Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Małżeństwo w Kayennie.
I.
List kredytowy.

Możny dom handlowy Villepont et Comp, zajmował jeden z najpiękniejszych pałaców na Chaussee-d ’Antin, w oddziale zawartym miedzy ulicą, Provence i St. Lazare. Gabinet p. Villepont oświecały trzy okna wychodzące na ulicę; bióra również i gabinet znajdowały się na pierwszem piętrze. W podwórzu wznosił się pawilon, stanowiący oddzielne mieszkanie Raula Villepont, syna bankiera.
Raul nagromadził w swoim apartamencie mnóstwo owych cacek, za którem i ubiegają się ludzie światowi; porcelana serwska i saska, majoliny japońskie, wyroby limozkie, oraz bronzy z Delft pochodzące. Dzisiejszego poranku w pokojach przeznaczonych na palenie cygar i na jadalnią, syn bankiera oczekiwał jednego ze swych najlepszych przyjaciół, Adryana Saulles, porucznika Spachów.
Raul przechodził się po pokoju, w którym okna były otwarte, kiedy jego uwagę zwrócił zajeżdżający elegancki powóz we dwa konie rzadkiéj piękności zaprzężony. Kuczer miał dobrą minę a wprawne oko odrazu poznało służbę do pańskiego domu należącą; co się zaś tyczy koni, to niepodobna wymarzyć lepiéj dobranéj pary, najczystszej rasy. Taż sama miara, maść, też same i w tychże miejscach czarne pręgi; każdy z nich wart był 15,000 franków, obadwa najmniéj 50,000.
W głębi powozu, siedział młodzieniec trzymający cygaro między dwoma palcami lewéj ręki. Wykwintnie ubrany, odznaczający się szlachetną postawą, chociaż twarz jego niezwykłą bladością znękanie objawiała. W rysach jego panowało coś wzniosłego i poszanowanie nakazującego.
— Co to za cudzoziemiec? pytał Raul sam siebie.
Lokaj otworzył drzwiczki od powozu, cudzoziemiec oddał mu bilet wizytowy i rzekł: dowiedz się czy pan Villepont może mnie przyjąć.
— Który pan Villepónt — czy pan Raul, czy bankier? zapytał lokaj.
— Bankier.
Paląc daléj swoje cygaro, cudzoziemiec ujrzał w oknie Raula wyglądającego w ranném ubraniu. Na ten widok zadrżał nieznajomy, lecz wzruszenie swoje szybko powściągnął. Służący oddał kartę wizytową bankierowi, czytającemu dzienniki w swym gabinecie.
— Lord Trelauney! poproś rzekł do lokaja.
Za chwilę Anglik został wprowadzony do gabinetu p. Villepont.
— Oto jest panie, odezwał się do bankiera, list od domu Baring et Comp z Londynu, który panu objaśni cel moich odwiedzin.
P. Villepont ukłonił się wskazując krzesło lordowi i następnie list otworzył:
„Lord Trelauney przybywa do Paryża na czas pewien dla załatwienia swych interesów, PP. Baring otwierają mu kredyt w domu bankierskim p. Villepónt — na 1,500,000 franków.
— Kiedy milordzie przybyłeś do Paryża?
— Dziś rano panie i byłbym obowiązany, gdybyś mi pan udzielił niektóre objaśnienia.
— Jestem na usługi pana, lecz pierwéj racz mi milordzie oznajmić jaką summę pragniesz otrzymać na swój rachunek?
— Ależ czy tam w liście panów Baring nie wyrażono milion pięćkroć stotysięcy franków?
Bankier zmięszał się cokolwiek i odpowiedział ze wzruszeniem źle ukrytem:
— Bez wątpienia, lecz myślałem że wasza wielmożność zechce cząstkowo według potrzeby czerpać z naszéj kassy.
— Rzeczywiście, rzekł lord Trelauney, potrzebuję 1,500 000 franków. Mój pełnomocnik przed ośmiu dniami uprzedził mnie w Paryżu, upoważniłem go do nabycia niektórych realności. Kupił więc pałac w Auteuil..... fraszkę..... z kawałkiem parku, to znaczy ośm kroć stotysięcy franków.
— W Auteuil? zapytał bankier.
— Tak.... było to zdaje się mieszkanie księcia Kantakuzen, który wrócił do Mołdawii.
— I to milordzie nazywasz fraszką? przecież realność ta jest prawdziwym pałacem.
Anglik uśmiechnął się pogardliwie i następnie powiedział:
— We Francyi nazywacie pałacem cztery mury z kamiennemi schodami, aby tylko ściany okrywały jakie malatury i znajdowało się trochę marmurów na korytarzach.
— A więc mamy dopiero 800,000 franków, rzekł bankier.
— Moje konie, ekwipaże, umeblowanie, potem jakie sto tysięcy franków na utrzymanie piwnicy, późniéj.....
— Późniéj....
— Mój intendent oczekuje wykonania swoich rozkazów wysłanych do Bordeaux i za granicę. Zatargował on także wielki asortyment win Joanisberger, pochodzących z ambasady pruskiéj.... zdaje się że to będzie cudowny nabytek.
— Teraz przekonywam się, że półtora miliona franków tylko się mignie.
— Mam jeszcze list kredytowy a wista na dom Roberta Kodom.... milion ośmkroć stotysięcy franków. Czy znasz pan ten dom?
— Bez wątpienia milordzie, to jest znakomity dom bankierski w Paryżu.
— Weksel ciągniony jest przez Dilingham, jednego z naszych pomniejszych bankierów londyńskich.
— Pomniejszych bankierów! zawołał p. Villepont. — Dilingham pomniejszy bankier!....
— Nareszcie, mówił daléj lord Trelauney, oto jest kredyt nieograniczony u PP. Rotschild braci.
P. Villepont podskoczył na krześle, krzyknąwszy:
Nieograniczony.!....
— Zobacz pan czy weksel jest w porządku, rzekł lord — obojętnie.
— Najzupełniej w porządku, odpowiedział bankier, którego ręce zadrżały, a powstawszy zapytał się lorda, czy pozwoli kilka wyrazów powiedzieć swemu kasyerowi.
— Owszem panie możesz to uczynić.
Villepont poszedł do drugiego pokoju. Trelauney z uśmiechem przysunął się do drzwi i przyłożywszy do ucha maleńki rożek srebrny, słuchał:
— To niepodobna na dzisiaj, powiedział kasyer.
— Jednak trzeba koniecznie, rzekł z naleganiem Villepont.
Kasyer zesumował kolumnę cyfr i oświadczył:
— Nie możemy zadość uczynić, jak tylko dysponując częścią depozytów u nas złożonych.
— Więc dysponuj niemi!
— Pojutrze mamy 15-go, w którym to dniu blizko dwa miljony przypada do zapłacenia.
— Każ sprzedać na giełdzie wszelkie papiery depozytowe.
To jest niebezpiecznem, mówił kasyer, wiesz pan że kodeks zabrania takich operacyi!...
— Złożemy w to miejsce inne wartości, w miarę zgłaszania się depozytaryuszów.
— Ale zachodzi jeszcze inna niedogodność....
— Jaka?
— Wszystkie papiery spadły na giełdzie, straciemy więc przeszło 400,000 franków.
— No, więc je straciemy, odparł sucho bankier wracając do gabinetu, w którym Trelauney zajęty był oglądaniem obrazów zawieszonych na ścianach. Jeden z nich przedstawiał krajobraz zamek z kratami, park i odnogę rzeki; bankier wszedłszy nie mógł widzieć łez w oczach flegmatycznego Anglika.
— Co ten obraz przedstawia? zapytał milord.
— Jest to jedna z moich posiadłości o półtory godziny drogi od Paryża, na trakcie do Rambouillet.
— Jak się nazywa to miejsce?
— La Christiniere, milordzie.
— Czy okolica ma duże sąsiedztwa?
— Tak jest. O trzy kilometry znajdują się dobra margrabiego Charmeney. Wielu sąsiadów szlachty posiada w okolicy prawo polowania, jednakże w tym czasie nowy dziedzic zamieszkał w okolicy, dziwna postać, która zastąpiła jeszcze dziwniejszą.
— Któż taki?
— Oryginał, żyjący samotnie jak niedźwiedź, pewien hrabia Nawarran.
— I ten hrabia Nawarran? sprzedał....
— On nie żyje jak mówią, choć nikt nie widział jego pogrzebu; lecz co bądź zamek Mesnil został sprzedany jakiemuś obieżyświatu, uczniowi Swedenborga.... magnetyzerowi, spirytyście i zarazem medium.... nazywającemu się kawaler Pulnitz.
— Słyszałem o nim w Londynie i Nowym-Yorku. Ten kawaler Pulnitz ma działać nadzwyczajne rzeczy....
Villepont widząc że gentelman oczekuje wypłaty listu kredytowego, przemówił tonem niby poufałym:
— Co się dotyczy rzeczy nadzwyczajnych milordzie, racz zostawić mi swój adres, a będę miał zaszczyt przesłać panu półtora miliona franków. Anglik udał zadziwienie i dodał flegmatycznie:
— O któréj godzinie?

II.
W którym Raul opowiada o swoich miłostkach.

Bankier przygryzł usta i odrzekł: — o czwartej milordzie pieniądze będą odesłane.
— Bardzo dobrze, powiedział Anglik zabierając się do odejścia.
Villepont zatrzymawszy go, odezwał się: — czy pan nie raczysz zażądać jakich wskazówek, lub objaśnień dotyczących naszego miasta?
— W rzeczy saméj nie znam nikogo, a chciałbym się poinformować co do rozmaitych klubów, co do abonowania loży w operze wielkiéj i włoskiéj.
— Mój Boże, zawołał bankier, racz mj dozwolić milordzie przedstawić sobie mojego syna, który jest obznajmiony z eleganckim światem stolicy. On może być bardzo użyteczny milordowi w tych rzeczach.
— Chętnie przyjmuję ofiarę pańską, odpowiedział Trelauney.
Villepont nacisnął sprężynę i w téj chwili ukazał się służący.
— Proś pana Raula aby tu przyszedł, rozkazał bankier.
Raul kończył właśnie swą toaletę, co tylko wyszedł fryzyer, a lokaj przedstawiał do wyboru je den z ośmnastu krawatów. Adryan Saulles huśtając się na krześle, zapalił cygaro de la rena. Puszczał on kłęby dymu do sufitu i smakował jak prawdziwy lubownik w wyborowym tytoniu dostarczonym z Hawanny dla niego.
— A więc, rzekł Raul, zostaniesz jeszcze jakiś czas w kawalerskim stanie?
— Dwa lub trzy miesiące może. Ten szarlatan, który taką głupią scenę wyprawił na balu u baronowéj, jest tego przyczyną.
— Baronowa zachorowała?
— Musiała się położyć w łóżko z powodu strasznéj gorączki, ale teraz ma się już lepiéj.
— A panna?
— Biedaczka nie wiedziała co ma z sobą począć. Owa jasnowidząca, którą znaleziono na bruku, z głodu umierającą, nagle zniknęła.... Wszelkie poszukiwania ażeby ją odszukać, stały się nadaremne.
— To była piękna dziewczyna, nieprawdaż? zrobił uwagę Raul z przekąsem.
— Bezwątpienia, śliczną miała figurę, a rączki jakby jakiéj margrabiny.
— Jednak była ona tylko prosta wieśniaczką, rzekł Raul.
— Zkąd o tem wiesz?
— Domyśliłem się po jej ubiorze.
— Co się tyczy margrabiny, ciągnął dalej pan Saulles, czy uważałeś pana Maucourt, który nie wiadomo z jakich powodów rozmawiał długo z panią Bryan-Forville?
— Ta zażyłość zwróciła twą baczność?
— Dla czego pytasz?
— Bo od tego czasu upłynęło sześć lub ośm miesięcy.
— Co mnie uderzyło, to nie owa zażyłość, lecz pomięszanie margrabiny, czy wiesz, że gdyby jéj mąż, nasz dzielny kapitan był w Paryżu, taki pan Maucourt nie śmiałby rozmawiać z jego żoną?
— Jestem przekonany jednakże kapitan znajduje się w kłopotliwem położeniu. Posag żony dostarcza mu tylko funduszu na zaspokojenie jego apetytu i marnotrawstwa. Teść Robert Kodom, zapłacił za zięcia długi do dwóchkroć stotysięcy fr. wynoszące i to jedynie zrobione przez ośm miesięcy.
W tóé chwili wszedł służący z zaproszeniem Raula do ojca.
— Wybacz że muszę się na chwilę oddalić, za powrotem siądziemy do stołu, — powiedział Raul Adryanowi i poszedł do ojca. Jego przyjaciel przypatrywał się przez okno koniom lorda, Trelauney, parskającym i grzebiącym nogami z niecierpliwości. Wkrótce Raul nie sam powrócił, syn bankiera usunął się na bok dla zrobienia miejsca wchodzącemu lordowi Trelauney.
— Pozwól milordzie przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół, pana Adryana Saulles oficera Spachów; i obracając się do Adryana rzekł: — Lord Trelauney, który uczyni nam zaszczyt podzielenia się naszem skromnem śniadaniem.
Usiedli następnie do stołu:
— Przebaczysz zapewne milordzie, rzekł Raul Villepont, — jeżeli nie znajdziesz wielkiej rozmaitości w potrawach, gdyż jestem rekonwalescentem.
— Jaka była przyczyna choroby, która pana nawiedziła?
— To nie choroba mnie zatrzymała w łóżku, lecz postrzał z fuzyi.
— Czy tak?...
— Tak milordzie, odkąd nasi wieśniacy umieją czytać, odtąd nie można igrać z niemi. Jedna błaha wieśniaczka, kwiatek urodzony między oborą i młynem, okazała się dla mnie łaskawą. Było to na wsi, nudziłem się, potrzebowałem więc zabić czas jakimbądź sposobem.....
— Nic naturalniejszego, zauważył gentelman.
— Otóż wielkie ladaco jej brat postanowił mi zrobić scenę w pośród lasu....
— Wieśniak?
— Leśniczy.... pewien rodzaj szaleńca, gbura niezgrabnego i pospolitego.
Trelauney przygryzł wargi. — Ukarałeś go bezwątpienia?
— Nie miałem na to czasu. Czy domyślasz się milordzie czego on żądał odemnie?
— Grubej zapłaty....
— Ale gdzie tam! on chciał abym się ożenił z je go siostrą!... zawołał Raul i parsknął śmiechem.
— To rzadka zuchwałość — wyrzekł lord Trelauney.
— A gdym mu tego odmówił, wsadził mi kulę w bok bez wahania. Szczęściem kula natrafiła na przeszkodę! Ale to spotkanie przypłaciłem sześciomiesięczną bezczynnością i bezwarunkowym spoczynkiem w łóżku.
Anglik zapytał się poważnie:
— Kochanka pana z obory, czy się choć raz dowiadywała o jego zdrowie?
— Moja bogdanką znikła, uniósłszy z sobą owoc swego błędu.... Była piękną, znajdę ją znowu w lesie. Ale co najgorszego wynikło z téj awantury, to że pozbawiła mnie małżeństwa tak upragnionego przez mego ojca. — Zrobił się wielki skandal w okolicy i panna Charmeney, dziewica dumna, korzystając z tej sposobności, zerwała z nami stosunki, i odmówiła mi oddania swéj ręki.
— Pan znasz margrabiego Charmeney? zapytał Anglik.
— Mojego niedoszłego teścia?
— Mam do niego list od jednego szlachcica którego spotkałem w Indyach.
— Milord przybywa z Indyj?
— Spędziłem tam pewien czas, wracając z Guyanny.
— Więc pan odwiedziłeś i Kayennę?
— Objechałem na około świat dla osądzenia całości. To nie jest tak wielkie.... owa ziemia! można ją szybko okrążyć.
— Tak pan mniemasz?
— Wszędzie jednakowo. Biali, czarni, żółci, różowi, wszędzie ludziska narzekają. Wszędzie są bogaci i ubodzy, kulawi i garbaci, kobiety lekkomyślne i zwodzące mężów. Obiadowałem z królem Dahomeyem, który dał dla mnie piękne widowisko... regaty na jeziorze z krwi ludzkiej.... W Abissynii Teodor przyjął mnie bardzo dobrze, choć jestem Anglikiem. Nie mogę się na prawdę żalić, z wyjątkiem tylko naczelnika Makolodów, który mnie chciał zabić, dla przywłaszczenia sobie mojego worka z nocną garderobą.
— Doprawdy? odezwał się Adryan Saulles z uśmiechem.
— Nasłał na mnie z półtuzina drabów, którym nie dałem czasu do wykonania ich zamiaru.
— Jakieś się pan z niemi załatwił?
Anglik odpowiedział zimno:
— W łby im wypaliłem. Mam doskonały rewolwer rzadko mnie opuszczający, który mnie wybawił z tego wypadku.
— Sześciu ludzi! zawołał Raul.
— Och! rzekł Trelauney, nie miałem trudności tylko z trzema pierwszemi.
Raul i Adryan spojrzeli na siebie, jakby pytając, czy Anglik nie drwi sobie z ich łatwowierności. Lecz ten djabli człowiek miał minę tak prostą, tak naturalną, że niepodobna było wątpić o jego opowiadaniu.
— Milordzie, rzekł Adryan, gdybyś przynajmniej miał akcent Gaskończykn?
— Nie wierzycie mi?.... i to zapewne chciałeś pan powiedzieć.
— Uwierzonoby panu z pewnem wahaniem.
— A więc panowie! mam nadzieję pokazać wam w Paryżu rzeczy daleko niezwyczajniejsze jak te, które was zadziwiają.
— Lecz w rzeczy saméj, powiedział Raul, nosisz nazwisko romantyczne!
— Nazwisko Trelauney, przyjaciela lorda Byrona, tego który jak utrzymują dostarczył poecie typu do Korsarza.... We Francyi usunąłem podwójne v, dla ułatwienia wymawiania, lecz ten Trelawney był moim ojcem! Lord Ellies mój wuj, zostawił mi w dziedzictwie swój tytuł, z warunkiem iż dowiodę, że mój ojciec nie zrobił mezaliansu żeniąc się z Indyanką. Nic prostszego: moja matka udowodniła swego szlachectwa, wywodząc pochodzenie od dwudziestu wieków, przed wcieleniem pierwszem Budhy — około sześciu tysięcy lat!
— Milordzie, zawołał Adryan, upokorzysz całe nasze przedmieście Saint-Germain.
— Nim upokorzę, pierwéj chcę go poznać.
— Będę miał zaszczyt przedstawić cię milordzie kilku członkom mój rodziny.
Anglik skłonił się na znak podziękowania i zapytał:
— Czy znasz pan baronową de.... de... damę węgierską.

III.
Gidzie spotkamy nasze dawne znajomości.

— Panią de Remeney? zapytał Raul.
— Tak, tak.... de Remeney.
Adryan Saulles zarumienił się cokolwiek.
— Tak milordzie, odrzekł z niejakiem zakłopotaniem.
— Do licha! dodał Raul, takim jakim tu pan widzisz mego przyjaciela Adryana, ma on zamiar połączenia się związkiem małżeńskim w tej rodzinie.
— Więc baronowa ma córkę?
— Znajduje się u niej aniołek w 17 wiośnie życia, nazywa się panna Jadwiga; baronowa jest jéj chrzestną matką. To jest wszystko co można wiedzieć.... Złe języki utrzymują, że tytuł chrzestnej matki jest pozorem do pokrycia daleko świętszych obowiązków; co bądź wszakże panna Jadwiga jest piękna jak świeżo rozwinięty kwiatek i dostaje w posagu sześćkroć stotysięcy franków.
Trelauney obrócił się do p. Saulles i zapytał go:
— Pan kochasz tę młodą osobę?
— Kocham ją odpowiedział szczerze oficer i kiedy ją pan poznasz, pokochasz ją także.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Byłby dziś miał miejsce, gdyby nie tragiko-wypadek, który cały dom wstrząsnął.
— Co się to stało?
— Scena magnetyzmu.
— Oh! oh!
— Traf nieszczęśliwy. Młoda kobieta trzymająca dziecię na ręku, upadła przy bramie pałacu; umierała z zimna i głodu. Jadwiga umieściła ją przy ciepłym kominku, dała jej obiad; ona to uratowała te dwie istoty. I cóż! trzeba żeby się był zjawił kawaler Pulnitz.... i żeby ta kobieta upadła przed tym domem, wszystko traf zrządził, nareszcie żeby ona w czasie balu powiedziała niestworzone rzeczy....
— Cóż ona powiedziała?
— Same niedorzeczności.
Lord Trelauney utkwił badawczy wzrok w panu Saulles i rzekł:
— Czyż ona nie powiedziała, że się w tym pałacu znajduje ukryty skielet dziecięcia?
— Tak! zawołał Adryan blednąc.
— Ach! dodał Trelauney, bo też skielet znajduje się tam rzeczywiście.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Wiem i to tylko mogę panu wyznać. Potem Anglik dodał obojętnie: Zresztą fakt podobny nieraz się przytrafił. Czytałem kiedyś w gazetach iż przy rozwalaniu domu przy bramie St. Denis, mularze znaleźli skielet człowieka schowany w wydrążeniu muru.
Jednakże przerwał Raul, zwyczaj ten nie upowszechnił się we Francyi.
Adryan Saulles powstał bardzo wzruszony i powiedział:
— Jakakolwiek tajemnica otacza ten dom, to przecież kocham Jadwigę i zaślubię ją. Odłączę się od pani Remeney, a jeżeli baronowa niegodną się okaże i jeśli majątek jéj pochodzi z wątpliwego źródła, to się bez niego obejdę.
Lord patrzał na młodzieńca z najwyższą sympatyą i rzekł:
— Widać że pan jesteś żołnierzem, to się nazywa mówić szlachetnie.
— Milordzie! odpowiedział Adryan ze łzami w oczach, jakaż wina może ciążyć na Jadwidze? Nic podobnego nie byłoby nastąpiło, gdyby ona nie uratowała téj nieszczęśliwej i jéj dziecięcia....
— Któż to była przecież ta kobieta?
— Niewiadomo, powiedziała tylko że się nazywa Ludwika Deslions....
— Ludwika Deslions!.... krzyknął Trelauney.
A po chwili pewnego milczenia, odezwał się ściskając rękę Adryana.
— Tak panie! cokolwiek zajdzie, zaślubisz Jadwigę, przysięgam!
Raul Villepont zawołał z podziwieniem:
— Pan znasz Ludwikę?
— Ludwikę?.... odrzekł Trelauney, nie jest że to dziewczyna którą pan uwiodłeś?
— I cóż? zapytał Raul.
— Oto dziecię umierające z zimna, było twoje!
Rysy twarzy Raula objawiały zmięszanie. — Być może, rzekł cicho i dodał: Zresztą kazałem zabrać dziecię.
— Przez kogo?
— Przez jednego człowieka zdolnego do takich czynów, niejakiego pana Combalou, którego ci rekomenduję milordzie.
— Jakim sposobem matka mogła się zgodzić na to?
— Ona się nie zgodziła.
— Porwano jej dziecię?
— Mało mnie to obchodzi, byleby mi malca nie podrzucono.
— A Ludwika?
— Combalou powiedział, że została obłąkaną... to mnie wcale nie zadziwia, bo ona jest nie zwykłego usposobienia, entuzyastka, egzaltowana.
Trelauney odwrócił się, aby ukryć łzy do ócz mu się cisnące.
— Ludwika obłąkana! szepnął do siebie. Dla tych nędzników będę nieubłaganym.... bez litości...
Potem wziął kapelusz i włożył rękawiczki.
— Milordzie, rzekł Adryan, pani baronowa Remeney przyjmuje we środy.
— Będę miał honor zabrać pana w następną środę.
— A ja milorda przedstawię.
Młodzieniec podał bilet wizytowy lordowi:

Adryan de Saulles, 4, ulica Marignan.

— Do widzenia, powiedział lord, któryj uż odzyskał swą zimną obojętną minę. Kiedy wyszedł, Raul zawołał:
— Ten Anglik to istny upiór! on mnie przestrasza, a ty jak go znajdujesz?
— Ja? odrzekł Adryan, on mnie wielce się podobał. Bardzo krótko go widziałem, a jednak radbym jak najprędzéj się z nim spotkać.
Trelauney wsiadł do powozu i pojechał do Auteuil. W godzinę po téj scenie którąśmy opisali, służba hotelu Louvre była w poruszeniu.
— Ci Amerykanie są wszyscy jednakowi, mówił jeden garson.
— Cóż się stało, zapytał szwajcar.
— Przypominacie sobie ekstrapocztę, którą przyjechał w wieczór przed sześciu miesiącami ten Amerykanin nazwiskiem Dawidson, a który wyszedłszy po obiedzie, więcej się niepokazał.
— Przypominam, bo nawet sprowadziłem mu fiakra, dał mi 10 franków za kurs.
— Nie słychać było o nim dotychczas. Gospodarz uważał rzeczy Amerykanina jako już doń należące, lecz poszanował prawo zakazujące otwierać waliz, ani cokolwiek sprzedać przed rokiem.
— Och jakie to głupie prawo!
— Głupie albo nie, lecz trzeba go szanować; dowodem tego, że ów Dawidson zjawił się dziś jakby nic nie zaszło, zapłacił za pół roku komornego i odebrał swoje rzeczy. Nadewszystko szło mu o jego walizę, miał w niéj zapewne ważne papieryj bo tylko sprawdził czy te są w porządku.
— Och! zawołał szwajcar, był to może szpieg nasłany?
— Co nas to obchodzi? dał mi pięć luidorów na piwo!
— Szkoda że z nami dłużéj nie pozostał.
— Taki pan cóżby tu u nas miał robić?
Dźwięk dzwonka przeciął ich rozmowę.
Trelauney wrócił do Auteuil; przybrał on tylko chwilowo postać Dawidsona, aby załatwić swe interesa w hotelu Louvre, następnie oczekiwał niecierpliwie godziny, w któréj p. Villepont obiecał mu przynieść jego pieniądze. Czwarta uderzyła, nawet w pół do piątej, a nikt się nie pokazał. Dopiero o piątej godzinie przyszedł sam bankier z portfeuilem pod pachą.
— Każesz na siebie czekać panie, rzekł zimno Trelauney.
Bankier widocznie wzruszony, ocierał pot z czoła.
— Przepraszam cię milordzie, odpowiedział, lecz musiałem dopełnić kilku operacyi na giełdzie, dla zrealizowania téj summy; dla tego też pośpieszyłem sam z przyniesieniem pieniędzy, aby zarazem wynurzyć żal z mimowolnego opóźnienia.
— Oto jest pokwitowanie, odrzekł Anglik, sprawdziwszy pierwéj złożone pieniądze z obrażającą dumą. Bankier ukłoniwszy się wyszedł, a Trelauney pomyślał sobie:
— Bezwątpienia jest on teraz bez funduszów, przybyłem w najwłaściwszą chwilę.
Suche uderzenie w srebrny dzwonek przywołało służącego, któremu lord kazał, ażeby wpuścił oczekującego w przedpokoju człowieka. Człowiekiem tym który niezadługo wszedł, był znajomy nam Combalou, świątecznie wystrojony. Pan Combalou przybywszy poglądał uważnie na Anglika, aby wiedział z kim ma do czynienia. W jego spojrzeniu przebiła się pokora t niedowierzaniem.
Trelauney który nie był kim innym tylko Janem Deslions, jak to bezwątpienia nasi czytelnicy już się domyślili, wziął bilet tysiąc frankowy i rzekł:
— Oto jest wstęp do naszéj gry.

IV.
Dostojnik.

Combalou ujrzał w otworzonej szufladzie biórka, wielką ilość paczek biletów bankowych, widok tylu pieniędzy przejął go głębokiem uszanowaniem. Porwał podany mu papier tysiąc frankowy i chowając go do kieszeni, rzekł:
— Nie mam zwyczaju milordzie brać honoraryów, nim oddam jaką przysługę moim klientom.
— A więc to zmieni twoją zasadę, odparł Trelauney.
— Na twoje rozkazy milordzie.
— Znasz pan zapewne chociaż z nazwiska bankiera Villepont?
Combalou mając na sumieniu porwanie dziecka Ludwiki, wahał się chwilę z odpowiedzią, wahanie to jakkolwiek krótkie nie uszło uwagi lorda.
— Villepont? nareszcie wyjąkał Combalou, wiem tylko że to gruba sztuka finansowa....
— To panu powinno wystarczyć. Wiem że pan Villepont puścił w obieg wielką ilość swoich weksli trzeba je jak najprędzéj wykupić na mój rachunek.
— Bardzo łatwa operacya milordzie.
— Oto jest wszystko czego dzisiaj od pana wymagam.
— Przebacz milordzie, że się poważę jego części zrobić jedno zapytanie?
— Jakie? rzekł Trelauney brwi zmarszczywszy.
— Mój Boże! skupując weksle p. Villepont, wasza cześć nie może mieć tylko jeden z dwóch zamiarów: albo ratować chwiejący się kredyt bankiera, lub go zrujnować?
— Mam jeden z nich w rzeczy saméj.
— A więc, jeżeli milordzie zakupisz akcye stowarzyszenia żeglugi na morzu Azoffskiem, to ważny krok w tym celu uczynisz.
— Tak mniemasz?
— Nie znasz milordzie prawa o stowarzyszeniach komandytowych przez akcye?
— Wyznaję moją niewiadomość w tym względzie.
— Prawo to z r. 1856 nie było zachowywane skrupulatnie w aktach stowarzyszeń; raporta gerenta podawano zwykle przesadzone, wnioski akcyonaryuszów nie we właściwym czasie dopełniane, nareszcie część kapitału była strwoniona przed zupełnem uformowaniem się stowarzyszenia. W każdym wypadku przekraczano prawo.
— I cóż wtedy.
— Wtedy skupując po nizkim kursie, pewną ilość akcyj, można zaatakować gerenta, albo w sądach cywilnych, albo kryminalnych i żądać wypłaty akcyj po cenie nominalnej.
— A gdyby ten wypadek miał miejsce?
— Wtenczas pan Villepont zbankrutowałby niezawodnie i do tego podstępnie!
Trelauney powstał i rzekł: Oto pan masz drugą zaliczkę na rachunek twoich honoraryów — i rzucił p. Combalou powtórnie bilet tysiąc frankowy.
Combalou trzechkrotnie się ukłonił, jak mógł najpokorniej.
— Biedny ten pan Villepont! muszę go koniecznie ocalić.... do widzenia panie Combalou.
— Milordzie! mam honor złożyć moje głębokie uszanowanie.
Po odejściu agenta, Trelauney rzekł do siebie:
— No, mam już jednego.
Tego wieczora zebrało się wesołe towarzystwo w niebieskim salonie u braci Provençaux; przybyły tam najwięcej błyszczące osoby między arystokracyą brukową, mianowicie: Maryanna Fer, Ywona Pen-Hoët mała Bretonka z czerwonemi włosami, panna Fraise zawsze śmiejąca się i trzpiotowata — i dwie lub trzy nowicyuszki, które zagnała tam bieda, albo lenistwo.
Jedna okoliczność godna jest uwagi, że lud paryzki staje się z każdym dniem zdrowszym, oświeceńszym i uczciwszym. Piękne i młode damy kameliowe rekrutowane na bulwarach paryzkich, pochodzą zazwyczaj z dzieci opuszczonych przez rodziców, lub z więzień sprawiedliwości, błąkając się bez nadzoru, oddane swemu złemu instynktowi, oraz naśladujące szkodliwe przykłady drugich. Prawdziwe dzieci Paryża pracują jak ich rodzice, i jest im z tem dobrze. Córki rzemieślników, one także pokochały pracę i dumne są z tego. Występek staje się coraz rzadszym, a dowodem tego jest fakt, że prawie wszystkie kobiety uliczne, pochodzą zwykle z prowincyi lub z zagranicy.
Pomiędzy zaproszonemi na kolacyę do braci Provençaux, nazywano się tylko po imieniu; kawalerowie byli: jego ekscelencya Riazis-Bey, książę Trebizondy, Raul Villepont i nieśmiertelny baron Maucourt, który wszędzie się wkręcił, a uchodził za ulubieńca Ywony Pen-Hoët. Błyszczały już światłem żyrandole, piędziesiąt świec zapalono na kominku. Otworzono okna wychodzące na ogród w Palais-Royal, bo wieczór był ciepły, chociaż znajdowano się dopiero w końcu Kwietnia.
— Coś zrobił z Adryanem Saulles? zapytała się Maryanna Fer.
— Adryan, odrzekł Raul, zupełnie zerwał ze światem. Zdaje się, że jutro ma podpisać swój kontrakt ślubny.
— Już?
— On nie znajduje, aby to było zawcześnie.
— Jakież nowiny z dnia dzisiejszego?
— Wielka niezwyczajna nowość, moje panie.
— Powiedz nam zawołały chórem wszystkie kobiety.
— Zapewne zauważyłyście w lasku Bulońskim Anglika, o którym mówi cały Paryż?
— Rzeczywiście, odpowiedziały z wykrzyknikami, tworzącemi muzykę podobną do uwertury z Tannhausera.
— Cudny zaprząg, odezwała się jedna. — Mówią że jest nieskończenie bogaty, wołała druga. — Aby poznać wielkiego pana, dosyć go widzieć przejeżdżającego, krzyczała inna.
— On jest tak bogaty, potwierdził Raul, że w jednym dniu, przybywszy do Paryża, wydał półtora miliona franków!
— We dwadzieścia cztery godzin?
— Ani mniej ani więcéj. Wiem o tem, że dom bankierski Villepont był w wielkiem poruszeniu przez ośm dni.
Maryanna Fer poglądając szydersko na Riazis-Beja, wyzywała go zuchwale, zawoławszy:
— Cóż powiesz na to mój książę? Oto znalazł się jeden, który puści cię w zapomnienie; możesz zebrać z twych szkatuł i z ich skrytek wszystkie brylanty, a jednak sądzę, że lord Trelauney, zepchnie cię na trzecie miejsce.
Muzułmanin miał właśnie odpowiedzieć, kiedy się drzwi otwarły.
— Oto Trelauney! zawołał Raul.
Anglik ukłonił się zimno towarzystwu, a Raul przedstawił go według zwyczaju.
— Nakryjcie do kolacyi, krzyknął książę Trebizondy.
W jednéj chwili nakryto do stołu i szampan zapienił się w kielichach.
— Wasza ekscelencya zdaje się mieszkał w Kairze, nim przybyłeś do Paryża? zapytał Trelauney Riazis-Beja.
— Rzeczywiście mieszkałem w Kairze, odpowiedział tenże, potem zostałem wygnany z powodu wybuchłych zamieszek i schroniłem się do Dżebach do stolicy mojego wuja Achmet-Baszy.
— Który z kolei ujrzał się znaglonym do wydalenia waszej ekscelencyi, dodał Anglik.
— Zkąd o tem pan wiesz? zapytał się Riazis z zadziwieniem.
— Zdaje się, mówił dalej Trelauney, że w braku wicekrólestwa Egiptu, byłbyś pan zadowolił się dowództwem na miejscu swojego drugiego wuja? Opowiadano mi, że on obudził się z okropnemi boleściami w żołądku.... Antidot przeciw truciźnie ocalił życie baszy, który nie mógł posądzić nikogo o ten czyn, tylko swego siostrzana.
— Gdyby. tak było, powiedział Riazis, to u nas inaczéj się nie dzieje. Zwykle mówimy do swoich: usuń się, bo ja chcę twoje miejsce zająć!....
Żart ten wywołał głośny śmiech między kobiétami. Rozmawiano o wielu podobnych rzeczach, dopóki nie przyniesiono koszyków z owocami, ja ko to ananasów, winogron świeżych i poziomek wychodowanych w cieplarniach, w wartości jakie piędziesiąt lujdorów. Jeden z usługujących garsonów wniósł pudełka z cygarami.
— Nie palmy tego, rzekł Arab, ofiaruję wam cygara z moich zapasów, i dodał odwróciwszy się do garsona: każ przyjść memu służącemu Alemu.
To nazwisko Ali, zwróciło szczególną uwagę lorda Trelauney.
— Cygara przeciw cygarom! rzekł lord, mam także swoje i zwróciwszy się do garsona dodał: każ przyjść mojemu służącemu Suryperowi.
Ali i Suryper razem weszli, obaj zdziwieni ze swego spotkania. Rysy oblicza Riazisa straszny wyraz przybrały, a na niego padło ogniste spojrzenie Trelauneya. Powstał Riazis i lord już stał naprzeciw Araba; przez kilka chwil milczenia, kiedy ci dwaj zapastnicy wzrokiem się mierzyli, zamienili oni między sobą groźbę z śmiertelnem wyzwaniem:
— To jest Furgat! pomyślał jeden.
— To jest Dostojnik! szepnął do siebie drugi.

V.
Przedstawienie.

Dwaj przeciwnicy zmierzyli się wzrokiem nawzajem. Dostojnik badał, kim rzeczywiście mógł być człowiek przed nim stojący. Byłżeby to nieznajomy, którego uderzył sztyletem i pogrzebał w piwnicy? Wprawdzie on wyszedł ze swego grobu i jego oblicze mogło być podrobione, ale udanie młodości było niemożliwem. Więc lord Trelauney stał się następcą Furgata, zabitego w nocy 23 Listopada; lord odziedziczywszy jego władzę, przychodzi zemścić się morderstwa przewodcy dwudziestu i jeden? Obadwaj się zrozumieli, lecz tylko się lękał Riazis-Bey; mimo wszakże przestrachu jaki go ogarnął, postanowił walczyć wszelkiemi sposobami.
Książę Trebizondy, pewien rodzaj widma z pożółkłemi faworytami, zaproponował grę zebranym gościom. Baron Maucourtna słowo przegrały, 80,000 franków, które wygrał Trelauney.
— Jutro milordzie będę miał honor pokwitować się z panem, rzekł baron zakłopotany.
— Jak się panu podoba.
Teraz wziął bank Riazis, a miał on rękę bardzo szczęśliwą, nikt też nie odważył się zabić mu banku.
— Stotysięcy franków, kto bije?... zawołał Bey.
— Banko! rzekł obojętnie Anglik nie patrząc i wygrawszy wstał od stolika. Arab nie posiadał się z wściekłości. Kiedy potem chciał opuścić salę, zapytał się szwajcara braci Provençaux:
— Gdzie jest Ali?.
— Jakiś człowiek którego nie znamy, powiedział mu kilka słów do ucha i obadwaj wyszli.
— Co to za człowiek mógł być?
— Kommissyoner lub coś podobnego.
— Zobacz na dole, Ali musi się znajdować przy moim powozie.
Szwajcar zeszedł a za chwilę powróciwszy, rzekł:
— Jaśnie panie, Ali zniknął!....
— To rzecz dziwna, ruczał Riazis, wsiadając do powozu, miotany najokropniejszem przeczuciem.
W godzinę potem, Trelauney siedział w gabinecie pałacu w Auteuil; trzech barczystych mężczyzn wprowadziło Alego mocno skrępowanego.—
Tyś się wkradł nocną porą do domu na ulicy Ś-go Ludwika i ty zabiłeś naszego przewodcę? zapytał lord Trelauney.
— Nie ja, lecz jego Wysokość uderzyły go sztyletem, odpowiedział Ali drżąc na całem ciele, a ja tylko wykonywałem jego rozkazy.
— Kto jest twój pan?
— Mój pan jest synem Dogandary, żony jubilera w Dżebach. Brat baszy kochał tę kobietę, a jego ekscelencya Riazis przyszedł na świat jako owoc téj miłości. Riazis był wychowany w pałacu swego wuja, który go skazał na wygnanie, za dwukrotne usiłowanie pozbawienia go tronu.
— Jakim sposobem dostałeś się do jego służby?
— Mój ojciec, rzekł Ali z dumą, był znakomitym lekarzem arabskim „pamiętaj sobie, mówił im często, iż dla nabycia nauki, trzeba mieć czujność kruka, cierpliwość psa i przebiegłość lisa.“ Miałem te wszystkie przymioty i ja też przyprawiłem napój, który podano baszy.
— Co robi twój pan po przybyciu do Paryża?
— Chodzi często do bankiera Kodom.
— Czy bankier wprowadził go do zgromadzenia dwudziestu jeden?
— Tak.
— Riazis jest jednym ze stowarzyszonych?
— Tak mniemam.
Trelauney pojął cel Dostojnika. Bogactwa stowarzyszenia miały mu posłużyć do zebrania ludzi, w celu przywłaszczenia sobie rządów baszy.
— Zaprowadźcie Alego na statek Rekin, niech tam będzie zamknięty na spodzie okrętu i w kajdanach silnie strzeżony.
Ali ukląkłszy zawołał: — Panie weź mnie z sobą, będę ci służył jak niewolnik!
Zobaczemy późniéj; w każdym jednaką wypadku masz tylko jeden sposób ocalenia życia, to jest nigdy nie usiłować mnie zdradzić.
Ali został wprowadzony do zamkniętego powozu. Rekin spoczywał na kotwicy przy moście Grenelle, a syn lekarza arabskiego będąc zamknięty w kajucie na spodzie statku, miał czas do rozmyślania nad ułomnościami ludzi.
Po odjeździe Alego, baron Remeney wszedł do gabinetu, Trelauney uścisnął rękę podaną mu przez Węgra. Był on czarno ubrany, a jego postać oddychająca szczerością, jego wyniosłe czoło obarczone zawcześnie zmarszczkami, wzbudzały ufność i sympatyą, to też niepodobna było aby te szlachetne rysy, ta godność w postawie, uszły czyjéj — bądź uwagi.
— I cóż! zapytał Jana, czy nadeszła godzina, tak niecierpliwie przezemnie oczekiwana, w ktorej będę mógł ich ukarać?.
— Godzina ta zbliża się mój przyjacielu, lecz pomnij, że twoja niecierpliwość może się stać szkodliwą i że mam wiele jeszcze do spełnienia.
— Jestem gotów na wszystko, odpowiedzialność jaka ciąży na tobie, moją porywczość wstrzymuje. Zabiję Roberta Kodom i tego tylko pragnę.
— Czy nie pomyślałeś o tem, że nie powinniśmy sami wymierzać sobie sprawiedliwości, chyba że nie ma sposobu działać inaczéj?
— Dla czego mi to przypominasz?
— Ponieważ osądziłem, że Kodom nie wart twego pałasza, głowa tego człowieka należy do kata.
— Ja będę jego katem! zawołał Węgier.
Jan nie odpowiedziawszy na wykrzyknik barona, mówił daléj:
— Co się dotyczy panny Jadwigi, ten anioł którego nie może czernić plama jéj matki i która też pozostała niewinną....
— Do czego to prowadzi?
— Rozciągam nad nią opiekę i powiadam ci, zostaw mi to dziewczę.
— Jaki powód natchnął cię względem mej miłosierdziem?
Jan odrzekł ze łzami w oczach:
— Ona podała chleb méj siostrze kiedy była głodna, ona przytuliła jej dziecię, kiedy umierało z zimna.
— Rób co ci się podoba, rzekł baron.
Nazajutrz jako w dzień środowy, przyjmowała u siebie pani baronowa Remeney. Lord Trelauney kazał zaprządz do ekwipażu o trzeciéj przed wieczorem i wyrzekł do kuczera:
— Ulica de Marignan, Nr. 4. Był to adres wyrażony na bilecie Adryana Saulles.
— Oto co się nazywa być słowny milordzie, zawołał tenże.
— Pani Remeney czy jest uprzedzona o mojej wizycie?
— Tak milordzie oczekują cię. Czy pan domyślasz się, że jesteś niezwykłym człowiekiem, i że szczególną ciekawość obudziłeś w paryżanach.
— Ho! ho!
— Niepodobna ruszyć się nigdzie, żeby nie było mowy o panu.
— Paryżanie prawdziwie są bardzo względni!
— Podobno posunąłeś milordzie ekscentryczność aż do zakupienia ryczałtowego wszystkich akcyj towarzystwa żeglugi na morzu Azowskiem?
— Od czasu do czasu lubię puścić się na złe spekulacye. To dobrowolne poświęcenie zaklina losy i odzyskuje się z jednéj strony to, co z drugiéj puszczono na przepadłe.
— Co bądź, niektórzy bankierzy ubawili się kosztem pana, drudzy zaś powiedzieli a więc na prawdę milord jest bardzo bogatym.
Trelauney uśmiechnął się i rzekł:
— Kiedy zostanie podpisana wasza intercyza?
— Spodziewam się jutro milordzie. Baronowa Remeney ma zamiar prosić pana, żebyś był łaskaw być obecny téj ceremonii.
— Kto tam będzie?
— Kilka osób najbliższych; Robert Kodom, margrabina Bryan-Forvile, margrabia Charmeney....
— Czy sam?
— Ze swoją córką Blanką bez wątpienia, czy przyjedziesz milordzie?
— Tak jest!
Adryan wsiadł do ekwipażu lorda i obadwa w kilka minut później znaleźli się w przedsionku pałacu na ulicy Ponthieu. Baronowa przyjęła lorda Trelauney ze światową uprzejmością. Wanda jaśniała jeszcze wdziękami; zaślubiona w 18 roku życia, miała więc dopiero lat 36, a wyglądała jak by dwadzieścia dziewięć lat nie przekroczyła.
— Jeszcze sama, powiedział Adryan.
— Wiesz pan, odrzekła baronowa, że teraz na wizyty coraz późniéj przybywają.
— Czy nie ujrzemy anioła tego domu?
— Uspokój się pan, anioł wkrótce przybędzie. Musiał on widzieć jak panowie przyjechaliście i zapewne przyśpieszy swe pojawienie się.

VI.
Za piękna ażeby nic nie zrobić.

Baronowa nie skończyła jeszcze swéj frazy, kiedy panna Jadwiga weszła do salonu, uśmiechnięta z różami kwitnącemi na licach. Ukłoniła się obecnym i usiadła obok chrzestnéj matki, która pocałowała ją w czoło, a w pocałunku tym było coś tak tkliwego, że lord nie mógł powstrzymać się od zapytania baronowéj:
— Pani nigdy nie miałaś dzieci?
— Nigdy, lecz dla czego pan zrobiłeś mi to zapytanie?
— Gdyż zdaje się mi, że to jest niesprawiedliwością.
— Kocham Jadwigę jak moją córkę. Drogie dziecię urodziło się z rodziców wygnanych z Węgier; nie mogąc jawnie przebywać w Paryżu, nie byli zdolni dać jéj tego co wymagają formy urzędowe. Oni ukrywali się tutaj, a toby ich zdradziło. Jadwiga została mi przez nich powierzoną w chwili powrotu do ojczyzny; adoptowałam sierotę, a teraz pan Saulles przyjmuje na siebie słodkie obowiązki opieki, które dla mnie jedyne szczęście stanowiły.
Adryan ukłonił się. Jadwiga rzuciła nań tkliwe spojrzenie, które wyrażało: mam w tobie ufność zupełną. Kilka osób weszło jeszcze do salonu, lord wstał dla pożegnania się z baronową, która go zaprosiła na dzień jutrzejszy. Trelauney przyrzekł niezawodnie się stawić.
— Jest to rzecz bardzo uroczysta, małżeństwo, dodał z uśmiechem.
— Tak mniemasz milordzie? a pan zostajesz w bezżeństwie?
— O! nigdy nie można przewidzieć, jakim się sposobem upadnie, a potem patrząc oko w oko baronowéj, dodał znacząco: — Życie, to nieustanna! burza! w młodości kwiaty, w starości śnieżne zawieje!
Wymówiwszy to lord opuścił salon, zostawiając Wandę zdumioną, z usłyszenia piosnki śpiewanéj przez nią w wiośnie życia i do tego z ust nieznajomego, który zaledwie był jéj przedstawiony. Ten człowiek zna moją przeszłość! pomyślała ze drżeniem. W téj chwili wszedł nagle Robert Kodom; zdawał się być mocno wzruszonym, Wanda spojrzała nań lękliwie. Kodom wziął ją za rękę, i uprowadziwszy do sąsiedniego pokoju, rzekł:
— Grozi nam nieszczęście!
— Nie wątpię, odpowiedziała Wanda. Odkąd ów magnetyzer wszedł do tego domu! jeden dzień nie minie, aby jakiś wyraz, jakieś zdarzenie nie zaszło, bez przypomnienia tego, co powinno przepaść w niepamięci. Lecz powiedz, co takiego zaszło?
Bankier ścisnął jej rękę rozpaczliwie i rzekł:
— Twój mąż jest wolny!....
Wanda okropnie zbladła. — Wolny! zawołała a my jeszcze żyjemy?
— Wykopał on podziemne przejście i musiał uciec przez kanał. Czy on umiał pływać?
— On! igrał z nurtami Dunaju, pływając przeciw wodzie.
— Więc kanałem dostał się do Sekwany, a z tamtąd daléj.... daléj....
Bankier rozważał głęboko, potem odezwał się:
Rekin odpłynął tego samego dnia.... W tem tkwi zdrada. Furgat nas zaprzedał.... lecz komu?
— Pewien Anglik ztąd wyszedł....
— Jak się nazywa?
— Lord Trelauney.
— Przez kogo został przedstawiony?
— Przez Adryana.
— Trelauney! zawołał bankier, to on ów kolosalny majątek o którym tyle mówią, wiem teraz zkąd pochodzi! Źródło jego w Londynie tam zaprowadził go zapewne ten Madziar przeklęty, a kto wie? może nawet z nim do Paryża powrócił?
— Trzeba śpiesznie wyjechać, powiedziała Wanda z przerażeniem.
— Jeszcze nie, odrzekł Robert. Trzeba przedewszystkiem zaślubić Jadwigę z Adryanem, przyśpieszyć formalności i skończyć. Pojedziesz tegoż samego dnia po ich ślubie, a ja.... ja zostanę aby zwalczyć tych szatanów!
Kiedy Robert i Wanda prowadząc powyższą rozmowę trwożyli się strasznem przewidywaniem przyszłości, innego rodzaju scena rozgrywała się w sąsiedztwie. Mniemam, że nie zapomnieliście o zaciągniętym długu w karty 80,000 franków, które baron Maucourt przegrał do lorda Trelauney’a. Po wyjściu z restauracyi braci Provençaux, baron ofiarował rękę Yvonie Pen-Hoët, i usiadł obok niéj w koczyku darowanym jéj przez szczodrobliwość pewnego księcia. Yvona zajmowała drugie piętro domu na ulicy Champs-Elysées. Baron odprowadził ją aż do mieszkania; znalazłszy się w salonie, cisnął swój kapelusz i rzuciwszy się na fotel, zaczął rzewnie płakać.
— Co ci jest mój przyjacielu? zapytała go Bretonka.
— Oh, oh!... ty wiesz dobrze przegrałem do tego przeklętego Anglika i jeżeli nie zapłacę, zostanę wyrzucony ze wszystkich naszych towarzystw.
Yvona okazała gestem niecierpliwość.
— Jakim sposobem przegrałeś dzisiaj, czy już nie umiesz tasować kart?
— Zrobiłem woltę, odparł baron, lecz Anglik wyrwał mi talią i sam ją stasował.
— Cóż należy zrobić? zapytała Yvona.
Baron powstawszy, pocałował ją w czoło.
— Ty nie masz pieniędzy? rzekł miłośnie.
— Nie.... zaledwiebym zebrała jakie parę tysięcy franków, a do tego odebrałam protesta ze wszystkich stron.
Baron na nowo zaczął płakać.
— Nie kochasz mnie! zawołał łkając.
Yvona uklękła przy jego kolanach, — czy cię kocham? mówiła z pieszczotą, wiesz żebym zrobiła wszystko, aby ci pomódz....
— A więc, pożycz mi twoich klejnotów, rzekł baron.
Biedna dziewczyna otworzyła biórko w sypialnym pokoju.
— Oto jest wszystko co posiadam, wyrzekła.
Baron otworzył pudełko, w którem znajdowało się kilka pierścionków, dwie branzoletki, kolie, szczotki i guziki brylantam i ozdobione.
— Ah! ah! ziewnął, to zaledwie uczyni 20,000 franków.
— O! przecież wiesz, że reszta znajduje się w lombardzie.
Baron uderzył pięścią w stół z rozpaczy i zawołał:
— Trzeba raz skończyć z margrabiną; każ mi przynieść rzeczy potrzebne do napisania listu.
Yvona wykonała jego polecenie, a baron Maucourt napisał w sposób następujący:

Do pani Margrabiny de Bryan-Forville.
Nr. 227, Alea Wagram.
„Pani!

„Jeżeli 50,000 franków, wymaganych przez tego nędznika, który jest w posiadaniu listów pani, pisanych do księcia L...., nie przyniesiesz przed południem według adresu wskazanego na ulicę Valois, jestem, w smutnem położeniu oznajmić, że listy twe tak czułe, zostaną natychmiast odesłane margrabiemu Bryan-Forville, szczęśliwemu mężowi pani. — Baron de M —” Zapieczętował list i rzekł do Yvony:
Każ wrzucić to natychmiast do skrzynki pocztowej. Potem otarł oczy załzawione.
....Pani margrabina Bryan-Forville zadzwoniła, żeby jej przyniesiono czekoladę. Służąca postawiła na stole tacę i odsłoniła firankę u okna.
— Która godzina Anetto?
— Dziesiąta pani.
— Nie masz nic dla mnie?
— List pod adresem pani margrabiny.
— Ach zobaczmy. Margrabina otworzyła list i przeczytawszy pogniotła go z gniewem.
— Co za bezczelność!... szepnęła do siebie. Wypiwszy czekoladę, obwinęła się w płaszcz kaszmirowy i policzyła swe oszczędności, lecz w szkatułce znalazła tylko 1,200 franków. Margrabina westchnęła i wyjęła naszyjnik dyamentowy, który stanowił najcelniejszy podarunek w jéj wyprawie ślubnéj; następnie przywołała garderobianę.
— Józefino, przynieś mi suknię wełnianą ciemnego koloru.
— Pani margrabina nie ma sukni wełnianéj.
— A więc! pożycz mi twojéj i daj najstarszy mój kapelusz.
— Pani nie ma starych kapeluszów.
— No, to weź fiakra i pośpiesz do pani Sabury, której polecisz aby mi zrobiła stary kapelusz.
— Pani Sabury nie zgodzi się w żaden sposób na to.
— Te modniarki są bardzo dziwne! zawołała margrabina, one mają tyle miłości własnéj co pierwsze prima-donny.... Cóż ja teraz pocznę? Ah! pojadę przez ulicę Aubert i nabędę tam kapelusz; a jeżeli modniarka nie zgodzi się na to, pożyczę od kogo starego.
Margrabina kazała sprowadzić fiakra i wkrótce potem przybyła na róg ulicy Valois.

VII.
Stara znajomość.

Pani Bryan-Forville weszła do galeryi w Palais-Royal i przebiegłszy pierwszy korytarz jaki napotkała, udała się na tę długą lecz smutną ulicę, z któréj ledwo kęs niebios jest widzialny. Znalazłszy dom wskazany, weszła na drugie piętro, gdzie baron czekał na nią i sam jéj drzwi otworzył.
— Bacz pani wejść, rzekł nizko się kłaniając.
W milczeniu weszła margrabina.
— Oto pan masz, rzekła rzuciwszy na stół naszyjnik — oddaj moje listy, za które płacę!
Baron obejrzał naszyjnik, potem rzekł:
— Jestem niesłychanie zmartwiony pani margrabino, naszyjnik jest bardzo piękny.... lecz muszę go pani zwrócić.
— Mnie zwrócić?... pan istotnie żartujesz.
— Niech mnie niebo od tego zachowa, przed kilku minutami listy pani zostały ztąd wyniesione.
— I gdzież teraz się znajdują?
— Nie wiem.
— Komu pan je wydałeś?
— Intendentowi wielkiego magnata jest bezwątpienia rozkochany w pani i teraz pojmuję....
— Nazwisko tego człowieka?
— Suryper.
— A jego pana?
— Lord Trelauney.
— Ile panu za to zapłacił?
— Ośmdziesiąt tysięcy franków, które byłem mu dłużny.
— Jeden błąd, oh to za drogo kosztuje! szepnęła margrabina po długiem milczeniu, aby swą rozpacz przytłumić i natychmiast wyszła.
Ten nikczemny przemysł, po którym się tylko prześliznęliśmy, bo są rzeczy kalające umysł na ich wspomnienie, przemysł ów prowadzony był i jest dotąd w Paryżu, na wielką skalę. Chantage, nazywają ten rodzaj oszustwa. Tylko w Paryżu zmysł okradzenia mógł nastręczyć podobny wynalazek, — sprzedawać milczenie!
Tegoż wieczora miało miejsce pod pisanie kontraktu ślubnego Jadwigi. W salonie baronowej Remeney sześć lamp zapalono; stół założony papierem i przyrządami do pisania świadczył, iż niedawno przy nim siedział notaryusz. Adryanowi towarzyszyła jego matka — pani Saulles wdowa po jenerale brygady. Robert Kodom siedział obok baronowéj, jego białe włosy nadawały mu powagę, wzbudzając uszanowanie, które jednakże osłabiał niepokój ócz, nieustannie ku drzwiom zwróconych. Znajdują się ludzie mający minę na pozór bardzo uczciwą, którzy przecież tak wyglądają, jakby co chwilę lękali się przybycia po nich żandarmów. Jadwiga strojna w białą suknią, była widocznie wzruszoną przygotowaniami do aktu notaryalnego, mającego o jéj przyszłości zdecydować.
Lokaj przy drzwiach stojący, wymieniał nazwiska osób przybywających, jako to:
— Margrabia Charmeney z córką.
— Raul Villepont.
— Margrabina Bryan-Forville i nakoniec:
— Lord Trelauney!
Po wymówieniu tego nazwiska, nastąpiło febryczne wstrząśnienie obecnych, jakby ich lodowate powietrze owiało.
— To on! pomyślała Wanda, który ocalił mego męża.....
— Oto nieprzyjaciel, tajemniczy Furgat! szepnął do siebie Robert Kodom.
A margrabina Bryan-Forville powiedziała także w myśli:
— Oto powiernik narzucony a kto wie? człowiek który się kocha we mnie!
Za przybyciem Anglika, powstał Adryan Saulles i obaj powitali się serdecznie, przyjaznem uściśnieniem ręki.
— Panie notaryuszu, chciéj przeczytać kontrakt ślubny, odezwała się baronowa.
Notaryusz czytał co następuje:
„Przed nami Barentin de la Vertepiniére i moim kolegą i t. d. między panem Adryanem Saulles, porucznikiem spachów, kawalerem krzyża legii honorowej, synem i t. d. z jednéj strony i panną Karoliną Jadwigą, córką obojga rodziców niewiadomych....”
Na te wyrazy, nagle drzwi się rozwarły, a mężczyzna dziwacznéj powierzchowności zawołał z gniewem:
— Nieznajomi! żartujecie? a ja nic nie znaczę?
Obecni spojrzeli na siebie z podziwieniem.
— Co to za człowiek? zapytał się Robert.
— Przysięgam, żem go nigdy w życiu nie widziała odrzekła Wanda.
Adryan postąpił do nieznajomego i powiedział:
— Jesteś pijany, wychodź!
— Ja mam wyjść? niewdzięczna rodzino! Nie wyjdę z tąd tylko wraz z moją córką!
Drżąca Jadwiga rzuciła się w objęcia baronowéj.
— Lecz nakoniec powiedz pan kto jesteś? zawołał Robert.
— Jestem wicehrabia Flaustignac. Oto deklaracya przyjęta w merostwie IX-go okręgu.
Wicehrabia wyjął z kieszeni papier stęplowy, i czytał:

Prefektura Departamentu Sekwany.

„Karolina Jadwiga Floustignac, (wyciąg z księgi metryk aktu urodzenia Stanu cywilnego).
Należność za wyciąg niniejszy, jako to:

stempel
fr.
1
c.
50
wyciąg
75

{razem
2
25

Nota: Legalizacya kosztuje 25 centymów, oprócz kosztów powyższych.
Zaciągniono w księgi miasta Paryża 26 Listopada 1853 r. Odebrano 5 franków 75 centymów.”
Robert wyrwał papier z rąk Floustignac’a, i zawołał:
— Pojmuję co to ma znaczyć, próbujesz oszustwa (chantage) lecz zapomniałeś nędzniku, że ojcostwo może być zaprzeczone przez interesowanych w tym względzie.
— Bez wątpienia, odrzekł wicehrabia, porwawszy filiżankę herbaty, — lecz czy nie lękacie się skandalu? nie lepiéjże byłoby porozumieć się?
Adryan nie zważając na niebieski frak ze złotemi guzikami, w który wystroił się wicehrabia, porwał go za kołnierz i wypchnął do przedpokoju.
— Wyrzućcie za drzwi tego błazna, krzyknął na służących, nie pojmuję jakim sposobem mogliście go tu wpuścić!
Jeden z lokai wyjąkał:
— Powiedział nam iż go tu oczekują.
— Odprowadźcie tego hultaja aż na ulicę i wygrzmoćcie dobrze.
Lokaje rzucili się na Floustignac’a, który będąc bity i popychany, krzyczał:
— Oh, wy mnie tu znowu ujrzycie!...
Lord Trelauney, korzystając z zamięszania w téj smutnéj scenie, zbliżył się do margrabiny Bryan-Forville i wsunął jéj do ręki pakiecik związany niebieską wstążką. Margrabina zarumieniła się, poznawszy swoje pismo.... Lord po prostu i bezinteresownie oddał jéj listy pisane do księcia L...., listy o których wiedziała, że kosztowały lorda 80,000 franków; ona więc pytała się także: któż jest ten człowiek?
Jan usiadł w załamie przy oknie i przypatrywał się zadumany Blance Charmeney; cierpkie wspomnienie ogarnęło smutkiem jego duszę; czerwona pręga wystąpiła na jego policzku.... był to znak odebrany w lesie od panny Charmeney: która go w twarz spicrutą uderzyła. Oczy Blanki błądziły obojętnie po różnych przedmiotach, dwa razy wszakże spotkały się z oczami Jana. Serce jego biło gwałtownie, a Blanka pytała swéj pamięci, gdzie mogła widzieć tego nieznajomego. Jan nareszcie zdołał się uspokoić i zbliżywszy się do Adryana, rzekł:
— Czy raczysz mnie przedstawić pannie Charmeney?
Adryan natychmiast zaspakajając jego życzenie, poprowadził go do Blanki i rzekł:
— Lord Trelauney, wielki pan, choć trochę ekscentryczny i napojony tradycyam i bayrońskiemi....
— Dodaj pan, jeden z twoich przyjaciół, powiedział lord kłaniając się pannie Charmeney.
Blanka odpowiedziała ukłonem; nie bez pewnego zakłopotania, które jeszcze zwiększył nieprzewidziany wypadek. Służący wszedłszy z chłodnikami, zostawił przez chwilę drzwi otwarte i przez te drzwi wbiegł wesoło do salonu wielki wyżeł. Jan poznał Gwidona, którego zostawił w domku pod lasem.
— Idź precz! wołała nań Blanka.
Lecz Gwido poleciał do lorda, skakał radośnie w koło niego liżąc mu ręce z niewysłowioną czułością. Trelauney miał łzy w oczach, schylił się on dla popieszczenia wyżła, aby ukryć wzruszenie i łzę któraby go zdradziła.

VIII.
Balon Fandara.

— Milordzie, jakim sposobem mój pies zna pana, zawołała panna Charmeney.
— Nie pojmuję tego?
Blanka tupnęła o dywan z zadziwienia i rzekła:
— Czy pan kiedy był w Mesnil, albo w Christiniere?
— Nigdy....
— Ah to rzecz zadziwiająca.
— Cóż to za pies? zapytał się Adryan.
Margrabia Charmeney teraz odezwał się:
— Moja córka dostała go od jednéj zacnéj kobiety z sąsiedztwa.
— Tak, rzekł Raul zgryźliwie, pies ten należał do leśniczego, który o mało mnie nieżabił. I dodał: musisz mnie pani bardzo nienawidzić, kiedy zatrzymujesz pamiątkę wypadku, będącego przyczyną naszego rozłączenia.
— Miałem zaszczyt powiedzieć już panu, że byłeś mi zupełnie obojętnym.
Raul zamilkł na tę suchą odprawę.
Gwido położył się u nóg Trelauney’a, i gdy ten wyszedł z salonu, to pies go nie odstąpił.
— Pożyczam panu mojego wyżła, rzekła z urazą Blanka.
— Przyjmuję od pani, odpowiedział Anglik.
— Lecz mi go pan zwrócisz?
— Najuroczyściéj przyrzekam.
Małżeństwo Adryana Saulles miało się spełnić nazajutrz w kościele Ville-d ’Avray. Robert Kodom przebywał tam podczas lata, w pięknéj willi, której park dotykał umajonych wzgórz, otaczających Paryż jakby jednym wieńcem. Świetny obiad przygotowano dla zaproszonych gości; bankier ulegając ówczas panującej modzie, zamówił na tę uroczystość aeronautę, który miał się wznieść balonem. Lord Trelauney przybywszy do tego rozkosznego ustronia, zatrzymał się przy legowisku ogromnego brytana, silnie łańcuchem do pala przywiązanego. Pies ten miał dzikie wejrzenie, szczekał i gryzł łańcuch nieustannie, można było przewidywać, że gdyby go łańcuch nie wstrzymywał, to każdego poszarpałby w kawałki.
— Oto pies, nie mający wcale miny salonowéj, rzekł Anglik.
— Nazywa się Bomarsund, odpowiedział bankier z zadowoleniem. Przywiozłem go ze Szwajcaryi; żywią go tylko krwią i świeżem mięsem.... to też w mgnieniu oka zdolny jest zagryść wilka.
— Czy zna swego pana?
— Tylko jego samego.
— To mnie nie zadziwia, odrzekł Anglik.
Teraz Robert pomyślał sobie, że jeżeli nie pomylił się oceniając lorda Trelauney, to i on zupełnie sprawiedliwie go otaksował. W każdym raziejednak, postanowił nie rozpoczynać przeciw niemu kroków nieprzyjacielskich, dopóki nie będzie miał dość nadziei zapewnienia sobie zwycięztwa.
Troje drzwi było otwartych do salonu; zabawiano się grą, rozmową i muzyką. Blanka wykonywała kilka sztuk salonowych, lord oparty o fortepian utkwił oczy w dziewicę, a spojrzenie to do głębi duszy ją przejmowało.
Balon został do połowy gazem napełniony, kiedy przybył wicehrabia Floustignac nie zaproszony.
— To jeszcze ja, rzekł kłaniając się Wandzie.
A kiedy postąpił Robert, dla zajęcia miejsca między nim i baronową, wicehrabia odezwał się:
— Wszakże obowiązek mnie tu sprowadza.
— Bardzo dobrze panie, w samą porę przybywasz, powiedział bankier.
Floustignac nie spodziewając się takiego przyjęcia, nie ukrył swéj radości.
— Ah panie, jestem dobrym szlachcicem, wybełkotał.....
— Wiem dobrze i pojmujemy się doskonale. Czyj widziałeś pan kiedy wzniesienie się balonu?
— Raz lub dwa razy w młodości.
— A więc dziś ujrzysz pan Fandara, potem porozumiemy się wzajemnie.
Robert dał znak skinieniem dwom ludziom trzymającym liny.
— Przybliż się pan tu, rzekł do Floustignac’a z uśmiechem.
Balon już był napełniony, a całe towarzystwo wyszło z salonu dla przypatrzenia się wstąpieniu do łodzi aeronauty. Fandar skoczył na swe miejsce i krzyknął: odetnijcie węzły. Wtedy nieszczęśliwym wypadkiem jedna z lin okręciła się koło szyi biednego Floustignac’a, który nagle został wzniesiony wpowietrzne krainy, wywijając nogami jak wisielec. Kobiety pobladły krzycząc z przerażenia, tylko Wanda miała uśmiech na ustach, a Robert Kodom podszedłszy do ludzi balon puszczających, rzekł:
— To nie wasza wina moi poczciwcy, oto macie na piwo, gdybyście byli o ten wypadek niepokojeni wszyscy tu obecni będą świadczyć o waszej niewinności.
Trelauney zbliżył się do bankiera i rzekł mu:
— To się nazywa grać na pewniaka.
— Jakto grać? odparł Robert.
Lord dał znak potwierdzający i rzekł znowu:
— Dobrze ułożone, bardzo dobrze się udało!
Balon widziany był tylko jak czarna chmurka na niebie, a pod nim linia prostopadła, którą widzowie wzięli za parasol aeronauty. W czasie obiadu nie zbyt wesołego z powodu nieszczęśliwego wypadku, lord posadzony został między margrabią Charmeney i jego córką — Blanką. Trelauney okazywał niezwykłą uprzejmość dla margrabiego, a ten oświadczył, iż Anglicy są doskonałemi szlachcicami, zaprosił więc swego sąsiada na polowanie wkrótce odbyć się mające.
— Przy sposobności, rzekł margrabia, raczysz milordzie powiedzieć, czy nie nabyłeś jakiéj posiadłości w naszej okolicy?
— Tak, odpowiedział Anglik, mój intendent zalicytował zamek należący poprzednio do pana Villepont....
— Czy już go pan zwiedzałeś?
— Jeszcze nie.
— A więc będzie to dobra sposobność.
— Co pan sądzisz o położeniu pana Villeponta?
— Mniemam, że musi bardzo źle stać w swoich interesach.... Biegają zatrważające o nim pogłoski, powiadają, iż wszystko spienięża.
— Zapewniają również, że akcyonaryusze stowarzyszenia pakiebotów na morzu Azoffskiem, mają mu proces wytoczyć, odezwał się Anglik.
— Jeżeli ta wieść sprawdzi się, to Villepont jest zgubiony.
— Nieszczęście!
— Ależ podobno pan kupiłeś wielką ilość tych akcyj?
— Już się ich pozbyłem.
— I znalazłeś milordzie nabywców?
— Po cenie bardzo nizkiéj, ale ich znalazłem.
— Winszuję panu!....
Ślub Adryana Saulles z Jadwigą odbył się wieczorem o jedenastéj godzinie; po północy młodzi małżonkowie pojechali pocztą do Fontainebleau. Kiedy już zniknął powóz z oczu widzów, Trelauney wsiadając do swojego ekwipażu, dla powrócenia do Auteuil, wzniósł oczy do nieba z cichą modlitwą, mówiąc: Panie! ty oddzielisz dobre ziarno od kąkolu!
Suryper czekał na swego pana, który ujrzawszy go, rzeki:
— A więc znalazłeś?
— Tak, milordzie.
— Wiesz gdzie jest Ludwika?
— Ona się znajduje w szpitalu Salpetrière.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— W jakim stanie?
— Ponurą i milczącą, ciągle żąda swego dziecięcia głosem rozpaczy, aż się serce kraje.
— Oddamy go nieszczęśliwéj, odpowiedział Jan.
Gdyż to był Jan Deslions, a nie lord Trelauney, który nazajutrz udał się do szpitala obłąkanych. Jan leśniczy — w ubiorze jaki nosił będąc jeszcze w Mesnil. Zażądał on widzieć się ze swą siostrą, i wkrótce ją też przyprowadzono. Ludwika spojrzała nań z zadziwieniem....
— Nie poznaje mnie, mówił Jan do dozorcy.
— Jednakże jest spokojniejsza niż zwyczajnie, odpowiedział.
Jan wyjął rozkaz legalny, upoważniający go do odebrania Ludwiki i takowy doręczył dozorcy, potem rzekł do siostry:
— Chodźmy ztąd.
Ludwika załamała ręce z rozpaczą i zaczęła wołać.
— Wydarto mi go, uniesiono, och straszny dom gdzie dzieci zabijają, ono umarło z zimna, potoczyło się po ziemi.... zraniło.... była czerwona wstęga krwi na śniegu!....
Jan wziął ją łagodnie za ręce, mówiąc z rozczuleniem:
— Ludwiko to twój brat cię prosi, chodź do naszej matki; twoje dziecię żyje, ujrzysz go znowu.
— Moje dziecię!.... szepnęła obłąkana.
Sprowadzono ją do oczekującego fiakra przy bramie, zaledwie usiadła, a już zasnęła. Fiakier pojechał do stacyi kolei Montparnasse, gdzie Suryper przygotował dla niéj osobny wagon. Kiedy się to działo na dworcu kolei w Paryżu, szczególna scena zaszła na stacyi w T.... Sześć osób opuściło pociąg przybyły z Paryża i weszło na stacyi. Skoro pociąg ten ruszył w dalszą drogę, ludzie ci udali się do bióra, gdzie siedziało dwóch urzędników i jeden posługacz.
— Co rozkaże Wasza dostojność? zapytał jeden z przybyłych.
— Chwila dobrze jest wybrana, odpowiedział Dostojnik, daléj naprzód!
I w mgnieniu oka dwaj urzędnicy oraz posługacz byli przez przybyłych napadnięci i powaleni.

IX.
W którym dwa pociągi się spotykają.

Każdy z przybyłych towarzyszów miał z sobą torbę podróżną z której wydobył postronki. Związano więc temi urzędników i nie miano wielkiéj trudności zamknąć im usta. Tymczasem Dostojnik wdział ubiór pomocnika zawiadowcy stacyi i włożył jego kaszkiet na głowę. Jeden z ludzi, którym był znany nam Poeta, podobnież uczynił wdziewając uniform drugiego urzędnika, poczem obaj usiedli na platformie. Dzwonek oznajmił o nadchodzącym pociągu z Dreux.
— Baczność! rzekł Dostojnik.
Odgłos kół stopniowo zbliżał się do stacyi, usłyszano dwa świśnięcia i lokomotywa zwalniając pochód, nareszcie zatrzymała się przed dworcem. Z przybyłego pociągu wysiadł tylko jeden podróżny, wsiadło zaś kilku wieśniaków, którym bilety sprzedał poeta. Dostojnik zadzwonił na znak ruszenia pociągu.
— Ej panie! krzyknął nadkonduktor tren prowadzący.
— Co tam?
— Pan jesteś świeżym zawiadowcą tej stacyi?
— Dla czego się pan pytasz?
— Gdzie jest pan Bergier?
— Ja go zastępuję.
— Odkąd?
— Od dzisiejszego poranku.
— Więc on na urlopie?
— Na piętnaście dni.
— A więc pan dzwonisz sobie spokojnie, nie pomyślawszy o pośpiesznym pociągu z Paryża?
— Pociąg idący do Rambouillet?
— Tak.
— Znajdziesz go pan na stacyi w Wersalu.
— Cóż więc takiego zaszło, że się tu spóźnił?
— Wypadek z machiną. Podróżni pojadą pociągiem o piątéj godzinie.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najzupełniéj.
— Więc ruszajmy.
Dostojnik gwizdnął i pociąg ruszył z miejsca.
W czasie kiedy Ludwika spała w wagonie, Jan wpatrywał się w nią z miłością. Suryper na ten widok nie mógł się wstrzymać od uronienia łzy rozrzewnienia.
— Masz siostrę, zapytał go Jan.
— Nie panie, ale to jest wszystko jedno.
— Ty także urodziłeś się do szczęścia, powiedział Jan.
— O tak panie, odrzekł Suryper, utkwiwszy smutne spojrzenie w byłego leśniczego, a potem dodał: Pan nie poznałeś mnie?
— Ciebie? gdzież mogłem dawniéj cię widzieć?
— Oh! ja pana poznałem odrazu u hrabiego Nawarran i oddałbym życie za pana, gdyby tego zaszła potrzeba.
— To rzecz szczególna, rzeczywiście zdaje mi się...
— Pan żeglowałeś po morzach? — zapytał Suryper.
— Przez ośm lat.
— I pan sobie nie przypominasz gdzieś mnie widział?
— Nie.
— Było to w Kayennie!
— W Kayennie! zawołał Jan.
Suryper nie mógł odpowiedzieć, albowiem gwałtowne gwizdnięcie rozległo się w powietrzu, i w téjże chwili nastąpiło straszne spotkanie dwóch przeciw sobie pędzących pociągów. Wagony jedne na drugie zwaliły się, w około przedstawił się straszny widok pogruchotanych desek, potłuczonych drzwi i okien, potrzaskanych sztab żelaza. Zewsząd dał się słyszeć krzyk i jęki. Para buchała z uszkodzonych kotłów, jeden maszynista i palacz leżeli na drodze. Tu i owdzie na kilkanaście łokci leżała w pyle ręka lub noga, gdzieindziéj toczyła się głowa jak kula. Było to okropne widowisko, scena piekielna. Ci których uderzenie tylko ogłuszyło, wydostawali się powoli z kupy tych szczątków, i zaczęli oczyszczać drogę, silniejsi pobiegli do najbliższego stanowiska dla przyzwania pomocy. Jan powstał najpierwszy, albowiem w czasie wstrząśnienia, wsparł się na rękach i nogach, osłaniając sobą postać śpiącéj Ludwiki i tym sposobem utworzył nad nią pewien rodzaj sklepienia. Biedna obłąkana uśmiechała się do niego. Jan podniósł ją i opatrzył, miała tylko czoło skaleczone.
— Czy jest raniona? zapytał się Suryper.
— Tylko draśnięta nieszkodliwie, odrzekł Jan, a ty?
— Ja, mam nogi potłuczone.
— W istocie jednę nogę powłóczysz.
— I jednę rękę wybitą w ramieniu.
Jan obwinął mu szyję chustką, i zrobił pewien rodzaj wieszadła aby ulżyć ramieniu. Wieści o tym wypadku szybko rozbiegła się po całéj kolei i okolicy; baron Remeney oczekujący w Houdan w powozie na Jana, pośpieszył głównym gościńcem i wkrótce przybył na miejsce nieszczęśliwego zdarzenia. Jan kazał wnieść do powozu Ludwikę i Surypera, a sam usiadłszy na przodzie z Madziarem, rzekł do niego:
— Już czas skończyć z temi ludźmi Lecz przedewszystkiem potrzeba odszukać dziecięcia Ludwiki, aby się niedać podejść z żadnéj strony naszym nieprzyjaciołom.
W godzinę potem, powóz zajechał do dóbr, które lord Trelauney nabył od pana Villepont. Jeszcze w wagonie, Jan zdjął z siebie ubiór leśniczego, za pomocą którego spodziewał się że będzie przez siostrę poznanym; w miejsce kostiumu strzeleckiego wdział suknie właściwe, aby jako wielki pan i dziedzic zamku przybyć do téj posiadłości, gdzie niedawno Raul rozkazywał. Zabezpieczono okna kratami w pokoju Ludwiki, lecz ostrożność ta okazała się zbyteczną, bo łagodny smutek dziewczyny był jéj stanem zwyczajnym.
W czasie, podróży poglądała ona na okolice z zadziwieniem; zdawała się poznawać drzewa, a kiedy powoź mijał domek pod lasem, Ludwika otworzyła swe wielkie oczy i chciała wyskoczyć. Jan powstrzymał ją od tego, lecz on również przypominając sobie każdy szczegół, i ten dach czerwony pod którym upłynęła jego młodość i ten ogródek gdzie igrał dzieckiem, nie mógł powstrzymać się od uronienia łzy cichéj....
Sprowadzony lekarz z Houdan, nastawił rękę Suryperowi, polecając mu tylko kilka dni spoczynku. Wieczorem Jan wszedł do pokoju wiernego sługi i usiadł przy jego łóżku.
— Teraz żądam od ciebie ogólnéj spowiedzi. Więc to w Kayennie spotkałem się z tobą jak o tem wspomniałeś. Wiem o twojem dla mnie poświęceniu opowiedz mi twe życie, mam prawo go poznać.
Suryper podniósł się na łóżku, ażeby patrzeć w oblicze tego, któremu poświęcił swą przyszłość i tak zaczął:
— W chwili mego wejścia w stosunki ze światem, nie przeczuwałem, że kiedykolwiek potem wpadnę w nieszczęścia, lub mogę zejść z drogi uczciwości. Nie nazywałem się Suryperem, lecz bardzo pospolicie Piotrem Brunier — nazwisko nie mogące wpływać na żadne hazardowne przedsięwzięcia. Urodziłem się w Chartres, miasteczku bardzo spokojnem o którem nie wiele między ludźmi słyszano. Mój ojciec trudnił się przewozem rzeczy i zarobek dostateczny miał do utrzymania rodziny. Moja matka — dziś widzę ją jeszcze bladą i słabowitą, nieustannie czynną i biegającą to do stajni, obory, lub za interesami męża, czuwającą w cichości w domu nad dziećmi, z tem poddaniem się owych męczenników, których widziałem wymalowanych na obrazach w kościele. Chartres jest miastem wielce nabożnem, my mieszkaliśmy na jednéj z uliczek które górują nad katedrą, na spadku źle zabrukowanym i prowadzącym do niższéj części tego grodu. Droga matka moja szczególne miała nabożeństwo do Maryi Dziewicy, z cudów na okolicę słynącéj, uzdrawiającéj chore dzieci, któréj też opiece ludzie z wiarą powierzali swe mienie, swój dobytek. Miałem starszego brata zajmującego się furmankami, poganiającego parą dzielnych koni przystrojonych w liczne dzwonki i chomonta z niebieskiemi płatami. Byłem wyskrobkiem, to jest najmłodszym pisklęciem w gnieździe; między mną i moim bratem zachodziła wielka różnica, gdyż on liczył już lat szesnaście. Wychowany w zakładzie sióstr miłosierdzia, podobny byłem więcéj do rodziny matczynéj, jak to zwyczajnie utrzymują, że córki powinny się wrodzić w ojca, a synowie w matkę.
Kończyłem już dwunasty rok mego życia. Że zaś nie pochodziliśmy z rodziny obdarzonéj szczęściem i nigdy się nie trzymały nas pieniądze, nadto poniéważ nie wiele korzystałem z nauk z powodu mało rozwiniętych zdolności, przeto pewnego wieczora powiedział mi ojciec niespodziewanie, iż powinienem iść do terminu. Pracować! to mi niechciało pomieścić się w méj twardéj głowie; wyliczano rozmaite rzemiosła stosowne do naszego stanu, lecz żadne nie przypadło mi do smaku.
Znałem na placu Marceau dzielnego chłopca, pracującego dniowo przy mularce i umiejącego najświeższe piosnki Morainvill’a owego ludowego Berangera w naszéj okolicy, co mu też zrobiło wziętość w sąsiednich wsiach i miasteczkach. Mój brat utrzymujący oberżę bardzo uczęszczaną w Estampes mający się żenić, zaprosił go na swe zaręczyny za drużbę, z powodu jego śpiewek i wesołego humoru. Moja siostra rozpoczęła nowicyat w klasztorze gdzie była wychowaną: przewidywałem że będę opuszczony od rodzeństwa, które ukochałem. Ojciec gonił za zarobkiem po całych dniach za domem, matka ciągle zamyślona i pracująca z rezygnacyą, zamiatała, naprawiała bieliznę i modliła się.
Czułem, że jestem osamotniony w całym domu i widząc jak rzeczy coraz gorzéj idą, oświadczyłem ojcu, iż podoba mi się mularstwo. Nazajutrz gasiłem wapno na placu Mareeau.

X.
Rzemieślnik Paryzki.

Majster nazywał się Magloir Baptysta, lecz wolał aby nań wołano po pierwszem nazwisku, bo się lepiej rymowało. Był to prawdziwy typ dawnego rzemieślnika, dobry jak dziecko, które majstrem zostało. Miał chwile wesołości tak pociągające, że najzimniejszy człowiek nie mógł się jéj opierać, a humor tak ojcowski kiedy nie brakło roboty, że z nim życie lżéj upływało. Lecz były też dnie zniechęcenia i czarnego smutku, mianowicie na końcu miesiąca, kiedy przychodziło do porachunków. Kochał nas wszystkich zarówno, i obchodził się z nami jak z towarzyszami, czy to z małymi czy ze starszymi.
Czeladź pracująca przez cały dzień, schylona nad swoją robotą, miała zwyczaj nagradzać sobie igraszkami w czasie wieczerzy, a ja byłem zwykle ofiarą ich pustoty: kułak z jednéj strony, szczutki w nos z drugiéj tylko mnie spotykały. Nie obeszło się też bez nauki boksowania na sposób francuzki, lub fechtunku w palcaty. Posyłki w czasie śniadania, dla przyniesienia każdemu według jego gustu coś do pożywienia, były moim obowiązkiem, który bez szemrania spełniać musiałem. Przynosiłem też jednym salceson, drugim ozory wędzone, inni woleli śledzie po dwa su, często jednak że odbierałem szturchańce, co mnie wszakże nie zniechęcało, bo utrzymujący naprzeciwko garkuchnię, zawsze mnie jakim przysmakiem wynagradzał. W ogóle szturchany, pieszczony, bity i chwalony stosownie do okoliczności, pędziłem życie dosyć znośnie. Majster był człowiekiem sumiennym, i każdy znał go z téj strony. Z czasem widząc iż brałem się szczerze do wyuczenia mego rzemiosła, przywiązał się do mnie i nie szczędził swoich rad, które na dobre mi wyszły. Po sześciu miesiącach zarabiałem już na swe wyżywienie, w rok miałem dziesięć franków na miesiąc i buty! co za radość dla mnie.
Podczas wesela mego brata byłem drużbą, od stóp do głowy w nowe suknie ustrojony. Jakże moja biedna matka serdecznie mnie ściskała, patrząc mi w oczy — o ta święta kobieta przeczuwała swój koniec życia i że już może ostatni raz składa pocałunek na mych ogorzałych licach. Jakoż wesele odbyło się we Wrześniu, a w Styczniu żałoba zastąpiła godowe szaty, matka poszła nam na inny lepszy świat, o którym tyle marzyła.
Bezwątpienia serce mi z żalu pękało, lecz łza nie pociekła z oczów, które zwróciłem w niebo, abym tam jeszcze raz ujrzał moją matkę. Nie zobaczyłem jéj, lecz przeczuwałem, śród szarych obłoków widnokrąg otaczających, a trzymany za rękę przez moją siostrę zakonnicę, która mnie przez cały czas tego smutnego obrzędu nie odstępowała. Ona pojmowała mą wewnętrzną boleść i starała się pocieszyć tem, że umarli są od nas szczęśliwsi. Kiedy już ostatnią bryłę ziemi rzucono na grób matki, uciekłem do majstra, gdzie w małéj izdebce miałem swe schronienie. Chciano mnie ztamtąd wyciągnąć, lecz daremnie, a swego krewnego usiłującego gwałtem mię wyprowadzić, ugryzłem w rękę. Płakałem cały tydzień. Jednego poranku wszedł do méj izdebki majster i objąwszy w swe spracowane ręce moją głowę, ucałował w czoło, a potem rzekł spokojnie: chłopcze bądź mężczyzną! Ten pocałunek i owe proste wyrazy więcéj na mnie wrażenia zrobiły, niż wszelkie perswazye, wstałem więc i zeszedłem na dół do pracy.
Nastąpił czas bardzo ciężki dla furmanów, pobudowano koleje żelazne, a te zrobiły niepodobną konkurencyę dla trudniących się przewozem towarów. Biedne fornalki mojego ojca powoli zniszczały. Majster podwoił mi zarobek, chociaż o to ust nie otworzyłem, tym sposobem mogłem przyjść ojcu w pomoc.
— Nie ustaj w pracy, a za dwa lata wyszlę cię do Paryża, do jednego przedsiębiorcy, u którego niegdyś pracowałem; ten wskaże ci dalszą drogę do karyery mój chłopcze, bądź spokojnym, ujrzysz świat, o tak ujrzysz go! — mówił do mnie poczciwy majster, zakończywszy jakąś strofką, bo on miał zawsze w pogotowiu śpiewkę, stosowną do każdéj okoliczności.
Z każdym dniem zatrudnienie mojego ojca coraz się zmniejszało, on też tracił dawniejszą energią. Często widywano go na wzgórku siedzącego, i wygrażającego pięścią przesuwającym się na kolei pociągom. Półtora roku minęło w takiéj agonii. Przeciwnie oberża w Estampes szła pomyślnie mojemu bratu. Nareszcie przyjechał on pewnego dnia do ojca, sprzedał resztę koni i zaprzęgów, wziął ojca jedną ręką, a w drugą worek z zebranemi pieniędzmi; zanim zaś wsiadł do bryczki, rozdzielił summę na trzy części, jednę przeznaczył dla klasztoru gdzie przebywała siostra, drugą dla ojca, trzecią oddał mnie, chowając resztę z workiem do kieszeni, który nie był zbyt ciężkim. Następnie uściskał mnie serdecznie, wsiadł na kozioł i pognał do domu.
Teraz ujrzałem się zupełnie sam, osierocony. Majster zrozumiał mą boleść i rzekł do mnie:
— Mój chłopcze, musisz jechać, Chartres dla ciebie jest złowrogie.
I napisał jak mógł najpiękniéj: „do pana Vorimore, przedsiębiorcy robot mularskich, ulica Ś-go Antoniego, Nr. 40 w Paryżu.”
Był to list rekomendacyjny. Majster zaprowadził mnie na stacyą kolei żelaznej; z nadchodzącą nocą stanąłem w Paryżu. — Pojmujesz pan, że bardzo rano starałem się być u pana Vorimore, chociaż idąc do niego niesłychany ruch paryzki przeszkadzał mi w drodze. Szczególniéj zamiataczki ulic zadziwiały mnie swoją podartą odzieżą i słomianemi kapeluszami. Cała owa ludność zgarniała błoto, gęgając jak stado gęsi rano zbudzone, zresztą były one bardzo uprzejme, gdyż którąkolwiek ośmieliłem się zapytać o drogę, każda mi odpowiadała: — Ach! nieboże, ulica Ś-go Antoniego, przecież na niej jesteś, idź prosto ze dwie godziny, a staniesz u celu.
Iść to mnie nie zastraszało; szedłem więc jak najprościéj i jak mogłem najśpieszniéj, lecz na każdym rogu ulicy, szeregi obładowanych wozów przecinały mi drogę. Byłbym prędzéj trzy mile uszedł po naszych równinach, jak dwieście kroków w tym galimatyasie i owem mijaniu się nieustannem. I czy tylko stanę na czas, ciągle myślałem.
Nareszcie przybyłem o dziewiątej godzinie; pan Vorimore właśnie kończył się golić. Złożyłem mój szacowny list na ręce panny ładnie ubranéj, która pobiegła na schody jakby jaka rozpieszczona kotka. Powróciła wkrótce, zapraszając z pięknym ukłonem abym chwilkę na jéj pana poczekał. Zaledwie mnie dziewczyna wprowadziła do wielkiego pokoju, ustrojonego w aksamity, jakiego nigdzie nie widziałem, oprócz u żony naszego prefekta, kiedy pojawił się słuszny i piękny mężczyzna, z pysznemi faworytami, i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy.
— To wy nazywacie się Piotr Brunier?
Będąc pod wpływem wejrzenia p. Vorimore zadrżałem, lecz zdobyłem się przecie na odwagę i odpowiedziałem:
— Na wasze usługi, mój dobry panie.
— Zostałeś mi polecony przez tę nieroztropną głowę — pana Magloire?
Na to wyrażenie radbym się był schować w mysią jamę. Zakłopotanie moje zabawiało dobrego przedsiębiorcę; zadowolony ze swéj szlachetnéj po stawy, odezwał się jowialnie, co mnie też bardzo ujęło:
— Głowa jak głowa ale zacne serce! prawdziwa perła rzemieślnika i za to go też kocham. No wieleż zarabiałeś w Chartres?
— Stósownie do pory roku panie, i stosownie do obfitości roboty.
— Tak jak wszędzie! och ciężkie są czasy! lecz średnio jaką miałeś zapłatę.
— Cztery franki w dobrym czasie i to już przy końcu.
— Do licha, sumka okrągła, a tu materyał drożeje! Lecz nareszcie spróbujemy. Ta nieroztropna głowa p. Magloir, przedstawia was jako cenną perłę, trzeba się jednak mieć na baczności. — Wyborowe perły są teraz rzadkością i od was zależy abyśmy obadwa byli z siebie zadowoleni. Nie czekając długo dam ci zaraz robotę, o dwa kroki ztąd na bulwarach buduję kawiarnią o stu bilardach.
Obrócił się ku drzwiom i dał znak, abym poszedł za nim.
Przybywszy na miejsce, ujrzałem istną wieżę Babel. Na placu kamieniarze piłowali olbrzymie płyty kamienne na tak cienkie jak deska plastry, z taką szybkością i dokładnością, o jakiéj nie miałem wyobrażenia. Tłum pracowników uwijał się, biegał, wracał, krzyczał, pytał i odpowiadał. Potężne machiny dźwigały ogromne ciężary jak piórka do wysokości piątego piętra. Cały ten mały świat zdawał się być ożywiony jedną siłą, pchany jakby je dną wielką machinę stanowił. Za nadejściem pryncypała, szmer tego ula ustał natychmiast; podmajstrzy podnieśli ręce do czapek jakby na wojskowym przeglądzie.
— Saturnin! zawołał p. Vorimore, zrobiwszy ze swoich rąk tubę. Wysoki i barczysty mężczyzna z herkulesowemi ramionami, przybiegł na to wezwanie.
— Jesteś Saturninie. Polecam ci tego chłopca, będziesz czuwał nad nim. Przybywa on z Chartres z pismem od p. Magloire. Prawda wszakże znasz p. Magloire? tem więcéj trzeba dać zarobek dla jego protegowanego. Zrozumiałeś mnie mój przyjacielu, Saturnin będzie miał staranie o tobie. Powiedziawszy to, władca tych miejsc, pożegnał mnie szlachetnem podaniem ręki.

XI.
Praca i Zniechęcenie.

Pobyt w téj wielkiéj pracowni był dla mnie zbawiennym. Saturnin z którym w początkach nie bardzo sympatyzowałem, nie był wcale dzikim człowiekiem. Znalazł on zawsze dla mnie przychylne słówko, z powodu dawnego swego towarzysza pracy, młodości i zabaw. W owym czasie Magloire rej wodził między czeladzią. Zwolna znalazłem się jakby w pośród rodziny, doznając serdeczności od towarzyszy w krótkich chwilach wolnych od roboty. Podczas śniadania przyjmowano mnie z wesołą twarzą i braterskim uściskiem dłoni, potem obiecywano mi różne niespodzianki, i cuda w następną niedzielę; tą pokrzepiony nadzieją, znowu odzyskałem energią, stałem się pracowitym, policzki moje na nowo zakwitły. Uczułem, iż nie nadaremnie skończyłem lat dwadzieścia, że zostałem człowiekiem śród tych natur wylanych dla koleżeńskiej miłości.
Saturnin zaczął mnie nazywać gapiątkiem, z powodu mego podziwu nad pracującemi machinami; lecz kiedy raz mi to wytłumaczył obznajmiając praktycznie, kiedy to jednym rzutem oka pojmowałem, wtedy ogłosił mnie artystą.
— Cożeś zrobił z przybyszem? zapytał podmajstrzego pan Vorimore w dzień płacenia robotników.
— Pozwalam mu samodzielnie pracować, to jest dostateczne, odpowiedział Saturnin, klepiąc mnie przychylnie po ramieniu.
— Dalejże więc, wszystko jest cudownem w tym kraju pasztetów, zakończył p. Vorimore, a powiedziawszy to obliznął się, jak miał we zwyczaju.
— A więc trzeba pokazać Paryż temu parafianinowi!
— Właśnie to jutro zrobić zamierzyłem.
— Wiesz Saturninie, że szczególniéj na ulicy trzeba się mieć na ostrożności, gdyż tam napotykają się często przepaście dla nowicyuszów.
Wyrazy te rzekł pan Vorimore, powtórnie usta ściągnąwszy, co miał zwyczaj robić, ilekroć jaki dwójznacznik powiedział, którego przecież niezrozumiałem. Saturnin wytłumaczył mi to wieczorem, wziąwszy mnie pod rękę, kiedyśmy obaj wyszli na bulwary. Lecz przewidywanie przedsiębiorcy nie sprawdziło się, bo byłem obojętnym na spotykane pokusy.
Turkot jadących powozów, cisnące się tłumy ludzi przy wejściu do teatrów, przechodzące kobiety śmiejąc się i głośno rozprawiając, krzyki jadących, wszystko mnie odurzało, zdawało się dziwnem, nadprzyrodzonem. Magazyny błyszczały kosztownościami, które na całéj połaci paliły mi oczy, materye nagromadzone w sklepach piętrzyły się umiejętnie udrapowane za szklanemi wystawami.
Milczałem bo mnie wszystko utrudzało. Napróżno mój poczciwy Saturnin zapytywał o moje wrażenia, za odpowiedź miałem tylko usta rozwarte i oczy wytrzeszczone. Nagły zgiełk przyśpieszył nasze kroki. Na rogu ulicy przy drzwiach wekslarza stała gromada ludzi co chwila powiększająca się ciekawemi, których nigdy nie braknie w Paryżu. Dwóch jegomości w trójgraniastych kapeluszach z pałaszami przy boku, szturchali jakiegoś biedaka, który szamocząc się usiłował ujść z rąk atakujących go ajentów policyjnych.
— Przytrzymajcie go! krzyczeli przestraszeni mieszczanie.
— Dobrze, lecz usuńcie się abyśmy go wyprowadzili, odparli ajenci.
Saturnin objaśnił mi obowiązki czuwających nad bezpieczeństwem publicznem. Sierżanci miejscy musieli użyć siły pięści i kolan aby zwalczyć opór im stawiany, tłum coraz bardziéj się tłoczył, człowiek złapany coraz więcéj bladł i siły tracił, pod naciskiem gminu, nareszcie upadł zemdlony.
— Ach podły tchórz! krzyczały oburzone kobiety.
— Lecz o cóż tyle gniewu i oburzenia ten tłum okazuje? ośmieliłem się zapytać człowieka przy mnie stojącego.
— O co? powinni go bez sądu powiesić! rozbił szybę i ukradł garść dukatów, szczęściem schwycono go na gorącym uczynku.
Jeden z ajentów przewiesił złodzieja jak worek przez plecy. Widziałem głowę biedaka rozczochraną i wiszącą za ramieniem silnego i barczystego policyanta. Oczy były zamknięte, a język nabrzmiały z ust mu wychodził; ach straszny to był widok!
— Idźmy ztąd! rzekłem do mojego towarzysza, a uszedłszy kilka kroków, zapytałem:
— I cóż zrobią z tym nieszczęśliwym?
— Rzecz bardzo prosta; naprzód wsadzą go na noc do kozy, na następną zaś sesyą stanie przed sądem przysięgłych. Za kradzież gwałtem dokonaną i to w domu zamieszkanym, trzeba odpokutować dziesięcią latami na galerach, albo w kazamatach. Jest to mała przejażdżka dla przyjemności do Kajenny.
Ze śmiechem mówił Saturnin, a mnie ogarnął strach paniczny. Przez cztery lata walczyłem ze złemi pokusami: dla ich uniknienia, rzuciłem się szalenie do pracy, szukając w niéj jedynego zbawienia, i to co sobie przyrzekłem, święcie spełniałem. Lecz stałem się ponurym i mało przestającym z memi towarzyszami, którzy tak serdecznie ze mną się obchodzili. Nowo przybyli znaleźli mnie sztywnym, a dawniejsi nazwali mrukiem. Byłem chory, a choroba moja znajdowała swe siedlisko w mózgu, powoli przeszła ona do nerwów.
Z naszych stron smutne dochodziły mnie wieści. Mój ojciec umarł w końcu jesieni. Bezczynność poprowadziła go do pijaństwa, jak to się zwykle dzieje na wsi. Co do mnie, usilną pracą zyskałem względny spokój ducha, ową ciszę wyrezenowaną. Nadto muszę wyznać, że jak wszyscy przez los wydziedziczeni, byłem chciwy przyjemności świata, łakomy na zbytek, który biedni ludzie widzą, lecz go nie używają. Zabawy za rogatkami, łatwe miłostki na balach publicznych, tylko mnie zagłuszały; podniosłem się trzeźwiejszym na umyśle po kilku wybrykach, których uniknąć nie mogłem; jednakże uczułem ranę w sercu i jakby skazę na sumieniu. Oburzyłem się na mój stan duszy, cierpiałem, a niekiedy siły mnie opuszczały. Pan Vorimore kilku słowami starał się mnie zachęcić, dodać odwagi, ale z czasem zapomniał, on miał swoje interesa. Widując mnie zamyślonego w bezczynności pod balkonem, do którego przyrządzałem konsole, mruczał: „próżniak!”
W końcu zniechęcenie ogarnęło mnie zupełne; czułem że stan umysłu wpływa na moje ciało, miałem gwałtowne napady nerwowe, bez żadnej widocznéj przyczyny. Cały miesiąc nie mogłem iść do roboty; pomagając mi doktór, aptekarz i dozorczyni chorych, wyczerpali moje fundusze. Jednéj nocy, znękany, gdy rozmyślałem jakim sposobem wyjść z trudnego położenia, nasza portierka zapukała do drzwi Wiedziała dobrze o moich kłopotach, rzekła więc bez ogródki:
— Panie Piotrze czy chcesz zarobić przez jednę noc tyle, ilebyś nie zapracował przez cały miesiąc?
— Zapewne, lecz co trzeba zrobić?
— Nie wiem. Dwie godziny pracy waszego rzemiosła. Przyjaciel mojego nieboszczyka męża, wiedząc kłopotliwy wasz stan, polecił mi zrobić wam jednę propozycyą. Worek gipsu, młotek i kielnię, dwie godziny czasu do zamurowania dziury, nie żądają więcej, a na wychodnem ofiarują pięć luidorów.
— Pięć luidorów! jesteście tego pewni? sto franków!
Zebrałem moje siły i uczułem iż jestem tak mocny, że mógłbym udźwignąć wóz z kamieniami.
Dwóch ludzi i kareta czekali na dole. Poszedłem. Pędzono ze mną w rozmaitych kierunkach, zachowawszy pierwéj wszelkie ostrożności, abym nie wiedział na którą ulicę mnie wiozą. Spodziewałem się przecież, iż w końcu coś zobaczę. Zaprowadzono mnie śród ciemności do muru i kazano wybić w ścianie framugę. Spełniłem ten rozkaz. Wwydrążenie włożyli jakiś przedmiot, którego me widziałem, potem głos rozkazujący zawołał:
— Zamuruj otwór. — Wykonałem polecenie bez oporu.
Io ukończeniu roboty, jeden z tych co mnie przyprowadzili, napełnił trzy szklanki i trąciwszy się o moją, rzekł:
— O to wasza nagroda i rzucił mi na stół pięć luidorów, teraz wypijmy szklankę wina i bądź zdrów.
Byłem jeszcze posłuszny, reszty co się ze mną stało nie wiem, bo nazajutrz znaleziono mnie na wybrzeżu. Musiałem wezwać pomocy odźwiernéj, aby wejść na górę do mojéj izdebki i tam zaledwie położyłem się na tapczanie, okropne widziadła zamąciły mój umysł. Czułem rozstrojenie ogarniające mnie całego, siły ustały, nie mogłem wstać o własnéj mocy. Podniosłem się wszakże, jakby podniesiony siłą jakiéjś sprężyny, ubrałem naprędce, lecz wyszedłszy na schody, doznałem nieprzezwyciężonego zawrotu głowy i wznak upadłem.
Znaleziono mnie o trzy piętra poniżéj leżącego jeż zmysłów. Odźwierna pobiegła do fabryki, powiedzieć Saturninowi co się ze mną stało. Wiedząc w jak przykrem znajduję się położeniu, pobiegł on do p. Vorimore.
— Piotr Brunier, spadł w okropny sposób, powiedział poczciwy kolega.
— Oh! biedny chłopiec....
— Przychodzę dobry nasz panie zapytać się, co wypada teraz robić?
— Czy on nie ma swego lekarza?
— Miał go dotychczas, lecz od chwili kiedy mu brakło zarobku.....
— Tak, on się zaniedbywał w ostatnich czasach ten Brunier....
— Doznawał on jakichś cierpień wewnętrznych, i dla tego nie chcielibyśmy oddać go do szpitala.

XII.
Spotkanie w Szpitalu.

— Mój przyjacielu odrzekł p. Vorimore, nie mogę zataić tego że was zaślepiają, przesądy. Przezorność naszéj administracyi starała się wszystko przewidzieć w teraźniejszych szpitalach. Najpierwsi lekarze z akademii są na usługi najbiedniejszych, lekarstwa przyrządzane pod nadzorem uczonych farmaceutów, dawane bywają w najlepszych gatunkach i najstaranniej; siostry miłosierdzia są uprzejme i czujni posługacze. Nadto materace z czystéj wełny, a kołdry dają z wybornego płótna. Jakże chcesz ażeby Brunier miał to wszystko w swojéj nędznéj izdebce, jak jego stan wymaga? Oględność i ludzkość doradzają przez moje usta, a obowiązek ci nakazuje bezwarunkowo, umieścić twego kolegę w szpitalu.
Saturnin gniótł i obracał swoją czapkę w rękach i nic nie odpowiedziawszy wyszedł.
— Nie zapominaj czuwać nad robotnikami, wołał p. Vorimore odprowadzając do drzwi Saturnina, gdyż czeladź próżnuje w nieobecności podmajstrzego.
Nie słuchał tych uwag pryncypała, lecz poleciał wyszukać lektyki. Kiedy Saturnin nadszedł, zacząłem przychodzić do przytomności. Poznajesz, mnie zapytał się — spojrzałem nań z wdzięcznością, jak bym chciał powiedzieć: tak. Zaczął on ostrożnie wsuwać ręce pod moje plecy i boki, aby tym sposobem utrzymać mnie w pozycyi siedzącéj.
— Czy nie robię ci bólu? zapytał znowu Saturnin.
Miałem już tyle siły, żem mu odpowiedział wyraźnie: nie.
Lewą ręką podniósł moje nogi i rzekł: nie czujesz w téj części ciała jakiego cierpienia? Dałem znak głową przeczący.
— Dzięki Bogu nie masz nic złamanego, odwagi!
Tym sposobem z największą przezornością, przeniósł mnie na dół do sieni, zatrzymując się na każdym schodzie, aby uniknąć szturchnięcia i pytał łagodnie:
— Zatrzymam się dłużéj, jeżeli za prędko cię niosę.....
Podziękowałem mu półuśmiechem.
Skoro byliśmy na dole, oczekujący w sieni lektykarze przystąpili wtenczas i chcieli mnie wsadzić do lektyki, ale Saturnin zawołał:
— Nie śpieszcie się, powoli, powoli, to już moja sprawa, nie dozwolę go dotknąć...
Ujrzawszy mnie wygodnie położonego w lektyce, poklepał w ramię tragarzy i rzekł do nich:
— Teraz daléj w drogę! z powrotom znajdzie się butelka wina tam na rogu u kupca, lecz trzeba iść krok za krokiem zwolna po trotoarach aby unikać jadących.
Podróż trwała dosyć długo, a dłużéj jeszcze formalności w przyjęciu mnie do szpitala. Saturnin biegał wszędzie, wszystko przewidział, przyśpieszył. Inna lektyka czekała przy bramie, ale on ją uprzedzili drzwidla mnie sięotwarły, gdy drugi chory musiał czekać. Nareszcie staraniem mojego opiekuna, w poł godziny zająłem miejsce pod Nr. 33, obok wolnego jeszcze łóżka. W kilka minut potem, przyniesiono chorego, którego zostawiliśmy przy bramie, a siostra miłosierdzia wskazała łóżko obok mnie Nr. 34, dostałem więc sąsiada. Łagodne powietrze téj sali obok panującej cichości, dobroczynnie na mnie podziałało. Posługacz dał mi szklankę gorącego wina, którą wypiłem, a jakkolwiek każdy członek miałem zbolały, w ogóle daleko lepiéj się uczułem.
Nie wiem zkąd mi przyszła chęć przejrzenia się w lusterku znajdującem się w moich spodniach, leżących na stołku, po które z łatwością sięgnąć mogłem. Przeraziłem się ujrzawszy twarz moją; ajakkolwiek powiadają że do wszystkiego można się przyzwyczaić, to mnie nie podobna było patrzyć bez zadrżenia na me oblicze i ciało, istny szkielet wyobrażające. W przyszłości jeżeli żyć mogłem, nie pozostawało mi nic innego jak przedstawiać na jarmarkach człowieka przezroczystego, jakiego widziałem w Batignolles, lecz daleko ciekawszego w tym rodzaju. Kiedy pojono mnie gorzkiemi lekarstwami, wtenczas ogrzewano mego sąsiada ciepłemi okryciami. Patrząc na tę operacyą, dostałem nagle straszliwego obłędu, gdyż to nie jego ale mnie rozbierano. Ten sam wiek, ten kolor włosów i brody, nareszcie taż sama cera ciała co moja, zgoła wszystko czyniło go podobnem do mnie, jak byśmy byli bliźniętami; ha to mi zmysły pomięszało! byłem omamiony; porwałem więc znowu lusterko aby się przekonać o moim błędzie.
Ale nie, leżałem w mojem łóżku, a tamtemu przygotowywano inne. Przedstawialiśmy więc obadwa szczególny fenomen podobieństwa.
Nareszcie położyli w łóżko mego sobowtora a wtedy ujrzałem z wielką moją radością, że on był niższy odemnie o jakie kilka milimetrów; odzyskałem przeto moją osobistość, odetchnąłem swobodniéj. Czując, iż zwolna wracają me siły, przebaczyłem straszne podobieństwo do mnie mojemu sąsiadowi, co więcej nawet, zacząłem się nim interesować.
W téj chwili nadszedł lekarz miejscowy, ale nie ten który mnie opatrywał, lecz inny, który zdawał się być niezadowolony, że go pozbawiają odpoczynku. Pomacał więc puls mego sąsiada i zrobiwszy gest znaczący, zażądał obejrzeć język chorego, który z ciężkością pacyent z ust mógł wysunąć.
— Jakim sposobem i jak dawno przybył ten chory do szpitala? zapytał lekarz infirmerki.
— W téj chwili. Tragarze opowiedzieli nam, że on upadł na środku ulicy i gdy nie było blizko apteki, przechodzący urzędnicy miejscy najęli lektykę, a następnie kazali go tu odnieść.
Lekarz podniósł choremu powieki, słuchał oddechu położywszy głowę na jego piersiach i nareszcie rzekł:
— Napad cholery: obawiam się żeby ten człowiek nie był przyniesiony za późno. Biegnę do laboratoryum; spiesznie przygotujcie wody gorącéj i flanele do rozcierania.
Lekarz wrócił prawie natychmiast. Zęby chory miał tak zacięte, że z wielką trudnością wlano mu do ust napój przyniesiony.
— Naczelni lekarze na nieszczęście dopiero jutro przybędą, a ten biedak może nam do jutra jakiego figla wypłatać.
Żadne słowo wymówione przez lekarza, żaden jego giest nie uszły mój uwagi. Wydobył on chronometr sekundowy i rzekł stanowczo:
— Jeżeli za pięć minut nie otworzy oczów, to ten człowiek umrze.
Mimo oswojenia się z nieustannym widokiem umierających, wyrazy te wymówione, zrobiły żywe wrażenie na służbie szpitalnéj. Upływały minuty, a chociaż mnie nic nie interesował wyrok wydany na sąsiada, jednak strach mnie ogarniał. Już dobiegła prawie ostatnia sekunda naznaczona przez lekarza, kiedy pacyent poruszył głową. Nagle, jakby zrozumiał że każda chwila o jego losie decyduje, przez wytężenie niezwykłe, mocą swéj woli. Nr. 34 otworzył oczy, a jego źrenice okazały się okrągłe, żółtawe, przerażające.
— Pić! czuję tu ogień, tu, tu, wymówił z ciężkością po sylabie.
Podano mu napój przysposobiony: połknął go jednym łykiem.
— Teraz, niech się dzieje wola Boża! wyrzekł lekarz odchodząc, jeżeli żołądek się opróżni, to jeszcze jest nadzieja.
Następnie polecił siostrze miłosierdzia, która klęczała przy łóżku, aby miano oko na chorego, ażeby dawała mu pić, ile razy tego zażąda i zawsze ten sam napój, którego receptę na kolanie nagryzmolił.
— Nadewszystko jeżeli będzie mógł zasnąć, dodał odchodzący lekarz, niech śpi moja siostro, gdyż sen więcéj dobrego robi, niż w wielu wypadkach zebrany w komplecie fakultet lekarski.
Noc w zimie szybko zapada, a mieliśmy wtedy ostatnie dnie Grudnia. Posługacze zapalili kinkiety. Szarytka usiadła przy nogach łóżka, sąsiad mój charczał. Zawołał pić i podano mu napój. Około ósméj godziny, okazało się polepszenie w stanie zdrowia mojego sąsiada. Jego twarz skurczona i skrzywiona przybrała wyraz spokojniejszy, ręce lekko wyciągnął na kołdrze, był to sen pożądany. Szarytka mówiła różaniec, siedząc nieruchomiéj Czas leniwo uchodził, godziny zdawały się dla mnie wiekami, również potrzebowałem wypoczynku. Potłuczenie moje tego dnia, wytężenie umysłu z powodu mojego sąsiada, wszystko kleiło mi powieki, pomimo ciekawości, którą we mnie podniecił numer trzydziesty czwarty.
Nagły krzyk obudził mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, lecz musiało być późno w nocy, bo dobra siostra miłosierdzia opuściła swe miejsce, a w sali panowało głuche milczenie. Numer 34 usiadł na łóżku i macał na około siebie, jęcząc mówił przerywanie: moje papiery! moje papiery! Wysilenie to szybko wyczerpało jego siły, milczał więc przez kilka chwil, potem znowu z jękiem powtarzał: moje papiery! moje papiery, — zabrali je przy wejściu tutaj, pić.... och pić....
Miałem jeszcze tyle mocy, żem się zwlekł z łóżka i podał mu kubek z napojem. Spojrzał na mnie wzrokiem osłupiałym i rzekł: dziękuję! Połknąwszy lekarstwo upadł na łóżko. Siedziałem na podłodze, a moje ucho prawie dotykało ust umierającego, słaby oddech twarz mą owiewał. Będąc w takiem położeniu, słyszałem jak nieustannie szeptał rozpaczliwie: — moje papiery! och! oni mi je oddadzą.... Język mu kołczał, lecz on powtarzał: oni powinni mi je oddać! oni muszą je oddać! Potem śród dławienia śmiertelnego wyrzekł: czterdzieści tysięcy franków!

XIII.
W którym żywi zajmują miejsce umarłych.

Napełniłem znowu kubek i podałem sąsiadowi, odepchnął go ze wstrętem, a usiadłszy silnie na łóżku z rozpaczliwym wysiłkiem powtórzył: Czterdzieści tysięcy franków! Nagle spostrzegłem, jak wzrokiem obłąkanym toczył w około siebie, niby człowiek śledzący swego niewidzialnego wroga. Wyciągnął ręce i rzekł do siebie, jakby ostatnie pożegnanie:
— Suryperze, wszystko się skończyło!...
Kiedy te wyrazy straszliwe wydarły się z jego piersi, wtedy jak niezwykły ciężar upadł na pościel. W istocie wszystko się dlań skończyło, mój sąsiad oddał ducha, straszny dreszcz przejął moje ciało.
Jeżeli podobnie jak on mam umrzeć, pomyślałem, bez uściśnienia przyjaznéj ręki! ach to okropnie....
Drżałem szczękając zębami. Wspierając się na rękach, doszedłem do mego łóżka o dwa kroki oddalonego. Osłabienie ciała nadało memu umysłowi pewne jasnowidzenie; wszelka żywotność jaka mi jeszcze pozostała, zbiegła wtedy do mózgu. Byłem rozgorączkowany, lecz w gorączce téj miałem zupełną świadomość siebie i rzeczy mnie otaczających. Zbierając w pamięci wszystko co tej nocy widziałem i co słyszałem, rzekłem do siebie:
— Więc on nazywa się Surypere i wymieniałem ten wyraz po sylabie: Su-ry-pere, aby mi lepiej utkwił w pamięci. Mówił o 40 tysiącach franków a jego ostatni wykrzyk, stanowiło dopominanie się o zwrot papierów doń należących. Zatem papiery udowadniały właściciela téj summy.
Papiery te złożone są bez wątpienia u pisarza. W sali gdzie składają chorych, gdzie leży tyle cierpiących obojętnych, bezprzytomnych, nie ma osobistych nazwisk, tu leżą tylko indywidua oznaczone numerami; ja się nazywałem Nr. 33 i nic więcéj. Gdybym naprzykład został numerem 34, co wypada zrobić abym doszedł do tego rezultatu? Bardzo mało, to jest: przenieść trupa na moje miejsce, a zająć jego łóżko. Tu mnie znajdą jutro umarłego, a ja odrodzę się pod nazwiskiem Surypera, bez zrządzenia komukolwiek szkody.
W ten sposób przebiegając myślą wszystkie te okolicznością podsłuchiwałem czy który z chorych nie obudził się, śledziłem nie spokojnie coraz bardziéj przygasające światło lampy. Już kawał nocy upłynęło. Oczekiwałem uderzenia godziny na wieżowym zegarze, aby powziąć stanowczy zamiar; ale każda minuta stawała się wiekiem, moja gorączka wzrastała, a z nią moje postanowienie. Nakoniec młotek cztery razy w dzwon uderzył, wybiła czwarta godzina. Spuściłem jednę nogę z łóżka, potem drugą i pozostałem w téj postawie nieruchoméj, niezdecydowany jak świętokradca.
Powstałem wreszcie odważnie, głos mego sumienia z palącą mnie żądzą, toczyły straszniejszą walkę, niż sam czyn zbrodniczy. Przyczołgałem się do łóżka mego sąsiada, jego ręka wisiała spuszczona ku podłodze, uchwyciłem ją i starałem się nakierować jego ciało w moją stronę; ręka była już zimna, lodowata! Głowa trupa zesunęła się z poduszek i ku mnie się nachyliła, kiwając się ironicznie. Posuwałem ku sobie to biedne ciało nieznacznie, powoli obie ręce sterczały naprzód, a jego głowa zawisła na mojem ramieniu. Cofałem się ciągle klęczący, zmierzając ku mojemu posłaniu; nogi nieszczęśliwego wlekłem po woskowanéj posadzce, zżółkłe, wycieńczone. Trzeba było skończyć zaczętą pracę, porwałem więc trupa za ramiona, podniosłem do góry ten straszny ciężar i położyłem na mojem łóżku, przykrywszy go kołdrą. Och myślałem że mi zabraknie odwagi! To nic, najtrudniéj przetrwać początkowe męczarnie, potem się działa bezprzytomnie. Otóż resztki nazywające się niedawno Suryperem, leżały na mojem miejscu, zająłem więc jego łóżko.
Czy pojmujecie? co to jest wsunąć się na posłanie, wilgotne, nasycone śmiertelnemi miazmami i myśleć: głowa trupa leżała dopiero na tych poduszkach na których mam swoją położyć; czułem pod sobą formę ciała nieboszczyka przezeń na pościeli wytłoczoną. Oto straszne położenie, które tylko czuć ale opowiedzieć się nie da, a kiedy jutrzenka zaświtała w oknach, przysięgam iż powitałem ją modlitwą z głębi serca pochodzącą.
Lord Trelauney pierwszy raz poruszył się na swem krześle, od początku opowiadania tych wypadków zaszłych w życiu Surypera, a jego inteligentne usta nie mogły powstrzymać lekkiego uśmiechu. Piotr dostrzegł giest lorda i przestał mówić.
— Ciągnij swą opowieść, rzekł spokojnie młodzieniec, niecierpliwię się, bobym rad ujrzeć cię jak najprędzéj opuszczającego szpital.
Piotr więc tak daléj mówił:
— Ja również pragnąłem jak najspieszniéj wyjść z tamtąd. Bez zaprzeczenia profanacye okupują się strasznemi i długiemi męczarniami, a miałem jeszcze wiele do przebycia. Naprzód z rana następowała wizyta doktora, ale ta nietrwała zbyt długo, dosyć wszakże aby mnie nabawiła strachu, który zlodowacił moje ciało od stóp do głowy. Oznajmiono śmierć Nr. 33 i zanotowano daleko prędzéj niż potrzebowałem na opowiedzenie panu o téj formalności. Najbardziéj straszyła mnie ta myśl, że dwaj miejscowi lekarze, którzy wprawdzie więcéj na rodzaj choroby niż na nasze osoby zwracali uwagi, mogli dostrzedz przestawienie umarłego. Na szczęście przyszli na wizytę dwaj inni lekarze; nadto cierpienia mają swoje prawa równoważące zmarłych, to też trupa od trupa nie łatwo jest rozpoznać. Panowie doktorzy szybko się załatwili z numeram 33 i 34. Mieli oni w głębi sali oddzielne schody, które zmieniały porządek numerów, tak że pierwszy stał się dla nich drugim. Wycierpiałem niemało, nim lekarze salę opuścili.
Znużenie i wewnętrzna walka uczuć mną wstrząsających podczas ostatniej nocy, zupełnie wyczerpały moje siły; zalecono mi spoczynek i środki wzmacniające; zyskałem szklankę wina prawdziwego bordeaux, które uśmierzyło febryczne napady, zwracając moje myśli do życia rzeczywistego.
Przez rzeczywiste życie rozumiałem jak najspieszniejsze moje wyzdrowienie, a potem przywłaszczenie sobie tytułu do pieniędzy mojego sąsiada nieboszczyka Surypera; posiadanie tytułu dawało pieniądze. Zyskawszy majątek poprzysięgłem być uczciwym człowiekiem i po dorobieniu się pieniądze pochodzące z téj kradzieży, oddać prawdziwie ubogim, gdyż zresztą ich przywłaszczenie nie przynosiło szkody nikomu. Samolubstwo ma na swe usługi pewne formułki dowcipne, które zdają się być wybiegami honorowemi.
Ale mimo tak pięknych zamiarów, jeszcze byłem daleko od ich urzeczywistnienia. Przedewszystkiem zostawałem w stanie zupełnego wycieńczenia sił fizycznych, a chociaż nie wymagałem silnych lekarstw, wszakże długich i usilnych starań przez miesiąc, abym zupełnie odzyskał zdrowie, jak mnie lekarz o tem zapewnił.
Zostać w tém miejscu przez cały miesiąc! na samą myśl o takiéj konieczności strach mnie przejmował; był to robak który mnie niepokoił. Nadto obecność trupa na mojem miejscu leżącego, przygotowania do jego pogrzebu, także zadawały mi katusze. Kiedy więc z sali nieboszczyka usunięto, uczułem że mi ciężki kamień spadł z piersi. Ale bojaźń moja nie miała końca, bo jutro... może po jutrze, przyjdzie lekarz który mnie opatrywał. Rzeczywiście on przyszedł, lecz bynajmniéj nie dostrzegł zamiany miejsc i owszem przywiązał się do mnie otaczając wszelką troskliwością. Widział mnie raz tylko, a przytem zmiany łóżek często przytrafiają się w szpitalach, jak tylko miejsce zostanie opróżnione.
Niemniej wszakże obecność lekarzy była mi nie na rękę: drżałem o to aby sobie nie przypomnieli, iż poprzednio gdzieindziéj leżałem i żeby prawda na wierzch nie wyszła. Cały miesiąc upłynął śród nieustannej obawy, pokrzepiałem się tylko nadzieją która mi sił dodawała i zwolna też do zdrowia wracałem. W czasie wizyty mojego lekarza oddychałem pełnemi piersiami, aby tenże dozwolił mi wyjść w końcu tygodnia. Od tego czasu wolno mi było przechodzić się po podwórzu. Nie uwierzycie jak miło jest zaczerpnąć świeżego po wietrzą, gdyśmy zamknięci w jednem miejscu przez dni trzydzieści. Zostawszy rekonwalescentem starałem się być użytecznym: pomagałem służbie miejscowéj, siostrom miłosierdzia w pralni, urzędnikom zdrowia w aptece. Odźwierny i ekonom oswoili się z moją postacią, widząc jak często uwijałem się po kurytarzach, na schodach i po podwórzu; należałem prawie do domowników.
Nakoniec wybiła godzina mego uwolnienia; ze wszystkich stron życzono mi zdrowia i pomyślności. Odprowadzono mnie aż do bramy, a gorliwsi chcieli przywołać dla mnie fiakra. Śród wylań życzliwości 1 żalu, z powodu mego odjazdu, nikomu nie mogło przyjść na myśl przypuszczenie o tożsamości mojéj osoby. Papiery Surypera zostały mi wydane bez najmniejszej trudności. Paliły one moje ręce, i jedyna tylko chęć myśl mą zaprzątała, to jest ujrzeć się samotnym, przekonać na własne oczy, że dowody te stanowią majątek, — fortunę i niezależność!
Nareszcie moi zapaleni przyjaciele opuścili mnie na ulicy, byłem swobodny, byłem sam, przyszłość do mnie należała!....
Wszedłem do pierwszego handlu win, który znajdował się na rogu uliczki, wydobyłem talara ofiarowanego mi gwałtem przez poczciwego Saturnina podczas niedzielnych jego odwiedzin, i zażądałem oddzielnego gabinetu, gdziebym mógł zjeść śniadanie spokojnie. Usłużono mi według żądania. Skoro chłopiec przyniósł co potrzebowałem, skinąłem aby odszedł i natychmiast zamknąłem drzwi na zasówkę. Wydostałem nareszcie ów upragniony pugilares, który na zawsze miał mi zapewnić niezależność. Zawahałem się wyjąć ołówek zamykający jego okładki, pomyślawszy, że może wyrazy umierającego Surypera były wymówione w obłędzie gorączki! — Jeżeli był pustym? albo jeżeli obejmował tylko nic nieznaczące papiery?
— Daléj..... odwagi! powiedziałem, wypiwszy szklankę wina dla dodania sobie energii, — spotkajmy się oko w oko z przeznaczeniem.
Pugilares zawierał trzy lub cztery listy z Owernii. Wuj Surypera umarł w Raufiac, gruba Teresa poszła za mąż, a Jan Ludwik wyciągnął los do wojska.

XIV.
Co się znajdowało w pugilaresie.

W odwrotnéj kieszeni na prawo mieściła się kartka z rachunkiem za robotę murarską na imię Surypera, dowiedziałem się więc o rodzaju zatrudnienia człowieka, którego przybrałem nazwisko. Ale ja jego majątku na teraz szukałem. Nowa obawa ze drżeniem ogarnęła mnie, otwierając przedział na lewo. Nic nie zdradzało obecności ważnych dokumentów, nie znalazłem żadnych śladów papierów ze stęplem urzędowym. Patent, rachunki pokwitowane, pomiary robót mających się rozpocząć. Już zacząłem rozpaczać, kiedy wysunął się nędzny i mały list z pomiędzy dwóch faktur, list niezbrudzony i świeższej daty. Podpisany był przez Renault’a, notaryusza na ulicy St. Croix-des-petits champs; w liście tym pan Suryper przedsiębiorca murarski, proszony był o przybycie do kancelaryi dla powzięcia wiadomości, o testamencie pana Bigot, jego wuja zmarłego w Condat.
Tak się kończył ów list do którego dołączono przez zbytek ostrożności, adres p. Renault. Po zapłaceniu za śniadanie, pozostało w méj kasie tylko 40 su. Kazałem przywołać fiakra i dałem mu adres notaryusza. Piękny był i uprzedzający ten pan Renault! Po wymienieniu mego nazwiska i celu przybycia powiedział:
— Panie, racz naprzód usiąść.
Na to uprzejme zaproszenie, usiadłem. Oczekiwałem, gdy tymczasem notaryusz przeglądał akta pożółkłe z zielonemi etykietami, złożone na półkach i uporządkowane od r. 1794. Kiedy skończył swój przegląd, odsunął okulary aż na czoło, aby się lepiéj mnie przypatrzyć. Mogłem mniemać że moja fizyognomia, nie bardzo korzystne na nim zrobiła wrażenie, gdyż odezwał się kiwnąwszy głową:
— W czemże panu mogę być użyteczny?
— Moje nazwisko objaśni pana o wszystkiem, a ten list i podałem mu pismo zaadresowane przez jego dependenta do Surypera. Spuścił okulary na dawne miejsce i zaczął czytać doręczone mu pismo.
— Ach bardzo dobrze panie.... zawołał: interes Surypera!
Młody wysokiego wzrostu człowiek około trzydziestu lat mający, drzwi uchyliwszy ukazał swą bladą twarz, otoczoną gęstemi faworytami.
— Mój towarzysz! wyrzekł notaryusz z pewnem znaczeniem przedstawiając głowę nowo przybyłego. Człowiek bardzo zdolny, którego wziąłem do siebie znalazłszy w izbie pewnego woźnego, lecz który zapewniam pana, zajdzie daleko w naszem delikatnem zatrudnieniu. Pierwszy pomocnik notaryusza rzekł:
— Pan przybywa jak o pełnomocnik osoby interesowanej, albo....
— Jestem sam w własnej osobie. Nazywam się Surypere.
— Ach! pan jesteś Surypere?
Miał minę zadziwionego, obracając się do notaryusza.
— Po 15 dniach daremnego oczekiwania, widząc że się spadkobierca nie zgłasza w interesie tak ważnego spadku, ośmieliłem się powziąć niektóre informacye.
— Sama mądrość! Jużem panu wspomniał, że ten człowiek ma wielką przyszłość przed sobą! — zawołał z uwielbieniem p. Renault.
Pojmujesz lordzie żem nie siedział na różach, czekałem końca, który wszakże nic strasznego mi nie zwiastował.
— Odpowiedziano mi, że p. Surypere upadł na ulicy jakby nieżywy, ze wszystkiemi oznakami otrucia i że dwaj ludzie litościwi kazali go zawieść do szpitala.
— Oto jest panie moje świadectwo z domu zdrowia dziś przez naczelnego lekarza podpisane, — odpowiedziałem blademu człowiekowi, podając pismo które wydobyłem z pugilaresu.
— Doskonale, — rzekł rzuciwszy okiem. Pan bezwątpienia pragnie odczytać kopią, którą nam nadesłał nasz kolega z Condat.
— Nic więcéj.
— Mogę panu objaśnić w kilku wyrazach stan interesu; pan Bigot właściciel winnic, umarł w swym folwarku Noires-Terres w okolicy Condat, zostawiwszy majątek oszacowany na 80 tysięcy franków. Połowę téj fortuny przyznał swej gospodyni która go w starości pielęgnowała. Wdowa.... rozumiesz pan wdowa...
— Cóż mnie ona obchodzi?
— Zapewne, jest to szczegół który pana kosztuje 40 tysięcy franków, gdyż pan jesteś jedynym prawnym spadkobiercą czcigodnego p. Bigot. Bez téj wdowy.... jakże mam się wyrazić?
Nie mogłem się powstrzymać, aby nie okazać mojej niecierpliwości.
— Tak, masz pan racyą, nazwisko nie stanowi nic w interesie.
Sens moralny jest taki, że został majątek około 80 tysięcy franków wynoszący, który oczekuje na pana w pobliżu Clairmont-Ferrand. Masz pan tylko do zaspokojenia koszta spadkowe i notaryalne.
Ukłoniłem się i zapytałem:
— Co wypada mi zrobić, proszę pana, abym otrzymał część spadku na mnie przypadającą?
— W posiadanie i używalność! mój Boże! nic, albo bardzo mało. Dostatecznem będzie nabyć bilet na stacyi z Lyonu do Clairmont; resztę drogi jedzie się w powozie.
A poszukawszy w przewodniku kolei żelaznych dodał:
— Pociąg wieczorny odchodzi o 8-ej godzinie, masz pan czas zrobić wszelkie przygotowania do podróży.
— Stokrotne podziękowanie, panie.
— Jeszcze nie, jeszcze nie, — naszym obowiązkiem udzielić panu kopię aktu, a w notaryacie nie możemy pomijać naszych obowiązków. Chciéj pan dozwolić mi kilka sekond, wkrótce powrócę.
Jakoż pomocnik notaryusza z wielkiemi faworytami zniknął znowu, ostrożnie do połowy drzwi uchylając.
— Kiedy panu powiedziałem, że ten dzielny chłopiec zajdzie daleko, to się pan teraz przekonywasz, — odezwał się p. Renault z radością ręce zacierając.
Przyświadczyłem kiwnięciem głowy. Wielki i blady drągal powróciwszy, podał mi ową sławną kopją testamentu. Udałem że ją odczytuję, lecz udzielone mi poprzednio objaśnienia, były już dla mnie dostateczne. Chciałbym w téj chwili jechać już w wagonie. Po kilku minutach użytych niby na czytanie, oddałem akt starszemu dependentowi.
— Pan jedziesz pociągiem o ósméj godzinie odchodzącym? zapytał mnie z naciskiem i pewną niecierpliwością która mnie zadziwiła.
— Tak się spodziewam, im prędzej tém lepiéj, — żegnam panów.
— Raczej powiedz pan do widzenia!
I ten nieznośny pedant, odprowadziwszy mnie aż do drzwi powtarzał: do widzenia panie Surypere!
Nie wiedziałem dla czego ten wyraz do widzenia, szczególnie brzmiał w moich uszach, lecz nie byłem w usposobieniu zatrzymać się wpół drogi, dla jakichbądź złych przeczuć. Największy sęk było to, zkąd wezmę pieniędzy na koszta podróży, aby wyjechać jak najprędzéj. Lecz w takich okolicznościach zwykle przychodzą nam na pamięć nasi starzy przyjaciele. Ja też wspomniałem sobie o moim poczciwym Saturninie. Pobiegłem do zakładu, znalazłem go tam na swojem miejscu, z zawiniętemi rękawami, czuwającego ściśle lecz po ojcowsku nad swoim wydziałem.
Zbladł z radości ujrzawszy mnie i podał spracowaną dłoń na powitanie.
— Nareszcie przybywasz, dzielny, zdrów jak za dobrych czasów, wracasz do roboty?
— Nie, dawny przyjacielu, przeciwnie odjeżdżam i dla tego znajduję się w przykrem położeniu.
— Wyjdźmy Piotrze, tam opowiesz mi wszystko.
Odpiął swój fartuch i wyprowadził mnie z pracowni. Odgadujesz pan żeśmy poszli do poblizkiéj szynkowni. Kiedy postawiono butelkę i szklanki na naszym stole, wtedy Saturnin odezwał się do mnie.
— Pomówmy teraz o co ci chodzi.
— Mam odebrać małą sukcessyą w Owernii!...
— Do kroćset! zawołał Saturnin patrząc na mnie z ukosa.
— Pozwól mi dokończyć, mówię ci na seryo. Moja obecność jest konieczną w jak najkrótszym czasie, a brakuje mi funduszu na drogę.
— Ha, to kosztuje?
— Z 50 franków.
— Djabeł na djable! pozostało mi tylko 30 franków do końca miesiąca, a od czasu twojéj awantury, postanowiłem ani grosza nie żądać naprzód od naszego pryncypała. No zobaczmy to dokumentnie. Powiedziałem 30 franków, to fracha, a stara cebula z łańcuszkiem? nie modna lecz ciężka. Nasza ciocia jest łaskaw a, ona nie odmówi pożyczki na ten gracik.
I wyrzekłszy ta Saturnin, wydobył z kieszeni zegarek srebrny, ciężki jak młot do kucia, nowiutkiego luidora, oraz garść drobnéj monety. Nadaremnie wzbraniałem się przyjąć to, wiedząc jak lubi kokietować ze swoim zegarkiem. Wyprowadził mnie prawie gwałtem na ulicę, uchwycił mą głowę w swe spracowane ręce, i wycisnął dwa serdeczne pocałunki na moich policzkach.
— Stacya w Lyonie! pamiętaj donieść nam o sobie, — krzyczał zacny Saturnin, wchodząc do warsztatu, aby uniknąć mych podziękowań.
Jeszcze pozostało mi dwie godziny czasu przed wyjazdem. Nie potrzebowałem robić żadnych przygotowań do podroży, bo moje suknie i bielizna poszły do tandeciarzy w Tempie utrzymujących sklepy, na opędzenie wydatków w czasie choroby. Przeszedłem bulwary piechotą, marząc o nadzwyczajnej méj podróży. Chwilami zgryźliwe myśli mnie napastowały śród uśmiechających się widoków przyszłości, lecz miałem wyjechać, ujrzeć świat, odetchnąć świeżym powietrzem, ach! żądza ta mnie pokrzepiała.
Dwa lub trzy razy zdawało się, że w drodze jestem śledzony przez dwóch ludzi, którzy zatrzymali się lub zwracali, kiedy ja się zatrzymałem, albo wszedłem na inną ulicę; lecz robili to ostrożnie i z oka mnie nie spuszczając.
W jakimże celu mogliby mnie śledzić? niestety! zapóźno o prawdziwéj przyczynie się dowiedziałem...

XV.
Pięć lat robót aresztanckich.

Po drodze dostałem pieniędzy w lombardzie na zastaw zegarka Saturnina. Zastaw ten zdziwił urzędników, lecz obejmował wartość srebra 20 franków, i tyleż mi zaliczono. Nie wątpiłem teraz o niczem.
Na placu Bastylii miałem nieszczęście spotkać się z drągalem, który według wyrażenia pana Renault notaryusza powinien zajść daleko. Za nim postępowało czterech ludzi wąsatych i barczystych. Spotkanie to przejęło mnie strachem, aż do szpiku kości, i z tego powodu uniknąłem powitań starszego dependenta przebiegając bulwary.
W dworcu kolei żelaznéj kiedy zbliżyłem się do kasy dla zakupienia biletu, usłyszałem przenikliwy głos, który zaraz poznałem, wymawiający w tyle za mną wyrazy: to on! Kiedy się obróciłem, dependent zniknął w tłumie, lecz cztery złowrogie postacie swoje ośm rąk położyło na mojej osobie. Ten co był ich przełożonym zapytał mnie:
— Nazywasz się Suryperem?
Chwilę zawahałem się, potem zmięszany odpowiedziałem bełkocząc: — to moje nazwisko.
— W imieniu prawa, idź z nami!
W godzinę potem byłem w Conciergérie. Szkaradne mieszkanie!
Dotychczas życie moje, nie upływało jak rozpieszczonego dziecięcia, lecz nie miałem pojęcia o cynizmie i demoralizacyi jaka tam w koło mnie panowała. Za mojem przybyciem zostałem zarzucony pytaniami w szwargocie dla mnie niezrozumiałym; tłumy niedorostków sinych, wynędzniałych, prowadziło rozmowy popierane tak dosadnemi giestami, żeby się rumienił za nie batalion turkosów. Znajdowałem się w ogromnym kłopocie z mojéj postawy i tylko milczeniem ratowałem się od napaści tych niegodziwców.
— On udaje dumnego, — rzekł jeden.
— Arystokrata, na latarnię z nim — wrzeszczał drugi.
— Hejże, hu! mości margrabio — skrzeczała chórem cała zgraja.
Chciałem odepchnąć od siebie naj więcej nacierających.
— Trzeba się mieć na baczności, — on się dąsa.
Odwaga zaczęła mnie opuszczać w pośród krzyku i obelg tych łotrów, szczęściem zjawił się dozorca, a natychmiast jakby siłą czarodziejską nastało głębokie milczenie. Człowiek z pękiem kluczów dostrzegłszy mój kłopot, przystąpił i rzekł:
— Za co zostałeś aresztowany?
— Nie wiem!
Wzruszywszy ramionami powiedział: — wieczna zawsze odpowiedź. Jednakże policya nie aresztuje pobożnych ludzi, którzy palą świece przed obrazem Madony! — Już miał odejść, kiedy krzyki pochodzące z jednego zakątka sali zwróciły jego uwagę:
— Héj, czy mnie chcecie zmusić zawołał abym między wami spokój przywrócił, potem obróciwszy się do mnie, rzekł:
— Masz pieniądze?
— Miałem 50 franków, ale mi je odebrano przy rewizyi.
— Tak zwykle u nas się dzieje. Możesz znaleść fundusze, jeżeli byłeś kapitalistą!.... Przynajmniéj osobna cela, samotność dozwoli ci żałować za grzechy.
Właśnie miałem prosić go o umieszczenie mnie w odosobnionéj izdebce, kiedy zjawił się drugi dozorca, a w uchylonych drzwiach dostrzegłem niebieski mundur żandarma. Dozorca zawołał:
— Surypere!
— To ja, — powiedziałem temu, który okazał dla mnie cokolwiek litości.
— Ach to wy? szukają was dla przesłuchania, daléj idź mój chłopcze.
Zaprowadził mnie do drzwi i oddał w ręce żandarma.
— Pójdź ze mną — rzekł obrońca porządku publicznego.
Byłem posłuszny. Poprowadził mnie przez różne schody i kurytarze wilgotne i ponure; na trzeciem piętrze o ile mogłem mniemać, kazał mi usiąść na ławce, następnie lekko zapukał do drzwi, nad któremi wyczytałem napis: Inkwirent sędzia N r. 7. Za minutę drzwi się otworzyły, żandarm wprowadził mnie do pokoju.
Dobry staruszek, postaci miłéj i spokojnéj siedział przy stole, zapełnionym mnóstwem papierów, oraz różnych książek. Na jednym rogu nizki człowiek, na którego widok zimny dreszcz przejmował, ż piórem za uchem, zbierał rozrzucone akta, zażywając potężne dozy tabaki; był to pisarz sądowy.
Sędzia utkwił we mnie swe wielkie niebieskie oczy, z badawczą przenikliwością, ale razem dobroć wyrażającą, potem przeglądał akta w ogromny tom zeszyte.
— Nazywasz się Surypere? rzekł tonem zapytującym i nie dając czasu do odpowiedzi ciągnął dalej:
— Urodziłeś się w Marilhac. Trudniłeś się naprzód kupczeniem, a chodząc od wsi do wsi, od miasta do miasta przybyłeś nareszcie do Paryża, gdzie zamiłowanie do zysków nieprawych spowodowało, iż zostałeś dwukrotnie ukarany przez sąd poprawczy za oszustwo przy sprzedaży towarów.
Usłyszawszy tak skreślony bieg życia Nr. 34-go, dowiedziałem się o przymiotach mego nieboszczyka sąsiada ze szpitala. Urzędnik czytał daléj:
— W Paryżu oskarżony byłeś o należenie do szajki złoczyńców, których zostałeś głównym przechowywaczem rzeczy skradzionych.
Całą bandę schwytano, osądzono i potępiono, ty tylko jeden dotąd zdołałeś ujść przed poszukiwaniem policyi, lecz mimo tego byłeś skazany zaocznie na 5 lat robót więziennych. Ostatnia sprawka waszego stowarzyszenia uczyniła was głośnemi w Paryżu pod nazwiskiem bandy Pontaliar. Starca mieszkającego w Reuil, w domku zupełnie odosobnionym, którego głos ogólny oskarżał o skąpstwo, znaleziono przywiązanego do łóżka i na wpół uduszonego postronkiem, gdyż z powodu szamotania wpoił się w ciało i ścisnął za gardło. Domek został zrabowany od piwnicy do strychu; na własnym wózku starca, twoi towarzysze uwieźli zabraną zdobycz. Ten wózek stanowił ślad dla poszukiwań policyi. Już powiedziałem, o czem sam wiesz dobrze, że twoi współwinowajcy do wszystkiego się przyznali i oświadczyli, że byłeś głównym sprawca tego występku.
Starzec czytając miał ciągle oko zwrócone na moje oblicze. Byłem przygnębiony i nie znalazłem ani słowa na moją obronę. Przyznać się do przybranego podstępem nazwiska, chociaż doradzało mi to późniéj sumienie, było brać na siebie większą odpowiedzialność za infamią, niż za spełnienie samejże zbrodni, gdyby nawet kara była mniejszą, ale więcéj własne poczucie obciążającą. Zresztą wmówiłem w siebie tę pociechę, niby ze szlachetnéj hipokryzyi płynącą, że będę potępiony nie za własne, lecz za cudze występki. Urzędnik zlitował się nad moją słabością w obronie, dodał więc dobrotliwie.
— Nie masz nic więcéj do zeznania? twoje objaśnienie może wpłynąć na złagodzenie wyroku, może zmienić karę pięciu lat ciężkich robót, na zwyczajny areszt.
— Oh więzienie! pomyślałem, nigdy! Najcięższe prace, najbardziéj nużące wolę znosić, niż być pozbawiony świeżego powietrza. Wstręt do więzienia dodał mi energii, odpowiedziałem przeto:
— Przyznaję się do wszystkiego, panie sędzio.
— Czy oprócz tych którzy zostali ukarani, nie odkryjesz innych współwinnych przed sprawiedliwością sądu.
— Nikogo.
— Czy zgodzisz się wskazać tego, który ci dał schronienie przez sześć miesięcy, gdyż słuszne po wody skłaniają nas do mniemania, że miałeś wspólników; tego rodzaju zobowiązania do tajemnicy, darmo się nie robią.
— Nie mam nic dodać panie sędzio i jestem gotów wycierpieć karę.
— Kiedy goniłeś za majątkiem drogami nieprawemi, fortuna podążała sama do ciebie. Jeden z twoich wujów umarł w Auwergne, zostawiając ci część spadku, mogącą zapewnić twą niezależność i twój honor nietykalnym. Listy do ciebie adresowane, złożone zostały w trybunale, wiedzieliśmy mieszkanie w Paryżu twojego notaryusza. Uczciwy naczelnik jego kancelaryi swą przezornością, dopomógł nam wiele w wyśledzeniu sprawy. Teraz jesteś w naszych rękach i zupełne a szczere zeznanie, może jedynie spowodować litość sędziów. Powtarzam w twoim interesie, tylko czysta prawda zdoła cię ochronić od zesłania do Kajenny — rozważ dobrze.
— Już rozważyłem od dawna, sąd wydał wyrok, jestem w rękach sprawiedliwości, niech więc postępują, ze mną jak prawo wymaga! niech się spełni moje przeznaczenie!
Niedawno ten człowiek łagodny, wyrozumiały, teraz zbladł widząc mój nieprzełamany upór. Nagle powstał z krzesła z groźną postawą i rzekł drżącemi ustami z oburzenia:
— Żandarmi! odprowadźcie więźnia.
Wykonano jego rozkaz nie bez obelg przeciw mnie wymierzonych, których kodeks wcale nie nakazuje. Nim próg przestąpiłem, spojrzałem jeszcze raz na sędziego. Owa postać przed chwilą surowa i groźna, ktoréj spokój zakłóciłem, znowu dawną obojętność i łagodność odzyskała.
W miesiąc potem przewieziono mnie do Brestu z trzydziestu innemi więźniami, którym ta przejażdżka wcale humoru nie popsuła. W Brescie znowu miesiąc czekaliśmy na awizo, na którem mieliśmy popłynąć do Kayenny.

XVI.
Pokuta.

Otóż zostałem skazany na pięć lat robót więziennych pod nazwiskiem Surypera, które już na zawsze mi pozostało. Przybywszy na pokład Cyklopa pomiędzy dwoma żandarmami, przeprowadzono nas na tył okrętu i steamer popłynął. Podwójny rząd celek przeznaczony był na transport więźniów, każdy miał swoją klatkę, dwa szyldwachy na dwóch końcach korytarza pilnowały przestępców, rewidując celki za każdem zluzowaniem warty.
Podróż odbyła się szczęśliwie. Wypłynęliśmy na rzekę Maroni. Papugi i różnego rodzaju ptastwo przywitało nas na brzegu. Kosy wygwizdywały na rozmaite tony, małpy wyprawiały śmieszne pantominy, wiewiórki dawały widowiska gimnastyczne. W ogóle pobyt na tej dziewiczéj ziemi i świeże powietrze, gdzie nam żyć kazano, znośniejsze się zdawało niż galery. Używaliśmy manioku i żółwiów, których nam dostarczano, na każdéj stacyi gdzie się okręt zatrzymał.
W wiosce Hattes, położonéj przy ujściu rzeki, gdzie pierwszy raz się zatrzymano, ujrzeliśmy kraj pełen pastwisk, który stanie się urodzajnym, kiedy drenowanie ługi osuszy, co wkrótce nastąpi, gdyż wiele set więźniów jest użytych do robót dla odprowadzenia wód, lub irygacyi gruntów płonnych. Z téj wioski do Saint-Laurent, gdzie kapitan miał rozkaz nas odstawić, do 20 mil morskich rachują Wszędzie takież bogactwo roślinne, ryczenie trzód, figle małp, podskoki wiewiórek. Zbliżaliśmy się do miejsca naszego przeznaczenia.
Ustawiono nas na pomoście rzędem, oficer wywoływał każdego po nazwisku; smutna ta gromadka była w komplecie. Zanim oddano więźniów władzom miejscowym, komendant statku, który mimo pozornéj surowości, nie był wcale dzikim człowiekiem, kazał nam dać po czarce rumu i napominał do skruchy oraz do pracy; w końcu natchnął nas nadzieją, ze kiedyś możem wrócić do Francyi. Był widocznie wzruszony ten dzielny oficer i w najbardziéj w pośród nas zakamieniałych, postąpienie to, uczucie żalu wzbudzić musiało. W dziesięć minut potem, posadzono nas w łodzi, pod dozorem najstarszych zuchów z okrętu; na wybrzeżu oddział żołnierzy na nas oczekiwał.
— Po jednemu naprzód marsz!
Przybyliśmy do zakładu karnego. Postąpiono z nam i jak można najlepiéj, a urzędnicy oszczędzali obelg i grubijaństw, czyniących tak nieznośnym pobyt na galerach. Jeden z dozorców obznajmiał nas z robotami jakie mieliśmy wykonywać, wdrażając do nabrania odwagi i do posłuszeństwa dla przełożonych, po czem z powodu trudów podróży, dozwolił wypoczynku przez dzień dzisiejszy. Nazajutrz bardzo rano dyrektor zrobiwszy przegląd, znowu nie szczędził przychylnych wyrazów i pytał każdego o poprzedni sposób zatrudnienia. Ten był cieślą, wysłano go więc dla spuszczania drzew w lesie. Inny znowu dawny żołnierz w armji Saint-Crepin, szył sienniki dla swych towarzyszów niedoli. Co do mnie, miałem zaszczyt być obecny naradzie jako mularz, bo wszystko tam było do zbudowania, wzmocnienia, lub przeistoczenia.
W godzinę potem byłem już przy robocie i zaprawdę z dobrą myślą tam poszedłem; praca w Kayennie nie ma nic w sobie odrażającego: wprawdzie nadzór jest surowy i sprawiedliwie — lecz bez nieużytecznego gburostwa, bez słów obrażających. Jest to wolność chociaż względna.
Wygnańcy dzielą się na dwie klassy społeczne, mają oni swą arystokracyą dobrze zasłużoną wytrwałością w uczciwości, dobrych obyczajach i przez wpływ na innych dobrym przykładem. Jest to arystokracya zdobyta na polu walki, gdyż musi walczyć w każdéj chwili z burzliwą przyrodą, tak niegościnną dla ufundowania kolonii w Kayennie. Skoro przez rok najmniéj, czasami przez dwa, trzy, a nawet cztery lata, jeden z tych nieszczęśliwych da dowody odwagi, pracowitości i łagodności dla wszystkich, kiedy nareszcie zdoła przekonać o tém administracyą miejscową, że istota upadła, może znowu być człowiekiem użytecznym i wolnym, wtedy robią mu ustępstwo. Ustępstwo to zależy na dozwoleniu osiedlenia się w pobliżu fortecy, lub nawet daléj na wsi, stosownie do tego czy kandydat był rzemieślnikiem, lub rolnikiem. Tym sposobem powstaje zwolna miasto Saint-Laurent i kolonie okoliczne.
Zgadujesz pan, że celem moich marzeń było zasłużyć na ustępstwo. Cóż to za rozkosz mieć swój własny domek! z jakąż radością byłbym kładł każdy kamień! myśląc sobie o ogródku, w którym rozwijające się kwiatki do mnie należą i ten dach i te ściany znane, które mnie osłaniają! Nieprawdaż? czy to w stanie ubogim, czy śród wielkości, każdego człowieka zadaniem jest posiadać i to jest też celem jego zabiegów. Ale jakże często doznajem zawodów dla naszych snów uroczych!...
W pierwszym roku pędziłem życie bez cierpień i żalu, nie myślałem o kraju rodzinnym; bo czyż biedni myślą o nim? Nieraz, kiedy zapadło słońce, a maszty okrętów kąpały się w blasku jego promieni, przychodziły mi na pamięć strzały wieżyc naszéj katedry w Chartre; lecz praca któréj z zapałem się oddawałem, wkrótce rozpraszała moje wspomnienia. Wydoskonaliłem się w moim rzemiośle; dyrektor pożyczał nam łaskawie książek stosownych do naszego wykształcenia. Oprócz murarstwa, nauczyłem się ciesielki, a nawet z konieczności zostałem ślusarzem, bo potrzeba jest matką umiejętności. W istocie byłem prawie wolny. Szedłem gdzie mnie różnorodne prace wzywały, nie będąc wcale pilnowany.
Jednego poranku nasz ekonom uwiadomił mnie że byłem prawie bogaty. Kto był zdziwiony? zapewnie nie urzędnik, jak się pan domyślasz. Otóż opowiem jakim sposobem zostałem kapitalistą, bez mojej wiedzy.
Oprócz pracy obowiązkowéj dla rządu, skazanym na deportacyą zostawione są dwie godziny czasu na dzień do wypoczynku, któremi mogą rozporządzać wedle swéj woli. Jeżeli zechcą robić w tym czasie, to dochód do nich należy, i ten im święcie jest oddawany. O tém wcale nie wiedziałem. Korzystając z wolnego czasu, zajmowałem się robieniem zasuwek do drzwi, ustawiałem nawet kompasy na dwóch lub trzech domkach, posiłkując się skazówkami czerpanemi z książek naszego zacnego dyrektora. Co więcéj, urządziłem rury blaszane nad kominami, dymiących w czasach niepogody, nie licząc młynków będących pociechą drobnych dziatek.
Ale zebrane pieniądze, ten martwy kapitał cóż mnie mógł obchodzić? kiedy mi nie wolno było go użyć na moje osobiste potrzeby. Myślałem go posłać biednemu Saturninowi, lecz czas i rozbicia okrętowi przytem nie mogłem być pewny, czy nie zmienił mieszkania i majstra. Nakoniec piątego kwartału mego w Kayennie pobytu, byłem przywołany do dyrektora:
— Piotrze, rzekł do mnie, — oto 15 miesięcy upływa jak otrzymuję poświadczenia o dobrem twojem prowadzeniu się w zakładzie, jestem zadowolony z ciebie, prosiłem więc o ułaskawienie; lecz formalności w ministeryum są długie, a ja nie mogę popierać twego interesu na miejscu. Powiedz przeto mój przyjacielu, co mogę zrobić aby ci ulżyć w twem położeniu?
— Ach! panie, panie! niech cię Bóg błogosławi! nie pragnę tylko domku dla siebie... gdybyś mógł przeniknąć jakbym go upiększył, wycackal!
Powiedziawszy to schyliłem się do jego kolan. Podniósł mnie łagodnie i rzekł:
— Prosisz mnie o rzecz bardzo trudną, mój biedny Piotrze. Potrzeba aby się 20 zebrało, dla uformowania nowéj wioski, a ja nie znam 19 innych zuchów w zakładzie, żeby twój przykład naśladowali. Jednakże spróbujemy zaraz.
Zadzwonił i w téj chwili wszedł urzędnik.
Czy nie umarł téj nocy który z ułaskawionych?
— Tak jest panie dyrektorze, w téj chwili właśnie przyniesiono do podpisu akt zejścia Ludwika Foueheux zmarłego na febrę téj nocy. Wskazawszy mnie urzędnikowi, powiedział dyrektor.
— Zaprowadź Surypera do domu Ludwika Foucheux. Obejrzysz mieszkanie i zdasz mi raport o tém, coby z ruchomości w nim brakowało. Będę nadal czuwał nad tobą Piotrze, staraj się zawsze być uczciwym człowiekiem.
Stałem nieporuszony, zmięszany, upojony radością. Urzędnik skinął, abym poszedł za nim i zaprowadził mnie do mojéj własności. Mojej własności! byłem więc u siebie, u siebie!

XVII.
Samotność.

Domek mój był nędzną chałupką, ale dla mnie zdawał się pałacem. Cztery ściany na podmurowaniu łokieć wyżéj nad grunt wilgotny, z drzwiami 1oknami na wszystkie strony, stanowiły ów budynek; wchodziło się doń po wschodach przejrzystych. Dwie izby przedzielone drewnianą ściana i dosyć widne zewnątrz podwórza, w jednym rogu kuchnia umieszczona — oto całość mojego pałacu, bo stajnie i obory kosztem osadnika stawiane być musiały.
Każdy domek oddalony był od drugiego o jakie 80 kroków; pole doń przyległe 200 metrów długie a 100 szerokie, stanowiło także własność jego mieszkańca. Stosownie do działalności deportowanego, pole to przemieniało się w folwark, albo ogród, lub w jedno i drugie; niektóre nawet posiadłości miały pozór skombinowany ogrodu kwiatowego i angielskiego parku, tam też można było przeczuwać obecność kobiéty.
Miejscowa administracya zachęcała do małżeństw pomiędzy deportowanemi płci obojga. Kobiéty wysłane za karę, zostają pod nadzorem zakonnic w poblizkim klasztorze zwanym N. Panny z Chartres, do czasu dopóki się przez małżeństwo nie wyemancypują. Dozwolonem jest nadto penitencyonaryuszkom widywanie się z deportowanemi zewnątrz klasztoru, ale sposobność ta rzadko im się zdarza.
W piętnaście dni blizko przeistoczyłem moją chatkę. Zostawiono mi sprzęty mojego poprzednika, za summę nieznaczną. Oczyściłem i upiększyłem to gniazdo pająków i niedźwiadków, zamieniając na raj ziemski Moje okna zasłonione płótnem żaglowem, przecięły drogę ossom i wszystkożerczym muchom, zrewidowałem szczegółowo budynek dający schronienie termitom, szarańczy, szczypawkom a niekiedy i rako-pająkom. Czułem się szczęśliwym.... szczęśliwym? tak, ale z czczością w duszy, która wszędzie towarzyszy człowiekowi kiedy jest samotnym. Nadewszystko podwajała mój smutek ta okoliczność: że w czasie świąt i wypoczynku, podwórze moje napełniło się dzieciakami z sąsiedztwa. Trzeba im było fabrykować piszczałki z drzew świeżo rozwiniętych i dudki grające z szyjek gęsich, a moje wietrzne młynki zrobiły mnie popularnym śród drobnéj gawiedzi.
Przyszła mi myśl adoptować jednego z tych malców. Zwróciłem oczy na pewnego blondynka, około trzech lat mającego. Matka jego dobra kobiéta, przez sześć lat pobytu w Kayennie, dała sześciu obywateli swéj ojczyźnie, a była to ciężka sprawa utrzymania się z tylu potomstwem dla niedostatnich rodziców, gdyż rząd bardzo oszczędnie opatruje przyszłych kolonistów. Ojciec potrząsł głową i milczał, ale Normandka skoro zrozumiała o co chodzi, wziąwszy się pod boki, strofowała mnie oburzona w narzeczu prowincionalnem, mówiąc:
— Aha! na to trzeba łożyć starania przez lat kilka, aby wam potem oddać swoją krew i ciało?...
Zrobię tu uwagę, że jakkolwiek wiele kobiét deportowanych, skazane były na wywiezienie z kraju za dzieciobójstwo, nie zatłumiał przecież występek instynktu macierzyńskiego, odzywającego się z całą siłą; poczuły się na gruncie legalnym. Przez tego rodzaju związki skazanych, Anglicy ufundowali bogatą i kwitnącą kolonią w Sidney. Obecnie, w mieście które przez swe bogactwa i wspaniałość, rywalizuje z największemi stolicami Europy, publiczne urzędy, banki i inne ważne stanowiska znajdują się w ręku wnuków tych, co byli zesłani za karę do Bontany-Bay.
Takie i tym podobne uwagi przychodziły mi do głowy, lecz rozmyślania nie zaludniają samotności, albo ją źle zapełniają. Pielęgnowanie ogroda z zamiłowaniem, ukoiło na pewien czas żądzę ojcostwa. Napawał mnie pociechą widok pnących się winnych latorośli, dojrzewających winogron, jak niemniéj kukurydzy, któréj liście z zielonego koloru zmieniały się w żółtawy, banie brzuchate rozpierając swe łodygi po zagonach i maniok owa pszenica drugiej półkuli swym plonem nastrajały ma dusze na ton weselszy.
Ale nadchodząca zima dość smutne zwiastowała prognostyki. Wiatr północny dął wyrywając palmy z korzeniem; mówiono o licznych rozbiciach na Oyapocku. Z zapadnięciem nocy zgromadzano się w chałupach; każdy przynosił swą robotę i światło, podobnie jak to się dzieje na prowincyi w kraju rodzinnym; pracując razem całe wieczory gawędzono. Było nas sześć lub siedem osób u Hermana, którego syna chciałem adoptować, rozmawialiśmy o przykrościach pory zimowéj bo i z Francyi nie dobre przychodziły wiadomości. Herman słyszał je z własnych ust furmana gubernatora, który znowu wyczytał takowe z dzienników przez jego pana odbieranych, a bydź może że i z listów. Kobiety wznosiły ręce do nieba, dzieci skupiwszy się powłaziły pod komin drżąc ze strachu; utyskiwano jakby śród ogólnego nieszczęścia.
Na dworze wiatr dął przeraźliwie. Nagle zjawił się infirmer z centralnego zakładu, który niekiedy wstępował dla wypalenia fajki do którego z osadników moralnie się prowadzącego. Infirmer Raulin, dobrze pamiętam jego nazwisko, wszedł nie zapukawszy do drzwi.
— Nieszczęście moje dzieci, nieszczęście, — rzekł ocierając pot z czoła.
Naraz odezwało się wiele głosów z zapytaniem.
— Ach! mój Boże! co takiego? co się stało?
— Złe nowiny! moje dzieci, bardzo złe....
— Ależ powiedz nam, — krzyczały kobiéty.
— Pozwólcie mi odetchnąć. Ach! oto statek Jan-Bart, który był sygnalizowany jeszcze przedwczoraj, z ładunkiem....
Tu zatrzymał się, i podniosł rękę do swych ust grubych.
— No, dokończ!
— Ach! grozi wam konkurencya moje panie! lecz na pewien czas nastąpiło zawieszenie broni. Ładunek 70 kobiét mieszczący się na okręcie Jan-Bart nie mógł minąć wysp Zbawienia i należy się domyślać, że doznał bardzo wielkich uszkodzeń. Pan gubernator otrzymał depeszę za depeszami.
— Biedne stworzenia! powiedzieli mężczyźni. Na stronie kobiét panowało milczenie.
— Nakoniec, nie ma nic pewnego! rzekłem, zapytując, czy zdołano przynajmniéj podróżnych na ląd wysadzić?
— Nie ma o tém stanowczéj wiadomości.
Infirmer usiadł przy ogniu gorejącym na kominie, a rozmowa nie ustawała. Smętna pora roku nasuwała niewesołe opowieści. Rozprawiano mianowicie o negrze Dehimbo, na którym w krotce miano wyrok śmierci wykonać.
Grabieżą i morderstwami Nahimbo dwa lata był postrachem okolic Kayenny, a nawet trzymał w szachu policyę miejską. Opowiadania jego awantur wyglądały na legendy; przedstawiono go jako naraz w kilku miejscach się pojawiającego, niewidzialnego, ująć nie możliwego, obrośniętego i do pasa nagiego. Kommunikacya między koloniami i miastem była przerwana, nie dostarczano już ani owoców, ani jarzyn na targi. Kayenna miała być ogłodzona przez jednego negra. Ten potwór, którego nie mógł wyśledzić i złapać cały legion policyantów, został pochwycony jak lis w kurniku. Pewnego poranku, po zrabowaniu odosobnionéj kolonii, dwóch służących negrów dopaść go zdołało. Jeden z nich dał ognia z fuzyi — Nahimbo upadł, lecz natychmiast powstawszy, z pałaszem w ręku zaczął nacierać na przeciwnika. Jednak towarzysz jego taki mu zadał cios pałką w samo czoło, że go ogłuszył, wtedy rabusia skrępowano i w ręce policyi oddano. Po długich badaniach, które wykryły straszne i skombinowane okrócieństwa, prezes szukając napróżno choćby cienia złagodzenia kary dla tego dzikiego człowieka, zapytał się:
— Jakie jest prawo w twoim kraju? Co robią z tym co kradnie i zabija?
— Zabijają go — odpowiedział murzyn zgrzytając zębami.
Rzeczywiście Nahimbo był stracony w Styczniu 1862 roku.
Inni opowiadali walki z tygrysami w lasach jeszcze nietykanych, spotkania z wężami, chwytanie kaimanow; rożnego rodzaju awantury, mogące dzieci nabawić strachu. Szczęściem dzieci już spały, a całe towarzystwo zdawało się lubować w tych okropnych opowieściach. Co do mnie, byłem tegoż zdania co dzieci, więc spać poszedłem. Lecz w śród nocy podniecona wyobraźnia, unosiła mnie na niezmierzony ocean Atlantycki, znajdowałem się na wątłej barce, która wirowała na morskich bałwanach. Przybiłem do okrętu Jan-Bart tonącego w czasie mojego marzenia i wyratowałem wszystkie 70 kobiét jednę po drugiéj, na mą łódkę wątłą jak łupina orzecha. Obudziwszy się nad ranem, myślałem iż rzeczywiście spodziewany okręt może wkrótce nadpłynąć i jeżeli w liczbie przybyłych kobiét znajdzie się jedna według mego gustu, to zapewne nic odmówi mi oddania swéj ręki.

XVIII.
Powrót do domu.

W tem miejscu opowiadania rćszedł służący, Surypere przerwał swą spowiedź.
— Co tam nowego? zapytał lord Trelauney.
— Milordzie, przyszła ta wieśniaczka, która milord zawołać kazałeś.
Trelauney powstał silnem wzruszeniem przejęty.
— Magdalena moja przybrana matka! wyszeptał do siebie i obróciwszy się do Surypera rzekł.
— Spoczniéj na teraz, jutro zażądam końca twojéj historyi.
Magdalena siedząc w sąsiedniéj sali, oczekiwała przybycia lorda; biedna kobiéta bardzo się zestarzała. Jéj włosy zupełnie zbielały, zmarszczki, wzrok pełen boleści i cała postać wymownie świadczyły, jak wiele przecierpieć musiała. Ujrzawszy Irelauneya powstała.
— Wezwano mnie w imieniu jaśnie wielmożnego pana, a ponieważ służący powiedział mi że idzie o młodą dziewczynę któréj szukam od wielu miesięcy, przeto natychmiast tu przybyłam. Panie! czy masz o niéj jaką wiadomość? nazywała się Ludwika....
— Tak pani, odrzekł Trelauney, lecz zanim ujrzysz dziewczynę, którą opłakałaś...
— Za nim ją ujrzę, — zawołała Magdalena, — a więc ona jest tutaj?
— Jest niedaleko... lecz nie możesz jéj jeszcze zobaczyć.
— O panie! jak najprędzej, błagam cię...
— Posłuchaj mnie pani, — odezwał się znowu ze słodyczą, Trelauney. Mogę ci zwrócić Ludwikę, lecz zupełną oddać jéj nie podobna, bo jéj duszę chmury otaczają, rozum dziewczyny jest przy ćmiony...
Magdalena wyciągnąwszy dłonie, zawołała:
— Zaprowadzę ją do domku, być może iż śród drzew między któremi wyrosła, otoczona memi staraniami, może odzyska przytomność umysłu. Klęknąwszy wieczorem przed krzyżykiem, który jéj dałam przy pierwszéj komunii, powróci do swych codziennych modlitew; panie gdy się modlimy, zstępuje z niebios duch co nas oświeca. Ta mgła jéj rozum otaczająca pierzchnie, a ja odzyskam me dziecię...
Trelauney ujął rękę staruszki i ścisnął serdecznie. Wtedy Magdalena spojrzała mu w oczy i długo długo wpatrywała się w jego ciemne włosy, blond faworyty i twarz wybladłą... a potem krzyknęła:
— To ty Janie!...
Lord kładąc palec na ustach, rzekł: — milczenie! I wziąwszy ją w swe objęcia, z wylaniem serca ucałował. Magdalena nie opierała się pierwszemu wzruszeniu, lecz nagle odsunęła go od siebie i zapytała:
— Janie! na co to przebranie? jaką dramę przedemną odgrywasz, jakim sposobem zostałeś bogatym? Możesz jawnie przebywać w naszéj okolicy, albowiem panowie Villepont obawiając się skandalu, nie zaskarżyli cię przed sądem. Chcę wszystko wiedzieć, rozumiesz mnie Janie.
— Matko, odpowiedział tenże, — wszystko ci opowiem, jak nadejdzie dzień upragniony, który nie jest dalekim, mam nadzieję... Gdybym miał sobie jaki występek lub nawet zbrodnię do wyrzucenia, wiesz żebym nie był zdolny skłamać przed tobą. A więc zawierz mi, że możesz przycisnąć mnie do swego serca.
Tu nastąpiło głuche milczenie, — nareszcie odezwała się Magdalena:
— Wierzę ci, — chciałabym ci wierzyć... ty nie będziesz nigdy wspólnikiem tych, co zamordowali mego biednego Piotra...
— Wiem że mojemu urodzeniu towarzyszyła krwawa tajemnica, odpowiedział Trelauney.
— Nawzajem ty teraz milcz! zawołała Magdalena przerażona. Ci ludzie czuwają wszędzie.... Trelauney otworzył drzwi i rzekł:
— Chodźmy odwiedzić Ludwikę.
Na drugiem piętrze spała siostra Jana. Oddech jéj był nierówny, chwilowe oznaki przestrachu dawały się spostrzegać na twarzy nieszczęśliwéj. Magdalena uklękła przy łóżku; wzruszenie wstrząsało tém biednem sercem. Następnie wstała i pochyliwszy się nad łóżkiem, złożyła lekki pocałunek na czole obłąkanéj.
— Trzeba ją przeprowadzić do domku, — rzekł Jan. Czterech ludzi z lektyką oczekuje przy drzwiach, jutro Ludwika obudzi się w swojéj izdebce, a wy czuwać nad nią będziecie.
— Lecz jakim sposobem przenieść ja bez przebudzenia?
Jan wziął z kominka flaszeczkę i cieczą w niéj znajdującą się zwilżył gąbkę.
— Daj jej tem oddychać co kilka minut w czasie podróży.
Był to niezwykły widok, kiedy czterech barczystych ludzi niosło przez las ten drogi ciężar. Magdalena szła obok lektyki, a służący zamkowy postępował naprzód z latarnią. W pewnych przestankach orszak zatrzymywał się dla wypoczynku, Magdalena zbliżyła do ust Ludwiki gąbkę napojoną chloroformem. W godzinę potem nieszczęśliwa obłąkana, śpiąc ciągle, znajdowała się w téj samej izdebce, gdzie jéj dziecinne lata upłynęły.
Kiedy przenoszono Ludwikę do dawnej siedziby, Trelauney i Madziar siedzieli razem w małym salonie zamku przez nich teraz zajmowanego.
— Oto ostatnie wiadomości które odebrałem, — rzekł Trelauney:
„Dziecię porwane przez poetę i gałganiarkę, stosownie do rozkazu Raula Villepont... jakiego się podjął wykonać Combalou, dziecię Ludwiki Deslions nakoniec powinno być w klastorzc Ś-go Jana Laterańskiego... gałganiarka przechowała tę małą istotę....
— Jak się nazywa ta kobiéta?
— Matka Hewecya.
Madziar nagle się poruszył i zawołał:
— Hewecya! ależ słyszałem że tak nazywano nieszczęsną, któréj dziecię zamordował Robert Kodom.
— Nic nie byłoby w tém dziwnego, — odparł Trelauney. Bezwątpienia ów ajent Combalou, który zajmował się pierwszą zamianą, wziąwszy dziecię téj kobiécie, teraz oddał jéj inne.
— Kiedy pójdziemy wyrwać z pazurów dziecinę, która płaci dług zaciągnięty przez inną nieszczęśliwą istotę?
— Pojutrze, — odpowiedział Trelauney. Surypere będzie nam użyteczny w tém przedsięwzięciu... Mniemam że już wtedy zdrowszym się uczuje, więc przepędzimy noc w klasztorze Ś-go Jana.
— Co się stało z Villepontami?
Trelauney z uśmiechem rzekł: — W końcu tygodnia Villepont ogłosi swe bankructwo.
Madziar długo rozważał nareszcie zapytał się:
— Kiedyż na mnie przyjdzie kolej?
— Mój przyjacielu, daję ci słowo honoru, że za trzy miesiące Wanda będzie w twojéj mocy.

XIX.
Transport więźniów.

Bardzo rano Trelauney siedział już przy łóżku Surypera, który spędziwszy noc dobrze, mógł daléj opowiadać o swoich nieszczęściach.
— Wyspa Kayenna, szczególniéj w początkach zimy, podlega bardzo zmiennéj i przykréj jak tylko można sobie wyobrazić temperaturze. Cała kolonia zabrała się do spoczynku śmiertelnym strachem przejęta. Wiatr ryczał na dworze; wśród poświstów uraganu słyszano przeraźliwy krzyk czajek; wielkie drzewa nad brzegiem rzeki burzą miotane, wydawały odgłosy tak lamentujące, że mimowoli smutek duszę ogarniał; o północy cały zgiełk burzy zlał się w jeden straszny trzask i łoskot. Wyniosłe palmy stawiając długo czoła wichrowi, zaczęły się naraz łamać niespodziewanie. Kiedy nad ranem wstałem, niebo było spokojne, ani jedna chmurka jego przejrzystego błękitu nie kaziła. Owady latały w promieniach słonecznych; o statku zostającym w niebezpieczeństwie nie otrzymano jeszcze żadnych wiadomości.
Dzień postanowiłem przepędzić w lesie. Brakowało mi szopy, a mozolna praca ścinania i obrabiania drzewa, wymagająca siły, czyniła mi nadzieję, iż moja głowa i krew uspokoi się śród zajęcia. Spuszczanie drzew z pnia nie było tam rzeczy łatwą, i prawem określoną jak w lasach rządowych we Francyi; trzeba było siekierą torować sobie przez gąszcze, rozpoczynać dwadzieścia razy robotę, nim się natrafiło na pień prosty i równy, zdatny do obrobienia na krokwy. Nadto owady zjadliwe brzęczą koło uszów, a bataljony robaków jadowitych, owych nieprzyjaciół nieustannych, nienasyconych i prawie niedostrzeżonych, ciągle cię atakują, nie dając wytchnienia.
Armje mrówek ziemię pokrywają. Nazywają je ognistemi mrówkami, gdyż jad takowych po ukąszeniu, piecze ciało jak rozpalone żelazo. Powiadam armje mrówek, gdyż rzeczywiście te żarłoczne stworzenia idą porządnym szykiem i można się przekonać, iż nacierając, posłuszne są z karnością wodzowi kierującemu oddziałami, zupełnie zdolnemu do grupowania swych pułków, maszerujących do ataku. Trzeba się również strzedz niedźwiadka w dziuplach drzew siedzącego. Nie jest on zaczepiającym, ale poruszony z legowiska, zadaje ranę swym lancetem i dla tego przezorność radzi zostawić go w spokoju.
Najstraszniejszym ze wszystkich owadów, jest obrzydliwy pająk, rako-pająkiem zwany, olbrzymiéj wielkości dochodzący. Brzuch jego czarniawy i kosmaty, przewyższa objętość jaja indyczego. Wiele takich straszydeł z mojéj ręki zginęło. Potwór ten przędzie siatkę podobnie jak nasze pająki ogrodowe, tylko w rozmiarach daleko większych, i dzierganą jak prawdziwa sieć do łowienia ryb, wytrzymującą też szamotanie się ofiary choćby silniejszjé od napastnika. Zamilczę nateraz o jaguarach i wężach, bom ich dotychczas nic widział.
Miałem niejakie szczęście za przybyciem do lasu, gdyż prawie na wstępie znalazłem cztery wysokie i proste drzewa, jakby na mą siekierę oczekujące. Kosiki powtarzały piosnki które gwizdałem dla uprzyjemnienia sobie roboty: ptak mucha i kolibry migały między gałęziami, jak błyskawice drogich kamieni, z szybkością skrzydlatjé wiewiórki.
Po spuszczeniu z pnia drzew i ociosaniu gałęzi, przywlokłem je na brzeg lasu. Miałem przed sobą z ćwierć mili do domu, trzeba więc było myśleć o sprowadzeniu tam drzewa. Związałem przeto pnie grubą liną, zarzuciłem jej końce jak chomąto na ramiona i tak ciągnąłem mą zdobycz przez błotniste pola, gręznąc nieraz po kolana. Musiałem zdobyć się na energją i wytężyć me siły, zrobiłem to z ochotą, gdyż konieczność wymagała ażeby je przywlec do méj siedziby — i przywlokłem.
Nasza mała kolonia oddychała radością, spodziewano się otrzymać nowiny z rodzinnego kraju. Statek wydostał się na pełne morze i był sygnalizowany z Maroni, mój Boże znowu mieliśmy usłyszeć o Francyi! Krzyżowały się zapytania i domysły; muszę nawet wyznać że mężczyźni byli gadatliwsi od kobiét, jakby się spodziewano, że deportowane do Kayenny, przywiozą między fałdami swych spódnic trochę powietrza z ukochanéj Francyi.
Czułem się zmęczony i głodny nie jedząc nic od rana. Zabierałem się więc zasiąść do stołu, kiedy strzał armatni rozległ się w powietrzu, na który to znak zapomniawszy o pożywieniu, pobiegłem aż na brzeg rzeki. Rzeczywiście okręt stał o jakie dwieście kroków od St-Laurent. Cała kolonia wybiegła na jego spotkanie, dyrektor i siostry zakonne uszykowały się przed nami, szmer panujący w tłumie zebranych zdradzał nie tylko ciekawość, ale i ogólne wzruszenie. Okręt przybił do lądu.
Po jednéj deportowane wychodziły z kajut, rzucając ponure i wstrętne spojrzenie na ich przyszłe siedlisko. Uszykowały się jak owce na pomoście czekając obojętnie wysadzenia na ląd; oczekiwały nawet z rezygnacyą. Rzucono ruchomy most dla połączenia okrętu z wybrzeżem i rozpoczęła się smutna defilada. Nędza, głód i nawyknienie do bezwstydu, nacechowały prawie wszystkie oblicza tych kobiét. Wzrok kołowaty, czoła bezmyślne i owe ręce kościste, wyschłe, które więcéj podobne były do rękojeści gilotyny jak do rąk ludzkich; nadto ubiór brudny, zniszczony w czasie długiéj przeprawy na morzu, oto obraz przymusowych pokutnic, który przyznacie nie mógł zachwycić, choćby najskromniejszéj wyobraźni. Trzy lub cztery z nich stanowiły pewien wyjątek, z powodu zachowania młodzieńczéj świeżości. Jaskrawy rumieniec krasił marmurowe lica, włosy głowę oplatające jeszcze życia nie były pozbawione, lecz cały szereg pokutnic spoglądał martwo, na wszystkich się stan poniżenia wypiętnował.
Mniemano że już wszystkie deportowane na lad wysiadły i kapitan oddał dyrektorowi listę imienną takowych, zaczęto więc wywoływać każdą do apelu. Nazwisko Martyny Ferrand po trzykroć wymienione zostało bez odpowiedzi; dopiero kiedy cały chór meger czwarty raz go powtórzył, jakaś postać ludzka wychyliła i się z po za wielkiego masztu, obciążona bagażami, idąc powoli i poważnie aby złączyć się z gromadką potępionych przez prawo grzesznic.
— Jesteś rzeczywiście Martyną Ferrand? — spytał pisarz czytający listę.
Odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Czy ona jest niemą? mówili drwinkujący, spinając się na palcach, aby lepiéj widzieć tę kobiétę. Ach jakżeby była szkoda, gdyby to było prawdą! — pomyślałem.
Martyna Ferrand rzeczywiście mogła się liczyć do pięknych, mając cały urok młodości. Żaden z jéj regularnych i melancholicznych rysów, nie zdradzał spodlenia, lub nawyknień występnych. Czoło jéj wysokie, objawiało tylko wewnętrzną walkę przez febryczne drgania skroni. Mimo ubioru więziennego, zachowała godność postawy, która ją stanowczo wyróżniała od natur trywialnych, grubijańskich innych kobiét, pomiędzy któremi nadal żyć miała
Wyładowano na brzeg cuchnące skrzynie, a każda z deportowanych poznawała swoje rupiecie. Dziurawe chustki i brudne fartuszki w ogólności stanowiły tłómoczki, albo zawiniątka podróżne. Harpie te walczyły o pierwszeństwo w odbiorze swych rzeczy, co trwało dosyć długo. Martyna stała na uboczu nieporuszona jak posągowa postać, nie zwracając uwagi na bezwstydną wrzawę swoich sąsiadek.
Kiedy już wszystkie ze sprzeczających się swoją zdobycz zabrały i gdy już pole walki zostało wolne, wtedy Martyna zaczęła szukać wzrokiem swoich szczupłych bagażów, które megery uniesione zapałem bójki, na różne strony porozrzucały. Tu koszula walała się w kurzu, o dziesięć kroków daléj para pończoch, tam chustka do nosa, w około jakaś część zawiniątka leżała. Skoczyłem z dziarskością młodzieńczą, pozbierałem skwapliwie rozpierzchłe rzeczy, następnie zawinąłem wszystko starannie w mocną chustkę, jaką zawsze starałem się mieć przy sobie i tak elegancko ułożony tłumoczek, co nie mało pochlebiało méj miłości własnéj, postanowiłem oddać jego właścicielce. Ona w czasie mego zajęcia patrzała na mnie, a jéj piękne niebieskie oczy spotkały się z mojemi. Widziałem w mojem życiu dużo oczów niebieskich, lecz tak czułego i jasnego błękitu, nigdy!... nie spotkałem tylko jedne takie oczy Martyny! Nieznaczny uśmiech pół wstydliwy, był nagrodą za mą przysługę, kiedym jej doręczał zawiniątko.
— Tak będzie lepiéj niż w kurzu, panno Martyno Ferrand.
Wymówiłem ostatnie wyrazy z naciskiem, ażeby wiedziała, żem zapamiętał jéj nazwisko.
— Dziękuję panu... i tu zatrzymała się, a ja dokończyłem śmiało.
— Surypere, do usług panny.
— A więc składam mu podziękowanie, panie Surypere.
Nie był to głos zwyczajny, lecz cudna melodia, a wymówione przez nią wyrazy, brzmiały mi w uszach. Takie było pierwsze i uczciwe poznanie z Martyną Ferrand.

XX.
Martyna Ferrand.

Mimo stoczonéj walki z samym sobą, m usiałem wyznać w cichości ducha, że moje serce zostało zranione. Całą noc marzyłem tylko o Martynie: widziałem nieustannie szafirowe jéj oczy i usta strojne w białe ząbki; nawet sploty włosów wymykające się swawolnie po obu stronach warkocza stały ciągle w méj pamięci.
Niestety w naszéj kolonii karnej St-Laurent, miłość nie mogła postępować tym trybem co gdzieindziéj. Używałem osobiście względnéj swobody, lecz biedna Martyna nie mogła wychodzić z klasztoru; ona spędzała dnie na ćwiczeniach religijnych i na pracy przy szyciu. W końcu pierwszego miesiąca, od czasu przybycia Martyny do Kayenny, ujrzałem ją przez kraty. Ta polna roślina, przy wysiadaniu ze statku, pełna jeszcze życia i świeżości, marniała w czterech zimnych murach szpitala. Powiedziałem więc sobie: panie Piotrze, nie byłoby to wcale kłopotem, gdybyś wiódł swe życie obok téj dziewczyny i zapewne ona byłaby zdrową. Trzeba pomyśleć, w jaki sposób można tego dopiąć.
Na chęciach mi nie zbywało ażeby spiesznie trafić do celu, lecz jak się wziąść do działania? Przedewszystkiem należało uzyskać zezwolenie Martyny; a przecież zakonnice, nie wysyłały swych pensyonarek na przechadzkę przy blasku księżyca, z miejscową młodzieżą. Nie tańczono także w niedzielę, nie było więc innego sposobu porozumienia się, tylko na migi, jak małpy w lesie. Nadto trzeba było szukać sposobności spotkania, ażeby zacząć rozmowę pantominami.
Jedna myśl błysła w mej głowie. Byliśmy obowiązani słuchać mszy świętéj: uszykowani w czasie nabożeństwa w przyzwoitéj odległości od kraty klasztornej, więc niepodobna choćby kilka wyrazów zamienić, a mimika z oddalenia nie mogła wszystkiego wyrazić. Mężczyźni mieli obowiązek tylko być na sumie; lecz ci którzy odznaczali się dobrem prowadzeniem i ciągłą usilnością w pracy, otrzymywali łatwo pozwolenie bywania na nabożeństwach niedzielnych po południu, że zaś niewielu żądało tego pozwolenia, łatwo więc było umieścić się w kaplicy. Nic potrzeba też było trudzić dozorców dla trzech lub czterech chrześcian, ożywionych tak przykładną pobożnością. Przygotowałem więc mój plan, który miałem wykonać we święta Bożego Narodzenia.
Jakoż tego dnia wszedłem do kaplicy. Zauważyłem miejsce gdzie siada Martyna; po lewéj stronie przy filarze stało jéj ostatnie krzesło. Przygotowałem sobie nizką ławeczkę, którą postawiłem z drugiéj strony opiekuńczego filaru. Podczas mszy pasterskiéj o północy, wsunąłem się na moje stanowisko bez zbudzenia niczyjéj uwagi i ukląkłem w cieniu ukryty. Dzwonek dał znak błogosławieństwa, wszystkie kobiéty powstały, Martyna robiąc to samo spostrzegła mnie klęczącego, gdy naumyślnie wychyliłem głowę za filaru. Udała niby zadziwienie, lecz w téjże chwili zachwiała się, jakby straciła równowagę. Nie potrzebowałem tylko wyciągnąć ręce aby ją pochwycić, a nawet miałem odwagę ponieść do mych ust jéj rękę, którą trzymałem. Zostawiła swoją dłoń w mojéj dłoni przez cały czas, kiedy inne kobiéty klęczały pochylone nad posadzką.
— Jednę minutę, jednę sekundę dozwól na wymówienie dwóch wyrazów Martyno; muszę z tobą widzieć się dziś jeszcze, wyrzekłem w chwili kiedy dzwonek naznaczył koniec nabożeństwa.
Śród szelestu poruszonych krzeseł, mogła mi odpowiedzieć jasno i z naciskiem: Czekaj przy wyjściu z kaplicy.
Już skończyło się nabożeństwo, nie potrzebowałem więc długo czekać na radosne z nią spotkanie. Zakonnice uszykowały pokutnice param i, na znak przełożonéj szereg ten zaczął wychodzić ze świątyni. Zamieniłem ostatnie spojrzenie z Martyną, a jéj wzrok nie pozwalał mi wątpić o dalszym skutku méj prośby. Jakoż niedługo kazała czekać na siebie.
— Jednę chwilkę, jednę — rzekła mi, zapomniałam książki do nabożeństwa.
— Martyno kocham cię!...
Głos krzykliwy odezwał się we drzwiach — i cóż ta książka?
Martyna miała tylko tyle czasu, że mogła ścisnąć energicznie mą rękę.
Zrozumiałem, uścisk ten był wymownem zezwoleniem. Ale nie tu kończyły się nasze męki. Nazajutrz piśmiennie prosiłem naszego dyrektora o posłuchanie, który też przyjął mnie ze zwykłą dobrocią.
— I cóż mój chłopcze? musi tu iść o interes państwa, kiedyś aż chwycił za pióro. No czy cię nie ogarnęły jakie ambitne zamiary? Założę się, iż przyszedłeś prosić o jakie nowe ustępstwo.
— Istotnie proszę o ustępstwo panie dyrektorze, lecz niewinne, nie wymagające ani korespondencyj, ani żadnego zachodu. Przychodzę prosić po prostu o zezwolenie na moje małżeństwo.
— Och! tak po prostu: ależ to nie jest tak zwyczajne jak ci się zdaje.
Najprzód trzeba aktu cywilnego, metryk wiarogodnych, świadectwa że nie zostawiłeś żony we Francyi. Ach zwyczajnie! to się da powiedzieć, ale dokonać! no zobaczemy.
Zadzwonił: w szedł natychmiast służący.
— Zażądaj w sekretaryacie akt osobistych Surypera, pospiesz się!
Zacny ten człowiek mówił daléj wesoło częścią na seryo, częścią żartobliwie.
— Wiadomo ci że nasze pensyonarki klasztorne nie są bez grzechów: trzeba nie jednego choćby malutkiego, ażeby sprawiedliwość skazała ich na tak długą i niebezpieczną przeprawę do Kayenny.
Służący przyniósł dosyć gruby tom akt moich; po przeczytaniu rzekł dyrektor powstawszy:
— Nie znajduję żadnéj przeszkody z twojej strony. Mam pod ręką wszystkie dowody dla ciebie konieczne i mnie od odpowiedzialności zasłaniające. Prócz tego, od czasu jak jestem świadkiem twojéj odwagi i twych usiłowań, potrafiłem cię poznać i ocenić. Jesteś wolny od wszystkich poprzednich zobowiązań, twoje zaręczenie mi wystarczy.
— Jestem bezżenny.
— To się rozumie. Teraz przystąpmy do imienia, nazwiska i stanu narzeczonéj.
— Nazywa się Martyna Ferrand: przybyła z ostatnim konwojem kobiét.
— Ach wiem... brunetka, dobrze zbudowana i o którjé dotychczas tylko dobre świadectwa otrzymywałem.
Powtórnie zadzwonił; za ukazaniem się służącego rzekł:
— Akta Martyny Ferrand.
Akta zostały natychmiast przyniesione. Dyrektor usiadł przy biurku i kazał mi zająć miejsce na krześle. Otworzył plik papierów które odczytał kartkę za kartką. Niekiedy uderzał po papierze z nerwowem wstrząśnieniem, świadczącem o uczuciu jakiego mimowoli doznawał. Kiedy skończył czytanie aż do ostatniego wiersza, zadumał się głęboko, oparłszy czoło na ręce. Potem obracając się nagle ku mnie, rzekł:
— Poccerpane przezemnie wiadomości są zupełne, lecz dosyć długie.
Zresztą jaki robak cię ukąsił tego rana? Czyż warto żenić się tutaj, kiedy twój czas pokuty wkrótce się kończy!... nie licząc w to żem prosił o ułaskawienie dla ciebie.
— Ale ja kocham tę kobietę, kocham ją panie!
— To się nazywa mówić otwarcie!
Potem usiadł naprzeciwko mnie i uderzając przyjaźnie po ramieniu, mówił ze wzrokiem utkwionym w moje oblicze:
— Nasza rola jak o naczelników mających władzę nieograniczoną w tutejszych zakładach karnych, jest równie delikatną jak spowiednika.
Po wydaniu wyroku osądzony nic nam nie jest winien, tylko poddanie się karze wymierzonéj. Występków lub zbrodni, które wymagały surowości prawa, nie wolno nam roztrząsać. Jednak powtarzam ci, mam obowiązek, nawet konieczność powiedzenia: nie żeń się w tutejszéj kolonii!

XXI.
Małżeństwo w Kayennie.

Po szczerości mowy dyrektora, byłem przekonany, iż rzetelną prawdę mi wypowiedział, lecz niezwalczona miłość paliła me piersi i oburzałem się na samą myśl spotkania jakich bądź przeszkód między mną a Martyną; powstawszy więc z kolei, rzekłem:
— Och! co mamy robić panie! my nieszczęśliwi których prawo raz napiętnowało? Czy pan możesz wierzyć, aby którakolwiek matka w rodzinnym kraju oddała córkę w małżeństwo człowiekowi, wypuszczonemu z tego piekła zwanego galerami, po wycierpieniu kary? Zbezczeszczone istoty mogą się rehabilitować tylko przez połączenie z podobną sobie istotą, dwie słabości mogą się zlać w jedną silną wolę. A przytem kocham bezwarunkowo, ślepo, kocham z zapałem, który całą mą istność ogarnął do tego stopnia, że gdybyś pan zechciał mnie zmusić do wysłuchania, jakie błędy popełniła Martyna Ferrand, to za pierwszym wyrazem rzuciłbym się z tego okna panie. Tak ją kocham, że przysięgam, — iż nigdy przez całe życie nie zapytam się o jéj przeszłość, nie będę śledził dotychczasowego życia téj, która się zgodzi na połączenie swego bytu z bytem człowieka poniżonego, człowieka przez sprawiedliwość wykluczonego ze społeczeństwa ludzi bez zmazy.
Mój opiekun słuchał z wzrokiem utkwionym w mą postać, dozwolił wynurzyć się zupełnie.
— Zrozumiałem, rzekł spokojnie. Stanie się według twego życzenia, przykro mi tylko powtórzyć ci: iż wstępne formalności zajmą dużo czasu, gdyż przy największym pośpiechu w działaniu, musisz być cierpliwy najmniéj sześć miesięcy.
— A więc będę czekał, — odpowiedziałem stanowczo i zwróciłem się ku drzwiom aby odejść.
— Za tém musisz czekać na pierwszego kuryera mój biedny Piotrze. Obejrzawszy się na korytarzu, zobaczyłem przyjazny i sympatyczny wzrok dyrektora, który mi jeszcze towarzyszył.
Sześć miesięcy oczekiwania, a może i dłużéj z powodu nieprzewidzianych przeszkód w drodze kuryera, policzone być miały w méj pamięci jako najboleśniejsze, które bez wątpienia życia uweselić nie mogły. Trzy pierwsze szczególniéj stały się dla mnie prawdziwem męczeństwem. Traciłem odwagę i przeczuwałem chwilę w któréj wytrwałość moja na ciężką próbę mogła być narażona.
Pewnego dnia dyrektor przyszedł do mojego domku, aby odwiedzić swego dobrego Piotra. Leżałem wtedy na nędznem posłaniu, nieczuły na wszelką pociechę. Bezwładny, pognębiony, ach jakaż myśl szczęśliwa przywiodła tego zacnego człowieka?
— Mój przyjacielu, — rzekłon, teraz kiedy już nie ma wątpliwości o twojjé rezygnacyi, o twem postanowieniu doprowadzenia do skutku zrobionego projektu; przyszedłem wesprzeć cię w twym zamiarze. Na początek, musisz mnie formalnie prosić o rękę Martyny Ferrand.
— Błagam pana jak o łaskę! o dobrodziejstwo! o błogosławieństwo! nareszcie jak o zbawienie!
— Dobrze, trzeba zapytać jéj czy się zgadza na ten związek. Najlepsze dzieła mają swój koniec, trzeba więc żeby miały i początek.
— Czyż wolno mi z nią się widzieć?
— To już do mnie należy. Słuchaj Piotrze, zdobądź się na odwagę, gdyż sam cię postanowiłem oświadczyć.
Skoczyłem z łóżka, bez względu na należne uszanowanie mojemu protektorowi; w kilka minut byłem już ubrany.
Wkrótce wprowadził mnie do pokoju przeznaczonego w klasztorze do przyjmowania gości i kazał przywołać Martynę. Ujrzawszy mnie, zbladła okropnie i sądziłem że mdleje; ja zaś prawie nie żyłem. Dyrektor po przedstawieniu, wyszedł przez dyskrecją. Czyliż pamiętam cośmy sobie powiedzieli?! to tylko wiem, że przez całą godzinę naszej rozmowy, która się minutą zdawała, ona trzymała mą rękę a ja nie posiadałem się z radości. Klucz skrzypiący w zamku ostrzegł nas, że nadeszła chwila naszego rozłączenia, lecz zakonnica oświadczyła, iż dozwolonem nam zostało widywanie się w każdą niedzielę. Było to bardzo mało, ale razem i wielkie szczęście dla obojga.
Nareszcie.... nareszcie nadszedł ów pożądany pakiebot. Dyrektor dotrzymując obietnicy, nie przepomniał naszego interesu, papiery potrzebne do zawarcia małżeństwa nadeszły w komplecie. W ośm dni potem byłem z Martyną połączony.
Z początku zaraz wzięła się ona do uporządkowania skromnéj siedziby, zawiesiwszy u okien firanki, tam na ścianie obrazek, ówdzie ustawiwszy sprzęty, prawie niepostrzeżenie z naszego mieszkania istny raj zrobiła. Otóż jesteśmy we dwoje!
Martyna była silnego temperamentu, z wypukłem czołem które objawiało w braku inteligencyi, uporczywość w raz powziętym zamiarze. Pochodziła ona z dobrej familii z Vignerons w Burgundyi. Wszystkie szczegóły dotyczące jéj urodzenia, dowiedziałem się dopiero w chwilach miodowego miesiąca po naszem weselu. Jéj matka, o ile pojąłem z opowiadania niezmiernie oględnego, była to wiejska kokietka, ambitna i lekkomyślna. Kochała swe dzieci, lecz tylko jak rzecz do niéj należącą. Byłaby pogroziła widłami temu, ktoby ośmielił się zaczepić jéj córkę, lecz to nie przeszkadzało, mimo owéj opieki czujnéj i zazdrosnéj, ażeby które z dzieci nie otrzymało co dzień surowéj kary po powrocie do domu.
Z powodu takiego wychowania, składającego się naprzemian z wygórowanych pieszczot i szturchańców, Martynie pozostała owa bojaźń dziecięca z płaczliwym uporem, kiedy jaka myśl uczepiła się jéj głowy. Słuchała uwag sobie robionych, z dobrocią i pozornym spokojem, lecz takowe jéj przekonań zmienić nie zdołały. Zresztą nie była wcale złą i owszem bardzo odważną. Okazywała ona dla mnie najżywszą wdzięczność za wszystko co dla niéj zrobiłem; podzielała ze mną wszelkie trudy i pracowała motyką łub taczkami jak dzielny parobek. Ale wieczorem, kiedy usiadłem do stołu, albo chciałem odpocząć przy ognisku, myśląc o lepszym bycie na przyszłość, ona z pochylonem czołem, bez desperacyi lecz i bez uniesienia, jednostajnie odpowiadała:
— Gdzie się żyje, tam jest dobrze.
Żyliśmy téż bez wielkich wysileń i domowych wypadków, była więc szczęśliwą.
Unikałem najmniejszem słówkiem zapytania o jéj chwile młodości, a tem mniéj o powód, który ją zaprowadził do Kayenny; cała moja spokojność domowa polegała na mojéj niewiadomości. Zresztą, jéj zwierzenia nie przekraczały nigdy granicy pamiątek wyniesionych ze wsi rodzinnéj. Wiedziałem tylko, że z powodu powiększenia się jéj familii, była zmuszoną przyjąć obowiązki w Dijon, odtąd jéj życie pokrywała zasłona milczenia. Nie otwarła ona nigdy ust dla wypowiedzenia o swym pobycie w mieście, a ja nie chciałem ją o to badać. Nadmieniłem żem unikał wszelkich pytań o przeszłość już przez rozsądek, już dla ucieszenia się spokojem domowym.
Nie ma więcéj błogosławionego zakątka nad ognisko domowe! przedewszystkiem kiedy w niem nie brakuje téj radości, tego błogosławieństwa, które nazywa się dziecięciem.
Ale ja o niczem nie Wątpiłem! Zrobiłem już kołyskę, umieściwszy ją w najwygodniejszym kątku pokoju, zasłoniętym przed palącemi promieniami słońca. Starania te, miałem nadzieję że Martynę rozczulą, tymczasem patrzała na to obojętnie, a nawet z przerażeniem. Śledziła ona wszelkie moje trudy w tym celu podjęte swem okiem jasnem i niebieslciem, lecz nie znalazła dla mnie dobrego słówka zachęty. Niekiedy nawet jéj czoło pokrywały chmury, a kiedy troszczyłem się jaka myśl ją może niepokoić, wtedy ona przyszedłszy do mnie, mówiła głosem brzmiącym:
— To nic mój drogi Piotrze, jesteś dobrym i ja cię kocham.
Więc z nowym zapałem brałem się do przybijania, czyszczenia, wymywania, dopóki ręce mi nie upadły ze zmordowania. Wtedy podając mi kieliszek wódki z manioku, całowała z takim wyrazem twarzy, jakby prosiła mnie o przebaczenie. Ależ za co, dla czego? Nie zmuszałem ją do żadnych zwierzeń.
Nie miałem milszego zatrudnienia, jak przygotowywać gniazdko dla tyle upragnionego i spodziewanego herubina. Trzeba było zrobić z niego wolnego obywatela. Jak wszędzie tak i w Kayennie majątek nie przeszkadza swobodzie; przyszła mi więc myśl zostania bogatym. Martyna, któréj powierzyłem mój plan spekulacyi, odpowiedziała mi ze swym wiecznym uśmiechem:
— Na co się to przyda?
Przeczuwałem na dnie té jnatury biernéj, ale i uporczywéj, jakąś ranę dotąd nie wyleczoną. Czyż ona cierpi za przeszłość? być może! Przyszłość jednakże uśmiechała się do nas, zarabiałem bowiem niemało, jako murarz pracując. O mile prawie od St-Laurent, niedaleko oceanu, administracya udzieliła mi dwa hektary pola gliniastego, na którem spróbowałem uprawiać bawełnę, nie bez dobrego skutku. Miałem więc pieniądze i nie pozostałem na nie obojętnym. Pieniądze, żyjąc w małżeństwie, dają możność bytu spokojnego, a nawet pewną wykwintność nastręczają. Mieliśmy już sprzęty jesionowe jak prawdziwi mieszczanie, tylko nie politurowane, czego sobie na teraz odmówić musieliśmy. Za to zbytek niesłychany, o którym będąc bezżenny nigdybym nie zamarzył! Zbytkiem tym było lustro, nabyte od kapitana okrętu, za pół tuzina miar wódki z manioku. Martyna tego dnia uśmiechała się radośniéj.
Byłże to skutek z nabytego zwierciadła? — kto wie? Pewnego dnia przebudziła się mocno zarumieniona na obu policzkach i uprowadziwszy mnie na bok, ucałowała z rozrzewnieniem serca, jakiego w niéj nigdy nie widziałem. Przeczułem ważny u nas wypadek. Ukrywszy lica na mem łonie objęła mnie rękoma; podniosłem jéj głowę, aby złożyć wzajemny pocałunek na czole. W tém nagle jak trup zbladła i musiałem ją zanieść na krzesło.
— Piotrze! rzekła z wylaniem...
Lecz nie dokończyła swój myśli, jakby głos zamarł na jéj ustach.
— Powstrzymaj się Martyno, późniéj zrobisz mi swe zwierzenie, które cię tak dawno niepokoi.
Podniosła się, a dwie wielkie łzy, które jeszcze teraz widzę, spłynęły z jéj wielkich powiek.
— Piotrze! będziesz ojcem! wyjękła i znowu upadła na krzesło, jeszcze bledsza, prawie nieżywa.

XXII.
Petronella-Cecylia.

Tak wielką radością byłem przejęty, że o wszystkiem zapomniałem; chciałem tańcować! ja będę ojcem! będę więc miał dziecię, mogę dotykać, pieścić to błogosławieństwo, to zbawienie, tę drobną istotę mojem życiem będącą! tak moją wyłącznie! mają pieszczotkę! Martyna zostawała ciągle nieruchomą, z zamkniętemi oczami. Ukląkłem przy jéj nogach i sam niewiedząc dla czego, zacząłem płakać. Powstała ze wzdrygnieniem i rzekła:
— Ty go będziesz kochać z całej duszy i bronić przeciwko wszystkim, nieprawdaż?
— Czy możesz wątpić o tém?
Utkwiła we mnie wzrok przenikliwy i razem dziwny, mówiąc:
— Przeciw wszystkim!
— Martyno, uspokój się, bo radość cię obłąkała.
— Być może: ale powiedz, przeciwko wszystkim!
Musiałem jéj posłuchać i z kolei patrząc oko w oko powiedziałem stanowczo: — przeciw wszystkim!
— To dobrze, — odrzekła, teraz czuję się silną, odważną! Spożyjmy śniadanie Piotrze i daléj do roboty. Trzeba zarobić dużo na chrzciny tego malca, który już nam łzy wycisnął nim go poznaliśmy. Teraz odwagi, no bądź spokojny! a jakże nazwiemy przybyłego potomka?
— Cecylią, jeżeli będzie dziewczyna.
— Marcinem, jeżeli urodzi się chłopiec.
Klaskała w ręce z radości, jak pensyonarka wyjeżdżająca na wakacye z otrzymaną nagrodą. O był to dzień szczęśliwy!...
Dziecię nowo narodzone nazwaliśmy Petronellą-Cecylią, gdyż Bóg dozwolił nam pociechy cieszyć się córką. Jest to daleko milej pieścić córeczkę nieprawdaż? Kiedy usłyszałem pierwszy krzyk téj odrobiny, zaledwie się nie rozpłakałem. Ale co ja powiedziałem, odrobiny, nie, gdyż ona była duża i dobrze uformowana: drogi nasz cherubin! Matka blada i wycieńczona, śledziła wszelkie moje pieszczoty. Ach! błogosławiona chwila gdy aureola otoczy matkę kobietę, wstrząsa ona całą istota człowieka męża!
Martyna była silną z natury, mimo niemocy w chwili macierzyństwa, szybko odzyskiwała zdrowie, aby być w możności wychowania dziecka. Nie dostrzegłem nigdy żeby pieściła go z tém co ja uczuciem, lecz starała się z wszelką troskliwością, i godną uwielbienia cierpliwością pielęgnować tę małą istotę. Przysięgam, że Martyna ze swem dziecięciem przy piersi, stanowiła cudowną grupę, przed którą zgangrenowane paryżanki powinnyby upaść na kolana. Owa zimna pieczołowitość w wykonywaniu obowiązków macierzyńskich, coś męzkiego przedstawiająca, z jednéj strony mnie dreszczem przejmowała, a z drugiéj budziła szacunek.
Po upływie tygodnia, kiedy Martyna powstała, odwiedziły nas zakonnice z kapelanem. Wszczęła się rozmowa o ochrzczeniu naszéj Petronelli; istotnie trzeba było pomyśleć o zrobieniu z niéj chrześcianki, o czem ze zbytku radości zupełnie przepomniałem. Jest zwyczajem w Kayennie, iż osoby bogate i wysokie stanowisko zajmujące, chętnie nastręczają się na kumów, dla dzieci deportowanych, aby ich podnieść z moralnego upadku, uzacnić we własnéj godności. I my tego zaszczytu nie byliśmy pozbawieni, bo pewien oficer z garnizonu, kochając córkę bogatego kupca, dla zawiązania bliższych stosunków z tą panną, sam oświadczył nam chęć trzymania naszego dziecięcia do chrztu świętego. Podziękowaliśmy zacnemu oficerowi za tę uczynność i wkrótce też odbył się akt uroczysty z całą wystawnością, godną tak znakomitych rodziców chrzestnych, na co koszt oni powiększéj części sami łożyli. Martyna była zachwycona, podejmując u siebie takich gości, a ja nie mniéj pawiłem się z tego, że moja córka dostąpiła takiego zaszczytu.
Przebudzi wszy się rano po tak wspaniale i wesoło wyprawionych chrzcinach, spoglądałem na Pętronelkę spoczywającą w swéj kołysce i wpatrywałem się w nią długo, długo... Nic na świecie nie ma wymowniejszego, nad te usteczka drogiéj dzieciny, które jeszcze nie umieją mówić! Przypatrując się tak méj córeczce, odzyskałem zimną krew, jaką nie zawsze się szczyciłem.
Zycie upływa bez mocniejszych wrażeń, bez dat pamiętnych w szczęściu cichem, jednostajnem, tylko podczas naszego niemowlęctwa. Miesiące też biegły, upiękniając dziecinę. Martyna wstawszy najpierwsza i ostatnia spać się kładąc, gospodarzyła w swem małem królestwie, utrzymując go w porządku, czystości i z wielką oszczędnością. Przy pierwszym uśmiechu Pietrusi, nastąpiły nieskończone rozprawy. Taki uśmiech znaczył że chciała pić, inny więcjé nalegający żeby ją wziąść z kolebki na ręce, zgoła każdy giest dzieciny przynosił nam radość. Wszystkie szczegóły pierwszych lat dziecinnego życia, rysują się na sercach rodziców, którzy nie mają innéj ambicyi, nie znają innych uczuć, przyjemniejszych zatrudnień, nad zdrowie i szczęśliwe wychowanie swego dziecięcia. Tak upłynęło jedenaście miesięcy do czasu, w którym Petronella o własnych siłach chodzić zaczęła. Wtedy ogarnęły mnie i Martynę jak wielu rodziców, troski, powiedziećby można ze szlachetnéj dumy pochodzące. Postanowiliśmy bowiem koniecznie zrobić naszą córkę bogatą i wydać ją za mąż za człowieka z dobrego towarzystwa, a to dla tego, iżby nigdy nie wiedziała o nędzy i szkaradzieństwie jakie my przechodziliśmy, ani żeby żyjąc w dostatku i uczciwości, nie była narażona na los swych rodziców.
Tak rozumując z gorączkową żądząjąłem się pracy, zabiegów niczem nieustraszony. Dzierżawiłem grunta, kupowałem kawałki lasu na wycięcie przeznaczonego, oraz miejsca zarybione. Kupowałem, sprzedawałem, zamieniałem moje produkta na towary z Europy przywiezione, a tymczasem worek nasz grubiał z wielką moją radością, lubo Martyna żadnéj pociechy w zbieraniu pieniędzy nie znajdowała, ani też do błyszczenia ochoty nie czuła. Lecz mimo tego, każdego poranku nowe siły czerpaliśmy w tych magicznych wyrazach:
— To dla naszego dziecięcia!
Jednakże kilkakrotnie dostrzegłem, że moja żona była zamyśloną i prawie ponurą. Kiedy ją badałem o przyczynę niepojętego jéj smutku, wtedy odchodziła bez odpowiedzi, a gdy nalegając prośbami, usiłowałem wydobyć z niéj choćby słówko, ona zanosiła się od płaczu.
Pocieszałem ją jak mogłem, ale trwała w milczeniu, zamyślając się jak poprzednio. Czasami widząc że z powodu jéj stanu niezwykłego i mnie ponury smutek ogarnia, ująwszy me ręce w swe objęcia, mówiła:
— Nie zważaj na mnie, jestem nierozsądna, obłąkana! co chcesz? ja się boję, jesteśmy bardzo szczęśliwi!...
Rzeczywiście byliśmy bardzo szczęśliwi.

XXIII.
Straszne odkrycie.

Zatrudnienia moje całe dnie za domem zwykle mnie zatrzymujące, były zawsze korzystne. Za powrotem na wieczór przynosiły niekiedy jakby na przekorę smutkowi, chwile weselszą. Wtenczas następowało rozczulenie wzajemne, wybuchy wesołości, wtedy tworzyliśmy piękne zamiary dla ustalenia szczęścia naszéj drogiéj Petronelli i w tym przedmiocie tocząca się rozmowa, skracała nam zwykle długie wieczory. Wtedy wziąwszy żonę pod rękę, prowadziłem ją do kołyski i tam wskazywałem na wdzięki urocze śpiącéj dzieciny. Nic nie uszło mój uwagi, dzień po dniu, godzina za godziną, przekonywałem ją o rozkosznem rozwijaniu się ukochanéj istoty.
Martyna wdzięczną mi była za moje uwielbienia, ściskała mnie za to serdecznie, lecz w jéj uścisku, w jéj obejściu nie czułem aby tak kochała jak ja to lube stworzenie. Surowszą była odemnie, mniej czułą i nigdy zupełnie nie poddawała się pierwszem wrażeniom. Z tém wszystkiem była gotową na wszelkie posługi, czuwającą, uważną, prawdziwą gospodynią domu; Petronellę otaczała swemi staraniami jak jaką księżniczkę, a hałaśliwe igraszki dzieciny, cały dom radością napełniały.
Dobry Bóg wie co robi! myślałem i z tą myślą szedłem na spoczynek, zasypiałem jak człowiek zapewniony o przyszłości. W tym czasie nadchodziła siejba, a z powiększeniem uprawy coraz obszerniejszych łanów, szybko wyczerpały się moje zapasy w ziarnie. Ponieważ kupcy St-Laurent, nie obawiając się konkurencyi, wysokie ceny nakładali na produkta, trzeba się więc było postarać gdzieindzijé o nabycie potrzebnych mi nasion. Otrzymałem więc pozwolenie pojechania do wiosek zamieszkiwanych przez pokolenie Hattów, gdzie krajowcy mnijé doświadczeni od moich współrodaków, sprzedawali swe płody po daleko niższych cenach. Byli oni tem przystępniejsi w stosunkach handlowych, że uprawa nic ich nie kosztowała. Ziemia dawała im owoce i ziarno bez trudu, potrzebowali je tylko zebrać i nic więcéj, bo wszelką pracę uważali za ubliżającą godności człowieka.
Podróż z St-Laurent do Hattes była trudna i nużąca, szczególniéj z powrotem. Jechać lądem — niepodobna o tém było myśleć: bagniska zapadające pod stopami, następnie zarośla nieprzebyte, a daléj jeziora które trzeba było okrążać, czyniły tę drogę niepraktyczną. Wsiedliśmy więc na małą barkę dobrze opatrzoną, któréj nam jeden z deportowanych pożyczył i popłynęliśmy rzeką Maroni. Dodano nam nadzorcę, gdyż sześciu lub siedmiu towarzyszów niewoli razem ze mną pojechało. Zmienialiśmy się kolejno przy robieniu wiosłami. Odległość od zakładu karnego do wioski Hattes, wynosiła około mil dwudziestu, płynęliśmy z biegiem rzeki, około siedmiu mil na godzinę.
Za przybyciem na miejsce, nakupiłem czego mi było potrzeba po nizkich cenach i we dwie godziny, obciążony jak muł worami, wróciłem do karczmy, gdzie nadzorca posłany więcéj dla spełnienia formy przepisów, z nadchodzącymi po jednemu towarzyszami, popijał wódkę z manioku. Chcąc zachować godność ojca, a zatem wrócić trzeźwy do domu, unikałem zbyt często powtarzających się libacyi; nadto pragnąłem kupić jakich łakoci dla mojéj córki.
Jakoż otrzymawszy zezwolenie nadzorcy, poszedłem porobić moje małe sprawunki, składające się z różnych przysmaków, jakich można było dostać w tém miejscu. Kiedy przyszło do zapakowania, zabrakło papieru; po długiem szukaniu, znalazł się spory zapas gazet francuzkich, które pewien majtek zadłużony pozostawił. Nie żałowano mi tych szpargałów, pakiet więc mój był gotowy; wziąwszy go na ramię, pobiegłem z nim do karczmy. Skoro powróciłem uderzył mnie zgiełk pijących. Nadaremnie nalegałem do odjazdu, przedstawiając bliską noc, a z tąd różne na wodzie niebezpieczeństwa. Gdy moje prośby zostały bezskuteczne, zmęczony usiadłem w kącie izby przy świetle łuczywa, położywszy worki z ziarnem koło siebie. Jednak pakietu z łakociami z oka nie spuściłem, leżał on przedemną na stole.
Machinalnie spojrzałem na zadrukowany papier, z którego mój tlumoczek był zrobiony i czytałem bez myśli dla zabicia czasu, ogłoszenia o musztardzie postępowéj, czekoladzie przedłużającéj życie konsumentom. Niecierpliwiąc się hałaśliwą rozmową pijanych i niezadowolonych ze spóźnienia w odjeździe, przewróciłem moje zawiniątko, aby przeczytać z gazet coś interesującego. Tytuł wielkiemi literami wydrukowany na pierwszy rzut oka, zwrócił moją uwagę. Napis był następujący:

Sąd przysięgłych w Dijon.
Sprawa Martyny Ferrand o trzechkrotne dzieciobójstwo. — Nadzwyczajne szczegóły.

Po odczytaniu tego, wszystka krew zbiegła mi do serca; zostałem jakby apopleksją tknięty. Ale wkrótce odzyskałem dziką odwagę, opamiętałem się, zdołałem ukryć przed moimi towarzyszami cierpienie, straszne katusze!...
Ta kobieta, którą otoczyłem szacunkiem, uwielbieniem, była potworem, obrzydzenie i wstręt wzbudzającym! Nie tą zbrodniarką idącą śmiało spełnić czyn zemsty, ale ohydnym potworem hypokryzyi, udawania i podłości. Ona spełniała wyrafinowane okrucieństwa, na istotach bezbronnych, jéj opiece powierzonych, nad któremi pastwiła się zwolna, stopniowo, aby lepiéj nasycić się cierpieniami niewiniątek i ucieszyć się ich długiem konaniem, bez straty jednego drgania konwulsyjnéj śmierci. Rozcinała im nożem gardziołka, naprzód jednego dnia wtłaczając ostrze na ćwierć cala, potem na zajutrz na pół i tak daléj, aż cały nóż wepchnęła. Nieszczęśliwe dzieciny jeszcze niemowlęta, nie mogły się więc uskarżać, umierały! Trzykroć powtarzała swoje straszne dzieło, u trzech rodzin. Trzykroć! powtarzam... było to okropne, niesłychane szaleństwo.
Zamęt sprzecznych przerażających myśli, kołował się w méj głowie; nikt się o nich nie dowie i ja ich nie pamiętam. Jednakże potrzebowałem odetchnąć świeżem powietrzem, bo czułem żebym się tu udusił. Szczęściem, nasz dozorca przypomniał sobie że miał tyle dusz na opiece, a przynajmniéj że tyle głów powinien zameldować do apelu. Powstał więc i zawołał stentorowym głosem:
— Daléj w drogę niegodziwe stado! dosyć na dzisiaj!
Gromadka przyzwyczajona do biernego posłuszeństwa stanęła w porządku i udała się na wybrzeże.
Noc już zapadła, ciemna i mglista, najmniejszy wietrzyk nie marszczył powierzchni wód, więc żagiel stał się nieużyteczny. Usiadłem przy sterze i puściłem łódź na środek rzeki jednym rzutem mej siły, co mnie uspokoiło, bo niecierpliwość męczyła. Nie śmiałem jednak wiosłować zuchwale, gdyż trzeba było unikać skał, a ja drogi nieznałem, nie płynąc tamtendy tylko raz czy dwa i to po dniu jasnym. Nadzorca mianował się kapitanem statku, a ja wykonywałem jego rozkazy. W godzinę uczułem osłabienie w całem ciele, upadłem zemdlony pod ławkę na której siedziałem.
— On nie ma w sobie ducha, rzekł z flegmą komendant, dalej inni weźcie się za rudel, trzeba nam dopłynąć!
Zastąpili mnie towarzysze, a ja leżąc starałem się zebrać myśli bezustannie trapiące. Niekiedy jak błyskawica, majaczył obraz strasznej dramy, krwawy, ohydny, niegodny i podły!
Zbliżyliśmy się do S-t Laurent, dzwon klasztorny dawał znak spoczynku, światełka migały po ulicach, okiennice zamykano, tylko niektóre okna błyszczały jak oczy ciekawego. Jeszcze barka niezupełnie przybiła do lądu, a ja już wyskoczyłem jednym skokiem i zacząłem biedź z całej siły. Głosy moich towarzyszy przywołały mnie.
— Hej, Piotrze przyjacielu, a twoje pakunki?..
Zapomniałem o nich, trzeba się było wrócić, obładowano mnie jak można najlepiej; odszedłem nie podziękowawszy nikomu. Nareszcie okrążyłem parkan klasztorny, tam była moja siedziba, ach co robi w tej chwili morderczyni dzieci? a moja córka, moja córka!!

XXIV.
Podejrzenie.

Otworzyłem drzwi gwałtownie i wpadłem jak szalony. Petronella się przebudziła, wyciągnęła do mnie swe tłuściuchne rączki i położyła główkę na poduszkę. Co do matki, ta robiła pończoszki, poruszając nogą regularnie kołyskę. Najsprzeczniejsze domysły, uwagi, krążyły po mej głowie. Możeż być zbrodniarką ta, której wzrok swobodny i miły spoczywa na kolebce, kobieta pracująca spokojnie, oczekując ojca i czuwając nad dzieciną podczas snu z macierzyńska troskliwością?
Nie, to nie może być ona! to niepodobna aby to była ona, mówiło mi sumienie.
A jednakże, czytałeś jéj nazwisko, odpowiadał nielitościwy rozum i powtarzałem po sylabie, Mar-ty-na Fer-rand! liczyłem litery i stałem jakby bez duszy. Po takiem utrudzeniu ciała i umysłu po takich torturach, położywszy się usnąłem natychmiast. Z pierwszym brzaskiem dnia zerwałem się z posłania ostrożnie, ażeby nie przebudzić nikogo, moja żona spała spokojnie. Bez wątpienia zgryzoty nie mogły mieć siedliska w piersiach oddychających swobodnie z oznakami czerstwego zdrowia. Żaden zmarszczek nie zarysował pogodnego jéj czoła, żadne drgnienie nie wstrząsnęło spokoju tego ciała. I jeżeli spokój i swoboda ducha istnieją na ziemi, to ich wierny obraz miałem przed oczyma. Starałem się upewnić w tem przekonaniu, ale logika nieubłagana stawiała mi na tej drodze nieprzebytą zaporę.
I rzecież ona była potępioną! szeptał mi rozum. A ty sam! odpierało sumienie oburzone, jakiem prawem możesz uchylać zasłonę przeszłości drugich, kiedyś nie wzdrygnął się przed profanacya saméj śmierci?!
Walczyłem, lecz podejrzenie gryzło i jątrzyło powoli nie serce, pomimo oporu jaki stawiałem, aby sic nie poddawać zwątpieniu. Występek mój zależał od mojéj tajemnicy, od mego milczenia i był jedynym może w rocznikach sądów przysięgłych, ale jéj imię było wydrukowane, w gazetach ogłoszone!
Rozerwałem sznurki krępujące pakunek i rozwinąłem dzienniki po arkuszu. Szczegóły zbrodni Martyny były przerażające. Ona spała ciągle. Przybliżyłem przeklęty papier, który zrujnował mój spokój życia, do lampki palącéj się całą noc dla dziecka. Gazeta spłonęła, a ogień lizał litery opisujące spełnione zbrodnie, jak ogień piekielny, zanim pożarł wszystko, aż do skrawka papieru pozostałego w mych palcach.
Przez chwilę mniemałem, że się wszystko skończyło, że ten kawał papieru w popiół zamienionego, uniósł w niepamięć wszystkie moje cierpienia, niwecząc dowód materyalny okropności, które mnie tak nękały. Zebrałem całą siłę méj woli w tém postanowieniu, aby w siebie wmówić, że to był sen szkaradny i że się teraz przebudziłem. Nadaremnie! ogień nie zniszczył zarodka ogarniającego mnie zwątpienia. A kiedy mówię zwątpienia, to tylko przez ustępstwo dla pamięci téj nieszczęśliwéj, gdyż nie podobna mi było zamknąć oczów na niezbitą prawdę.
Cały tydzień — jak wiek długi — pasowałem się z pokusą, aby wszystko wyznać Martynie. Była to droga najroztropniéjsza i najwłaściwsza. Jednakże, ponieważ dotychczas unikałem wszelkich zwierzeń, czyż więc miałem prawo tak późno przyjmować rolę jéj oskarżyciela i sędziego? A potém jakiż koniec téj dramie? bezwątpienia rozłączenie.
Chociaż miałem niewątpliwe przekonanie o zbrodni, nie mogłem przecież odmówić towarzyszce mojego życia od lat dwóch, delikatności uczuć, których po stokroć byłem naocznym świadkiem i które mej uwagi nie uszły. Mogła ona znieść moją pogardę przed ślubem, lecz teraz, czy schyli czoło przed wstydem? Mniemam iż ją znałem dobrze. Ona porzuciłaby dom mężowski, aby zwiększyć jeszcze karę dla siebie i uniknąć przygniatającego ciężaru mojéj obecności, któraby stała się dla niéj wiecznym wyrzutem, nieustanną obelgą. A cóżby się stało z Pietrusią? moją pieszczotą, śród tych okrutnych rozłączeń! czyż który z nas z rękami stwardniałemi od pracy, zdoła wypiastować małego aniołka?
Lecz sam Bóg przyszedł mi na pomoc, zsyłając z niebios myśl serdeczną i pocieszającą, której mogłem się uchwycić a była ona deską zbawienia dla tonącego. Myśl ta ocalająca mnie od samobójstwa lub morderstwa, gruntowała się na przekonaniu, że Martyna jest niewinną. Wprawdzie było dowiedzionem, że popełniła zbrodnię i to potrzykroć, ale ulegała tylko tej fatalnéj niewidoméj sile, która pcha do czynu cierpiących konwulsye i epileptyków. Ona była niewinną! Światło zabłysło w mém umyśle... było to, co nasi wiejscy proboszczowie nazywają opętaną chwilowo; choroba do wyleczenia, dusza do wzmocnienia, wymagająca poświęcenia i uczucia, do czego sił mi nie zbywało. Byłem zdolny ponieść tę ofiarę. Zrobiłem postanowienie stanowcze, bo gruntujące się na miłości, odzyskania domowego spokoju.
Mając taki cel sobie wytknięty, myślałem, iż teraz zamiast jednego, będę miał dwoje dzieci do pielęgnowania i dla tych dwóch istot poświęcę się zupełnie. Tak myśląc byłem moralnie silniejszy, na wszystko odważny, chociaż brakowało mi mocy abym przez cały tydzień zdołał ukryć walkę, jaką rozum toczył nieustannie z sercem.
Martyna nareszcie spostrzegła moją niespokojność, moje ciągłe pomieszanie. Starała się ona pocieszyć mnie, podzielić moje zmartwienie; nawet w obec mego uporczywego milczenia, obawiała się okazać niedyskretną i dla tego o wyznanie na mnie nie nalegała.
Pewnego razu zostawiwszy w polu narzędzia rolnicze, przybiegłem do domu, jak nowożeniec w obawie iż go minie pierwszy kontredans. Uchyliłem płócienne firanki przed oknem zawieszone dla osłonięcia Petronelli od zbyt gorących pocałunków palącego słońca. Dziecina siedząc z powagą na środku izby, obwijała nogi lalki, którą nożem wystrugałem. Martyna spoczywała na krześle oświecona promieniem z przeciwległego okna, zdawała się być statuą świętéj, otoczona niebiańską aureolą.
Nie, zbrodnia nie zamieszkiwała w moim domu! Ten błogosławiony spokój, to poddanie się losowi, I ten szczytny wdzięk porządku i pracy, nie mogły mieć związku ze ziemi skłonnościami. Wszedłem do izby jak najciszéj, niepostrzeżony przez malutką, zajętą ubieraniem swojéj lalki. Kiedy się obejrzała i spostrzegła moje przybycie, skoczyła z radością, trzepocząc rękami i nóżkami. Martyna zarumieniła się, potem zbladła; wrażenie podobne, już kilka razy zauważyłem, a teraz mocniéj mnie zadziwiło.
— Oczekiwałam cię dopiero z zapadnięciem nocy — powiedziała, nadstawiwszy czoła do pocałunku, wszakże wziąłeś obiad ze sobą.
— Tu nie idzie o mój obiad, ale o to, że mnie wzięła ochota uściskać was obie, i zrobić wam niespodziankę. Idąc, przyszła mi do głowy myśl szczególna, naprzykład; kiedy takie ciepło na dworze, drogi na brzegu rzeki są świeżo wysypane piaskiem, kiedy wiewiórki skaczą po drzewach, a papugi swarzą się z kassikami, korzystajmy z tak pięknego czasu po południu i chodźmy na przechadzkę. Daléj ubierz się na poczekaniu, lewa noga naprzód, marsz!
Odzyskałem rok dwudziesty mojéj młodości podczas tego dnia szczęśliwego. Och tak dobrze jest wprowadzić w wykonanie natychmiast myśl dobrą i niespodziewanie przychodzącą. Za każdym krokiem sprzeczaliśmy się kto poniesie malca, kiedyśmy napotkali jaki owad lub kwiatek, kto go pierwszy poda Piotrusi. Całe szczęście ludzkie składa się z takich drobnostek, trzeba tylko dusz pojmujących się, aby były szczęśliwe. Pierwszy raz ujrzałem moją żonę prawdziwie swobodną, ufającą, wylaną, serdeczną. Jakże sobie dziękowałem za moją łagodność i przemilczenie poznanéj tajemnicy.
Wróciliśmy do mieszkania krokiem ociężałym, utrudzeni tym rozkosznym trudem, który męczy ciało, ale duszy skrzydła przypina. Petronela spala na rękach swojéj matki. Ach panie, gdybyś to czuł co ja w tcnczas czułem! łagodny promień słońca, pęk kwiatów uzbieranych po drodze, żona rozkosznie wspierająca się na mojem ramieniu, i dziecina igrająca przy nas, oto obrazek najszęśliwiéj przebytego dnia w calem mem życiu! Mój Boże ten dzień nigdy już nie miał dla mnie powrócić; nigdy! te kilka godzin razem spędzonych, śród wzajemnych wynurzeń serca, idąc ręka w rękę tak weseli, z czołem tak pogodnem jak ten wieczór przy zachodzącem słońcu — to wszystko już się nigdy nie powtórzyło.
I znowu nadeszła zima z jej wszystkiemi nieprzyjemnościami, uraganami i burzami na morzu. Opatrzyłem jak najlepijé mój domek, przeciw wszelkim zmianom powietrza; suty ogień palił się na kominku, aby moim dzieciom to jest Petroneli i żonie zimny, słotny wiatr nie dokuczał w naszym skromnym zakątku. Jednak mimo ostréj pory czasu, zajęcia wypędzały mnie z domu. Trzeba było przygotować się do wiosennych zbiorów, gdyż mieliśmy dwa razy zimno do roku. Pod moim zarządem pracowało sześciu tęgich pomocników, których przy robocie trzeba było pilnować. Za to z nadzieją widziałem zasiewy w dobrym stanie, oczekujące tylko słonecznych promieni, aby się wzmocniły. Moje rachuby otrzymania w Kwietniu znakomitych korzyści nie mogły być płonne. Nadszedł ten miesiąc tyle oczekiwany, ale sprowadził także straszną febrę, która peryodycznie wyludniała Kayennę.

XXV.
Epidemia.

Opowiadają, starzy, że co pięć lat febra odwiedza tę wyspę. Kiedy zapomni swéj wizyty w ciągu lat dwudziestu naprzykład, to prowadząc ściśle swoje rachunki, przez lat cztery z kolei grasuje zajadle, aby wybrać należny sobie haracz śmierci. Byliśmy właśnie w jednym z tych peryodów i tylko narzekania słyszano w całéj kolonii. Dwaj lekarze szpitalni, oraz ich pomocnicy, literalnie całemi dniami byli zajęci. Kumoszki w pewnym już wieku, wołały używać leków od czarownic indyjskich; połykały piaye z niemałym wstrętem wprawdzie, ale też i z dobrą wiarą która ich ocalała.
Piaye, jest gatunek lekarstwa powszechnego na wszystkie choroby, ani mniéj ani więcéj jak nasze proszki z perlimpinpiny u handlarzy jarmarcznych, z tą różnicą tylko, że proszki i balsamy naszych szarlatanów są zawsze złożone z materyału zaprawionego anodynami; tymczasem piaye, robią się z roślin działających na umysł i wolę, to jest zwykle zabijają lub leczą. Śmiertelność nie wielką była w S-t Laurent, lecz z Hattes i stolicy dolatywały groźne wieści, tutejszą ludność przestraszające. Uczuwano w powietrzu, że epidemia jeszcze się nieusadowiła, ale już posiała swe gońce.
Klimat Guyanny, mianowicie francuzkiéj, nie jest tak zabójczy, jak go deportowani czasów wielkiéj rewolucyi przesadnie wystawili. Zgubne febry skoro im tylko wcześnie starają się zaradzić, są rzadko śmiertelne, trzeba się tylko zabezpieczyć przed częstemi zmianami powietrza. Zdarzają, się miesiące deszczów ulewnych, które bez przerwy po sobie następują, są dnie kanikularnych upałów naprzemian z dniami dżdżystemi, a takie nagle zmiany sprowadzają katary i choroby zapalne. Ale żeby tameczną ludność ochronić od podobnych wpływów ze zmiennéj atmosfery wynikających, od 12 lat rozmaite środki zaradcze przedsięwzięto.
Najmniejsza chałupka osiedlonego jest lepiéj urządzona pod względem hygienicznym, niż niejeden dom w najładniejszych dzielnicach Paryża. Cyfry statystyczne dowiodły, że śmiertelność między europejską ludnością w tamtych okolicach jest daleko mniejsza, niż p owiększej części w skupionych zakładach fabrycznych we Francyi. Plaga dziesiątkująca najwięcéj zabiera ofiar z rasy indyan. Niedołężni, niedbali o najpierwsze potrzeby czystości, nietroszczący się o swe życie, przyjmują śmierć jako posłańca przybyłego z rozkazu Najwyższéj Istności, przeciw niéj wcale nie walcząc. Pogrzebanie odbywa się byle gdzie, według obrządków religijnych każdego plemienia. Składając zmarłego pokrywają ciało kilku calami ziemi, albo zostawiają na wierzchu między drzewami w poblizkim lesie. Wiatry unoszą zgniliznę z trupów na wszystkie strony, mianowicie w czasie burz panujących.
Już doniesiono zakonnicom u Ś-go Ludwika o kilku wypadkach epidemii. Klasztor wspomniony znajduje się o 3 mile od kolonii, płynąc w górę rzeki Maroni. Zażądano spiesznie naszych lekarzy; wrócili oni w takiem usposobieniu, że ich oblicza nic uspokajającego nie zapowiadały. Jednakże wiosna dobrze wróżyła, pierwsze tygodnie przeszły bez wypadków, bez wielkich upałów i miano nadzieję, że jeżeli potrwa czas pogodny, to ostatnie ślady epidemii znikną zupełnie.
W żeńskim szpitalu tylko jeden wypadek zameldowano. Zachorowała stara około 70 lat mająca Bretonka, na całe życie skazana do Kayenny i od lat 20 zamieszkująca w kolonii. Polubiła ona Martynę w czasie jéj pobytu w klasztorze i czując się blizką skonu, prosiła aby moja żona zamknęła jéj powieki. Trudno odmówić ostatniej proźbie umierającego. Urzędnik zdrowia w przechodzie udzielił Martynie wszelkich przepisów hygienicznych, które przyrzekła ściśle zachować i pomimo smutnego przeczucia jakie powziąłem o tych niewczesnych odwiedzinach, musiałem uledz proźbie méj żony, bo uważała jako obowiązek oddać tę posługę umierającéj. Chciałem jéj towarzyszyć, ale się temu oparła mówiąc:
— A kto będzie czuwał nad naszą córką?
Złożyła na mojem ręku dziecinę, zaklinając się, iż dłużéj nad godzinę w szpitalu nie pozostanie. Rzeczywiście nie czekałem na nią długo, bo matka Kardec oddała ducha w pięć minut po przybyciu mojéj żony; mówiono, że tylko na jéj obecność zaczekała, ażeby skończyć życie. Martyna jednak wróciła z tego widowiska śmierci z tak smutnem wrażeniem, że ją zaledwie pieszczoty córki rozweselić na chwilę zdołały. Lecz wkrótce na nowo niepokój i smutek ją ogarnął. Ściskała ona dziecię, całowała konwulsyjnie, a wpatrując się w drobne lica szeptała:
— Ach śmierć jest straszliwą!
Potem uklękła w jednym rogu pokoju i długo modliła się za duszę biednéj zmarłéj. Całowała żarliwie szkaplerz dany przez nieboszczkę Bretonkę, przy ostatnim uścisku; następnie wstawszy pokrzepiona, zrobiła mały ołtarzyk z rozmaitych przedmiotów, które z kieszeni wydobyła. Stanowiły one spuściznę po zmarłéj: różaniec z czarnych perełek, książka do nabożeństwa z któréj wypadło kilka obrazków niezgrabnie kolorowanych, następnie nóż drewniany, jaki zwykle noszą rybacy nad kanałem la Manche, a zawieszony na mocnym rzemieniu.
Nadeszła noc, Martyna ze zwykłą słodyczą zawezwała nas do kolacyi, siedliśmy do stołu, dziecina dzwoniła łyżeczką przypominając podanie należnéj sobie porcyi. Lecz mimo usiłowań wspólnych aby zatrzeć niemiłe wrażenie, obraz śmierci towarzyszył uczcie rodzinnéj. Wieczór przeszedł na ponurem zajęciu. Zona moja bardzo krótko znała starą kobietę, nic nie wiedziała z jéj przeszłości, ani o jéj zbrodni, ale nie mogła pozbyć z pamięci tego oblicza znękanego maligną, ani nadewszystko ostatniego spojrzenia umierającéj, któréj duch wybierał się na wieczną podróż. Odgadywałem te myśli z jéj rysów twarzy, gdyż szanowałem milczenie żony, nie wyrzekliśmy do siebie ani słowa przez cały wieczór. Powoli rozebrała się Martyna i wyciągnąwszy rękę do mnie powiedziała:
— Zimno mi!
Nic mnie nie ostrzegało, aby zanosiło się na jaką chorobę, miała puls regularny, cerę zwyczajną, oddech świeży, czułem tylko, że doświadczała dreszczów. Zaniosłem więc ją na łóżko i wkrótce jéj wielkie oczy zamknęły się. Jak dziecię usnęła. Nazajutrz rano przebudził ją odgłos dzwonu; była bladą i trochę zgorączkowaną. Dzwonek zwoływał na mszą za umarłych. Martyna zadrżała i powstawszy rzekła:
— Chcę iść do kościoła, nie będzie tam nikogo zapewne prócz mnie, aby zmówić pacierz za tę biedną duszę. Odzieję się dobrze, — pozwól mi Piotrze na spełnienie méj chęci. Rzuciwszy garść ziemi na grób biedaczki, wrócę natychmiast! zobaczysz.
I usiłowała uśmiechnąć się, aby mnie uspokoić. Byłem wzruszony i smutkiem przejęty, jakieś bolesne przeczucie nurtowało w mém sercu: chciałem ją odprowadzić do drzwi kościelnych.
— Zostań, za pół godziny wrócę, — rzekła wychodząc, — prędko kończą ze staremi odepchniętemi przez społeczeństwo, jak ta Bretonka. Patrz, dobry ogień pali się na kominku, za powrotem zjemy gorące śniadanie, do widzenia, zaraz wrócę.
Nie wróciła sama, bo ją przynieśli. Nad grobem uczuła nerwowe wstrząśnienie i w chwili pokropienia trumny, upadła zemdlona. Lekarz przewidując że będzie potrzebny, nadszedł zaraz za temi co przynieśli Martynę.
— Niech ją szybko rozbiorą! dobrze że się pali na kominie, trzeba mocno rozcierać, — rzekł doktor, ujrzawszy chorą leżącą na łóżku, bladą i wijącą się śród dreszczów nerwowych. Kiedy została ogrzaną otworzyła oczy i ujrzawszy mnie:
— To nic, to przeminie Piotrze, zawołała podając mi rękę, którą ze łzami ucałowałem. Doktor po zbadaniu choréj z całą troskliwością, wziął mnie na bok i rzekł: — Jesteś mężczyzną Piotrze, winienem ci prawdę objawić. Twoja żona jest silnéj natury, mam nadzieję, że odniesiemy nad chorobą zwycięztwo. Nietrzeba ani chwili ją opuszczać. Idę do apteki wydać rozkazy i przysłać tu infirmerkę.
Zaledwie lekarz skończył mówić, kiedy Martyna zerwała się z łóżka, drżąca z pianą na ustach, dzikiem spojrzeniem, z wyciągniętemi jak sztaby żelaza rękami. Ach widok jej był okropny!

XXVI.
Przesilenie.

Zbliżyłem się aby ją, powstrzymać. Niech zostanie w tym stanie, rzekł lekarz, — dobrze jest aby się nerwy wytężyły, prędzéj się uspokoją po zmęczeniu, wtedy możemy skuteczniéj działać lekarstwami. Przesilenie trwało pięć śmiertelnych minut: przez ten czas odpychała jakieś widma imaginacyjne, mówiła o Bogu i o Świętych, potem upadła na poduszki jak ciężka kłoda.
Choroba Martyny zatrzymywała mnie dwa tygodnie w domu. Trawiła ją potężna gorączka. Podczas majaczenia, przypominała sobie piosnkę, w któréj moje imię kilka razy się ponawiało i którą nigdy w najszczęśliwszych dniach nie śpiewała. Był to pewien rodzaj ronda burgundzkiego, wykonywany przez chorą z brawurą właściwą jej prowincyi; lecz nie mogła daléj dojść, jak do czwartego wiersza; a kiedy zaczęła piąty, zatrzymywała się zaraz na pierwszym wyrazie i wtedy jéj usta bladły, pokrywając się pianą. Potem chowała głowę pod kołdrę i śpiewała daléj pieśń nabożną.
Kumoszki z całéj kolonii odwiedzały nasze mieszkanie. Co wieczór fakultet lekarski w spódnicach i czepkach otaczał łóżko mój żony, oczekując napróżno jéj wyzdrowienia. Co do mnie, jakkolwiek miałem wielkie zaufanie w nauce naszego zacnego lekarza, zacząłem przecież tracić cierpliwość, do czego opowiadania o cudownych wyleczeniach przez indyan wielce się także przyczyniły.
Słysząc przytaczane wypadki przez te prorokinie, smarowanie ciała miało być powszechnem lekarstwem, najskuteczniejszem zaś w gorączkach przepuszczających. Leczyło również rany zadane przez jadowite gadziny; zgoła miałem pełne uszy pochwał o tych niezrównanych lekach. Martyna znękana czarnemi miksturami, wzdrygała się ujrzawszy podawaną jéj filiżankę z napojem. Nie miała tyle przytomności, aby mi mogła wynurzyć swe życzenie, napróżno badałem ją jak dziecko, powtarzając dziesięć razy pytanie, ona odpowiadała wzrokiem kołowatym, uśmiechniętym, od czasu do czasu powracając do swéj piosenki ulubionéj i następnie usypiając przy tej bolejącéj melodyi.
Pewnego poranku, mając więcéj nabitą głowę, niż dotąd o cudo wnem smarowaniu, zmęczony rozprawami i miksturami dawunemi choréj bez skutku, zawołałem: sprobójmy!..
Powierzyłem więc Martynę opiece infirmerki, którą poznałem, że jest troskliwą i łagodną przy czuwaniu nad choremi i udałem się znowu w podróż do Hattes, tym razem sam bez dozoru bo już nie uważano mnie jako więźnia.
W lekkiéj łodzi szybko popłynąłem, a ponieważ statek mój nie był obładowany, przeto bez wysiłku w godzinę na miejscu stanąłem. Szczęśliwym trafem znalazłem w chacie indyjskiego czarodzieja Galibi (jest to nazwa plemienia tamecznego). Mogłem go Bóg wie jak długo szukać i nadaremnie, gdyż pokolenie to jako koczujące, nigdy długo jednego miejsca nie zajmuje. Tam gdzie znajdzie owoce i połów ryb dostateczny, tam się sadowi, mieszkając dopóty, dopóki zupełnie nie wyczerpie naturalnych płodów. Gdy to nastąpi, idzie daléj i tak ciągle prowadzi życie. O hodowaniu bydła nie chce ani słyszeć, bo jak mówi: nie może zostać niewolnikiem swego wołu, albo barana.
— Jakież wyobrażenie mają europejczykowie o szlachectwie ludzi? pytał się Galibi z zadziwieniem.
Zaledwie znalazłem tyle czasu, aby zjeść kawał chleba i wypić kieliszek wódki, to też wkrótce siedliśmy do łodzi i mimo wszelkiego uszanowania dla godności człowieka, Galibi silnie pomagał mi wiosłować; zatrudnienie to nie uważał za ubliżające dla siebie. W kilka godzin byliśmy już w naszym domku, a Martyna patrzała na nowo przybyłego, niesie nie domyślając. Ująłem rękę żony, którą mi bez oporu powierzyła, lecz gdy uczuła kolnięcie dla zaszczepienia lekarstwa, wtedy krzyknęła z podziwieniem i ukryła się w łóżku tak, że jéj nie mogliśmy wydobyć. Trzeba więc było działać na nią przykładem. Zdjąłem obuwie i nadstawiłem nogi operatorowi, Martyna przyglądała się temu z dziką ciekawością.
Kiedy Galibi ze mną skończył, ona przez naśladownictwo wysunęła nogi z pod kołdry, wytrzymując nacinanie lancetem bez syknięcia, poczem nadstawiła ręce z machinalną obojętnością. Lecz terapeutyka indyjska nie ograniczała się na samem tatuowaniu, trzeba było jeszcze połknąć napój, aby kuracya była zupełną. Napój ten przechodził odorem, goryczą i obrzydliwym pozorem wszelkie najszkaradniejsze lekarstwa naszych europejskich aptekarzy, którzy przecież nie lada są ludzie w swéj sztuce. Usiadłem więc w głowach przy łóżku i połknąłem napój, patrząc Martynie oko w oko. Uniosła się ona ambicyą i wypiła jeden łyk z okropnéj filiżanki.
Lekarstwu zapewne było zrobione z ziół narkotycznych, mocno działających, bo Martyna natychmiast zasnęła, a ja także nie mogłem się opędzić śpiączce. Miałem jednak tyle mocy nad sobą, że zapłaciłem czarodziejowi, który uradowrany moją hojnością odszedł, a ja powierzywszy klucz od głównych drzwi infirmerce, sam rzuciłem się na posłanie. Prosiłem nadto poczciwej matki Hermanowéj, aby czuwała nad nami, co jéj łatwo było dopełnić, bo mając niejednego malca do pilnowania, nad naszą dzieciną i nad nami mogła rozciągnąć opiekę, co też szczerze nam przyrzekła.
Obudziliśmy się nareszcie, Martyna w końcu dnia czwartego, a ja wieczorem piątego. Podczas tego długiego snu byłem męczony straszliwy gorączką, po której nastąpił niewymownie stan przyjemny. Martyna nuciła swą piosnkę głosem pewniejszym, i na teraz pamięć ją nie zawiodła. Dzięki Bogu! zawołałem w pierwszem uniesieniu, wierząc że już wyzdrowiała.
Usłyszawszy mój głos, Martyna obróciła się do mnie; jéj ciało odzyskało czerstwość i na tém koniec. Wstawszy machinalnie wzięła się do swych zwykłych zatrudnień, w końcu miesiąca w naszem gospodarstwie wrócił dawny porządek, jak za lepszych dni w przeszłości, ale już nie czułem drugiéj przyjaznéj duszy obok siebie. Niekiedy napadały ją szalone wybuchy serdeczności, porywała ona dziecinę w swe objęcia, potem stawiała na ziemi, jakby nic niezwykłego nie zrobiła i znowu krzątała się około gospodarstwa, z tąż samą bierną regularnością.
Długa choroba méj żony, bardzo opóźniła prace w polu, korzyści ciągnione z ziemi, nie są zawisłe od domowych wypadków.
Przychodziła mi myśl zostawić wszystko losowi, nakształt dzikich pokoleń, lecz uśmiech méj córki przypominał, że należy pamiętać o jéj przyszłości; wyruszyłem więc w pole, gdzie jak wół pracowałem bez względu na deszcz lub palące słońce; trzeba było nagrodzić czas stracony.
Pewnego popołudnia będąc przy robocie w polu, zadumałem się nad mojem smutnem położeniem. Zona na pół obłąkana, dziecię długo potrzebujące matczynéj opieki i nie mogące zrozumieć mego przywiązania, oto bolesne przeznaczenie które mnie czekało. Słońce piekło paląc mą głowę, czułem zmęczenie, a strumienie potu ściekały po twarzy. Daléj do pracy i myśl o twéj Cecylii! powiedziałem sobie dla dodania sił i odwagi. Lecz wymówiłem imię mojego dziecka. Przyszła mi nieodparta chęć ujrzenia córki natychmiast, pobiegłem więc do domu jak szalony. Zatrzymałem się przy płocie dla odetchnienia. Usłyszałem głos Martyny wibrujący, donośny — ona śpiewała. Nie wiem dla czego, ale zimno zrobiło mi się na sercu. W tym śpiewie było coś okropnego, jak wycie na pustyni: rzuciłem łopatę i podbiegłem bliżéj domu. Podniósłszy słomianą zasłonę, którą zawiesiłem przed oknem, dla ochrony przeciw palącym promieniom słońca, utkwiłem oczy wewnątrz mieszkania, aby zobaczyć, co się tam dzieje.

XXVII.
Do czego może posłużyć trumna.

Cecylja spała w kołysce. Ona spała snem spokojnym, uśmiechnięta jak aniołek. Kiedy ukochana dziecina śpi, wtedy chodząc na palcach, aby nie zrobić najmniejszego szelestu, wznosimy oczy do nieba z błaganiem o zlanie błogosławieństwa na tę istotę, która nic złego nie zrobiła na świecie.
Martyna zbliżyła się do kolebki, przestała śpiewać!.. Nagle, jakby w tej chwili powzięła jakiś zamiar, poszła i otworzyła szufladę, wzięła wielki nóż, bardzo ostry, potem usiadła obok kołyski, w któréj spało nasze dziecię... Ujrzawszy to przypomniałem sobie wszystkie szczegóły, jakie wyczytałem w sprawozdaniu sądu przysięgłych. Była to taż sama Martyna Ferrand, która zarżnęła troje dziatek!. Teraz znowu ją napadła potworna mania zabójstwa...
Cecylja śpiąc miała buzię otwartą. Obłąkana zbliżyła się do niéj ostrożnie i przysunęła koniec noża do ustek różowych... Wpadłem do izby i wydarłszy nóż z rąk Martyny, utopiłem go dwa razy w jéj sercu.
Upadła, a krew matki oblała kołyskę córki!
Surypere przestał mówić na chwilę, łzy głos mu tamowały. Po kilku minutach milczenia zapytał go Trelauney:
— Jeżeli czujesz się zmęczonym, to możemy odłożyć na późniéj opowiadanie o reszcie twoich nieszczęść?
— Zacząłem, a więc dokończę. Jest potrzeba wynurzenia raz w życiu swych tajników serca, ja odsłaniam takowe przed tobą panie i przed Bogiem wszystko wiedzącym. Największa boleść już minęła, a potem nie będę już mówić tylko o Cecylii.
— Położenie moje było okropne; trup na podłodze i dziecię śpiące w kolebce. Dodaj pan do tego noc już zapadającą, która przeszkadzała w szybkiéj ucieczce, a pojmiesz, w jakiem zostawałem niebezpieczeństwie. Jednak podniosłem ciało Martyny, zamknąwszy oczy złożyłem go na łóżku. Następnie przykryłem ofiarę najczyściejszą bielizną, obróciłem jéj twarz do muru, gdyż śród zapadającego zmroku przejmowała mnie strachem, potem usiadłem przy zmarłéj i zacząłem rozmyślać.
Dziecina ciągle spała, a tu trzeba było uciekać, lecz jak, gdzie i w którym kierunku przez nieznane okolice? Zaawanturować się lądem, aby dotrzeć do oceanu, było to wpaść na dzierżawy francuzkie dobrze strzeżone. Puścić się brzegiem Maroni i czekać na sposobność dostania się do wiosek indyjskich to znowu groziło oddaniem siebie samego w ręce sprawiedliwości. Bo skoro morderstwo byłoby odkryte, wtedy pogoń za mną poszłaby w tym kierunku, ze wszelką pewnością i bardzo słusznie. Pozostała mi jedyna droga wodna na rzece, która brała swój początek o 20 mil od S-t Laurent, na terytoryum indyan Aramisów. Wiedziałem wszystkie szczegóły od starego negra służącego w karnym zakładzie, który uciekł z holenderskiej Guyanny.
Obok mnie trup złowrogi, nieubłagany, straszny wymagał pogrzebu. Spisaniu aktu zejścia towarzyszyły rozliczne formalności, a ja widziałem już nędzną trumnę w izbie i cztery świece w koło niéj jarzące się. Trumna! zimny dreszcz rzucił mnie na kolana kiedy wspomniałem kilką desek, mające stanowić ostatnie schronienie dla nieszczęśliwéj, którabyła moją żoną, matką méj Cecylii!
Potem zerwałem się nagle, bo przypomniałem sobie opowiadanie jakie słyszałem obiegające kolonię o jednym więźniu; nazwiskiem Bournison. W samą porę przyszła mi na myśl ta powieść, ona stała się przykładem i dodała odwagi. To prawda, że Bournisonowi udało się tylko w połowie, lecz on źle się wziął do rzeczy i mimo niedogodności jego improwizowanéj barki, zdołał zyskać ze 20 mil na morzu, kiedy został spotkany i zabrany przez galeotę, która go odprowadziła napowrót do karnego zakładu. Łódź Bournisona nie była czem innem, tylko trumną zwyczajną.
Z powodu nagłości ucieczki i prawdopodobnie nieznajomości prawa równowagi, puścił się na morze w trumnie płaskiéj, to jest w takiéj jaką znalazł, siedząc sam we środku. Jednakże ile możności nieporuszając się w swym improwizowanym statku, przepędził cztery dni na łasce morskich bałwanów.
Administracya miejscowa obecnie nie spodziewając się tak prędko ustania epidemii, przygotowała znaczną ilość i rozmaitych wymiarów trumien. Złożone one były na strychu nad zakrystyą; wiedziałem o jednym dymniku, przez który mogłem tam wejść bardzo łatwo. Drabiny znajdowały się przy każdym murze, gdyż wszędzie w S-t Laurent stawiano nowe budynki. W dziesięć minut przystawiłem drabinkę, w kilka zaś byłem już na dachu. Wciągnąłem za sobą drabinę, aby nie dostrzeżono mojéj tam bytności, i dzięki latarni, w którą się zaopatrzyć nie przepomniałem, mogłem z rozwagą wybrać między tuzinem tych grobowych mieszkań, jedno dla mnie najprzydatniejsze.
Wróciwszy z mą zdobyczą do szopy przed kilku tygodniami wystawionéj, przyrządziłem jak mogłem najlepiéj ten nadzwyczajny statek, na dnie którego rozciągnąłem dwie skóry, a skończywszy mą pracę, wziąłem na barki trumnę i pobiegłem do rzeki, gdzie ukryłem ją wpośród krzaków. Dziesiąta uderzyła na wieży, kiedy trzymając na rękach ciągle uśpioną Cecylkę, wraz z workiem w którym znajdowały się suchary i napój trzcinowy, przybyłem nad brzeg do méj kryjówki. Ukląkłem na piasku, aby zmówić ostatnią modlitwę za umarłą. Potem umieściłem najwygodniej dziecinę, okrywszy ją ciepłemi chustkami; tym sposobem spoczywając we środku mego małego statku, który dobrze się trzymał na wodzie, zasłonięta była od wiatru i przykrości takiej podróży.
Nakoniec oskrzydliwszy dziecinę nogami, wsparty na dwóch burtach łódki, puściłem ją z biegiem rzeki. Otóż płyniemy w imię Boże! Zgarbiony żeglując ku morzu, starałem się trzymać prawego brzegu z powodu koniecznéj ostrożności. Łodzie wielkich okrętów stały po stronie francuzkiéj gdzie woda głębsza, lecz moja barka podobna do łupiny orzecha, nie wymagała tego, bo dostateczną głębokością dla niéj były dwie stopy wody, więc każdy jéj kierunek był dla mnie dogodnym; czasami tylko doświadczyłem wstrząśnięcia, co przypisywałem podwodnym skałom. Minąłem St. Louis bez wypadku, wybiła wtedy jedenasta. Mogłem rozróżnić światełka w mieście, a niekiedy dał się słyszeć okrzyk szyldwacha, — kto idzie! — co mnie trochę zaniepokoiło. Rzeka Maroni jest bardzo dogodną dla żeglugi.
Wiatr ciągnący z lądu i z morza przedstawia znakomite korzyści; doświadczeńszy odemnie marynarz byłby umiał spożytkować takie zmiany, ja też przyrzekłem sobie zrobić żagiel na pierwszym przystanku, teraz najwięcéj mi chodziło o zyskanie na czasie, dla tego pracowałem z całéj siły wiosłami, a tak jednostajnie aby nie przebudzić malutkiéj. Mój Boże! myślałem, jak ona zdoła wytrzymać tę przeprawę, ona co była przyzwyczajona do pieszczot, i wszelkich wygód dziecinnego życia? W tych to ponurych godzinach Bóg jest najwyższą ucieczką... Przypomniałem sobie, że to była właśnie pora w któréj ptaki wylęgają pisklęta, miałem też przy sobie krzesiwo do zatlenia w potrzebie ognia, cieszyłem się więc naprzód, iż będę mógł uraczyć moją córkę jajami na miękko, skoro się tylko przebudzi.
Potem, jak zostanie zdziwiona, ujrzawszy się na wielkiéj rzece, ona co nie była daléj jak przy płocie domu. A jéj matka! gdy się o nią zapytał Ach jej matka!... popędzałem łódkę, ażeby odegnać myśli, które mnie niepokoiły.
Już nocne cienie blednąc zaczęły; słabe fosforyczne światełka zwiastowały świt dzienny, świegotanie ptasząt rozpoczęło się śród gałęzi. Niebo w tych stronach zwykle ciemno szafirowe, osrebrzyło się na widokręgu. Rośliny nad brzegiem wód zaczęły drgać listkami, jak budzący się ze snu, który poziewając ręce wyciąga. Cecylia spała ciągle! jakby mi chciała oszczędzić swego podziwienia i kłopotów w chwili kiedy oczki otworzy.
Mój mały statek muskał wody jak jaskółka. Nagle dzień zajaśniał, żywo, promienisto jak sztuczne ognie. Nurt rzeki przeszkadzający biegowi méj wątłéj barki, teraz silniéj uderzać zaczął. Słyszałem groźne grzechotanie, które wkrótce się wyjaśniło. Rodzina rekinów, głodna bezwątpienia, ciągle nam towarzyszyła. Odpiąłem więc wiosło i uderzyłem niém z całéj siły w sam łeb dowódcy prowadzącego bandę, drzewo się ześlizgnęło po łuskowatéj skórze potwora, który nawet nie poczuł mego uderzenia.

XXVIII.
Przez lasy.

Postanowiłem oszukać moich towarzyszów podróży, mimo uporu z jakim mnie ścigali. Skierowałem więc mój statek ku brzegowi rzeki, gdzie liczne a płytkie rafy, niedozwalały płetwom tych potworów wcisnąć się dla niskiego stanu wody. Wylądowałem, zostawiając mą kawalkatę rekinów o kilkaset kroków. Wziąwszy na barki moją łódkę z całym ładunkiem, wyszukałem miejsca dobrze zasłoniętego przed palącemi promieniami słońca, gdzieby mój obóz na cały dzień założył. Uniosłem z sobą łódź aby nie zostawić śladu méj ucieczki. Znalazłem jedno ustronie dla mnie dogodnéj w téj strefie kiedy rośliny nie są pod wodą, wegetują niezmiernie szybko, tak że jeden dzień cuda stwarza, zmieniając widok okolicy do niepoznania.
Bogactwo krain tropikalnych pod względem roślinności jest wspaniałe, różnorodne. Tam to żyją palmy i niezliczone gatunki drzew bez nazwy, obciążone fantastycznemi kwiatami, pełne uroczych, i świetnych barw, jakby w czarodziejskiéj krainie. Kiedy więc Cecylka otworzyła jedno oczko, została tem olśnioną, a gdy otwarła oba, zaczęła klaskać w rączyny.
— Pięknie, pięknie, wyszczebiotała, całując mnie.
Miała zaledwie dwa lata, więc nie mogła jeszcze wszystkiego wypowiedzieć, lecz umiała już znakami wyrazić swa radość i zmusić do jéj podzielenia. Ładnie, ładnie powtarzała, łącząc gęsta z każdym wyrazem. Ale okrzyk, którego się najwięcéj obawiałem, wydarł się z usteczek Cecylki.
— Mama! mama!
— Przyjdzie, — trochę późniéj, wyjąkałem. I żeby ją zabawić, zrobiłem dla niéj wielki bukiet z cudnych kwiatów. Kiedy dziecina skubała listki, tymczasem pomyślałem o przygotowaniu śniadania i teraz nie zawiodły mnie poszukiwania. O kilka kroków od naszej oazy, znalazłem gniazda kassyków, wiszące rzędem na gałęziach, aż je uginały swym ciężarem. Ptaki nie pozwalały się obojętnie rabować, obsiadły więc gęsto sąsiednie drzewa, krzycząc przeraźliwie i urągając méj napaści. Pusty żołądek nie ma uszów; zbierałem jednak mą zdobycz oględnie, bo nasz statek nie mógł być przeciążony.
Cały dzień przeszedł dziecinie wśród nieustannych niespodzianek. Wszystko dla niéj było ładne, nowe, cudowne; zaledwie dwa lub trzy razy wspomniała o matce, upojona błogiemi zapachami natury, których jeszcze nie znała. Ze zmrokiem zmęczona bieganiem, zamknęła oczęta. Nie zapomniałem o prześcieradle i przywiązawszy go do dwóch giętkich gałęzi za pomocą sznurka, który mnie nigdy nie odstępował i zyskał pierwszy uśmiech Martyny, zrobiłem wygodną kołyskę dla ukochanéj Cecyiki, w środku méj łodzi. Wiatr pracował za nas, płynęliśmy nie wiem wiele już węzłów na godzinę. Téj nocy, we dwa dni po spełnionéj zbrodni, ośmieliłem się znowu myśleć o przyszłości, któréj biedni nigdy nie mogą ujarzmić. Bezwątpienia Bóg pozostawił jedyną nadzieję dla nas pozbawionych pociechy na tym świecie.
Cudny krajobraz nam towarzyszył; w około taż sama roślinność, wszędzie kwiaty, liście, ptaki w powietrzu, słońce promieniste na niebie. Badałem brzeg, aby upatrzyć miejsce do wylądowania. Mała już otwarła oczki, poglądając na okolicę z zadziwieniem; kołysanie barki mocno ją ucieszyło. Sprowadziłem ją na tór rzeczywistości tego świata, dając jej jajko, które przez oględność, starałem się upiec przed wyruszeniem ze stanowiska. Urządziłem prędko naszą sypialnię w gęstwinie jakby umyślnie na to przeznaczonej. Ach! jak tam było rozkoszne, jak się czułem szczęśliwy sam, bezpieczny, mając moją malutkę przy sobie. Skrzesałem ognia dla zapalenia gałęzi na naszą kuchnię, a w tem dał się strzał słyszeć, wraz z potężnym okrzykiem hura, rozlegającym się w okolicy. Straszne przeczucie przeszyło me serce: jest to pogoń za mną pomyślałem.
W pierwszej chwili chciałem uciekać, zebrałem więc moje manatki i wziąłem Cecylkę na ręce, oraz fuzyą umieściłem na ramieniu, kiedy przypomniałem sobie, iż Francya zawarła umowę z Holandyą o wydawanie zbiegów z jej posiadłości; tędy przeto ucieczka do Europy była mi niepodobną. Przedewszystkiem naglącą było dla mnie potrzebą ukryć mój zbawczy statek, porwałem go więc i uniosłem w gęstwinę lasu, gdzie schowawszy, dla zatarcia śladu, pokryłem gałęziami i pnącemi się roślinami. Dopełniwszy tej ostrożności, zrobiłem z deski siedzenie na mych plecach, przywiązawszy go wiekuistym sznurem do bark moich, i na niem usadowiłem Cecylkę, a ona objęła mnie rączkami za szyję. Tym sposobem mogłem puścić się przez gąszcze lasu, nadstawiając ciągle uszów, jak raniony jak raniony jaguar.
Hałas coraz się przybliżał do mnie, tak dalece że słyszałem głosy rozmawiających żołnierzy francuzkich; wszakże to oni mnie śledzili, bo nie oddaliłem się więcéj nad 40 mil, od miejsca mojej ucieczki. Jakim sposobem zdołali wykryć ślad, w którą stronę uszedłem?
Coraz bliżej słyszałem, jak się zachęcano do poszukiwania. Zakopałem się przeto w jedną nieprzejrzaną masę krzaków i pnących się lianosów; dziecina jakby przeczuła niebezpieczeństwo, przytuliła się do moich piersi. Bog wie jak długo zostawałem w tém okropnem położeniu, obrócony twarzą, ku ziemi, mając ręce pokaleczone kolcami, skłóty od owadów, w ciągłéj obawie aby nie być ukąszonym przez jaką gadzinę gnieżdżącą się na wilgotnym gruncie, nie bezpiecznym dla méj córki. Wtém nagle uczułem, iż się ziemia podemną zaklęsła i że lecę wraz z moją dzieciną, którą trzymałem z całéj siły w jakąś przepaść, gdzie upadłem zemdlony.
Kiedy wróciłem do przytomności, Cecylka cudownym sposobem ocalona, bawiła się błotem, w którém ugrzęłem. Światło dochodziło do nas przez wązkie rozpadliny niedozwalające przejścia człowiekowi, nawet równie jak ja szczupłemu. Znajdowałem się w wydrążeniu ze cztery metry szerokiem, a do trzech wysokióm, do którego otwór został zasunięty. Ze ścian sączyła się woda gęstawa i za dotknięciem ziębiąca. Wyciągnąwszy moje członki, dla przekonania czy który z nich nie był nadwyrężony, zdjąłem ciężką odzież, wziętą aby się zasłonić od zimnéj mgły w nocy i zabrałem się do zbudowania podstawy z twardego błota w grocie, na niej rozciągnąłem lnianą odzież i położyłem na tém dziecinę.
Teraz rzekłem sobie, trzeba pomyśleć o wydostaniu się z téj jamy. Ale od myśli do czynu daleko, bo me miałem przy sobie żadnej rzeczy, którąbym rozszerzył szczupły otwór światło dzienne przepuszczający. Jednak odjąłem lufę od méj fuzyi i nią starałem się odgrzebać ziemię w pobliżu szczeliny, co mi się udało bez wielkiego trudu, bo grunt był wilgotny i przesycony ściekającą do jamy wodą. Już wykopałem i odsunąłem ziemię na wysokość méj osoby, kiedy uczułem pod memi rękami jakieś kosmate ciało, okrągłe i najeżone, które za dotknięciem dreszczem mnie przejęło. Zdawało się, żem namacał wodnego węża. Nie mogłem tracić czasu na namyślanie się, trzeba było powziąć szybko stanowcze postanowienie, a więc na nowo uderzyłem w przedmiot zawalający drogę i przekonałem się, iż on nie był niczem inném, tylko grubem korzeniem, co mnie tak potężnego strachu nabawił.
Za pomocą więc tego korzenia wdarłem się na wierzch, a wtedy jakby cudem świeże i ciepłe powietrze twarz moją owiało, powtórzone wstrząśnienia usunęło ziemię wilgotną i o radości! ujrzałem nad moją głową liście, oraz płat szafirowego nieba. Byliśmy więc ocaleni! Naturalnie wzięła mnie teraz ciekawość przekonania się, co spowodowało mój upadek i wnet ujrzałem, że to był spadzisty wzgórek, po którym ściekając wody deszczowe wydrążyły jamę, gdzie stoczyłem się bez szkody dla dziecięcia i sam doświadczywszy tylko omdlenia więcéj z braku powietrza, niż od potłuczenia.
Poszedłem następnie nad brzeg rzeki, tam znalazłem moją łódkę wybornie ukrytą, tak jak ją zostawiłem. Żaden szelest nie przerywał ciszy na około, nic nie słyszałem, coby budziło moje podejrzenie. Nasi w pogoń wysłani musieli zmienić kierunek i udali się inną drogą. Według powziętego planu, wypadało mi czekać nocy, urządziłem przeto mały posiłek dla siebie i Cecylki, a przytém zrabowałem wszystkie kwiaty w około, z wielką uciechą méj córki, teraz po tylu wstrząśnieniach, pokrzepienie snem było dla nas nieodzowném.
Dopiero chłód wieczorny mnie przebudził. Przyczołgałem się na brzeg rzeki dla zbadania co się tam dzieje, ostrożność mi to nakazywała. Pagaja indyjska pełna oficerów wracających z polowania płynęła wolno z biegiem wody. Byli to myśliwi na zwierzynę, a ja ich wziąłem za polujących na ludzi, wracali oni bez wątpienia do St. Louis. Skoro tylko znikła mi z oczu pagaja zesunąłem mą łódkę na wodę. Według mego obliczenia, pozostawało mi jeszcze blisko 80 mil do zrobienia, nim byłbym bezpiecznym od pogoni, czyli jakie 12 do 15 dni niepokoju, przezorności i nocnéj żeglugi.

XXIX.
Niedyskretni Kaimani.

Im więcéj się oddalałem, tém okolica w roślinność była uboższą. Żadnego śladu uprawy dostrzedz nie mogłem, ptastwo rzadko się pojawiało, bo ono lubi pola obsiane. Z tego powodu czułem brak pożywienia, a to wcale Cecylii podobać się nie mogło. Ale gdy niema bażantów to i kura dobra, w braku jaj na miękko, trzeba było poprzestać na rybach. I teraz mój sznurek cudów dokazał, kiedy go wędką opatrzyłem, a na przynętach mi nie zbywało. Zastawiałem więc na noc wędki, a w dzień je wyjmowałem. Pewnego wieczoru gdym się oddawał temu ważnemu zatrudnieniu, ukryty zawsze za krzakami, ujrzałem małą tratwę drzewa, kierowaną przez dwóch ludzi mówiących po francuzku. Nie tylko w kolonii ale i St. Laurent prowadzą znaczny handel drzewem, poszukując tego materyału w dość odległych stronach, bo nadbrzeżni krajowcy sprzedają go za kilka litrów wódki, koszta zaś transportu wodą są prawie żadne. Nic przeto dziwnego, żem spotkał na rzece Maroni dwóch współziomków.
Na Maroni jak i wszędzie moi rodacy lubią z sobą gawędzić; to też dwaj zuchy płynąc, głośno rozprawiali o wiosce zkąd wczoraj wyruszyli i gdzie niezbyt gościnnie byli przyjęci. Wioska nazywająca się Tapanani nie bardzo ich zachwycała, jak zauważyłem z nieprzychylnych wyrażeń mych ziomków. Niedługo tratwę straciłem z oczów, ale z ich rozmowy wyciągałem wniosek, że mi pozostaje minąć jeszcze jednę nieprzyjazną siedzibę ludzi, nim dotrę do celu méj podróży na wodzie.
Dwa dni jak zwykle upłynęły; żadnego śladu chałup ani domów nie dostrzegłem. Zacząłem już być spokojniejszym, kiedy dnia trzeciego z rana, na zakręcie rzeki ujrzałem dymy, które oznajmiły blizko znajdujące się mieszkania krajowców. Była to wioska Tapanani. W tém miejscu rzeka rozdziela się na dwie odnogi, które stanowią granicę posiadłości holenderskich. Po za tą wioską rzeka przybiéra nazwisko Awy i oba brzegi należą znowu do Francyi. Dowiedziałem się tych wszystkich szczegółów z książek branych z biblioteki zakładu karnego. Śledziłem nawet bieg rzeki według atlasu zrobionego przez Jezuitów w roku 1674. Nędzna wioszczyna mocno mnie niepokoiła, nie obawiałem się dzikich, ale miejsca w którem przebywają biali, gdzie są zawiązane stosunki handlowe z miastami Guyanny, należało mi starannie unikać. Ukryłem więc znowu moją barkę i postanowiłem minąć Tapanani śród najczarniejszéj nocy.
We dwa dni potém, znajdowałem się u indyan z pokolenia Boni, które bezwiednie zostawało pod władzą Francyi. Mogłem na prawdę uwierzyć, że gdybym czuł w sobie żądzę panowania, to naczelnik owego plemienia byłby mnie zrobił swoim, następcą i spadkobiercą władzy, tak mu się moja kuchnia spodobała. Chciał on abym pozostał śród jego żon, dopóki żyć będzie, ale tak piękne projekta wcale w mój rachunek nie wchodziły. Radbym był z duszy żeby moja Cecylka księżniczką została, lecz natychmiast i pod strefą więcéj umiarkowaną, oraz żeby używała więcéj komfortu niż mogła się spodziewać między témi poczciwcami.
Dobry indyanin dowiedziawszy się z wielkim żalem, że nie mogę czekać na jego zgon i że muszę odjechać jak najprędzéj, rozwinął wszelkie środki pokuszenia, — jednak bezskutecznie, co widząc całował mnie w same usta śmiejąc się i płacząc. Taka serdeczność z powodu jego zębów kaimanowskich, strachu mnie napędziła. Potem zdjął ze szyi pierścień ukuty z żelaza i takowy mnie ofiarował. Czytałem opowiadania podróżnych widocznie przesadne i sądziłem chwilowo iż etykieta wymaga, abym nosił ten książęcy prezent przez nos przewieszony, lecz skończyło się na strachu, gdy włożył mi go na palec mówiąc:
— Kółko ocala!
Pojąłem, iż mi dał talizman chroniący od niebezpiecznych spotkań i polecenie naczelnikom rozmaitych plemion, które się na méj drodze znajdowały.
Pewnego jasnego poranku opuściłem Bonisów, odprowadzony przez mieszkańców całéj wioski, kobiéty i mężczyzn, aż do początku niezmiernie wielkiéj doliny. Kobiéty na znak pożegnania robiły jakieś figury na czole i na ustach; tak samo żegnały moją córeczkę; naczelnik wskazał palcem kierunek, którego stanowczo trzymać się powinienem. Poszedłem w drogę nie obéjrzawszy się na czarnych, jak człowiek ufający sobie, niczem nie wzruszony. Na prawdę nie mogłem się oprzeć przykremu uczuciu, ale nie było czasu na sentymenta, przerwałem więc odważnie formy grzeczności przy pożegnaniu tam używane.
Ośm dni następnych szedłem bez odpoczynku, oprócz czterech do pięciu godzin w nocy, potrzebnych do snu dziecinie, która nadto przyzwyczaiła się drzymać na mych ramionach. Przechodziłem przez bagniste piaski, zdawało się, że ich końca nie będzie... Brak owoców, korzeni i ptaków, ztąd dla Cycylji brakło pożywienia. Szczęściem że okolica w żółwie obfitowała i Petronella-Cecylka nie gniewała się gdym jéj dał żółwia pieczonego: małe jéj ząbki wyrosły na duże. Aby zaś nie stracić rachuby czasu w ciągu téj długiéj przechadzki, każdy ubiegły dzień karbowałem na kiju, na wzór karbujących przy liczeniu snopków.
W końcu tego strasznego tygodnia, znowu ujrzałem zdala roślinność, lecz dostać się do niéj nie było rzeczą tak łatwą jak z Paryża do Pautin jadąc omnibusem. Piasek i woda panowały tu; doły błotniste następowały kolejno i bez końca; trzeba było je zręcznie przeskakiwać, chybienie jednego kroku mogło nas z dzieckiem pogrążyć w kałuży, taka zaś kąpiel nie była dla mnie a tém więcéj dla mojéj małéj zachęcającą.
Sztuki gimnastyczne przezemnie dokonywane trwały aż do zapadnięcia nocy, lecz nakoniec mogłem usiąść na trawniku, a piérwszém mojem zajęciem było przygotowanie pożywienia, o co się Cecylka dopominała. Zapaliłem więc duży ogień i jak zwykle upiekłem jéj żółwia. Zrobiło się nagle ciemno jakby w teatrze; tymczasem kiedy pieczeń dymiła przy węglach, urządziłem łóżko dla dzieciny, którą tylko głód wstrzymywał od zaśnięcia. W tém pojawiły się o kilka kroków od ogniska, dwie straszliwe paszcze najeżone zębami z wyraźną intencyą, zaproszenia się do naszéj uczty, dla zaostrzenia apetytu, aby potem schrupać obiadujących.
Było to stado kaimanów przechadzających się dla użycia wieczorem świeżego powietrza. Zapach pieczeni bezwątpienia do nas ich sprowadził i dopatrzyłem w ich oczach okrągłych, bardzo bystrych, że pragnęły posunąć swą znajomość z nami aż do poufałości, bez zwykłych w takich razach ceremonii. Nie czekając przeto na skutki takiéj zażyłości, zawinąłem się gracko, tak że w mgnieniu oka porwałem dziecię na ramię i nasze jedzenie, a potem drapnąłem jak mogłem najśpieszniej przez las, aby zmylić pogoń naszym nieproszonym gościom, coby się nieudało w bagniskach, bo tam właśnie są oni u siebie. W lesie byliśmy bezpieczniejsi, zasłonieni przez nieprzebyte jeziora i klomby lianów, oraz wijących się roślin. W prawdzie zasłonieni, lecz również mając drogę utrudnioną.
Małżonkowie zrobili nam zaszczyt towarzyszenia przez część drogi; słyszałem drapanie ich twardych pazurów po zeschłych gałęziach, ale idąc tak z kwadrans, nareszcie postanowili uwolnić nas od téj grzeczności, co mi wiele na sercu ulżyło. Dalsza podróż nie była bardzo przyjemną i łatwą, lecz trzeba było iść dla wynalezienia miejsca, gdziebyśmy mogli noc przepędzić. Szedłem więc jeszcze długo i z trudnością, aż nareszcie wynalazłem kawał suchéj skały, która zdolną była zasłonić nas od wiatru.
Umieściłem mą dziecinę w jednym załamie, i osłoniłem jak mogłem najlepiéj, lecz strzegłem się zapalić ognia, pomnąc na odwiedziny kaimanów, owych nieproszonych gości. Nadto ogień śród nocy przywabia nietoperze i owady. Upadający ze zmęczenia, wraz z córką spiesznie pragnęliśmy spoczynku. Moja mała już spała, położyłem się przy niéj i wkrótce twardo zasnąłem. Noc mieliśmy okropną. Przenikliwy wiatr szczypał nie dozwalając snu spokojnego, marzyliśmy prawie konwulsyjnie. Już chciałem wstać i iść daléj aż do wschodu słońca, lecz utrudzenie przykuło mnie do ziemi.
Ze świtem zostałem nagle zbudzony przeraźliwym krzykiem méj córki. Paluszkiem pokazywała mi lewy policzek krwią zbroczony: zanosiła się od płaczu, gdyż bardzo cierpieć musiała.

XXX.
Rako-Pająk.

Obmyłem twarz dzieciny ze krwi pokrywającéj ranę i zbadałem ją, lecz dopatrzyłem tylko zadraśnięcie jakby kolką, na któréj przypadkiem mogła buzię położyć. Szukałem na około kolców, lecz nie znalazłem żadnego, tylko przy nogach dostrzegłem robaka na kilka cali długiego, obrzydliwéj czerwoności, zdeptałem go jednem uderzeniem nogi. Był to koralowy wężyk! Wziąłem na ręce moją drogą istotę i nie mając innych środków, zacząłem wysysać rankę bez odetchnienia, wypluwając wyssaną krew z materyą. Obrzmienie widocznie malało i ból ustał. Obwinąłem potem twarzyczkę dzieciny chustką ze szyi, zasłaniając jak najmocniéj od zetknięcia się z powietrzem.
Po dwugodzinnym pochodzie, ujrzałem ognie indyjskiéj wioski, byłem u Palenków. Udałem się prosto do najcelniejszego mieszkania, które uważałem iż należało do naczelnika plemienia, a żelazny pierścień na mym palcu okazał się cudownym talizmanem. Staruszka grzebiąca w popiele, powstawszy z uszanowaniem przywołała naczelnika rodziny, który nadbiegł wraz z 20 dzieciakami do domu. Oglądano pierścień podając go z rąk do rąk, z oznakami głębokiego uszanowania, potem posadzono mnie na honorowem miejscu i przez ośm dni nie podobna było wyrwać się z objęć gościnnych indyan, nie dozwalających mi pójść w dalszą drogę. Cecylka stała się przedmiotem największych pieszczot.
Pokazałem poczciwym Palenkom ranę zadaną przez wężyka i opowiedziałem jakim sposobem starałem się natychmiast zaradzić temu wypadkowi. Czarownica téj wioski chciała na nowo obmyć ranę, lecz gdy oparłem się temu, przeto poprzestała tylko na zadaniu roztworu z soku ziół, co wielką ulgę dziecięciu sprawiło. W ciągu naszego pobytu u tych dobrych ludzi, znowu przyszliśmy do czerstwego zdrowia, odzyskaliśmy siły oboje. Zgromadzonym indyanom oświadczyłem chęć puszczenia się w dalszą drogę, z wielkim ich zmartwieniem, bo potężny zwierzchnik koniecznie chciał nas zatrzymać. A żeby mnie do tego zachęcić, nietylko zapragnął podzielić się ze mną władzą jak wprzódy naczelnik Danisów, lecz co więcéj uczcić niby bożyszcze, do któregoby się modlili jego poddani. Odmówiłem kanonizacyi, jak przed kilkunastu dniami nie przyjąłem królestwa. Kiedy już nie pomogły ani ofiarowane godności, ani usilne prośby, naczelnik plemienia dał mi przewodnika, odprowadził nas aż do granicy. Tam ucałował mi ręce, robiąc znaki na czole, które przez grzeczność starałem się naśladować.
W końcu szóstego dnia podróży, cierpką woń soli uczułem. Oddychałem nią z rozkoszą bo był to ocean Atlantycki, a tam, tam dalej Europa. Nie podobna mi było dojść prosto do brzegu, gdyż zasłaniały go i broniły doń przystępu szeregi skał ciągnących się nad wodą. Napróżno śledziłem jakiéj drogi, ale żadnego przejścia nie odkryłem.
Teraz spocząwszy, zacząłem rozpamiętywać mą ucieczkę przez lasy, tak miłą tam samotność, mimo doświadczonych trudów i niebezpieczeństwa. Jak że przyciskałem do serca mą Cecylkę! ileż mi było drogie to dziecię tylko mém staraniem istniejące, jak tkliwe stały się dla mnie jéj pieszczoty, jéj niewinny uśmiech. Bardzo wiele ucierpiałem przez te trzy tygodnie, a jednak były to dnie najszczęśliwsze w mojém życiu.
Nareszcie znalazłem jednę rozpadlinę w skale. Z początku otwór ukazał się niewielki, lecz daléj ciągnął się pewien rodzaj galeryi, bo po drugiéj stronie światło dzienne ujrzałem. Przejściem tém postępowałem ostrożnie... W tém nagle uczułem że w jakąś sieć się zaplątałem, Cecylka wyśliznęła się z rąk moich i została w powietrzu zawieszona. Im więcéj się szamotałem, tym bardziéj zostałem krępowany przez siéć niewidzialną, potem coś czarnego i kosmatego zaczęło się poruszać... teraz poznałem żem wpadł w zasadzkę rako-pająka. Potwór ten rzadko opuszcza lasy, musiał więc tutaj mieć wiele zdobyczy na swe pożywienie, kiedy się w tym przesmyku nad morzem usadowił. Rzeczywiście ujrzałem na ziemi szkielety ptaków morskich, które się jego łupem stały. Korpus pająka czarny i błyszczący był tak wielki jak talerz; jego nogi żylaste i sierścią pokryte, olbrzymią postać mu nadawały.
Przejęty strachem i obrzydzeniem, zaledwie mogłem pochwycić nóż wiszący u mego pasa. Przeciąłem nici i zacząłem uciekać ku otworowi nad brzeg morski prowadzącemu. Potwór przyskoczył do mnie... Przez to wydrążenie w skale widziałem spokojne i błękitne morze, niebo jasne... powietrze było łagodne... a ja z mojém dziecięciem mam umrzéć!... Biédna istota z wyciągniętémi rączkami żądając pomocy, wołała: ojcze!...
Kupiecki okręt stał w przystani, ze spuszczonemi żaglami drzemiąc na kotwicach. Jeszcze trzy kroki, a byłbym ocalony!... Zdobyłem się na ostatnie wysilenie, w chwili więc kiedy pająk oparł na méj szyi kosmatą łapę, uzbrojoną w naczynie ssące podobnie jak pijawka, kiedy już miał ukąsić mnie śmiertelnie, wtenczas zatopiłem nóż w jego boku, aż po samą rękojeść. Zielonawa ropa wytrysła z brzucha pająka aż na moje oblicze, wstręt i obrzydzenie było silniéjsze nad mą energją, upadłem na wpół omdlony.
Suryper przerwał swe opowiadanie, dla otarcia czoła z zimnego potu.
— Wtedy, dodał Trelauney, — przybył w łodzi majtek z okrętu, który stał w przystani. Ów majtek szukający jaj nad brzegiem morskim, słyszał głos rozpaczliwy. Wyciągnął łódź na piasek, i uzbrojony wiosłem, pośpieszył ci na pomoc. Trzema uderzeniami zgniótł pająka, a w pół godziny potém ty i twoja Cecylka byliście na okręcie. Kapitan zgodził się zamknąć oczy na twą obecność między nami, tym sposobem wróciłeś do Francyi.
— Tak panie! zawołał Surypere. — Ten majtek nazywał się Jan Deslions! to pan nim byłeś!...
— Cóż się stało w Kayennie po twojéj ucieczce?
— Mniemano, że jak wielu innych zbiegów, zginąłem w lasach lub w błotach rzeki Maroni. W Paryżu dzięki opiece Furgata, zdołałem ujść wszelkich poszukiwań.
— Powiedz dzięki Opatrzności, wykrzyknął Trelauney. — Ona nie chciała aby mimowolnie grzeszący, byli tak traktowani jak istotni zbrodniarze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stan zdrowia Surypera co dzień się polepszał. Był on silnéj natury i dla tego wyszedł zwycięzko ze wszelkich potłuczeń na drodze żelaznéj. Trelauney udał się do domku, gdzie wczoraj przeniesiono Ludwikę.
— Jakże przepędziła tę noc, zapytał Magdaleny.
— Ludwika śpi ciągle, — odrzekła dobra kobiecina.
— Jest to skutek chloroformu... zobaczmy naszą biédną chorę.
Magdalena zatrzymała go i powiedziała:
— Janie co się z tobą stało? co znaczy twoje przebranie? dla czego stałeś się innym człowiekiem? przysięgnij mi, że w tém nie kryje się żadna zbrodnia!
— Matko, przysięgam ci, odparł Jan. — Przybyłem nie popełnić ale ukarać zbrodnią.
— Wszystko jest dla mnie niepojętem i wolę ci wierzyć niż oskarżać.
Oboje weszli po cichu do pokoju Ludwiki. Nad jéj łóżkiem wisiał krucyfiks i palma poświęcona. Magdalena podniosła firanki, Ludwika otworzyła oczy. Ta co dotąd pozostała dla niéj matką, podała choréj szklankę z mlekiem. Dziewczyna wypiła napój machinalnie.
— Czy dzisiaj czujesz się lepiéj, zapytała Magdalena.
— Lepiéj? odrzekła Ludwika poglądając w koło siebie...
— Tyś miała niedobre sny bezwątpienia — mówiła daléj Magdalena, — jesteś bladą... mogłabym myśleć że się boisz... opowiedz mi co ci się śniło.
Ludwika wsparła głowę na rękach.
— Co mi się śniło! zawołała. — Oh to piękny sen, tam można widzieć aniołów w obłokach, kwiaty i ptaszki, oddychać zapachami i słyszéć święte melodye... o ja nie śniłam...
— Poznajesz twój pokoik, ten gdzieś się co wieczór modliła?
— Modliła... powtórzyła Ludwika, i serdecznie płakać zaczęła.
Jan przy łóżku stał ukryty za firanką, bo lękał się aby jego obecność nie przypomniała Ludwice sceny w lesie i owego dnia kiedy strzelił do Raula Villeponta. Kiedy ujrzał łzy płynące z ócz Ludwiki, rzekł pocichu:
— Ona jest ocalona!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.