<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom I, rozdział XI.
(1.) Pani Meliton przeszła twardą szkołę życia,
(2.) Była blisko piąta po południu...
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
XI.
Stare marzenia i nowe znajomości.

Pani Meliton przeszła twardą szkołę życia, w której nauczyła się nawet lekceważyć powszechnie przyjęte opinie.
Zamłodu mówiono jej powszechnie, że panna ładna i dobra, choćby nie miała majątku, może jednak wyjść zamąż. Była dobrą i ładną, lecz zamąż nie wyszła. Później mówiono, również powszechnie, że wykształcona nauczycielka zdobywa sobie miłość pupilów i szacunek ich rodziców. Była wykształconą, nawet zamiłowaną nauczycielką, lecz mimo to pupilki jej dokuczały, a ich rodzice drwili z niej od pierwszego śniadania do kolacyi. Potem czytała dużo romansów, w których powszechnie dowodzono, że zakochani książęta, hrabiowie i baronowie są ludźmi szlachetnymi, którzy, wzamian za serce, mają zwyczaj oddawać ubogim nauczycielkom rękę. Jakoż oddała serce młodemu i szlachetnemu hrabiemu, lecz — nie pozyskała jego ręki.
Już po trzydziestym roku życia wyszła zamąż za podstarzałego guwernera Melitona, w tym jedynie celu, ażeby moralnie podźwignąć człowieka, który nieco się upijał. Nowożeniec jednak po ślubie więcej pił, aniżeli przed ślubem, a małżonkę, dźwigającą go moralnie, czasami okładał kijem.
Gdy umarł, podobno na ulicy, pani Meliton, odprowadziwszy go na cmentarz i przekonawszy się, że jest niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa; znowu bowiem powszechnie mówiono, że pies jest najwdzięczniejszem stworzeniem. Istotnie był wdzięcznym, dopóki nie wściekł się i nie pokąsał służącej, co samę panią Meliton przyprawiło o ciężką chorobę.
Pół roku leżała w szpitalu, w osobnym gabinecie, samotna i zapomniana przez swoje pupilki, ich rodziców i hrabiów, którym oddawała serce. Był czas do rozmyślań. To też gdy wyszła ztamtąd chuda, stara, z posiwiałemi i przerzedzonemi włosami, znowu zaczęto mówić powszechnie, że — choroba zmieniła ją do niepoznania.
— Zmądrzałam — odpowiedziała pani Meliton.
Nie była już nauczycielką, ale rekomendowała nauczycielki; nie myślała o zamążpójściu, ale swatała młode pary; nikomu nie oddawała swego serca, ale we własnem mieszkaniu ułatwiała schadzki zakochanym. Że zaś każdy i za wszystko musiał jej płacić, więc miała trochę pieniędzy i z nich żyła.
W początkach nowej karyery była posępna i nawet cyniczna.
— Ksiądz — mówiła osobom zaufanym — ma dochody ze ślubów, ja z zaręczyn. Hrabia... bierze pieniądze za ułatwianie stosunków koniom, ja za ułatwianie znajomości ludziom.
Z czasem jednak stała się powściągliwszą w mowie, a niekiedy nawet moralizującą, spostrzegłszy, że wygłaszanie zdań i opinij przyjętych przez ogół, wpływa na wzrost dochodów.
Pani Meliton oddawna znała się z Wokulskim. A że lubiła widowiska publiczne i miała zwyczaj wszystko śledzić, więc prędko zauważyła, że Wokulski zbyt nabożnie przypatruje się pannie Izabeli. Zrobiwszy to odkrycie, wzruszyła ramionami; cóż ją mógł obchodzić kupiec galanteryjny, zakochany w pannie Łęckiej? Gdyby upodobał sobie jakąś bogatą kupcównę, albo córkę fabrykanta, pani Meliton miałaby materyał do swatów. Ale tak!...
Dopiero gdy Wokulski powrócił z Bułgaryi i przywiózł majątek, o którym opowiadano cuda, pani Meliton sama zaczepiła go o pannę Izabelę, ofiarowując swoje usługi. I stanął milczący układ: Wokulski płacił hojnie, a pani Meliton udzielała mu wszelkich informacyj o rodzinie Łęckich i związanych z nimi osobach wyższego świata. Za jej nawet pośrednictwem Wokulski nabył weksle Łęckiego i srebra panny Izabeli.
Przy tej okazyi pani Meliton odwiedziła Wokulskiego w jego prywatnem mieszkaniu, ażeby mu powinszować.
— Bardzo rozsądnie przystępujesz pan do rzeczy — mówiła. — Wprawdzie ze sreber i serwisu niewielka będzie pociecha, ale skup weksli Łęckiego, jest arcydziełem... Znać kupca!...
Usłyszawszy taką pochwalę, Wokulski otworzył biurko, poszukał w niem i za chwilę wydobył paczkę weksli.
— Te same? — rzekł, pokazując je pani Meliton.
— Tak. Chciałabym mieć te pieniądze!... — odpowiedziała z westchnieniem.
Wokulski ujął paczkę w obie ręce i rozdarł ją.
— Znać kupca?... — spytał.
Pani Meliton przypatrzyła mu się ciekawie i kiwając głową, mruknęła:
— Szkoda pana.
— Dlaczegoż-to, jeżeli łaska?...
— Szkoda pana — powtórzyła. — Sama jestem kobietą i wiem, że kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą.
— Czy tak?
— Siłą piękności, zdrowia, pieniędzy...
— Rozumu... — wtrącił Wokulski jej tonem.
— Rozumu nie tyle, prędzej pięści — dodała pani Meliton z szyderczym uśmiechem. — Znam dobrze moję płeć i nieraz miałam okazyą litować się nad naiwnością męską.
— Dla mnie niech pani sobie nie zadaje tego trudu.
— Myślisz pan, że nie będzie potrzebny? — spytała, patrząc mu w oczy.
— Łaskawa pani — odparł Wokulski — jeżeli panna Izabela jest taką, jak mi się wydaje, to może mnie kiedyś oceni. A jeżeli nią nie jest, zawsze będę miał czas rozczarować się...
— Zrób to wcześniej, panie Wokulski, zrób wcześniej — rzekła, podnosząc się z fotelu. — Bo wierz mi, łatwiej wyrzucić tysiące rubli z kieszeni, aniżeli jedno przywiązanie z serca. Szczególniej gdy się już zagnieździ. A nie zapomnij pan — dodała — dobrze umieścić mój kapitalik. Nie darłbyś parę tysięcy, gdybyś wiedział, jak ciężko nieraz trzeba na nie pracować.
W maju i czerwcu wizyty pani Meliton stały się częstszemi, ku zmartwieniu Rzeckiego, który podejrzywał spisek. I nie mylił się. Był spisek, ale przeciw pannie Izabeli; stara dama dostarczała ważnych informacyj Wokulskiemu, ale dotyczących tylko panny Izabeli. Zawiadamiała go mianowicie: w których dniach hrabina wybiera się ze swoją siostrzenicą na spacer do Łazienek.
W takich wypadkach pani Meliton wpadała do sklepu i zrealizowawszy sobie wynagrodzenie, w formie kilku lub kilkunasturublowego drobiazgu, mówiła Rzeckiemu dzień i godzinę.
Dziwne to bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro będą panie w Łazienkach, już dziś tracił spokojność. Obojętniał dla interesów, był rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i że owe jutro nie nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie szeptał:
„Cóż to jest w rezultacie?... nic!... Ach, jakież ze mnie bydlę...“
Lecz, gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć zachmurzonego nieba. I znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.
„Czyliż to może być miłość?...“ — zapytywał sam siebie z desperacyą.
Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Cochwilę zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny, to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina, lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem i siedział, bez ruchu, z oczyma skierowanemi w stronę pałacu, zapominając o świecie.
Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
— One!... Czy mnie choć zatrzymają?...
Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich, jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panna Izabela: prowadzi ciotkę i o czemś z nią rozmawia.
Wokulski przypatruje się jej i myśli:
„No i cóż jest w niej nadzwyczajnego?... Kobieta jak inne... Zdaje mi się, że bez potrzeby szaleję na jej rachunek...“
Ukłonił się, panie się odkłoniły. Idzie dalej, nie odwracając głowy, ażeby się nie zdradzić. Nareszcie ogląda się; obie panie znikły między zielonością.
„Wrócę się — myśli — jeszcze raz spojrzę... Nie, nie wypada!“
I czuje w tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z nieprzepartą siłą.
— Ach, gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem... A jeżeli nie jest?... Nie, w naturze niema miłosierdzia... Czy godzi się w nędzne ludzkie serce wlać bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet tej pociechy, że śmierć jest nicością?
Prawie w tym samym czasie hrabina mówiła do panny Izabeli:
— Coraz bardziej przekonywam się, Belu, że pieniądze nie dają szczęścia. Ten Wokulski zrobił świetną, jak dla niego, karyerę, lecz — cóż ztąd?... Już nie pracuje w sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałaś, jaką on ma znudzoną minę?
— Znudzoną — powtórzyła panna Izabela. — Mnie on wydaje się przedewszystkiem zabawnym.
— Nie dostrzegłam tego — zdziwiła się hrabina.
— Więc... nieprzyjemnym — poprawiła się panna Izabela.
Wokulski nie miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej stronie sadzawki i zdaleka przypatrywał się migającej między drzewami szarej sukni. Dopiero później spostrzegł, że przypatruje się aż dwom szarym sukniom, a trzeciej niebieskiej, że żadna z nich — nie należy do panny Izabeli.
„Jestem piramidalnie głupi“ — pomyślał.
Ale nic mu to nie pomogło.
Pewnego dnia, w pierwszej połowie czerwca, pani Meliton dała się znać Wokulskiemu, że jutro w południe panna Izabela będzie na spacerze z hrabiną i — z prezesową. Drobny ten wypadek mógł mieć pierwszorzędne znaczenie.
Wokulski bowiem, od pamiętnej Wielkanocy, parę razy odwiedzał prezesową i poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle słuchał jej opowiadań o dawnych czasach, rozmawiał o swoim stryju, nawet ostatecznie umówił się o nagrobek dla niego. W toku tej wymiany myśli, niewiadomo zkąd, wplątało się imię panny Izabeli, tak nagle, że Wokulski nie mógł ukryć wzruszenia; twarz mu się zmieniła, głos stłumił się.
Staruszka przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego, spytała:
— Czy mi się tylko wydaje, czyli też panna Łęcka nie jest ci obojętną?
— Prawie nie znam jej... Mówiłem z nią raz w życiu... — tłómaczył się zmięszany Wokulski.
Prezesowa wpadła w zamyślenie i kiwając głową, szepnęła:
— Ha...
Wokulski pożegnał ją, ale owe „ha!“ utkwiło mu w pamięci. W każdym razie był pewny, że w prezesowej niema nieprzyjaciółki. I otóż, w niecały tydzień po tej rozmowie, dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na spacer do Łazienek. Czyby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A może chce ich zbliżyć?...
Wokulski spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.
„Więc to jutro — pomyślał — za godzin... dwadzieścia cztery... Nie, nie tyle... Za ileż to?...
Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe. Ogarnął go niepokój; nie jadł obiadu; fantazya rwała się naprzód, ale trzeźwy rozum hamował ją.
„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz, albo która z pań zachoruje?“
Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
„No, zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?... Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle piękna, ale tylko panna, nie naprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy. Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w objęcia innej“...
Wieczorem poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił, prześladowała go myśl jutrzejszego spaceru i niejasne przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.
Minęła noc, ranek. O dwunastej kazał zaprządz powóz. Napisał kartkę do sklepu, że przyjdzie później i poszarpał jednę parę rękawiczek. Nareszcie wszedł służący.
— Konie gotowe! — błysnęło Wokulskiemu.
Wyciągnął rękę po kapelusz.
— Książe!... — zameldował służący.
Wokulskiemu pociemniało w oczach.
— Proś.
Książe wszedł.
— Dzień dobry, panie Wokulski — zawołał. — Pan gdzieś wyjeżdża? Zapewne do składów, albo na kolej. Ale nic z tego. Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę nawet tak niegrzeczny, że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan, ze względu na doskonałe wiadomości.
— Raczy książe spocząć?...
— Na chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi — mówił książe, siadając — że dopóty dokuczałem naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i wysłuchać projektu pańskiej spółki. Natychmiast więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem i — jedziemy do mnie.
Wokulski doznał takiego wrażenia, jak człowiek, który spadł z wysokości i uderzył piersiami o ziemię.
Pomięszanie jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął się, przypisując to radości z jego wizyty i zaprosin. Przez głowę mu nawet nie przeszło, że dla Wokulskiego może być ważniejszym spacer do Łazienek, aniżeli wszyscy książęta i spółki.
— A więc jesteśmy gotowi? — spytał książe, powstając z fotelu.
Sekundy brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie chce żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła mu myśl:
„Spacer — to dla mnie, spółka — dla niej“.
Wziął kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że powóz nie jedzie po bruku, ale po jego własnym mózgu.
„Kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj pięści...“ przypomniał sobie zdanie pani Meliton. Pod wpływem tego aforyzmu, chciał porwać księcia za kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko chwilę.
Książe przypatrywał mu się zpod rzęs, a widząc, że Wokulski to czerwienieje, to blednieje, myślał:
„Nie spodziewałem się, że zrobię aż taką przyjemność temu poczciwemu Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze podawać rękę nowym ludziom“...
W swojem towarzystwie książe nosił tytuł zagorzałego patryoty, prawie szowinisty; poza towarzystwem cieszył się opinią jednego z najlepszych obywateli. Bardzo lubił mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich rozmów były interesa publiczne.
Był arystokratą od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią. Wierzył, że każde społeczeństwo składa się z dwu materyałów: zwyczajnego tłumu i klas wybranych. Zwyczajny tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić od małpy, jak to, wbrew Pismu świętemu, utrzymywał Darwin. Lecz klasy wybrane miały jakiś wyższy początek i pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy — Orfeusz.
Książe miał we Francyi przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu dotkniętego zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadzziemskich początków arystokracyi.
— Mój kuzynie — mówił — myślę, że nie zdajesz sobie należycie sprawy z kwestyi rodów. Cóż to są wielkie rody? Są niemi takie, których przodkowie byli hetmanami, senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami, członkami izby wyższej, lub prefektami departamentów. No — a przecie takich panów znamy; nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją, grają w karty, umizgają się do kobiet, zaciągają długi — jak reszta śmiertelników, od których są niekiedy głupsi.
Księciu na twarz występowały chorobliwe rumieńce.
— Czy spotkałeś kiedy, kuzynie — odparł — prefekta lub marszałka, z takim wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych przodków?...
— Cóż w tem dziwnego — śmiał się zarażony hrabia. — Malarze nadawali obrazom wyraz, o jakim nie śniło się żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy opowiadali o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia, a z innego parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym aktorem.
— Z szyderstwem, kuzynie, niema rozprawy! — wybuchał książe i uciekał. Biegł do siebie, kładł się na szeslągu z rękoma splecionemi pod głową, i patrząc w sufit, widział przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły, odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli — przodkowie jego i hrabiego; tylko że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w nim jaka przymieszka krwi?...
Tłumem zwyczajnych śmiertelników książe nietylko nie gardził, ale owszem: miał dla nich życzliwość, a nawet stykał się z nimi i interesował ich potrzebami. Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy mają poniekąd honorowy obowiązek, sprowadzić tym biednym ludziom ogień z nieba na ziemię. Zresztą religia nakazywała mu sympatyą dla maluczkich i książe rumienił się na samę myśl, że większa część towarzystwa stanie kiedyś przed Boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.
Więc, aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał do swego mieszkania rozmaite sesye, wydawał po 25 i po 100 rubli na akcye rozmaitych przedsiębierstw publicznych.
A gdy coś podobnego zrobił, czuł, że z serca spada mu jakiś ciężar; tem większy, im więcej było słuchaczów, albo im więcej rubli wydał na akcye.
Zwołać sesyą, zachęcić do przedsiębierstwa i cierpieć, wciąż cierpieć nad nieszczęśliwym krajem, oto, jego zdaniem, były obowiązki obywatela. Gdyby go jednak spytano: czy zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień, raniący koniom kopyta? — byłby szczerze zdziwiony.
Czuł i myślał, pragnął i cierpiał — za miliony. Tylko — nic nigdy nie zrobił użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się całym krajem, ma bez miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.
W czerwcu fizyognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem hotele napełniają się i podwyższają ceny, na wielu domach ukazują się ogłoszenia: „apartament z meblami do wynajęcia na kilka tygodni“. Wszystkie dorożki są zajęte, wszyscy posłańcy biegają. Na ulicach, w ogrodach, teatrach, w restauracyach, na wystawach, w sklepach i magazynach strojów damskich, widać figury niespotykane w zwykłym czasie. Są niemi tędzy i opaleni mężczyźni, w granatowych czapkach z daszkami, w zbyt obszernych butach, w ciasnych rękawiczkach, w garniturach pomysłu prowincyonalnego krawca. Towarzyszą im gromadki dam nie odznaczających się pięknością, ani warszawskim szykiem, tudzież nie mniej liczne gromadki niezręcznych dzieci, którym z ust szeroko otwartych wygląda zdrowie.
Jedni z wiejskich gości przyjeżdżają tu z wełną na jarmark, drudzy na wyścigi, inni ażeby zobaczyć wełnę i wyścigi; ci dla spotkania się z sąsiadami, których na miejscu mają o wiorstę drogi, tamci dla odświeżenia się w stolicy mętnej wody i pyłu, a owi męczą się przez kilkudniową podróż, sami nie wiedząc poco.
Z podobnego zjazdu skorzystał książe, ażeby zbliżyć Wokulskiego z ziemiaństwem.
Książe, we własnym pałacu na pierwszem piętrze zajmował ogromne mieszkanie. Część jego, złożona z gabinetu pana, biblioteki i fajczarni, była miejscem męskich zebrań, na których książe przedstawiał swoje lub cudze projekta, dotyczące spraw publicznych. Zdarzało się to po kilka razy w roku. Ostatnia nawet sesya wiosenna była poświęcona kwestyi statków śrubowych na Wiśle, przyczem bardzo wyraźnie zarysowały się trzy stronnictwa. Pierwsze, złożone z księcia i jego osobistych przyjaciół, koniecznie domagało się śrubowców, drugie zaś, mieszczańskie, uznając w zasadzie piękność projektu, uważało go jednak za przedwczesny i nie chciało dać na ten cel pieniędzy. Trzecie stronnictwo składało się tylko z dwu osób: pewnego technika, który twierdził, że śrubowce nie mogą pływać po Wiśle i pewnego głuchego magnata, który na wszystkie odezwy skierowane do jego kieszeni, stale odpowiadał:
— Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać...
Książe z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesyi. Książe witał każdego z uprzejmą poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie podkreślał przybysza na liście zaproszonych bardzo długim i bardzo czerwonym ołówkiem.
Jednym z pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego na stronę i jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie spółki, do której należał już całą duszą, ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co chodzi. Tymczasem inni panowie przypatrywali się intruzowi i zniżonym głosem robili o nim uwagi.
— Bycza mina! — szepnął otyły marszałek, wskazując okiem na Wokulskiego. — Szczeć na głowie jeży mu się, jak dzikowi, pierś — upadam do nóg, oko bystre... Tenby nie ustał na polowaniu!
— I twarz panie... — dodał baron z fizyognomią Mefistofelesa. — Czoło panie... wąsik panie... mała hiszpanka panie... Wcale panie... wcale... Rysy trochę panie... ale całość panie...
— Zobaczymy, jaki będzie w interesach — dorzucił nieco przygarbiony hrabia.
— Rzutki, ryzykowny, tek — odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia, który siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty i porcelanowemi oczyma patrzył tylko przed siebie, jak anglik z Journal amusant.
Książe powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki czemu można było usłyszeć resztę opowiadania marszałka:
— Wszyscy patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź acan dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy, zdusił w bruździe szaraka!...
To powiedziawszy, marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z którego mógł był wyciąć sobie sekretarza i jego pomocnika.
Książe chrząknął drugi raz, marszałek zmięszał się i niezwykle wielkim fularem otarł spocone czoło.
— Szanowni panowie — odezwał się książe. — Poważyłem się fatygować szanownych panów w pewnym... nader ważnym interesie publicznym, który, jak to wszyscy czujemy, powinien zawsze stać na straży naszych interesów publicznych... Chciałem powiedzieć... naszych idei... to jest...
Książe zdawał się być zakłopotany; wnet jednak ochłonął i mówił dalej:
— Chodzi o inte... to jest o plan, a raczej... o projekt zawiązania spółki do ułatwiania handlu...
— Zbożem — wtrącił ktoś z kąta.
— Właściwie — ciągnął książe — chodzi nie o handel zbożem, ale...
— Okowitą — pośpieszył ten sam głos.
— Ależ nie!... O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosyą i zagranicą towarami, no... towarami... Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało centrem takowego...
— A jakież to towary? — spytał przygarbiony hrabia.
— Stronę fachową kwestyi raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek... Człowiek fachowy — zakończył książe. — Pamiętajmy jednak panowie o obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy kraj...
— Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!... — wrzasnął marszałek.
— Na co? — spytał hrabia, udający autentycznego anglika.
— Wszystko jedno!... — odparł wielkim głosem marszałek. — Powiedziałem: rzucę w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele dobroczynne, bo kochany nasz książe mówi cudownie!... Z rozumu i z serca, jak Boga kocham...
— Przepraszam — odezwał się Wokulski — ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną, tylko o spółkę zapewniającą zyski.
— Otóż to!... — wtrącił hrabia zgarbiony.
— Tek!... — potwierdził hrabia anglik.
— Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? — zaoponował marszałek. Z torbamibym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.
Zgarbiony hrabia wybuchnął.
— Proszę o głos w kwestyi: czy należy lekceważyć małe zyski!... To nas gubi!... to, panowie — wołał, pukając paznogciem w poręcz fotelu.
— Hrabio — przerwał słodko książe — pan Wokulski ma głos:
— Tek!... poparł go hrabia anglik, czesząc bujne faworyty.
— Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego — odezwał się nowy głos — ażeby ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia, raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.
Wokulski spojrzał na osobę, przyznającą mu jasność i zwięzłość. Byłto znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście, wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze znajdował wybornemi.
— Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy — mruknął ktoś w kącie, zajętym przez szlachtę, która nienawidziła magnatów.
— Wiadomo panom — zaczął Wokulski — że Warszawa jest handlową stacyą między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze ręce część towarów francuskich i niemieckich, przeznaczonych dla Rosyi, z czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel...
— Nie znajdował się w ręku żydów — wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie siedzieli kupcy i przemysłowcy.
— Nie — odparł Wokulski. — Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był prowadzony porządnie.
— Z żydami nie może być porządny...
— Dziś jednak — przerwał adwokat księcia — szanowny pan Wokulski daje nam możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich, w miejsce kapitału starozakonnych...
— Pan Wokulski sam wprowadza żydów do handlu — bryznął oponent ze stanu kupieckiego.
Zrobiło się cicho.
— Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim — ciągnął dalej Wokulski. — Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą połowę mego projektu i jedno źródło zysku dla krajowych kapitałów. Drugiem źródłem jest handel z Rosyą. Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie. Spółka, która zajęłaby się niemi, mogłaby mieć 15 do 20 procentów rocznie od wyłożonego kapitału. Na pierwszem miejscu stawiam tkaniny...
— To jest podkopywanie naszego przemysłu — odezwał się oponent z grupy kupieckiej.
— Mnie nie obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci... — odpowiedział Wokulski.
Kupcy i przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w sposób mało życzliwy dla Wokulskiego.
— Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego!... — zawołał wzruszonym głosem książe. — Kwestya zarysowuje się tak: czy projekta szanownego pana Wokulskiego są objawem pomyślnym dla kraju?... Panie mecenasie... — zwrócił się książe do adwokata, czując potrzebę wyręczenia się nim w kłopotliwej nieco sytuacyi.
— Szanowny pan Wokulski — zabrał głos adwokat — z właściwą mu gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin, aż z tak daleka, nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?
— Przedewszystkiem — rzekł Wokulski — owe nasze fabryki nie są naszemi, lecz niemieckiemi...
— Oho!... — zawołał oponent z grupy kupców.
— Jestem gotów — mówił Wokulski — natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracya i wszyscy lepiej płatni robotnicy są niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem, źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę germanizowanym...
— To jest ważne!... — wtrącił hrabia zgarbiony.
— Tek... — szepnął anglik.
— Jak Boga kocham, doświadczam emocyi, słuchając!... — zawołał marszałek. — Nigdym nie myślał, że tak można zabawić się przy podobnej rozmowie... Zaraz wrócę...
I opuścił gabinet, aż uginała się pod jego stopami podłoga.
— Czy mam wyliczać nazwiska? — spytał Wokulski.
Grupa kupców i przemysłowców złożyła w tej chwili dowód rzadkiej powściągliwości, nie domagając się nazwisk. Adwokat szybko podniósł się z fotelu i zatrzepotawszy rękoma, zawołał:
— Sądzę, że nad kwestyą miejscowych fabryk możemy przejść do porządku. Teraz szanowny pan Wokulski, raczy nam, z właściwą mu jędrnością, objaśnić: jakie pozytywne korzyści z jego projektu odniesie...
— Nasz kraj — zakończył książe.
— Proszę panów — mówił Wokulski — gdyby łokieć mego perkalu kosztował tylko o dwa grosze taniej niż dziś, wówczas na każdym milionie kupionych tu łokci, ogół oszczędziłby dziesięć tysięcy rubli...
— Cóż to znaczy dziesięć tysięcy rubli?... — spytał marszałek, który już powrócił do gabinetu, ale jeszcze nie wpadł w tok rozpraw.
— To wiele znaczy... bardzo wiele!... — zawołał hrabia zgarbiony. — Raz nauczymy się szanować zyski groszowe...
— Tek... Pens jest ojcem gwinei... — dodał hrabia, ucharakteryzowany na anglika.
— Dziesięć tysięcy rubli — ciągnął Wokulski — jest to fundament dobrobytu dla dwudziestu rodzin, conajmniej...
— Kropla w morzu — mruknął jeden z kupców.
— Ale jest jeszcze inny wzgląd — mówił Wokulski — obchodzący wprawdzie tylko kapitalistów. Mam do dyspozycyi towaru za trzy do czterech milionów rubli rocznie...
— Upadam do nóg!... — szepnął marszałek.
— To nie jest mój majątek — wtrącił Wokulski — mój jest znacznie skromniejszy...
— Lubię takich!... — rzekł zgarbiony hrabia.
— Tek... — dodał anglik.
— Owe trzy miliony rubli stanowią mój osobisty kredyt i przynoszą mi bardzo mały procent, jako pośrednikowi — mówił Wokulski. — Oświadczam jednak, że: o ile, w miejsce kredytu, podstawiłoby się gotówkę, zysk z niej wynosiłby 15 do 20 procentów, a może więcej. Otóż ten punkt sprawy obchodzi panów, którzy składacie pieniądze w bankach, na niski procent. Pieniędzmi temi obracają inni i zyski ciągną dla siebie. Ja zaś ofiaruję panom sposobność użycia ich bezpośredniego i powiększenia własnych dochodów. Skończyłem.
— Pysznie! — zawołał przygarbiony hrabia. — Czy jednak nie możnaby dowiedzieć się szczegółów bliższych?
— O tych mogę mówić tylko z moimi wspólnikami — odpowiedział Wokulski.
— Jestem — rzekł zgarbiony hrabia i podał mu rękę.
— Tek — podał pseudo-anglik, wyciągnąwszy do Wokulskiego dwa palce.
— Moi panowie! — odezwał się wygolony mężczyzna z grupy szlachty, nienawidzącej magnatów. — Mówicie tu o handlu perkalami, który nas nic nie obchodzi... Ale panowie!... — ciągnął dalej płaczliwym głosem — my mamy za to zboże w śpichlerzach, my mamy okowitę w składach, na której wyzyskują nas pośrednicy w sposób — że nie powiem — niegodny...
Obejrzał się po gabinecie. Grupa szlachty, gardzącej magnatami, dała mu brawo.
Promieniejąca dyskretną radością twarz księcia zajaśniała w tej chwili blaskiem prawdziwnego natchnienia.
— Ależ panowie! — zawołał — dziś mówimy o handlu tkaninami, lecz jutro i pojutrze któż zabroni nam naradzić się nad innemi kwestyami?... Proponuję więc...
— Jak Boga kocham, cudnie mówi ten kochany książe — zawołał marszałek.
— Słuchamy... słuchamy!... — poparł go adwokat, silnie okazując, że stara się pohamować zapał dla księcia.
— A więc panowie — ciągnął wzruszony książe — proponuję jeszcze następujące sesye: jednę w sprawie handlu zbożem, drugą w sprawie handlu okowitą...
— A kredyt dla rolników?... — spytał ktoś z nieprzejednanej szlachty.
— Trzecią w sprawie kredytu dla rolników — mówił książe. — Czwartą...
Tu zaciął się.
— Czwartą i piątą — pochwycił adwokat — poświęcimy rozważaniu ogólnej ekonomicznej sytuacyi...
— Naszego nieszczęśliwego kraju — dokończył książe, prawie ze łzami w oczach.
— Panowie!... — wrzasnął adwokat, obcierając nos z akcentem rozrzewnienia. — Uczcijmy naszego gospodarza, znakomitego obywatela, najzacniejszego z ludzi...
— Dziesięć tysięcy rubli, jak Bo... — zawołał marszałek.
— Przez powstanie! — szybko dokończył adwokat.
— Brawo!... niech żyje książe!... — zawołano, przy akompaniamencie łoskotu nóg i krzeseł.
Grupa szlachty gardzącej arystokracyą krzyczała najgłośniej.
Książe zaczął ściskać swoich gości, nie panując już nad wzruszeniem; pomagał mu adwokat, wszystkich całował, a sam bez ceremonii płakał. Kilka osób skupiło się przy Wokulskim.
— Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma tysiącami rubli — mówił zgarbiony hrabia. — Na rok przyszły zaś... zobaczymy...
— Trzydzieści, panie... trzydzieści tysięcy rubli, panie... Bardzo, panie... bardzo! — dodał baron z fizyognomią Mefistofelesa.
— I ja trzydzieści tysięcy... tek!... — dorzucił hrabia-anglik, kiwając głową.
— A ja dam dwa... trzy razy tyle, co... kochany książe. Jak Boga kocham!... — rzekł marszałek.
Paru oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło się do Wokulskiego. Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć więcej miały wymowy, aniżeli najczulsze słowa.
Zkolei zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z rzadkim zarostem na twarzy, ale z niewątpliwemi śladami przedwczesnego zniszczenia w całej postaci. Wokulski spotykał go na rozmaitych widowiskach, wreszcie i na ulicy, jeżdżącego najszybszemi dorożkami.
— Jestem Maruszewicz — rzekł zniszczony młody człowiek, z miłym uśmiechem. — Wybaczy pan, że prezentuję się tak obcesowo i w dodatku przy pierwszej znajomości będę miał prośbę...
— Słucham pana.
Młodzieniec wziął Wokulskiego pod ramię i zaprowadziwszy go do okna, mówił:
— Kładę odrazu karty na stół; z takimi ludźmi, jak pan, niemożna inaczej. Jestem niemajętny, mam dobre instynkta i chciałbym znaleźć zajęcie. Pan tworzy spółkę, czy nie mógłbym pracować pod pańskim kierunkiem?...
Wokulski przypatrywał mu się z uwagą. Propozycya, którą słyszał, jakoś nie pasowała do wyniszczonej figury i niepewnych spojrzeń młodzieńca. Wokulski uczuł niesmak, mimo to spytał:
— Cóż pan umie? Jaki pański fach?
— Fachu, uważa pan, jeszcze nie wybrałem, ale mam wielkie zdolności i mogę podjąć się każdego zajęcia.
— A na jaką pan liczy pensyą?
— Tysiąc... dwa tysiące rubli... — odparł zakłopotany młodzieniec.
Wokulski mimowoli potrząsnął głową.
— Wątpię — odparł — czy będziemy mieli posady, odpowiadające pańskim wymaganiom. Niech pan jednak wstąpi kiedy do mnie...
Na środku gabinetu przygarbiony hrabia zabrał głos.
— A zatem — mówił — szanowni panowie, w zasadzie przystępujemy do spółki, proponowanej przez pana Wokulskiego. Interes wydaje się bardzo dobrym, a obecnie chodzi tylko o bliższe szczegóły i spisanie aktu. Zapraszam więc panów, chcących zostać uczestnikami, do mnie, na jutro, o dziewiątej wieczorem...
— Będę u ciebie, kochany hrabio, jak Boga kocham — odezwał się otyły marszałek — i może jeszcze przyprowadzę ci z paru litwinów; no, ale powiedz, dlaczegóż to my mamy zawiązywać spółki kupieckie?... Niechby już sami kupcy...
— Choćby dlatego — odparł hrabia gorąco — ażeby nie mówiono, że nic nie robimy, tylko obcinamy kupony...
Książe poprosił o głos.
— Zresztą — rzekł — mamy na widoku jeszcze dwie spółki: do handlu zbożem i — okowitą. Kto nie zechce należeć do jednej, może należeć do drugiej... Nadto zaś prosimy szanownego pana Wokulskiego, ażeby w innych naszych naradach chciał przyjąć udział...
— Tek!... — wtrącił hrabia-anglik.
— I z właściwym mu talentem raczył oświetlać kwestye — dokończył adwokat.
— Wątpię, czy przydam się panom na co — odparł Wokulski. — Miałem wprawdzie do czynienia ze zbożem i okowitą, ale w wyjątkowych warunkach. Chodziło o duże ilości i pośpiech, nie o ceny... Nie znam zresztą tutejszego handlu zbożem...
— Będą specyaliści, szanowny panie Wokulski — przerwał mu adwokat. — Oni nam dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko uporządkować i rozjaśnić z właściwą mu genialnością...
— Prosimy... bardzo prosimy!... — wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze głośniej szlachta, nienawidząca magnatów.
Była blisko piąta po południu i zgromadzeni poczęli się rozchodzić. W tej chwili Wokulski spostrzegł, że z dalszych pokojów zbliża się do niego pan Łęcki, w towarzystwie młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli podczas kwesty i na święconem u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali się przy nim.
— Pozwolisz, panie Wokulski — odezwał się Łęcki — że przedstawię ci pana Juliana Ochockiego. Nasz kuzyn... trochę oryginał, ale...
— Dawno już chciałem poznać się z panem i porozmawiać — rzekł Ochocki, ściskając go za rękę.
Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizyognomią. Zdawało się, że ma rysy Napoleona pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.
— W którą stronę pan idzie? — spytał młody człowiek Wokulskiego. — Mogę pana podprowadzić.
— Będzie się pan fatygował...
— O, ja mam dosyć czasu — odpowiedział młody człowiek.
„Czego on chce ode mnie?“ — pomyślał Wokulski, a głośno rzekł: — Możemy pójść w stronę Łazienek...
— Owszem — odparł Ochocki. — Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać się z księżną i dogonię pana.
Ledwie odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.
— Winszuję panu zupełnego tryumfu — rzekł półgłosem. — Książe formalnie zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron toż samo... Oryginały to są, jak pan widział, ale ludzie dobrych chęci... Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i ukształcenie, ale... energii brak!... Choroba woli, panie: cała klasa jest nią dotknięta... Wszystko mają: pieniądze, tytuły, poważanie, nawet powodzenie u kobiet, więc niczego nie pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych... My, panie, my jeszcze wielu rzeczy pragniemy — dodał ciszej. — Ich szczęście, że trafili na nas...
Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.
„Zresztą — myślał adwokat, patrząc na Wokulskiego z pod oka — choćby powtórzył księciu naszę rozmowę, cóż mi zrobi?... Powiem, że chciałem go wybadać“...
„O jakie on mnie ambicye posądza?“... — zapytywał się w duchu Wokulski.
Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesye i wyszedłszy na ulicę, odesłał powóz do domu.
„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? — myślał podejrzliwie. — Naturalnie, że idzie mu o pannę Izabelę... Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?... Głupi... Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę... Ale jeżeli go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej... Zdaje się, że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło na niego; szkoda chłopaka“...
W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył Ochockiego.
— Pan czekał?... Przepraszam!... — zawołał młody człowiek.
— Idziemy ku Łazienkom? — spytał Wokulski.
— Owszem.
Jakiś czas szli, milcząc. Młody człowiek był zamyślony, Wokulski zirytowany.
Postanowił odrazu chwycić byka za rogi.
— Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? — zapytał.
— Trochę — odpowiedział młody człowiek. — Matka moja była Łęcka — rzekł z ironią — ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne... Pana Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś dnia, gdyby nie stracił majątku.
— Panna Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą — rzekł Wokulski, patrząc przed siebie.
— Dystyngowana?... — powtórzył Ochocki. — Powiedz pan: bogini!... Kiedy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi zapełnić całe życie. Przy niej jednej czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!... Ja nie umiałbym siedzieć z nią cały dzień w salonie, ani ona ze mną w laboratoryum...
Wokulski stanął na ulicy.
— Pan zajmuje się fizyką, czy chemią?... — spytał zdziwiony.
— Ach, czem ja się nie zajmuję!... — odparł Ochocki. — Fizyką, chemią i technologią... Przecież skończyłem wydział przyrodniczy w uniwersytecie i mechaniczny w politechnice... Zajmuję się wszystkiem; czytam i pracuję od rana do nocy, ale — nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę...
Wokulski zdumiewał się coraz więcej.
— Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?...
— Ja — odparł młody człowiek. — No, ale i cóź to znaczy?... Razem nic. Kiedy pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie desperacya. Mam ochotę, albo porozbijać swoje laboratoryum i utonąć w życiu salonowem, do którego mnie ciągną, albo — trzasnąć sobie w łeb... Ogniwo Ochockiego, albo — lampa elektryczna Ochockiego... jakież to głupie!... Rwać się gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie, to okropne... Dobiegać środka życia i nie znaleść nawet śladu drogi, po którejby się iść chciało — cóżto za rozpacz!...
Młody człowiek umilkł, a że byli w ogrodzie Botanicznym, więc zdjął kapelusz. Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie zdawał się troszczyć o swoję powierzchowność. Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty. Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale i właśnie to niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet — gubienia kapelusza.
Weszli na wzgórze, zkąd widać studnią, zwaną Okrąglakiem. Ze wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem jednę z ławek, mówił:
— Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracye. To kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzał pan na tę ławkę... Tu, w początkach czerwca, około dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomią?“ Trochę. „Więc powiedz mi, jakato gwiazda?“ Nie wiem — odpowiedziałem — ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty do ziemi, jak ostryga do skały... W tej chwili — ciągnął dalej Ochocki — zbudziła się we mnie moja idea, czy mój obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić, więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na drugi dzień panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem a kuzynka przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni, urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda, jakie to głupie?...
„Więc oni tu przepędzają wieczory, przy księżycu i śpiewie słowika?... — pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. — Panna Izabela już kocha się w Ochockim, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma słuszność... piękny człowiek i niezwykły“...
— Naturalnie — prawił dalej Ochocki — ani słówka nie wspomniałem o tem mojej ciotce, która, ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj powtarzać: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat dla ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...“ A ja myślę: coto za żona dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem, jeszcze pół biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratoryum mogła opuścić salon!... Ma racyą, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody... Ach, jaki piękny wieczór!... — dodał po chwili. — Jestem dziś podniecony, jak rzadko. Ale... co panu jest, panie Wokulski?...
— Trochę zmęczyłem się — odparł głucho Wokulski. — Możebyśmy siedli, choćby o! tu...
Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w którem podziw mieszał się z nienawiścią.
„Głupi, czy, przebiegły?... Poco on mi to wszystko opowiada“ — myślał Wokulski.
Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy szczerości i rozrzucenia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się pierwszy raz, i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jakgdyby znali się od dzieci.
„Skończę z nim“ — rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy, spytał głośno:
— Zatem — żeni się pan, panie Ochocki?...
— Chybabym zwaryował — mruknął młody człowiek, wzruszając ramionami.
— Jakto?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?
— I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał pewność, że już nic w nauce nie zrobię...
W sercu Wokulskiego, obok nienawiści i podziwu, błysnęła radość. W tej chwili Ochocki przetarł czoło, jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego, nagle rzekł:
— Ale, ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...
„Czego on chce?“... — pomyślał Wokulski, podziwiając w duszy mądre spojrzenie swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił inny człowiek.
— Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet drażliwe — mówił Ochocki. — Czy nie obrazi się pan?...
— Słucham — odparł Wokulski.
Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń, jak w tej chwili. Był pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tem samem miejscu zdecydują się jego losy.
— Pan był przyrodnikiem? — spytał Ochocki.
— Tak.
— I w dodatku — przyrodnikiem entuzyastą. Wiem, co pan przeszedł, oddawna szanuję pana z tego powodu... To zamało; powiem więcej... Od roku, wspomnienie o trudnościach z jakiemi szamotał się pan, dodawało mi otuchy... Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam takich przeszkód, więc — zajdę dalej od niego...
Wokulski, słuchając, myślał, że marzy, albo że rozmawia z waryatem.
— Zkąd pan to wie?.. — spytał Ochockiego.
— Od doktora Szumana.
— Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...
— Zaraz powiem — odparł Ochocki. — Byłeś pan przyrodnikiem entuzyastą i... w rezultacie — rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż, w którym roku życia osłabnął pański zapał w tym kierunku?...
Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i niespodziewane, że przez chwilę nietylko nie umiał odpowiedzieć, ale nawet zebrać myśli.
Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.
— W którym roku?... — rzekł Wokulski. — W zeszłym roku... Dziś mam czterdziesty szósty rok...
— A zatem ja, do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście lat... To mi trochę dodaje odwagi... — rzekł, jakby do siebie, Ochocki.
I znowu po chwili dodał:
— To jedno pytanie, a teraz drugie, ale — nie obraź się pan. W którym roku życia zaczynają mężczyznie... obojętnieć kobiety?...
Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i udusić. Upamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:
— Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz wydają się droższemi...
— Źle! — szepnął Ochocki. — Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.
— Kobiety, panie Ochocki.
— Jak dla kogo, panie — odpowiedział młody człowiek, wpadając znowu w zamyślenie.
I zaczął mówić, jakby do siebie:
— Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileżto?... Cztery... sześć... ze siedm, tak, siedm razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli... Głupia rzecz, miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony, albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony... Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych — a potem ona robi to samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż podły gatunek zwierząt, te baby!... Bawią się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć... No, prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o nie! A tymczasem, gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie zdradza nigdy...
Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem, spytał:
— Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale — o locie machiny ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?... Niema fortec, armii, granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów?... Już ujarzmiliśmy wiatr, ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam samym wyzwolić się z oków ciężkości?... To idea, leżąca dziś w duchu czasu... Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów... Co mnie ciotka, z jej radami i prawidłami dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję, albo... przypnę ludzkości skrzydła...
— A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... — spytał Wokulski.
— Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek — odparł Ochocki, — To moja żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...
Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.
Na ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
— Waryat, czy gieniusz?... — szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym stopniu rozstrojony. — A jeżeli gieniusz?...
Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się kolumny, gromady a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach, potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tem gęściej i hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
— Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!... — szepnął.
Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło się kilka gwiazd, przez powietrze, od alei, ciągnął szmer przechodniów, a od stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz, albo cicho przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, napróżno wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy młodych kobiet.
Naprzeciw zobaczył parę ludzi, pochylonych ku sobie i szepcących. Ustąpili mu z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.
„Oto są szczęśliwi zakochani! — pomyślał. — Szepcą i uciekają, jak złodzieje... Pięknie urządzony świat, co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał nim Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?...“
I wyobrażał sobie, jakito przyjemny musi być chłód noża, wbitego w rozgorączkowane serce.
„Na nieszczęście — westchnął — dziś niewolno zabijać innych, tylko siebie można; byle odrazu i dobrze. No!“...
Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju; zdawało mu się, że nadchodzi moment, w którym powinien zrobić rachunek sumienia, czy też ogólny bilans życia.
„Gdybym był najwyższym sędzią — myślał — i gdyby spytano mnie, kto jest wart panny Izabeli: Ochocki, czy Wokulski, musiałbym przyznać, że — Ochocki... O ośmnaście lat młodszy ode mnie (ośmnaście lat!...) i taki piękny... W dwudziestym ósmym roku życia skończył dwa fakultety (ja w tym wieku ledwie zaczynałem się uczyć...) i już zrobił trzy wynalazki (ja żadnego!) A nad to wszystko jest naczyniem, w którem wylęga się wielka idea... Dziwaczna to rzecz: machina latająca, ale faktem jest, że on znalazł dla niej gienialny i jedynie możliwy punkt wyjścia. Machina latająca musi być cięższa, nie zaś, jak balon, lżejsza od powietrza; boć wszystko co prawidłowo lata, począwszy od muchy, skończywszy na olbrzymim sępie, jest od powietrza cięższe. Ma prawdziwy punkt wyjścia, ma twórczy umysł, czego dowiódł bodajby swoim mikroskopem i lampą; któż wie zatem, czy nie uda mu się zbudować machiny latającej? A w takim razie będzie większym dla ludzkości od Newtona i Napoleona, razem wziętych... I ja mam z nim współzawodniczyć?... A jeżeli stanie kiedy kwestya: który z nas dwu powinien się usunąć, czyliż będę się wahał?... Cóżto za piekło powiedzieć sobie, że muszę moję nicość złożyć na ofiarę człowiekowi ostatecznie takiemu, jak ja, śmiertelnemu, ulegającemu chorobom i omyłkom, a nadewszystko — tak naiwnemu... Boćto jeszcze dzieciak; co on mi nie wygadywał?...“
Dziwny traf. Gdy Wokulski był subjektem w sklepie kolonialnym, marzył o perpetuum mobile, machinie, któraby się sama poruszała. Gdy zaś, wstąpiwszy do szkoły przygotowawczej, poznał, że taka machina jest niedorzecznością, wówczas najtajniejszem i najulubieńszem jego pragnieniem było — wynaleźć sposób kierowania balonami. To, co dla Wokulskiego było tylko fantastycznym cieniem, błąkającym się po fałszywych drogach, w Ochockim przybrało już formę praktycznego zagadnienia.
„Cóżto za okrucieństwo losów! — myślał z goryczą. — Dwom ludziom dano prawie te same aspiracye, tylko jeden urodził się o ośmnaście lat wcześniej, drugi później; jeden w nędzy, drugi w dostatku; jeden nie mógł wdrapać się na pierwsze piętro wiedzy, drugi lekkim krokiem przeszedł dwa piętra... Jego nie zepchną z drogi burze polityczne, tak jak mnie; jemu nie przeszkodzi miłość, którą traktuje jak zabawkę; podczas gdy dla mnie, który sześć lat spędziłem na pustyni, uczucie to jest niebem i zbawieniem... Więcej nawet!... No i on tryumfuje nademną na każdem polu, choć przecież ja mam te same uczucia, tę samę świadomość położenia, a pracę zpewnością większą...“
Wokulski dobrze znał ludzi i często porównywał się z nimi. Lecz gdziekolwiek był, wszędzie widział się trochę lepszym od innych. Czy jako subjekt, który spędzał noce nad książką, czy jako student, który przez nędzę szedł do wiedzy, czy jako żołnierz pod deszczem kul, — zawsze miał w duszy ideę, sięgającą poza kilka lat naprzód. Inni żyli z dnia na dzień, dla swego żołądka, albo kieszeni.
I dopiero dziś spotkał człowieka wyższego od siebie, waryata, który chce budować machiny latające!...
„A ja, czy dzisiaj nie mam idei, dla której pracuję przeszło rok, zdobyłem majątek, pomagam ludziom i zmuszam ich do szacunku?...
„Tak, ale miłość, to uczucie osobiste; wszystkie zasługi, towarzyszące jej, są jak ryby, zaplątane w odmęt morskiego cyklonu. Gdyby na świecie zniknęła jedna kobieta, a w tobie pamięć o niej, czemżebyś został?... Zwyczajnym kapitalistą, który z nudów grywa w karty w resursie. A tymczasem Ochocki ma ideę, która będzie rwała go zawsze naprzód, chyba, że umysł mu zagaśnie...“
„Dobrze, a jeżeli on nic nie zrobi i zamiast zbudować machinę latającą, pójdzie do szpitala waryatów?... Ja tymczasem faktycznie coś zrobię, a mikroskop, stos, czy nawet lampa elektryczna zpewnością nie znaczą więcej od setek ludzi, którym ja daję byt. Zkądże więc we mnie ta ultrachrześciańska pokora?... Co kto zrobi, jeszcze nie wiadomo. Ja tymczasem jestem dziś człowiek czynu, a on marzyciel... Zaczekajmy z rok...“
Rok!... Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że w końcu drogi, nazwanej rokiem, widzi tylko niezmierną otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści w sobie nic...
„Więc nic?... nic!...“
Instynktownie rozejrzał się. Był w głębi Łazienkowskiego parku, na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho.
— Która godzina? — zapytał go nagle jakiś głos zachrypnięty.
— Godzina?...
Wokulski przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty człowiek.
— Kiedy grzecznie pytają, to trzeba grzecznie odpowiadać — rzekł człowiek i podszedł bliżej.
— Zabij mnie, to sam zobaczysz — odparł Wokulski.
Obdarty człowiek cofnął się. Nalewo od drogi widać było parę ludzkich cieni.
— Głupcy! — zawołał Wokulski, idąc naprzód — mam złoty zegarek i kilkaset rubli gotówką... Bronić się nie będę, no!...
Cienie usunęły się między drzewa i któryś rzekł zniżonym głosem:
— Taki, to psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją...
— Bydlęta!... tchórze!... — krzyczał Wokulski prawie nieprzytomny.
Odpowiedział mu tentent uciekających.
Wokulski zebrał myśli.
„Gdzie ja jestem?... Jużci w Łazienkach, ale w którem miejscu?... Trzeba iść w drugą stronę...“
Obrócił się parę razy i już nie wiedział dokąd idzie. Serce zaczęło mu bić gwałtownie, zimny pot wystąpił na czoło, pierwszy raz w życiu uczuł obawę nocy i zbłąkania...
Przez parę minut biegł bez celu, prawie bez tchu; dzikie myśli wirowały mu w głowie. Wreszcie, nalewo, zobaczył mur, a dalej budynek.
„Aha, pomarańczarnia...“
Potem doszedł do jakiegoś mostka, odpoczął i oparłszy się na baryerze, myślał:
„Więc do tego doszedłem?... Niebezpieczny rywal... rozbite nerwy... Zdaje mi się, że już dziś mógłbym napisać ostatni akt tej komedyi!...“
Prosta droga doprowadziła go do stawu, później do łazienkowskiego pałacu. We dwadzieścia minut był w alejach Ujazdowskich i siadł w przejeżdżającą dorożkę; w kwadrans później znalazł się we własnem mieszkaniu.
Na widok świateł i ulicznego ruchu odzyskał wesołość; nawet uśmiechał się i szeptał:
„Cóż znowu za przywidzenia?... Jakiś Ochocki... samobójstwo!... Ach, głupota... Dostałem się przecież między arystokracyą, a co będzie dalej — zobaczymy...“
Gdy wszedł do gabinetu, służący oddał mu list, pisany na jego własnym papierze przez panią Meliton.
— Ta pani była tu dziś dwa raży — rzekł wierny sługa. — Raż o piąty, drugi raż o ószmy...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.