWIN. Renusiu, to była bardzo porządna kobieta. Ona z rozpaczy po mężu poszła do tinglu. To jeden mój grzech — poza tem — poza Lili — nie mam wielkiego doświadczenia.
RENA. Jeśli sądzisz, że stajesz się dla mnie przez to bardziej interesującym.
KASWIN. To trudno — nie każdy może mieć tak zaszarganą miłosną przeszłość — jak taki Halski.
RENA (zrywa się). Milcz! Nie mów tak o Halskim.
KASWIN. Dla czego? Cóż to za świętość nietykalna. Emerytowany uwodziciel pań, chorych na głód miłosnych wrażeń. Ja wiem, on i na ciebie zarzucał siatkę — ale nic z tego! Renusia nie dla niego! On zginąłby ze złości, gdyby wiedział, że to ja a nie on.
RENA (oparta o biurko). Ja chcę, żeby on się dowiedział. Ja chcę tego! on musi o tem wiedzieć — musi!...
KASWIN. Co ci z tego przyjdzie — Renusiu, co ci z tęgo przyjdzie? Widzisz, teraz ja odpowiadam za twój honor, więc należy być dyskretnym. Ja nie chcę, aby kiedyś powiedziano, że byłaś moją kochanką jeszcze przed naszym ślubem. To w burżuazyjnym świecie nie uchodzi Renusiu.
RENA. Więc ty wyobrażasz sobie, że ja wezmę cię za męża?
KASWIN (poważnie). Tak, skoro się dowiedziałem przed chwilą, że jesteś wolna — nie mogę sobie inaczej naszego stosunku przedstawić.
RENA. Ale ja mogę.
KASWIN. Reno, gdzie są twoje zasady?
RENA (z wybuchem). Czy ja miałam kiedy jakie zasady? Ja miałam tylko przesądy. Ja nienawidzę małżeństwa, brzydzę się niem; pogardzam. Nie pójdę za mąż, mogę ci to przysiądz.
KASWIN (cofając się). Reno co ci jest?
RENA. Nie, nie — a raczej wszystko...
KASWIN (z uśmiechem). To wrażenia tak ci rozstroiły nerwy.
RENA (patrzy na niego z pogardą). — Ach! Jakiż ty marny! jakiż ty żaden. A jakże to wszystko jest marne, jak żadne...
KASWIN. Gdy się uspokoisz nerwy twe będą innego zdania.
RENA. To nie nerwy w tej chwili każą mi patrzeć tak na ciebie. Cierpię — odejdź.
KASWIN. Znów mnie wyrzucasz? Reno! jakże to? nie wolno ci tak postępować ze mną.
RENA. Nie wolno? odkąd? Wasz świat zadowolenia zmysłowego nie zna słowa — nie wolno. Jesteśmy ślepi — wyciągamy pięść, gdy nam wygodniej i bijemy prosto w mózg — w serce... (po chwili) Odejdź więc dobrowolnie — widzisz, że się męczę...
KASWIN. Ja rozumiem cię Reno i wiem o co ci chodzi. — Musisz cierpieć nad tem, że zezwoliwszy na to, co zaszło między nami — nie jesteś już tą, którą byłaś dawniej. — Ale to ci się zdaje, Renusiu. Przedewszystkiem, ja cię zawsze, pomimo wszystko, będę tak szanował, daję ci na to słowo honoru — a co do ludzi, to można tak zrobić, aby nikt nie wiedział. Skoro nie chcesz teraz iść za mąż jeszcze, to będziemy się kochać tak, aby nikt nie wiedział o tem.
RENA (przerywając mu). Nie, przeciwnie, ja chcę aby wszyscy wiedzieli.
KASWIN. Dziś ja za twój honor odpowiadam i ja muszę kierować twoją opinją.
RENA (gwałtownie). Ja odpowiadam za swoje zadowolenie. I ja kieruję swojem życiem. Bądź zdrów.
KASWIN. Odchodzę — aby pozwolić ci się uspokoić — najlepiej weź bromu i połóż się.
RENA (tłumiąc łzy). Troskliwość twoja ojcowska, rozczulająca. Dziękuję.
KASWIN. Reniu ja pójdę po lekarza.

(wychodzi).
(Wchodzi pokojówka z pudłem od kapelusza).

RENA. Zanieś to na ulicę Pawią numer 13 do pana profesora Halskiego.
POKOJÓWKA. Czy ma być odpowiedź?
RENA. Ustna.
POKOJÓWKA. Proszę pani — oto pudło z kapeluszem, który przyniesiono z magazynu.
RENA. Postaw.

(pokojówka wychodzi).
(Rena chwilkę chodzi po pokoju. Wreszcie otwiera pudło — wyjmuje kapelusz z ogromnym długim welonem. Kładzie go na głowę. Zbliża się do stolika lustrzanego — przegląda się — wyjmuje puder i zapudrowuje ślady łez. Znów się przegląda. Otwierają się drzwi wejściowe — szybko wchodzi Halski — usuwając wprowadzającą go pokojową).


SCENA DZIEWIĄTA.
HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. Jestem.
RENA (szybko odwraca się, zapominając o swym krepowym kapeluszu i o stroju). Ach!...
HALSKI. Miała mi pani coś powiedzieć.
RENA (chwyta welon bezwiednie i tuli do niego twarz). Tak... ale... sił brak...
HALSKI. Pani w żałobnej krepie? co to? Matka pani? niechże pani mówi.
RENA. To nikt... to tylko mój mąż...

(zdejmuje kapelusz i rzuca go na ziemię).

HALSKI. Nie żyje?
RENA. Od wczoraj wieczora.
HALSKI (nerwowo). A...

(chwila milczenia).

HALSKI. Życie pani teraz zapewnie ulegnie zmianie. Stała się pani wolną, przyszłość się przed panią otwiera.
RENA. Jaka przyszłość?
HALSKI. No przyszłość takich jak pani kobiet, pójdzie pani za mąż.
RENA. Nie.
HALSKI. Dlaczego. Życie jest wielkim dłużnikiem. Winno jest pani wszelkie odszkodowanie. Całą moc radości dozwolonej, cichej i spokojnej — do której taka, jak pani, sercem żyjąca istota ma zupełne prawo.
RENA. Tego mi małżeństwo nie da.
HALSKI. Tylko małżeństwo! Pani tylko małżeństwo.
RENA. Nie! Tak jak pan mówił dawniej — miłość bujna, szeroka, swobodna, bez pęt, bez ograniczeń...
HALSKI (patrząc smutnie na nią). Tej nie masz pani dojść i za dużo masz kultury serca i ducha. A przytem przeszłaś taki czyściec na erotycznym szlaku, że możesz sięgnąć po najwyższe wartości życiowe w tym kierunku — po miłość jednego człowieka.
RENA. Czy to dla ciebie jest teraz najwyższą wartością miłosną?
HALSKI. Tak.
RENA. Mówiłeś i żyłeś inaczej.
HALSKI. Lecz w głębi duszy miałem zawsze tę tęsknotę do zżycia się i odczucia z jedną dla mnie tylko istniejącą kobietą, bo marzeniem moim było stopić istnienie mojej kochanki i przesączyć je w moją krew, ale jako element czysty, nieskazitelny, doskonały i bez skazy... Rozumiesz Reno... bez skazy.
RENA. Tak, rozumiem to teraz, rozumiem. Mnie pierwszy mężczyzna, który inicjował w świat zmysłów — nauczył pogardzać zmysłami. Ciebie zaś twoje kochanki nauczyły pogardzać miłością.
HALSKI. I dały mi teraz przesyt. Ach! czuję zbliżającą się ku mnie melancholję tych, którzy żyli tylko dla zmysłów.
RENA. Jeszcze czas, ocknij się pan!
HALSKI. Tak, mógłbym... może (patrzy na nią długo, ona miesza się przed jego wzrokiem). Miałaś mi coś powiedzieć.
RENA. Tak, miałam ci coś powiedzieć, ale...
HALSKI. Może to o śmierci męża?
RENA. Nie — to przecież na ciebie nic wpłynąć nie może... tylko... że ja... teraz...
HALSKI. Co? co? czy może masz jakie zobowiązania? Czy może teraz nawet to co zaszło między nami i co może dla ciebie było igraszką wydaje ci się ciężarem, powiedz mi szczerze.
RENA. Nie mam żadnych zobowiązań, tylko te względem ciebie. Nakazałeś mi pewne warunki — ja — znowu — to jest — Och!

(pada na sofę zakrywając oczy).

HALSKI. Ale ja przez tę noc dzisiejszą przez tę chwilę, którą obecnie przeżywamy, przeżyłem tyle — odrzuciłem tyle z moich negacji — obaliłem moje dawne ołtarze i zbliżyłem się do moich wierzeń, do twojej czystej i prymitywnej piękności dziecięcej, że poprostu roztopił się we mnie lód, który mnie otaczał... Reno! bądź mi kochaną...

(leży nieruchoma).

RENA. Chcę tego i ja.
HALSKI. Poświęć mi całą twą przeszłość bez skazy. — Poświęć mi całą twą przyszłość.. bądź żoną moją.
RENA (z bolesnym krzykiem). Ach!
HALSKI (gorączkowo). I nie dziw się drugi raz... gdym cię porównywał z innemi kobietami, tyś mi się wydawała jedna godna tego imienia. I nagle zabłysło mi ono całą legendową pięknością. Reno! ty bez skazy — ty żono moja.
RENA. O Jezu!
HALSKI. Chcesz Reno? być moją żoną?
RENA (po chwili walki). Tak Henryku! tak! tak!

(pada mu na piersi i pozostaje cała we łzach nieruchoma)

HALSKI. Życie moje podścielę ci pod stopy w zamian za to, że wróciłaś mi wiarę w czystość istoty kobiecej. Ty drżysz? Ty się słaniasz?... Spocznij, kochanie moje... Nie patrz tak dziwnie... czy lękasz się czego? Nic nas już nie rozdzieli, maleństwo moje... dzieciątko ty...
POKOJOWA (we drzwiach). Pan Kaswin, chce tylko powiedzieć, że doktór za godzinę przyjdzie.
RENA (z wściekłością). Ach!
HALSKI. Ach! mały... dobrze, że przyszedł, ja muszę pójść do uniwersytetu i prosić o zwolnienie mnie na dni kilka dla interesów familijnych... słyszysz Renko... dla interesów fa-mi-lij-nych.

(Wchodzi Kaswin, Halski całuje Renę w rękę).
HALSKI (radośnie). Tak, za chwilę wrócę! (całuje ją raz jeszcze po obu rękach) Tak, za chwilę droga moja — za chwilę. Do widzenia — mały — cherubinie. Coś mi blady jesteś, jakby niewyspany. Ej, strzeż się, oszczędzaj swą młodość. Wierz mi są skarby i całe światy po za rozrzutnością szaleńców...
(wychodzi).


SCENA DZIESIĄTA.
KASWIN, RENA.
ஐ ஐ

KASWIN (podbiegając do Reny). Co to? co to znaczy? Dlaczego on cię tak całował po rękach?
RENA (z nagłą determinacją). To znaczy — iż pan Halski jest moim narzeczonym, idę za niego za mąż.
KASWIN (ogłuszony). Och... a ja co?... ja?
RENA (jak szalona). Ty? nic! nic!
KASWIN. Po tem, co się stało — Nic? To tak łatwo zerwać? wyrzucić jak psa... bo się trafił inny, lepszy epuzer? Ale ze mną pójdzie trochę trudniej... ale ja nie pozwolę — ja kocham — ja — moje serce — to się tak nie robi — ja mam prawa.
RENA. Nie masz ich. Pozbyłeś się ich.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Kiedy? O... już dawno.
KASWIN. Ja ciebie kochałem od lat dwóch, szalałem, u nóg ci byłem. Nie tak, jak Halski, który obrażał cię na każdym kroku. Powiedz, nie kochałem cię?
RENA. Nie! Tyś mnie obraził więcej niż Halski.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Tydzień temu — gdyś włóczył się u moich nóg — a potem prosto stąd gdzie pojechałeś?
KASWIN (zmieszany). Jakto? gdzie? do domu.
RENA. Kłamiesz! Do Casino de Paris, pomiędzy ulicznice. (Kaswin cofa się blady) Tak! przed chwilą powiedziano mi o tem. I to mi wystarczyło, od tej chwili istnieć przestałeś dla mnie.
KASWIN (blady). Reno!
RENA. I wiedz — że gdybyś kiedykolwiek ośmielił się zdradzić z tem, co między nami zaszło — zemszczę się strasznie! A teraz — bądź zdrów... na zawsze...
KASWIN (po chwili zmienionym głosem). Reno, czy to jest twoje ostatnie słowo?
RENA. Ostatnie.
KASWIN. Strzeż się.
RENA. Niczego się nie lękam. Walczę w tej chwili o moje szczęście. Reszta mi obojętna.

(odwraca się tak, że stoi przy stoliku z lustrzanym blacikiem, który pozostał tak nastawiony do przeglądania się)
KASWlN (zmienionym ochrypłym głosem). I życie moje także?

RENA (jak szalona). I życie twoje także!
KASWIN (wyciąga szybko z kieszeni rewolwer, który wziął w drugim akcie od Reny). Dobrze... skoro... tak...

(podnosi lufę rewolweru do ust, Rena śledzi go w lustrze blada, dysząca — widząc jego gest — szybkim imperatywnym ruchem wyciąga rękę w stronę drzwi)

RENA. Na schody z tem. Na schody.
KASWIN (opuszcza rękę z rewolwerem i patrzy na nią osłupiały, wreszcie mówi). Renusiu! jakaś ty podła.

(Rena rzuca się do swojej sypialni i wybiega. Kaswin opuszcza rewolwer na ziemię i sam pada na sofę wycieńczony i zdenerwowany do ostatnich granic, wreszcie wybucha spazmatycznym, płaczem).


SCENA JEDENASTA.
KASWIN, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi z przedpokoju, ma w ręka kilka paczek, zobaczywszy płaczącego Kaswina zbliża się do niego). Cóż to? czego mały płacze?
KASWIN. Zrywa ze mną... wypędza mnie.
FILA. To prędko.
KASWIN. Dziś jeszcze...
FILA. No... ale za co? dlaczego?
KASWIN. Jakieś preteksta... ale to nie prawda... ona chce iść za mąż.
FILA. No to żeń się z nią.
KASWIN. Kiedy to Halski ma się z nią żenić.
FILA. Co? kto?
KASWIN. Halski — powiedziała mi to sama. Postępuje z nią jak z narzeczoną. Widziałem to... O! pani! pani! jak ja to przeżyję.
FILA (zirytowana). Możesz być spokojny... Ja wątpię, żeby to małżeństwo doszło do skutku.
KASWIN. Naprawdę?
FILA. Naprawdę! Otrzyj że ten nos, te oczy. Szkoda żeś taki młody. Z tobą na serjo nic nie można.
KASWIN. Jakto nie można — ja go wyzwę.
FILA. No to ona będzie go jeszcze więcej kochać, a ciebie znienawidzi.
KASWIN. Niech mi pani radzi, bo ja głowę straciłem.
FILA. Gdzie ona?
KASWIN. W swoim pokoju.
FILA. A Halski?
KASWIN. Poszedł do Uniwersytetu, ale miał za chwilę wrócić.
FILA. Idź pan do mego pokoju i czekaj aż cię zawołam, (potrąca nogą rewolwer). Cóż ten rewolwer znaczy?
KASWIN. Chciałem się zastrzelić.
FILA. A nabity?
KASWIN. Nabity. Ale ona kazała mi iść na schody.
FILA. Miała rację — dywan jasny, nowy — No idź pan do mego pokoju.
KASWIN. A czy ona mnie będzie jeszcze kochać.
FILA. Albo ja wiem. Ja na miejscu pana powiedziała bym ot tak po żydowsku. Bóg dał — Bóg wziął.

(popycha go lekko do swego pokoju, idzie do drzwi Reny chce pukać, gdy nagle wchodzi pokojówka).

POKOJOWA. Pan Halski.
FILA. A proś! proś!

(Wchodzi Halski rozradowany, w ręku trzyma parę konwalji — zobaczywszy Filę jakby się zmieszał).

HALSKI. Pani Rena jest w domu?
FILA. Pańska narzeczona?
HALSKI. Pani wie?
FILA. Tak. (po chwili ciszy, postępując naprzód) Pozwoli pan sobie powinszować.
HALSKI. Dziękuję pani.
FILA. Świetnego wyboru.

(Halski kłania się).

FILA. Oddaję bowiem sprawiedliwość zaletom Reny w całej pełni. Zachwyca mnie najwięcej jej temperament i zręczność.
HALSKI (z uśmiechem). Co do temperamentu sądziliśmy ją wszyscy błędnie. Zresztą czas to wyjaśni.
FILA. Na to czasu nie trzeba, przynajmniej ona tak sądzi, pędzi bowiem w świecie zmysłów siłą pary. Każdą z nas zawstydzi.
HALSKI. Pani się zapomina.
FILA. Nie panie — to ona się zapomniała, i to nie dalej jak kilka godzin temu. Ranek jednak przyniósł jej w sperandzie tytuł żony jednakowoż fakt został faktem.
HALSKI. Pani czerni najuczciwszą w świecie kobietę.
FILA. Bynajmniej oddaje jej tylko sprawiedliwość. W rzędzie kobiet, które podziwiałeś pan poprzednio, ona ma prawo zabrać pierwsze miejsce.
HALSKI. Uznaję to i dlatego proszę ją, aby została moją żoną.
FILA. Będzie to rzecz niezależna i śmiała. O! nie patrz pan na mnie tak wrogo. Wydaje się panu iż czernię Renę, aby pomścić zawód, który mnie ze strony pana przez nią spotkał. Drogi panie, uczyniłabym to niewątpliwie, bo mściwość jest jednym z najpiękniejszych grzechów lecz na to trzeba, ażebym choć trochę kochała. A to co żywiłam dla pana było wszystkiem, tylko nie miłością. Pozostało mi jednak pewne uczucie sympatji, i to każe mi powiedzieć panu, że Rena nie jest za jaką ją pan ma, przynajmniej od wczoraj.
HALSKI. Dlaczego od wczoraj?
FILA. Zechciej pan zbadać gdzie, z kim Rena...
HALSKI. Pani śmie ją podejrzewać...
FILA. Nie podejrzewam jej, ale mam pewność. Asystowałam bowiem jej tryumfalnemu wyjazdowi z domu. Dziś zaś skonstatowałam jej powrót poranny... w towarzystwie...
HALSKI. To kłamstwo!
FILA. O co panu chodzi? To dowodzi tylko bujności jej natury, i swobody w rozporządzaniu sobą. To panu zawsze imponowało.
HALSKI (gwałtownie). Nigdy mi nie imponowało — istotnie — nigdy!
FILA. Rzeczywiście? Byłeś pan w gruncie sentymentalnej natury?
HALSKI. Jak było w gruncie — to rzecz moja. Lecz teraz żądam, aby mi pani dowiodła prawdy słów swoich.
FILA. Jest pewna opatrzność nad szalonymi. Oto liścik, (wydobywa list z torebki) nie wpadł mi w ręce wypadkiem, lecz dała mi go sama Rena do czytania. Proszę — przeczytaj pan.
HALSKI. Nie do mnie adresowany.
FILA. Cóż to znaczy, w tak ważnej kwestji... Zresztą wchodząc w świat uczciwych ludzi naucz się pan być nieuczciwym. No czytaj pan — tylko nie denerwuj się. (rozkłada list na stoliku lustrzanym przed oczami Halskiego) O! patrz pan.
HALSKI. Pokaż pani... podpis?
FILA. Kaswinek.
HALSKI. Ten... smarkacz?
FILA. Tak. I to właśnie najfatalniejsze. I przyznani się panu, że...
HALSKI. Ja w to nie wierzę, ja w to nie wierzę.
FILA. No to jest pan naprawdę zaślepiony.
HALSKI. To jest jakaś intryga — mistyfikacya.
FILA (litościwie). Doprawdy, że mi pana żal. Ale ja dam panu dowód ustny. U mnie w pokoju jest autor tego listu. Czy chcesz go pan widzieć...

(Halski milczy).

FILA. Ja panu radzę — niech się pan z nim zobaczy. To dziecko jeszcze. Z niego będzie łatwo wszystko wyciągnąć, zwłaszcza, że jest bardzo rozżalony. Przyślę go panu. A jeszcze jedno. Sądzę, że pan nigdy Renie nie powie, że to ja pana naprowadziłam na drogę rozumu. Wyrządziłoby mi to dużą krzywdę. Jestem trochę od Reny zależna...

(kłania się i odchodzi do swego pokoju)


SCENA DWUNASTA.
HALSKI, KASWIN.
(Halski stoi nieruchomy, za chwilę z pokoju Fili wypada Kaswin blady — zobaczywszy Halskiego zatrzymuje się)
ஐ ஐ

KASWIN. Pani Fila mówiła mi, że... to jest... proszę pana (stawiając się) jestem na pana rozkazy.
HALSKI. Czy to pana list?
KASWIN. Mój.
HALSKI. Do pani Reny?

(Kaswin milczy).

HALSKI. Rozumiem.
KASWIN. Zdaje mi się, że z tej sytuacji jest jeden punkt wyjścia dla ludzi honoru.
HALSKI. Nie, młody człowieku. Jest więcej punktów wyjścia, i jeden z nich wybierzemy.
KASWIN (denerwując się). To rzecz moich sekundantów.
HALSKI. Nie, panie. Tu sekundanci nic nie mają do czynienia. Pan nie uwiodłeś narzeczonej bo pani Rena dopiero dziś rano zamieniła ze mną przyrzeczenia małżeństwa. To raczej ja chciałem uwieść kobietę zdobytą...
KASWIN. Proszę pana.
HALSKI. To trudno — musimy wyklarować sytuację, która bardzo się niejasno przedstawia. Czynię to tak dla swego jak i dla pańskiego dobra.
KASWIN. Ja ustąpić nie mogę.
HALSKI. Pan odejdzie sam i dobrowolnie po gruntownym namyśle. Co bowiem warta dla pana kobieta, która zaręczyła się z innym człowiekiem? Dowiodła panu jasno, że nie ceni wcale pana miłości.
KASWIN. Jednak...
HALSKI. Więcej — jawnie panu dowiodła, że wcale pana nie chce. Wszak to wypływa logicznie z jej zaręczenia się ze mną. Czuje to pan?
KASWIN. Tak dalece czułem, że chciałem się w jej oczach zastrzelić tym oto rewolwerem.

(podnosi z ziemi rewolwer).

HALSKI. A ona co? rzucała się płacząc i błagając, aby pan tego nie czynił?
KASWIN (cicho). Nie, ona mi kazała iść zabić się do sieni.
HALSKI. To ślicznie... to dowodzi...
KASWIN. Tak. I mnie się to wydało podłe z jej strony. Ale teraz widzę, że to był tylko dowód, że ona pana bardzo kocha...
HALSKI. Nie, biedny mały idealisto, okrucieństwem i brutalnością cechuje się tylko pożądanie niższego gatunku. A w tem brnie obecnie nasza dama w całej pełni. W niczem innem.

SCENA TRZYNASTA.
(Rena staje we drzwiach swego pokoju. Na widok Kaswina i Halskiego chce się cofnąć, lecz Halski jej nie dozwala, prowadzi ją na przód sceny.
ஐ ஐ

HALSKI. Pani Reno — my dwaj porozumieliśmy się doskonale.
RENA (z pałającemi oczyma, patrząc na Kaswina). Podły!
HALSKI. To szablonowe takie „podły“ a sprawa nas trojga nie jest ani banalna, ani szablonowa. Niech pani nie wnosi tu pierwiastka niesympatycznego.
RENA. Jak ty do mnie mówisz Henryku?
HALSKI. Z całą kurtuazją człowieka, który jest trochę zdenerwowany, ale i rad, że mało miał szczęścia w obłędzie, na który zapadł. Dlatego ja biorę i jego przyszłość w moje ręce.
RENA. Pan mnie obraża, pan nie pojmuje, nie rozumie, że ja to uczyniłam jedynie tylko oszalała pod wpływem słów pana, wyrzeczonych wczoraj. Postawiłeś mi pan niejako za warunek że...
HALSKI. Tego nie rozumiem. Każda inna kobieta mogłaby się tego dopuścić i byłaby w zupełnym ze mną porządku, ale pani? Zanadto wykołysałem panią w myślach doskonałą, ażebym mógł odczuć potrzebę i konieczność pani upadku.
RENA (cicho). Kochałam pana.
HALSKI. Nie — pani mnie nie kochała. W pani zbudziły się zmysły i stąd zmysłowem błędem chciała mnie pani zdobyć. A to było niebaczne. Bo ja panią kochać już nie mogę, bo straciłaś pani dla mnie urok i czar kobiety świętej, a posiąść panią także nie chcę, bo zdawałoby mi się, że w uścisku moim jest istota martwa — trup. Na teraz dość. Mnie nie udała się wycieczka w krainę uczuć — pani w krainę zmysłów. Tak samo i temu Cherubinowi.
RENA. Nienawidzę go.
KASWIN. O! proszę.
HALSKI. Cyt! Mógłbyś pan powiedzieć niedorzeczność. Pozwólcie, że mój chłodny rozum stanie pomiędzy wami. Podaj mi pan rękę — Tak... (ujmuje Kaswina pod ręce, jak marjonetkę i wykonywa jego rękami ruchy) Oto mała trawestacya ballady:
Rycerz pod stopy rewolwer rzucił, pani — twych wdzięków nie trzeba mi wcale. Skłonił się — odszedł i więcej nie wrócił.

(Kaswin w miarę tych słów rzuca Renie pod stopy rewolwer i pozwala Halskiemu kierować ku wyjściu).

RENA. Henryku.
HALSKI. A ja... zamiast rewolweru — konwalijki rzucę. (Rzuca jej pod stopy wiązanką konwalji, które przyniósł) Skłonię się — pójdę — (wychodząc) I więcej nie wrócę.

SCENA CZTERNASTA.
(RENA, FILA)
(Fila od kilku chwil stała na progu swego pokoju, Rena przybita pada na sofę)
ஐ ஐ

FILA (podchodzi do niej). Co znowu się egzaltujesz!!!
RENA. Słyszałaś! Słyszałaś!
FILA. Tak słyszałam. Nie dziwię się zupełnie. Halski nasłuchał się od ciebie tyle o twej cnocie, że kanonizował cię za życia a najlepszy dowód, że użył odnośnie do ciebie słowo „upadek“. To co gloryfikował w innych kobietach — dla niego jest u ciebie nieznaną strawą.

(podnosi konwalje, rzucone przez Halskiego, Rena chodzi po pokoju, wreszcie siada, Fila zajmuje miejsce naprzeciw)

RENA. Co ja teraz pocznę? Co ze mną teraz będzie?
FILA. Masz dwie drogi do wyboru: jedna — iść dalej w poszukiwaniu rozkoszy.
RENA. Nigdy.
FILA. Ta... ta... ta... Sama się przekonałaś, że to ani niebezpieczne, ani tak dalece przykre — albo....
RENA. albo.......
FILA. Albo wyjedź do innego miasta i tam z powodzeniem udawaj kobietę bez skazy.

(Rena patrzy w zamyśleniu przed siebie kołysząc się powoli. To samo i Fila; przez okna promień słońca ściele się pod stopy. Fila rzuca na Renę gałązki konwalji).
ZASŁONA SPADA.
REKWIZYTA.

3 stoliki
2 kanapy
dywany
fotele
dużo poduszek
pianino
przybory do pisania
dzwonek
kwiaty (konwalje i duży bukiet)
książki
wieszadło w przedpokoju
karafka
syfon
filiżanka do kawy
taca
bilet wizytowy
pocztówka
szampan i szklanki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.