Kobieta bez skazy (dramat, 1925)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Podtytuł Wydanie pośmiertne
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VII
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KOBIETA BEZ SKAZY
WYDANIE POŚMIERTNE
OSOBY:

RENA
FELA
PANNA UŚWIADOMIONA
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW
KOBIETA WYŻSZA
REDAKTOR Z CHORĄ ŻONĄ W ZAKOPANEM
POSEŁ DO RADY PAŃSTWA
CZŁOWIEK BOGATY I MUZYKALNY
KASWIN EDWARD KONCEPS PRAKTYKANT
HALSKI
I MĄŻ BEZ PRZESĄDÓW
II MĄŻ BEZ PRZESĄDÓW
MICHAŁ BARDZO PRZYSTOJNY LOKAJ
POKOJOWA
AGENT

Rzecz dzieje się w mieście w mieszkaniu Reny.
AKT PIERWSZY.
Przed podniesieniem zasłony słychać krzyk, śmiech, szczęk talerzy, kieliszków, ktoś zanucił jakąś wiedeńską piosenkę z kabaretu — gama śmiechu mu przerywa i damski głos mu odpowiada — chór mieszany podśpiewuje — zwolna rozchyla się zasłona. Scena przedstawia salonik Reny szaro obciągnięty — meble — białe — dużo luster, światło lamp stamizowane wielkiem żółtym abażurem, na prawo od widza 2 duże okna na ulicę przysłonięte koronkowemi storami środkowa ta ściana ma drzwi na balkon — wejście główne w ścianie środkowej kulis — po lewej drzwi do jadalki i pokoju Reny, po prawej do Fili. Atmosfera na wskroś kobieca — głęboka sofa skóry białe — fortepian osłonięty draperją białą w złote desenie. Na nim duży wazon z kopenhagskiej porcelany i pęk storczyków rozpłomienionych. W chwili podniesienia zasłony na scenie pusto, drzwi otwarte do jadalni i stamtąd gwałt i wrzask. Nagle wpada Fila znudzona i ziewa, za nią wchodzi Halski.
SCENA PIERWSZA.
(Wchodząc zamykają drzwi i przez to gwar się przycina mimo to jednak słychać trochę odgłosów kończącej się kolacji).
ஐ ஐ

FILA (rzuca się na bujający fotel). Co za nudy!
HALSKI. Nudy? wśród takiej wesołości?
FILA. To? wesołość?
HALSKI. To więcej niż wesołość.
FILA. Otóż to — otóż to.
HALSKI. Prawie szał.
FILA. To? Szał?
HALSKI. Tak zakrawa.
FILA. To jest? chcę a nie mogę.
HALSKI. Te panie bardzo się bawią...
FILA. Nawet są podniecone.
HALSKI. Zdaje się.
FILA (ironicznie). Tak oczami błyskają — rozdymają namiętnie nozdrza...
HALSKI (zapala papierosa). Mein liebchen was wilst du noch mehr?
FILA. Wam to wystarcza.
HALSKI. Jak komu.
FILA. Otóż to Pan jeden nie dajesz się łapać na te udane i z góry nakreślone objawy namiętności.
HALSKI. Bo sam jestem prawdziwie namiętny.
FILA. Tak cicho — tak... po mojemu.
HALSKI. Tak po naszemu...
FILA. Bez sztuczek — bez błyskania zębami.
HALSKI (pochylony ku niej). Papierosa?
FILA. Tak.

(bierze papierosa).

HALSKI. Lepiej to wszystko użyć w danej chwili.
FILA. A nie nadużywać na pieśni bez słów. Żywiołowość to jedno — wszak prawda? pozatem nic. Wybiórki — pogardy godne.
HALSKI. Pani być musi wspaniałą amouressą.
FILA. Pochlebiam sobie. Właśnie dlatego, że się nie roztrwaniam.
HALSKI. Cały skarb w danej chwili.
FILA. Na ile stać.
HALSKI. Szczęśliwy partner.
FILA. Naturalnie.

(Chwila milczenia).

HALSKI. Czy miejsce zajęte?
FILA (głęboko i cicho). Nie.
HALSKI. O! O!
FILA (patrzy mu w oczy). Tak! tak!
HALSKI (siada przy niej). Więc... możliwe?
FILA. Nawet konieczne.
HALSKI. To lubię.
FILA. I ja!
HALSKI. To było, jest i będzie moją dewizą.
HALSKI. Więc — mógłbym być pani kochankiem?
FILA. Owszem proszę.

(Drzwi od jadalni otwierają się wsuwa się Rena — patrzy przez chwilę na siedzących, idzie ku przedpokojowi i woła).


SCENA DRUGA.
RENA — CIŻ.
ஐ ஐ

RENA. Michale!
FILA (do Halskiego). Pst! ona!...

(Zjawia się Michał).

RENA. Czarna kawa — herbata — likiery.
FILA. Skończone.
RENA. Tak ładne było zakończenie — Marion przegrała zakład z redaktorem.
HALSKI. Ręczę, że przegrała pocałunek.
RENA. Zgadł pan. — Ale nie tylko z redaktorem, lecz w dodatku redaktor miał prawo nakazać Marion całować i innych mężczyzn. Niech pan żałuje, że pana tam nie było.
HALSKI. O, to nie stracone.
RENA. Już najzupełniej.

(Michał postawił tacę z kawą przyrządzoną po turecku, popielniczki, likiery, kieliszki).

HALSKI. Panna Marion nie będzie tak okrutna.
FILA (ironicznie). Tembardziej, że będzie to spełnienie i jej gorących życzeń.
RENA. Pan Halski?
HALSKI (wstał). Skądże ten wzrok zdziwiony? Czy dlatego, że nie mam łaski u pani i inne kobiety czują do mnie wstręt nie-po-cha-mowany?
RENA. Wstręt mam tylko w pewnym kierunku — pan wie...
HALSKI. Nikt by tak nie sądził patrząc na panią w tej chwili.
RENA. Czy dlatego że...
HALSKI (zbliża się do niej). Właśnie dlatego... że...
RENA. To szampan.
FILA. Biedne wy.
RENA. Dlaczego?
FILA. Że musicie się podniecać, aby wasza kobiecość żyła.
RENA. Nie rozumiem cię.
FILA. Robicie na uczcie tam w jadalni wrażenie szwaczek uwodzonych szam-pa-nem.
RENA (ostro). Nikt tu nikogo nie uwodzi — zapominasz się moja droga.
FILA. Tem gorzej, tem gorzej, prawda, panie Henryku?
HALSKI. Prawda.
RENA (oschle). Nie po to się schodzimy.
FILA. Nie lubię chaoud-froid. To chorobliwe połączenie.
RENA. W pewnych razach konieczne.
HALSKI. Ale szkodliwe.
RENA. Jestem mimo to zupełnie en forme.
HALSKI. Na razie.
RENA. Zaręczam, że zawsze. Asceza jest nietylko piękną i konieczną ale i zdrową.
FILA. Asceza wyszła z mody.
RENA. Nie to rozpusta wyszła z mody. Oto moi goście.

SCENA TRZECIA.
(Wchodzą: Poseł do parlamentu, Człowiek bogaty i muzykalny Kaswin, Redaktor, Kobieta wyższa, Panna uświadomiona, Mężatka bez przesądów. Wbiegają w ten sposób, że panna uświadomiona, wpada śmiejąc się za nią reszta — mężczyźni ją gonią obiega scenę zanosząc się ze śmiechu. Człowiek bogaty patrzy na to pobłażliwie. Redaktor wołając).
ஐ ஐ

REDAKTOR i MĘŻATKA (za kanapą). Vous-avez tacher?
PANNA UŚWIADOMIONA. Jamais de la vie.
REDAKTOR. Dostał mi się pocałunek.
RENA. O cóż więc ci chodzi?

(Tymczasem goście biorą kawę — piją — zapalają papierosy. Kaswin elegancko usługuje rządząc Michałem. Człowiek bogaty usiadł przy fortepjanie i gra cicho).
POSEŁ DO PARLAMENTU. Proszę o Wagnera.

WSZYSCY. Ach! nie! piła!
POSEŁ DO PARLAMENTU. Przeciwnie. Niema nic więcej zmysłowego drażniącego nad tego nieboszczyka.
KOBIETA WYŻSZA. Jakim sposobem?
POSEŁ DO PARLAMENTU. Najprostszym.
FILA. A więc rozpacz czarna i beznadziejna.
POSEŁ DO PARLAMENTU. Sensacja najdelikatniejsza i z poza zasłony.
HALSKI. Pani Fila tego rodzaju sensacji nie aprobuje.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. O! na to trzeba mieć długą kulturę.
FILA. Raczej tresurę.
RENA (do Kaswina). Siadaj już malutki i pij swę kawę.
KASWIN. U pani stópek?
RENA. U moich stópek.
KASWIN. Lala! Taka dzisiaj cacana!
RENA (z dumą Wskazując na Kaswina). Oto moja szkoła!
HALSKI. Pewna opozycja. Są bowiem momenty...
RENA. Niema takich panie, — zwracam się do Was.
PANIE (z wyjątkiem Fili). Niema! niema!
HALSKI. Przepraszam. Tu nie panie powinny sąd wydawać, ale my — mężczyźni.
MĘŻCZYŹNI. Tak. Tak.
RENA. Mały, mów dalej!
KASWIN. Kobieta rasowa nie zna momentów.
REDAKTOR. Naukę pan pobiera teoretycznie?
RENA. To wykracza po nad miarę.
REDAKTOR. Ja tylko dla swej wiadomości.
RENA. Zbyteczne.
REDAKTOR. Szkoda.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Redaktorze, bo będę zazdrosna.
REDAKTOR. Paluszek! Paluszek! na zgodę a teraz cała ręka.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Hola! za daleko!
POSEŁ DO PARLAMENTU. Tego słowa nie znamy.
KOBIETA WYŻSZA. Jak gdzie i jak z kim.
POSEŁ DO PARLAMENTU. Raczej — jak kiedy.
KOBIETA WYŻSZA. Impertynent!
POSEŁ DO PARLAMENTU. Paluszek! Paluszek! jak redaktor.
REDAKTOR. Ja już minąłem dołki Łokietka i pnę się na wyżyny.
PANNA UŚWIADOMIONA. Jakżem opuszczona!
RENA. Marion jesteś w stadjum niewinności. Zadowolnij się (rzuca jej biały kwiat) tym kwiatem.
PANNA UŚWIADOMIONA. Merci. Jestem uświadomiona i jestem w stadjum oczekiwania.
RENA. Nietylko ty.
CZŁOWIEK BOGATY (do panny uświadomionej). Czy wolno skrócić czas oczekiwania?
PANNA UŚWIADOMIONA (przypatruje mu się chwilę). Nalej mi pan jeszcze szampana.
HALSKI. Właśnie — zagrajcie oboje bohaterów Strindbergowskich, Ibsenowskich. Nalej mi szampana.
FILA. Ha, ha, ha, Uwiedzenie szwaczek!
MĘŻATKA. Odurzenie i złuda.
FILA. Wolę rzeczywistość.
CZŁOWIEK BOGATY (koło panny uświadomionej). Gdy pani utyje będzie z pani coś bajecznego.
RENA. Czyż tylko konieczny wam typ haremówki.
REDAKTOR. Jeśli mamy być szczerzy.
FILA. Za dużo was tu chudych aby mogła być mowa o szczerości.
KOBIETA WYŻSZA. Nie chudych, ale szczupłych.
FILA. Nie mówi się teraz kobieta chuda, tylko kobieta szczupła.
RENA. Fausse maigre.
FILA. Aby ocalić reputację.
RENA. A pan, panie profesorze?
HALSKI. Mój typ — to Wiktorja Colonna.
CZŁOWIEK BOGATY. Nieziszczalne.
HALSKI. Przeciwnie — pani Rena!
WSZYSCY. O!
HALSKI. Niech się pani obrazi.
RENA (spokojnie). Za co?
HALSKI. Powiedziałem — rozpustnie.
RENA. O! plecy! nie odpowiadam za wyraz moich pleców tylko za moje postępki. Pan się uśmiecha.
HALSKI. Trzeba mieć wiele sprytu aby okazać tyle skromności, ile jej trzeba.
RENA (wyniośle). To też nie obnażam więcej pleców tylko do łopatek.
HALSKI. Na Madagaskarze kobieta umarła by ze wstydu, gdyby ją zmuszono pokazać plecy aż do łopatek.
RENA. Siła nawyknienia.
REDAKTOR. Patrząc z mego oświetlenia pani Rena raczej przypomina typ pani Rekamier.
HALSKI. Może! — gdyż wykwint skromności a zatem kłamstwa.
FILA. Przez to typ niższy.
KOBIETA WYŻSZA. Darujcie. Kłamstwem pani Rekamier był Chataubriand.
HALSKI. A powodem jej braku skazy historycznej opór Napoleona.
RENA. Słuchając tak z boku możnaby sądzić, że niema kobiet cnotliwych.
POSEŁ DO PARLAMENTU. Byłoby zaprzeczyć waszemu istnieniu.
HALSKI. O! czyżby!
WSZYSTKIE (z wyjątkiem Fili). Jakto? Czyżby?
HALSKI. Tem gorzej dla was Ninon, que fait tu de la vie?

(Patrzy bystro na Rene).

KASWIN (u stóp Reny). Ninon! Ninon! co robisz z życiem twem?
WSZYSCY MĘŻCZYZNI. Ninon! Ninon! co robisz z życiem twem?
PANNA UŚWIADOMIONA (cienkim głosikiem). Ja czekam.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Nie może być piękniejszego życia jak moje. Wszelkie rozkosze narzeczonej i...
FILA. Czy mąż po panią dziś przyjedzie?
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Naturalnie. Jak zawsze po swoim klubowym bredgu’u.
FILA. Wierzę, iż życie pani nie pozostawia nic do życzenia.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. W tem mądrość życiowej wiedzy prawda redaktorze!
FILA. Sądzę, że redaktor miał by co do tego powracającego z bridge’a męża pewne zastrzeżenie.
RENA (żywo). Nie, moi panowie, wiedzą na jakim punkcie zatrzymać im się należy.
HALSKI. Punkt ów jest rzeczą zupełnie indywidualną.
KOBIETA WYŻSZA. Rasa, wychowanie, urodzenie, kultura... sprowadza ten punkt do jednego mianownika.
FILA. Wtem by należało dać głos tym panom.
CZŁOWIEK BOGATY (do panny uświadomionej). A ja pani mówię jako koneser, niech pani robi wszystko co można aby utyć. Wtedy będzie pani tym typem, który my nazywamy szampańskim.
HALSKI. Podkreślony cnotliwą kokieterją, bo to wabi.
PANNA UŚWIADOMIONA. Tego się nie wyzbędę.
FILA. Ciągle się zajmujecie nami kobietami czy nie sądzicie, że to was nudzi? Pomówmy o typie męzkim, który jest uosobieniem piękności. Zaraz posłyszymy słuszne zdanie „mężczyzna nie potrzebuje być pięknym.“
HALSKI. Przynajmniej nie z moich ust.
FILA. Bo pan jesteś wystarczająco ładny, ale inni? Prawda moje panie, mężczyzna musi być piękny (milczenie — śmiejąc się). Znaczące milczenie i spadek humorów. A ty Reno? zdaje mi się, że nie jesteś obowiązana milczeć.
RENA (niedbale). Och! mój typ!
HALSKI. Voila — pani typ.

(Chwilę mierzą się oczami wszyscy z zaciekawieniem patrzą się na nich).

RENA (do Kaswina). Mały proszę cię zadzwoń na Michała.

(Kaswin dzwoni otwierają się drzwi wchodzi Michał piękny i rosły, uśmiechnięty).

MICHAŁ. Jaśnie pani dzwoniła?
RENA. Poodbieraj od tych pań filiżanki.

(Michał kolejno odbiera filiżanki, które mu kobiety oddają uśmiechnięte mimo woli; Michał zbliża się do człowieka bogatego, który jest w złym humorze).

CZŁOWIEK BOGATY. Nie trzeba ja sam.
RENA (do pań). Avez vous assez vu? Możesz odejść.

(Michał odchodzi. — Ponownie wstali i gromadzą się razem przy fortepianie).

FILA. Fronda!
KOBIETA WYŻSZA. Zapewne jednak inteligencja, rozum, dystynkcja.
FILA. Zdolności parlamentarne. Na razie jednak poraziło Wam mowę.
HALSKI (do Reny). To było śmiałe, co pani zrobiła.
RENA (niedbale). Nie sądzę. W każdym razie w rodzaju pana. Otwarte.
HALSKI. Brutalne.
RENA. Och! powiedz pan trywialne.
PANNA UŚWIADOMIONA. Czy dziś nie będzie kabaretu?
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Ani gabinetów?
RENA. Ależ i owszem! Należy tym panom dać pole... do rewanżu... Mały podaj Ropsa.

(mężczyźni zbliżają się Kaswin podaje album rysunków Ropsa i trzyma go otwarty przed Reną — klęcząc).

REDAKTOR. Na czem się zatrzymaliśmy?
RENA. Na coup de la jarebier Efekt podwiązki.
CZŁOWIEK BOGATY. Ula! Ula! będzie coś bajecznego.
KASWIN. A która z pań? która?
RENA. Wypada na ciebie, Jadziu!
KOBIETA WYŻSZA. Nie jestem przygotowana.
KASWIN (do Reny). Lala sama... lala nasza...
WSZYSCY (z wyjątkiem Halskiego i Fili). Tak. tak! Rena — Rena.
RENA. Ależ ja już tyle razy ilustrowałam wam Ropsa. Zresztą dobrze. Improwizuj pan. (do człowieka bogatego) orkiestrę niewidzialną.
PANNA UŚWIADOMIONA. Szumana.
CZŁOWIEK BOGATY. Doskonale.

(Rena i Kaswin ustawiają stół w formie estrady na nim taburet. Rena siada na taburecie).

REDAKTOR. My zaś zagramy Hamletów.
KOBIETA WYŻSZA. Gdzie Ofelje? Czy my?
POSEŁ DO PARLAMENTU. Po cóż pytanie.
PANNA UŚWIADOMIONA. Jakżem osamotniona!
REDAKTOR. Czekanie ma swój powab.
HALSKI (do Fili). Więc decyduje się pani?
FILA. Z rozkoszą. Za dwie godziny skoro elektryczność zgaśnie. Oto, drzwi do mego pokoju.

(pokazuje na lewo).
HALSKI. Trzeba tędy przechodzić?

FILA. Wejdę w porozumienie z Michałem.
HALSKI. Z... pięknym?
FILA. Widzę, że to pana ugryzło.
HALSKI. Mnie?
FILA. No... no...
HALSKI. Dam pani dowód jak mnie cała ta aferka nie obchodzi. Do widzenia.
RENA (na stole siedząc na taborecie do Halskiego). Niech pan przejdzie na tę stronę.
HALSKI. Celem?
RENA. Bo muszę według Ropsa siedzieć ku prawej.
HALSKI. Niech pani siedzi.
RENA (podrażniona). Czy sądzi pan, że w mym lustrze zobaczy pan lepiej?
HALSKI (podnosząc blacik lustrzanego stolika, który stoi obok niego). Nie pani! nie miałem tego zamiaru... ale na razie nie pragnę...
KOBIETA WYŻSZA. Jakże więc będzie?
HALSKI. Najprościej. — Rops będzie uszanowany, jego strona prawa. Ja zaś messieurs, madames, ukłony i...
RENA (porywczo). Pan odchodzi?
HALSKI. Najzupełniej.
RENA (z ironją). Idzie się pan przygotować do jutrzejszego wykładu?
HALSKI. Broń Boże! Zwykle moje wykłady i miłosne wynurzenia improwizuję.
CZŁOWIEK BOGATY. To niebezpieczne.
HALSKI. Jestem w tej sytuacji, że mogę sobie na to wszystko pozwolić... pani...

(kłania się przed Reną).

KASWIN. Niech pan nie odchodzi, to będzie śliczne.
HALSKI. Nie panie — to będzie raczej smutne — tak jak cała atmosfera panująca tutaj. Un cochon triste (Wszyscy się poruszają). No tak!... bezrogie melancholijne.
KASWIN (stawiając się). Proszę pana...
RENA (dotykając go końcem bucika). Pst! Cicho! Zapomniałeś mały pierwszym warunkiem — bezwzględna szczerość. Zresztą, ten pan wyznaje bezrogie wesołe.
HALSKI. Przynajmniej niech się wesołością uniewinni.
RENA. Tak — wszystko — otwarcie...
HALSKI. Wszystko albo nic — moja dewiza.
RENA (wyniośle). Wszystko tylko nie to! moja dewiza!
HALSKI. Szkoda!
RENA. Wierzę.
HALSKI. Dla pani.

(z ukłonem wychodzi).
PANNA UŚWIADOMIONA. Dzięki bogu, że poszedł karawaniarz!

REDAKTOR. Zaczynajmy!
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW (zrywa się do Fili). Czy niema pani korespondentki i ołówka?
FILA. Przyniosę.

(Wychodzi do swego pokoju).

REDAKTOR. Na co pani korespondentka?
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. To dla pana. Musisz pan do żony napisać, ja sama wrzucę wracając do domu.
REDAKTOR (całuje ją po rękach). Jesteś aniołem.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Nie, mam tylko serce.

(Człowiek bogaty zaczyna grać, Kaswin klęczy).
KASWIN.

Podwiązeczka, kwiat cudny, filuterne ptaszę
Ona — wróżka nadobna z uniesień cieplarni
Zdradzi nam grzeszki wszystkie i figielki nasze
Któreśmy hodowali na miłosnej darni.
Zdradzi nam, już zdradziła, jak się rodzi księga
Jest skład welinowy i formacik wązki,
A co wewnątrz, to po za wolne żarty sięga
A tytuł będzie — żywot i dzieła podwiązki.

FILA (która wróciła z kartą i ołówkiem). Służę pani.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Dzięki. (do Redaktora). Pisz pan!
REDAKTOR. Niech pani dyktuje.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW (dyktuje). Droga żono! już kilka dni nie pisałem lecz zajęcia.
CZŁOWIEK BOGATY. Marion.

(Z Szumana przechodzi w piosenki z początku sam śpiewa, przyłączają się powoli wszyscy tworzą wyjący, sentymentalny chór. Rena usiadła na fotelu u jej stóp Kaswin najwięcej się wydziera popijając szampana).

Marion! Marion!
U więziennych stoję krat. Wiem, czuję słyszę, że tam
Czeka na mnie z stryczkiem kat,
Marion! Marion!
Spłynęłaś cała krwią, za uścisk nasz gorący
Zapłacę śmiercią swą.

POSEŁ DO PARLAMENTU (porywa się nagle). Pokażę wam, jak się w Wiedniu tańczy tańca apaszów.
PANNA UŚWIADOMIONA. Ze mną, ja będę robić ulicznicę.
KOBIETA WYŻSZA (czule). Niech pan uważa — pan chory na serce.
POSEŁ DO PARLAMENTU. Upust temperamentowi! upust temperamentowi!

(porywa pannę uświadomioną, zaczynają tańczyć).
KASWIN (do Reny). Lalo! paluszki!
(Rena mu obojętnie podaje rękę).

MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW (Do Redaktora). Tak... podpisać twój kochający mąż — Edziuś.
REDAKTOR (wdzięcząc się). Jak? Jak?
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Edziuś... a to... (szybko całuje go w kark). Za nagrodę.
REDAKTOR. Och pali.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW (radośnie). To dobrze.
POSEŁ DO PARLAMENTU (roztańczony krokiem kankanowym).

Marion! Marion!
Gdy błyśnie wreszcie dzień
Na progu mojej celi

KOBIETA WYŻSZA. Pan zachrypnie!
POSEŁ DO PARLAMENTU (j. w.))

Stanie twój blady cień...
Pójdziemy oboje wraz...

KASWIN (do Reny). A ja? lalu! A ja? (śpiewa)

Weźmiemy krwawy ślub
Śmierć stułą złączy nas
U szubienicy stóp.

RENA. Nie! nie chcę!
FILA. Chodźmy do jadalni dojemy trochę kremu.
KASWIN. Prawda! Bo mi się jeść chce.

(wszyscy idą do jadalni, przez długą chwilę słychać śmiechy, otwierają się drzwi przedpokoju i widać mężów rozbierających się z futer przy pomocy Michała).


SCENA CZWARTA.
MĘŻOWIE.
ஐ ஐ
(wchodzą rozglądając się).

I MĄŻ. Służący powiedział, że jeszcze wszyscy są.
II. MĄŻ. Może nie widział kiedy wyszli.
I. MĄŻ. Prosiłem żeby pan prędzej nie wyszedł.
II. MĄŻ. Cóżem winien, że bridge tak długo trwał.
I. MĄŻ. Jakieś krzesło.

(siada).

II. MĄŻ. Słyszę w jadalni — jakieś śmiechy może tam są.
I. MĄŻ. Czekajmy.
II. MĄŻ (zrezygnowany). Czekajmy. A może iść do jadalni.
I. MAŻ. Ja za nic. Niuńcia nie lubi, aby być niedyskretnym.
II. MĄŻ. Jadzia także.
I. MĄŻ. Czekajmy.
II. MĄŻ. Czekajmy.

(śmiech — Rena powraca).

RENA. A... panowie tu? Niuńcia! Jadzia! mężowie!
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW (wychodzi z jadalni). A kuku!
I. MĄŻ (całuje wyciągniętą rękę). A kuku! przepraszam, że się spóźniłem.
MĘŻATKA BEZ PRZESĄDÓW. Naturalnie bridge pierwszy niż żona.
KOBIETA WYŻSZA i POSEŁ DO PARLAMENTU (Rena, Panna uświadomiona, Człowiek bogaty, Redaktor wyszedłszy z jadalni do męża). Już byłabym zmuszona prosić posła aby mnie odprowadził.
II. MĄŻ. Serdecznie jestem panu posłowi wdzięczny. Czy długo pan poseł zabawi?
POSEŁ. Jutro wracam do Wiednia.
KOBIETA WYŻSZA. Pan poseł pojutrze mówił że.
POSEŁ (n. s.). Na komisji... na komisji...
RENA (do mężów). Herbaty?
II MĄŻ. Dziękujemy, zabieramy żony i uciekamy.
MĘŻATKA (do I męża). Przepraszam pójdziemy jeszcze do jakiej knajpy.
PANNA UŚWIADOMIONA. Tam, gdzie się dzieją bezeceństwa.
CZŁOWIEK BOGATY. Ależ naturalnie.
KOBIETA WYŻSZA (do Reny). Ty z nami?
RENA. Nie, nie jestem usposobiona. Gdzie Fila? Gdzie Kaswin?
MĘŻATKA (ubierając płaszcz). Pilnuj się — ta Fila to ci wszystkich adoratorów poodbiera.
RENA. Niech odbiera. Zawsze się tego dość znajdzie!
I. MĄŻ (do żony cicho). Zgrałem się — nie mam ze sobą pieniędzy.
MĘŻATKA (cicho). Cóż stąd — redaktor zapłaci (do redaktora). Prawda redaktorze zafundujesz nam szampan!
CZŁOWIEK BOGATY. Przepraszam — to moja rola! Jestem najbrzydszy i najstarszy więc ja płacę... i proszę do mego automobilu.
KOBIETA WYŻSZA (w płaszczu). Nie zmieścimy się.
CZŁOWIEK BOGATY. Dorożki stoją opodal, ale panie ze mną.
MĘŻATKA. Mężowie siądą do dorożki. Tak, tak!
WSZYSCY (prócz Reny). Tak za karę się spóźnili.
CZŁOWIEK BOGATY. Damy najwyższą szybkość...
PANNA UŚWIADOMIONA. Mój drogi panie przejedź pan kogo.
CZŁOWIEK BOGATY. A będzie mnie pani kochać?
PANNA UŚWIADOMIONA. Szalenie!

(wychodzą śmiejąc się, krzycząc i hałasując najpierw mężatka, za nim mąż).

MĘŻATKA (oglądając się). Pan z nami! proszę! redaktorze!
KOBIETA WYŻSZA. Podaj mi pan rękę.. (do męża). Ty weź moje boa — a nie zgub

(trójka druga),

PANNA UŚWIADOMIONA. Prędzej, prędzej. Ja siadam koło pana!
CZŁOWIEK BOGATY. Ależ tak, tak.

(wychodzą.) — Fila i Kaswin wchodzą z jadalni. Rena niezadowolniona patrzy na nich z pod zmarszczonych brwi).


SCENA PIĄTA.
RENA — FILA — KASWIN.
ஐ ஐ

RENA. Coście tam robili?
FILA (skromnie). Jedliśmy krem.
RENA. Nie lubię skoro dzieją się u mnie rzeczy nieprzyzwoite.
FILA. Patrzcie! Nie wiedziałam o tem!
RENA. Skoro wiesz, zechcesz się do tego zastosować.
FILA. Czy chodzi ci o cnotę moją, czy o cnotę tego młodzieńca.
RENA. Przedewszystkiem chodzi mi tu o mnie samą. Nie chcę, aby osoby, które ztąd wyszły miały złe wyobrażenie o moim domu.
FILA. Czy ci o te panie chodzi? Zaręczam ci, że były same tak mile zajęte, iż nie miały czasu gorszyć się, że my dojadamy krem w jadalni.
KASWIN. Lalu! Jak cię kocham takeśmy krem tylko jedli.
RENA (rzucając się na fotel). Ach! zresztą jest mi obojętne! (patrzy tępo przed siebie). Nudzę się,
KASWIN (klęka przed nią). Lalu!
RENA (nagle patrzy na niego jakby budziła w sobie gwałtem pewne uczucia zimnej zmysłowości). Ty jesteś wcale ładny mały.
KASWIN (głupio). Tak mówią.
RENA. Oczy masz nie złe i zęby. Uśmiechaj się.

(Kaswin śmieje się. — Rena pochyla się ku niemu z rozchylonemi ustami).

KASWIN (osuwa się prawie omdlony). Och!
RENA (jakby ciesząc się tym widokiem). To dobrze.
FILA. Przyznam się — że kiedy jadł krem, to nie zemdlał.
RENA. A teraz niech mi pozdejmuje pierścionki — niech mi rozbierze rączki.
KASWIN. Tak... tak...

(zaczyna się powolne zdejmowanie pierścionków, Fila gra coś cicho jedną ręką na fortepianie).

RENA (da Kaswina). Łaskoczesz mnie.
KASWIN. Już jedna rączka rozebrana może iść spać.
RENA. Ułóż ją do snu.
KASWIN. W bu-du-ar-ku! (układa pieszczotliwie rączkę Reny i otula miękko szalem gazowym). Do-do-enfant-do...

(Rena, kołysząc się na fotelu patrzy na Kaswina z pod przymkniętych rzęs).

RENA. Ładny jesteś mały — coraz ładniejszy.
KASWIN (namiętnie cicho). Bo kocham.
RENA (ostro). Zakazuję takich słów. Zapominasz się do kogo mówisz.
KASWlN (pokornie). Przepraszam — ale ja naprawdę głowę tracę.
RENA (po chwili). Idź tam do mego pokoju sypialnego przynieś mi flakonik, który stoi na stoliku przy łóżku.

(Kaswin wychodzi obcierając pot z czoła).

FILA. Dlaczego to robisz Reno?
RENA. To jest bez konsekwencji.
FILA. Tem gorzej.
RENA. Według twej moralności. Według mojej nie może być inaczej.
FILA. Jeśli rzeczywiście masz ten szósty zmysł, który ludzie nazwali moralnością, to nie powinno być wcale.
RENA. Trudno nie mogę żyć jak zakonnica.
FILA. Egoizm i moralność.
RENA. W każdym razie pełen poświęcenia. Umiem się zwalczać.
FILA. A może nie jesteś w stanie inaczej.
RENA. Mylisz się najzupełniej. Tylko widzisz są nawet i w zmysłowości pewne arystokratyczne stany. Otóż w tych stanach tkwię ja...
FILA. Najarystokratyczniej byłoby w takim razie — nie potrącać nawet o najlżejsze struny.
RENA. To byłoby zbyteczne. A przytem nie miałabym co zwalczać, gdybym ciągle była martwą.
FILA. Popatrz mi w oczy i powiedz czy czynisz to dla nadania sobie piękna czegoś bez zmazy.
RENA. Sądzę.
FILA. A ja sądzę przeciwnie.
RENA. Idź! lepiej zobacz co on tam tak długo w sypialni robi.
FILA. Po co go tam wysłałaś?
RENA (śmiejąc się). Aby nacieszyć się głupią miną, jaką będzie miał, gdy stamtąd wyjdzie.
FILA (patrząc przez drzwi). Klęczy przed twoim łóżkiem i całuje koronki prześcieradeł.
RENA. Idjota! A pali się tam różowa lampa.
RENA. Zawołaj go.
FILA. Puść ty go już do domu.
RENA. Ani myślę! (woła). Mały! mały!
FILA (idąc na lewo). Szczególna zabawa!
RENA. Skoro nie mogę inaczej.
KASWIN (wchodzi z sypialni). Oto flakonik.
RENA. Chodź tu! klęknij! tak! (naciera mu usta perfumami). Będzie ci się zdawało, żeś mnie pocałował.
KASWIN (osuwając się do jej stóp). Reno!
RENA (pochylona nad nim). Tak — pocałował w usta.
KASWIN (zrywając jej z nogi pantofelek, całuje go). Reno! Reno! litości! łaski! ja oszaleję.

(Rena kołysze się).

RENA. No już dosyć... połóż pantofelek i idź sobie do domu.
KASWIN (pół przytomnie). Reno ja tu zostanę.
RENA. Gdzie?
KASWIN (błagając). U ciebie! z tobą.
RENA (zrywając się). Idź stąd! Jak śmiesz? Co ci do głowy przychodzi?
KASWIN. Ależ ja oszaleję.
RENA. A to sobie szalej. Co mnie to obchodzi?
KASWIN. Ja ciebie ubóstwiam, (bełkoce). Kocham! u twoich nóg...
RENA. Brzydki jesteś! teraz jesteś brzydki!
KASWIN (j. w.). Nieprawda! ja jestem ładny... tylko ja ciebie kocham! ja nie pójdę!
RENA (biegnie na balkon). Ależ on płacze to ohydne! Filo proszę cię!
FILA (wychodzi z balkonu). Co?
RENA. Coś mu się stało — nie wiem — czego chce! wyrzuć go! (wchodzi na balkon i pokazuje się jeszcze). A odbierz mu pantofel — bo to nowe wczoraj kupione...

(znika).


SCENA SZÓSTA.
FILA — KASWIN.
ஐ ஐ

FILA (macierzyńsko do Kaswina wciąż klęczącego). A pan niech wstanie nos obetrze — i oczy — odda pantofel, bo to od pary — nowej i wczoraj kupiony — tak (chce odebrać mu pantofel i ociera oczy). Tak — wody proszę się napić (daje mu wody) i przyjąć odemnie małą nauczkę. Proszę się nie wdawać z kobietami.
KASWIN (podejrzliwie). O kim pani mówi?
FILA. Pan wie.
KASWIN. Jeżeli o Lali — to proszę tak nie mówić bo pani Rena to anioł to ideał — to wszystko... tylko ja jestem zwierzę, bydle gruboskórne. Obraziłem ją, a ona nie dała do tego żadnego powodu.
FILA. No... no... żeby tak żadnego..
KASWIN. Tak — żadnego. Tylko ja upiłem się i postąpiłem nikczemnie.
FILA. No tak — to wiadomo.
KASWIN. Okropność! nalewa sobie kieliszek szampana i pije, nagle porywa się. Pójdę ją przeproszę.
FILA. O co to nie! zacznie ją pan przepraszać...
KASWIN (dobrze cięty). Pani nie jest w stanie odczuć ani zrozumieć takiej kobiety, jak Rena...
FILA. A pan wypij jeszcze kilka kieliszków szampana, to ją jeszcze lepiej zrozumiesz.
KASWIN. Czy pani myśli, że ona mi przebaczy?
FILA. Myślę — tylko oddaj pantofel, bo będzie zła.
KASWIN. Chciałem go wziąść na pamiątkę.
FILA. W przedpokoju są jej stare kalosze. Niech się tem ten swój szał romantyczny zadowolni.
KASWIN. Nie chcę kaloszy.
FILA. Oddaj pantofel.
KASWIN (ponuro). Ma pani ten pantofel. (pije szampana całując pantofel). O Reno! boska Reno! (nagle). Szał mnie ogarnia. Czy pani to rozumie?
FILA. Najzupełniej... Dziwię się, że tak umiarkowanie.
KASWIN. To jest kobieta boska, i jak zbudowana. Czy pani kiedy widziała cudniej zbudowaną kobietę?
FILA. Widziałam.
KASWIN. Kogo?
FILA (skromnie). Siebie.
KASWIN. O! O! właśnie!
FILA. A właśnie, że właśnie! A pan idź już stąd — późno.
KASWIN (pijany). Boże, ja stąd muszę iść!...
FILA (prowadząc go do drzwi). Koniecznie... Koniecznie... Michale... podaj panu palto!... (Michał się zjawia w przedpokoju). I odprowadza panicza do dorożki.
KASWIN (ubierając się w futro). Nietrzeba ja pójdę sam.
FILA. No! no! lepiej z Michałem!

(obaj wychodzą).

FILA (wraca, idzie ku drzwiom). Już poszedł, kazałam Michałowi, aby go wsadził do dorożki..

SCENA SIÓDMA.
FILA — RENA.
ஐ ஐ

RENA (Wchodzi na scenę). To zbyteczne.
FILA. Wyszedł zgorączkowany, pijany w dodatku.
RENA. Wstrętne przecież to zwierzęce.
FILA. Czy on temu winien.
RENA. Kto? może ja?
FILA. Tak jest, ty. — I ostrzegam cię — uważaj, bo to może się źle skończyć.
RENA. Z takim młokosem?
FILA. Właśnie z takim młokosem. Młodość w sprawach miłosnych to bandyta.
RENA. Nie boję się. Nic mi nie zrobi.
FILA. Ale — sobie.
RENA. A to! a to niech się zabije.
FILA. Miły masz charakter. Kobieta z ciebie w każdym calu.
RENA. Dumną z tego jestem.
FILA. No, wiesz, często z tej kobiecości niema czego być tak dumną. Nie idziesz spać?
RENA. Nie jeszcze. Nie jestem śpiąca. Mam ochotę porozmawiać z tobą (siada na bujającym fotelu). Siadaj także.
FILA. Już późno.
RENA. Żałuję, że nie poszłyśmy z niemi do knajpy. Byłybyśmy przebumblowały do rana.
FILA (siada naprzeciwko Reny w drugim fotelu). Ja znieść tego życia po knajpach nie mogę. Jest w tem wielki zanik godności.
RENA. Frazesy! każdy wie kim jestem i to że mi nic zarzucić nie można.

(wchodzi Michał).

RENA. I cóż zrobiłeś z panem Kaswinem?
MICHAŁ. Wsadziłem do dorożki.
RENA. Pojechał do domu?
MICHAŁ. Nie proszę jaśnie pani kazał się zawieść do Casino de Paris.
RENA (zrywając się). Gdzie? gdzie?
MICHAŁ. Do Casino de Paris.
RENA (śmieje się spazmatycznie). Oto masz! oto masz to złe zakończenie. Casino de Paris... i kokotki.
FILA. Kaswin ma dwadzieścia lat.
RENA. Wszystko jedno gdyby kochał mnie na prawdę nie zakończyłby tej nocy w Casino de Paris Uf... gorąco.

(biegnie do stolika lustrzanego podnosi płytę wyjmuje puder i puszek pudruje twarz, szyję,, śpiewając).

Marion, Marion, Marion!
Czy widzisz w dali słup
Na słupie tym zawiśnie
Kochanka twego trup.

(Michał sprząta i patrzy na Renę — Fila siedzi na fotelu i obserwuje oboje).

RENA. Chciałabym żeby go tam jaki sutener pchnął nożem, albo żeby głowę rozbili. Michał! podaj mi gazowy szal, co tam leży na fotelu.
FILA (biorąc z ręki Michała szal). Ja podam i niech Michał wyjdzie.

(Michał wychodzi. — Rena wraca na swoje miejsce, zapala papierosa, zakłada nogę na nogę. Fila siedzi naprzeciw niej.

RENA. Cieszę się, że ten mały pojechał pomiędzy kokotki — bo to dowodzi, iż mogę mężczyzn doprowadzić do szaleństwa.
FILA. Takiego Kaswina nie wielka sztuka.
RENA. Robisz aluzję do Halskiego.
FILA. Może.
RENA. I dumna jesteś że...
FILA. Z niczego nie jestem dumną. W sprawach miłości rządzi przypadek.
RENA (z zaciętemi ustami). Wymawiasz słowa miłość odnośnie do Halskiego.
FILA. Szanuję cię zanadto abym miała wymówić tu inne słowa.
RENA. I dobrze robisz, Halski jest zwierzęciem — jak Kaswin.
FILA. Więc sądzisz, że ja względem Halskiego gram tę rolę, co Casino de Paris względem twego Kaswina.
RENA (spokojnie). Och! poniekąd.
FILA. Nie obrażam się, choć zaznaczam, że w swej pysze z powodu swej nieskazitelności posuwasz się trochę zadaleko.
RENA (oschle). Nie jestem pyszną, lecz konstatuję fakt. Ty zadawalniasz się chwilą, ja żądam całego życia od mężczyzny. Nic więc dziwnego, że tobie przychodzi z większą łatwością pozorne zwycięstwo. Przytem broń której używamy rożni się zasadniczo. Ty wojujesz otwarcie ja zaś hołduję zasadom Stendhala. Skromność jest córką dumy i przysparza kobiecie więcej rozkoszy intensywniejszych, bo dozwolonych.
FILA. Tak — skromność, ale nie pruderja. Zresztą moja droga — ty i skromność?
RENA (porywczo). Spodziewam się. Co masz do zarzucenia. Od chwili mego rozstania się z mężem opinja moja jest nieskalana. Dbam o nią więcej niż o życie. Halski wie o tem i dlatego zachowuje się względem mnie inaczej niż względem ciebie.
FILA (spokojnie). To dlatego, że ja na niego działam, a ty nie działasz.
RENA (porywa się z miejsca). Ja nie działam?
FILA. Tak jest. Gdyby tak było — Halski by nawet i ołtarz połknął, aby dojść do celu. Ale naprawdę czas iść spać u was w mieście tak się późno spać idzie — my na wsi mamy inne przyzwyczajenia.
RENA. Pilno ci jakoś dziwnie. Jeszcze słowo. Czy sądzisz że ty jesteś na prawdziwej drodze?
FILA. Sądzę że popełniasz błąd ten sam co świat cały, mięszasz rzeczy erotyczne z etycznemi. Wtedy można by jakoś przejść z życiem i pędem naturalnym do porozumienia. Tak — kobiety tego co ty kroju będą zawsze kręcić się w błędnem kole. Zresztą — powiem ci jedno. Ty nigdy nie byłaś właściwie w objęciach prawdziwego mężczyzny. To, co się nazywało twoim mężem, było tylko nędzną męzkości imitacją. Tak — jesteś broszką tą ociemniałą — która intuicją prawi o kolorach. Idź spać — w świetle swej różowej klasycznej lampy i rozmyślaj przed zaśnięciem nad tem, co powiedziałam. Bonne nuit.

(przesyła jej ręką pocałowanie i wychodzi do swego pokoju)

SCENA ÓSMA.
RENA później MICHAŁ, FILA we drzwiach.
ஐ ஐ

RENA (stoi chwilę nieruchoma wreszcie rzuca papierosa i dzwoni — wchodzi Michał). Poustawiaj krzesła ja sama zgaszę elektryczność.

(wychodzi na balkon — Michał sprząta, Fila uchyla drzwi od swego pokoju).

FILA (we drzwiach). Michał!
MICHAŁ. Słucham!
FILA (cicho). Niech Michał zgasi światło w pokoju i drzwi wchodowe zostawi otwarte i proszę iść spać. Jeżeliby kto przyszedł... bo... tu ktoś zapomniał książki... to niech Michała to nie interesuje... ja się jeszcze nie kładę. Ja to sama załatwię. Rozumie Michał?
MICHAŁ. Rozumiem.

(Michał się kłania, Fila znika z balkonu, wraca Rena).

RENA. Michale!
MICHAŁ. Słucham Jaśnie pani!
RENA. Niech Michał wyjdzie ostrożnie na balkon i zobaczy kto tam stoi po drugiej stronie ulicy.

(Rena gasi światło, na scenie ciemno, Michał wychodzi na balkon i patrzy ze drzwi).

MICHAŁ. Proszę jaśnie pani to pan profesor Halski.
RENA. A! (po chwili). Niech Michał idzie spać i cokolwiek będzie się działo, proszę się nie pokazywać... Tu ktoś zapomniał...
MICHAŁ. Książki, proszę jaśnie pani.
RENA. Tak... może wrócić — ja sama to załatwię... Proszę iść.

(Michał wychodzi. Rena idzie do okna, patrzy na ulicę wreszcie odchodzi, grozi palcem w stronę drzwi Fili i wychodzi do swego pokoju. Gdy wyszła, wchodzi szybko Fila w leciuchnym peniuarze, pantofelkach niesie w ręku świecę przyćmioną różowym abażurem, biegnie do drzwi wejściowych, konstatuje że są otwarte i wraca do siebie. Gdy wróciła drzwi do pokoju Reny otwierają się, wchodzi Rena w leciuchnym peniuarze w pantoflach na bosych nogach, z włosami rozrzuconemi, w ręku trzyma świecę przyćmioną różowym abażurem. Biegnie do drzwi Fili, zamyka je na klucz. Klucz wyjmuje i chowa za gors. Potem cofa się do swego pokoju zostawiając drzwi otwarte swej sypialni tak, że różowy pas światła pada na scenę oświetlając niektóre sprzęty).


SCENA DZIEWIĄTA.

HALSKI, później RENA.

ஐ ஐ
Halski wchodzi cicho, szybko i kieruje się ku drzwiom Fili podchodzi puka cichutko, milczenie — probuje wejść — drzwi zamknięte staje zdziwiony i znów chwyta za klamkę. W tej chwili we drzwiach swej sypialni staje Rena wyniosła, oświetlona różowym światłem, przeświecającem przez jej rudawe, rozrzucone Tycjanowskie włosy).

RENA (wyniośle). Napróżno łaskawy panie. Drzwi zamknięte, a klucz u mnie.
HALSKI (zmieszany). Pani? Pani jeszcze nie śpi?
RENA. Nie śpię, jak pan i ta pani. Lecz z innych powodów. We mnie nie nurtuje w tej chwili żadne bezrogie, ani smutne, ani wesołe. Ale istnieje we mnie pragnienie, aby szanowano mój dom i mnie przez to samo. Do tego zdaje mi się mam prawo.
HALSKI (przychodząc do równowagi). Nikt pani nie uchybia. Sprawa ta wyłącznie kuzynki pani. Jej chciałem uchybić zakradając się tutaj bez jej woli i wiedzy.
RENA. Daj pan jeszcze na to — słowo honoru. Cała komedja będzie wtedy kompletna. Ja mam jednak inne o tem pojęcie. Pan jesteś tu z jej wolą i wiedzą.
HALSKI (zmieniając ton). A gdyby nawet. Jesteśmy oboje swobodni i dość silnie ugruntowani moralnie, aby rozporządzać sobą.
RENA. Ponieważ Fila jest wdową, czy pan masz zamiar się z nią żenić. No... bądź pan szczery i honorowy, jeżeli tak — oto klucz od jej sypialni — proszę — czekam.
HALSKI. Skoro pani żąda szczerości, będę szczery — nie myślę się żenić ani z kuzynką pani, ani z nikim. Nie znam kobiety dość godnej tak wysokiego miana panien jest dość ale ich nieskazitelność jest musowa więc niema waloru. W imię kobiety nie wierzę.
RENA. Zbyt śmiało wobec mnie. Czy mnie pan nie wierzysz?
HALSKI. Jeżeli pani jest cnotliwą, to zapewnie dlatego, że nie zdarzyła się pani prawdziwie burzliwa sposobność, która by odebrała pani wolę i siłę.
RENA. A czy nie dowód, to koncentracji całej woli i siły, aby unikać takich sposobności.
HALSKI. To się na nic nie zda. Takie sposobności nalatują wichrowo same wyłaniają się nagle gdzieś z ciemności nieoczekiwanie i druzgocą.
RENA (wyniośle). Nie mnie — mnie nic zdruzgotać nie jest w stanie.
HALSKI (patrzy na nią przeciągle). Pani źle wybrała z grzechów głównych pychę. A tam są o wiele bardziej pociągające i przyjemniejsze grzeszki.
RENA. Zostawiam je panu.
HALSKI. Jeżeli mam koniecznie śmiertelnie grzeszyć, to wolę rozkosznie.
RENA. Znów to słowo: rozkosz, z przed dwudziestu laty wyszłe z mody efekty.
HALSKI. Co piękne i podstawowe z mody nie wychodzi. Kwiaty mają zawsze tę samą woń, ryk burzy ten sam ton — jęk rozkosznych westchnień ten sam dźwięk. Tylko co jest sztuką zmienia się. I piękność kobiety jest zawsze ta sama w pewnych cudownych chwilach. Patrzę na panią obecnie i myślę jak cudownie jak bosko mieniłaby się pani pod wpływem miłosnych wrażeń.
RENA (osuwając się na kanapę). Sądzi pan byłabym do tego zdolna?
HALSKI (zbliża się do niej). Jak każda kobieta przeznaczona do miłości. A pani jesteś nią od stóp tych różowych — do tej głowy wyniosłej, dumnej, a o pocałunki się proszącej. O pocałunki nie banalne. (pochyla się do jej szyi). Pozwól, niech cię przekonam, jakąż cudną kochanką była byś Reno..! O! (chwila milczenia — cicho namiętnie) Wszak dana ci została piękność od natury. Rena, Rena... cudowna jesteś... kocham cię. Nie odwracaj głowy... płomienie po tobie grają... drżysz cała.
RENA (cicho). Tak.
HALSKI. Reno bądź moją!
RENA. Chcę tego, pragnę i ja...
HALSKI. Otwarcie, szczerze, bez zastrzeżeń.
RENA (przytomniejąc). Czy to cały pana repertuar?
HALSKI. Co? co?
RENA (nagle chłodna i spokojna wstaje idzie na prawo ku fortepjanowi). Pan daruje, panie profesorze — ale nie wszystkie kobiety, pod jedną linję pociągnąć się dają...
HALSKI. Tak się skończyć nie może.
RENA. Nie skończy się nie, bo się nic nie zaczęło.
HALSKI. Kobieto źle mówię chyba nie jesteś kobietą.
RENA (pudrując się). Przeciwnie, jestem kobietą ale uczciwą. Widocznie ten genre panu nie znany. Zresztą, przed chwilą powiedziałeś sam, że nie wierzysz, aby istniała kobieta godna nazwy twej żony.
HALSKI. Co najsmutniejsze to to, że pani się zdaje, iż pani triumfuje.
RENA. Nie, triumf był dość słaby — pan nie byłeś na serjo wzięty.
HALSKI. Głupio, ale byłem.
RENA. Cieszy mnie to, ale ja za to nie byłam.
HALSKI. Śmiem wątpić.
RENA. Stajesz się pan w obronie swojej, zuchwały. Że nie byłam wzięta, najlepszy dowód spokój mój w tej chwili — a co do pana — to rzeczywiście o wzięciu pana świadczy pana głos zmieniony.

(patrzy na niego z pod przysłoniętych rzęs i śmieje się ironicznie).

HALSKI (cicho namiętnie). Reno!
RENA. Proszę tylko nie rozpłacz się pan czasem bo i to podobno do programu żywiołowej namiętności należy.
HALSKI (nagle chłodny). Ma pani rację drwiąc ze mnie. Gram w tej chwili prawie śmieszną rolę. Ale rzeczywiście stoję wobec zagadki. Kobiety negującej cel, dla którego stworzoną zostało jej istnienie.
RENA. To pan raczej negujesz, że nawet w chwili zapomnienia jest jeszcze u nas coś godnego uczczenia.
HALSKI. Tak... buntuję się przeciw rzeczom idącym wbrew instynktom. Ja i pani — dwoje normalnych, a zdrowych ludzi, swoboda zupełna, a my rozmawiamy, jak dwóch belfrów, którzy się w kwestji pustych dźwięków poróżnili i starają się nawzajem wtłoczyć w uniformy. To jest marne i śmieszne.
RENA. Być może. Ale niezwykłe i ma w sobie coś arystokratycznego w nastroju, a ręczę panu, że i Fryne dyskusją częstowała swych kochanków.
HALSKI. Fryne potrafiła urozmaicać gdakania dyskusyjne.
RENA. Żałuję, ale to przechodzi moje środki. Chciałam życzyć panu dobrej nocy — ale widzę — że lekki świt prześwieca. Więc raczej — dobrego dnia.
HALSKI. Odchodząc — muszę pani powiedzieć jedno — zaimponowała mi pani i wyrazić żal, że ja pani zaimponować nie mogłem.
RENA. Jednak.
HALSKI. I nie będzie mi to już nigdy dane, bo wyznaję że cnotę mogę podziwiać, ale niema ona dla mnie siły przyciągającej. Madame j’ai l’honneur.

(kłania się i wychodzi).

SCENA DZIESIĄTA.
RENA — FILA.
(Rena pozostaje chwilę nieruchoma, wreszcie biegnie do fortepianu, pije wodę, naciera wodą skronie, wreszcie prostuje się i podchodzi do drzwi, Fila otwiera je. Fila wpada, jest w peniuarze, wzburzona i zła.
ஐ ஐ

FILA. Czy to ty mnie zamknęłaś?
RENA (wyzywająco). Tak jest — ja!
FILA. Dlaczego to uczyniłaś?
RENA (śmieje się). Aby się przekonać, czy moja pruderja, jak mówisz równie silnie działa na Halskiego, jak twoja uświadomiona żywiołowość.
FILA. A! i przekonałaś się...

(zaczyna świtać).

RENA. Że o wiele silniej...
FILA (z szyderstwem). A więc?
RENA. Nie, nie, aniele, nie ciesz się z mego upadku. Oparłam się.
FILA. Oparłaś się?
RENA (triumfując). Tak!
FILA. Halskiemu?
RENA (śmiejąc się pół nerwowo, pół dziecinnie). Twojemu Halskiemu... O-par-łam się! O-par-łam się.
FILA. To musi drwić z ciebie?
RENA. Przeciwnie, powiedział, że mu zaimponowałam.
FILA. Zamiast imponować należało mu — uledz. — To bardziej wiąże.
RENA. Zostawiam to innym. Nie miej żalu do mnie, że ci weszłam na chwilę w drogę... ale... FILA (przerywa). Och! żalu! Mnie to nie przeszkadza, i moich zamiarów nie zmienia.
RENA. Jakto? nie byłabyś obrażona, iż Halski nie znalazłszy ciebie, zapędy swoje zwrócił ku mnie?
FILA. Ani trochę. Gdyby Halski prosto biegł ku tobie i szukał ciebie — to co innego. Ale on w braku mnie — enfin, to ty raczej winnaś się czuć obrażoną.
RENA (dotknięta). Ja się na to inaczej zapatruję.
FILA. Zadowolniona jednak jestem, że się tak stało. Poznałaś niebezpieczeństwo.
RENA. Tak — Tak — poznałam i potrafię jeszcze się bronić.
FILA (koło fortepjanu). Nie, teraz jeszcze tem łatwiej upadniesz (chwila milczenia). Już dzień. Czas, żebyśmy naprawdę spać poszły. Pa! lalu (odchodzi do swego pokoju i z progu:). A proszę, nie zamykaj mnie — ręczę ci, że on nie przyjdzie (po chwili) przynajmniej dzisiaj!

(Zasłona spada).
Koniec aktu I-go.
AKT DRUGI.
(Ta sama dekoracja, po południu. Michał wprowadza mężatkę bez przesądów ubraną w kostjum spacerowy i wielki kapelusz).
SCENA PIERWSZA.
MICHAŁ — MĘŻATKA.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Zaraz zamelduję. Jaśnie pani w swoim pokoju!
MĘŻATKA. Chwilę. Ja właściwie mam interes do Michała. Czy Michał sprzątając temu tydzień po kolacji, która miała tu miejsce, nie znalazł korespondentki napisanej ołówkiem?
MICHAŁ. Nie pamiętam, proszę jaśnie pani.
MĘŻATKA. Niech Michał sobie przypomni, kartka, zdaje mi się, że z taką kobietą nieubraną — tylko taki wąż...
MICHAŁ. Aha! To z grzechem proszę jaśnie pani.
MĘŻATKA. Tak z grzechem sztuka. Ale że to Michał wie... no... no... (Michał milczy uśmiecha się). Ile Michał ma lat?

(patrzy na niego przez face en main).

MICHAŁ. Dwadzieścia.
MĘŻATKA. Długo jeszcze Michał myśli służyć u pani?
MICHAŁ. Na wiosnę muszę stawać do wojska.
MĘŻATKA. Och! pocóż? Łatwo się uwolnić pani musi mieć przecież protekcję. Ja już nie jednemu dopomogłam, aby uwolnił się od wojska.
MICHAŁ. Lepiej odsłużyć.
MĘŻATKA. Zapewne, zapewne, a potem można jakieś miejsce woźnego, albo konduktora przy tramwaju. To przecież bardzo łatwo. (po chwili). Ja zawsze mogę dopomódz. Niech Michał pamięta.
MICHAŁ. Całuję rączki jaśnie pani.
MĘŻATKA. Tak... a teraz niech Michał idzie po korespondentkę. Może się gdzie znajdzie. Ja sama do pani zastukam.

(Michał wychodzi, idzie do drzwi Reny i stuka).


SCENA DRUGA.
MĘŻATKA — RENA.
ஐ ஐ

MĘŻATKA. To ja, Renusiu — ja.
RENA (w sypialni ziewając). Aa — kto?
MĘŻATKA. Niucia.
RENA. Czekaj chwilę — idę.

(wchodzi Rena w ślicznej domowej sukni ubranej futerkiem)

RENA. Ja się masz?... Jakżem śpiąca.
MĘŻATKA. Nie śpij po obiedzie. Utyjesz i stracisz linję.
RENA. E! wszystko mi jedno!

(rzuca się na otomanę).

MĘŻATKA. A to co za usposobienie? Melancholja?
RENA. Nie, ale jestem zniechęconą.
MĘŻATKA. Bo niema żadnego mężczyzny, poślij sobie po Kaswina.
RENA. Dziękuję. Nie lubię białego mięsa.
MĘŻATKA. A gdzie Halski?
RENA (ożywiając). Ach! to cała historja!
MĘŻATKA. Jaka? Jaka? czy coś tak tego?
RENA (śmiejąc się zagadkowo). I bardzo... tak... tego...
MĘŻATKA. No co? No co?

(wchodzi Michał z korespondentką na tacy).

MICHAŁ (do mężatki). Proszę jaśnie pani, czy to ta karta?
MĘŻATKA. Tak jest — ta karta. Ah! co za szczęście, że się znalazła. Dziękuję, dziękuję, Michałowi.

(Michał wychodzi).
MĘŻATKA (patrzy za nim). Nieoceniony ten Michał. I taki zgrabny.

RENA. Jeżeli ci się tak podoba, mogę ci go odstąpić.
MĘŻATKA (uszczęśliwiona). Och dziękuję! Poproszę męża, aby mi pozwolił od Bożego Narodzenia trzymać lokaja. To będzie zamiast gwiazdki. No tak u nas jest tylko pokojówka, a przyznasz, że to jest malporté.
RENA. Zapewne. Ale co to za kartka?
MĘŻATKA. Tydzień temu, tu u ciebie zmusiłam redaktora, aby napisał kartkę do Zakopanego... no... do niej...
RENA. Do żony.
MĘŻATKA. No tak! Nie pisał do niej — no nie wiem — sto lat — i tę kartkę miałam wrzucić sama dla pewności i zgubiłam... enfin jest... trochę brudna... ale to nic... odprasuję ją i wyczyszczę.
RENA. Najlepiej niech drugą napisze.
MĘŻATKA. Ale ty go nie znasz... On ma piórowstręt — on nigdy nie pisze.
RENA. Redaktor?
MĘŻATKA. On biedactwo głównie wycina. To doskonale robi. A! doprawdy, trochę zanadto zniszczona ta kartka. Co tu robić?
RENA. Czego ty się w to mieszasz?
MĘŻATKA. Moja kochana — kobieta winna przedewszystkiem mieć serce. Cóż ostatecznie ta kobieta winna, że on mnie kocha? Uczciwość mi nakazuje nie zapomnieć o niej. A przytem... (śmieje się) to zawsze dobrze robi skoro się daje dowód wielkości swego serca i jego szlachetności.
RENA. To zdaje się główne.
MĘŻATKA. Może... może... I to mam do ciebie prośbę. Redaktor tu przyjdzie po mnie ale mnie już tu nie będzie. Tymczasem ty zaczniesz go pytać o zdrowie żony — a potem tak delikatnie coś o mnie — że tak dbam — że tak szlachetnie.
RENA. Słowem parada cnoty.
MĘŻATKA. Tak... troszkę... On lubi te szlachetne struny. Zaraz się rozrzewnia i to go bierze. I powiedz, żeby Jej powiększył miesięczną przesyłkę — że ja niby tego pragnę.
RENA. Czekaj! tak zrobimy, powiem mu, że zrzekasz się szampana, że nie chcesz, aby tobie i twojej paczce fundował monopola, tylko, żeby te pieniądze posłał jej.
MĘŻATKA (uradowana). Ślicznie. Tembardziej, że teraz już tylko Kręcki będzie płacił. Wyobraź sobie, Kręcki tak się rozszalał w Marion, że oświadczył się o nią jej matce.
RENA. Jakto? przecież on ma żonę i pięcioro dzieci.
MĘŻATKA. To nic. Mówi, że się z nią rozwiedzie i da jej alimenty! Taki bogaty człowiek! zaręczył się z Marion. Dał jej butony brylantowe i futro bajeczne.
RENA. Wzięła?
MĘŻATKA. O wilku mowa!

(wpada panna uświadomiona w ogromnym wspaniałym futrze i brylantowych butonach.)


SCENA TRZECIA.
MĘŻATKA, PANNA UŚWIADOMIONA, RENA.
ஐ ஐ

PANNA UŚWIADOMIONA. Jestem! (do mężatki). — Czy ona wie?

(wskazuje Renę).

MĘŻATKA. Wie.
PANNA. Proszę mi powinszować.
RENA. No jeszcze...
PANNA. Co? ślub! Przejdziemy na lutry albo na węgry i wszystko w porządku. Najgorsze to, że się muszę uczyć kontrapunktu.
RENA. On ci każe.
PANNA. No tak. On ma przecież fijoła na punkcie muzyki.
MĘŻATKA. Moja droga, za takie futro i butony, to możesz się uczyć nietylko kontrapunktu.
PANNA. Ja też nic nie mówię. O futro, co? bycze! Powiadam wam podszewka jaka! co? Ciągle chodzę rozpięta, żeby widzieli podszewkę. Z kolczykami to musi paniusia pójść ze mną do jubilera, żeby mi powiedział, ile warte.
RENA. Panienka praktyczna.
PANNA. Proszę pani! on jest bardzo brzydki i w dodatku z tym kontrapunktem... więc coś za coś... Zresztą, proszę pani, on mi sobą zupełnie opinję popsuje, no więc...
MĘŻATKA. Racja! Ona ma rację! Czy myślicie że ktokolwiek uwierzy, iż to wszystko dzieje się w uczciwy sposób? Ludzie są tak podli!
PANNA. Ach ja mam ludzi w pięcie. Skoro sama nie mam sobie nic do wyrzucenia... gwiżdżę na wszystko.
MĘŻATKA. Jedno pamiętaj, Marion: żona! żona! powinnaś dla niej żądać jaknajwiększych alimentów.
PANNA. Ani myślę! Cóżby się dla mnie zostało?
MĘŻATKA. Kręcki nie będzie miał wysokiego wyobrażenia o twem sercu.
PANNA. Właśnie Kręcki gwiżdże na serce. On nie lubi sentymentów. Mówi, że to balast w życiu. Ma rację — prawda, pani Reno?
RENA (miękko). No... czasem...
MĘŻATKA. Ale... ale... Rena... miałaś mi opowiedzieć swą historję z Halskim.
RENA. Teraz nie mogę.
PANNA. Czy dlatego, że ja tu jestem? Przecież jestem uświadomiona, a potem narzeczona i to człowieka żonatego — więc mogę wszystko słyszeć. A więc? co Halski? (nagle) Ah! ten Halski! ten na mnie działa! Dla niego nie tylko kontrapunktu bym się uczyła ale i filozofji, i akuszerji, i wszystkiego.
RENA (wstaje zirytowana i chodzi po pokoju). Ja nie wiem, co wy widzicie w tym Halskim! Nic się nie słyszy, tylko Halski! Halski!
MĘŻATKA. Daruj, moja droga, ale rzeczywiście, jest on z tych mężczyzn, którym się oprzeć trudno. Gdybym ci wyliczyła nazwiska tych dam, które uległy Halskiemu.
RENA (przerywa). To nie były damy — to były łotrzyce.
MĘŻATKA. Oh! la! la! la! zaraz łotrzyce!
RENA. Tak, bo dla mnie do miana „kobiety“ ma prawo tylko istota, która rzeczywiście prze przez życie bez zarzutu.
MĘŻATKA. Mówisz tak dlatego, że Halski wprawdzie terlukurował ci, ale zdaleka. Gdybyś jednak zrozumiała i odczuła, co jest właściwie zbliżenie takiego człowieka jak Halski gdyby on rzeczywiście uwziął się.
RENA (przerywa). A skąd wiesz, że tak nie było?
MĘŻATKA. Przypuszczam.
RENA (gwałtownie). To źle przypuszczasz, Halski uczynił wszystko, co mógł, abym mu uległa. (Obie kobiety zainteresowane zbliżają się). I co? i co?
RENA. A ja mu się oparłam! o-par-łam!
MĘŻATKA. I odszedł z niczem?
RENA. Z niczem!
PANNA. O! niech pani opowie szczegóły, moja złota! jak to było? jak się zaczęło? gdzie?
RENA (podniecona). Tu, tu, tu! w tym pokoju, tydzień temu, po waszem wyjściu...
MĘŻATKA. I jak? i jak?

(cisną się do niej).

RENA. Szalał, błagał, płakał... włóczył mi się u nóg....
PANNA (gorączkowo). A czy całował? (Rena milczy). A jak? czy umie całować? czy dobrze całuje?.
RENA (ostro). Za co mnie bierzecie? Czy przypuszczacie, że ja pozwoliłabym się całować? (po chwili). Odtrąciłam go natychmiast.
PANNA. Musiał mieć głupią minę.
RENA. I nawet bardzo głupią.
MĘŻATKA. Nadzwyczajne! Swoją drogą, jestem szalenie rada, iż wreszcie oparła mu się jakaś kobieta. To dobra dla niego za nas wszystkie nauka!
RENA (podchwytując). Jakto za wszystkie? Czyż i ty?
MĘŻATKA. Ja? co znowu? (wybuchając śmiechem). Jednak to musiało być paradne!... Ale że ty umiałaś sobie poradzić.
RENA (śmiejąc się). Dla mnie to nowość. Już nieraz spotykały mnie takie napady szału ze strony mężczyzn.
PANNA (żałośnie). Na mnie się jeszcze nikt nie rzucał!
RENA. Przyjdzie i to!

SCENA CZWARTA.
RENA, MĘŻATKA, PANNA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (wchodzi z bukietem, idzie prosto do Reny i kładzie jej bukiet pod stopy). A la plus belle! (klęka) A teraz przebaczenia!
RENA. Już przebaczone.
PANNA. Co? co?
RENA (niedbale). To samo co z Halskim...
MĘŻATKA. Och! ależ to epidemja.
KASWIN. Co? Halski śmiał?
MĘŻATKA. Ja mu to wszystko opowiem,
RENA. Ah, później, nie teraz, mnie to już nudzi!
PANNA. Widzi pan moje futro i butony?
KASWIN. Wiem, wiem, słyszałem w spendidzie i w cukierni, i u nas w biurze ciągle o tem mówią.
PANNA (z radością). Słyszycie? słyszycie? całe miasto o tem mówi.
RENA (ironicznie). Dobrze, że to się stało przed wyborami, bo nie miałabyś tak pięknej premjery.
PANNA. I mówią o mnie dużo złego?
KASWIN. Trochę.
PANNA. To z zazdrości. A teraz chodźmy na corso. Hochste Zeit, niech podziwiają. W spendidzie czeka mój narzeczony.
KASWIN. Widziałem go, jak jechał z żoną i dziećmi w stronę domu.
PANNA. Oh! to są ostatnie familijne podrygi, wszystko ułożone. Chodźmy.
MĘŻATKA. Służę ci.
PANNA. No, chodźmy!

(Otwierają się drzwi, wchodzi Halski. Chwila jakby zmieszania u wszystkich. Rena pierwsza jakby przytomnieje, ale widać, że z trudem jej to przychodzi).

SCENA PIĄTA.
RENA, PANNA UŚWIADOMIONA, MĘŻATKA, KASWIN i HALSKI.
ஐ ஐ

RENA (banalnie). Wreszcie przypomniał pan sobie o mnie.
PANNA (złośliwie). Napoleon gdy przegrał jakąś bitwę — nie lubił oglądać pobojowiska.
MĘŻATKA (śmiejąc się). Wyborne! wyborne! W każdym razie — Gloria victis! ha! ha! ha!

(śmieją się obie)
.

PANNA (śmiejąc się). Tak, tak, Gloria victis!
MĘŻATKA (śmiejąc się). Na każdego przychodzi kolej — jednak to już źle, skoro się zaczyna serjo.
PANNA. Tak... tak... to zły znak!
MĘŻATKA. Trzeba się pilnować. Addio! Addio!
PANNA (śpiewając). Addio! addio!

(wychodzi, śmiejąc się nieprzyzwoicie).

HALSKI (zdumiony). Co to znaczy? Czego te panie chcą ode mnie?
RENA (zmieszana). Nie wiem. Niech pan siada, (do Kaswina, który stuka na fortepjanie jakąś melodję). Mały! cicho! jesteś denerwujący!
KASWIN (smutno i żałośliwie). To lala dziś zdenerwowana, (chce usiąść przy jej nogach). Czemu?
RENA (j. w.). Siadaj na krześle.
KASWIN. Już siedzę.
RENA (do Halskiego). Co mi pan powie? Coś z poza repertuaru — coś ciekawego, coś, co pana właściwie zajmuje.
HALSKI. To panią nie zajmie. Erotyzm niema w pani oddźwięku... a dla mnie to podstawa mego charakteru.
RENA. Przepraszam. Pan się myli. Bezwstydu nie można brać za charakter.
KASWIN. Miłość — bezwstyd — Lalu!
RENA. Cicho! nie mówi się tu o miłości — tu się mówi o erotyzmie, a te dwa ornamenty życiowe nie mają ze sobą nic wspólnego.
KASWIN. Ale ja ciebie, Lalu, kocham!
RENA (patrząc na niego badawczo). Zwłaszcza, że od ostatniego wieczora miłość ta musiała uczynić niebywałe postępy. Popatrz mi w oczy!
KASWIN (klękając przed nią). Czy tak?
RENA. Miłość twoja dla mnie jest tak wielka, że nie byłbyś w stanie mnie zdradzić?
KASWIN. Laluniu? ja?
RENA (ironicznie) O! widzi pani... to byłby doskonały egzemplarz miłości. Szkoda jednak, że ten młodzieniec jest chory erotycznie. Nic więcej.
KASWIN. Bardzo przepraszam. W każdej chwili dowiodę, że mam dla Lali uczucie najczystsze i najszczersze.
RENA. Zbyteczne. Ja wiem co mam o tem uczuciu sądzić. (do Halskiego z pewną przymieszką niecierpliwości) Dlaczego się pan ogląda — czy brakuje panu kogo?
HALSKI (otwarcie). Tak.
RENA. Zgaduję. Ale musisz pan trochę poczekać. Tualeta trwa długo, a oczekiwanie powiększa pragnienie.
HALSKI. Chciałem dać pani jedną radę.
RENA. Proszę.
HALSKI. Oto niech pani nie wychodzi już poza ramy dla pani zakreślone.
RENA. To jest?
HALSKI. Pewnej melancholijnej pruderji. Zgadza się ona z pani rysami i linją postaci. Par consequant musi być dopasowana i z pani stroną moralną. Więc najlepiej zatrzymać całokształt.
KASWIN. Tak, tak! paniusiu! zatrzymajmy całokształt.
RENA. Dziękuję, że się pan troszczy o moją sylwetkę. Co do mnie, nie mogę się panu podobnie odpłacić. Jest mi bowiem obojętne, w jakich pan się przedstawiasz zarysach.
HALSKI. Doskonale — to przyjmuję. Dla mnie również całokształt mężczyzn nie wiele ma interesu. Widzi pani, w świecie erotycznym mężczyźni nabierają tylko wartości od kobiety, przy której się znajdują. Tak, tak! mężczyźni bowiem zaczynają się liczyć od takiego Buonarottiego, Bayarda, Lorezaccia, Aretina, Króla słońca, Casanowy i t. d. Tacy pokrywają swym blaskiem postacie swych kochanek. Ale reszta — niech mi pani wierzy, ma tylko ten blask, jaki na nich bije od kobiety, którą kochają.
RENA (ironicznie). Stąd pan szuka zdobywania kobiet o coraz większej wartości.
HALSKI (z ukłonem). Tak jest, pani.
KASWIN (z zapałem). I ja także!
RENA (szorstko). Cicho! (do Halskiego). I dlatego się tak pan niecierpliwie ogląda.
HALSKI. Tak pani.
RENA. Pozwoli pan sobie przypomnieć, że przecenia pan w tej chwili blask, jaki na pana spadnie, razem ze zdobyciem danej osoby.
HALSKI (żywo). Są rozmaite blaski — czasem wystarcza żywiołowe piękno. To ma w sobie także królewską potęgę.
KASWIN. Takie jak naszej Renusi.
HALSKI. Nie, mały poeto — inne...
KASWIN. Bluźnierstwo!
RENA (zdenerwowana). Skąd prawo upominać się za mną? Czy masz bilety na dziś do kabaretu? Nie. Więc idź, postaraj się o nie.
KASWIN (smutny). Pójdę, Renusiu! ale towarzyszyć wam nie będę, bo jadę na komisję. Nawet muszę wstąpić do domu po brauning, zapomniałem. Jadę w złe strony, pomiędzy dzicz.
RENA. Weź mój! jest tam!
KASWIN. Dziękuję. Oszczędzi mi to drogi. Bilety przyślę przez posłańca. Pa — Renusiu! (bierze ze stolika rewolwer i chowa do kieszeni). Proszę o rączkę.
RENA (niedbale dając mu rękę do pocałowania). I dobre bilety, niech pamięta. Takie, żeby cała sala mnie widziała.
KASWIN. W nóżkę można pocałować?
RENA. Dziś nie, noga jest w złym humorze — idź.

(Kaswin kłania się i wychodzi).


SCENA SZÓSTA.
HALSKI, RENA, później FILA.
ஐ ஐ

HALSKI. Maltretuje pani tego chłopca.
RENA (wstaje, wyprostowuje się z kokieterją). Niech pan go nie żałuje. On jest... w terminie... miłosnym. Pan Buonarotti powiedział: „miłości, wróć mi moje trwogi“. Kiedyś Kaswin będzie tak mówił. Obdarzam go po królewsku. Daję mu to, za czem kiedyś tęsknić będzie.
HALSKI. Tak, lecz mężczyzn upokarza zbyt długie zdobywanie.
RENA (twardo). Pan Kaswin mnie nie zdobywa, nie marzy o tem. Nie jest tak zuchwały.
HALSKI. Ręczę pani, że jest jeszcze zuchwalszy, niż pani przypuszcza.

(chwila milczenia).

RENA (nagle stając przed Halskim). Pan powinien zostawić Filę w spokoju.
HALSKI. Z powodu?
RENA. Choćby dlatego, że jest wdową i ma troje dzieci.
HALSKI. Moja adoracja nie ukrzywdzi nieboszczyka męża pani Fili, ani jej trojga dzieci.
RENA. Ja nie rozumiem, jak można kochać się w matce trojga dzieci.
HALSKI. Daję pani słowo, że można, przytem pani Fila ma tyle sprytu, że swych dzieci nie demonstruje. Złudzenie więc trwa.
RENA. Nie mniej plama złego prowadzenia się ich matki na nich pozostanie.
HALSKI. To się prędko zapomina. Gdy dzieci pani Fili dorosną, ona będzie osobą bardzo respectable dla przeciętnej publiczności. (po chwili) dla mnie nią nigdy być nie przestanie.
RENA (żywo). A pozwól pan... Nie uwierzę, że pan szanuje kobiety, która panu padają w objęcia.
HALSKl. Właśnie szanuję tylko takie.
RENA (przychwycona). Jakto? więc?
HALSKl. To błąd sądzić, iż my mężczyźni pogardzamy kobietami, które dla nas schodzą ze swoich sezonów. My pogardzamy fałszywą pruderją i brakiem siły, która każe trwać w więzach.
RENA. Wygodna teorja — ale bezczelnie obłudna.
HALSKl (spokojnie). Nie — nie mam potrzeby być przed panią obłudnym. Przedłożyłem pani moje... ultimatum — pani swoje. Porozumieliśmy się, dziś patrzę na panią z całym spokojem. Pani nie ma dla mnie ani płci, ani urody, ani tego czegoś, co jest wieczystą kobiecością... pani jest dla mnie tem czem — czem dziewice, — pani nie istnieje.
RENA. Przepraszam pana — choć krótko, byłam mężatką.
HALSKI. Pani mnie nie rozumie. Pani jest dla mnie dziewicą w sferze... występku... nie dziewicą w sferze rozkoszy — i jedne i drugie nie mają dla ninie znaczenia.
RENA. Dlaczego?
HALSKI. To byłaby rzecz długa do tłumaczenia — a wobec zasad pani bezużyteczna.

(Chwila milczenia. Ściemnia się. Rena chodzi po pokoju. Wreszcie staje naprzeciw Halskiego).
RENA. Pan nie wierzy w moją odporność?

HALSKI. No... choć zresztą... są na świecie rozmaitego rodzaju kalectwa.
RENA. Co??
HALSKI. Czy mam powtórzyć?
RENA (dusząc się z gniewu). Nie, dość raz posłyszeć podobne brutalstwo.
HALSKI. Oh! brutalstwo? pani Reno — szczerość w wypowiadaniu swych myśli nazywa pani brutalstwem?
RENA. To zależy, jakie myśli i jak do kogo wypowiedziane.

(Wchodzi Fila ubrana jak do wyjścia).


SCENA SIÓDMA.
HALSKI, RENA, FILA.
ஐ ஐ

RENA. Oto osoba, która zniesie wszystkie pana myśli i sposób, w jaki je pan wypowiada.
FILA. Nie wiem, o co chodzi, ale pochlebiam sobie, że tak... Cóż się tu stało?
RENA. Pan Halski robi nowoczesnego don Juana.
HALSKI. O, pani! Don Juan był komiwojażerem w świecie miłosnym.
RENA. O!
HALSKI. Tak jest! Don Juan robi na mnie wrażenie komiwojażera, który na gwałt umieszcza próbki swego towaru gdzie może i jak może, byle jak najwięcej.
FILA. Przyznaję panu rację.
RENA (podrażniona). Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Wszakże są kobiety, które w świecie miłosnym żyją życiem komiwojażerów.
FILA (wesoło). To dowodzi sprytu i bujności życiowej siły,
RENA (wyniośle). Ale i pogardy godne. Wszak prawda, panie Halski?
HALSKI. Bynajmniej.
RENA. Przed chwilą pogardzał pan don Juanem.
HALSKI. Co jest pogardy godnem w mężczyźnie, jest zachwycającem w kobiecie. Będę jaśniejszym. Swoboda rozporządzania jest zakazana kobiecie, dozwolona mężczyźnie. Jeśli on to czyni, nie dokonywa odważnego dzieła — natomiast kobieta daje dowód siły i wspaniałości swej natury.
FILA (radośnie). Widzisz, widzisz, Reno!
RENA (chmurnie). Widzę jedno — najlepiej zrobię, zostawiając was razem. Potraficie doskonale się porozumieć.

(Wychodzi szybko do swego pokoju).

SCENA ÓSMA.
HALSKI, FILA.
ஐ ஐ

FILA (śmiejąc się). Zła... zła...
HALSKI. Dlaczego?
FILA. Oh! nie grajmy w zakryte karty. Ale mniejsza z tem. Co się z panem stało wtedy...
HALSKI. Czy ona nie słucha?
FILA. Nie — ona jest w tej chwili zanadto zła, aby miała podsłuchiwać. Zresztą, mówmy cicho. Więc wtedy...
HALSKI. Byłem.
FILA. Wiem o tem. Dobywałeś się pan do mnie.
HALSKI. Pani była zamknięta.
FILA (patrząc mu badawczo w oczy). A.... potem.
HALSKI. Potem... skoro przekonałem się, że dobywam się napróżno — odszedłem.
FILA. Tak? odszedł pan? zaraz?
HALSKI. Tak, tą samą drogą, jaką przyszedłem, o — tędy.
FILA. I.. nie spotkał pan nikogo?
HALSKI (czelnie). Nikogo.
FILA. Nikogo?
HALSKI. Nikogo!
FILA. Tak! wierzę — (zaczyna się śmiać). Ale to niczemu nie przeszkodzi. Ni-cze-mu.
HALSKI. I ja tak sądzę.
FILA. Tylko już będziemy ostrożniejsi. Teraz ja poprostu przyjdę do pana... Dziwi to pana?
HALSKI. Bynajmniej.
FILA. Ależ tak. Dostrzegłam to w oczach pana. Jakiś cień zdziwienia moją swobodą w rozporządzaniu sobą. Czyżby się coś w panu psuło?
HALSKI. We mnie?
FILA. Tak... Jakby... Dlaczego pan tak uparcie patrzy na drzwi pokoju Reny?
HALSKI. Zdaje się pani. (szybko ujmując ją za rękę). Zresztą — to nie należy do naszej sprawy. Wytknęliśmy sobie ścieżkę, idźmy po niej. A więc będę miał zaszczyt gościć dziś panią u siebie?
FILA. Tak! za pół godziny przyjdę. To jest niedaleko stąd... Rue Pawia...
HALSKI. Numero 13 — parter.
FILA. Naturalnie dwa wyjścia.
HALSKI. W razie niebezpieczeństwa.
FILA. Czego ze mną niema obawy.
HALSKI. Błogosławiona pewność.
FILA. Zły znak.
HALSKI. Gdyż...
FILA. Starzeje się pan. Nie lubi pan obawy. A więc parter... garsoniera. A w niej ma być coś do obejrzenia. Sztychy — stare monety — kolekcja japońskich grawiur trochę dekoltowanych. Dopomóż mi pan, abym mogła sama przed sobą upozorować, że poszłam do pana...
HALSKI. Pocóż to? Skoro pani tak szczera?
FILA. Prawda. Zaczynam zapominać się w tem otoczeniu. A więc kolekcja... jaka?
HALSKI. Szpilki do włosów rozmaitej kategorji — ale nowoczesne.
FILA. I to coś znaczy. Dobrze, że mnie pan ostrzegł — muszę zmienić moje szpilki — mają monogramy, (natarczywie). Dlaczego pan patrzy ciągle na drzwi Reny —
HALSKI. Zaręczam, że...
FILA. A ja zaręczam, że tak... Ale to wszystko napróżno. Ona pogryzie sobie ręce z miłości dla pana, ale to będzie wszystko!
HALSKI. Ona z miłości dla mnie?
FILA. Nie udawaj pan, że pan o tem nie wiesz. Jesteś więcej kokietką, niż każda kobieta, a ona bardziej przemyślna, niż każda panna na wydaniu.
HALSKI. Pani ją zanadto nienawidzi. Ja ręczę pani, że ona ma swoje dobre strony.
FILA (z ironją). Zwłaszcza tę dystyngowaną dystynkcję subtelnej kobiety. Możesz parin wierzyć, iż każde swoje zwycięstwo rozgłosi bardzo dobitnie, ośmieszając zwyciężonego.
HALSKI (zmieszany). Nie rozumiem.
FILA. Będę zupełnie szczera — powiedziała mi wszystko, co się między panem a nią stało — triumfowała — pan zaś nie byłeś przedstawiony w pięknem oświetleniu.
HALSKI (dotknięty). Czy to możliwe?
FILA. Najmożliwsze. Takie panie najczęściej tak postępują. W sprawach miłosnych widzą zaledwie na parę kroków i są zupełnie grubo ociosane. Dlatego chętnie poddają na szyderstwa tłumu mężczyzn, którzy czynią im zaszczyt ubiegania się o ich względy. To zupełnie w ich guście. (po chwili). Tylko niech pan nie będzie nieprzyjacielem tej biednej Reny. I niech się pan tem bardzo nie przejmuje... To dla niej rzecz ubliżająca, nie dla pana! przynajmniej co do mnie — sama porażka najzupełniej pana nie obniżyła w moich oczach. Raczej ją... A wstyd mi trochę za jej gruboskórność. Postaram się zrehabilitować subtelność kobiecej natury w oczach pana... za chwilę.

(Wchodzi Rena, powoli siada na krześle, koło biurka w głębi — nie patrząc na oboje rozmawiających — jest chmurna i zamyślona, nastaje chwila przykrego milczenia. Halski ma chłodną twarz, ale widać w nim pewne wzburzenie. Wreszcie Fila przerywa milczenie i podchodzi do Reny).
FILA. Oto list, który przyniesiono z sanatorjum od naczelnego lekarza... (podaje jej list) Oddano mi go przez pomyłkę.
(Rena bierze list obojętnie i rzuca na stół z lewej).

FILA. Wychodzę.
RENA (jakby z niepokojem patrząc na Halskiego). Czy i pan?
RENA. Proszę... niech pan zostanie. Mam do pana prośbę.

(Halski skłania głowę — Fila wychodzi, podawszy rękę Renie i Halskiemu, Rena milczy).


SCENA DZIESIĄTA.
HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI (zimno). Jestem na pani rozkazy.
RENA (Po chwili, pocierając ręką czoło). Co pan dziś robić będzie, wyszedłszy ode mnie?
HALSKI. Nie wiem jeszcze.
RENA (nie patrząc na niego). Czy nie mógł by pan przyjść tu wieczorem na herbatę?
HALSKI (patrzy na nią ironicznie). A to w celu?
RENA (panując nad sobą). Bardzo prostym — przyjemnie spędzić wieczór.
HALSKI. Przyjemnie? dla kogo? dla mnie? czy dla pani?
RENA. Dla nas obojga.
HALSKI. Nie, pani — sądzę, że przyjemność byłaby tylko po jednej stronie.
RENA. Po czyjej?
HALSKI. To już pozostanie tajemnicą.
RENA. Więc pan nie przyjdzie?
HALSKI. Nie, pani.
RENA. Pan... idzie do bibljoteki.
HALSKI. Nie, pani.
RENA. Pan ma rendez-vous?
HALSKI. Tak, pani.

(Kłania się i wychodzi).
(Rena chwilę stoi nieruchoma, wpatrzona w drzwi któremi wyszedł Halski, wreszcie idzie do drzwi balkonowych. Na lewo widać ulicę, okna przeciwległych domów, niektóre oświecone, dolatuje dyskretna gra na fortepjanie. Rena stoi w otwartych drzwiach. Wchodzi Michał. Widać w Renie zgnębienie).


SCENA JEDENASTA.
RENA, MICHAŁ, REDAKTOR.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Proszę jaśnie pani — pan redaktor Stroński.
RENA (jakby zbudzona). A proś.

(Rena powraca do pokoju, muzyka cichnie, Rena sztucznie przybiera pozór dobrego humoru).

RENA. Salve!
REDAKTOR. Do nóg! do stóp tej najpiękniejszej.
RENA. Jakto? A Niucia?
REDAKTOR. Nieobecni tracą.
RENA. Niucia była i...
REDAKTOR (przerywa). Właśnie dowiedziałem się od Michała, że wyszła przed godziną. Lecz otom u stóp Pani.
RENA. Pan jest na punkcie zdradzenia Niuci?
REDAKTOR. Skąd pani to wnosi?
RENA. Z tego, że pan jest w tej chwili u stóp moich.
REDAKTOR. To bez konsekwencji.
RENA. Dlaczego?
REDAKTOR. Herbem pani biała lilja, dewizą „noli me tangere“.
RENA. Och, tak dalece...
REDAKTOR (żywo przysiadając się). Czyżby...
RENA (patrząc na niego z pod rzęs przymkniętych). Sądzicie, żem pozbawiona kobiecości.
REDAKTOR. Nigdy!.. — nie umarła, ale śpi.
RENA. Nawet nie śpi — mogę panu zaręczyć.
REDAKTOR. Tem lepiej... tem lepiej.
RENA. Dla kogo?
REDAKTOR. Dla nas.
RENA. Dla jakich nas?
REDAKTOR. Mężczyzn.
RENA. Pan jest bez konsekwencji.
REDAKTOR. Och!
RENA. I to podwójnie.
REDAKTOR. Jakto?
RENA. Żonaty.
REDAKTOR. Tak mało. Żona chora w Zakopanem.
RENA. Tak-tak, znana piosenka... Ale żona pana jest kobietą bez zarzutu, najzacniejszą...
REDAKTOR (żałośnie). Niestety!
RENA. Jak można!
REDAKTOR. Ach pani... kobieta o której się mówi najzacniejsza, jest najstraszniejszą plagą ludzkości. A potem — czy pani przyjrzała się mojej żonie? Wszak jestto istota tak pokręcona, tak na prawo, na lewo dziwacznie złożona, że chciałoby się oznajmić każdemu: „tam gdzie broszka, to front“.
RENA. Tak źle nie jest. Widziałam ją zawsze tak pięknie ubraną.
REDAKTOR. Otóż to! otóż to! widziała ją pani z frontem oznaczonym broszką. Ale ja, ale ja, widziałem ją... bez broszki. Oh! pani, to więcej niż smutne!
RENA. Dlatego Niucia...
REDAKTOR. Bez konsekwencji... bez konsekwencji.
RENA. U pana wszystko bez konsekwencji.
REDAKTOR. Pani byłaby z konsekwencją, gdyby...
RENA (po chwili). Czy pan sądzi, że ja działam naprawdę tak, iż mnie się oprzeć nie można, gdy zechcę?
REDAKTOR (podniecony). Tak! tak! przynajmniej ja!...
RENA. Naprzykład taki Halski!...

(urywa).

REDAKTOR. Masz, jest Halski! Gdzie się obrócić, wiecznie o nim mowa.
RENA. Czy on rzeczywiście ma takie powodzenie u kobiet?
REDAKTOR. Widzi Pani, to jest sztuczne. On nie przebiera. Byle tylko ilość. Nie rozumiem was moje panie, to jakiś pęd owczy. Wszystkie za nim. Na miejscu kobiety wybrałbym coś pewnego, stałego — bezpiecznego, człowieka żonatego, samo przez się dyskretnego.
RENA. Czy Halski jest niedyskretny?
REDAKTOR. Nie wiem, nie wiem... Ale co pani do tego?...
RENA (śmiejąc się sztucznie). Powiedziałam panu, że kobiecość moja nawet nie śpi.
REDAKTOR. Więc dlaczegóżby Halski, dlaczego on?
RENA. Ah! to są żarty — nawet o nim niema mowy.
REDAKTOR. Ale owszem... niech będzie mowa — tylko nie o nim, pani... Reno... (Rena zamyka oczy, on przysuwa się do niej). Reno! cudna, cudna jesteś!
RENA. (jw). No, niech pan mówi, — niech pan mówi — tylko cicho, bez żadnej intonacji.
REDAKTOR. Reno.
RENA. (otwiera oczy, patrzy ze smutkiem na Redaktora, wreszcie znów przymyka je i mówi przez zęby). Mów — Reno! Reno! cudowna jesteś.
REDAKTOR. Reno! cudowna jesteś!
RENA (wyrywa mu się z niesmakiem i prawie krzyczy). To nie to samo! nie to samo!
REDAKTOR (zdziwiony). To co, nie to samo?
RENA. Głucho... głucho...
REDAKTOR (trochę urażony). Jakto?
RENA. Tak, tak!
REDAKTOR, (zły). A rozumiem, więc pani robiła sobie jakieś porównanie.
RENA. Może.
REDAKTOR. I według pani wypadło na moją niekorzyść?
RENA. Najzupełniej.
REDAKTOR. (jw). Może to nie moja wina — może to w pani głucho.
RENA. (z uniesieniem). O nie! ja wiem, że nie.
REDAKTOR. Więc są tacy szczęśliwi, którzy potrafią w pani obudzić odpowiedni oddźwięk.
RENA (z egzaltacją). — Są.
REDAKTOR. Może... pan Halski... (Rena milczy). W każdym razie znajdzie się pani w towarzystwie bliskich krewnych.

(Rena żywo podnosi głowę).

REDAKTOR. Idąc tu, szedłem ulicą Pawią. I tam pod domem noszącym symboliczny Nr. 13, a zamieszkiwanym przez pana Halskiego ujrzałem panią Filę, jak lawirowała przez środek ulicy ku sieni.
RENA. (mieniąc się na twarzy). Fila pod jego domem?
REDAKTOR. Tak jest, weszła do sieni. Światło już było zapalone, padło na nią doskonale. Właśnie miałem zamiar zapalić papierosa.
RENA. I co? I co?
REDAKTOR. Pani Fila na chwile zginęła w sieni, lecz pojawiła się znów. Widocznie nie zastała Halskiego w domu.
RENA (oddycha). A!
REDAKTOR. Tak... lecz kuzynka pani jest osóbką zaciętą. I zaczęła chodzić po ulicy tam i z powrotem jakby czekając na nadejście swego don Juana... Widocznie, że się zmówili. Tylko on nie po dżentelmeńsku spóźnił się na schadzkę. To brzydko trochę świadczy o wychowaniu.
RENA (nagle blada z zaciśniętemi ustami). To, co pan zrobiłeś, jest sto razy więcej niedżentelmeńskie.
REDAKTOR. Ja?
RENA. Tak jest, szpiegujesz pan, podpatrujesz, a potem rozpowiadasz. Tak się nie postępuje.
REDAKTOR (ironicznie). Za kim się pani w tej chwili ujmuje? Za swoją kuzynką, czy za pięknym panem profesorem?
RENA (nagle opamiętywując się). Za... obojgiem.
REDAKTOR (j. w.) A ja pani powiadam prawdę. Za sobą się pani ujmuje, za sobą. Podrażniłem w pani zazdrość — o, jestem szczery i subtelny w tych sprawach. Ale oczy pani mnie nie mylą.
RENA. To kłamstwo! Nie jestem zazdrosna. Nie mam o co — o kogo! Tylko oburza mnie postępowanie pana!
REDAKTOR. Nie moje postępowanie, tylko tych państwa.
RENA (z krzykiem). Nic mi do nich! nic mi do nich!
REDAKTOR. I ja tak sądzę. Niech się kochają szczęśliwi.
RENA (zdenerwowana). Oni się nie kochają!
REDAKTOR. Tak — oni się tam zeszli po to, aby deliberować nad kwestją drożyźnianą.
RENA. Pan myśli, że wszyscy żyją tylko bagnem i rozpustą.
REDAKTOR. Nie pani, ale ja myślę, że ci państwo obrali najlepszą cząstkę i doskonale im z tem, tak jak każdemu, kto rozumie, iż życie zostało dane nie na to, żeby je kaleczyć. Żegnam panią.

(wychodzi)


SCENA DWUNASTA
RENA. POKOJOWA, MICHAŁ, później HALSKI
(Rena stoi chwilę z zasłoniętemi oczami, osuwa się na kanapę i siedzi nieruchoma. Drzwi się otwierają, wchodzi dyskretnie pokojowa).
ஐ ஐ

POKOJOWA. Proszę jaśnie pani, z sanatorium przyszedł służący.
RENA (odsłania twarz, wzrok prawie błędny). Jak, skąd?
POKOJOWA. Z sanatorjum! chce mówić z jaśnie panią.
RENA. Ach, nie dziś, nie teraz! Jutro rano... powiedz, że ciężko jestem chora...
POKOJOWA. Dobrze — proszę jaśnie pani... czy podać herbatę?...
RENA. Nie! nie! nie chcę! zostawcie mnie samą.

(Pokojowa wychodzi. Rena przez długą chwilę chodzi po pokoju z oznakami najwyższego zdenerwowania. Zapala lampę elektryczną przyćmioną wielkim żółtym abażurem, znów ją gasi, wreszcie dzwoni; wchodzi Michał).

RENA (drżącym głosem). Michale, niech Michał pójdzie na ulicę Pawią... pod numer 13-y.
MICHAŁ. Do pana profesora Halskiego?
RENA. Tak. (pisze nerwowo kilka słów) Tu jest list. Trzeba dobrze dzwonić... Mogą nie otworzyć... trzeba nie odchodzić ode drzwi... nie ustępować... dzwonić.
MICHAŁ. Przynieść odpowiedź?
RENA. Tak... koniecznie. (podaje Michałowi list, ten postępuje do drzwi, ona nagle zrywa się). Michale!
MICHAŁ. Słucham jaśnie pani!
RENA. Proszę mi oddać ten list... (odbiera i rzuca list na biurko). Niech Michał nie chodzi.
MICHAŁ. Słucham jaśnie pani.

(wychodzi).
(Rena znów zaczyna chodzić, wreszcie pada na sofę na wznak i leży tak nieruchoma z rozkrzyżowanemi rękami, wpatrzona tępo w sufit, drzwi się otwierają cicho, widać jak w przedpokoju Halski rozbiera się przy pomocy
Michała — wreszcie daje mu znak, że sam wejdzie. Wchodzi, zamyka drzwi i staje na tle portjery. Rena porywa się, dostrzega go i wydaje długi okrzyk pół radosny, pół bolesny. W krzyku tym powinno koncentrować się wszystko, co miała w głębi swej istoty, robi ruch jakby chciała się mu rzucić na szyję, lecz widząc, że on stoi nieruchomy, cofa się i tak, jakby jej sił zabrakło, osuwa się na sofę, wreszcie z wysiłkiem podnosi głowę i patrzy na niego. On podchodzi nieco bliżej).

HALSKI (ze sztucznym chłodem). Przyszedłem, bo zdawało mi się... że poprzednio rozgniewałem panią... Nie lubię być posądzonym o brutalność... to nie leży w moim charakterze... więc chciałem przeprosić panią... i...

(milknie).

RENA (cicho). Ja się nie gniewam na pana... ja... tylko... a,..

(łzy dławią, wreszcie wybucha strasznym spazmatycznym płaczem).

HALSKI. Ależ... pani Reno... co to? co to?
RENA. Nic... nic... pozwól pan... ja się cieszę... że pana widzę... że pan tu... nie tam, nie z nią...
HALSKI. A więc pani o to chodziło!
RENA. Tak! tak! o to!
HALSKI (ironicznie). Niepojęty jest ogrom miłości własnej u kobiet.
RENA (ocierając oczy). Więc pan sądzi, że to, tylko... z miłości własnej, obrażonej...
HALSKI. A z czegóż innego? pani ma olbrzymią dozę tej ambicji, a przecież nie szanuje pani ambicji drugich.
RENA. Nie rozumiem pana.
HALSKI. O, nie mam do pani żalu, tylko i ja nie lubię być przedmiotem szyderstwa ludzkiego. Obecnie jestem nim i to dzięki pani... ale czy pani sądzi, że to tak wielki triumf to cnotliwe zwycięstwo pani?
RENA (z krzykiem przerywa mu). Nie!!! Ja już tak nie sądzę!
HALSKI. A! już się pani tak nie pyszni swą cnotą?
RENA (z siłą nagłą). Nie, nie!
HALSKI. O! odkąd-że to?
RENA. Oh! Oddawna! może zawsze. Nie wiem, nie wiem, lecz to wiem jedno, że duszę się w tej masce, że poznałam i zrozumiałam, że tak dalej być nie może, bo skonam, skonam, skonam! Pan mi powie — niech się pani uspokoi — ja to czuję na ustach pana... ale niech mi pan żadnych komunałów nie mówi. Dziś jestem bezbronna — nie bronię się... poddaję się....

(Halski powstrzymuje się całą siłą woli).

RENA (mówi cicho, jakby sama do siebie). Nie wiem nic ze świata waszego... nie znam nic... jestem ślepa...
HALSKI (podchodzi do niej szybko i pochyla się nad nią). Więc istotnie nie miałaś nigdy kochanka? oprócz męża — nie należałaś do nikogo?
RENA. Do nikogo!
HALSKI. Możesz przysiądz?
RENA (patrząc mu w oczy). Przysięgam!
HALSKI. Widzę, że nie kłamiesz. Jesteś w tej chwili w fazie prymitywnej szczerości...
RENA. Tak... jestem nią... jestem szczera.. Będziesz pierwszym, tym, który wprowadzi mnie w wasz świat upojeń. Jestem gotowa iść za tobą... nie będę się bronić więcej...

(Halski milczy).

RENA. Milczysz, czy jeszcze w głębi pana tkwi obraza za moje dziecinne przechwałki?
HALSKI. A nie krzywdź mnie posądzeniem, iż jeszcze gra we mnie jakaś drobiazgowość. To jest marne, to nic wobec tego, co się rozgrywa między nami w tej chwili.
RENA. Tak! tak — to prawda — to nic — to nic wszystko, tylko my dwoje, tylko moja miłość ku tobie, która trwała — trwała już od tak dawna! Ja miałam inne wyrachowania. Ja się przyznaję, ja liczyłam, że zostanę żoną, ale dziś — ja już nic nie chcę, ja się na wszystko decyduję, ja będę, będę pomiędzy temi wszystkiemi kobietami! mnie wszystko jedno!

(osuwa się prawie na ziemię).

HALSKI. Powstań pani — to są dary królewskie — ja nie jestem ich godny.
RENA. Jakto? dlaczego?
HALSKI. Pani mi przynosisz zbyt wiele. Nieskalaność swych uczuć, swych zmysłów. Jesteś tak piękną, jak może być kobieta w pragnieniu miłości. Co ja pani dam w zamian? Gdy przejdzie pani uniesienie, będzie pani miała do mnie żal straszny, że to przezemnie zeszła pani ze swego tronu, na którym bądź co bądź z taką wyniosłością doskonałą trzymała się pani dotąd. I będzie mnie pani nienawidzieć.
RENA. Nigdy!
HALSKI (silnie). Będzie mnie pani nienawidzieć. Ja to wiem, ja to czuję. A ja tego nie chcę!
RENA. Pan mnie nie kocha!
HALSKI. Nie wiem, nie wiem — nie mogę jeszcze tego zrozumieć. To jedno tylko wiem, iż nie chcę, aby mnie pani znienawidziła. I dlatego żegnam panią.
RENA. A!
HALSKI. Niech kto inny podejmie się. Ja nie mogę. Honor mi na to nie pozwala. Tak, jakby honor nie pozwolił mi uwieść dziewczyny, tak samo nie pozwala mi zostać kochankiem kobiety, która ma nieskalaną opinję.
RENA. Och! przeklęte to wszystko, przeklęte!

(płacze spazmatycznie).

HALSKI. I błagam panią, niech pani nie utrudnia mi sytuacji. Muszę bowiem być prawie w tej chwili bohaterem. Jesteś pani cudną, piękną, powabną, działasz na mnie jak haszysz, a ja, widzi pani — odchodzę... proszę mi wierzyć... na to trzeba ogromnej siły woli...
RENA (ocierając oczy). Słowo jeszcze. Więc gdybym nie była bez skazy lecz taką, jak te inne pana kochanki, słowem, gdybym miała już innych kochanków — nie wahałbyś się pan?
HALSKI. Ani na chwilę.
RENA. I nie miałbyś pan do mnie obrzydzenia?
HALSKI. Żałowałbym tylko tamtego, którego pani z natury rzeczy musiałabyś nienawidzieć.
RENA. A... tak... (nagle prostując się). Teraz możesz pan odejść. Ja do pana napiszę...
HALSKI (wahając się). Co pani postanowiłaś?
RENA. Nic! Potrzebuję tylko być sama. Koniecznie. Chcę się uspokoić, powrócić do równowagi. Tak! miałeś pan rację! to zbyt królewski dar. Żegnam pana, a raczej do widzenia!
HALSKI. Nie miej pani do mnie żalu. Spokojnie rozważ to wszystko, postępowanie moje wtedy wyda ci się prawie uczciwe.
RENA. Tak — godne mnie i pana (patrzy na niego namiętnie). Uścisnąć mnie pan przecież możesz...
HALSKI. Tak!


SCENA TRZYNASTA.
FILA, HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. Żegnam panie.
FILA. (wzburzona). Pan tu?
HALSKI. Tak... odchodzę...

(szybko wychodzi).

RENA (w najwyższym podnieceniu do Fili). Dlaczego patrzysz na mnie tak badawczo?...
FILA. Nic... Chiaiabym wiedzieć czy Halski przyszedł tu dobrowolnie, czy zmuszony przez ciebie.
RENA (wyniośle). Na to ci nie odpowiem bo widzę, że zaczyna się brzydka scena. Tylko zapewniam cię, iż nie masz jeszcze powodu patrzeć na mnie z taką nienawiścią. Ja sama ci powiem, kiedy będziesz miała powód nienawidzieć mnie.
FILA. Zbytek delikatności.
RENA. Zamiast ironizować — cieszyć się raczej winnaś, bo oto stanęłam na progu waszego świata... zrzucam maskę nieskazitelności i... szukam Erosa...!
FILA. Oszalałaś!
RENA. Dlaczego? Czy to, co wam przystoi dla mnie jest zakazanem? Mamże dalej gryźć w szale ascetyzmu własne ramiona. Szalona byłam teraz będę wam równa. Będę, mówię, bo postawiono mi warunek — spełnię go z zaciętemi ustami.
FILA (ironicznie). Kto? jaki?
RENA (podniecając się coraz więcej). A! przecież i wy macie swoją etykę i trzeba się do niej nagiąć i zastosować, skoro się chce osiągnąć najwyższe szczyty.
FILA. Przedewszystkiem nie trujemy sobie rozkoszy żadnym przymusem.
RENA. Tak, bo ty należysz do tych wyzwolonych, dla których istnieje sama rozkosz bez cech indywidualnych. To pochodzi już z braku siły, z wygaśnięcia w was rzeczywistej bujności cielesnej. Ale ja stoję przed wami z całem bogactwem temperamentu i lawiną mej krwi w żyłach. I dlatego ważę się na to, na co może żadna z was nie jest już zdolna!
FILA. To są frazesy.

SCENA CZTERNASTA.
RENA, FILA, KASWIN, MICHAŁ, POKOJOWA.
ஐ ஐ

MICHAŁ. Proszę jaśnie pani, pan Kaswin.
RENA. A! niech wejdzie!
KASWIN. Wstąpiłem sam — jadąc na komisję oto są bilety do kabaretu.
RENA (gorączkowo patrzy na niego). Nie pojadę do kabaretu, a ty mały nie pojedziesz na komisję.
KASWIN. Muszę Reniusiu...
RENA. Masz dorożkę?
KASWIN. Tak.
RENA. Czekaj (dzwoni, wchodzi Michał) Powiedz Tekli, niech mi tu przyniesie okrycie.

(Michał wychodzi).

FILA (do Kaswina). Spójrz pan na nią — robi wrażenie warjatki.
KASWIN. Rzeczywiście jest zdenerwowana.

(Wchodzi pokojowa niesie płaszcz, kapturek i rękawiczki).

MICHAŁ. Proszę pani, tam jest ktoś, co pragnie powiedzieć dwa słowa.
RENA (ubierając się). Nie mogę, nie mam czasu, wychodzę. (Michał wychodzi. — Do Kaswina). Chodź.
KASWIN. Dokąd?
RENA (gorączkowo). To już twoja rzecz panie mężczyzno! Prowadź, gdzie wolno wejść ludziom obcym a wyjść kochankami...
KASWIN (z radosnym okrzykiem). Reno... kochasz mnie?
RENA. Ja? ([śmieje się spazmatycznie) Chodźmy.
KASWIN (nagle zasmucony). A to niemożliwe.
RENA. Dla czego?
KASWIN. Bo... bo... bo to przed pierwszym, a ja nie mam pieniędzy.
FILA (zanosząc się od śmiechu). Komedja.
RENA (biegnie do stolika wyjmuje swoją portmonetkę). Oto jest — moje — twoje to już wszystko jedno... Oddasz mi później.
KASWIN. Tak, tak, ja ci oddam!
FILA. Kiedy wrócisz?
RENA. To już nie odemnie, to od pana zależy. To wiem jedno, że gdy wrócę, będę zupełnie do was podobna.

(Wybiega, za nią Kaswin; po ich wyjściu Fila idzie na balkon i patrzy na dół, wraca, wzrusza ramionami, zdejmuje płaszcz i kapelusz — wchodzi pokojowa).


SCENA PIĘTNASTA.
POKOJOWA, FILA.
ஐ ஐ

POKOJOWA. Proszę wielmożnej pani ten ktoś, co chciał się z jaśnie panią widzieć — nie chce ustąpić. Może wielmożna pani się z nim zobaczy. On mówi, że to bardzo pilny i ważny interes.
FILA. Wprowadź go tu.

(Pokojowa wychodzi).


SCENA SZESNASTA.
FILA, AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych.
ஐ ஐ

FILA. Pan sobie życzy...
AGENT. Przedewszystkięm pozwoli pani dobrodziejka wyrazić sobie moją kondolencję.
FILA. Kondolencję?
AGENT. Z powodu zgonu jej szanownego małżonka. Właśnie kwadrans temu w sanatorjum pan dobrodziej życie zakończył.
FILA. Umarł?
AGENT. Tak jest... więc pani dobrodziejka pozwoli... że należne jej kondolencje...
FILA. Pan się myli. Nie jestem żoną zmarłego tylko kuzynką jego żony.
AGENT. Ach, tem lepiej! Łatwiej nam będzie się porozumieć. Proszę (wyjmuje szybko reklamowe kartki). Oto nasz adres, a tu kosztorys rozmaitych klas pogrzebowych. Zwracam uwagę szanownej pani, jesteśmy najtańszem przedsiębiorstwem w mieście. Wszyscy klijenci do nas wracają...
FILA. Myśmy nie wzywali pana usług.
AGENT. Pani dobrodziejko ja wiem, ale ja sam staram się wyczuć, gdzie będzie dla nas do zarobku pole.
FILA. Pan węszy trupa.
AGENT. Pani dobrodziejko ja mam żonę i dwoje dzieci... ja mam od dostarczonego zarobku tylko prowizję. Ja muszę pilnować gdzie i kiedy kto umrze — to mój cały zarobek. Gdyby pani zechciała przemówić za mną słowo do żony zmarłego, potrafiłbym okazać się wdzięcznym.
FILA. Nie panie, nie chcę pańskiej wdzięczności i nie przemówię za panem ani słowa, ale zrobię dla pana więcej. Oto niech pan tu siądzie — tu, przy tych drzwiach (wskazuje mu krzesło przy drzwiach sypialni Reny) i czeka spokojnie na jej powrót. Chciałabym właśnie, aby ona pana zastała na swej drodze, gdy wróci do domu,
AGENT (zachwycony). Pani jest zbyt łaskawa, zbyt dobra!
FILA. Nie panie, ja w tej chwili jestem piekielnie zła, a pan mi w tem bezwiednie dopomagasz. Siedź że pan tu z tą miną kruka. Nie uwierzy pan jak doskonale jesteś dopasowany do tej całej erotycznej komedji.. Z tym trupim zapaszkiem, który pan ze sobą wnosi!

(wychodzi do swego pokoju).
Agent siada na krześle przy drzwiach sypialni Reny. Czarno ubrany, z dość dużym zagiętym nosem z trójkątną twarzą ma rzeczywiście minę kruka. Pozę ma złożoną, ręce na kolanach, nogi ściśnięte, głowa schylona na piersi odbija dziwnie na jasno szarem tle portjery. Jest oświetlony blaskiem czerwonawym z kominka. Chwila ciszy).
(Zasłona spada).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT TRZECI.
Ta sama dekoracja, przez szyby wkrada się jesienny poranek — na tem samem krześle siedzi agent skurczony i spi. Lampa elektryczna na biurku pali się mdło, po długiej chwili otwierają się drzwi, wchodzi Rena, za nią wsuwa się Kaswin. Rena wszedłszy — zatrzymuje się u drzwi wejściowych i mówi nie patrząc na Kaswina.
SCENA PIERWSZA.
RENA, KASWIN, AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych.
ஐ ஐ

RENA. Niech mnie pan teraz opuści.
KASWIN. Mówisz mi pan?
RENA. Tak.
KASWIN. Gniewasz się na mnie?
RENA. Bynajmniej. Nie, proszę, przyślij mi kwiaty — najwspanialsze jakie będziesz mógł dostać. I napisz pan list omawiający jasno to, co było.
KASWIN. Po co to, Reno?
RENA. Pierwszy warunek — posłuszeństwo. Proszę, ażeby kwiaty były jaknajwcześniej. A prawda, Pan niema pieniędzy, to proszę przysłać kwiaty na mój rachunek, ja zapłacę.
KASWIN. Reno! Jak ty mówisz do mnie!
RENA. O, bez sentymentu — to zbyteczne. Żegnam pana.
KASWIN. Daj usta.
RENA (gwałtownie). Nie!
KASWiN. Wszakżem ci kochankiem. Wszakżem ci blizki!
RENA. Tak, tak! ale usta nie!

(Kaswin wychodzi. Rena powoli wychodzi do sypialni i dostrzega agenta siedzącego nieruchomo. Agent na odgłos jej kroków porusza się, ona cofa się, on wstaje pośpiesznie i stoi w nieruchomej pozie — ona przerażona patrzy na niego w milczeniu, wreszcie przytomnieje i mówi).

RENA. Kto pan?
AGENT. Pani dobrodziejka uwzględni, ale nasze przedsiębiorstwo daje solidną gwarancję, trumny, karawany i katafalki są na wzór zagranicznych.
RENA (cofając się). Co to znaczy? dlaczego pan to mówi?
AGENT. Pani dobrodziejka jest samą panią dobrodziejką? Sądziłem, że jest powiadomioną.
RENA. O czem?
AGENT. O śmierci swego godnego małżonka.
RENA. Co? on? umarł? kiedy?
AGENT. Wczoraj wieczorem. Mówiono mi w sanatorjum, iż pisano, zawiadamiając panią dobrodziejkę — lecz właściwie śmierć nastąpiła nagle.
RENA. A! (biegnie do stołu i gorączkowo szuka listu z sanatorjum, który rzuciła w drugim akcie na stół, rozrywa kopertę i czyta). „Nieprzewidziane komplikacje... agonia się zaczęła... prosimy o przybycie... Tak... A!...

(wybucha spazmatycznym płaczem, który przechodzi w histeryczny śmiech i płacz).

AGENT. Pani dobrodziejka zechce się uspokoić.

SCENA DRUGA.
AGENT przedsiębiorstw pogrzebowych, RENA, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi w szlafroku). Co się tu stało?
AGENT. Pani dobrodziejka dowiedziała się o śmierci męża.
FILA. A! zechciej pan stąd wyjść!
AGENT. Ja tu będę na dole... Ciągle będę na dole... Prawdopodobnie inni agenci innych przedsiębiorstw są już także, ale ja byłem pierwszym!
FILA. Dobrze, dobrze pośle się po pana.
AGENT. Całuję rączki.

(wychodzi).
FILA (podchodząc do Reny, która leży na sofie). Czegóż tak płaczesz? powinnaś raczej się cieszyć.

RENA. Daj spokój. Nie zrozumiesz tego nigdy. Tam umarły moje złudzenia, moja młodość, wszystko.
FILA. Egzaltacja! Skoro miałaś takie sentymenty dla niego — należało być przynajmniej przy jego śmierci.
RENA. Tak... należało...
FILA. Ręczę ci, że dla niego, który był już od dawna niepoczytalny, byłoby to obojętne. Ty przecież oszczędziłaś sobie zdenerwowania. (po chwili). Teraz będziesz mogła usankcjonować tragizm dzisiejszych przejść.
RENA. Nie rozumiem cię.
FILA. No, będziesz mogła poślubić twego...
RENA. Ach!...
FILA. Czy mam po niego napisać? Zwykle kochankowie zajmują się pogrzebami mężów.
RENA. Róbcie co chcecie! Zostawcie mnie!

(wybiega do swego pokoju jak szalona, gdzie zamyka drzwi).


SCENA TRZECIA.
MICHAŁ, FILA.
ஐ ஐ

FILA (dzwoni). Michale, proszę wziąć ten list i zanieść natychmiast do pana Halskiego. (daje mu list, który przyniosła z sobą). Trzeba iść zaraz, aby zastać pana Halskiego, zanim pójdzie do Uniwersytetu.
MICHAŁ. Słucham wielmożną panią.

(Fila zostawszy samą, chodzi po pokoju, porządkuje włosy, nuci piosnkę i urywa spoglądając na drzwi Reny. Wchodzi Michał).

MICHAŁ. Spotkałem pana profesora na schodach. Oddałem list, pan profesor pyta czy może wejść.
FILA. Proś.

(Michał wychodzi, Halski wchodzi).


SCENA CZWARTA.
FILA, HALSKI.

HALSKI. Pani do mnie pisała? Oto jestem na jej rozkazy.
FILA. Przedewszystkiem winnam panu zrobić gorzką wymówkę — za wczoraj. Nie postępuje się w ten sposób nawet z kobietą, której się nie pragnie. Śmiem jednak sądzić z poprzedniego postępowania pana, że było przeciwnie. Dlaczego więc?
HALSKI. Inny mężczyzna na miejscu mojem pragnąłby kłamstwem i wykrętami usprawiedliwić się. Ja... jednak będę zupełnie szczery. Oto nie pragnę pani więcej.
FILA (kryjąc śmiechem obrazę). Ślicznie — ale przyczyna?
HALSKI. Nieznana nawet mnie samemu.
FILA. Teraz pan kłamiesz.
HALSKI. Nie rozumiem.
FILA. Panu Rena zawraca w głowie.
HALSKI. Pani Rena nie istnieje dla mnie.
FILA. Dlaczego?
HALSKI. Pani wie najlepiej. Pani Rena należy do rzędu kobiet, które nawet myślą zmierzyć nie wolno.
FILA (zanosząc się od śmiechu). Ha! ha! ha! coś bajecznego! co za frazes! co za ton! Zaczynając potrącać o banalne pojęcia wyrażasz się banalnie. To rzecz naturalna.
HALSKI. Być może. Frazes ten wyrwał mi się na usta bezwiednie. Nie mniej przecież przekonanie moje pozostało.
FILA. Tak dalece szanujesz pan Renę.
HALSKI. Choćbym nie chciał, muszę.
FILA. Właściwie to jest szacunek odległościowy, fizyczny, konieczny.
HALSKI. Jeżeli pani to do szczęścia potrzebne, proszę tak sądzić.
FILA. Zbyt dużo ironji widzę w oczach pana. Zakrawa to na posądzenie mnie o zazdrość.
HALSKI. Cenię panią bardzo wysoko — ale aż tak wysoko panią nie cenię.
FILA. Jakto?
HALSKI. Musiałaby pani mnie kochać — a niestety, to jest dla pani rzecz nieistniejąca.
FILA.. Ja nie umiem kochać.
HALSKI. Nie pani — to co pani, ja i ci z naszego świata uprawiamy, to nie jest niestety, miłością.
FILA. Tylko?
HALSKI. Passją, namiętnością, zmysłami, wszystkiem, tylko nie miłością.
FILA. Aha! zaczyna pan rozumieć!.
HALSKI. Nie — pani — ja tylko odnajduję, tam w głębi siebie na dnie — tę prymitywną jakąś nutę... Niech pani także poszuka, a ręczę pani, iż ją pani znajdzie.
FILA (twardo). Nie chcę! to niepotrzebne! Bujność zmysłów nie daje nic podobnego.
HALSKI. E! kłamstwo! Zmysły niosą także swoje katusze i są prawdziwemi katami ludzkiej istoty. Przypomnij pani sobie tylko, jakie w swem życiu przechodziłaś cierpienia z powodu nieukróconych namiętności.
FILA. E! to są odruchy, które łatwo oszukać można. Naprzykład gdybym pana kochała, trochę trudno byłoby mi przenieść zawód, jaki mnie z pana strony spotkał. Tak jednak zupełnie lekko zapatruję się na tę kwestję. Nawet mnie to wprowadza w doskonały humor.
HALSKI. Cieszy mnie to, że przyniosłem pani wesołość.
FILA (złośliwie). Pan ma za to stroskaną minę... Niech się pan jednak nie martwi zbytecznie. Pierwsze kroki są zawsze trudne i często zawodzą. Cierpliwych czeka zawsze nagroda.
HALSKI. Mówi pani zagadkowo i ma pani jakąś mściwość w oczach.
FILA. Nie, drogi panie — to refleks tej złośliwości, jaka grała przed chwilą w oczach pana. Gdybym była mściwą wyśpiewałabym przed panem zaraz całą prawdę odnoszącą... Tak teraz trudno o prawdziwą szczerą zabawę... pozwól pan...
HALSKI. Ależ proszę... proszę.
FILA. Wprawdzie wolałabym, ażeby to kto inny schodził do roli pajacyka, z którego niedługo wysypią się trociny — ale widzę, że to u mężczyzn nieunikniona faza. Przyszło to na pana trochę wcześniej niż przypuszczałam. Zwykle zaczyna się to razem z łysiną i z brakiem stałego upojenia. Jednak to rzecz pana.
HALSKI. Gdyby m chciał być złośliwym powiedziałbym, że ta ironja zadaje kłam słowom pani.
FILA. Gdyż?
HALSKI. Gdyż dowodzi poprostu iż pani była i jest przezemnie u-pojoną.
FILA. Cudowna rzecz — najwyższe szacowanie samego siebie!
HALSKI. Nie chcę być śmiesznym — oto wszystko.
FILA. Tymczasem jest nim pan w tej chwili. I stanie się pan jeszcze śmieszniejszym.
HALSKI. Kiedyż to nastąpi?
FILA (z ukłonem). We właściwym czasie. Ja panu na to zwrócę uwagę.

(odchodzi do swego pokoju, Halski odwraca się i patrzy uparcie w drzwi Reny).


SCENA PIĄTA.
Michał wnosi olbrzymi wspaniały kosz różowych róż, we środku list, koperta wielkiego formatu biała.
HALSKI, MICHAŁ, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. A... dla kogo te kwiaty.
MICHAŁ. Dla jaśnie pani.

(stawia kosz i wychodzi).

HALSKI (podchodzi do kosza, bezwiednie wyciąga rękę do listu ale ją cofa. Drzwi się otwierają, wchodzi Rena blada w białym szlafroku zobaczywszy Halskiego — zatrzymuje się nagle nieruchoma, on obraca się i patrzy na nią, stoją tak przez chwilę). Wypada mi panią przeprosić, że zjawiłem się tu tak rano... ale byłem wezwany.
RENA. To nic — to niema znaczenia.
HALSKI. Pani jest zmieniona... pani ma taki dziwny wzrok.
RENA (nagle). Tak, mam dziwny wzrok...
HALSKI. Co? co?
RENA. Nic... nic...
HALSKI. Kwiaty pani przynieśli.
RENA (z wysiłkiem śmiejąc się). A... tak... od kochanka...
HALSKI. Dlaczego pani to mówi?
RENA. Cóż to? czy nie mogę mieć kochanka? czy pan w to nie wierzy?
HALSKI. Nie wierzę.
RENA. Tam jest list — niech pan weźmie ten list, otworzy i przeczyta.
HALSKI (śmiejąc się). Chce pani?
RENA (z wysiłkiem). Żądam. (Halski bierze list i otwiera, gdy chce czytać Rena rzuca się na niego i wyrywa mu list). Nie, nie! jeszcze nie... jeszcze nie.
HALSKI. Och! jakaż pani zdenerwowana — poco pani robi takie żarty? pani drży! pani ma łzy w oczach? Daję pani słowo nie przeczytałem ani słówka. Tylko widziałem podpis „Mały“. To Kaswin, (śmiejąc się) przecież on nie jest pani kochankiem. Dlaczego kwiaty? Czy to urodziny? Niech mi pani powie...
RENA. Nie wiem — może tak — urodziny... niech tak będzie...

(idzie do kanapy i pada na poduszki).

HALSKI. Pani jest cierpiąca. Czy mam kogo zawołać?
RENA (cicho). Nie...
HALSKI. Czy mam odejść?
RENA. Pragnę zostać sama. Na chwilę — muszę się opamiętać. (śmieje się z przymusem) Będę miała panu coś ważnego do powiedzenia. Coś, co wreszcie każe liczyć się ze mną, jako z kobietą.
HALSKI. Zechciej pani zapomnieć moje dawne niebaczne wyrazy — kto wie, czy ja obecnie jestem ten sam, jakim byłem, choćby i wczoraj — choćby tydzień temu. Głupiec tylko nie ulega przemianie. Wyznaję to szczerze. To wiem jedno, iż zaczynam być w posiadania mej własnej istoty. Nie zdarzyło mi to się oddawna — od lat moich młodych — od chwili gdy zacząłem żyć życiem pełnego człowieka, to jest od chwili poznania kobiety ze strony zmysłowej. Dziś przenika do mnie jakieś światło — i pytam się siebie samego — czy nie jest to światło pani.
RENA. Jak głos pana dzisiaj brzmi inaczej jak ten głos wczorajszy! Idź pan teraz. Gdy będę na tyle silna, że będę panu mogła powiedzieć wszystko co nas połączy — może na długo — a może na chwilę — wezwę pana. Gdzie mam pana szukać.
HALSKI. Czekać będę u siebie w domu i wierz mi pani liczyć będę chwile. Dlaczego kryjesz swoje ręce po za siebie? Dlaczego nie pozwalasz mi je ucałować? tak jak pozwalałaś wczoraj?
RENA. Nie wiem, nie wiem.

(Halski całuje namiętnie jej usta).

HALSKI. Nie każ mi długo czekać!
RENA. Tak, tak!

(Halski wychodzi, Rena wraca — przechodząc mimo kosza z kwiatami — wyrywa garść kwiatów z pasją i depcze nogami potem czyta list Kaswina).


SCENA SZÓSTA.
RENA, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi ubrana jak do wyjścia). Wychodzę. Czy mam zajść do sanatorjum? (Rena milczy) Przypominam ci, że tam trup czeka.
RENA (z wybuchem). Ja także czekałam całe moje młode życie.
FILA. Tak — ale tyś czekała z myślą oswobodzenia się a trup czeka beznadziejnie. Więc pogrzeb pierwszej klasy?
RENA. Najpierwszej...
FILA. Karawan czterokonny...
RENA. Tak!
FILA (zrywa kilka róż i przypina do stanika). Czy postawisz go w domu tu?
RENA (z krzykiem). Nigdy — za nic!!
FILA. No to się jakoś ułoży — a na zawiadomieniach co? Ciężko stroskana żona — czy jak?
RENA. Bez kłamstw! Nie jestem ciężko stroskaną — nie mogę nią być.
FILA. Ja sądzę, że będziesz — gdy zrozumiesz, iż śmierć twojego męża zamiast ci przynieść korzystną zmianę popsuje ci tylko dotychczasowe łatwe pole konkiet. Wdowa — to gorzej jeszcze niż panna na wydaniu. Mężczyźni uciekają od niej, a zwłaszcza od wdowy cnotliwej. Ta już może sobie powiedzieć „ongi speranza“. Tak! Halski — naprzykład — skoro się dowie ucieknie stanowczo. (Rena podnosi głowę) Jestem tego pewna. Dobrze więc zrobiłaś wybierając Kaswina. Taki dzieciak pójdzie na ślepo nie oglądając się na konsekwencję.
RENA. Nie mam zamiaru iść za Kaswina.
FILA. To źle — świat ci w takim razie tego stosunku nie przebaczy. Możesz zresztą nie iść za niego, ale rzucaj światu w oczy, że to twój narzeczony.
RENA. Ty jednak nie starasz się migotać w oczy światu żadnym projektem małżeństwa.
FILA. A moja droga — ja nie mam pretensji do tytułu kobiety bez skazy.
RENA (z zaciśniętemi ustami). Nie jestem już nią — możesz to rozgłosić światu. O... niepowątpiewaj. Patrz kwiaty — list możesz przeczytać.
FILA. Chętnie — lubię miłosne korespondencje. Zawsze się tam zbyteczne komiczne słowa wyłowi! (czyta) Hm... hm... (po przeczytaniu) Tak — nie dowodzi chyba dyskrecji Kaswina. Dość jasno zaznaczone co było pomiędzy wami. Hm! no dżentelmen! — I to się chwali.

(bierze list i czyta).

MICHAŁ (w drzwiach). Pan Kaswin.

(wychodzi).

FILA. Dawaj tu pana Kaswina, niech on ci nerwy uspokoi — a potem jest nam w tej chwili choć taki projekt na mężczyznę potrzebny.

SCENA SIÓDMA.
RENA, FILA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (biegnie do Reny i chwyta jej ręce). Są kwiaty?
RENA. Są.

(odwraca się od niego).

FILA (przypatrując się im przez face à main). Nie można powiedzieć aby czułość was udusiła.
KASWIN (zmieszany). Jakto?
FILA. No! jak na kochanków jednodniowych...
KASWIN. Pani wie?
FILA (śmiejąc się). Tak! przeczucie... a potem Rena się nie tai...
KASWIN (czule do niej). Renusia.

(siada przy niej — ona pozostaje jak martwa).

FILA. Rena widocznie ma temperament więcej chłodny.
KASWIN. Jest jaka jest. Lecz jest kózka zawsze i wszędzie.
FILA. Pan zadawalnia się małem, ale to właściwość pana wieku. Rena jednak jest usprawiedliwiona. Jest bowiem pod wrażeniem wiadomości, która gra wielką rolę w jej życiu.
KASWIN. Och! Renusiu co się stało?
FILA. Mąż Reny umarł.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Wczoraj wieczorem — prawdopodobnie w chwili gdyśmy wchodzili do szampańskiego pałacu.
KASWIN. Och Renusiu, myśmy nie wiedzieli...
RENA (z goryczą). Nie — gdybyśmy nawet wiedzieli, to z pewnością nie byłoby zmieniło sytuacji.
KASWIN. Renusiu, jak możesz tak mówić.
RENA. Mogę — mogę — mogę... A ty nie graj.
KASWIN. Renusiu.
RENA (gwałtownie). Nie mów ciągle Renusiu — Renusiu — bo mnie to do szaleństwa doprowadzi..
KASWIN. Dlaczego? przecież przedtem mówiłem ci tak zawsze, a nigdy....
RENA (j. w.). Właśnie dlatego że to przedtem. — Wymyśl teraz dla mnie jakąś inną nazwę — odpowiedniejszą, a nie mów jak przedtem.
FILA. Państwo drodzy — widzę, że macie na sobie siedmiomilowe buciki. Już urządzacie sobie takie sceny.
KASWIN. Ja nie...
FILA. Tak — ale jesteś pan przedmiotem scen... nie potrafiliście nawet wytrzymać klasycznych 24 godzin słodkiego upojenia. Sądzę, że odłożycie resztę na później, gdy będziecie narzeczonymi, a kto wie może — mężem i żoną.

(Kaswin z radości przypadając do Reny).

RENA. Co? co? jak?
KASWIN. Słyszałaś co mówiła pani Fila? tak! tak! pobierzemy się i to jaknajprędzej... powiedz, że tak... powiedz..
RENA. Nie.
FILA. Pana Kaswina unosi młodość i wskutek tego popełnia małe beztakty. Pomoże mi pan zająć się pogrzebem?
RENA. Nie chcę. Nie pozwalam! Dam ci list do mego opiekuna — on ci ułatwi wszystko.

(wychodzi szybko do swego pokoju).

FILA. A więc młody człowieku jakże to było?
KASWIN (całuje ją po rękach). Och pani, ja nie mogę dać sobie wiary, że to się stało.
FILA. Zdaje się panu — że pan jesteś we śnie.
KASWIN. W rozkosznym śnie.
FILA. Który trwać będzie wiecznie.
KASWIN. Który trwać będzie wiecznie.
FILA. Aż się skończy.
KASWIN. Aż się skoń... (opamiętywuje się) Dlaczego pani mi zatruwa te chwile? Rena nie jest kobietą zdolną igrać z sercem człowieka.
FILA. Biedna ta Rena. Niedawno odmawiano jej braku temperamentu. Zdobyła wreszcie ostrogi i oto odmawia jej pan tego — co jest najpiękniejszą cechą w kobiecie — to jest braku serca.
KASWIN. Czy pani sądzi, że Rena mnie nie kocha? Wszak nie dla jakichkolwiek ubocznych celów połączyła się ze mną, nie mam ani stanowiska, ani nazwiska, ani pieniędzy. O, kosz za jej pieniądze — bo nie mam ani grosza przy duszy.
FILA. To wielki błąd. To przyśpieszy finalną katastrofę.
KASWIN (z zapałem). Pani ciągle krzywdzi Renę — ona nie należy do tych kobiet, które liczą na majątek kochanka.
FILA. Tak — bo na to trzeba się specjalnie urodzić. Ale zechciej pan przyjąć ode mnie tę radę. Nic tak nie odmienia i nie poniża mężczyzny w oczach kobiety jak chroniczny brak pieniędzy. Ona ich nie wymaga i nie przyjmie, ale musi czuć — że ten człowiek ma w sobie niezależność ludzi pieniężnych. A przytem najkosztowniejszą kochanką jest właściwie taka — która nic nie kosztuje.
KASWIN. To ja się zaasekuruję — a potem polisę zastawię — ze spłatą na 30 lat... To można przecież jakoś tak pokręcić...
FILA. Rozczulająco! Te 30 lat są wzruszające. Tylko takie chłopie nieletnie może się zdobyć na takie poświęcenie.
KASWIN. Robię co mogę.
FILA. Tak, mężczyźni są szlachetni i rycerscy.
KASWIN. Pani żartuje.
FILA. Bynajmniej — zachwycam się...

(wchodzi Rena z listem w ręku)
RENA. Oto list do radcy Mikulczyca. Zastaniesz go teraz w sądzie. Daję ci Michała — czeka na ciebie z dorożką na dole. I dziękuję ci.

FILA. Zamówię ci żałobę — jaką chcesz francuską, czy angielską.
RENA. Angielską, tą z czepeczkiem á la Stuart.
FILA. Tak.
RENA. Nie wiem czy będzie dla mnie odpowiednią — lepiej francuską.
FILA. Jak chcesz.

(wychodzi).


SCENA ÓSMA
RENA, KASWIN.
ஐ ஐ

KASWIN (waląc się Renie do nóg). Renusiu! Jacy my będziemy szczęśliwi!
RENA (patrzy na niego zimno). Kiedy?
KASWIN. Zawsze — do śmierci. Bo widzisz już nie mógłbym żyć bez ciebie, nie mógłbym.
RENA. To są egzaltacje. W dwanaście godzin nikt się tak nie przywiązuje, aby ginął za kimś.
KASWIN. Ja nie wiem jak inni, ale ja tak. Ja kochałem raz bardzo. W duże godziny czułem, że umrę bez niej. To była wyjątkowa kobieta. Szansonistka szalona: rozdzierała dziesięciokoronówki na strzępy, woziła że sobą lalkę z niebieską kołdrą — śpiewała altem internacjonalne pieśni i deklamowała własne poezje. Była podobna do ciebie, Renusiu — szczególniej tam przy szampanie, łudząco śmiałaś się jak ona.
RENA. Milcz, jesteś wstrętny.
KASWIN. Renusiu, to była bardzo porządna kobieta. Ona z rozpaczy po mężu poszła do tinglu. To jeden mój grzech — poza tem — poza Lili — nie mam wielkiego doświadczenia.
RENA. Jeśli sądzisz, że stajesz się dla mnie przez to bardziej interesującym.
KASWIN. To trudno — nie każdy może mieć tak zaszarganą miłosną przeszłość — jak taki Halski.
RENA (zrywa się). Milcz! Nie mów tak o Halskim.
KASWIN. Dla czego? Cóż to za świętość nietykalna. Emerytowany uwodziciel pań, chorych na głód miłosnych wrażeń. Ja wiem, on i na ciebie zarzucał siatkę — ale nic z tego! Renusia nie dla niego! On zginąłby ze złości, gdyby wiedział, że to ja a nie on.
RENA (oparta o biurko). Ja chcę, żeby on się dowiedział. Ja chcę tego! on musi o tem wiedzieć — musi!...
KASWIN. Co ci z tego przyjdzie — Renusiu, co ci z tęgo przyjdzie? Widzisz, teraz ja odpowiadam za twój honor, więc należy być dyskretnym. Ja nie chcę, aby kiedyś powiedziano, że byłaś moją kochanką jeszcze przed naszym ślubem. To w burżuazyjnym świecie nie uchodzi Renusiu.
RENA. Więc ty wyobrażasz sobie, że ja wezmę cię za męża?
KASWIN (poważnie). Tak, skoro się dowiedziałem przed chwilą, że jesteś wolna — nie mogę sobie inaczej naszego stosunku przedstawić.
RENA. Ale ja mogę.
KASWIN. Reno, gdzie są twoje zasady?
RENA (z wybuchem). Czy ja miałam kiedy jakie zasady? Ja miałam tylko przesądy. Ja nienawidzę małżeństwa, brzydzę się niem; pogardzam. Nie pójdę za mąż, mogę ci to przysiądz.
KASWIN (cofając się). Reno co ci jest?
RENA. Nie, nie — a raczej wszystko...
KASWIN (z uśmiechem). To wrażenia tak ci rozstroiły nerwy.
RENA (patrzy na niego z pogardą). — Ach! Jakiż ty marny! jakiż ty żaden. A jakże to wszystko jest marne, jak żadne...
KASWIN. Gdy się uspokoisz nerwy twe będą innego zdania.
RENA. To nie nerwy w tej chwili każą mi patrzeć tak na ciebie. Cierpię — odejdź.
KASWIN. Znów mnie wyrzucasz? Reno! jakże to? nie wolno ci tak postępować ze mną.
RENA. Nie wolno? odkąd? Wasz świat zadowolenia zmysłowego nie zna słowa — nie wolno. Jesteśmy ślepi — wyciągamy pięść, gdy nam wygodniej i bijemy prosto w mózg — w serce... (po chwili) Odejdź więc dobrowolnie — widzisz, że się męczę...
KASWIN. Ja rozumiem cię Reno i wiem o co ci chodzi. — Musisz cierpieć nad tem, że zezwoliwszy na to, co zaszło między nami — nie jesteś już tą, którą byłaś dawniej. — Ale to ci się zdaje, Renusiu. Przedewszystkiem, ja cię zawsze, pomimo wszystko, będę tak szanował, daję ci na to słowo honoru — a co do ludzi, to można tak zrobić, aby nikt nie wiedział. Skoro nie chcesz teraz iść za mąż jeszcze, to będziemy się kochać tak, aby nikt nie wiedział o tem.
RENA (przerywając mu). Nie, przeciwnie, ja chcę aby wszyscy wiedzieli.
KASWIN. Dziś ja za twój honor odpowiadam i ja muszę kierować twoją opinją.
RENA (gwałtownie). Ja odpowiadam za swoje zadowolenie. I ja kieruję swojem życiem. Bądź zdrów.
KASWIN. Odchodzę — aby pozwolić ci się uspokoić — najlepiej weź bromu i połóż się.
RENA (tłumiąc łzy). Troskliwość twoja ojcowska, rozczulająca. Dziękuję.
KASWIN. Reniu ja pójdę po lekarza.

(wychodzi).
(Wchodzi pokojówka z pudłem od kapelusza).

RENA. Zanieś to na ulicę Pawią numer 13 do pana profesora Halskiego.
POKOJÓWKA. Czy ma być odpowiedź?
RENA. Ustna.
POKOJÓWKA. Proszę pani — oto pudło z kapeluszem, który przyniesiono z magazynu.
RENA. Postaw.

(pokojówka wychodzi).
(Rena chwilkę chodzi po pokoju. Wreszcie otwiera pudło — wyjmuje kapelusz z ogromnym długim welonem. Kładzie go na głowę. Zbliża się do stolika lustrzanego — przegląda się — wyjmuje puder i zapudrowuje ślady łez. Znów się przegląda. Otwierają się drzwi wejściowe — szybko wchodzi Halski — usuwając wprowadzającą go pokojową).


SCENA DZIEWIĄTA.
HALSKI, RENA.
ஐ ஐ

HALSKI. Jestem.
RENA (szybko odwraca się, zapominając o swym krepowym kapeluszu i o stroju). Ach!...
HALSKI. Miała mi pani coś powiedzieć.
RENA (chwyta welon bezwiednie i tuli do niego twarz). Tak... ale... sił brak...
HALSKI. Pani w żałobnej krepie? co to? Matka pani? niechże pani mówi.
RENA. To nikt... to tylko mój mąż...

(zdejmuje kapelusz i rzuca go na ziemię).

HALSKI. Nie żyje?
RENA. Od wczoraj wieczora.
HALSKI (nerwowo). A...

(chwila milczenia).

HALSKI. Życie pani teraz zapewnie ulegnie zmianie. Stała się pani wolną, przyszłość się przed panią otwiera.
RENA. Jaka przyszłość?
HALSKI. No przyszłość takich jak pani kobiet, pójdzie pani za mąż.
RENA. Nie.
HALSKI. Dlaczego. Życie jest wielkim dłużnikiem. Winno jest pani wszelkie odszkodowanie. Całą moc radości dozwolonej, cichej i spokojnej — do której taka, jak pani, sercem żyjąca istota ma zupełne prawo.
RENA. Tego mi małżeństwo nie da.
HALSKI. Tylko małżeństwo! Pani tylko małżeństwo.
RENA. Nie! Tak jak pan mówił dawniej — miłość bujna, szeroka, swobodna, bez pęt, bez ograniczeń...
HALSKI (patrząc smutnie na nią). Tej nie masz pani dojść i za dużo masz kultury serca i ducha. A przytem przeszłaś taki czyściec na erotycznym szlaku, że możesz sięgnąć po najwyższe wartości życiowe w tym kierunku — po miłość jednego człowieka.
RENA. Czy to dla ciebie jest teraz najwyższą wartością miłosną?
HALSKI. Tak.
RENA. Mówiłeś i żyłeś inaczej.
HALSKI. Lecz w głębi duszy miałem zawsze tę tęsknotę do zżycia się i odczucia z jedną dla mnie tylko istniejącą kobietą, bo marzeniem moim było stopić istnienie mojej kochanki i przesączyć je w moją krew, ale jako element czysty, nieskazitelny, doskonały i bez skazy... Rozumiesz Reno... bez skazy.
RENA. Tak, rozumiem to teraz, rozumiem. Mnie pierwszy mężczyzna, który inicjował w świat zmysłów — nauczył pogardzać zmysłami. Ciebie zaś twoje kochanki nauczyły pogardzać miłością.
HALSKI. I dały mi teraz przesyt. Ach! czuję zbliżającą się ku mnie melancholję tych, którzy żyli tylko dla zmysłów.
RENA. Jeszcze czas, ocknij się pan!
HALSKI. Tak, mógłbym... może (patrzy na nią długo, ona miesza się przed jego wzrokiem). Miałaś mi coś powiedzieć.
RENA. Tak, miałam ci coś powiedzieć, ale...
HALSKI. Może to o śmierci męża?
RENA. Nie — to przecież na ciebie nic wpłynąć nie może... tylko... że ja... teraz...
HALSKI. Co? co? czy może masz jakie zobowiązania? Czy może teraz nawet to co zaszło między nami i co może dla ciebie było igraszką wydaje ci się ciężarem, powiedz mi szczerze.
RENA. Nie mam żadnych zobowiązań, tylko te względem ciebie. Nakazałeś mi pewne warunki — ja — znowu — to jest — Och!

(pada na sofę zakrywając oczy).

HALSKI. Ale ja przez tę noc dzisiejszą przez tę chwilę, którą obecnie przeżywamy, przeżyłem tyle — odrzuciłem tyle z moich negacji — obaliłem moje dawne ołtarze i zbliżyłem się do moich wierzeń, do twojej czystej i prymitywnej piękności dziecięcej, że poprostu roztopił się we mnie lód, który mnie otaczał... Reno! bądź mi kochaną...

(leży nieruchoma).

RENA. Chcę tego i ja.
HALSKI. Poświęć mi całą twą przeszłość bez skazy. — Poświęć mi całą twą przyszłość.. bądź żoną moją.
RENA (z bolesnym krzykiem). Ach!
HALSKI (gorączkowo). I nie dziw się drugi raz... gdym cię porównywał z innemi kobietami, tyś mi się wydawała jedna godna tego imienia. I nagle zabłysło mi ono całą legendową pięknością. Reno! ty bez skazy — ty żono moja.
RENA. O Jezu!
HALSKI. Chcesz Reno? być moją żoną?
RENA (po chwili walki). Tak Henryku! tak! tak!

(pada mu na piersi i pozostaje cała we łzach nieruchoma)

HALSKI. Życie moje podścielę ci pod stopy w zamian za to, że wróciłaś mi wiarę w czystość istoty kobiecej. Ty drżysz? Ty się słaniasz?... Spocznij, kochanie moje... Nie patrz tak dziwnie... czy lękasz się czego? Nic nas już nie rozdzieli, maleństwo moje... dzieciątko ty...
POKOJOWA (we drzwiach). Pan Kaswin, chce tylko powiedzieć, że doktór za godzinę przyjdzie.
RENA (z wściekłością). Ach!
HALSKI. Ach! mały... dobrze, że przyszedł, ja muszę pójść do uniwersytetu i prosić o zwolnienie mnie na dni kilka dla interesów familijnych... słyszysz Renko... dla interesów fa-mi-lij-nych.

(Wchodzi Kaswin, Halski całuje Renę w rękę).
HALSKI (radośnie). Tak, za chwilę wrócę! (całuje ją raz jeszcze po obu rękach) Tak, za chwilę droga moja — za chwilę. Do widzenia — mały — cherubinie. Coś mi blady jesteś, jakby niewyspany. Ej, strzeż się, oszczędzaj swą młodość. Wierz mi są skarby i całe światy po za rozrzutnością szaleńców...
(wychodzi).


SCENA DZIESIĄTA.
KASWIN, RENA.
ஐ ஐ

KASWIN (podbiegając do Reny). Co to? co to znaczy? Dlaczego on cię tak całował po rękach?
RENA (z nagłą determinacją). To znaczy — iż pan Halski jest moim narzeczonym, idę za niego za mąż.
KASWIN (ogłuszony). Och... a ja co?... ja?
RENA (jak szalona). Ty? nic! nic!
KASWIN. Po tem, co się stało — Nic? To tak łatwo zerwać? wyrzucić jak psa... bo się trafił inny, lepszy epuzer? Ale ze mną pójdzie trochę trudniej... ale ja nie pozwolę — ja kocham — ja — moje serce — to się tak nie robi — ja mam prawa.
RENA. Nie masz ich. Pozbyłeś się ich.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Kiedy? O... już dawno.
KASWIN. Ja ciebie kochałem od lat dwóch, szalałem, u nóg ci byłem. Nie tak, jak Halski, który obrażał cię na każdym kroku. Powiedz, nie kochałem cię?
RENA. Nie! Tyś mnie obraził więcej niż Halski.
KASWIN. Kiedy?
RENA. Tydzień temu — gdyś włóczył się u moich nóg — a potem prosto stąd gdzie pojechałeś?
KASWIN (zmieszany). Jakto? gdzie? do domu.
RENA. Kłamiesz! Do Casino de Paris, pomiędzy ulicznice. (Kaswin cofa się blady) Tak! przed chwilą powiedziano mi o tem. I to mi wystarczyło, od tej chwili istnieć przestałeś dla mnie.
KASWIN (blady). Reno!
RENA. I wiedz — że gdybyś kiedykolwiek ośmielił się zdradzić z tem, co między nami zaszło — zemszczę się strasznie! A teraz — bądź zdrów... na zawsze...
KASWIN (po chwili zmienionym głosem). Reno, czy to jest twoje ostatnie słowo?
RENA. Ostatnie.
KASWIN. Strzeż się.
RENA. Niczego się nie lękam. Walczę w tej chwili o moje szczęście. Reszta mi obojętna.

(odwraca się tak, że stoi przy stoliku z lustrzanym blacikiem, który pozostał tak nastawiony do przeglądania się)
KASWlN (zmienionym ochrypłym głosem). I życie moje także?

RENA (jak szalona). I życie twoje także!
KASWIN (wyciąga szybko z kieszeni rewolwer, który wziął w drugim akcie od Reny). Dobrze... skoro... tak...

(podnosi lufę rewolweru do ust, Rena śledzi go w lustrze blada, dysząca — widząc jego gest — szybkim imperatywnym ruchem wyciąga rękę w stronę drzwi)

RENA. Na schody z tem. Na schody.
KASWIN (opuszcza rękę z rewolwerem i patrzy na nią osłupiały, wreszcie mówi). Renusiu! jakaś ty podła.

(Rena rzuca się do swojej sypialni i wybiega. Kaswin opuszcza rewolwer na ziemię i sam pada na sofę wycieńczony i zdenerwowany do ostatnich granic, wreszcie wybucha spazmatycznym, płaczem).


SCENA JEDENASTA.
KASWIN, FILA.
ஐ ஐ

FILA (wchodzi z przedpokoju, ma w ręka kilka paczek, zobaczywszy płaczącego Kaswina zbliża się do niego). Cóż to? czego mały płacze?
KASWIN. Zrywa ze mną... wypędza mnie.
FILA. To prędko.
KASWIN. Dziś jeszcze...
FILA. No... ale za co? dlaczego?
KASWIN. Jakieś preteksta... ale to nie prawda... ona chce iść za mąż.
FILA. No to żeń się z nią.
KASWIN. Kiedy to Halski ma się z nią żenić.
FILA. Co? kto?
KASWIN. Halski — powiedziała mi to sama. Postępuje z nią jak z narzeczoną. Widziałem to... O! pani! pani! jak ja to przeżyję.
FILA (zirytowana). Możesz być spokojny... Ja wątpię, żeby to małżeństwo doszło do skutku.
KASWIN. Naprawdę?
FILA. Naprawdę! Otrzyj że ten nos, te oczy. Szkoda żeś taki młody. Z tobą na serjo nic nie można.
KASWIN. Jakto nie można — ja go wyzwę.
FILA. No to ona będzie go jeszcze więcej kochać, a ciebie znienawidzi.
KASWIN. Niech mi pani radzi, bo ja głowę straciłem.
FILA. Gdzie ona?
KASWIN. W swoim pokoju.
FILA. A Halski?
KASWIN. Poszedł do Uniwersytetu, ale miał za chwilę wrócić.
FILA. Idź pan do mego pokoju i czekaj aż cię zawołam, (potrąca nogą rewolwer). Cóż ten rewolwer znaczy?
KASWIN. Chciałem się zastrzelić.
FILA. A nabity?
KASWIN. Nabity. Ale ona kazała mi iść na schody.
FILA. Miała rację — dywan jasny, nowy — No idź pan do mego pokoju.
KASWIN. A czy ona mnie będzie jeszcze kochać.
FILA. Albo ja wiem. Ja na miejscu pana powiedziała bym ot tak po żydowsku. Bóg dał — Bóg wziął.

(popycha go lekko do swego pokoju, idzie do drzwi Reny chce pukać, gdy nagle wchodzi pokojówka).

POKOJOWA. Pan Halski.
FILA. A proś! proś!

(Wchodzi Halski rozradowany, w ręku trzyma parę konwalji — zobaczywszy Filę jakby się zmieszał).

HALSKI. Pani Rena jest w domu?
FILA. Pańska narzeczona?
HALSKI. Pani wie?
FILA. Tak. (po chwili ciszy, postępując naprzód) Pozwoli pan sobie powinszować.
HALSKI. Dziękuję pani.
FILA. Świetnego wyboru.

(Halski kłania się).

FILA. Oddaję bowiem sprawiedliwość zaletom Reny w całej pełni. Zachwyca mnie najwięcej jej temperament i zręczność.
HALSKI (z uśmiechem). Co do temperamentu sądziliśmy ją wszyscy błędnie. Zresztą czas to wyjaśni.
FILA. Na to czasu nie trzeba, przynajmniej ona tak sądzi, pędzi bowiem w świecie zmysłów siłą pary. Każdą z nas zawstydzi.
HALSKI. Pani się zapomina.
FILA. Nie panie — to ona się zapomniała, i to nie dalej jak kilka godzin temu. Ranek jednak przyniósł jej w sperandzie tytuł żony jednakowoż fakt został faktem.
HALSKI. Pani czerni najuczciwszą w świecie kobietę.
FILA. Bynajmniej oddaje jej tylko sprawiedliwość. W rzędzie kobiet, które podziwiałeś pan poprzednio, ona ma prawo zabrać pierwsze miejsce.
HALSKI. Uznaję to i dlatego proszę ją, aby została moją żoną.
FILA. Będzie to rzecz niezależna i śmiała. O! nie patrz pan na mnie tak wrogo. Wydaje się panu iż czernię Renę, aby pomścić zawód, który mnie ze strony pana przez nią spotkał. Drogi panie, uczyniłabym to niewątpliwie, bo mściwość jest jednym z najpiękniejszych grzechów lecz na to trzeba, ażebym choć trochę kochała. A to co żywiłam dla pana było wszystkiem, tylko nie miłością. Pozostało mi jednak pewne uczucie sympatji, i to każe mi powiedzieć panu, że Rena nie jest za jaką ją pan ma, przynajmniej od wczoraj.
HALSKI. Dlaczego od wczoraj?
FILA. Zechciej pan zbadać gdzie, z kim Rena...
HALSKI. Pani śmie ją podejrzewać...
FILA. Nie podejrzewam jej, ale mam pewność. Asystowałam bowiem jej tryumfalnemu wyjazdowi z domu. Dziś zaś skonstatowałam jej powrót poranny... w towarzystwie...
HALSKI. To kłamstwo!
FILA. O co panu chodzi? To dowodzi tylko bujności jej natury, i swobody w rozporządzaniu sobą. To panu zawsze imponowało.
HALSKI (gwałtownie). Nigdy mi nie imponowało — istotnie — nigdy!
FILA. Rzeczywiście? Byłeś pan w gruncie sentymentalnej natury?
HALSKI. Jak było w gruncie — to rzecz moja. Lecz teraz żądam, aby mi pani dowiodła prawdy słów swoich.
FILA. Jest pewna opatrzność nad szalonymi. Oto liścik, (wydobywa list z torebki) nie wpadł mi w ręce wypadkiem, lecz dała mi go sama Rena do czytania. Proszę — przeczytaj pan.
HALSKI. Nie do mnie adresowany.
FILA. Cóż to znaczy, w tak ważnej kwestji... Zresztą wchodząc w świat uczciwych ludzi naucz się pan być nieuczciwym. No czytaj pan — tylko nie denerwuj się. (rozkłada list na stoliku lustrzanym przed oczami Halskiego) O! patrz pan.
HALSKI. Pokaż pani... podpis?
FILA. Kaswinek.
HALSKI. Ten... smarkacz?
FILA. Tak. I to właśnie najfatalniejsze. I przyznani się panu, że...
HALSKI. Ja w to nie wierzę, ja w to nie wierzę.
FILA. No to jest pan naprawdę zaślepiony.
HALSKI. To jest jakaś intryga — mistyfikacya.
FILA (litościwie). Doprawdy, że mi pana żal. Ale ja dam panu dowód ustny. U mnie w pokoju jest autor tego listu. Czy chcesz go pan widzieć...

(Halski milczy).

FILA. Ja panu radzę — niech się pan z nim zobaczy. To dziecko jeszcze. Z niego będzie łatwo wszystko wyciągnąć, zwłaszcza, że jest bardzo rozżalony. Przyślę go panu. A jeszcze jedno. Sądzę, że pan nigdy Renie nie powie, że to ja pana naprowadziłam na drogę rozumu. Wyrządziłoby mi to dużą krzywdę. Jestem trochę od Reny zależna...

(kłania się i odchodzi do swego pokoju)


SCENA DWUNASTA.
HALSKI, KASWIN.
(Halski stoi nieruchomy, za chwilę z pokoju Fili wypada Kaswin blady — zobaczywszy Halskiego zatrzymuje się)
ஐ ஐ

KASWIN. Pani Fila mówiła mi, że... to jest... proszę pana (stawiając się) jestem na pana rozkazy.
HALSKI. Czy to pana list?
KASWIN. Mój.
HALSKI. Do pani Reny?

(Kaswin milczy).

HALSKI. Rozumiem.
KASWIN. Zdaje mi się, że z tej sytuacji jest jeden punkt wyjścia dla ludzi honoru.
HALSKI. Nie, młody człowieku. Jest więcej punktów wyjścia, i jeden z nich wybierzemy.
KASWIN (denerwując się). To rzecz moich sekundantów.
HALSKI. Nie, panie. Tu sekundanci nic nie mają do czynienia. Pan nie uwiodłeś narzeczonej bo pani Rena dopiero dziś rano zamieniła ze mną przyrzeczenia małżeństwa. To raczej ja chciałem uwieść kobietę zdobytą...
KASWIN. Proszę pana.
HALSKI. To trudno — musimy wyklarować sytuację, która bardzo się niejasno przedstawia. Czynię to tak dla swego jak i dla pańskiego dobra.
KASWIN. Ja ustąpić nie mogę.
HALSKI. Pan odejdzie sam i dobrowolnie po gruntownym namyśle. Co bowiem warta dla pana kobieta, która zaręczyła się z innym człowiekiem? Dowiodła panu jasno, że nie ceni wcale pana miłości.
KASWIN. Jednak...
HALSKI. Więcej — jawnie panu dowiodła, że wcale pana nie chce. Wszak to wypływa logicznie z jej zaręczenia się ze mną. Czuje to pan?
KASWIN. Tak dalece czułem, że chciałem się w jej oczach zastrzelić tym oto rewolwerem.

(podnosi z ziemi rewolwer).

HALSKI. A ona co? rzucała się płacząc i błagając, aby pan tego nie czynił?
KASWIN (cicho). Nie, ona mi kazała iść zabić się do sieni.
HALSKI. To ślicznie... to dowodzi...
KASWIN. Tak. I mnie się to wydało podłe z jej strony. Ale teraz widzę, że to był tylko dowód, że ona pana bardzo kocha...
HALSKI. Nie, biedny mały idealisto, okrucieństwem i brutalnością cechuje się tylko pożądanie niższego gatunku. A w tem brnie obecnie nasza dama w całej pełni. W niczem innem.

SCENA TRZYNASTA.
(Rena staje we drzwiach swego pokoju. Na widok Kaswina i Halskiego chce się cofnąć, lecz Halski jej nie dozwala, prowadzi ją na przód sceny.
ஐ ஐ

HALSKI. Pani Reno — my dwaj porozumieliśmy się doskonale.
RENA (z pałającemi oczyma, patrząc na Kaswina). Podły!
HALSKI. To szablonowe takie „podły“ a sprawa nas trojga nie jest ani banalna, ani szablonowa. Niech pani nie wnosi tu pierwiastka niesympatycznego.
RENA. Jak ty do mnie mówisz Henryku?
HALSKI. Z całą kurtuazją człowieka, który jest trochę zdenerwowany, ale i rad, że mało miał szczęścia w obłędzie, na który zapadł. Dlatego ja biorę i jego przyszłość w moje ręce.
RENA. Pan mnie obraża, pan nie pojmuje, nie rozumie, że ja to uczyniłam jedynie tylko oszalała pod wpływem słów pana, wyrzeczonych wczoraj. Postawiłeś mi pan niejako za warunek że...
HALSKI. Tego nie rozumiem. Każda inna kobieta mogłaby się tego dopuścić i byłaby w zupełnym ze mną porządku, ale pani? Zanadto wykołysałem panią w myślach doskonałą, ażebym mógł odczuć potrzebę i konieczność pani upadku.
RENA (cicho). Kochałam pana.
HALSKI. Nie — pani mnie nie kochała. W pani zbudziły się zmysły i stąd zmysłowem błędem chciała mnie pani zdobyć. A to było niebaczne. Bo ja panią kochać już nie mogę, bo straciłaś pani dla mnie urok i czar kobiety świętej, a posiąść panią także nie chcę, bo zdawałoby mi się, że w uścisku moim jest istota martwa — trup. Na teraz dość. Mnie nie udała się wycieczka w krainę uczuć — pani w krainę zmysłów. Tak samo i temu Cherubinowi.
RENA. Nienawidzę go.
KASWIN. O! proszę.
HALSKI. Cyt! Mógłbyś pan powiedzieć niedorzeczność. Pozwólcie, że mój chłodny rozum stanie pomiędzy wami. Podaj mi pan rękę — Tak... (ujmuje Kaswina pod ręce, jak marjonetkę i wykonywa jego rękami ruchy) Oto mała trawestacya ballady:
Rycerz pod stopy rewolwer rzucił, pani — twych wdzięków nie trzeba mi wcale. Skłonił się — odszedł i więcej nie wrócił.

(Kaswin w miarę tych słów rzuca Renie pod stopy rewolwer i pozwala Halskiemu kierować ku wyjściu).

RENA. Henryku.
HALSKI. A ja... zamiast rewolweru — konwalijki rzucę. (Rzuca jej pod stopy wiązanką konwalji, które przyniósł) Skłonię się — pójdę — (wychodząc) I więcej nie wrócę.

SCENA CZTERNASTA.
(RENA, FILA)
(Fila od kilku chwil stała na progu swego pokoju, Rena przybita pada na sofę)
ஐ ஐ

FILA (podchodzi do niej). Co znowu się egzaltujesz!!!
RENA. Słyszałaś! Słyszałaś!
FILA. Tak słyszałam. Nie dziwię się zupełnie. Halski nasłuchał się od ciebie tyle o twej cnocie, że kanonizował cię za życia a najlepszy dowód, że użył odnośnie do ciebie słowo „upadek“. To co gloryfikował w innych kobietach — dla niego jest u ciebie nieznaną strawą.

(podnosi konwalje, rzucone przez Halskiego, Rena chodzi po pokoju, wreszcie siada, Fila zajmuje miejsce naprzeciw)

RENA. Co ja teraz pocznę? Co ze mną teraz będzie?
FILA. Masz dwie drogi do wyboru: jedna — iść dalej w poszukiwaniu rozkoszy.
RENA. Nigdy.
FILA. Ta... ta... ta... Sama się przekonałaś, że to ani niebezpieczne, ani tak dalece przykre — albo....
RENA. albo.......
FILA. Albo wyjedź do innego miasta i tam z powodzeniem udawaj kobietę bez skazy.

(Rena patrzy w zamyśleniu przed siebie kołysząc się powoli. To samo i Fila; przez okna promień słońca ściele się pod stopy. Fila rzuca na Renę gałązki konwalji).
ZASŁONA SPADA.
REKWIZYTA.

3 stoliki
2 kanapy
dywany
fotele
dużo poduszek
pianino
przybory do pisania
dzwonek
kwiaty (konwalje i duży bukiet)
książki
wieszadło w przedpokoju
karafka
syfon
filiżanka do kawy
taca
bilet wizytowy
pocztówka
szampan i szklanki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.