>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Młot
Tytuł Kto z czego żyje?
Wydawca Tow. Wydawnictw Ludowych
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Kto z czego żyje?
Napisał
JAN MŁOT.

Wydanie nowe przejrzane i poprawione.

WARSZAWA.
Nakład Tow. Wydawnictw Ludowych.

1906.



Czytaliście może, a jeżeliście nie czytali, toście pewnie słyszeli o książce angielskiej pod tyt. „Pomoc własna“. Miała ta książka niesłychane mnóstwo wydań, przetłómaczono ją na wszystkie prawie europejskie języki, zachwycano się nią, wychwalano pod niebiosa.
W książce tej autor opisuje przykłady z życia rozmaitych ludzi, którzy z niczego dorobili się majątku, sławy, znaczenia. Z „niczego“, „własną pracą“, własnym sprytem zostali milionerami, bogaczami, panami. Tak przynajmniej opowiada autor tej książki (nazywa się on Smiles).
Wiecie, dlaczego tę książkę tak chętnie drukowano i sprzedawano w Anglii, dla czego zrobiono tyle wydań, dlaczego ją tak chętnie tłómaczono?
W Angli, jak i na całym świecie, robotnikom jest źle, bardzo źle, bardzo ciężko. Umierają z nich setki, tysiące z nędzy, z głodu, zupełnie tak, jakby to było w Warszawie, Lwowie, Krakowie, chociaż Anglija, jak mówią, jest najbogatszym krajem na świecie.
To też nic dziwnego, że i w Anglii robotnicy się skarżą, że się ruszają, że chcą bądź co bądź wybrnąć z tego błota nędzy, w którem po uszy siedzą, i że niejeden sobie mówi: „Nie, tak dalej być nie powinno. Trzeba wszystko jakoś odmienić“.
— „Wszystko odmienić? Zaraz pozwolimy wam na to!“ myślą sobie bogatsi Anglicy, ci, którym ani głodno, ani chłodno, i którzy właśnie niczego odmieniać nie potrzebują.
I zaczynają oni perswadować robotnikom, że wcale tak źle nie jest, że, co prawda, zginie czasami kilku robotników, ale pewnie byli niezaradni ludzie, próżniacy; kto wie, pijacy może. „Kto chce pracować, mówią oni, ten do wszystkiego dojdzie.
Niech każdy tylko myśli o sobie, niech pracuje.
Każdy człowiek może żyć, zbogacić się ze swej pracy“.
Rozumiecie teraz, dlaczego tak chwalono tę książeczkę o „własnej pomocy“, dlaczego ją tłómaczono na wszystkie języki, dlaczego tyle jest innych książek, które cuda opowiadają o tem, coby to robotnicy mieć mogli, gdyby pracowali ciągle, pracowali bez wytchnienia. Dlatego, że wszędzie są robotnicy, rzemieślnicy, którzy czują, że im źle, dlatego, że wszędzie też są panowie, którym dobrze, w Anglii i Francyi, w Niemczech i Polsce. Dlatego, że wszędzie chcą, by robotnik najmniej myślał o tem, że wszystko trzeba odmienić, — by uwierzył, że nasza bieda, że nasza nędza to najsprawiedliwsze rzeczy na świecie.
W tej oto książeczce, chcę właśnie pogadać z Wami o tem, czy to istotna prawda co mówią panowie, czy to naprawdę każdy żyje ze swojej pracy, czy naprawdę każdy własną pracą może dojść do wszystkiego.






I.

„Każdy człowiek żyje ze swojej pracy“. Czy tak?
Na pierwszy rzut oka to jakoś istotnie wygląda, że tak. Bo naprzód tyle o tem mówią, piszą w gazetach, książkach, kurjerach, ba! nawet słyszeliśmy o tem z ambon kazania. A potem, toć przecież, zdaje się, istotna prawda, że szewc żyje ze swej szewckiej pracy, krawiec z krawieckiej, nauczyciel z nauczycielskiej; fabrykant wszak także pracuje, jeżeli nie rękami, to głową, a nawet ministrowie, król, cesarz, ileż to oni napracować się muszą przy podpisywaniu rozmaitych papierów!
No! więc czy tak? Czy każdy człowiek żyje ze swej pracy?
Zdziwi to was zapewne nie mało, kiedy wam powiem, że tak nie jest. Żaden człowiek nie żyje ze swej własnej pracy, nie tylko królowie i ministrowie, nie tylko fabrykanci i kupcy, ale nawet ogół pracujących, rzemieślników.
Gdyby naprzykład szewc nie tylko robił buty, ale miał kawałek gruntu, na którymby siał sobie jarzyny, zboże, gdyby sam prządł, tkał i szył sobie odzież, gdyby, jednem słowem, wszystko, co mu potrzeba, robił we własnym domu, u siebie, wtedy moglibyśmy powiedzieć, że istotnie on żyje z własnej pracy.
I dawniej, przed kilkuset laty to istotnie tak bywało, — dawniej, kiedy to każde miasto miało dużo swoich własnych gruntów, a każdy prawie rzemieślnik był obywatelem miasta i miał do tych gruntów prawo. Wtedy to naprawdę rzemieślnicy wszystko, co im potrzeba było, przygotowywali u siebie, na swoim kawałku gruntu i żyli naprawdę z własnej pracy.
Ale dziś to, jak wiadomo, tak nie jest. Rzemieślnicy nie mają swego gruntu, szewc naprzykład może tylko robić buty i nic więcej jak buty. A butów ani jeść nie można, ani się niemi przyodziać, ani spać na nich.
To samo możemy powiedzieć o krawcu, stolarzu, mularzu. Krawiec nie może ani jeść, ani pić swoich surdutów, ceglarz swych cegieł na obiad nie ugotuje. A o królach, ministrach i innych podobnych ludziach cóż powiem? Ci to nie tylko dla siebie nic zrobić nie umieją, ale jeść sami nie potrafią; trzeba im wszystko do gęby podawać.
Szewcka więc tylko praca szewca nie nakarmi jeszcze, nie napoi, krawiecka praca krawca nie obuje.
Kto jeszcze najprędzej mógłby powiedzieć, że żyje z własnej pracy, to włościanin u nas. Ten przynajmniej chleb, mleko, jarzyny wyrabia u siebie w domu; wielu nawet to i całą odzież; chociaż ostatniemi czasy coraz rzadziej. Wiecie przecież, że i teraz już woli gospodyni kupić na rynku spódnicę, niż w domu ją uszyć, bo to i ładniejsze i zgrabniejsze i tańsze.
A co powiecie na to, że w innych krajach to nawet włościanie nic prawie z potrzebnych rzeczy w domu nie robią! Są tacy, co tylko wino hodują i nic więcej, albo tylko len, albo tylko jarzyny — a wszystko, co im potrzeba do jedzenia i do ubrania, kupują na rynku.
Jak widzicie więc, to nikt, albo prawie nikt nie żyje z własnej pracy. Szewc żyje z pracy krawca, mularza, stolarza, włościanina; krawiec żyje z pracy szewca, stolarza, włościanina; włościanin znowu po części żyje z pracy krawca, szewca i stolarza i t. d. Wszyscy ludzie żyją nie z własnej pracy, ale z cudzej, z pracy innych ludzi.
„Ależ każdy z nich pracuje“, odpowiecie na to, każdy z nich, gdyby nie pracował, to nicby nie miał“.
To prawda. Dlatego też powiemy, nie — że wszyscy ludzie żyją z własnej pracy, ale że się z własnej pracy utrzymują.
Wiem, cobyście mi na to zarzucić mogli. „Nie kijem go to pałką. Nie żyją, ale utrzymują się. Niby to nie wszystko jedno“.
Nie, nie wszystko jedno, i zaraz wam wytłómaczę dlaczego.
Jeżeliby szewc, krawiec, rolnik naprawdę żył ze swej pracy, gdyby, jak to dawniej bywało, miał wszystko co mu potrzeba u siebie, to mógłby być spokojny, że chociaż może mu być raz lepiej, drugi raz gorzej, ale że z głodu nie umrze i zawsze wyjdzie na swojem.
Ale teraz to zupełnie inaczej. Szewc robi tylko buty. Robi ich jaknajwięcej i potem chce je sprzedać, jak każdy inny towar. Jeżeli kupca znajdzie, to dobrze. Sprzeda buty i będzie mógł kupić to, co mu potrzeba. A jak nie sprzeda? jak mu powiedzą, że butów i tak dosyć, jak kupujący nie będą przychodzili do jego sklepu? To cóż wtedy? Czy buty ugotuje dzieciom na kolacyję, czy butami spłaci podatki, lichwiarza, bank itd.?
Otóż widzicie, że utrzymywać się z własnej pracy, a żyć z własnej pracy, to nie wszystko jedno.
Póki wszyscy ludzie przygotowywali wszystko co im potrzeba było we własnym domu, u siebie, póki sprzedawali mało swoich wyrobów, póty można było mówić, że z pracy swej żyją.
Ale od czasu, kiedy ludzie zaczęli coraz bardziej robić na sprzedaż, coraz więcej sprzedawać butów, zamków, stołów, odzieży, t. j. wogóle rozmaitych towarów, zaczęli też mniej pracować w domu na siebie, a więcej dla innych. I doszło do tego, że szewc warszawski robi buty dla rosyjskiego rzemieślnika, angielski robotnik kuje gwoździe dla warszawskiego szewca, a amerykański kolonista wyrabia zboże dla angielskiego robotnika.
Od czasu więc, kiedy towarów coraz więcej na świecie, nikt nie robi dla siebie, ale wszyscy robią dla innych; nikt nie żyje z własnej pracy, ale z pracy cudzej, z pracy innych ludzi.



II.

„Więc zgoda. Nikt nie żyje z własnej pracy, ale każdy się z niej utrzymuje, to już chyba rzetelna prawda!“
— No! no! dużo o tem jeszcze dałoby się powiedzieć, ale zanim wszystko wypowiemy, musimy się zgodzić, że w tem powiedzeniu, że każdy utrzymuje się ze swej pracy, dużo jest racyi.
Każdy utrzymuje się z pracy. Dlaczego z pracy? A dlatego, że kto chce sprzedać jakikolwiek swój wyrób, but, czy surdut, szklankę, czy nóż, zawsze będą oceniać wyroby jego według pracy i płacić będą według niej. Wytłómaczymy to zaraz bliżej.
Przypuśćmy, że szewc jakiś pracował nad butami dzień cały i dostaje później za te buty 10 łokci płótna. Niema w tem nic nadzwyczajnego. Pracował, więc ma za to płótno.
Ale przedstawmy sobie na chwilkę, że jest na świecie taki szczęśliwy kraj, w którym... buty spadają z deszczem. Takiego kraju niema, no ale... gdyby był? to, jak myślicie, dużo by płacono szewcowi za jego buty? Z pewnością że nic. Ludzie mówiliby tylko, że za buty płacić nie warto, że nie kosztują one żadnej pracy, że więc każdy je mieć może i nasz szewc, żeby nie umrzeć z głodu, musiałby się wziąć do innej roboty.
I u nas, chociaż buty na drzewach nie rosną, jest dużo takich rzeczy, za które nic nie dostanie, które nic nie kosztują, dlatego, że do nich nie potrzeba pracy, że w nich pracy niema wcale. Ani za wodę u źródła, ani za grzyby w lesie, ani za piasek w rzece nic nie płacisz, bo możesz je mieć bez pracy, bo one ludzkiej pracy nie kosztują.
Ale za to, im więcej jaka rzecz ma ona w sobie ludzkiej pracy, tem więcej, jak to mówią, ma ona w sobie wartości, tem więcej dadzą za nią. Za łokieć płótna dają więcej, niż za łokieć perkalu. Dlaczego? Dlatego, że łokieć perkalu i prędzej i łatwiej zrobić, dlatego, że mniej w niego potrzeba włożyć pracy niż w łokieć płótna. Złoty łańcuszek droższy od metalowego — dlaczego? Czy dlatego, że złoto ładniej błyszczy, że jest cięższe? Nie, bo łańcuszek metalowy tak samo błyszczeć może i tyleż może ważyć co i złoty, ale dlatego, że złoto trudniej znaleźć, że trzeba dużo pracy, bardzo dużo, żeby je wydobyć z ziemi, że więc w łańcuszku ze złota więcej jest pracy niż w metalowym.
Widzimy to nawet na wodzie i na jagodzie. Woda u źródła nic nie kosztuje. W mieście jednak trzeba płacić woziwodzie za dostarczenie wody. Płaci się nie za to przecie, że woda smaczniejsza, jeno za pracę woziwody. Jagody w lesie nie kosztują, w mieście się już płaci a to dlatego, że baba miała pracę zbierać je w lesie.
Dlatego też rzemieślnikowi każdemu, szewcowi, krawcowi, piekarzowi, kiedy płacą za buty, surdut, za chleb, płacą za pracę, która w tych butach, tym surducie, tym chlebie jakby siedziała. Jeżeli na zrobienie jednego bochenka chleba potrzeba godzinę pracy, a na zrobienie pary butów 10 godzin, to za parę butów dostać będzie można 10 bochenków chleba, bo praca zawarta w butach, (albo, jak mówią inaczej, wartość butów), jest 10 razy większa od pracy zawartej (albo od wartości) w bochenku chleba[1].
Jeżeli za łokieć sukna płaci się dukata, to dlatego, iż, żeby go zrobić (to jest żeby wyhodować owce, strzydz wełnę, utkać sukno itd.), potrzeba tyle pracy, ile na zrobienie jednego dukata (na odszukanie złota, przywiezienie go, przetopienie itd.), naprzykład 36 godzin. Za łokieć perkalu płacimy zaś tylko złotówkę, bo na wyrobienie go (na zasiew i sprzęt bawełny, utkanie, ufarbowanie) potrzeba 36 razy mniej pracy, t. j. tylko jednę godzinę.
Oto dlaczego można mówić i pisać, że szewc, krawiec stolarz, ślusarz, robotnicy w ogóle, utrzymują się ze swojej pracy. Wszyscy oni robią rozmaite wyroby, wyroby te jako towary wynoszą na sprzedaż i tam płacą im tyle akurat, ile zawierały one w sobie pracy. Im więc który rzemieślnik pracuje więcej, im więcej włoży pracy do towaru, im więcej włoży do niego swoją pracą wartości, tem więcej dostanie przy sprzedaży, tem lepiej za towar zapłacą.



III.

„A widzisz“, moglibyście mi teraz powiedzieć, „tyle mówiłeś złego o książce „Pomoc własna“, a teraz mówisz to samo, co i ta książka, że im kto więcej pracuje, tem więcej zarobi“.
Poczekajcie, nie spieszcie się z zarzutami, a posłuchajcie mnie jeszcze.
Mówiłem wyżej, że im więcej rzemieślnik włoży pracy do towaru, tem więcej za niego dostaje. Szewc za buty o podwójnych podeszwach, elegancko zrobione, więcej dostanie niż za partacką robotę.
To prawda. Ale żeby nasz szewc mógł zrobić i wykończyć swoje buty, potrzebuje skóry, potrzebuje narzędzi, potrzebuje wynająć warsztat a to kosztuje pieniędzy. Ślusarz, jeśli chce robić zamki, także musi sobie wynająć warsztat, kupić narzędzia i musi żyć przez pewien czas, póki zamków swoich nie sprzeda. A na to znowu trzeba pieniędzy.
Jeżeli kto ma pieniądze, to dla niego nic. Urządzi warsztat, będzie wyrabiał towary, i później będzie je sprzedawał stosownie do wartości, stosownie do pracy, która w nich zawarta.
Ale jak kto nie ma pieniędzy? jak kto nie może sobie założyć warsztatu? jak kto nie może wyrabiać żadnych towarów, bo ani sobie materyjału, ani narzędzi kupić nie może? To cóż wtedy? Co wtedy będzie, jeżeli, jak to się najczęściej dzieje, ten człowiek nie ma i nie może się od nikogo spodziewać pomocy — a żyć przecież musi, musi jeść, pić, ubierać się, mieszkać. Świat teraz tak urządzony, że, żeby coś kupić na rynku, czy pokarm, czy odzież, potrzeba mieć albo pieniądze, albo towar jakiś do sprzedania. Nasz robotnik pieniędzy nie ma, towarów mieć nie może, więc żeby żyć, żeby jeść, musi sprzedać siebie, musi zostać najemnikiem, niewolnikiem — musi pójść na robotę do innych.
Jakto sprzedać siebie? jak to być niewolnikiem? zapytacie mnie pewno. Toć przecież pracować w fabryce, pracować u majstra, to jeszcze nie niewola. Czy czeladnik, czy robotnik fabryczny, zawsze to ludzie wolni, pracują u kogo im się podoba i póki im się podoba i nikt nie ma prawa im rozkazywać.
Wiemy, znamy my tę wolność. Wiemy o tem, jak majster czeladnikami pomiata, wiemy o tem, jak w fabryce tysiące robotników kłaniać i uginać się muszą przed ladajakim pisarczykiem. Wiemy, jak to pracować trzeba w kurzu, zaduchu, w warunkach szkodliwych dla zdrowia, pracować z wytężeniem wszystkich sił, niewolniczo stosować się do wszystkich przepisów panów zwierzchników. Można wprawdzie opuścić jedną fabrykę, ale cóż z tego? Trzeba iść do innej. Można porzucić jednego pana, ale trzeba sobie szukać innego. A cóż to dopiero za wolność, kiedy zajęcia wyszukać nie można, kiedy się głodem przymiera?!
Człowiek, który pracę swoją sprzedaje, wolnym, w całem tego słowa znaczeniu być, nie może. Musi on mieć pana i ma pana nad sobą. Wolni są tylko ludzie, co siebie sprzedawać nie potrzebują. To trudno! Robotnik pracuje w fabryce, bo musi, bo swoich narzędzi pracy nie ma, słucha swego fabrykanta bo musi, bo fabrykant ma dwóch potężnych sprzymierzeńców: wojsko i rząd naprzód a potem głód. Z takimi wrogami trudna walka, to prawda; trudniejsza jeszcze wygrana; ale robotnik polski dowiódł, że w najtrudniejszych warunkach walczyć umie i że walczyć będzie aż do zupełnego zwycięstwa.



IV.

Niewolnikiem, czy nie niewolnikiem, to wszystko jedno, moglibyście odpowiedzieć. Nam nie chodzi tu o to, kto niewolnik, albo kto wolny, ale o to, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, że każdy utrzymuje się ze swojej własnej pracy, czy to prawda, że własną swoją pracą można dojść do czegoś, do majątku.
— A toście dopiero w gorącej wodzie kąpani. Nie spieszcie się! Powoli dojdziemy i do tego. Musimy się przecież nad każdą rzeczą należycie zastanowić.
Jesteś rzemieślnikiem, mój czytelniku, ślusarzem, stolarzem, krawcem czy szewcem, albo też wyrobnikiem, pieniędzy nie masz, warsztatu ani narzędzi sprawić sobie nie możesz i idziesz na ulicę sprzedawać siebie. Po dłuższem albo krótszem szukaniu znajdziesz nareszcie majstra albo fabrykanta, który ciebie kupuje.
Jak myślisz, czytelniku, na co on ciebie kupuje? Czy dla twoich pięknych oczu? Wszak nie? To może dla tego, że się nad tobą zmiłował, że chce ci w biedzie dopomódz. I o tem wiesz dobrze, że nie. Kupił cię dlatego, iż wie, żeś robotnikiem, że umiesz i możesz poruszać warsztat, że umiesz i możesz kuć młotem, że umiesz i możesz klepać podeszwy, jednem słowem dlatego, że masz siłę roboczą.
Kupując cię, majster lub fabrykant myśli jedynie o twojej sile i umiejętności. Gdybyś nie miał tej roboczej siły i umiejętności, toby cię nikt za darmo nawet do siebie nie przyjął. Jemu ta twoja siła potrzebna i bardzo potrzebna. Cała rzecz tylko, ile za tę siłę roboczą zapłacić. W tem sęk. Bo to żadna sztuka wiedzieć, ile zapłacić potrzeba za szklankę, but, koszulę. Oblicza się poprostu ile godzin zajęła praca około tych rzeczy[2]. Dajmy na to, że na zrobienie szklanki (wystawienie huty, topienie szkła, wydmuchiwanie szklanki itd.) użyto pół godziny pracy, na zrobienie butów (garbowanie, krajanie skóry, szycie butów itd.) 20 godzin, na zrobienie talerza godzinę. Przypuśćmy dalej, że w naszym kraju za godzinę pracy płaci się zwykle złotówkę (albo, że w srebrnej złotówce jest także godzina pracy). Nie trudno teraz znaleźć, ile kosztuje szklanka pół godziny pracy, więc pół złotego; but — 20 godzin, więc 20 złotych, talerz godzinę pracy więc złotówkę.
Ale jak to obliczyć ile kosztuje człowiek, ile zapłacić za jego siłę? czy to się godzi oceniać człowieka jak towar?
Godzi się, czy nie godzi, o to mniejsza; dosyć, że istotnie siłę człowieka oceniają tak, jak towar. Przypuśćmy, że kupują robotnika, to jest jego siłę roboczą na jeden dzień. Przypuśćmy dalej, że ten robotnik, żeby mógł żyć i pracować, żeby mógł podtrzymywać swoją roboczą siłę, musi wydawać wszystkiego 6 złotych dziennie, albo (jeżeli złotówka ma tę samą wartość co godzina pracy) 6 godzin. Jeżeli po dniu przepędzonym przy pracy, nasz robotnik dalej chce pracować, to żeby odświeżyć swoje siły, żeby na nowo wytworzyć swoją siłę roboczą, musi wydać 6 godzin pracy (na jedzenie, ubranie, mieszkanie itd.). Możemy więc powiedzieć, że wytworzenie jego siły kosztuje 6 godzin pracy, albo inaczej, że jego siła robocza kosztuje 6 godzin pracy, że wartość jego siły roboczej wynosi 6 godzin pracy[3].
Pan fabrykant wie o tem dobrze, że siła robocza warta 6 godzin pracy, to jest tyle, ile 6 talerzy, albo 12 szklanek, albo trzecia część pary butów, i płaci swemu robotnikowi za jego siłę, jak za każdy inny towar, 6 złotych.
Robotnik zaś dostaje za swoją siłę roboczą tyle akurat, ile mu potrzeba na wyżywienie.
Ale powróćmy jeszcze raz do naszego pytania, po co fabrykant kupuje siłę roboczą? Bo że robotnik ją sprzedaje, to rozumiemy. Głód silniejszy od wszystkiego, nawet od wrodzonego każdemu człowiekowi uczucia swobody, silniejszy nieraz od wstydu. Przecież z pewnością szczęścia nie zazdrościmy tym nieszczęśliwym dziewczętom, co na ulicę wychodzą, by swe ciało sprzedawać. Czyż to nie głód je zmusza do upadku?
Nie chcę ja tutaj porównywać upadlającego rzemiosła upadłej dziewczyny z uczciwą pracą rzemieślnika, który swą pracę sprzedawać musi, ale musicie przyznać, że pewne podobieństwo pomiędzy niemi istnieje.
Więc po co majster kupuje roboczą siłę robotnika. Czy, żeby się nią bawić? Nie! Więc po co? Po to, że chce zarobić, chce zbogacić się „własną pracą“, jak mówi autor, „Pomocy własnej“.
Żeby sobie jasno wytłómaczyć, na co fabrykant kupuje siłę roboczą, weźmiemy sobie kilka przykładów, które najlepiej rzeczy wyjaśnią.
Przypuśćmy, że ktoś zakłada fabrykę, która bawełnę przerabia na nici. Przypuśćmy, że kupił bawełny za 14,000 złotych, że kupił maszyny za 800 złotych, że 240 złotych użył na węgiel do parowej maszyny, na gaz i na inne dodatki, i że puści w ruch swoją fabrykę. Widzimy więc, że wydał on 15,040 złotych na założenie fabryki. Jak myślicie, po co on fabrykę porusza? Oczywiście dlatego, że chce swoje nici sprzedać drożej, niż zapłacić za bawełnę, maszyny, gaz: i oczywiście, że kiedy nareszcie dostanie z bawełny nici, to nie sprzeda ich za 15,040 złotych, ale będzie chciał dostać więcej, np. 20.000.
Chcieć to nie dosyć jeszcze. Idzie tu o to, żeby naprawdę mu dano 20,000. Ale czy mu dadzą, to jeszcze pytanie.
Gdyby mógł się stać taki cud, żeby maszyny przędły bawełnę bez pomocy robotnika, i gdyby nasz fabrykant zaniósł do kupca swoje nici i wtedy zażądał 20,000, to kupiec odpowie mu poprostu tak: W twoich niciach jest naprzód wartość bawełny, t. j. 14,000 złotych albo (jeżeli na zrobienie złotego potrzeba godzinę pracy) 14,000 godzin pracy; potem wartość maszyn, t. j. 800 złotych, albo 800 godzin pracy, potem wartość węgla, gazu itd., t. j. 240 zł, albo 240 godzin pracy. Razem 15,040 godzin pracy. Twoje nici więc warte są 15,040 złotych, ani grosza więcej, ani grosza mniej, i więcej jak 15,040 złp. za nici nie dam.
Czy nasz fabrykant kontent byłby z takiej odpowiedzi — nie wiemy. Wiemy tylko, że do dziś dnia maszyny same działać nie mogą, i że na szczęście fabrykanta do maszyn potrzeba jeszcze ludzkiej pracy. Fabrykant to rozumie, wynajmuje, dajmy na to, 100 robotników i płaci im za ich roboczą siłę, jak za towar, po 6 złotych.
Robotnik, wynajęty za 6 złotych dziennie, wie, że wynajęto go nie po to, żeby się na niego patrzeć, więc czyści bawełnę, przędzie, zwija motki itd., jednem słowem pracuje, dokłada do bawełny swoją pracę. Po pierwszej godzinie dołożył do niej jedną godzinę pracy, albo powiększył jej wartość o godzinę, albo o złoty, (jeżeli złotówka warta godzinę pracy), po dwóch godzinach, powiększył jej wartość, dodał do niej dwie godziny albo 2 złote wartości, po 3-ch godzinach 3 złote wartości, i wreszcie po 6-ciu godzinach pracy dołożył 6 złotych wartości, to jest akurat tyle, ile fabrykant za jego siłę zapłacił. Tak więc robotnik po 6 godzinach pracy zupełnie odrobił swoją zapłatę. Tak pracuje on cały tydzień, a po tygodniu fabrykant zabiera nici, zanosi je na rynek i żąda znowu 20,000 złotych.
Ile chcesz za nie? 20,000 zł., mówi kupiec do fabrykanta, to za wiele! Czy ty myślisz, że w tych niciach naprawdę jest za 20,000 zł. wartości? Gdzie tam! Zrób z nami obliczenie. Jest w niej, jak widzisz, za 14 000 zł. bawełny, za 800 maszyn, za 240 zł. węgli, i oprócz tego jest jeszcze pracy ludzkiej 36 godzin (jeżeli 6 dni pracowano w tygodniu) pomnożone przez 100 (bo było 100 robotników) czyli 3,600 godzin. Razem: 14,000 godzin, to jest wartość bawełny obliczona na godziny pracy, 800 godzin, to jest wartość maszyn obliczona w godzinach pracy, 240 godzin to jest wartość węgla, gazu itd. obliczona w godzinach pracy wartość robocizny 3,600 godzin czyli ogółem 18,640 godzin. Możemy więc ci dać 18,640 zł., ani grosza więcej.
— Jakto! toż przecież ja nic nie zarobiłem, przecież właśnie wydałem na nici i inne wydatki 18,640 zł. Gdzież mój dochód? Więc po cóż prowadziłem fabrykacyję? Cóż mi z niej przyszło? Pocóż mi ta cała komedyja?
Istotnie dochodu by nie było, fabrykacyja nie opłaciła by się, gdyby nasz fabrykant nie wpadł na pomysł. Robotnikom swoim, którzy po 6-ciu godzinach odrobili swoją płacę roboczą, każe pozostać w fabryce i pracować dłużej.
— Jakto, mogliby powiedzieć robotnicy, każesz pan pracować dłużej a wszak my swoją pracę już odrobili; dodaliśmy do bawełny tyle wartości, ile kosztowała nasza siła robocza.
— Co wy mi tam gadacie. Ja was kupiłem, ale nie waszą siłę roboczą, kupiłem was na dzień i mogę z wami przez ten dzień robić co mi się spodoba. Nie rozprawiać lecz pracować.
I robotnicy, którzy po 6-ciu godzinach pracy powinniby wyjść z fabryki, odpoczywać, używać przechadzki lub pracować na siebie, zostają dłużej i pracują jeszcze 6 godzin. Fabrykant dodaje im bawełny, dokupuje maszyn i węgli. Robotnicy po każdej godzinie swej pracy, dokładają do tej nowej bawełny nową wartość, a po 6-ciu godzinach zapłaconych każdy z nich dodaje 6 nowych godzin wartości. Rozumie się, że ta nowa wartość nic już nie kosztuje fabrykanta, że jest zupełnie darmowa. Jeden robotnik dodaje tym sposobem 6 zł. wartości; 100 zaś robotników dokłada przez jeden dzień 600, a przez tydzień 3,600 zł. wartości.
Jeżeli teraz nasz fabrykant sprzedać zechce tę drugą połowę swych nici, to ileż za nią dostaje? Oczywiście, że znowu 18,640 złotych czyli 18,640 godzin pracy, ponieważ umówiliśmy się, że złotówka zawiera godzinę pracy. Teraz zobaczmy rachunek fabrykanta co do nowych nici. Otóż w niciach będzie wartość nowej bawełny (14,000), wartość nowych maszyn (800), wartość nowej ilości węgla i gazu (240), i 3600 godzin pracy robotniczej, nie zapłaconej przez fabrykanta jeno dodanej przez robotników darmo. Teraz już chętnie fabrykant odstąpi za cenę 18,640 zł. swoje nici, bo nie kosztowały go one tyle, ale tylko 15,040 (14,000 bawełna, 240 węgle, 800 maszyny). Teraz to fabrykacyja już się opłaci.
Zrobimy teraz ostateczny rachunek, to jest rachunek tego wyrobu nici, przy którym fabrykant płaci robotnikom za ich pracę, oraz rachunek tego wyrobu, przy którym fabrykant już nic robotnikom nie płaci, jeno za darmo ich pracę zagarnia. Nasz fabrykant wydał na bawełnę dwa razy po 14,000 zł. t. j. 28,000, dwa razy po 800 na maszyny i dwa razy po 240 złotych na węgle, i zapłacił 100 robotnikom za 6 dni 3,600 zł. Razem wydał 33,680 zł. Dostanie zaś za pierwszą połowę nici 18.640 i za drugą również 18,640, razem 37,280 zł., ponieważ kupujący liczy, że fabrykant za każdą partyję nici płaci robotnikom. Ma więc nasz fabrykant 3,600 zł. dochodu.
A skąd powstał ten dochód? Oczywiście stąd, że za robotę przy drugiej połowie bawełny nic nie zapłacił robotnikom, że robotnicy drugą połowę swej pracy oddali mu darmo, że na 3,600 opłaconej pracy dołożyli do bawełny 3,600 godzin nieopłaconej, a zatem że do tej bawełny dodali 3,600 godzin nieopłaconej, dodatkowej wartości, albo, jak to mówią, 3,600 godzin nadwartości.[4].
Teraz wiemy już, po co fabrykant wynajmuje robotników. Po to, żeby z ich pracy mieć dochód, żeby od nich ściągać nadwartość.
Skąd więc nasz fabrykant bawełny ma swój dochód? Czy z własnej pracy? Oczywiście, że nie. Więc z cudzej? Tak, z cudzej pracy, z pracy robotników.
Robotnicy pół dnia pracują tylko na siebie, drugie pół dnia na fabrykanta, pół swego życia pracują dla siebie, dla swojej rodziny, dla swoich, — a druga połowa życia idzie na to, żeby fabrykant mógł mieć dochód ze swojej bawełny, by mógł zbierać nadwartość.
To, cośmy tu o fabrykancie bawełny powiedzieli, da się powiedzieć o wszystkich majstrach i fabrykantach na świecie. Wszyscy oni kupują robotników, wszyscy kupują ich siłę roboczą, ale po to tylko, by z ich pracy korzystać, by kazać im pracować dłużej niż potrzeba i tym sposobem się zbogacać.



V.

Musicie się przecież zgodzić, że w tem, co dotychczas mówiłem, dużo jest racyi. Moglibyście mi tylko jedno powiedzieć, że ten przykład z fabryką bawełny to jakoś nie zupełnie prawdopodobny. Gdzie to słyszano, żeby maszyny kosztowały tylko 800 zł. albo żeby za bawełnę tylko 14,000 płacono.
Jest w tem, co wy mówicie, dużo racyi. Te liczby, które były podane w tym przykładzie, wybrano po to, by łatwiej tę nadwartość wyjaśnić. Ale teraz dam wam prawdziwy przykład z życia, i cyfry będą w nim tak dokładne, że nikt nie będzie mógł zaprzeczyć.
W Anglii, jak każdemu wiadomo, przerabiają bawełny ogromnie wiele. Oddawna już istnieją tam ogromne fabryki poruszane parą, oddawna już robotnicy przestali żyć z własnej pracy, i musieli ją sprzedawać, zejść na zwykłych najemników, oddawna już cierpią i głód i nędzę. Za to fabrykanci bogacą się i niezłe mają wcale dochody.
Otoż jeden z takich fabrykantów bawełny wydał na swoją fabrykę 895,000 złotych i po roku sprzedał nici i dostał za nie 1,060,000 złp. Ma więc zysku 165 tysięcy złotych czyli 18%. Wiecie, że to jeszcze wcale nie dużo, bo wszak i u nas są fabryki, np. cukrownie, które dają 40, 50 a nawet i więcej procentów dochodu.
Zobaczymy skąd nasz fabrykant otrzymuje ten dochód. Żeby zaś lepiej się przypatrzyć, porachujemy ile wydaje on tygodniowo na fabrykacyję.
Fabryka, o której mówimy, ma 10,000 wrzecion, poruszanych za pomocą maszyny parowej. Jedno wrzeciono (rozumie się, przy pomocy robotnika) może uprząść 1 funt nici tygodniowo. Wrzecion jest 10,000 — więc fabryka może zrobić w ciągu tygodnia 10,000 funtów nici. Ale żeby zrobić 10,000 funtów nici, potrzeba kupić bawełny więcej niż 10,000 funtów, bo zawsze dużo bawełny traci się przy fabrykacyi. W naszej fabryce muszą kupować 10.600 funtów bawełny, bo 600 się traci. Funt bawełny kosztował w Anglii (1871 r.) 1 zł. 9 gr., a więc na bawełnę potrzeba było wydać 10,600 razy po 1 zł. gr. 9, czyli 13,780 zł.
Żeby z tej bawełny otrzymać nici, potrzeba maszyn, rozmaitych pomocniczych materyjałów i pracy robotniczej. Maszyny, t. j. wrzeciona wraz z machiną parową, kosztują 400,000 zł. Ale kiedy maszyny raz już kupione, to nie zużywają się one odrazu, ale mogą służyć naprz. 10 lat. Wypada więc, że roczny wydatek na maszyny nie będzie 400,000 zł., ale dziesięć razy mniejszy, to jest 40 tysięcy, a tygodniowy wydatek (jeżeli w roku 50 tygodni) 50 razy mniejszy od 40,000, czyli 800 zł. Dalej, do maszyn potrzeba węgli kamiennych (dla ogrzewania kotła), oleju (dla smarowania osi). Potrzeba prócz tego gazu do oświetlania fabryki i t. d. Otóż węgiel w naszej fabryce kosztuje tygodniowo 164 zł, gaz 40 zł. Za wynajęcie lokalu fabrykant płaci 240 zł. tygodniowo. Razem, wszystkie tygodniowe wydatki (t. j. bawełna, węgle, gaz, mieszkanie, olej i t. d.) wynoszą 15,230. Wszystkie te jednak materyjały nic nie dadzą, póki nie będzie robotników. Fabrykant wynajmuje więc 135 robotników (każdy z nich dogląda 74 wrzecion) i płaci im za ich siłę roboczą tyle, ile potrzeba na wytworzenie tej samej siły, czyli innemi słowy, ile potrzeba robotnikowi na przeżycie (pokarm, odzienie, mieszkanie i t. d.). Przypuśćmy, że potrzeba 2 i pół zł. dziennie, albo 15 zł. tygodniowo. Wszystkim więc robotnikom będzie się należało 2,025 zł. tygodniowo.
Gdyby robotnicy pracowali tylko dla siebie, to jest gdyby oddawali fabrykantowi i dokładali do bawełny tylko tyle wartości, za ile sami wzięli od fabrykanta płacy roboczej, to byłoby bardzo łatwo obliczyć, ile powinny kosztować wyrobione przez nich w ciągu tygodnia 10,000 funtów nici. Istotnie, w tych niciach powinna się zawierać: 1) wartość zużytej bawełny (13,780 zł.)[5], 2) wartość maszyn (800 zł.). 3) wartość węgli (164 zł.), 4) wartość oleju (164 zł.), 5) wartość gazu (40 zł.), 6) wartość rozmaitych dodatków (40 zł.), 7) wartość mieszkania (240 zł.), i nareszcie 8) zużyta przez robotników i zapłacona praca (2,025 zł.). Razem 17,250 zł. okrągło licząc. A zatem 10,000 funtów nici powinny by kosztować 17,250 złotych, a jeden funt 10,000 razy mniej, czyli 1 złoty 22 grosze (prawie).
Tymczasem nasz fabrykant za funt nici dostaje nie 1 zł. 22 gr., lecz 2 zł. gr. 14, a za 10,000 funtów 10,000 razy tyle czyli przeszło 20,400 zł., to jest o 3,150 zł. więcej niż obliczyliśmy. Jeżeli naszemu fabrykantowi dano o 3,150 złotych więcej, to oczywiście dlatego, że w nich zawarta jest nowa wartość, której poprzednio nie było, a którą dołożyli robotnicy z własnej swej, nieopłaconej pracy.
Widzimy więc, że 3,150 zł. dochodu powstały z nieopłaconej pracy, z nadwartości przez robotników dostarczonej. Robotnicy ci dostali od fabrykanta 2,025 zł. za tygodniową pracę. Przez ten tydzień jednak nie tylko odrobili swą własną płacę, ale dołożyli do bawełny 3,150 nieopłaconej pracy. Na 2,025 zł. opłaconej dali więc fabrykantowi 3,150 zł. nieopłaconej pracy. Każdy z robotników dostaje więc dziennie 2 zł. 15 gr. i nie tylko oddaje je, powiększając wartość bawełny, ale dokłada jeszcze nowej wartości (nadwartości) 3 zł. 27 gr. Darmowa więc, nieopłacona praca, przeszło półtora raza dłużej trwa niż opłacona; robotnik półtora raza dłużej pracuje na dochód fabrykanta niż na siebie.
Nadwartość przeszło półtora raza jest większa od za płaconej pracy, albo, jak to mówią inaczej, stopa nadwartości jest 1 i pół (albo 150 prc.)[6].
Zdaje się, że teraz przekonałem was zupełnie, że nie wszystkie dochody z własnej pracy pochodzą. Widzieliśmy przynajmniej, że fabrykant ma dochód z cudzej, a nie z własnej pracy.
— Tak, fabrykant — ale to jeszcze nie wszystko; są jeszcze majstrzy, obywatele ziemscy, urzędnicy, kupcy i t. d. Co też ty nam o nich opowiesz?
— Powoli, a przyjdziemy do nich wszystkich. Zacznijmy od majstrów.
Wiecie o tem dobrze, że dziś np. warszawskie obuwie robi się w prywatnych warsztatach, w których majster roboty dogląda, czeladnicy zaś pracują za zapłatę, a terminatorzy darmo. Że majster na terminatorskiej pracy zarabia, że z niej korzysta, to o tem chyba małe dzieci wiedzą. My tu chcemy mówić o „opłaconej“ robocie czeladnika.
Wiecie, jak ciężką jest praca szewca. Na stołku zgarbiony czeladnik, w dusznej, ciemnej izdebce nieraz 15, 16 godzin pracować musi, żeby jako tako nadążyć i zarobić na utrzymanie. Płacą mu od sztuki — mniej więcej po 6 zł. od pary kamaszy. Jeżeli roboty nie braknie, to dobry czeladnik przez 15 godzin może zrobić 2 pary kamaszy i zarobić ze swej pracy 12 zł. Zobaczymy teraz skąd się bierze zarobek majstra.
— Skóra, guma, podeszwy na jedną parę kamaszy kosztują od 14 do 17 zł., pomocnicze materyjały (dratwa, szydła, ćwieki itd. itd.) 20 gr.; mieszkanie, dajmy na to, 20 gr.[7]; płaca czeladnika 6 złotych. Gdyby czeladnik dostawał za swoją pracę całą należność, to w parze kamaszy powinna być wartość materyjału, (skóra, guma, podeszwy) t. j. 17 zł., wartość materyjałów pomocniczych 20 gr., wartość mieszkania — 20 gr. i wartość roboty czeladnika — 6 zł. Razem powinny by kamasze kosztować 24 zł. gr. 10. Tymczasem majster parę kamaszy sprzedaje mniej więcej za 33 zł. gr. 10 to jest o 9 zł. drożej.
Skąd się wzięło tych 9 zł. nowej wartości? Oczywista, że jej nie było ani w podeszwach, ani w ćwiekach, ani w mieszkaniu; oczywista, że je dołożył i mógł dołożyć nikt inny jak tylko czeladnik.
Tak więc nasz czeladnik na 6 zł. opłaconej pracy dodał majstrowi 9 nieopłaconej, 9 złotych nadwartości, z której rozumie się korzysta tylko majster. Znowu więc nieopłacona praca półtora raza większa od opłaconej, znowu więc, jak to mówią, stopa nadwartości jest 1 i pół. Robotnik z 15 godzin dziennej swej pracy 6 godzin pracuje dla siebie, a 9 oddaje majstrowi, zbogaca go niemi.
Otóż macie i majstra — otóż widzicie, jak majstrowie otrzymują swe dochody. Czy z własnej pracy? Oczywista rzecz, że nie. Tak samo jak i fabrykanci, mogą mieć dochody, mogą zbogacać się tylko z cudzej pracy, tylko z pracy swych robotników i czeladników.
Widzicie teraz, jak można wierzyć podobnym ludziom, co jak autor książki „O własnej pomocy“ cuda opowiadają o tem, czego można się dorobić własną pracą“; wiecie teraz, że kiedy kto opowiada, jak to fabrykanci, własną pracą“ dorobili się majątku, to tylko haniebne oszustwo.
A cobyście powiedzieli na to, że jest cała nauka, która powinna zajmować się stosunkami pomiędzy ludźmi i wyrobami ludzkich rąk — a którą ludzie niby-uczeni tak skrzywili, że dowodzą w niej, iż stosunki, jakie teraz są, to najlepsze w świecie; że w dochodach przedsiębiorców żadnego korzystania niema z cudzej pracy, że dochód i zysk to najsprawiedliwsza rzecz itd. Nauka ta nazywa się ekonomją polityczną. I trzeba przyznać, że dużo, bardzo dużo złego narobiła ona robotnikom, którzy przez długi czas jej wierzyć musieli, póki nareszcie socyjaliści nie wykazali, ile to w tej nauce fałszu, nieprawdy, ile w niej krzywdy dla ludu, dla robotników.



VI.

Fabrykanci, majstrowie, to jeszcze nie wszystko. A gdzie są kupcy, gdzie obywatele ziemscy, gdzie urzędnicy itd.?
Właśnie przechodzimy teraz do nich. I żeby sobie wytłomaczyć dokładnie, skąd ich dochody powstają, z jakiej się oni pracy utrzymują, weźmiemy sobie przykład.
Przypuśćmy, że fabrykant jakiś włożył do swego przedsiębiorstwa milijon złotych. Jakie to przedsiębiorstwo, to dla nas wszystko jedno. Zresztą dajmy na to, że cukrowniane. Otóż fabrykant nasz nakupił maszyn, materyjałów pomocniczych, buraków, wynajął robotników i po roku otrzymuje cukier, który jest wart 1,300,000 zł. Ma więc nasz fabrykant 300,000 złp. zysku ze swego milijona. Wiemy już, że te 300,000 złotych to nieopłacona praca robotników, albo nieopłacona nadwartość.
Fabrykant chętnie zatrzymałby cały ten zysk dla siebie. Chociaż go one nic nie kosztowały, zawsze jednak nieprzyjemna to rzecz rozstawać się z pieniędzmi.
Ale na wydartą robotnikom nadwartość czeka mnóstwo amatorów. Każdy chciałby coś zagrabić, każdy chciałby choć kilka kropli krwi robotniczego znoju zgarnąć do swojej kieszeni.
Pierwszy wyciąga swą rękę kupiec. Fabrykant bez kupca nic zrobić nie może. Wie on dobrze, że póki jego towar leży w magazynach, póty z niego nie ma żadnej korzyści. Potrzeba naprzód sprzedać towar, zamienić na pieniądze i dopiero wtedy można powiedzieć, że interes skończony. Trzeba więc poszukać kupca, by sprzedać cukier.
Kupiec się zgłasza, podejmuje się albo kupić towar, albo znaleźć innego kupującego, gotów nawet pieniądze sam zaraz zapłacić, ale żąda za swoją przysługę zapłaty; żąda, żeby mu ustąpiono z cukru jakiś procent, rabat. Fabrykant nie może się nie zgodzić na to, ustępuje mu jakiś procent, rabat, przypuśćmy 50,000 złotych, to jest sprzedaje mu swój cukier nie za 1,300,000, ale za 1,250,000. Zysk więc fabrykanta zmniejszył się; część tego zysku przeszła do kupieckiej kieszeni, ale za to w kieszeni fabrykanta brzęczą teraz okrągłe pieniążki. Kupiec zarobił na tej operacyi 50,000. W jaki sposób zdobył on ten zarobek? Czy z własnej pracy? Oczywiście, że nie. Jego zarobek był tylko częścią zysku fabrykanta, był więc częścią nieopłaconej pracy robotnika, nieopłaconej nadwartości. I kupiec więc swój dochód otrzymuje z cudzej pracy, z pracy robotników, zajętych w fabryce.
Po kupcu zbliża się obywatel ziemski. Nasz fabrykant wybudował swoją fabrykę na ziemi tego obywatela. Bo chociaż czasami fabrykant buduje fabrykę na swoich gruntach, ale często też na cudzych. Za wynajęcie placu pod fabrykę właściciel tych gruntów żąda zapłaty za najem żąda tak zwanej renty, czynszu. Trudna rada, nasz fabrykant mówi do siebie, kiedy potrzeba płacić, to trzeba. I oddaje ze swego zysku 20,000 złotych renty właścicielowi ziemi.
Skąd powstają więc dochody właścicieli ziemi? Oczywiście, że także z zysku fabrykanta, a więc znowu z nieopłaconej pracy[8] robotników fabrycznych.
Naszemu fabrykantowi pozostało już tylko 230,000 złotych zysku. Ale i teraz jeszcze nie może on wszystkich schować do kieszeni. Mówiliśmy o tem, że do fabryki swojej włożył on milijon złotych. Ten milijon złotych mógł być jego własny, ale mógł go on także pożyczyć. Wielu jest wszak takich bogatych ludzi, co nie chcą się zajmować żadnemi przedsiębiorstwami, lecz wolą swoje pieniądze pożyczać na procenty i co rok spokojnie zgarniać je do kieszeni. Otóż to właśnie u jednego z takich kapitalistów mógł nasz fabrykant pożyczyć pieniędzy. Po roku, kiedy mu się udało — rozumie się dzięki nieopłaconej pracy — zebrać 1,300,000, musi on zapłacić jakiś procent za pożyczenie milijona złotych, z którym do interesu przystąpił. Dajmy na to, że kapitalista pożyczył mu pieniądze na 6 procent. Musi więc fabrykant oddać teraz 60,000 złotych ze swego zysku, jako procent. Zostaje mu się tylko 170,000, a kapitalista zagarnia 60,000 zł. Z czyjej kieszeni? Z kieszeni fabrykanta? Tak, ale to się tylko tak wydaje. Właściwie, to i te 60,000 pochodzą od robotników, z ich nieopłaconej nadwartości.
Jak mówiliśmy, fabrykantowi zostało 170,000. Ale i temi pieniędzmi nie zupełnie może się on cieszyć. Rząd chce także trochę dla siebie z tej grabieży. I rząd ma racyję. Bo na cóż byłby rząd na świecie, gdyby nie było bogatych, któremi potrzeba się opiekować. Wszak wojsko i policyję trzyma rząd tylko po to, żeby biednych trzymać w uległości. Kiedy robotnicy schodzą się razem, umawiają się i żądają, żeby fabrykant podniósł płacę roboczą, to rząd zawsze wyśle wojsko, żandarmeryję, by „niepokornych“ uśmierzyć. Kiedy fabrykanci dwóch krajów pokłócą się o to, którzy z nich mają posłać bawełnę do trzeciego kraju, to rząd z pewnością wyśle swe wojska na wojnę, by swoich fabrykantów obronić. A kiedy robotnicy w kraju się burzą, kiedy głośno zaczynają się domagać swoich praw i od fabrykantów i kupców sprawiedliwości żądać, to rząd gotów nawet wojnę wynaleźć naumyślnie, żeby tylko „niespokojnych“ z kraju usunąć. Widzimy więc, że rząd ogromne usługi oddaje fabrykantom, bogaczom. A po co myślicie urządza on uniwersytety, po co upiększa miasta, buduje teatry? Myślicie, że dla biednych? Nie! Biedny swoich dzieci posyłać do uniwersytetu nie może, do teatru nie chodzi. Wszystko to, policyja i wojsko, teatry i akademije, wszystko to istnieje dla bogatych, dla panów. Na to wszystko rząd, państwo potrzebuje bardzo dużo pieniędzy, dużo podatków. Ileż to samo wojsko zjada pieniędzy! A policyja, a tysiące urzędników dużych, małych i maleńkich, a ministrowie, a królowie, królowe, królewiątka i djabli wiedzą nie co! Najwięcej podatków opłacają biedacy, robotnicy sami.
Ale trochę dają i fabrykanci i kapitaliści. Wszak dla rządu to się opłaci dać; rząd to wszak najlepszy ich sługa. I nasz fabrykant oddaje trochę ze swego zysku: 30,000 zł. — płaci podatku. Łatwo nam dojrzeć, że i ten podatek zapłacili robotnicy. Wszak fabrykant swego nie ma, a rozdaje tylko nieopłaconą nadwartość, nieopłaconą robotniczą pracę.
Pozostaje naszemu fabrykantowi 140,000 zł. Z tych potrzeba dyrektorowi fabryki zapłacić rocznej tantyjemy 5,000 zł., opłacić w Towarzystwie ubezpieczeń 10,000, i rozmaitym innym pijawkom jeszcze 15 tysięcy. Pozostaje 120 tysięcy czystego zysku, z któremi można robić, co się tylko podoba. Cały świat będzie mówił, że te 120 tysięcy to jego, własność“, że nabył on je „własną pracą“.
To też nasz fabrykant za te 120 tysięcy złotych będzie umiał żyć! O! bo to oni nie obliczają, ile im potrzeba na podtrzymanie sił. Oni żyją tak, jak im się podoba. Teatry, bale, szampańskie wino i karety, zbytki w domu, zbytki przy stole. Żyć przecież można, bo w kieszeni brzęczy nieopłacona praca robotników. Nieopłacona praca pozwoli na wszystko. Z nieopłaconej pracy, z nadwartości żyć będą służący fabrykanta, jego utrzymanki i lokaje, doktorzy, którzy leczą jego pańskie zdrowie, i uczeni, którzy dowodzą, że niema lepszego świata nad ten świat, w którym tak łatwo „własną pracą“ się zbogacać.
A resztę pieniędzy, która mu pozostanie po zaspokojeniu wszystkich zbytkownych potrzeb, nasz fabrykant dołoży do swego milijona, by jeszcze więcej zagarnąć cudzej pracy nadwartości.



VII.

Teraz zupełną będziemy mogli dać odpowiedź na pytanie, któreśmy sobie i w tytule i na początku swej książeczki położyli.
Kto z czego żyje? Czy z własnej, czy z cudzej pracy? Kto z czego się utrzymuje? Czy z własnych rąk, czy z cudzych?
Otóż moglibyśmy tutaj podzielić wszystkich ludzi na trzy rzędy.
Pierwszy rząd jest bardzo wielki. Są to ludzie, co żyją albo utrzymują się z własnej pracy. Do tego rzędu zaliczymy wszystkich rzemieślników, co mają swoje narzędzia pracy i pracują sami, oraz wszystkich włościan, którzy mają tyle ziemi, że praca koło niej może ich wyżywić.
Drugi rząd ludzi będzie największy. Są to robotnicy którzy nie mają swoich narzędzi, i włościanie, co albo mają za mało ziemi, albo wcale jej nie mają i muszą sprzedawać siebie, swoją siłę roboczą. Do tego rzędu zaliczymy wszystkich terminatorów, czeladników, robotników fabrycznych, wyrobników, parobków, komorników itd.
A trzeci rząd to są ci, co mają narzędzia pracy, ale sami koło nich nie pracują, tylko każą pracować innym. Ci to żyją, utrzymują się i zbogacają z cudzej pracy, z zagrabionej od innych ludzi nadwartości. Są to fabrykanci, majstrowie, obywatele miejscy i wiejscy, kupcy, policyja, wojsko, królowie, ministrowie i wielu urzędników.
A teraz pytam się was, czy słuszny to świat taki, czy słuszny to taki podział na bogatych próżniaków, i pracujących nędzarzy? Słuszny czy nie?


Poznaliśmy już dobrze w pierwszej połowie naszej książeczki, jak nasz świat jest urządzony. Jest w nim niewielka stosunkowo garstka ludzi, która żyje, bawi się kosztem pracy całego ludu. Jak się to dziać może? Dlaczego?
Dlatego, że ta masa ludu nie jest wolną, dlatego, że musi sprzedawać swoją siłę roboczą, sprzedawać siebie.
A dlaczego ta ogromna masa ludzi musi się sprzedawać?
Dlatego, że nie ma narzędzi pracy. Widzieliśmy, że tylko ten, kto nie ma własnych narzędzi pracy, sprzedawać się musi, bo inaczej umarłby z głodu.
Więc, jeżeli chcemy poprawić, polepszyć, zmienić teraźniejsze porządki, jeżeli chcemy usunąć tę nędzę u jednych, te zbytki u drugich, cóż powinniśmy zrobić?
Oczywista rzecz — urządzić tak, żeby każdy miał swoje własne narzędzia pracy.
Wtedy każdy będzie pracował dla siebie. Nikt nie będzie pracował na innych, nikt nie będzie oddawał nadwartości ze swej pracy. Wtedy nikt też nie będzie kupował ludzi i ich siły roboczej; nikt nadwartości zabierać nie będzie, nikt nie będzie mógł zbogacać się pracą cudzą; nikt z pracy innych utrzymywać się nie będzie.
Urządzić tak, aby każdy miał swoje narzędzia pracy? Ale w jaki sposób urządzić, żeby każdy miał swoje narzędzia? W tem właśnie sęk, powiecie mi tutaj.
Jak urządzić? Ależ nic niema nad to prostszego! Odebrać narzędzia pracy od tych, którzy ich mają za dużo, i oddać je na użytek ludzi pracy.
— Odebrać! gwałtem!! Ale człowieku, zmiłujże się, jakto odebrać? Czy to można? czy się to uda? czy to moralne.
Czy to można? czy to się uda? czy to moralne? Otóż na te trzy pytania postaramy się tutaj odpowiedzieć.



I.

A naprzód, czy to można?
Czy można, żeby każdy robotnik, każdy człowiek miał swoje narzędzia pracy, czy nie?
Nie takie to proste pytanie, jakby się zdawać mogło. Z pierwszego razu to wydaje się nawet, że to rzecz wcale nie trudna. Wszak było już dawniej, że każdy prawie rzemieślnik miał swój własny warsztat, u siebie w domu był panem.
Było tak dawniej, to prawda. Ale wtedy i ludzi na świecie było jeszcze mało. To samo miasto, które, przed 200 laty, miało 500 tysięcy mieszkańców, dziś ma 6 milijonów (np. Londyn w Anglii); miasto, co przed stu laty miało 90 tysięcy mieszkańców, dziś ma ich 800 tysięcy (np. Warszawa); w kraju, w którym przed 200,800 laty mogło być dwa milijony, dziś będzie 10 i więcej milijonów ludności; tam zatem, gdzie dawniej na wszystkich starczyło 100 tysięcy par butów, dziś potrzeba milijona, albo może i więcej, a w kraju, w którym dawniej milijon łokci płótna używano, dziś potrzeba dziesięć, dwadzieścia razy tyle.
Dawniej więc, za „dobrych, starych czasów“, jak to mówią, — chociaż nie były one wcale tak dobre, żeby ich żałować potrzeba, — za dawnych czasów tkacz, który z żoną i z dziećmi przy warsztacie u siebie w domu pracował, albo ślusarz, który sam zamki robił, nie mógł robić ani dużo płótna, ani dużo zamków. Robili mało, bo było też mało potrzeba; tkacz robił swoje płótno na kiepskich krosienkach, ślusarz byle jakiemi narzędziami swoje zamki wyrabiał.
Dziś tkacz musi koniecznie robić na maszynie. Ktoby chciał na krosienkach płótno utkać, to tak samo, jakby końmi chciał jechać tam, dokąd koleją dojechać można. Musiałby on stracić 100 razy, i więcej czasu na zrobienie tego, co przy pomocy maszyny zrobi w godzinę[9].
Dziś potrzeba dużo, bardzo dużo wyrobów. Dziś potrzeba ogromnych fabryk, potrzeba maszyn parowych, potrzeba ogromnych magazynów, żeby całą tę ilość potrzebnych wyrobów wytworzyć. Dziś naprzykład w samej Anglii 450,087 robotników przędzie bawełnę na 33 milijonach wrzecion!
Otóż gdyby każdy robotnik chciał mieć swój własny, osobny warsztat, gdyby każdemu oddano po wrzecionie, gdyby z każdego z nich robotnika samodzielnego zrobiono, toż przecież wszyscy nie podołaliby swej pracy i nie zrobiliby nawet dwudziestej części tego, co teraz robią. W całym świecie zabrakłoby wszędzie bawełnianych wyrobów, i nasze gosposie gorzko by się skarżyły na te nowe porządki.
Widzicie więc, że nie tak to łatwo i nie zawsze to można, żeby każdy dla siebie miał osobny warsztat, osobne narzędzia pracy. Nie byłoby wyzyskiwania — to prawda, ale za to wszędzie byłby niedostatek najpotrzebniejszych towarów, nędza, a nawet głód.
Tak! głód. I zaraz się o tem przekonacie. Dziś w Anglii naprzykład, stosunkowo bardzo mało jest robotników, którzyby mieli swoje własne narzędzia pracy. Włościan zaś, którzyby uprawiali własne kawałki ziemi, jest bardzo niewielu. Już więcej jest włościan dzierżawców. Cała zaś gospodarka jest w rękach wielkich panów, którzy mają wielkie przestrzenie gruntu, parowe pługi, parowe żniwiarki, młockarnie i najmują robotników wiejskich do uprawiania swych pól. Robotnicy zaś wiejscy nie mają nic: ani pola, ani ogrodu, ani narzędzi pracy, ani nawet chaty własnej; muszą więc sprzedawać się w niewolę panom i oddawać im swoją pracę dodatkową, daremną.
Jest więc tym robotnikom źle, bardzo źle. Jeżeli czytać w książkach opisy nędzy tych robotników wiejskich w Anglii, to dreszcze przechodzą ze zgrozy i oburzenia na okrucieństwo i chciwość angielskich panów.
No! ale czyż wy myślicie, że dobrze by było, gdyby każdemu z nich oddano osobny kawałek gruntu? Czy wygrałby wiele na tem cały lud angielski? Wcale nie. W 1875 r., Anglija potrzebowała rocznie 22 mil. kwarterów (kwarter to 300 kwart) zboża. Ale na angielskiej ziemi rodzi się tylko 13 milijonów, tak że 9 milijonów potrzeba przywozić z zagranicy. Gdyby teraz grunt podzielono na małe kawałki, na którychby nie można było używać ani parowych pługów, ani żniwiarek, ani kosiarek, toby nie tylko 13, ale 5, 6 milijonów nie wytworzono. Anglija musiałaby chyba z głodu umierać.
Więc widzicie, że niezupełnie by było dobrze, jeśli by każdy miał swoje własne narzędzia pracy!
Więc, jakżeż będzie? Nie mieć swoich własnych narzędzi pracy — to źle, bo potrzeba sprzedawać swoją siłę roboczą, sprzedawać siebie, zbogacać innych; mieć swoje własne narzędzia pracy — znowu źle, bo będzie nędza, głód. Więc cóż nareszcie zrobić, gdzie tu znaleźć radę?
Rada jest, i znakomita. Dlaczego by nie zrobić tak, jak jest dotychczas? Gdzie robotnicy pracują razem w wielkich fabrykach i na wielkich kawałkach ziemi, niech pracują i nadal razem, wspólnie. Ale niech nie pojedyńcze narzędzia, pojedyńcze wrzeciona, nie kawałki, ale całe fabryki należą do robotników, i to nie do jednego, ale do wszystkich. Niech wszystkie fabryki i cała ziemia należą do wszystkich robotników, niech będą ich wspólną własnością. Niech robotnicy pracują razem, ale nie na fabrykanta, tylko na siebie. Wtedy będzie wszystko załatwione, wtedy wyrabiano by nie mniej, jak teraz. Owszem, wyrabiano by daleko więcej. Każdy będzie wiedział, że nie pracuje na jednego pasibrzucha, ale pracuje na wszystkich, że pracuje na swoich towarzyszów i że ci w zamian pracują na niego. Będzie on teraz dobrze wiedział, że jeżeli będzie pracował dłużej w fabryce, niż potrzeba, to nadwartość (dodatkowa wartość, dodatkowa praca) będzie szła na wszystkich, nie pójdzie na zbytki garstki ludzi, ale poprawi los wszystkich.
Tak więc tylko wspólna własność fabryk i ziemi może ocalić robotników.



II.

A teraz zapytamy, czy się to uda? Czy można mieć jakiekolwiek nadzieje na to, żeby wspólna własność fabryk i ziemi ziściła się kiedykolwiek naprawdę? Czy to naprawdę możliwa rzecz, żeby każdy o sobie mógł powiedzieć, że sam jest dla siebie panem.
Przecież biedni i bogaci byli od najdawniejszych czasów. Przecież od najdawniejszych czasów zawsze i wszędzie była masa ludzi, których gnębiono, i garstka, która gnębiła innych. Przecież od najdawniejszych czasów znajdowali się ludzie, którzy widzieli, że ten porządek jest niesłuszny, niesprawiedliwy; a jednak nic na to nie pomogło: zawsze biednym było źle, zawsze bogatym było dobrze.
A czy nie widzimy teraz, że biedaków coraz więcej na świecie? czy nie widzimy, że nędza rozwielmożniła się teraz straszliwie we wszystkich krajach, a zbytek i swawola próżniaków mnożą się wszędzie niesłychanie.
Wszystko to prawda, najistotniejsza prawda, ale to wszystko nie może nam odbierać otuchy; owszem właśnie z tego widzieć możemy, że koniec dzisiejszego porządku jest tylko kwestyją czasu. Zaraz to sobie wyjaśnimy.
Istotnie, coraz więcej biedaków, co nic własnego nie mają i, trudna rada, coraz więcej być musi. Nie poradzi na to nikt. Rzemieślnik, kiedy posyła swoje towary na rynek, chciałby dostać za nie jak najwięcej. Nic w tem dziwnego, wszak dołożył do nich tyle pracy, ile mógł. Ale cóż z tej pracy? Fabrykant, który te same wyroby robi w swej fabryce, tyle pracy nie potrzebuje. Jeżeli, dajmy na to, zamek kosztuje ślusarza trzy godziny pracy, to w fabryce ta sama robota zajmie tylko dwie godziny czasu. Ślusarz będzie chciał za swój zamek 3 złote (jeżeli godzina pracy tyle warta, ile złotówka), ale fabrykant sprzeda go za 2 zł. Rozumie się, że nikt nie kupi zamku u ślusarza, a ślusarz, który towarów swoich sprzedawać nie będzie, zostanie zmuszony zwinąć warsztat i pójść sprzedawać swoją siłę roboczą do fabryki.
To samo, co o ślusarzach, da się o wszystkich rzemieślnikach powiedzieć. Z maszyną, z fabryką nie mogą oni iść w zawody, i prędzej czy później muszą się oni stać robotnikami. Coraz więcej robotników tracić musi swoją samodzielność i wystawiać swoją siłę roboczą na sprzedaż.
Gdyby chociaż robotnicy mieli zawsze stałą zapłatę, żeby chociaż mogli na tę zapłatę liczyć, to jeszcze możnaby znosić to nowe położenie. Ale gdzież tam! Dzieje się właśnie zupełnie inaczej. Zapłata robotnika zniża się ciągle i ciągle musi się zniżać, za to zysk i dochody fabrykanta coraz są większe. Postarajmy się to sobie wytłomaczyć.
Przypomnijmy sobie, skąd powstaje zysk fabrykanta. Stąd, że robotnik oddaje mu swoją dodatkową pracę, że część dnia pracuje na siebie, na swoje wyżywienie, a resztę dnia oddaje za darmo.
Jeżeli naprzykład fabrykant ma 20 robotników u siebie i płaci im po 6 zł. dziennie, to płaci on im dlatego 6 zł., że tyle potrzeba na ich wyżywienie (pokarm, odzież, mieszkanie). Ale robotnicy, po 6 godzinach pracy, odrabiają już te 6 złotych, a resztę dnia (drugą połowę) pracują darmo i dają tym sposobem fabrykantowi darmo 6 zł. nowej wartości co dzień. A że ich jest 20, i że pracują, przypuśćmy, 333 dni w roku, więc przynoszą fabrykantowi zysku 20 razy po 6 pomnożone przez 333, t. j. około 40,000 zł. rocznie. Oczywista rzecz, że, im więcej robotnicy oddają swej pracy, tem większy będzie zysk fabrykanta; jeżeliby, zamiast 6 godzin dziennie, oddawali mu 8, to zysk byłby nie 40,000, ale 52,800 złp.
Otóż istotnie dzieje się tak, że robotnicy muszą oddawać coraz więcej pracy fabrykantom.
Jakto coraz więcej?
A tak! Dlaczego nasz robotnik dostaje 6 złotych dziennej płacy? Dlatego, że tyle potrzeba na jego wyżywienie, t. j. dlatego, że potrzeba 6 godzin pracy, żeby otrzymać wartość pokarmu, odzieży, mieszkania, by utrzymać robotnika przy życiu i możności pracowania, innemi słowy dlatego, że zwykłe wyżywienie robotnika warte 6 godzin pracy. Resztę, t. j. 6 godzin, bierze fabrykant albo majster.
Jeżeliby mogło stać się tak, że na wyżywienie robotnika potrzeba będzie nie 6, ale 4 godziny, to robotnik dostanie tylko 4 złote; na siebie zatem pracować będzie tylko 4 godziny, a 8 godzin nadwartości będzie oddawał.
I istotnie tak się dzieje. Ponieważ teraz maszyny wszędzie wchodzą w użycie, a maszyny znowu zmniejszają pracę przy wyrabianiu towarów, to coraz mniej potrzeba pracy, żeby zrobić te wszystkie przedmioty, których robotnik potrzebuje. Dawniej koszula robotnika kosztowała 2, 3 dni pracy, dziś kosztuje ona dzień; dawniej surdut mógł kosztować 10 dni pracy, dziś kosztuje 3 dni. Robotnik więc już nie potrzebuje na swoje własne utrzymanie tak długo pracować jak dawniej. Dawniej musiał pracować 8, dziś mu dosyć 6-ciu godzin. Ale cóż z tego za korzyść dla robotnika? Dawniej, z dwunastu godzin dziennej pracy 6 brał dla siebie, 6 zaś oddawał za darmo; dziś dla niego dosyć czterech, więc pozostaje dla fabrykanta 8 godzin. Te dwie godziny, które robotnik na pracy oszczędził, nie przydadzą mu się na nic, bo idą na powiększenie dochodu pana. Dawniej, 6 godzin trwała praca potrzebna dla niego, 6 godzin znowu zajmowało wytworzenie nadwartości, a stopa nadwartości (t. j. stosunek nieopłaconej pracy do opłaconej) była równą 1 (lub sto prc.); dziś potrzebna dla robotnika praca trwa 4 godziny, nadwartość zaś zajmuje 8 godzin, a stopa nadwartości jest dwa (albo 200 prc.).
Wiemy dalej, że do wszystkich rzemiosł, do wszystkich zajęć, przy których wyrabiają się przedmioty potrzebne robotnikowi, coraz więcej wprowadzają nowych maszyn. To też musi się zmniejszać bezustannie czas potrzebny robotnikowi na jego utrzymanie, a wskutek tego powiększać się musi ciągle czas, który robotnik oddaje fabrykantowi. Stopa nadwartości musi zwiększać się ciągle.
Widzimy więc teraz, dlaczego robotnicy stają się coraz biedniejsi, a fabrykanci coraz bogatsi.
— Ładna to dla nas pociecha, odpowiecie mi. Jeżeli tak być musi ciągle, to skądżeż mamy mieć nadzieję, że się rzeczy kiedykolwiek odmienią?
— Odpowiem wam na to przysłowiem: niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. I w tym ciągłym wzroście stopy nadwartości jest dużo dobrego. Naprzód dobrem jest to, że coraz mniej pracy kosztuje utrzymanie robotnika. Teraz kiedy całą pracę oddaje się panu, to niewielka z tego pociecha, ale później, to się to zmniejszenie koniecznej pracy bardzo przydać może.
A potem, pomówić tu musimy jeszcze o jednej rzeczy, o której nie wspomnieliśmy dotychczas.
Czy wy myślicie, że to wszyscy fabrykanci zbogacają się z cudzej pracy? Gdzie tam! wszyscy zbogacić się nie mogą, bo jeden stara się zrujnować drugiego. Jeden wyrabia ile tylko może towarów, np. perkalików na sprzedaż, drugi posyła ich więcej, trzeci jeszcze więcej, a każdy musi sprzedawać je taniej od drugiego. Nareszcie posyłają towaru tyle, że się kupców na te perkaliki nie znajdzie, i fabrykanci bankrutują. Tylko bogaci mogą dalej zostać i prowadzić fabrykację, a mniej bogaci rujnują się do szczętu i rujnują tysięce robotników, którzy u nich pracowali. I to się powtarza co kilka lat. Co kilka lat musi ginąć mnóstwo mniejszych fabrykantów, a zbogacać się kilku większych; co kilka lat ogromną masę robotników wyrzucają na bruk.
— No więc cóż z tego?
— Bardzo wiele. Fabrykantów i bogaczów jest coraz mniej, robotników biedaków coraz więcej; bogactwa dostają się do rąk coraz to mniejszej garstki ludzi nędza zaś ogarnia coraz większe masy.
— Robotnicy widzą, że fabrykantów coraz mniej, że, chociaż bogactwa ich wzrastają, ale liczba ich się zmniejsza, że zatem, co fabrykanci wygrywają na majątku, to na sile tracą.
Ci zaś robotnicy, co w fabryce pozostają, uczą się wspólnej pracy, widzą własnemi oczyma, jak to dobrze, kiedy się razem pracuje, porządnie, zgodnie, ile się na tem wygrywa czasu i o ile lepsze bywają wyroby. Widzą też własnemi oczyma, jak to jest źle, kiedy te wszystkie narzędzia pracy należą do jednego właściciela, który nie tylko że nie pracuje, ale często nawet na fabrykacyi się nie zna, a nawet nieraz nie widzi fabryki.
Przytem uczą się w fabryce robotnicy — solidarności. Widzą wszyscy, że są braćmi, że wszyscy mają jednego. wroga, który ich wyzyskuje, i rozumieją, że, żeby tego wroga zwalczyć, trzeba się łączyć po bratersku ze sobą, pomagać sobie wzajemnie.
Naturalna więc, że może w głowie niejednego robotnika powstać myśl: A po co też naprawdę my pracujemy na jednego? Nas jest tylu — on jest jeden — my pracujemy a on nas zdziera; my byśmy prowadzili fabrykacyję porządnie, uczciwie, nam nie chodziłoby o zysk, o ździerswo, ale o utrzymanie tylko. My byśmy pracowali z korzyścią dla wszystkich — fabrykant pracuje na swoją korzyść, a na wszystkich szkodę. Dlaczegóżby się nie zmówić wszystkim robotnikom, dlaczego by nie odebrać fabryk i ziemi od wszystkich panów?



III.

Odebrać? Ale czy to będzie słuszne, czy to będzie sprawiedliwe, zapytacie.
Odpowiem wam na to, że nie nos dla tabakiery, ale tabakiera dla nosa. Nie po to są ludzie, żeby coraz więcej robić towarów, ale towary po to, żeby coraz więcej ludzi mogło z nich korzystać. Robotnicy wytwarzają towary, oni też z nich muszą korzystać, a do tego potrzeba im narzędzi pracy od fabrykanta.
A kiedy wam kto powie, że własność jest święta, że zabierać się nie godzi, nie wolno, to macie jedną krótką, ale dobrą odpowiedź: A wam wolno było setki lat, co dzień, co godzina nas okradać, krew i pot z nas wysysać? Zabieramy co nasze. Fabryki wybudowaliśmy własnemi rękami, ziemię uprawialiśmy sami; wszystko to z naszych rąk powstało, więc do nas teraz należeć powinno. Dłużej naszą pracą innych zbogacać nie chcemy.



IV.

A teraz pozostaje jedno, najważniejsze pytanie.
W jaki sposób odebrać te fabryki i tę ziemię i jak tego dokonać?
Każdy zrozumie, że tak wielkiego celu nie można dopiąć odrazu, za jednym zamachem. Cel ten można osiągnąć jedynie na drodze uporczywej, bezustannej walki.
Przedewszystkiem ludowi roboczemu potrzeba świadomości. Musi on dobrze rozumieć swoje interesy, swoje stanowisko w społeczeństwie, musi być oświeconym, ażeby umieć sobie radzić w walce z wyzyskiem i uciskiem i nie dawać się oszukać wrogom.
Oprócz świadomości — potrzebna jest organizacyja. Robotnicy, działając w pojedynkę, nie łącząc się ze sobą, są bezsilni. Tylko wspólnemi silami, tylko połączeni w silną organizacyję, robotnicy mogą stawić czoło wyzyskiwaczom i ciemięzcom i lepszą przyszłość sobie zapewnić.
W organizacyjach zawodowych robotnicy każdego zawodu łączą się ze sobą, ażeby fabrykantów zmuszać do polepszenia warunków bytu (skrócenia dnia roboczego zwiększenia płacy itd.) albo przynajmniej nie dopuszczać do zmian na gorsze.
W organizacyjach politycznych, to jest w partyi socyjalistycznej, łączą się wszyscy robotnicy i ci ludzie z innych klas, którzy piszą się na program socyjalistyczny (np. część inteligencyi, włościan itp.), ażeby walczyć z rządem, przeprowadzać reformy polityczne i społeczne.
Z czasem klasa robotnicza, uświadomiona i zorganizowana, silna swą liczebnością i oświatą, zahartowana w walce, zdobędzie władzę polityczną, to jest rządy w państwie, ażeby ustanowić porządki socyjalistyczne.
Pamiętajcie więc zawsze, że tylko przy wspólnem posiadaniu narzędzi pracy, ludzie mogą być szczęśliwi, żyć mogą.
A gdyby stu ludzi i sto książek takich, jak „Pomoc własna“, mówili wam, że jeden człowiek własnym wysiłkiem zdobędzie sobie wszystko, nie wierzcie im:
Tylko razem działając, robotnicy sobie szczęście zdobyć mogą.



KONIEC.





Cena 7 kop.






  1. Gdyby się kto was zapytał, co to jest wartość szklanki, buta, sukni, to z łatwością znajdziecie odpowiedź, że wartość to jest praca, która siedzi, która jest zawarta w tej szklance, w tym bucie lub sukni.
  2. Moglibyście mi tutaj powiedzieć. „Zmiłuj się człowieku, cóż ty pleciesz! któż to oblicza godziny pracy, które w towarach siedzą. Przecież niema nigdzie takich urzędników, coby się tem zajmowali, nikt przecież nie może taksy wyznaczyć na towar i każdy za swój towar dostaje tyle ile może.“
    To prawda! urzędników niema, nikt się nie zajmuje obliczaniem, ale to obliczanie robi się samo przez się. I oto w taki sposób.
    Jesteś naprzykład szewcem; zrobiłeś parę butów, w których jest 40 godzin pracy, albo, inaczej mówiąc, których wartość jest 40 godzin. Jeżeli więc godzina pracy wynosi złoty, warte są one 40 złotych. Tobie tego mało. Żądasz 80 zł. I być może, że z początku naprawdę płacić ci będą 80 zł. Ale zaraz znajdą się inni szewcy, którzy sprzedawać będą taniej od ciebie, za 60, 50, a nareszcie 40 złotych, i zmuszą i ciebie do zniżenia ceny, do sprzedawania twoich butów według wartości.
    Zdarzyć się też może, że tak wiele sprzedano już butów że za twoje buty nikt ci nie da 40 złotych, ale tylko 35, 30 — wtedy ty przestaniesz robić buty, poczekasz lepszych czasów, póki znowu za buty według wartości ci nie zapłacą.
    Widzicie więc, że chociaż nikt nie oblicza godzin pracy, ale zawsze za towar dają mniej więcej tyle, ile on wart, zawsze jego cena (to jest to, co płacą za towary) nie może być ani o wiele wyższą, ani o wiele niższą od wartości (t. j. od ilości godzin pracy, zawartej w towarze).
  3. Pamiętajmy więc, że wartość siły roboczej wynosi tyle godzin pracy, ile potrzeba na utrzymanie robotnika.
  4. Więc cóż to będzie nadwartość? Nadwartość jest to ta wartość, którą robotnicy dokładają do wyrobu po nad to, za co otrzymali swą płacę roboczą, a zatem — jest to nieopłacona praca robotnika.
  5. Przypominam wam tutaj, że kiedy się mówi, że wartość bawełny jest 13,780 zł., to się mówi błędnie. Właściwie potrzeba mówić tak: W bawełnie tej jest tyle wartości, albo inaczej, tyle pracy ludzkiej ile jej potrzeba na zrobienie 13,780 złotych (nie papierowych, ale srebrnych, złotych). Kiedy się mówi, że bawełna warta 13,780 zł. to tylko dla skrócenia.
  6. Stopą nadwartości jest więc stosunek pomiędzy nieopłaconą pracą a opłaconą. Jeżeli robotnik 4 godziny pracuje na siebie a 8 na kapitalistę, to nieopłacona praca jest dwa razy większą od opłaconej, a stopa nad wartości jest 2 albo 200 prc., jeżeli 6 godzin pracuje na siebie a 6 na kapitalistę, to stopa jest 1 albo 100 prc. i t. d.
  7. Rozumie się, że mieszkanie kosztuje daleko więcej, może 60 zł., może 100 zł., ale też robi się w tem mieszkaniu nie jedna para butów, ale 50, 100 i więcej par na miesiąc.
  8. Mówimy tu o takim właścicielu ziemi, który sam gospodarstwa nie prowadzi. Taki właściciel, który sam gospodarstwo prowadzi utrzymuje się także z pracy robotników, ale swoich własnych, z pracy parobków, komorników, najemników, kosiarzy.
  9. Dziś np. w Anglii przerabiają w jeden dzień więcej bawełny niż przed 150 laty przerabiano w trzy lata. Co prawda, robotników wówczas było znacznie mniej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Dickstein.