Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk korzystał z chwili wolnego czasu, ażeby pobiegnąć do pani de Sauve.
Tam znalazł Orthona, już zupełnie przywróconego do zmysłów; lecz Orthon nic więcej nie umiał powiedzieć, jak tylko, że jacyś ludzie wpadli do niego, których dowódzca uderzył go rękojeścią szpady tak silnie, iż zemdlał.
O Orthona nikt się nie troszczył, Katarzyna zaś widząc go zemdlonego, sądziła że już nie żyje.
Po wyjściu królowej-matki, Orthon przyszedł do zmysłów; lecz za nim przybył kapitan straży, któremu poruczono oczyszczenie pola bitwy, Orthon zawlókł się do pani do Sauve.
Henryk prosił Karoliny, ażeby zatrzymała u siebie tego młodego człowieka dopóty, dopóki de Mouy nie da mu znać o miejscu swego pobytu.
Wtedy Henryk zamierzał posłać odpowiedź panu de Mouy przez Orthona, i zamiast mieć jednego człowieka, któremuby mógł zawierzyć, śmiało mógł liczyć na dwóch.
Plan ten, chodząc u siebie wzdłuż i wszerz po pokoju, układał w swej głowie i rozumował nad nim, kiedy nagle drzwi otworzyły się i wszedł król.
— A! Wasza królewska mość! — zawołał Henryk, pośpieszając na przyjęcie króla.
— Tak jest, ja sam... W samej rzeczy, mój Henryku, jesteś wyborny chłopiec, czuje, że coraz bardziej kochać cię będę.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — Wasza królewska mość pochlebiasz mi.
— Masz tylko jednę wadę, Henryku.
— Jaką? Ah!... czy czasem nie tę, którą Wasza królewska mość już nieraz mi zarzucałeś; iż wolę polowanie ze psami, aniżeli z sokołami?..
— Nie, nie, Henryku, mówię o czem innem.
— Niech Wasza królewska mość wytłomaczy mi się — powiedział Henryk, poznawszy po uśmiechu króla, iż jest wesół — a będę się starał poprawić.
— Oto masz tę wadę, iż mając dobry wzrok, nie widzisz tak dobrze, jakbyś powinien widzieć.
— A! a! — zawołał Henryk — Najjaśniejszy panie, miałżebym być krótkowidzem?
— E! jeszcze gorzej; jesteś ślepym...
— Lecz — przerwał bearneńczyk — czy czasem nieszczęście nie dotyka mnie wtedy tylko, gdy zamknę oczy?
— Być może, że i masz słuszność. W każdym jednak razie otworzę ci oczy.
— Bóg rzeki: Stań się światło i światło się stało. Wasza królewska mość jesteś reprezentantem Boga na ziemi, możesz więc to samo uczynić na ziemi, co Bóg w niebie. Słucham cię, Najjaśniejszy panie.
— Kiedy książę Gwizyusz wczoraj wieczorem mówił ci, że spotkał twoję żonę z jakimś kochankiem, nie chciałeś temu wierzyć?
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — czyż mogłem sądzić, iżby siostra Waszej królewskiej mości mogła popełnić taką niedorzeczność?
— A kiedy ci powiedział, że twoja żona udała się na ulicę Cloche-Percée, jeszcze tembardziej nie chciałeś temu wierzyć?
— Lecz jakżeż mogłem przypuszczać, Najjaśniejszy panie, ażeby księżniczka Francuzka mogła narażać publicznie swą sławę?
— Przecież przy oblężeniu domu na ulicy Cloche Percée, gdzie ja dostałem w ramię srebrną nalewką, Andegaweński marmoladą pomarańczową w głowę, a Gwizyusz szynką z dzika w plecy, widziałeś dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
— Ja nikogo nie widziałem, Najjaśniejszy panie. Wasza królewska mość bezwątpienia przypominasz sobie, że badałem stróża.
— Tak; lecz na szatana! ja widziałem, ja!
— A kiedyś Najjaśniejszy panie widział, to co innego.
— Ależ tak, mówię ci: widziałem dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Teraz zaś już nie wątpię, lecz wiem na pewno, że jedną z kobiet była Margot, a jednym z mężczyzn był de La Mole.
— Lecz jakżeż! — zawołał Henryk — jeżeli pan de La Mole znajdował się na ulicy Cloche-Percée, nie mógł więc być tutaj.
— Właśnie też tutaj nie był — powiedział Karol. — Teraz nie o to chodzi, kto tutaj był, bo o tem dowiedzą się, skoro tylko ten bałwan Maurevel wyzdrowieje i będzie mógł mówić lub pisać; lecz idzie o to, że Margot cię oszukuje.
— E! — powiedział Henryk — Najjaśniejszy panie, nie wierz plotkom.
— Mówiłem ci już, iż nietylko jesteś krótkowidzem, lecz ślepym. Na szatana! Człeku nierozsądny! Czyż mi aby raz uwierzysz? Powtarzam ci jeszcze raz: Margot cię oszukuje, a my dzisiaj wieczorem zadusimy przedmiot jej nierozsądnej namiętności.
Henryk odskoczył w tył od króla i patrzał nań osłupiałym wzrokiem.
— Przyznaj się, Henryku, że w głębi serca nie jesteś temu przeciwnym. Margot bez wątpienia będzie krzyczeć, lecz na honor! tem gorzej! Ja nie chcę, ażebyś był nieszczęśliwym. Niechaj mój brat Andegaweński oszukuje księcia Kondeusza, patrzę na to przez szpary; bo też książę Kondeusz jest moim nieprzyjacielem, lecz ty, ty jesteś mi bratem, więcej jak bratem, jesteś moim przyjacielem.
— Lecz, Najjaśniejszy panie...
— Nie chcę, Henryku, ażeby cię obrażano, ażeby cię dręczono; już i tak dosyć dawno służysz za igraszkę tym młokosom przybywającym z prowincyi, a którzy bałamucą nam żony. Henryku, oszukano cię; toż samo może spotkać każdego, lecz ja podam ci sposobność znalezienia zadosyćuczynienia; przysięgam ci to. Jutro rano wszyscy powiedzą: król Karol IX musi bardzo kochać swego brata Henryka, ponieważ dzisiejszej nocy zaduszono pana de La Mole.
— Najjaśniejszy panie — zapytał Henryk — czy w samej rzeczy powziąłeś ten zamiar?
— Nietylko powziąłem? lecz go obmyśliłem i postanowiłem wykonać. Z galantem załatwimy się sami. Wyprawa składać się będzie ze mnie, księcia Andegaweńskiego, księcia d’Alençon i księcia Gwizyusza. Uważaj: król, dwaj książęta krwi i książę udzielny, nie licząc ciebie.
— Jakto, nie licząc mnie?
— No, przecież i ty będziesz z nami.
— Ja?
— No tak, ty; skoro my zaczniemy go dusić, ty poczęstujesz tego zucha sztyletem, prawdziwie królewskiem pchnięciem.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — twoja życzliwość ku mnie jest zbyteczną, lecz jakim sposobem Wasza królewska mość wiesz...
— E! Na rogi wszystkich dyabłów! wiem, wiem dobrze. Bywa on u niej to w Luwrze, to na ulicy Cloche-Percée. Tam zapewne razem piszą wiersze. Chciałbym też czytać wiersze tego młokosa; zapewne pisze sielanki; rozprawiają o Bionie i Moschusie, lub szczebioczą jak Dafnis i Korydon. Henryku, nie zapomnij wziąć ostrego sztyletu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — rozważywszy...
— Co?
— Wasza królewska mość zapewne pojmujesz, iż ja nie mogę być uczestnikiem w podobnej wyprawie. Zdaje mi się, że moja obecność byłaby niedorzeczna. Zresztą wypadek ten tak blisko mnie się dotyczę, iż moje w nim uczestnictwo policzą mi na karb srogości. Wasza królewska mość mścisz się na młokosie, który śmiał spotwarzyć moją żonę; mścisz się na nim jako brat za sławę swej, siostry; jestto rzeczą bardzo sprawiedliwą.
Lecz jeżeli ja sam uczestniczyć będę w wymiarze kary, w takim razie moje wdanie się, z aktu sprawiedliwości uczyni akt zemsty. Nie będzie to kara, lecz morderstwo; moja żona nie będzie wtedy spotwarzoną... lecz winną.
— Henrysiu, dobrze mówisz; właśnie przed chwilą powiedziałem matce, iż masz dyabli rozum.
I Karol z łaskawością spojrzał na Henryka, kłaniającego mu się za ostatnią grzeczność.
— Zresztą — dodał Karol — sądzę, że byłbyś zadowolonym, gdybyś się pozbył tego gacha?
— Wszystko, co Wasza królewska mość przedsięweźmiesz, uznam za dobre — odpowiedział król Nawarry.
— A więc dobrze: pozostaw mi tę sprawę i bądź spokojnym; już ja ją załatwię ku twemu zadowoleniu.
— Jestem o tem przekonany, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
— Teraz powiedz mi, o której on godzinie przychodzi zwykle do twej żony?
— Około dziewiątej wieczorem.
— A wychodzi?
— Zanim ja przyjdę. Nigdy go nic zastaję.
— Ale mniej więcej, około?...
— Około jedenastej.
— Dobrze; dzisiaj idź do niej o północy; już wszystko będzie skończone.
I Karol po przyjacielsku uścisnął rękę Henryka, powtórzył mu wyrazy swego ku niemu przywiązania i pogwizdując swą ulubioną piosnkę, wyszedł.
— Na szatana! — powiedział bearneńczyk, odprowadzając króla wzrokiem — albo ja się bardzo mylę, albo wszystkie te szatańskie sztuczki biorą początek od królowej-matki. Już nie wie, co ma czynić, ażeby mnie z żoną poróżnić: tak zgodne stadło małżeńskie!
I Henryk roześmiał się śmiechem, jakim zwykle wybuchał, kiedy go nikt nic mógł słyszeć ani widzieć.
O godzinie siódmej wieczorem, tegoż samego dnia, w którym zaszły wyżej opowiedziane wypadki, młody człowiek, przyjemnej postaci, stojąc przed lustrem w Luwrze, pomadując się i perfumując, śpiewał jakąś wesołą piosenkę.
Obok niego spał, a raczej przeciągał się na łóżku, drugi młody człowiek.
Pierwszym mężczyzną był nasz przyjaciel La Mole, który ani się spodziewał, iż cały dzień nim się tylko w Luwrze zajmowano; jego zaś towarzyszem był Coconnas.
W samej rzeczy, cała burza przeciągnęła po nad głową La Mola, a ten nie widział ani błyskawic, ani nie słyszał huku grzmotów. Powróciwszy o trzeciej rano do domu, przespał do godziny trzeciej po południu; we śnie marzył i stawiał zamki na tym kruchym gruncie, który zowią przyszłością; następnie wstał, wykąpał się, poszedł na obiad do La Hurièra, i powróciwszy do Luwru, kończył swą toaletę, znowu wybierając się do Małgorzaty.
— Więc mówisz, żeś już jadł obiad? — zapytał Coconnas, ziewając.
— Na honor, tak jest; i to jeszcze z wielkim apetytem.
— Dlaczegóżeś mnie nie wziął ze sobą, ty samolubie?
— Na honor, spałeś tak mocno, iż nie chciałem cię budzić. Zresztą wszystko ci jedno: zjesz kolacyę, zamiast obiadu. Nie zapomnij tylko kazać sobie dać tego wina Andegaweńskiego, które w tych dniach przyszło do La Hurièra.
— Czy dobre?
— Każ tylko sobie dać, a zobaczysz.
— Gdzież ty teraz idziesz?
— Ja? — zapytał La Mole, zdziwiony, że jego przyjaciel zadaje mu to pytanie — ja, jak zwykle, idę do królowej.
— Wiesz co, La Molu — powiedział Coconnas — pójdę na obiad do naszego domku na ulicy Cloche-Percée; dojem resztki wczorajsze i wypiję pozostałe Alicante; winko to wcale jest niezłe.
— Annibalu, mój przyjacielu! byłoby nieroztropnością powracać tam po wypadkach, zaszłych dzisiejszej nocy. Zresztą, czyż nie daliśmy słowa, że nigdy nie pójdziemy tam sami? Daj no mi płaszcz.
— Masz słuszność — powiedział Coconnas — zapomniałem o tem. Lecz gdzież jest u dyabła twój płaszcz?... A! otóż jest.
— Ale nie; dajesz mi czarny, a ja cię prosiłem o czerwony. Królowej bardziej się podobałem w czerwonym.
— Do kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oglądając się na wszystkie strony — szukaj go sobie sam; ja go nie widzę.
— Jakto? Nie widzisz go. A gdzieżby był?
— Możeś go sprzedał...
— Przecież jeszcze mam sześć talarów.
— Więc weź mój.
— Dobrą mi dajesz radę, ani słowa.... żółty płaszcz na zielony kaftan; wyglądałbym jak papuga.
— Jesteś bardzo wybrednym. Rób jak chcesz...
La Mole przerzucił wszystko i zaczął przeklinać złodziei, zaczynających się już wślizgiwać do Luwru, kiedy w tem, paź księcia d’Aleçon wszedł z czerwonym płaszczem, tyle upragnionym.
— A! otóż i płaszcz — zawołał La Mole.
— Tak jest, płaszcz — odpowiedział paź — Jego książęca mość brał go do siebie, ponieważ wskutek zakładu chciał się właśnie jego kolorowi przypatrzeć.
— O! — powiedział La Mole — ja, chcąc wyjść, szukałem go; lecz jeżeli jest jeszcze potrzebnym Jego książęcej mości...
— Nie, panie hrabio, nie; już mu nie potrzebny.
Paź wyszedł; La Mole zarzucił na siebie płaszcz.
— No i cóż postanowiłeś? — zapytał La Mole.
— Jeszcze nic.
— Czy cię zastanę w domu dzisiaj wieczorem?
— Nie wiem, jak ci powiedzieć.
— Jakto! więc nie wiesz, co będziesz robić przez dwie godziny?
— Wiem, lecz nie wiem co mi każą robić.
— Kto, czy księżna de Nevers?
— Nie, książę d’Alençon.
— W samej rzeczy — powiedział La Mole — zdaje mi się, iż książę zaczyna cię prześladować swoją przyjaźnią.
— Tak jest — odpowiedział Coconnas.
— A więc twój los przyszły jest zabezpieczony — powiedział La Mole, uśmiechając się.
— Żartujesz ze mnie! — zawołał Coconnas — on, książątko...
— No i cóż z tego — powiedział la Mole — lecz on tak się stara o swoje wywyższenie, iż może Pan Bóg zlituje się nad nim, i sprawi jaki cud. Więc nie wiesz, gdzie przepędzisz dzisiejszy wieczór?
— Nie wiem.
— Idź więc do dyabła! albo.... Do widzenia!
— Ten La Mole jest dziwny człowiek — mruknął Coconnas — zawsze mu gadaj gdzie będziesz! Alboż ja mogę wiedzieć gdzie będę. Zresztą, zdaje mi się, że mam ochotę do spania.
I Coconnas znowu się położył.
La Mole pędził do królowej.
Lecz przybywszy do znanego nam korytarza, spotkał księcia d’Alençon.
— A! to ty, panie de la Mole? — zapytał książę.
— Tak jest, ja sam, Mości książę — odpowiedział la Mole, kłaniając się.
— Czy pan wychodzisz z Luwru?
— Nie, Mości książę. Idę złożyć swoje uszanowanie Jej królewskiej mości, królowej Nawarry.
— A o której godzinie, panie de la Mole, wyjdziesz od niej.
— Czy Wasza książęca mość chcesz mi dać jakie rozkazy?
— Nie, lecz chciałbym dzisiaj wieczorem pomówić z panem.
— O której godzinie?
— Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą.
— Będę miał zaszczyt być u Waszej książęcej mości o tej godzinie.
— Dobrze; więc czekam na pana.
La Mole ukłonił się i poszedł dalej swoją drogą.
— Ten książę — powiedział sam do siebie — jest czasami blady jak trup; to rzecz szczególna! La Mole zapukał do królowej.
Gillonna, zdaje się, iż oczekiwała, gdyż natychmiast wprowadziła go do królowej.
Małgorzata była zajęta nudną robotą; przed nią leżał pokreślony papier i jeden tom Izokratesa.
Królowa dała znak hrabiemu de la Mole, iż chce skończyć ustęp; następnie, dopisawszy kilka słów, rzuciła pióro i poprosiła młodego człowieka, ażeby obok niej usiadł.
La Mole jeszcze nigdy nie był tak pięknym i tak wesołym.
— Greczyzna! — zawołał, rzuciwszy wzrokiem na książkę — mowa Izokratesa! A pani to na co? O! o! na tym papierze po łacinie! Ad Sarmatiae legatos reginae Margeritae condo...[1] Więc pani przemówisz do nich po łacinie?
— Tak jest; gdyż nie umieją po francuzku.
— Lecz jakżeż? pani piszesz odpowiedź, nie wiedząc jeszcze co ci powiedzą.
— Inna powiedziałaby ci, że pisze odpowiedź improwizowaną, lecz ja przed tobą nie mam potrzeby udawania, mój drogi Hyacyncie; przysłano mi mowę, na którą teraz układam odpowiedź.
— A więc posłowie niedługo przybędą?
— Już przyjechali dzisiaj rano.
— Jednakże nikt o tem nie wie.
— Ponieważ przybyli incognito. Ceremonialny wjazd, podobno, naznaczony na pojutrze.
Zresztą, zobaczysz — powiedziała Małgorzata tonem, w którym się przebijało nieco pedantyzmu — zobaczysz, że moją mowę ułożyłam po Cycerońsku; lecz dajmy temu pokój. Pomówmy lepiej o tem, co ci się przytrafiło.
— Mnie?
— Tak jest.
— A cóż roi się miało przytrafić?
— A! chociaż udajesz dobrze, zawsze jednak widać, iż jesteś cokolwiek blady.
— Tak, to prawda; zaspałem nieco.
— No, no, nie masz co udawać; wiem już o wszystkiem.
— Zmiłuj się więc i powiedz mi wszystko, moja perło; gdyż ja nic nie wiem.
— Odpowiedz mi szczerze. O co cię zapytywała królowa-matka?
— Królowa-matka, mnie? Alboż chciała ze mną mówić.
— Jakto? Więc jej nie widziałeś?
— Nie.
— A króla Karola?
— Nie.
— A króla Nawarry?
— Nie.
— Lecz księcia d’Aleçon widziałeś?
— Tak jest; przed chwilą spotkałem go na korytarzu.
— I cóż ci powiedział?
— Że o godzinie dziesiątej, ma mi wydać jakieś rozkazy?
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— To rzecz dziwna!
— Lecz nakoniec, cóż w tem znajdujesz dziwnego, powiedz mi?
— Ze o niczem nie wiesz.
— Czyżby miało coś zajść?
— Nieszczęśliwy, cały dzisiejszy dzień byłeś zawieszony nad przepaścią.
— Ja?
— Tak jest, ty.
— Jakim sposobem?
— Uważaj. Dzisiejszej nocy chciano aresztować króla Nawarry; lecz w jego pokoju zastano pana de Mouy, który zabiwszy trzech żołnierzy, uciekł. Spostrzeżono tylko płaszcz czerwony.
— I cóż dalej?...
— Otóż, płaszcz czerwony, który już raz mnie zwiódł, zwiódł i innych; mają cię w podejrzeniu, a nawet obwiniają cię, że to ty spełniłeś to potrójne morderstwo. Dziś rano miano cię aresztować, sądzić, a kto wie?... może i osądzić. Ponieważ, dla uratowania się, nie mógłbyś powiedzieć, gdzie wówczas byłeś; nieprawdaż?
— Powiedzieć, gdziem był?... — zawołał La Mole — wydać cię, moja szlachetna i piękna królowo! A! miałaś słuszność, iż tak o mnie sądzi łaś, ponieważ śpiewając zginąłbym, ażeby tylko uwolnić od łez twoje piękne oczy.
— A! mój biedny szlachcicu — powiedziała Małgorzata — a moje piękne oczy obfite wylewałyby łzy.
— Lecz jakim sposobem ucichła ta wielka burza?
— Zgadnij!
— Nie; nie wiem.
— Tylko był jeden środek dowiedzenia, iż to nie ty byłeś w pokoju króla Nawarry.
— Jakiż to?
— Powiedzieć, gdzie wówczas byłeś.
— A ty...
— Powiedziałam!
— Komu?
— Mej matce..
— A królowa Katarzyna...
— Wie, że cię kocham.
— A! pani, tyłeś dla mnie zrobiła, iż możesz odemnie wymagać wszystkiego. Małgorzato! ten twój postępek jest piękny i wielki. Małgorzato! moje życie należy do ciebie.
— Spodziewam się, gdyż wyrwałam twe życie z rąk tych, którzy chcieli je mnie wyrwać; teraz już jesteś ocalony.
— I to przez ciebie!... — zawołał młody człowiek w uniesieniu.
W tejże chwili zadrżeli, przestraszeni silnym łoskotem.
La Mole zatrwożony cofnął się w tył; Małgorzata, krzyknąwszy, utkwiła swój pomieszany wzrok w stłuczonej szybie okna.
Przez wybitą szybę wpadł do pokoju kamień średniej wielkości, i przez niejaki czas toczył się jeszcze po posadzce.
La Mole także spostrzegł rozbitą szybę, i wkrótce domyślił się powodu, dla którego nastąpił łoskot.
— Co za zuchwałość!... — zawołał młody człowiek, zbliżając się do okna.
— Zaczekaj — powiedziała Małgorzata — zdaje mi się, że do kamienia jest coś przywiązanego.
— W rzeczy samej — rzekł La Mole — jakiś papier.
Małgorzata szybko zbliżyła się do kamienia, i zdjęła z niego wazki paseczek papieru, opasujący go przez środek.
Karteczka była przyczepiona do sznurka, wychodzącego za stłuczoną szybę.
Małgorzata rozwinąwszy karteczkę, przeczytała ją.
— Nieszczęśliwy!... — zawołała.
I podała karteczkę hrabiemu de La Mole, blademu i nieruchomemu jak statua Trwogi.
La Mole, przeczuwając coś złego, przeczytał następujące wyrazy:
„Czekają na pana de La Mole, z długiemi szpadami, w korytarzu, prowadzącym do księcia d’Alençon. Zapewne pan de La Mole uzna za lepsze uciec oknem, i połączyć się z panem de Mony w Nantes...”
— E!... — powiedział La Mo Mole, przeczytawszy — przecież ich szpady nie są dłuższe od mojej?
— Tak; lecz jest ich dziesięć na twoję jednę.
— Lecz cóż za przyjaciel rzucił to ostrzeżenie?... — zapytał La Mole.
Małgorzata wzięła karteczkę z rąk młodzieńca i uważnie jej się przypatrzyła.
— Pismo króla Nawarry!... — zawołała wkrótce. — Kiedy on ostrzega, musi być rzeczywiste niebezpieczeństwo. Uciekaj La Molu, uciekaj! błagam cię o to.
— Lecz jakim sposobem uciec?... — zapytał La Mole.
— Oknem! wszak kartka wyraźnie mówi, że oknem.
— Rozkaż tylko królowo, a wyskoczę przez to okno, chociaż wiem, że pogruchotałbym się na kawałki, spadłszy z tej wysokości!
— Zaczekaj, zaczekaj!... — zawołała Małgorzata — zdaje mi się, że do sznurka jest przyczepiony jakiś ciężar.
— Zobaczmy!... — powiedział La Mole.
I oboje, przyciągając do siebie ciężar przyczepiony do sznurka, wkrótce, z niewysłowioną radością, znaleźli drabinkę zrobioną z włosia i jedwabiu.
— Jesteś ocalony!... — zawołała Małgorzata.
— Jest to cud nieba!
— Nie; jest to pomoc króla Nawarry.
— Tak; lecz jeżeli są to sidła; jeżeli ta drabinka urwie się pod mojemi nogami! Pani, wyznałaś mi dzisiaj swoję miłość ku mnie...
Małgorzata, której radość nadała rumieńce, teraz pokryła się śmiertelną bladością.
— Masz słuszność — powiedziała królowa — to być może.
I rzuciła się ku drzwiom.
— Co chcesz czynić?... — zawołał La Mole.
— Przekonać się osobiście, czy w samej rzeczy czatują na ciebie w korytarzu.
— Nie, nigdy na to nie pozwolę! gniew czatujących na mnie, może się zwrócić na ciebie.
— A cóż mogą zrobić córce Francyi, żonie i księżnej krwi? Podwójnie jestem osobą świętą, nietykalną.
Królowa wymówiła te słowa z takiem uczuciem wewnętrznej godności, iż La Mole zupełnie pojął, że niema się co o nią obawiać; postanowił więc pozwolić jej działać, jakto sama uzna za dobre.
Małgorzata zostawiła La Mola pod dozorem Gillonny, poprzednio mu zaleciwszy, ażeby według okoliczności uciekał, lub czekał na jej przybycie.
Królowa udała się korytarzem, prowadzącym do biblioteki, na który wychodziło wiele drzwi pokojów przyjęcia; korytarz ten jednym końcem przytykał do apartamentów króla, królowej matki, i z niego to prowadziły ukryte schodki do księcia d’Alençon i Henryka.
Chociaż dopiero była dziewiąta, już wszystkie światła były pogaszone, i korytarz, tylko w części prowadzącej na schody cokolwiek oświecony, zupełnie był zresztą pogrążony w ciemnościach.
Królowa Nawarry szła naprzód śmiało, a skoro już przeszła blisko jednę trzecią część korytarza, usłyszała głuche szepty, które do jej uszu dolatywały tajemniczo a straszno.
Lecz nagle, jakby na skutek rozkazu, szepty ustały i w korytarzu znowu panowała dawniejsza ciemność i spokojność.
Słabe światło jeszcze bardziej zmniejszyło natężenie.
Małgorzata nie przestawała iść prosto naprzeciw niebezpieczeństwa, jeżeli takowe w samej rzeczy istniało.
Królowa zdawała się być spokojną, jednakże skurczone ręce zdradzały konwulsyjne drżenie.
W miarę tego, jak postępowała naprzód, spokojność stawała się coraz większą, i cień, podobny do ręki, zasłaniał słabe i migotliwe światło.
Nagle, skoro Małgorzata doszła do skrętu jakiś człowiek wystąpił naprzód, i odkrywając tajemną latarkę, zawołał:
— Otóż on!
Małgorzata znalazła się twarz w twarz ze swoim bratem Karolem.
Za nim stał książę d’Alençon z jedwabnym sznurkiem w ręku.
Jeszcze dalej dawały się widzieć cienie dwóch ludzi pogrążonych w ciemności; tylko na ich długich szpadach błyszczało światło.
Małgorzata jednem spojrzeniem obrzuciła całą tę grupę.
Uczyniła nad sobą wielkie usiłowanie i uśmiechając się, odpowiedziała Karolowi:
— Najjaśniejszy panie, zapewne chciałeś powiedzieć: „Otóż ona!”
Karol cofnął się na krok. Inni pozostali nieruchomi, jak figury z kamienia.
— To ty, Margot — powiedział król — a gdzież idziesz o tak późnej godzinie?
— O tak późnej godzinie? — powtórzyła Małgorzata — alboż już tak późno?
— Pytam cię, gdzie idziesz?
— Idę szukać mów Cicerona, które, jak mi się zdaje, zostawiłam u królowej-matki.
— Bez światła?
— Sądziłam, że korytarz jeszcze jest oświetlony.
— Czy idziesz ze swego pokoju?
— Tak jest.
— A cóż robisz dzisiejszego wieczoru?
— Przygotowywani odpowiedzi na mowy posłów polskich. Wszak jutro na radzie kazano przedstawić Waszej królewskiej mości wszystkie odpowiedzi?
— Zapewne masz jakiego pomocnika u siebie?
Małgorzata zebrała ostatek sił.
— Tak jest, bracie — odpowiedziała — pana de La Mole; on jest bardzo uczony.
— Tak uczony — powiedział książę d’Alençon — że prosiłem go, ażeby skoro z tobą skończy, moja siostro, raczył przyjść do mnie i pomódz mi; wiesz bowiem, że nie jestem tak silny w łacinie, jak ty.
— I czekałeś na niego? — zapytała Małgorzata najnaturalniejszym tonem.
— Tak jest — odpowiedział d’Alençon z gniewem.
— W takim razie — rzekła Małgorzata — zaraz ci go przyślę, mój bracie; ja już skończyłam pisać...
— A książka? — wtrącił Karol.
— Po książkę poślę Grillonnę.
Karol i Franciszek zamienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Idź — powiedział Karol — a my, panowie, stójmy dalej na warcie.
— Na warcie? — powtórzyła Małgorzata — a na kogóż panowie czekacie?
— Czekamy na człowieka czerwonego — powiedział Karol. — Czyż nie wiesz, że jakiś czerwony człowiek pokazuje się w starym Luwrze? Mój brat d’Alençon utrzymuje, że go widział; otóż szukamy go.
— Życzę pomyślnego polowania — powiedziała Małgorzata.
I poszła dalej, rzuciwszy po za siebie wzrokiem.
Na ścianie rysowały się cztery cienie ludzi, o czemś radzących.
W chwilę później Małgorzata znalazła się pod swojemi drzwiami.
— Gillonno, otwórz! otwórz! — zawołała królowa.
Gillonna otworzyła.
Małgorzata rzuciła się do swego pokoju i zastała La Mola, spokojnego i oczekującego ze szpadą w ręku.
— Uciekaj — zawołała — nie tracąc ani chwili. — Czekają na ciebie w korytarzu, ażeby cię zabić.
— Czy rozkazujesz mi pani uciekać? — zapytał La Mole.
— Tak jest. Musimy się rozłączyć dlatego tylko, ażeby znowu się połączyć kiedyś.
Pod nieobecność Małgorzaty, La Mole umocował drabinkę u kraty okna, wskoczył na nie, i zanim postawił nogę na pierwszym stopniu, czule ucałował rękę królowej.
— Małgorzato! jeżeli ta drabinka jest zasadzką i jeżeli umrę dla ciebie, pamiętaj o swojej obietnicy.
— La Molu, to nie obietnica, ale przysięga. Nie obawiaj się niczego, Do widzenia!
La Mole ośmielony, nie zlazł, ale raczej zesunął się po sznurowej drabinie.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Małgorzata odprowadzała wzrokiem swego kochanka podczas tej niebezpiecznej przeprawy, i dopiero zobaczywszy, że La Mole szczęśliwie stanął na ziemi, obejrzała się.
— Pani! — zawołała Gillonna — pani!
— Cóż takiego?... — zapytała Małgorzata.
— Król puka do drzwi, — Otwórz mu.
Gillonna była posłuszną.
Czterech książąt stanęło w progu drzwi.
Karol wszedł.
Małgorzata z uśmiechem na ustach zbliżyła się do króla.
Król obejrzał się do koła.
— Kogo szukasz, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
— Ja... — wyjąkał Karol — szukam... pana de La Mole.
— Pana de La Mole?...
— Tak... gdzież on jest?
Małgorzata wzięła brata za rękę i przyprowadziła go do okna.
W tej chwili dwóch ludzi pędziło konno w wielkim galopie, jeden z nich, na znak pożegnania, wywijał w powietrzu białą atłasową szarfą.
Byli to: La Mole i Orthon.
Małgorzata wskazała paluszkiem Karolowi tych dwóch ludzi.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał Karol.
— To ma znaczyć — odpowiedziała Małgorzata — że książę d’Alençon może schować jedwabny sznurek do kieszeni, a panowie Andegaweński i Gwizyusz mogą włożyć szpady do pochew, ponieważ napróżnoby strawili dzisiejszą noc czekając w korytarzu na pana de La Mole.